Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Fantasy > Archiwum sesji z działu Fantasy
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 01-10-2008, 20:33   #21
 
WieszKto's Avatar
 
Reputacja: 1 WieszKto nie jest za bardzo znanyWieszKto nie jest za bardzo znanyWieszKto nie jest za bardzo znany
Spojrzałem na niego zdziwiony. Mężczyzna wyglądał na zastraszonego i nie groźnego. Wiedziałem że to może być mylące ale z braku innego zajęcia postanowiłem zgodzić się. Wykonując nienaganny ukłon odparłem...
- Dlaczego by nie jeśli waść nalega... To nieostrożne tak wychodzić wprost pod konie... i ruszyłem w stronę drzwi tawerny zerkając na przybysza. Ciekawe przed czym ucieka...

- A tak, tak, rzeczywiście. - Uśmiechnął się przepraszająco i ruszył za tobą - Nie zauważyłem ich, czasem jestem taki... zajęty własnymi myślami. - starał być o wiele mniejszy i jakby nie rzucający się w oczy. Co pewien czas zerkał za ramię. Ręce drżały mu jak jesienne liście na wietrze.
- Co tu można dostać dobrego do jedzenia? - zapytał trochę się rozweselając. W końcu poświęcił ci trochę więcej swojej uwagi. Widocznie myślą o dobrym jadle potrafił zapomnieć nawet o największych kłopotach.
- Nie mam pojęcia Signore... - uśmiechnąłem się. - Jestem tu od niedawna i dopiero poznaje uroki tego miasta. Liczyłem że jada się tu śniadania tak jak i w moim rodzinnym kraju. Ponoć macie tu coś o nazwie crossaint? - starałem się poprawnie wymówić zasłyszaną nazwę rogalika. Podszedłem do lady rozglądając się niby od niechcenia po pomieszczeniu. Vodacciański umysł natychmiast rejestrował ewentualne drogi ucieczki, potencjalne zagrożenia i oczywiście kobiety warte zachodu bądź nie.
- Siadaj signore i opowiedz co też takiego wytrąciło cię z równowagi...

Mężczyzna z ulgą usiadł przy stoliku naprzeciwko drzwi. Widocznie kontrola sytuacji zdawała mu się ważna ponad wszystko.
- Tak, tak, crossaint to świetny wybór, jednak ja polecałbym bagietkę. To takie długie i cienkie pieczywo. Specjalność Charouse. - mężczyzna gestykulował starając się zobrazować kształt bułki. - Je się je wraz z masłem i konfiturami albo moczymy je w kawie lub kakao, serwowanych w małych miseczkach. - zdawał się zupełnie zapomnieć, w jakiej jest sytuacji - Skórka bagietki jest chrupiąca i złocista, podczas gdy jej wnętrze jest białe i miękkie, a po ściśnięciu powraca do pierwotnego kształtu.

Spojrzał w końcu na ciebie i zamarł. Głód wywoływał u niego dziwne ataki nieuwagi. Cóż zapewne nie tylko dekoncentrowało mężczyznę.
- Mondieu, gdzie moje maniery! - Schylił głowę i podał ci rękę przez stół. - Moja godność François Mitterrand. François Maurice Adrien Marie Mitterrand. - uśmiechnął się łagodnie i przepraszająco. - Wybacz Monsieur, moje nerwy stają się napięte, a pamięć krucha, kiedy dzień zaczyna się równie niefortunnie jak dziś. Jakże mam się do ciebie zwracać?

Spojrzałem na niego lekko zaskoczony. Człowieczek wydawał się śmieszny. Paplał jak najęty jednocześnie pielęgnując własną manię prześladowczą. Do tego te imiona.... W Vodacce również przywiązywaliśmy wagę do imion ale żeby aż tak...

- Luca Luccini signiore... - zerknąłem w stronę wejścia przedstawiając się aktualnym nazwiskiem.
- Zatem poproszę bagietkę z marmoladą i kawę... Coż się aktualnie dzieje w Charouse? - rzuciłem zmieniając temat skoro Francois nie zamierzał zdradzać kto go ściga.

Mitterrand spojrzał na ciebie z jakąś iskierką w oku. Rodzaj niegroźnego szaleństwa, jak zwykło nazywać się pasję.
- To zależy co się monsieur spodziewasz zobaczyć. - odpowiedział zagadkowo. - Widzisz, na głównych uliczkach nie widać wszystkiego. - westchnął i umilkł spoglądając na przyniesiony posiłek (zamówił to, co ty i dzbanek kakao). Przymknął oczy, przez jego dłonie przewinęło się coś metalowego i ponownie zniknęło w rękawie, pochylił głowę i dopiero po chwili posmarował świeżą bagietkę marmoladą.
- Smacznego monsieur Luccini. - wziął jeden kęs. - A ciebie cóż sprowadza do miasta? Przyjechałeś zobaczyć stolicę, czy może króla miłościwie nam panującego? Pojawi się niedługo w mieście. A może cyrk przyciągnął twoją uwagę? Czy szukasz czegoś zupełnie innego?

Nie ufałem temu nieznajomemu. Pod pozorem przypadkowego spotkania i luźniej rozmowy więcej zadawał pytań niż udzielał odpowiedzi. Intryga - czerwona lampka natychmiast się zapaliła w moim vodacciańskim umyśle. Uśmiechnąłem się mimo woli. W te klocki to akurat Montaigne grało dobrze ale nie tak znakomicie jak Vodacce. Rozejrzałem się jeszcze raz po izbie i postanowiłem nie wyjawiać nic więcej z celu mojej wizyty w tym kraju.

- Zobaczenie króla Montaigne brzmi intrygująco. Nie łatwo spotkać tej rangi persony w Vodacce. Nasi książęta raczej rzadko widywani są publicznie. Cyrk? To chyba nic niezwykłego toż to mnóstwo artystów w Thei... - kontynuowałem rozmowę myśląc jak tu uwolnić się od niechcianego towarzystwa...

Mężczyzna zaśmiał się.
- Jeśli chodzi o króla to nie licz na za wiele. - napił się kakao i nalał również dla ciebie. - Motłoch zazwyczaj cieszy się, kiedy z kilku kilometrów widuje zarys jego postaci. I jeszcze ci muszkieterzy. - westchnął. - Nie powinienem tego mówić, ale Nasze Słońce świetnie bawi się za nasze ciężko zarobione pieniądze. Córkę trzyma pod kluczem, a całą szlachtę zamknął w pałacu. Mieszczanie żartobliwie nazywają ją "ptaszarnią".
Drzwi skrzypnęły, a Francois zmarł. Ręce znów zaczęły drżeć i marmolada, którą właśnie smarował bułkę, spadła na stolik. Blady, uśmiechnął się do ciebie przepraszająco. Widać było, że wymagało to wiele wysiłku z jego strony.
- Widzisz panie, każdego gonią demony, a ja nie zwykłem w moje sprawy mieszać nowo poznanych ludzi. - skinął ci głową z szacunkiem. - Jestem tylko człowiekiem, który w miarę możliwości pomaga potrzebującym. Nie wszystkim się to podoba. - dość niezręcznym ruchem starł marmoladę ze stołu. - Polecam jednak odwiedzić cyrk, to nie byle jakie przedstawienie. Cyganie. - rzucił, jakby to wszystko wyjaśniało i dość łapczywie wypił swoje kakao. - Cyganie prowadzą cyrk. Odwiedzają wszystkie kraje Thei, a za każdym razem, gdy się pojawiają, całe miasto szaleje. Mają żonglerów z Montaigne. Człowieka gumę z Kitaju, kobietę anioła, pewnie z samego nieba i wiele dzikich, niespotykanych tutaj zwierząt. Polecam. - wrzucił w siebie ostatni kęs i westchnął. - Kiedy byłem jeszcze małym, rozpuszczonym książątkiem - uśmiechnął się do swoich wspomnień - zwykłem wielce podziwiać ich kunszt. Zwłaszcza niedźwiedzie robiły na mnie wielkie wrażenie. I delikatne dziewki, które potrafiły nad nimi zapanować.
Wstał, wytarł dłonie w swoją szatę i wyciągnął z kieszeni kilka złotych monet.
- To pokryje cenę posiłku. Dziękuję Monsieur Luccini za miłe towarzystwo. - podał ci dłoń na pożegnanie. - Nie chcę nadużywać Pańskiego czasu.

Z jego strony twoje towarzystwo zapewne było chwilą zapomnienia od jego kłopotów. Niezobowiązująca rozmowa na temat jego ukochanego miasta. Za tamtymi drzwiami czekały te jego "demony", choć wychudły, słaby i przerażony, zdecydowanie w jego oczach wskazywało na to, że dalej podąży swoją drogą. Nawet jeśli ma sprowadzić na niego śmierć.

- Dziękuję za miłe towarzystwo przy posiłku siniore. - uśmiechnąłem się. Nie zatrzymałem spotkanego skoro sam nie poprosił mnie o pomoc. Mógłby poczuć się obrażony że nie wierze w jego umiejętności co do własnej obrony. Jednak odprowadziłem jegomościa w stronę drzwi i wyglądałem za nim przez chwile w razie czego gotów wkroczyć do akcji...

Mitterrand uśmiechnął się do ciebie i pomachał ci na pożegnanie, po czym ruszył przyspieszonym krokiem przez zatłoczoną uliczkę. Wszystko zdawało się zupełnie normalne. Mężczyzna widocznie cierpiał na manię prześladowczą i tyle.
I całkowicie byś tej myśli uwierzył, gdyby nie mignął ci jakiś cień. A potem jeszcze jeden. Z uliczki, z której wypadł zubożały szlachcic, wysunęły się trzy postacie w długich płaszczach. I pewnie nie przyciągnęłyby tak twojej uwagi, gdyby nie te wyraźne kształty kuszy tuż odznaczające się na materiale. Bo po cóż chować broń, jeśli cię na nią stać?
Trzy postacie pewnie ruszyły w ślad za François.

Westchnąłem widząc że moje potwierdzenia okazały się słuszne. Nie chciałem się mieszać a tym bardziej szukać kłopotów. Ale Mitterand był uprzejmy i szarmancki, ktoś taki nie powinien ginąć w nierównym pojedynku. Znów odkryłem, że gdzieś tam mam poczucie sprawiedliwości jakże zaniedbane wśród mojego naradu. François był nikim a może inaczej był tym jednym z maluczkich w obronie których fechtowałem w Vodacce... Pchnąłem drzwi i ruszyłem z zaciętym wyrazem twarzy śledząc prześladowców szlachetki...
 
WieszKto jest offline  
Stary 01-10-2008, 21:24   #22
 
alathriel's Avatar
 
Reputacja: 1 alathriel nie jest za bardzo znanyalathriel nie jest za bardzo znanyalathriel nie jest za bardzo znanyalathriel nie jest za bardzo znanyalathriel nie jest za bardzo znany
Miałaś jeszcze większą ochotę, żeby uciec, kiedy uprzytomniłaś sobie o poleceniach swojego zwierzchnika. Nowego, robaczywego i wrednego zwierzchnika. Lena Tedous kazała ci złożyć relację. Dzisiejszy dzień należał do tych, które pozostawiają wiele do życzenia. Wspaniale!

Z wolna podążyłaś do willi Tedous. Jak na ścięcie. Może nie będzie tak źle. Cicho przekroczyłaś próg. Majordomus jednak od razu cię dostrzegł.
- Pani czeka. - powiedział zginając się przed tobą w ukłonie.
Jeszcze ostatni rzut oka na portret i nogi same poniosły cię do gabinetu madame. Majordomus zaanonsował cię i przepuścił przodem, zamykając za sobą drzwi.
Madame Lena nawet nie uraczyła cię spojrzeniem.
- Tak? - zamaszyście się pod czymś podpisała. - Czego chce od nas Signor Balzac?
To "NAS" zmroziło ci krew w żyłach.

Dziewczyna skłoniła się i w takiej pozycji już pozostała. Z niewiadomych przyczyn w obecności madame Leny czuła się jak zagubiona, mała dziewczynka która lada chwila ma zostać zbesztana za niepoprawne zachowanie. Kobieta nie należała do tych, którym ktokolwiek chciałaby podpaść, nic więc dziwnego że Maike, paranoicznie wręcz, bała się jej urazić. Na wszelki wypadek zachowywała się niemal jak oddana służka, w końcu nigdy nic nie wiadomo. Wychodziła z założenia że lepiej być przesadnie uprzejmym niż popełnić jakiś błąd w przeciwnym kierunku. Z pokornie opuszczonym wzrokiem postanowiła wreszcie zdać relację. Przez chwilę zastanawiała sie jak ująć w słowa to, co przekazał jej Caspaian aby skutecznie ominąć to nieszczęsne "NAS" które narzuciła wcześniej słuchaczka. Forma bezosobowa powinna załatwić sprawę.
- Signor Balzac, - zaczęła delikatnie przerażonym i łamiącym się głosem, ale natychmiast to skorygowała - wyraził pragnienie, aby członek stowarzyszenia odkrywców towarzyszył w organizowanej przez niego wyprawie na wyspę Therę. W ekspedycji będzie uczestniczył kawaler Sept Torus z Montagine, który zjawił się również na spotkaniu, Signior Luca Luccini z Voddacce, oraz ktoś z cyganerii - Maike starała się mówić spokojnie i w miarę chłodno mimo że w środku cała dygotała. Prawdopodobnie nie tylko w środku.
- Celem wyprawy ma być skatalogowanie i przywiezienie wszystkich artefaktów jakie uda się tam pozyskać. Reszta informacji zostanie przekazana jutro po przedstawieniu w Cyrku.
Dziewczyna skończyła recytować, wyprostowała się i czekała, z jakichś powodów nie podniosła jednak wzroku.

Na słowo "Thera", Lena spojrzała na ciebie badawczo.
- Jakiś list? - rzuciła mroźnym tonem. Widząc, że nie zrozumiałaś, poirytowana dodała - Nie trzęś się jak kura na grzędzie. Pytam, czy jakiś list dostałaś?

Podniosła głowę i spojrzała szczerze zdziwiona na kobietę.
- nie - odparła krótko ale uprzejmie. Nadal się trzęsła, choć próbowała za wszelką cenę to opanować - żadnego listu nie dostałam - dokończyła zgodnie z prawdą - możliwe że jutro coś otrzymamy - to mówiąc lekko skłoniła głowę

Lena rzuciła coś pod nosem. Wyrażała zapewne swoje niezadowolenie w dość nieprzyzwoitych słowach. - Dobrze, na dziś już jesteś wolna. Przyjdź do mnie natychmiast, kiedy wrócisz z Cyrku. - rzuciła już nie spoglądając w twoją stronę i machnęła ręką, co zapewne miało oznaczać "Odjedź i nie przeszkadzaj!"

Maike skłoniła się nisko i szybkim krokiem (w każdym razie na tyle żwawym żeby niezwłocznie opuścić pomieszczenie i na tyle wolnym aby nie został uznany za obrazę), opuściła budynek. Kiedy znalazła się na zewnątrz poczuła że stres powoli znika. Wzięła głęboki oddech i radośnie ruszyła przed siebie.
Miała do dyspozycji jeszcze pół dnia i nie chciała go zmarnować.

Po piętnastu minutach zaczęła się zastanawiać czy może nie powinna była dłużej zostać w chłodnej willi zamiast tak lekkomyślnie pchać się do miasta. Powoli dochodziło południe i z sekundy na sekundę skwar stawał się coraz bardziej nieznośny. Doszła jednak do wniosku że jednak dobrze zrobiła. Na zewnątrz najwyżej się zagotuje i straci trochę na wadze, natomiast w tamtej rezydencji jej serce prawdopodobnie zastrajkowałoby przeciwko takiej dawce stresu i zwyczajnie wyzionęłaby ducha. To już wolała się prażyć na słońcu. Było wybitnie duszno. Jakby Theus na złość jej zamelinował gdzieś cały wiatr. "Zupełnie niesympatyczne zjawisko" - pomyślała w duchu. W mieście portowym nie było praktycznie żadnych ruchów powietrza. Dopiero po chwili Maike przypomniała sobie że przecież dzisiaj rano jakaś przekupa opchnęła jej wachlarz. Pospiesznie przewaliła zawartość torby i po dłuższej chwili udało jej się wygrzebać upragniony przedmiot. Otworzyła go i zaczęła się intensywnie wachlować. Na jej obliczu zakwitł wyraz niewyobrażalnego zadowolenia. To było to . Słonce co prawda wciąż grzało jak szalone ale teraz przynajmniej miała czym oddychać.

Chłodny wietrzyk najwyraźniej przywrócił jej zdolność logicznego myślenia, bo nagle uświadomiła sobie jak skromnymi funduszami dysponuje na chwilę obecną. "pięć gildierów" - przeleciało jej przez myśl kiedy spojrzała w błękitne, całkowicie bezchmurne niebo - "nie jest najlepiej.. - Maike poczuła skurcz w żołądku. Doskonale zdawała sobie sprawę że normalnemu człowiekowi wystarczyłoby to spokojnie do przeżycia mniej więcej tygodnia, ale nie JEJ. Jeśli nie daj Theusie ONA się obudzi, zwłaszcza w mieście portowym gdzie hazard kwitnie w najlepsze, zdoła to upłynnić w niecałe dwie godziny! Z przerażenia dziewczyna aż się zatrzymała. "Musze jakoś szybko zarobić, i schować to tak żeby nie znalazła. o pięciu gildierach wie, ale jeśli dobrze pójdzie to o nowych przychodach nie będzie miała pojęcia. Nowy pomysł który zagościł w głowie dziewczyny zaczął głośno żądać realizacji. A skoro tak usilnie się tego domagał, nie mogła go przecież tak zwyczajnie zignorować. Postanowiła więc ustąpić i posłusznie skierowała się w stronę nadbrzeża.
Całe życie mieszkała w mieście portowym, i z doświadczenia wiedziała że nie było lepszego miejsca na znalezienie szybkiej pracy (zwłaszcza w jej profesji).

Do portów przybijało codziennie mnóstwo statków, również pasażerskich ( w każdym razie w pewnym sensie). Taktykę miała opanowaną bezbłędnie.
Po około piętnastu minutach dotarła do zamierzonego celu. Teraz należało znaleźć sobie potencjalną ofiarę (tak w każdym razie nazywała ich Nathalie. Maike nigdy nie lubiła tego określenia, bądź co bądź pomagała tym nieszczęsnym ludziom, a to że brała za to wynagrodzenie niczego nie zmieniało. Nigdy nie przyszło jej do głowy że ta druga miała "na myśli ofiarę losu").
Starym zwyczajem zaczęła się powoli przechadzać po porcie. Nie minęło 10 minut kiedy szczęście się do niej uśmiechnęło, co ostatnio zdarzało się nieczęsto. Po środku podejścia do statku stał mężczyzna i krzyczał coś po usuryjsku, niestety z takiej odległości nie słyszała co dokładnie.
Był to starszy jegomość, około pięćdziesiątki, ubrany niewątpliwie jak usuryjczyk. Na chwilę obecną mężczyzna szarpał się właśnie z dwoma rosłymi młodzieńcami który chcieli mu odebrać bagaże i za wszelką cenę go uspokoić. Niestety mówili do niego po monteńsku. Faktem było ze montenczycy nie przykładali większej uwagi do innych języków poza swoim ojczystym, ewentualnie krajów sąsiadujących. Właśnie dlatego usuryjskiego praktycznie w ogóle się tutaj nie słyszało. Maike uśmiechnęła się do siebie i podeszła bliżej. Teraz już każde słowo słyszała wyraźnie.
Starszy pan desperacko krzyczał: "czego wy ode mnie chcecie, ratunku, złodzieje" , zdołał nawet jednemu z nich łupnąć pomniejszym bagażem. Z drugiej strony dwóch młodzików starało się grzecznie wytłumaczyć upartemu panu, że chcą tylko załadować jego bagaże na statek którym ma dzisiaj płynąć. I pełne niezrozumienie.
- przepraszam, może w czymś pomóc? - rzuciła perfekcyjnie czysto usuryjskim, dziewczyna po czym dygnęła i uśmiechnęła się przyjaźnie. Odwróciła sie i tym razem po monteńsku dodała - dzień dobry - do zdezorientowanych tragarzy. Jegomość puścił na chwilę pakunki i prawie ze łzami w oczach ryknął do zaskoczonej Maike.
-dziouszka, ty mnie życje ratujesz! - chwycił ją za ramiona i "przesunął" ustawiając przed przed strażnikami - czego oni ode mnje chcą?
Dziewczyna nawet nie musiała pytać, już od dawna znała powody młodzików. Nie mogła jednak przyznać że przysłuchiwała sie wcześniej rozmowie więc postanowiła mimo wszystko zadać pytanie. Po wysłuchaniu tego o czym i tak już wiedziała, przekazała usuryjczykowi iż panowie są tu aby przenieść bagaże na statek znajdujący się za jego plecami. Chcieli zadbać aby ten mógł swobodnie dysponować pozostałym czasem który dzielił go od wypłynięcia na morze. Dowiedziała się również że żaglowiec ma pewne opóźnienie i nie odbije z portu aż do późnego wieczora.
Mężczyzna przez chwilę stał jak wmurowany po czym nagle, ni z tego ni z owego, przybrał wielce wyniosłą pozę i machnął dwa razy nadgarstkiem jakby od niechcenia co miało oznaczać że tragarze mogli wreszcie zająć się swoją pracą.



Kiedy mężczyźni zniknęli z pola widzenia uśmiechnął się promiennie.
- Mam pomysł - klasnął w dłonie - ja mam dzisjaj cały dzjen i ty mnie budziesz tłumaczyc - rozradowany chwycił ją pod ramię i zaczął ciągnąć za sobą
-ale .. - zaczęła przestraszona Maike. Wiedziała że usuryjczycy potrafią być otwarci ale to przechodziło jej najśmielsze wyobrażenia. Kiedy mężczyzna
zauważył że dziewczyna się lekko opiera zatrzymał się na chwilę, spojrzał na nią i poklepał ją w wierzch dłoni.
-ty sje nic nie bój, ja tobje zapłacu, ale nie budiem tak o suchych pyskach gawarit, da? - uśmiechnął się szerzej i zaciągną ją do całkiem przyjemnie
wyglądającego baru. Przez chwilę jeszcze zastanawiała się czy faktycznie miała szczęście czy tylko los sobie z niej perfidnie zadrwił.

Podczas obfitego posiłku jaki zafundował jej nowy pracodawca, dowiedziała się ze jest tu przejazdem, że zmierza do voddace, że nazywa sie Aleksiej Fiodorowicz Fiodorow, że tłumacza i służbę owszem ma, niestety nikogo pochodzącego z Usurii o czym zapomniał poprzedniego wieczoru kiedy to rozradowany podarował im kilka Usuryjskich trunków. Dziwnym trafem wszyscy dzisiaj zaniemogli. Ogólnie Maike dowiedziała sie wielu rzeczy, o jegomościu ponieważ jak się okazało, lubił mówić. W normalnych warunkach prawdopodobnie ewakuowałaby się gdzieś przy najbliższej okazji ale ponieważ mężczyzna jej płacił, grzecznie wysłuchiwała wszystkiego co miał do powiedzenia.

Swoją drogą poza wrodzonym gadulstwem którego zapewne na co dzień nie mógł w takim stopniu praktykować, był sympatycznym człowiekiem i naprawdę nie chciała go urazić. Starszy pan okazał się również być bardzo aktywnym, jak na swój wiek i w ogóle jak na dość bogatą osobę. Po posiłku ciągał ją po mieście i kazał sobie tłumaczyć najgłupsze nawet tabliczki. Dzięki Theusowi Maike miała naprawdę nadludzką cierpliwość jeśli tylko dana osoba była choć trochę miła.
Powoli zapadał wieczór i jegomość stwierdził że czas najwyższy wracać do portu. Zaproponował jej jeszcze kolację, niestety musiała odmówić. Nie dawała tego po sobie poznać ale była naprawdę zmęczna. Skąd ten staruszek miał w sobie tyle wigoru? Odebrała zapłatę, która okazała się naprawdę sowita. Dwadzieścia gildierów to było naprawdę coś. Kiedy mężczyzna wręczał jej pieniądze mrugnął zaczepnie i dodał "za miłe towarzystwo, da" po czym uśmiechnął się i zniknął w czeluściach statku.
Morze szumiało monotonnie, na zewnątrz panował już zmrok. Nikt nie dostrzegł delikatnego rumieńca na twarzy dziewczyny.

Postanowiła nie wracać na noc do willi. Na samą myśl o spotkaniu madame Leny, dostawała gęsiej skórki. Teraz miała już za co przenocować, a zwiedzając miasto z nieporadnym Usuryjczykiem zdążyła nawet zlokalizować całkiem przyzwoicie wyglądającą gospodę. Wróciła w upatrzone miejsce i za niewielką opłatą wynajęła pokój. Nie zdążyła sie nawet porządnie rozebrać. Padła zmęczona i zasnęła na cudownie chłodnym łóżku.

Kiedy obudziła się następnego dnia było już wczesne przedpołudnie. Wstała cała zmięta i jakby nie do końca wypoczęta. Upał nie sprzyjał wstawaniu. Głowa ją bolała co również było wynikiem temperatury. Przeciągnęła się, ziewnęła i wciąż zaspana obejrzała pokój. Nie należał może do najpiękniejszych i najbardziej eleganckich ale przynajmniej był czysty! Z tego co zdążyła jeszcze wczoraj zauważyć zanim udała na górę i odpłynęła do krainy snów, to to, że gospodarz za niewielką opłatą udostępniał "łaźnię", a w każdym razie coś na jej kształt. Przetarła oczy ale wciąż nie chciały się porządnie otwierać. Poczuła przemożną chęć wykąpania się. O tak, w ten upalny poranek o niczym innym bardziej nie marzyła niż o zanurzeniu się w chłodnawej wodzie.
Wykąpana, ze świeżo umytymi włosami, poczuła że wreszcie jest odświeżona i zdatna do życia. Przeczesała włosy jednak postanowiła ich na razie nie związywać. Musiały wyschnąć, co przy takich warunkach pogodowych nie stanowiło najmniejszego problemu.
Ubrała się, podziękowała za nocleg i ruszyła w stronę rynku. Słońce prażyło piekielnie. Gdybyż tylko miała parasolkę. To marzenie było co prawda do spełnienia, jednak targ budził w niej niesympatyczne wspomnienia z dnia poprzedniego. Po przemyśleniu sprawy wolała się trochę pomęczyć niż narazić na kupowanie kolejnych niepotrzebnych jej do szczęścia bibelotów. Wyciągnęła wachlarz i zaczęła tworzyć sztuczny wiatr. Tak było o wiele przyjemniej. Bezchmurne niebo zdawało się już nawet nie błękitne, a prawie białe od panującego upału. Bezlitosne słońce grzało w najlepsze. Dotarła do placu głównego i jej oczom ukazała się piękna fontanna.



Dochodziło południe.
 
__________________
Pióro mocniejsze jest od miecza (...) wyłącznie jeśli miecz jest bardzo mały, a pióro bardzo ostre. - Terry Pratchett
alathriel jest offline  
Stary 02-10-2008, 00:29   #23
 
Latilen's Avatar
 
Reputacja: 1 Latilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodze
Ernest de Sept Tours

Noc zapowiadała się ciężko. Hrabina Pazzi wcale nie zdawała się znużona. Z łatwością wyciągała od ciebie kolejne opowieści wojenne. Sama zaś dzieliła się z Tobą dość nużącą, acz w pewien sposób intrygującą mitologią gwiazd. Plejady, pas Oriona, Strzelec, Wąż. Skąd ona to wszystko wie? Podobno voddacciankom zabrania się nauki czytania. Nauki w ogóle. Lepiej niektórych rzeczy nie wiedzieć. Właśnie skierowaliście się w stronę głównego wejścia pałacu, kiedy przez główną bramę ponownie wpadła kareta. Zatrzymała się wśród ogólnego szelestu żwirowanej alejki.
Zanim zaspany majordomus zdążył otworzyć drzwiczki, same zamaszyście ukazały wnętrze pojazdu. Najpierw ponownie pojawił się atłas. Krwistoczerwony atłas przykryty czarną, grubą koronką.

- Zajmiesz się panienką czy nie?
- rzuciła sycząc Hrabina Pazzi do sługi.
Ten jakby smagnięty batem ruszył i prawie siłą wyciągnął kobietę z karocy. Kiedy już stała, poprawiła koronki na sukni, szal, który dokładnie przysłaniał jej twarz i dygnęła nisko.
- Przedstawiam ci moją bratanicę Simone.
Hrabina wysunęła się spod twojego ramienia i podeszła do nowo przybyłej. Wyściskały się.
Musiały również zamienić ze sobą jakiś szept, gdyż mina Hrabiny lekko stężała.
- Tak, teraz dokładnie czuję, jak podróż dała mi w kość. Drogi Signior, - zwróciła się do ciebie - musisz mi wybaczyć, jednak nie będę towarzyszyć ci przez resztę nocy. Pozwolisz mi chyba zająć się moja bratanicą?



Luca Luccini

Ulica żyła swoim własnym życiem. Dość wesołym, trochę rubasznym, acz z pewnością plotkującym i handlującym. Wraz z trójką obserwowanych coraz bardziej oddalałeś się od tętniących życiem głównych arterii miasta. Coraz więcej zniszczonych czasem twarzy. Oczu pełnych zmęczenia i głodu. Cwaniaczków i oszustów również. Zapuszczaliście się w dzielnicę, gdzie z łatwością można było stracić pieniądze w trzy karty lub po prostu nagle zorientować się, że ktoś je zwinął. Tutaj ludzie sypiali na ziemi (czyli bruku), w beczkach czy owinięci szmatami. Zresztą zapach wskazywał, że nie tylko sypiali. Najgorsze zdało się to, iż w pootwieranych drzwiach i oknach ludzie: kobiety dzieci czy starcy, nie zdawali się sami być źli. Obdarci i głodni, lecz tacy sami jak ci, z ulic handlowych. Tylko że mieszkali w izbach po osób dziesięć i więcej. Jedli nadgniłe warzywa i mięso, gdyż na nic innego ich nie stać. Ale żyli. Tylko czy to wystarczało na pocieszenie?
Wybijałeś się. Twoje zadbane ubranie. Prawie nowe buty. Obrzucali cię spojrzeniami zawiści, niepewności niekiedy strachu. A trzej, którzy zdawali prowadzić cię w samo gardło piekła biedy, zdawali się cieniami na ścianach budynków.
Przemykali dalej i dalej i w końcu zniknęli ci w ciemnej uliczce. Gdzieś dalej majaczyły schody.



Zakapturzeni podążyli do światła już szybciej i nagle u szczytu schodów pokłonili się stojącym nad nimi nikim innym jak samym Mitterandem. I weszli do światła. Nagle Francois spojrzał w głąb cienia, gdzie się ukrywałeś szepnął kilka słów. Koło ciebie, jakby znikąd, wychynęły dwie postacie, bynajmniej nie miały dobrych zamiarów. Przyparły cię do ściany, nie widziałeś drogi ucieczki. Mitterand zbiegł ze schodków, lecz jego marsowa mina szybko zmieniła się w dobroduszny uśmiech.
- Ależ nie! Spokojnie, to Monsieur Luca Luccini, bardzo miły jegomość. - podszedł do ciebie i złapał cię za ramię ciągnąc w stronę światła. - Przepraszam Pana za tak przykre przywitanie. Nieczęsto mamy gości, a tym bardziej tak miłych.
Dwaj zakapturzeni mężczyźni cały nie odrywali od ciebie wzroku. Wbijali ci go prostu w kark. Nic przyjemnego.

W końcu wprowadził cię do oświetlonego pokoju. W rogach stały świece.



W pokoju obok panował gwar przyciszonych rozmów. Wszyscy siadali, gdzie mogli. Na środku sali zrobiono wypiętrzenie ze skrzyni. Panował gwar i ruch. Kiedy weszliście, trochę ucichł. Zniknęli też ci, którzy za wami podążali. Z sali padały na ciebie zaciekawione spojrzenia. Na pierwszy rzut oka było widać - zbierali się tu biedni ludzie, zapewne aby pomodlić się wraz z ojczulkiem. Mitterrand wymieniał ukłony, głaskał dzieci, witał się ze wszystkim. Jednocześnie sprawnie przeprowadził cię w przeciwległy róg komnaty.
- Panie Mitterrand, czy możemy już zacząć? - jeden z mężczyzn skłonił się mu uprzejmie.
- A jeszcze nie zaczęliście? To już, już! - ponaglił ręką widocznie podwładnego. I w końcu poświęcił ci więcej uwagi. - Wiem, że to nieoczekiwane, ale musisz mi monsieur wybaczyć.
Roztoczył ręką po salce. Ludzie po kolei podchodzili do podwładnego i zamieniali z nim kilka zdań. Następnie każdy coś dostawał. Zawiniątko z martwą kurą, albo kilka miedziaków. Jakieś listy. Materiał.
- To moja mała trzódka - dobrodusznie uśmiechnął się szlachcic. - Pomagam tym, którzy tego potrzebują. - poklepał cię po ramieniu. - To, co zdobywam od moich znajomych szlachciców. Przecież podarty materiał można umiejętnie pozszywać, krzesło naprawić, materac ponownie wypchać. Albo użyć zawartości materaca na to, co jest akurat potrzebne. - Wskazał na pomocników, którzy rozdawali "dobra". - Jesteśmy grupką księży, którzy pozyskują to, co innym zdaje się już niekompletnie czy niepotrzebne. - skrzywił się. - Nie kradniemy. Zbieramy ofiary, albo prosimy służbę wielkich willi, aby nas zaopatrywali w to, co inni odrzucili. To wszystko dla nich. - Poklepał malutką dziewczynkę po głowie, a ta przytuliła się do jego nogi z całych sił. - Dla tych, którzy mają najmniej. - jego głos posmutniał. - I brak im tego, co można się ubrać czy włożyć do garnka. Widzisz nam miłościwie panujący i te jego podatki od wszystkiego (jeszcze moment i od wdychanego powietrza) dotykają najbardziej najbiedniejszych. Codziennie zabiera się z ulicy wiele ciał, często również dzieci, które umarły z głodu. Matki porzucają nieżywe potomstwo, gdyż nie mają pieniędzy, aby je pochować godnie. - odwrócił się i pobłogosławił podstawione jedzenie. - Kościół też, niestety, się do tego dokłada kolejnymi opłatami. Niezadowolenie rośnie. Król i Kościół baluje coraz bardziej, niezadowolenie zmienia się w bunt. - ściszył głos do szeptu i przeżegnał się. W jego oczach zapaliły się iskry przerażenia. - Staram się trochę przeciągnąć tę ostateczną chwilę i...
Syk piór przeciął powietrze. Oczy Mitterranda powiększyły się, usta starały się zaczerpnąć tchu, sylwetka nagle zwiotczała. Oparł się całym ciężarem swojego kruchego ciała na Tobie, a ty w jego plechach dostrzegłeś bełt z kuszy. Plama krwi na płaszczu powiększała się coraz szybciej. Nastał chaos i panika. Kobiety i dzieci zaczęły biegać i wyć. Wszyscy na raz starali się uciec tymi samymi drzwiami, ktoś wyskoczył przez okno. Pomocnicy zabierali tyle dóbr, ile się dało i również uciekali.
Dwóch rzeczy byłeś pewien - strzelał ktoś zza okna (wskazywał na to kąt pod jakim wbił się bełt i przedarta szmata na oknie, wcześniej mocno naciągnięta), a celem miał być właśnie Mitterrand.
- Wybacz mi bracie. - usłyszałeś jego szept i dopiero teraz zwróciłeś uwagę, że wykonywał on jakieś dziwne gesty rękami i cały czas mruczał coś pod nosem. Jego bezwładne ciało zdawało się coraz cięższe i cięższe. Wepchnął ci w dłoń jakiś wisiorek. - Zapamiętaj, - mówił już z trudnością, ledwo panując na językiem. Jego oczy uciekały do góry. - Pośrednikiem jedności są trzy...
I odszedł w swą ostateczną podróż. W dłoni został ci wisiorek.



Czy... Czy on właśnie wyświęcił cię na kapłana? Średni syn twojego poprzedniego pracodawcy otrzymał taki wisiorek, kiedy wstąpił do klasztoru. Pamiętasz, jak nosił go ostentacyjnie na piersi.
- Znak neofity? - ktoś jednak jeszcze nie wypadł w przestrachu z sali? Kilka kroków za tobą stał młody mężczyzna.



- No gratuluję, ale na twoim miejscu zacząłbym już biec. - uśmiechnął się półgębkiem, a to nigdy dobrego nie zwiastowało. Nagle usłyszałeś mocne dudnienie butów o podłogę. Urwany krzyk od strony drzwi i krew na podłodze wskazywała, iż rzeczywiście należało spodziewać się najgorszego.



- Gdybym ich nie wynajął, już dawno by mnie tu nie było. - głos mężczyzny dzwonił za tobą. - Widocznie życie ci nie miłe.

Coś wbiło się mocniej w twoją nogę. Dopiero teraz zauważyłeś.. te palce z siłą szponów, które czułeś na nodze. Uścisk żelaza. Co do... dziewczynka. Ta sama, która z taką radością witała Mitterranda, teraz przywarła do ciebie. Dygotała. U jej stóp stała świeża kałuża bezbarwnego płynu.


Maike Nathalie Siversten


Z ostatnim uderzeniem zegara miejskiego, poczułaś, że ktoś do ciebie podszedł. Odwróciłaś się. Nic. Coś pociągnęło cię za rękaw. Odwruchowo spojrzałaś w dół. Dziecko. Dziecko cygańskie.
- Ładna jesteś. - rzuciło zupełenie się nie krępując. - Znasz Usuriański?
W jego oczach tliła się zadziorność zmieszana z duża dozą ciekawości.
- Bo wiesz, uciekł nam dziki kot usuryjski. - wyszczerzył się w uśmiechu. - Taaaaaki wielki - pokazał rozkładając ramiona. - Ale on po naszemu nie rozumie. Może jakbyś go zawołała, to coś by to dało? - pociągnął cię za rękaw. - Widziałem cię wcześniej z tym grubym bojarem, no chodź! Nie bądź taka! - nie czekając na odpowiedź zaczął ciągnąć cię w stronę jednej z bocznych uliczek, gdzie rzeczywiście słychać było jakiś tumult.
 
__________________
"Women and cats will do as they please, and men and dogs should relax and get used to the idea."
Robert A. Heinlein
Latilen jest offline  
Stary 02-10-2008, 11:23   #24
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
- Ależ, madame, byłoby to niewybaczalne z mojej strony, gdybym nie ustąpił miejsca pięknej damie.
- Galant z ciebie, mości Sept Tours
– hrabina uwielbiała go wprowadzać w konsternację, - wszak nie widzisz jej twarzy. Osłoniętego szalem oblicza. Czyżbyś liczył na to, że vodacciańska dziewczyna jest tak podatna na piękne słowa cudzoziemskich młodzieńców? – Mówiła lekko uśmiechając się. To była gra dworska, w której on miał jaką taką wprawę, lecz do pięt nie dorastał owemu dekadenckiemu narodowi, a szczególnie wysoko urodzonym kobietom, które do perfekcji opanowały intrygi. Zwodząc mężczyzn pięknym słowem, wypielęgnowanym ciałem oraz wyuczonymi technikami erotyki, która potrafiła doprowadzić na szczyt rozkoszy, traktowały innych niczym marionetki, najpierw uwodząc, potem natomiast porzucając, kiedy wyciągnęły wszystko, co chciały. Niczym wyplute pestki śliwek.
- Ależ nie, hrabino – odpowiedział jej zasłyszaną kiedyś frazą, - po prostu nie wyobrażam sobie, żeby spokrewniona z tobą dama nie odznaczała się wyjątkowa urodą, nawet jeżeli obecnie osłoniła swe oblicze szalem. Ależ, proszę wybaczyć. Szlachetne panie, żegnam tymczasem i życzę miłego wieczoru.

Ucałował dłonie obydwu vodacciańskich dam i oddalił się do swojego pokoju zabierając po drodze karafkę wody oraz wina.

Najważniejszą rzeczą, która uczynił w pokoju było zamknięcie drzwi na podwójny klucz i jeszcze zamknięcie zasuwą. Mieszkał na pierwszym piętrze, więc raczej nie obawiał się, iż któraś z pań tamtędy zdoła się dostać do jego łóżka. Ach, bynajmniej nie to, że był zakonnikiem, ale w towarzystwie Vodaccianek miał wrażenie, że igrają nim niczym małym dzieckiem, wykorzystując swoje niewątpliwie atrakcyjne walory cielesne. Owszem, cenił je za inteligencję oraz rozległą wiedzę, a hrabina Pazzi di Buonarotti zaimponowała mu znajomością gwiazdozbiorów oraz doskonała umiejętnością prowadzenia konwersacji. Wolał jednak kobiety, które, oprócz inteligencji, były bardziej otwarte, przy których mężczyzna mógł się czuć pewnie. Tymczasem w towarzystwie hrabiny nie wiedział, gdzie kończy się dworska gadka – szmatka, a gdzie zaczyna subtelna gra na wyciągnięcie informacji lub skaptowanie go dla swoich celów. Jego stosunkowo prosty umysł doskonale zdawał sobie sprawę, że podczas spotkań z ludźmi z Vodacce należy po prostu maksymalnie szybko wycofać się zostawiając intrygi sprytniejszym od siebie.

Rzecz wprawdzie jasna, Sept Tours nie uważał się za głupca, ale nie miał oka do drobnych niuansów decydujących o powodzeniu intryg. Był raczej człowiekiem wojny. Tam potrafił wykorzystać swój potencjał oraz zdroworozsądkowe podejście do spraw, którymi się zajmował. Ale nie tutaj. Oczywiście, całkiem możliwe, ze hrabina nie miała wobec niego jakichś specjalnych zamiarów. Zobaczyła go po prostu i zapragnęła miło spędzić noc. Kobiety z Vodacce słynęły bowiem nie tylko z intryg, ale naturalnej chuci, znacząco większej, niż inne przedstawicielki piękniejszej płci. Nie grzeszyły też pruderią, lecz raczej dekadencką rozwiązłością. Ich towarzystwo mogło każdemu mężczyźnie dać szansę na niezapomniane nocne przeżycie. Także jemu. Jednakże za takie uniesienia nieraz był wystawiany rachunek. Prędzej albo później. Niekoniecznie w postaci pieniężnej. Płacić jednakże trzeba było, czasem monetą, czasem informacją, czasem zaś sprzeciwieniem się samemu sobie. Tymczasem kawaler Sept Tours stanowczo nie miał ochoty postępować wbrew swojej woli i sytuacje, które do tego mogły doprowadzić, starał się omijać szerokim łukiem.

Właściwie wcale nie był pewien, czy byłby w stanie odrzucić zaloty hrabiny, gdyby ta po prostu dostała się do jego łoża i zajęła nim z cała potęgą vodacciańskiej ars amandi. Dlatego zamknięty kluczyk, zasuwka oraz duża ilość alkoholu, która gwarantowała, że nawet, gdyby się dostał w jej ręce, nie będzie w stanie nic zrobić, stanowiła dlań pewną gwarancję. Zresztą, miał ochotę wypić. Nieczęsto mu się to zdarzało, ale dzisiaj był ciekawy dzień: jedna dziewczyna zwiała od niego, on zwiał od drugiej. Została butelka wina, którą zajął się z podziwu godną determinacja. Wreszcie położył się do łóżka, zgasił świecę i miał nadzieję, że później nie będzie miał zbyt wielkiego kaca.
 
Kelly jest offline  
Stary 05-10-2008, 08:58   #25
 
WieszKto's Avatar
 
Reputacja: 1 WieszKto nie jest za bardzo znanyWieszKto nie jest za bardzo znanyWieszKto nie jest za bardzo znany
Wszystko stało się bardzo szybko. Zdecydowanie za szybko. Szkolenia w Vodacce powinny przygotować mnie na próby zamachu. Przecież tym właśnie się zajmowałem. Cholera zginęła już druga osoba... Najpierw ojciec teraz ten niewinny kapłan. Komu przeszkadzał ktoś rozdający szaty biednym... Uścisk dziewczynki szybko wyrwał mnie z zaskoczenia. Instynkt zrobił swoje. Wepchnąłem medalion do kieszeni jednocześnie wyciągając szpadę z pochwy.
- Kim jesteś signore? - rzuciłem w stronę mężczyzny by zyskać na czasie i łapiąc wolną ręką dziecko i podniosłem je do ramienia. Musiałem się wydostać jeśli chciałem ocalić życie gorzej że drogę ucieczki po schodach miałem odciętą. Zerknąłem przez okno oceniając ryzyko skoku. Wiedziałem że gdzieś tam na zewnątrz jest zamachowiec być może gotów do oddania kolejnego strzału. Kroki na schodach świadczyły że przynajmniej pozostali dwaj zmierzają teraz w moją stronę. Do tego zleceniodawca stoi sobie śmiejąc się z całego zdarzenia. Powoli narastał we mnie gniew. Mitterand nie powinien zginąć a Ci prześladowcy zasługiwali na karę tylko że sam nie byłem w stanie jej wymierzyć. Czekając na odpowiedź zleceniodawcy przysunąłem się w stronę klatki schodowej by wyjrzeć ilu przeciwników zmierza na te piętro. Gdy się tam znalazłem pozostała mi jedyna droga ucieczki. W górę! Rzuciłem się po schodach na dach...
 

Ostatnio edytowane przez WieszKto : 05-10-2008 o 09:00.
WieszKto jest offline  
Stary 05-10-2008, 12:46   #26
 
alathriel's Avatar
 
Reputacja: 1 alathriel nie jest za bardzo znanyalathriel nie jest za bardzo znanyalathriel nie jest za bardzo znanyalathriel nie jest za bardzo znanyalathriel nie jest za bardzo znany
Maike nie protestowała. I tak nie miała nic lepszego do roboty, a skoro mogła pomóc chłopcu to niby, czemu nie? Dziecko prawie biegło, ale ponieważ z zasady dzieci mają krótsze nogi i muszą szybciej nimi przebierać, oczywistym było, że Dziewczyna jedynie szybciej szła.
„Usuryjski kot, ciekawe jak wygląda?”
Z tego, co kiedyś czytała i sądząc po wypowiedzi młodzika, był to najprawdopodobniej jeden z tych wielkich leśnych kotów. Ucieszyła się, bo zawsze chciała takiego zobaczyć, ale jakoś nigdy nie miała okazji. W Eisen mało kto miał w domu kota a już na pewno nie sprowadzanego z Usurii.
Minęli zakręt i zobaczyła grupkę dzieci szepczących miedzy sobą z przejęciem. Dorośli zajęci swoimi sprawami przechodzili nie zwracając na nie najmniejszej uwagi. Co jakiś czas jakiś maluch wystawiał paluszek do góry i wskazywał na coś co znajdowało się w górze. Maike poczuła skurcz w żołądku i z lekkim niepokojem spojrzała w wyznaczanym przez małolata kierunku. Tego się właśnie obawiała. Na dachu jak gdyby nigdy nic siedział sobie olbrzymi kot i spokojnie obserwował, co się dzieje na dole.



Był piękny, to mu trzeba było przyznać. Płowe kolory i niewiarygodnie zielone oczy, które z łatwością dało się zauważyć, mimo iż znajdował się trzy piętra wyżej. Zapatrzyła się w to cudowne stworzenie. Był puszysty, aż chciało się go pogłaskać. Zawsze miała słabość do kotów. Dopiero gwałtowne zatrzymanie się chłopca wyrwało ją z zamyślenia. Dzieciak uśmiechnął się promiennie i jak inne maluchy wcześniej, również wskazał na zwierze.
-to ten - uśmiechnął się szerzej. Spodziewała się tego. Dlaczego ten kot nie mógł się zaszyć gdzieś bliżej ziemi? Dlaczego akurat na dachu?
Dziewczyna westchnęła. Miłość do kołowatych ustąpiła chwilowo odrazie do gimnastyki na wysokościach. W bibliotece owszem, wspinała się po różne książki na sporych wysokościach, ale nigdy nie było to trzecie piętro. W dodatku tym razem nie miała drabinki. To znaczyło ze będzie musiała wejść do kamieniczki i przedostać się na górę specjalnym wejściem na dach. Oby tylko nie było zamknięte.
Dziewczyna spojrzała na uradowanego chłopca. Szykowało mu się przedstawienie i to za darmo. Dlaczego dała się w to wrobić?
- no dobrze - powiedziała spokojnie - to jak on się wabi?
- wabi? - Chłopiec spojrzał zaskoczony, po czym wybuchnął śmiechem - można powiedzieć, że Sewillo.- dodał wciąż chichocząc.
Tym razem to dziewczyna popatrzyła na niego zdziwiona. Co go tak rozbawiło? Nie zaprzątała sobie jednak długo tym głowy. Dzieci śmieją się z najdziwniejszych rzeczy a ona miała teraz poważniejszy kłopot na głowie. Musiała stawić czoła akrobacjom na wysokościach. I jak do licha ma zawołać tego kota? Kici kici odpadało. Nienawidziła zwracać się do zwierząt i do małych dzieci jak do półgłówków. Zawsze odrzucała ją myśl, że mogą rozumieć więcej niż się innym wydaje. I kto wtedy wychodzi na kretyna? Dziecko lub zwierze słuchające żenującego słowotoku czy ten, który funduje im takie atrakcje?
Drzwi do kamieniczki były otwarte na oścież. Każdy mógł wejść. Weszła w korytarzyk, na którym co kilka metrów znajdowały się drzwi do kolejnych mieszkań. Na końcu ulokowane były kręte schody prowadzące wyłącznie w górę. Wchodząc po nich powoli i bez większego przekonania, a co za tym idzie odwlekając jak najdłużej chwilę stanięcia na pochyłej powierzchni dachu, zdążyła zauważyć, że na każdym piętrze znajdowało się czworo drzwi. Wszystkie jednakowe, drewniane z tym, że odrapane w różnym stopniu. W końcu dotarła na ostatnie piętro. Na ścianie znajdowała się drabinka a w suficie umieszczona była klapa. Wspięła się po konstrukcji i spojrzała na zawiasy. Pokrywa zdecydowanie otwierana była do góry. Nie dostrzegła żadnego zamka, co ją pocieszyło jednak nie eliminowało całkowicie niepokoju. Pchnęła wieko do góry. Ani drgnęło.
"Proszę, niech będzie otwarte" Wzięła głębszy oddech i z całej siły zaparła się żeby pchnąć klapę do góry. Mozolnie, jednak po chwili pokrywa ustąpiła. Siłowała się z nią ponad dwie minuty, ale wreszcie wejście na dach stało przed nią otworem. Tylko czy oby na pewno tego właśnie chciała? Czy nie byłaby szczęśliwsza gdyby otwór okazał się zamknięty na cztery spusty?
Powoli, nie do końca pewnie wyszła na dach. Kilka metrów od niej siedział sporych rozmiarów kot. Obejrzał się, lecz nie zaprzątał nią sobie długo uwagi i po chwili wrócił do wcześniejszego zajęcia obserwowania ulicy.
Ignoruje mnie? Jak mu tam było? Wstała jednak, kiedy wiatr mocniej zawiał i na chwilę straciła równowagę, uznała ze pozycja kucająca będzie jednak odpowiedniejsza. No… w każdym razie bardziej bezpieczna.
- Sevillo, k... - zawołała delikatnie i urwała. Kici Kici? To, co właśnie chciała powiedzieć nie przeszło jej przez gardło - przecież nie będę się do kota zwracać jak do półgłówka - skarciła się cicho. Zwierzakowi jedynie ucho delikatnie drgnęło, mimo to nawet się nie odwrócił. Podsunęła się trochę bliżej i spróbowała jeszcze raz.
- Sevillo, proszę cię chodź tutaj - powiedziała najłagodniej jak umiała i wyciągnęła rękę w jego stronę. Nie chciała go przestraszyć. Miała nadzieje, że delikatnie go złapie i zniesie na dół. Kot tym razem raczył się odwrócić. Spojrzał dziewczynie prosto w oczy swoimi obłędnie zielonymi ślepiami i po chwili jak gdyby nigdy nic wstał. Wykonał jednak ruch odwrotny od zamierzonego przez Maike i odsunął się o kilka metrów.
- Nie no, proszę nie rób mi tego - zaskomlała dziewczyna z lekkim wyrzutem i rozczarowaniem w głosie. Zwiesiła załamana głowę. - Dlaczego nie chcesz tu przyjść? - Rzuciła pytanie w przestrzeń. Nie liczyła na to, że rozumie to, co mówiła (chociaż jak prosił chłopiec mówiła cały czas po usuryjsku), ani tym bardziej jej odpowie ale jej frustracja potrzebowała na chwile obecną jakiegoś ujścia, a tutaj nikt jej nie słyszał.
Westchnęła i po sekundzie usłyszała coś, co wcześniej jakoś jej umknęło. Na dole panował gwar. Teraz już nie tylko dzieci, ale również dorośli obserwowali całe zamieszanie. Uhh … Przygryzła wargi. Nie chciała robić widowiska, nigdy nie lubiła zwracać na siebie uwagi. Ale skoro już wlazła na ten dach, postanowiła się nie poddawać.
- Proszę cię chodź tutaj - zaczęła ponownie prosić - ludzie się patrzą, a ja nie zejdę bez ciebie! - Zacięła się w sobie - Proszę cię, no chodź. Tobie jest wszystko jedno, ale ja wolałabym już stąd zejść - znowu wyciągnęła dłoń w jego kierunku. Kot nie reagował. Normalnie perfidnie ją ignorował. Maike powoli zaczynała się łamać. Na dole robiło się coraz głośniej. Nie lubiła być w centrum uwagi. Zrozpaczonym tonem rzuciła w końcu: Błagam cię, kupię ci tuńczyka, zrobię wszystko tylko chodź tu wreszcie!
I wtedy stało się coś, na co powoli traciła nadzieję. Kotu drgnęło ucho, obrócił głowę i wreszcie wstał. "Czyżby zareagował na słowo tuńczyk? Czyli jednak jedzenie przemawia do zwierząt najlepiej. Chwila, to znaczy, że muszę mu kupić tą nieszczęsną rybę?"
Kot przeciągnął się i ruszył z stronę dziewczyny, jednak nie dał się jej dotknąć. Właściwie nawet to nawet się nie zatrzymał tylko skierował się prosto do klapy. Mimo to wyraz jego mordki, kiedy ją mijał wskazywał jednoznacznie, że wyśmienicie się bawił. Ale żeby kot? Może tylko jej się zdawało.
Zwierzak zeskoczył z gracją na korytarzyk, odbijając się jedynie na jednym ze szczebli i czekał. Maike natomiast, lekko zdezorientowana, ale jednak, szczęśliwa że może wreszcie zejść z niezbyt bezpiecznego dachu podążyła za zwierzęciem. Kiedy zeszła z drabinki kot był już w połowie schodów. Dziewczyna nawet nie zatrzasnęła za sobą klapy tylko pobiegła za nim w dół. Zresztą i tak prawdopodobnie by jej nie dźwignęła. Po chwili wybiegła na podwórko. Publika się z wolna rozchodziła. Przedstawienie skończone. Kot jak gdyby nigdy nic stał przed chłopcem.
- Miau - powiedział do dzieciaka i ruszył przed siebie. Małolat odwrócił się do Maike, krzyknął "Dzięki!" i machając jeszcze przez chwilę pobiegł za zwierzakiem.
Stała tam jak wmurowana. I to już? Po tym całym zamieszaniu nawet do niej nie podszedł?
Otrząsnęła się po chwili. No nic, najważniejsze, że wszystko się dobrze skończyło. Postanowiła nie zaprzątać sobie głowy tak bzdurną sytuacją, w której jeszcze kilka minut temu uczestniczyła. Jedynie ten tuńczyk nie dawał jej spokoju.


Właśnie nadeszło południe. Słońce na samym szczycie grzało niesympatycznie. I co teraz? Według wszelkich zdobytych wcześniej informacji przedstawienie w cyrku miało się zacząć się dopiero o piątej. To znaczyło ze miała jeszcze pięć godzin. I niby, co miała do tego czasu ze sobą zrobić? Tego nie wiedziała. Łaziła bez celu przez około 15 minut a palące słońce stawało się coraz bardziej nieznośne. "Dłużej tak nie wytrzymam" - przeleciało jej przez myśl.
Dosłownie kilka sekund później usłyszała niewyraźne nawoływanie. Odwróciła się i zobaczyła w oddali młodego chłopca krzyczącego coś do tłumu.

- Zapraszamy, zapraszamy na niesamowite przedstawienie. Tylko dzisiaj 50 pensów za wstęp. Zapraszamy. "The Tiger Lillies". Czegoś takiego jeszcze nie widzieliście!
Wzbudziło to zainteresowanie dziewczyny. Prawdopodobnie normalnie nie zwróciłaby na to nawet najmniejszej uwagi, ale skoro nie miała chwilowo żadnego pomysłu na kreatywne spędzenie czasu, to mogło całkiem sympatycznie wypełnić tę lukę. Podeszła bliżej, zapłaciła chłopcu i zeszła w dół do pseudo piwnicy wejściem, które wskazał jej młodzik.
 
__________________
Pióro mocniejsze jest od miecza (...) wyłącznie jeśli miecz jest bardzo mały, a pióro bardzo ostre. - Terry Pratchett

Ostatnio edytowane przez alathriel : 05-10-2008 o 19:13.
alathriel jest offline  
Stary 05-10-2008, 19:07   #27
 
Latilen's Avatar
 
Reputacja: 1 Latilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodze
Ernest de Sept Tours

Jak zwykle o godzinie siódmej do pokoju wszedł lokaj korzystając z drzwi tylko dla służby i odsłonił okna. Ten człowiek musiał mieć zegarek zamiast serca. Punktualność bywa chorobą. Ale jeśli łączy się ze sprzątnięciem pustych butelek, przyniesieniem wody do porannej toalety i mocnej kawy można ją jakoś przeżyć.
- Siostrzenica hrabiny przesyła pozdrowienia i pyta czy nie miałby pan ochoty na wspólne zwiedzanie miasta i obejrzenia przedstawienia w avalońskiej oberży "The Tiger Lily". - suchy rzeczowy ton odegnał resztki snu.

Luca Luccini

- To nie jest ważne, kim jestem mój drogi. - rozbawienie czaiło się w głosie mężczyzny odzianego w niebieski atłas. - Natomiast zupełnie inaczej wygląda twoja sytuacja. Zależy głównie od tego, co też powiedział ci ten księżunio, prawda Helmucie?
Zwrócił się do czarnowłosego dowódcy najemników, który przytaknął. Cofając się byłeś pewien, że mieli sporą przewagę. Co najmniej dziesięciu chłopa przeciwko tobie. Sam pewnie byś sobie poradził, ale ta dziewczynka. Kiedy złapałeś dziecko pod pachę, zaczęło drzeć się w wniebogłosy.
Schody na dach - jedyny ratunek. Jedno skinięcie i ludzie Helmuta ruszyli za tobą. Przeskakiwałeś po kilka stopi do góry i w końcu wyjście na dach. Szabla w zęby i po drabinie do góry. Dziewczynka płakała (nawet nie podejrzewałeś, że można uronić tyle łez w tak krótkim czasie) tyle że bezgłośnie. Widocznie intuicja podpowiadała jej takie rozwiązanie.
Dach prezentował się równie nieciekawie jak i cały budynek. Każda klepka zdawała się sugerować, że zaraz odpadnie. A wraz z nią kilka sąsiednich. Gorzej, że ten budynek zdawał się niższy od pozostałych dokoła i cofnięty w tył względem uliczki. Nagle zdałeś sobie sprawę, że słyszysz muzykę. Harmonia, skrzypce i tamburyn. Chór kobiecy wyśpiewywał radosną piosenkę. Melodia zdawała się coraz głośniejsza. Z prawej strony nadjeżdżał wóz cygański tempem patrolowym. Kobiety tańczyły dokoła niego. Na dachu siedział chłopiec i głaskał kota wielkości małego psa, a nad jego głową dwóch mężczyzn żonglowało nożami. Wszyscy uśmiechnięci zapraszali na występ. Odległość między dachem, a wozem wynosiła jakieś sześć metrów. Zauważyłeś, że jeden z cygańskich żonglerów przyglądał ci się zaintrygowany. Odgłosy na poddaszu z chwili na chwilę stawały się coraz głośniejsze.

Aza Davidova

Zastał ich ranek. Siedzieli prawie nieruchomo. Ona opierała głowę o jego kolana, on głaskał ją swoją żylastą dłonią po głowie. Przez uchylone okiennice do wozu wpadało powietrze zapowiadające nowy dzień. Chłodne i wilgotne. Niebo barwiło się coraz szybciej błękitem. Pierwsze nieśmiałe promienie wpadły do pokoju oświetlając fragment oparcia fotela bujanego, który zajmował Założyciel oraz fragmenty nóg Azy, które dziewczyna rozłożyła wygodnie na podłodze.
- Nadal tego chcesz? - powietrze zdawało się wibrować od niskiego barytonu starca.
Otarła policzek o kolano starca jak kot i uśmiechnęła się.
- Już czas. Już najwyższy czas na mnie.
Założyciel pochylił się i ucałował ją w czubek głowy.
Przymknęła oczy.
- Wiedziałeś, że to się znowu stanie. - złapała delikatnie jego dłoń i przywarła do niej policzkiem. Jego skóra zdawała się jak cienki papier odsłaniać wszystkie żyły. Napinała się na kostkach palców. Azie zdawało się, że zaraz może pęknąć. Jednocześnie zdawała się miękka, jakby porastał ją niewidocznym meszek.
- Wybacz mi ojcze.
Założyciel uśmiechnął się dobrotliwie.
- Pragniesz być wolna. Jeśli mogę ci ofiarować twoje marzenia, jestem szczęśliwy córeczko. - pogładził ją po policzku - Bardzo szczęśliwy.
Siedzieli tak jeszcze tylko chwilę. W obozie zaczynało budzić się życie.
Do ich wspólnego świata napłynęły nowe dźwięki zaburzając spokój. Odgłos szybkich kąpieli w wodzie z wiadra. Karmienie ptactwa. Syk ognia pożerającego chrust pod garnkiem świeżego mleka. Płacz niemowląt.
- Przynieś nam coś do zjedzenia. - Założyciel wstał z fotela. W odpowiedzi jedynie kiwnęła głową i wyszła.

Przed wozem postawionym tuż obok stała Żanna i starała się jednocześnie skroić chleb, upilnować mleka i uciszyć pięcioletniego siostrzeńca. Aza szybkim ruchem zdjęła kociołek z ognia. Jeszcze chwila, a trzeba by ponownie doić kozę. Nie odzywając się, przyglądała się kłótni między dzieckiem a kobietą.
- Pokroić za ciebie? - rzuciła cicho, zabierając jej nóż, który znalazł się w zasięgu ręki pięciolatka.
- Aza! Cieszę się, że cię widzę. - rzuciła rozradowana Żanna, uśmiechając się od ucha do ucha. - Mogłabyś?
Dziewczyna przelała mleko do kubków i nakroiła kromki, po czym posmarowała je obficie smalcem. Kilka złapała w dłoń, w drugą biorąc dwa pełne kubki.
- Zjem dziś z Założycielem.
Żanna pokiwała głową ze zrozumieniem.

Aza wsunęła się przez uchylone drzwi. Cudem nie potknęła się o tą parszywą kupkę sierści, któa właśnie wpadła na cudowny pomysł, żeby zaatakować jej stopy. Założyciel całą swoją uwagę poświęcił tymczasem pergaminowi, na który przelewał swoje myśli. List. Kolejny list. Dziewczyna westchnęła. Postawiła kubki na biurku tuż obok kałamarza i niedbałym ruchem zrobiła trochę miejsca (zrzucając po prostu kilka książek na podłogę) na kanapki.
- Powinnaś z większym szacunkiem odnosić się do czegoś, co daje wiedzę.
Opadła na krzesło z anielską cierpliwością znosząc ostre pazurki ostrzone na jej spodniach.
- Powinnam. - ugryzła kanapkę. - Ale jakoś nie potrafię. Uważam, że ludzie nie potrafią przelać mądrości na papier, aby ona na tym nie straciła.
Starzec spojrzał na nią.
- To dość ostra opinia.
Aza uśmiechnęła się gorzko półgębkiem.
- Nie, to opinia kogoś, kto nigdy nie nauczył się czytać.
- Ty umiesz czytać.
- Założyciel uniósł jedną brew.
- Poniekąd.
- Skończę pisać, zjemy i musisz dla mnie coś załatwić.
- Oczywiście ojcze.


Aza przeciągnęła się. Złapała za brzeg spódnicy i zawiązała ją w duży supeł na udzie. Rozczarowaniem dla każdego, kto myślał, że bezkarnie będzie oglądał jej nogi, okazały się, że ma jeszcze na nich spodnie. Zawsze nosiła spodnie pod spódnicą. Nigdy nie wiadomo, kiedy nieskrępowane ruchy mogą okazać się potrzebne. Rozejrzała się. Konie stały nie osiodłane, prócz jednego. Sama nie miała najmniejszego zamiaru brać któregokolwiek.
- Ty, tutaj tak wcześnie?
Odwróciła się na pięcie, kiedy za jej plecami niespodziewanie rozbrzmiał głos Siły. Uśmiechnęła się.
- Muszę jechać do miasta.
Po jego ustach błąkał się złośliwy uśmieszek.
- Nogi masz przecież zdrowe. A przynajmniej tak wyglądają.
- Cieszę się, iż potrafisz je docenić, jednak to polecenie Założyciela.
- wzruszyła ramionami i odwróciła wzrok w stronę koni, aby ukryć lekki rumieniec.
- W takim wypadku - bezceremonialnie złapał ją za dłoń i pociągnął w stronę czarnego ogiera - nie ma o czym mówić.
Pod wpływem jego uśmiechu zmiękły jej nogi. A on, jakby ważyła tyle co piórko, wrzucił ją lekkim ruchem na grzbiet osiodłanego zwierzęcia i szybko znalazł się zaraz za nią.
- Ale...
- Sama powiedziałaś, że musisz się dostać tam szybko. Ja również. Ogier wróci ze mną do obozu. Chyba, że masz inny pomysł?
- oczywiście pytanie było czysto retoryczne i zadał je po tym, jak zasugerował zwierzęciu galop w stronę centrum Chaoruse.

Dzwon wybijał dwunastą. Nienawidziła tego miasta i teraz wiedziała dokładnie czemu. Tutaj wszędzie było daleko. Dostanie się w jakikolwiek punkt miasta w krótkim okresie czasu graniczył z cudem. Szczęka bolała ją od wymuszonych uśmiechów i gładkich słówek. Jeszcze chwila i wypadną jej zęby. Co nie zmienia faktu, że dzięki temu nie straciła tyle czasu. Skróty, podwożenia, wskazówki. Coś za coś.
Ale najgorsza zdawała się ta temperatura. Całe jej ciało zdawało się pocić. Nawet włosy zawilgotniały. Powietrze zdawało się przyklejać do gardła.
Aza opadła znużona na krawędź fontanny. Wilgotna mgiełka kropel rozbijających się na tafli wody przyjemnie chłodziła plecy. Dłonie włożyła do wody. Co za przyjemność!
- Aza! Aza! - małych chłopiec o cygańskiej urodzie podbiegł do niej i wyszczerzył swoje bieluśkie ząbki w uśmiechu. I po odpoczynku.
- Co ty tu robisz, Dante? - rzuciła do chłopca, kiedy ten siadał tuż obok niej.
- Zmieniam Davide i wyprowadzam Sevillo.
Dziewczyna uniosła brwi do góry.
- Przecież on nie wymaga opieki.
Chłopiec wyciągnął cukierka z kieszeni. Karmelek szybko zniknął w czeluści jego lekko umorusanej buzi.
- Ale Założyciel prosił, że skoro teraz przypomina kota, to mamy mu towarzyszyć. - rozejrzał się bacznie i zmrużył oczy, jakby kogoś szukał wzrokiem. - Zresztą teraz sterczy na dachu. Ale już muszę iść.
Rzucił się dziewczynie na szyję i złożył pocałunek na policzku klejącymi ustami.
- Pa pa!
Azie od razu poprawił się humor. Może to przez ten aromat karmelka? Jeszcze chwilę spoglądała za szkrabem, który zaczepił jakąś dziewczynę i zaczął tarmosić ją za rękaw. No nic, na nią też już przyszła pora.
Przeciągnęła się i dziarskim krokiem ruszyła w kierunku zabudowanego placu handlowego.



A tam wystarczyło znaleźć bladoróżową kamienicę z szyldem ozdobionym lilią. Nazwy wymyślnie artystycznie wyrysowanej na przestrzeni ściany i tak nie potrafiłaby odczytać. Głupie theańskie zwyczaje. Problemem było, że większość kamienic było koloru bladego różu. Wspaniale! Zapowiadało się piękne popołudnie, spędzone na tłocznych uliczkach zakrytych dachem i śmierdzących rybą. No cóż.

Kiedy już straciła nadzieję, a przypadek sprawił, iż niechcący potrąciła jakiegoś mieszczanina, jej wzrok pad na szyld. Kajając się miała dużo czasu go dokładnie obejrzeć. Nazwa wyraźnie głosiła "The Tiger Lily". W pół słowa przerwała napuszonemu bogaczowi i zeszła, zgodnie za strzałką, do piwnicy. Sala pękała w szwach. Oświetlały ją tylko nieliczne świece i odpowiednio ustawione zwierciadła. Przedzieranie się w stronę sceny trochę trwało. Ludzie wbijali jej łokcie pod żebra, deptali po stopach, kilka razy prawie nie wywrócili. W końcu zmęczona i wściekła dostała się pod scenę. Stamtąd należało jedynie szybko przemknąć po scenie i zanurkować za kotarę, gdzie znajdują się kulisy. Poprawiła włosy i bezczelnie stając komuś na plecach skoczyła na scenę, od razu szczupakiem rzucając się za płachtę czerwonego materiału.
- Hej! Tu nie wolno wchodzić. - potężne łapy zacisnęły jej się na ramionach, zanim zdążyła rozejrzeć się dokoła.
- Puszczaj! - starała się wyrwać, ale rosły facet był tak cztery razy silniejszy od niej. Mógłby startować w konkurencji podnoszenie słonia. Czasami żałowała, że urodziła się kobietą. Ale nie płacze się nad rozlanym mlekiem.
- Puść mnie!! Na Ziemię Przodków, puszczaj! - warknęła. - Muszę porozmawiać z monsieur Martynem Jacques.
- Ha! Każdy by chciał. - małpiszon podniósł ją bez większych problemów i skierował się do drzwi na zewnątrz.
- Jak mnie wywalisz to wrócę oknem!
Kiedy już zapewne chciał jej odpowiedzieć "Tu okien nie mamy", Aza szarpnęła się i zza dekoltu wyjrzał jej medalion z symbolem Cyganerii.
Małpa zamarła. Dzisiaj dziewczyna miała niesamowicie dużo szczęścia i nie musiała za bardzo się też starać. Czyżby los miał dzisiaj dobry dzień?
- Z polecenia Założyciela chcę rozmawiać z Martynem Jacques. - rzuciła chłodno. Jej dłonie zaczynały drętwieć od mocnego uścisku.
- Ryszardzie puść naszą przyjaciółkę. Nie chcemy, aby jej się coś stało, prawda?
Dłoń wyrosła z ciemności i poklepała olbrzyma po plechach. Ten w końcu postawił dziewczynę na ziemi. Tak skłoniła się lekko drugiemu mężczyźnie, który uratował ją przed kombinowaniem, jak dostać się do tej piekielnej piwnicy jeszcze raz.



- Nazywam się Aza Davidowa.
Mężczyzna kiwnął głową i polecił Ryszardowi przynieść herbatę.
- Chodź dziecko, zapewne masz nam coś do przekazania?


Maike Nathalie Siversten


Mrok uderzył cię zaraz po wkroczeniu do chłodnej piwnicy, ale zdawał się pasować idealnie do tego miejsca. Jak ubranie szyte na miarę. Ledwo zdążyłaś zająć miejsce, kiedy światła odbite od zwierciadeł padły na trzech mężczyzn. Zaczęło się.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=TOVSp-fYUQc[/MEDIA]

Nawet nie zauważyłaś, kiedy przedstawienie się zakończyło. Zapadła cisza. Ludzie nie byli pewni czy klaskać. Nieśmiałe uderzenia w dłonie rozbrzmiewały zwielokrotnione echem po sali. Podniosły się ciche szepty. Zaczęto powoli opuszczać lokal. Przez coraz to otwierane drzwi wyjściowe do wnętrza wpadała wesoła muzyka cygańska.
- Wóz cygański stoi przed wejściem! - usłyszałaś ucieszony głos kobiety, która przyspieszyła w stronę wyjścia. Widocznie chciała zmyć trochę makabry zdrowym rubasznym śpiewem cygańskim.
 
__________________
"Women and cats will do as they please, and men and dogs should relax and get used to the idea."
Robert A. Heinlein

Ostatnio edytowane przez Latilen : 06-10-2008 o 16:39. Powód: obrazek Martyna się nie chciał wgrać ;]
Latilen jest offline  
Stary 05-10-2008, 19:30   #28
 
WieszKto's Avatar
 
Reputacja: 1 WieszKto nie jest za bardzo znanyWieszKto nie jest za bardzo znanyWieszKto nie jest za bardzo znany
Ni było dobrze. Spodziewałem się 3 było ich dziesięciu. Liczyłem że mocodawca się wygada - milczał jak grób. Do tego poważnie nie wiedziałem co z tymi święceniami/ Byłem Vodaccianinem i oczywiście wierzyłem w jedynego Theusa ale czy ten kapłan był napewno kapłanem Kościoła Watycyńskiego? Nie miałem czasu na rozmyślania. Musiałem uciekać by obmyślić zemstę... Rzuciłem się na dach starając sie nie tracić oddechu wbiegając po schodach. Będąc na miescu schowałem szpadę i porwałem dziecko w ramiona. Oceniwszy odległość od wozu cyganów na ulicy wziołem rozbieg i skoczyłem w przepaść.. Starałem się upaść w miare bezpiecznie na ugięte nogi licząc że zaamortyzuje upadek i ocalę dziecko...
 
WieszKto jest offline  
Stary 06-10-2008, 00:21   #29
 
alathriel's Avatar
 
Reputacja: 1 alathriel nie jest za bardzo znanyalathriel nie jest za bardzo znanyalathriel nie jest za bardzo znanyalathriel nie jest za bardzo znanyalathriel nie jest za bardzo znany
Przedstawienie było naprawdę dziwne. Z jednej strony było dziwnie niepokojące. Dosłownie człowiek nie wiedział, co miał ze sobą zrobić. Zostać czy wyjść? Właściwie to przeważała chęć, aby stamtąd jak najszybciej uciec, a mimo to zostawał. Jakiś przedziwny, lekko psychodeliczny geniusz tkwił w tej muzyce. I jeszcze ten nienaturalnie wysoki, męski głos opowiadający po avalońsku dziwaczne historie.

A jednak było w tym coś pociągającego, choć tak naprawdę, cieszyła się, że już sie skończyło. Przez chwile szła jakby zamroczona w stronę wyjścia. Właściwie to nawet nie tyle sama z siebie się przemieszczała, co po prostu była niesiona przez tłum. Otrzeźwiły ją dopiero ostre promienie słoneczne, które przy okazji na chwilę ją oślepiły. Zacisnęła pospiesznie powieki. Oczy musiały się przystosować, w końcu od jakichś dwóch godzin znajdowała się w ciemnym pomieszczeniu. Powoli wracała do siebie. Uświadomiła sobie, że od dłuższego czasu słyszy żywą muzykę. No tak, przecież mijająca ja wcześniej kobieta mówiła coś o wozie cyrkowym. Rozchyliła delikatnie powieki. Jasność nie była już tak nieznośna jak przed chwilą, chociaż wciąż musiała osłaniać oczy dłonią. Scena, którą ujrzała okazała się wyjątkowo przyjemna. Na środku drogi stał, raczej większych rozmiarów, wóz. Pomalowany na zielono zapewne spory czas temu, biorąc pod uwagę, że w kilku miejscach farba zdążyła już odejść. Po środku zielonej przestrzeni, widniał czerwony napis "Circus". Zainteresowała się tym, w końcu za niecałe dwie godziny miała się zlokalizować na przedstawieniu.

Dookoła wozu tańczyło około dziesięciu cyganek. Śpiewały wesołe piosenki i wybijały rytm na tamburynach. Przy każdym obrocie ich długie, barwne suknie falowały entuzjastycznie na ospałym wietrze. Emanowały z siebie jakąś niezwykłą atmosferą radości i zabawy. W oknach pojazdu stali skrzypkowie wygrywający skoczną melodię
Maike uśmiechnęła się. Po niepokojącym występie "The tiger lillies" potrzebowała takiej sympatycznej odmiany. Spojrzała w górę i ujrzała chłopca, który wcześniej prosił ją o pomoc. Po chwili zauważyła również poruszający się w tą i z powrotem puszysty ogon. "Tuńczyk" przeleciało jej przez myśl, ale szybko to od siebie odgoniła. Maluch uśmiechał się radośnie i machał do tłumu, dziewczyny jednak nie zauważył.

" Nie szkodzi" uśmiechnęła się znowu, "ważne, że jest zadowolony". Oczy wreszcie przyzwyczaiły się do nowego oświetlenia i mogła przestać je osłaniać. "I co teraz?" Rozmyślania przerwało jej coś, co na nią spadło. Właściwie, jak okazało się kilka sekund później, nie tyle spadło, co zeskoczyło wesoło z wozu, zawieszając się jej na szyi. Wspomniany wcześniej chłopiec "od kota". Uśmiechnęła się i założyła ręce w taki sposób, że teraz trzymała o na nich dzieciaka. Maluch radośnie złożył kleisty pocałunek na jej policzku.
- cześć - wykrzyknął uradowany
- no witam - uśmiechnęła się promiennie - też się cieszę, że cię widzę.
- dziękuję za wcześniej - dodał wesoło po chwili.
Był tak kochany, że Maike musiała przez chwilę walczyć ze sobą żeby go nie uściskać. Podrzuciła chłopczyka delikatnie tak, aby wygodniej się jej go trzymało. Nie był ciężki. Właściwie to raczej zadziwiająco lekki. A może tylko tak się jej zdawało. Stosy książek, które nieraz musiała tachać z miejsca na miejsce pamiętała jako znacznie cięższe. Po chwili zastanowienia doszła do prostego wniosku. Prawdopodobnie była kwestia tego, że książki są wybitnie niewygodne do przenoszenia.

- proszę bardzo- uśmiechnęła się pogodnie - a jak się teraz sprawuje twój pupil? Nie sprawia już kłopotów?
Chłopiec znowu wybuchnął śmiechem. Zupełnie jak ostatnim razem. Zdziwiło ją to lekko, ale postanowiła to przemilczeć. Maluch po chwili się opanował i potrząsną przecząco głową
- u-um, już więcej nie uciekał. - Cukierek, którego sekundę wcześniej wyjął z kieszeni zniknął w jego buzi - a gdzie teraz idziesz? - Zapytał zaciekawiony.
tam gdzie wszyscy – znowu uśmiechnęła się ciepło - do cyrku, na przedstawienie.
 
__________________
Pióro mocniejsze jest od miecza (...) wyłącznie jeśli miecz jest bardzo mały, a pióro bardzo ostre. - Terry Pratchett

Ostatnio edytowane przez alathriel : 07-10-2008 o 22:21. Powód: sie mg zamotał :P
alathriel jest offline  
Stary 07-10-2008, 22:34   #30
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
- Kobieta ze snów – zastanawiał się. - Simone? Niewątpliwie Simone. Nie widział wprawdzie jej oblicza, ale ... ale to niewątpliwie była ona. To był znak od losu. Dziewczyna we śnie oraz dziewczyna, która samiutkim rankiem proponuje wspólny spacer wraz z uczestnictwem w imprezie. Ta sama? Na pewno! Zbyt wielki byłby przypadek, gdyby było inaczej. Zresztą i tak, może zresztą to wyrównanie poprzedniego, niefartownego wieczora, kiedy to ta zakopana w księgach dziewoja dała mu kosza, kiedy ja zaprosił na kolację. A miała być to po prostu niewinna kolacja, ot taka, żeby nie spędzać ją samemu. Cóż, nie udało się z miłośniczką kurzu na książkach, to z dziewczyną dobrze urodzoną poszło lepiej. Ba! Sama się prosiła. Widać arystokratki są łatwiejsze od moli naukowych. Chociaż, szlag trafił! Vodaccianka. Ha, moja panienko, pod włos mnie chcesz wziąć – nagle sobie uświadomił jej, jak był przekonany, prawdziwe zamiary. – Znam ja wasze kombinacje, o fałszywe niewiasty z Vodacce. Za maskami skrywacie piękne twarze, pod sukniami ... no wiadomo co, też niewątpliwie piękne, ale nie ma głupich, żebym się dal tak łatwo złapać. Niewątpliwie, skoro nie udało się hrabinie mnie wczoraj skaptować, pewnie zleciła zrobić to bratanicy.

Ernest nie należał do osób łatwowiernych, ale znał swoje ograniczenia. Dworskie intrygi, czy lepiej, w ogóle intrygi, przerastały go. Zwłaszcza te inspirowane przez Vodaccian. Dlatego, mimo iż brakowało mu towarzystwa, niechętnie przyjmował wizytę dwóch tajemniczych kobiet. Hrabina oraz jej bratanica mogły być piękne, ale igraszki z nimi, chociażby pod pościelą, przypominały taniec na linie, czyli: nawet miło jest, ale ryzyko wielkie i zawsze nagle można polecieć. Ale jednakże ten sen, który go niepokoił. Piękna, zielonooka Simone, smukła niczym brzoza, co doskonale widać było pod obcisłą, uwypuklającą wdzięki suknią. Aczkolwiek Simone we śnie nie miała na sobie sukni, a przynajmniej nie taką dworską. Ubrana była w bluzkę z krótkim rękawkiem, serdaczek i spódnicę barwy karminowej. Zaś pod nią widać było zielone spodnie wysokości do połowy łydki. Dość zabawnym szczegółem było to, że Simone ze snu zawiązywała spódnicę w supeł na udzie, przez co wyglądała, jakby z tyłu sięgała do kolan, natomiast z przodu o wiele wyżej. Do tego trzeba dołożyć sandałki i Simone ze snów prezentowała się na podobieństwo czegoś pomiędzy starożytną boginią, a wiejską dziewczyną. To pierwsze z wyglądu, a zwłaszcza głębokich, niczym morze, oczu, to drugie, natomiast, ze stroju.

Wąsaty lokaj o pociągłej twarzy, krzątając się po komnacie złapał właśnie za nocnik, chcąc wynieść jego zawartość i oddać do mycia, gdy Set Tours zapytał:
- O której, panna Simone, pragnie zażyć przechadzki? – Nie był zbyt zadowolony z pomysłu dziewczyny, ale nie mógł odmówić. Wczoraj udało mu się, nieco przypadkiem zrejterować, ale odmowa teoretycznie niewinnego spaceru, stanowiłaby nietakt. Sept Tours może nie zważał aż tak na konwenanse, jak szlachta dworska, ale w pewnym sensie on również podlegał jej regułom.
- Przedstawienie w avalońskiej oberży "The Tiger Lily”, proszę pana, rozpocznie się o 16.00.
- Dobrze. Przygotuj powóz hrabiego na 14.30, zaraz po zakąskach.
- Dobrze, proszę pana. Czy powóz jaśnie pana hrabiego będzie wykorzystywana przez państwo cały wieczór?
- Nie, podjedziemy raczej jedynie na Place de la Concorde, a potem już przespacerujemy się ogrodami do "The Tiger Lily”. Niewątpliwie, panienka Simone będzie wolała oddychać świeżym powietrzem podziwiając kompozycje kwiatowe, niż odwiedzać duszne ulice. Później zaś albo pospacerujemy jeszcze, albo przyjedziemy dorożką.
- Jak pan sobie życzy, monesieur. Czy mam podać śniadanie do pokoju?
- A gdzie spożywają panie?
- Także u siebie. Panienka Simone raczy śniadać z panią hrabiną w swoim pokoju.
- A potem, jakie mają plany?
- Obydwie panie zamierzają wypocząć. Panienka Simone czuje się jeszcze nieco zmęczona po podróży, a pani hrabina będzie jej towarzyszyć.
- Dziękuję, Janie. Odpowiedz panience Simone, że jestem zaszczycony jej propozycją i chętnie ją przyjmuje. Przekaż też moje propozycje związane z dojazdem. Możesz odejść
.

Rzeczywiście, trochę to głupio wyglądało, że kazał lokajowi odpowiadać z, w ręku trzymanym, napełnionym nocnikiem. Wprawdzie lokaj to tylko lokaj, nie mniej Jan wydawał się porządnym człowiekiem, choć nieco kostycznym, jak tego zresztą wymagała jego profesja. Z tego co się orientował służył u hrabiego wiele lat.

Pozostałą część poranka i południe Ernest przeznaczył na wypoczynek i lekturę. Siedział na obszernym, pałacowym tarasie w wygodnym wiklinowym fotelu. Obok stała schłodzona karafka soku wraz z ciasteczkami, a słońce oplatało swoimi promieniami całą stolicę. Kiedy zaś przyszła pora, odpowiednie golenie, przycinanie wąsów oraz cała kosmetyka uczyniły z niego całkiem sensownego mężczyznę. Hm, raczej uczyniłyby, gdyby nie opaska na oku, nadająca mu dosyć groźny wygląd.

Simone oczekiwała go siedząc na ławce w parku, nieopodal stojącej już dorożki zaprzężonej w cztery srokacze. Woźnica w liberii otworzył im drzwiczki, a dziewczyna wsparta na jego ręku wsiadła pierwsza. Wyglądała niemal tak, jak wczoraj, kiedy zobaczył ja po raz pierwszy. Długa obcisła suknia z gorsetem i welon skutecznie ukrywający twarz. Och, Vodaccianki noszą maski, wiedział o tym, ale chciał spojrzeć w te piękne zielone oczy, które tak bardzo podobały mu się u Simone ze snu.

Chciał coś powiedzieć, ale nie zdążył. Jego towarzyszka pierwsza zaczęła:
- Proszę mi wybaczyć, kawalerze, tą impertynencję, z jaką wtargnęłam w pański dzień. Zdaję bowiem sobie sprawę, że z pewnością miał pan inne zaplanowane sprawy.
- Aha - pomyślał, - zaczyna się czarowanie – uśmiechnął się gładko wrzucając sztuczne skrzywienie warg, które oznaczało jednocześnie wszystko oraz nic. – Ależ madmoiselle – dodał już głośno, - to zaszczyt i niekłamana przyjemność. Zwłaszcza, że pomyślałem, iż chętnie przespaceruje się pani po parkach, których kwiaty znajdą na pewno miejsce w pani wspomnieniach ze stolicy Montaigne.

Miał nadzieję, ze piękno kwiatów spowoduje, iż odsłoni ten niezwykle drażniący woal. Oczy! Bardzo chciał je zobaczyć nie tylko we śnie, ale i z bliska, naprawdę. Skoro już dane mu było spotkać dziewczynę, która spodobała mu się nawet we śnie, to w rzeczywistości przecież powinna być jeszcze ładniejsza. Tylko ten strój? Ciekawe dlaczego ubrała się tak jak wiejski urwipołeć?
- Tak, kwiaty nastawiają mnie niezwykle sentymentalnie, drogi kawalerze. Wie pan, nie przepadam za wielkimi miastami oraz ruchem. Zawsze mieszkałam w podmiejskich posiadłościach ojca, który jest starszym bratem hrabiny Pazzi. Dlatego kwiaty to dla mnie miłe wspomnienie i coś, co budzi tęsknotę za domem.

Wydawała się niezwykle poruszona wspominając o rodzinnym domu. Lecz w tej ogólnej tęsknocie można było wyczuć nutkę, niepewności, a może goryczy? Jakby przezywała tam nie tylko chwile radości, ale też smutku, którego nie dało się ukryć. To nie były słowa dumnej Vodaccianki, ale dziewczyny, która wyrwana, niczym roślina, z miejsca swojego wcześniejszego zamieszkania, z sentymentem oraz uczuciem wspomina swoje dzieciństwo. Przynajmniej na pierwszy rzut oka były to prostolinijne słowa normalnej tęskniącej kobiety. Ale nie dola Sept Toursa.
- To Vodaccianka – zastanawiał się. – Sprytna. Hrabina nie ukrywała swoich dążeń, chęci dominacji, charyzmy, a tu mamy do czynienia z Kopciuszkiem, któremu nic, tylko pomóc trzebaby. Oho, trzymaj się Erneście, nawet, jeżeli te zielone oczy tak cię bardzo pociągają.
- Chciałaby pani wrócić do siebie, do ojczyzny?
- A któżby z nas nie chciał
– zareagowała emocjonalnie łapiąc go za rękę, gdy kareta podskoczyła na niespodziewanym wyboju. – Przepraszam – zawstydziła się spuszczając głowę. – Pewnie ma mnie pan za dziwną osobę, ale ja nie potrafię rozmawiać z obcymi ludźmi. Bardzo chciałam przejechać się po mieście. Ciotka wprawdzie nie mogła, ale zapewniła mnie, ze pan jest wzorem kawalerstwa i chętnie ... przepraszam, jeżeli za dużo mówię. Tak powiedziała ciotka.

- Aha, sprytne. Wszystko na ciotkę - zastanawiał się. - Ale może jest to prawda. Przecież osoba o tak pięknych zielonych oczach nie mogłaby mijać się z prawdą. Jednak uważaj, bowiem może tylko grać.
Ale ona chyba nie grała, albo Ernest nie potrafił rozpoznać w niej sztuczności, choć zdawał sobie sprawę, że nie jest najlepszy w takich sprawach. Dziewczyna prostymi słowami opowiadała o swoje posiadłości i rodzinie. Praktycznie jednak nie miała wiele do powiedzenia. Jej dotychczasowe życie raczej nie obfitowało w wyjątkowe sytuacje. Na podobieństwo każdej panienki z dobrego domu uczyła się, bawiła, poznawała chłopców przedstawianych przez rodzinę z sugestią, że jeden z nich mógłby zostać jej potencjalnym narzeczonym. Byli mili i sympatyczni, jak to określiła dość sugestywnie, ale nie wiedząc czemu, wydało mu się, iż w jej głosie przebija się jakąś niepewność i zawahanie, jakby nagle przestraszyła się, że powie zbyt wiele. Może to było wrażenie, Sept Tours nie był pewny tej delikatnej fałszywej nutki w całej prostolinijnej wypowiedzi. Jednak mogło to także wynikać z uprzedzenia, które żywił do Vodaccianek, a biedna, szczera dziewczyna mogła nie mieć nic złego na myśli. Bowiem tajemnice! Któż ich nie ma?

Tymczasem bratanica hrabiny opowiadała dalej, jak to niespodziewanie niedawno ciotka zaprosiła ją do Montaigne. Wcześniej to się nie zdarzało, ale teraz miała ochotę, by bratanica towarzyszyła jej w podróży. Stąd jej odwiedziny u hrabiego. Skromne, miłe i bez cienia kokieterii dziewczę.
- Czy istnieją takie Vodaccianki? – Pytał sam siebie w myślach Sept Tours, którego początkowe obawy co do motywów dziewczyny zaczęły się rozmywać w lawinie niepewności oraz niewątpliwej sympatii, która wokół siebie roztaczała Simone. Nie była podobna do swojej inteligentnej i rozpustnej ciotki. Przynajmniej na pozór. – Jednakże to wszystko może być przykrycie służące d zaciemnienia prawdziwych motywów. Może, ale niekoniecznie. A ponadto ma zielone oczy ze snu! Ech, co tu robić? - Na głos zaś prawił komplementy i opowiadał o co zabawniejszych historiach z bitew oraz tych nielicznych balach, w których brał udział. Zdaje się, że zaimponował tym dziewczynie.

Ojciec ją chyba trzymał twardą ręką, co zresztą wydawało się zrozumiałe. Simone była młoda kobietą i mogła lubić zabawę, lecz zdawała sobie sprawę, ze wszelkie przekroczenie pewnych granic mogła narazić jej reputacje. Zresztą, nawet obecnie dziwne było, ze ciotka wysłała dziewczynę bez służącej, tylko w towarzystwie Ernesta. Czy dlatego, że w Montaigne panuje pod tym względem nieco luźniejsza atmosfera. Och, rzecz jasna nikt nie przebije Vodaccian w rozwiązłości, ale oni jednak czynili to nieco bardziej skrycie, niż Montaigneńczycy, którzy przestali już nawet zachowywać pozory. Przynajmniej elita arystokracji, a panna Simone niewątpliwie do takiej należała. Jednak umiała połączyć bezbłędną etykietę z kulturalną bezpośredniością pozbawioną pychy. To nieczęsto można było spotkać u elity społeczeństwa, zazwyczaj nieprzepadającej za ludźmi pokroju Sept Toursa.

- Czy lubi pani teatr i sztukę? – zapytał znienacka zmieniać temat ze wspominkowego na bardziej aktualny.
- To znaczy ... pyta pan, dlaczego chciałam właśnie obejrzeć aktorów w tej oberży o dziwacznej nazwie?
- Tak, bowiem zapewne mogłaby pani znaleźć wiele innych rozrywek w takim mieście jak nasza stolica, tymczasem wybrała pani to.
- A pan został zmuszony do towarzyszenia mi? Przepraszam
– posmutniała.
- Nie Sept Tours się trochę zaplątał. – Po prostu pomyślałem, że są bardziej profesjonalne teatry.
- Zapewne tak
– skinęła głową, - ale ja nie wiem, jak długo tutaj pozostanę. Nie byłam pewna, czy i kiedy coś innego znajdę. Może dla pana to dziwne, ale nigdy, jeszcze nigdy nie widziałam takiego normalnego przedstawienia. To znaczy, u nas czasem w posiadłości ojca aktorzy robili specjalne sztuki przeznaczone dla rodziny i gości. Na ogrodach wokół domu tworzona była specjalna scena i zasiadaliśmy przed nią wpatrując się, jak artyści starają się odegrać swoje role. Ogrodowe przedstawienia to jednak nie to. Dlatego właśnie, kiedy ciocia wspomniała mi o występie w "The Tiger Lily”, nie wahałam się ani chwili. Ponieważ ona wyraziła zgodę pod warunkiem, ze będzie mi ktoś towarzyszyć przez chwile poczułam się załamana, ale potem cioteczka sobie przypomniała o panu i stąd moje zaproszenie. Jestem niezmiernie panu wdzięczna, kawalerze.

Rozmawiając tak, najpierw jechali dorożką, a potem spacerowali po parku zmierzając w kierunku karczmy. Niestety, ku zawodowi Ernesta, Simone nie uchyliła woalki i nie pokazała swoich pięknych oczu i twarzy, na co Sept Tours tak bardzo czekał.

- Zapraszamy, zapraszamy na niesamowite przedstawienie. Tylko dzisiaj 50 pensów za wstęp. Zapraszamy. "The Tiger Lilly". Czegoś takiego jeszcze nie widzieliście! – Usłyszał nagle głos jakiegoś podrostka, który z zapałem wychwalał sztukę. Zerknął na wieżę niedalekiej katedry. Było niedaleko pół do czwartej. Przez chwilę zastanawiał się, czy jeszcze coś nabyć do przekąszenia oraz trochę wina, ale Simone potrząsnęła odmownie głową. Skoro jego towarzyszka nie była głodna ani spragniona, on także mógł wytrzymać. Zapłacił chłopcu wraz z napiwkiem, za który otrzymał słoneczny uśmiech. Zapewne od szlachciców mały bileter częściej słyszał przekleństwa czy wyzwiska, niż datek oraz miłe słowa, które Sept Tours także mu dorzucił. Sam będąc nie raz w niedoli miał słabość do takich przedsiębiorczych dzieciaków, które musiały sobie jakoś radzić, i radziły nie gorzej niżeli dorośli.

Pokaz miał się odbyć w dużej piwnicy, już zatłoczonej niemiłosiernie, a przecież ciągle wpuszczano nowych chętnych do obejrzenia owego cuda. Tłok oraz smród potu przebijający się nawet przez litry wody kolońskiej, którą obydwoje wylali na siebie wcześniej. Obecnie zresztą w półmroku rozjaśnionym jedynie blaskiem świec, widzieli głównie cudze plecy oraz kapelusze. Widzami głównie byli mieszczanie rozmaitych kondycji, kupcy, rzemieślnicy, którzy przybyli wraz z żonami. Jednakże sztukę miało oglądać także kilku szlachciców w towarzystwie dam. Dla tych przygotowano ławę na podwyższeniu, na której mogli wygodnie usiąść w towarzystwie równych sobie. Jakaś dziewczyna z obsługi widząc Simone i Ernesta wchodzących do piwnicy, od razu zaprowadziła ich do owego miejsca, gdzie grzecznie przedstawili się towarzyszom:
- Jean de jakiś tam ...
- Eleanor i Armand de jak im tam ...
- Zelda i Frederic d’ jakoś tam ...
- Jacques jak mu tam ...

... i tak dalej. Wreszcie doszło do nich.
- Ernest de Sept Tours, a to pani …
- … Simone
… - dokończyła. Ale Ernest nie dosłyszał jej nazwiska w głośnych wrzaskach spod sceny. Nie zdążył spojrzeć na czas, ale chyba jakaś kobieta zapałała miłością do aktorskich kulis i dostała się na nie wędrując po plecach jakiegoś jegomościa, który próbował energicznie, acz zdecydowanie zbyt późno, reagować.

Przez jakąś chwilę rozmawiali wymieniając nic nie znaczące uwagi na temat pogody, która jest zawsze tematem uniwersalnym, przydatnym zwłaszcza w momentach, w których trzeba coś powiedzieć, a kompletnie nie ma co.
- Kawalerze, jest duszno, czy mógłbyś przynieść mi coś do picia? – Poprosiła Simone tuż przed początkiem przedstawienia, gdy konferansjer zapowiadał właśnie wszelkie wspaniałości.
- No, tak, La donna e mobile – pomyślał. Przecież jeszcze przed chwilą się pytał, ale cóż, skoro tak:
- Oczywiście, madame. Zaraz wrócę. Przyniosę jakiś sok. Monsieur, proszę zaopiekować się przez ten czas moją towarzyszką. Zostawiam ją w szlachetnych rękach szlacheckiej braci.

Rozległo się kilka zapewnień, a madame Elwira de jak jej tam nawet specjalnie przysunęła się do Simone, jakby chciała dodać, ze postara się wesprzeć duchowo Vodacciankę przez ten czas, w którym jej towarzysz będzie kupował sok. Uf. Przygryzł wargi, żeby się nie roześmiać.



Powoli wracał z karczmy na górze, gdzie zakupił butelkę soku trzymanego przez karczmarza w głębokiej studni. Był przeto zimny i doskonale gasił pragnienie, choć nieco droższy. Przechodził ulicą manewrując pomiędzy końskimi kupami, które musiało niedawno zostawić kilka tych sympatycznych zwierzaków. Muzyka przerwała mu kontemplację odchodów. Zielony wóz z amarantowym napisem „Circus” zachęcał do uczestnictwa w "kolejnym wspaniałym, niewiarygodnym ... ble ble ble ... przedstawieniu.” Średnio go to obchodziło, a nawet owe cygańskie tancerki w barchanowych spódnicach nie byłyby go w stanie zachęcić, gdyby nie sugestia Kaspiana, praktycznie równa poleceniu. Ale to dopiero wieczorem. Póki co, chciał wracać do swojej Zielonookiej.


- Odejdź pókim dobra.
- Ostra! Lubię takie.
- A żryj ziemię, kupczyku
.
Obok wozu stała jakaś dziewczyna. Tyłem. Nie widział jej twarzy, ale doskonale słyszał dźwięczny głos, w którym czaiło się oburzenie i gniew. Przed nią stało kilku mieszczan, różnej kondycji i wieku. Lekko podpici, rozbawieni, wyraźnie szukali zabawy i upatrzyli sobie widocznie tą dziewczynę. Sept Tours nie lubił rozrób dla samych rozrób i jeszcze miał nadzieję, że grupa mieszczuchów da sobie spokój. Przez chwilę chyba rzeczywiście na to się zanosiło, bo najbardziej agresywnego powstrzymał któryś z towarzyszy.

- Ale to dziwne, ze dziewczyna się nie boi. Odwrócona tyłem młoda kobieta bowiem nie uciekała, czego należało się chyba spodziewać, lecz stała wyprostowana dumnie przed swoim przeciwnikiem. Hm, czy leżała do obsługi cyrku? – Zastanowił się przez sekundkę. Chyba nie, bo ani suknią, ani uczesaniem nie pasowała do wirujących przed wozem cygańskich tancerek. Nie miała czerwonego barchanu, tylko podwiązaną na wysokości uda spódnicę i zielone spodnie. Hm, taka spódnica i spodnie. To coś mu przypominało, ale co? Gdzieś widział takie ubranie i był pewien, że wiązało się z nimi coś ważnego? Ewentualnie ktoś ważny? Nie pamiętał. Jednak śpieszył się, rozróba zaś chyba cichła. Skoro zaś sprawa zaczynała wracać na właściwe tory, miał zamiar przyspieszyć. Przedstawienie w "The Tiger Lilly" musiało już się zacząć.

- A pieprz się – usłyszał nagle niespodziewany krzyk kupca, który odtrącił rękę odciągającego go od dziewczyny towarzysza. – To co? – Wrzasnął do niej. – Dużo płacę i lubię młode gamratki. Co, myślisz że cię nie zadowolę? No co? Dwójkę za numerek to nawet za dużo dla ciebie. Będziesz zdychała ze mną z rozkoszy, więc się nie stawiaj głupia dziewczyno.
- O jejku
– ktoś z towarzyszy napastnika jęknął czując rozróbę, który to jęk doskonale zgrał się z potężnym plaśnięciem. Dziewczyna dala mu w pysk z gracją i szybkością zawodowej dawczyni policzków, jeżeli taki zawód gdziekolwiek istnieje. Być może jednak nie doceniła ciężaru i uporu wściekłego już mężczyzny. Głowa mu odskoczyła na moment, ale po chwili wróciła. Potrząsając łbem ryknął zagłuszając na chwilę Cyganów oraz muzykę na brzęczących tamburynach.

Pomyśleć, cała ta scena trwała niemal mgnienie oka. Chwilę, może dwie, kiedy kupiec podniósł na dziewczynę rękę nagle zablokowaną przez Ernesta. Nie lubił rozrób, ale jeszcze bardziej nie lubił gnojków czepiających się tych, których uważali za słabszych. Wychodząc zza pleców dziewczyny nawet nie spojrzał na nią. Nie zależało mu, skoro miał swoją zielonooką lady, która nie opuszczała jego myśli. Jasne, pomóc trzeba, kiedy przyzwoitość nakazuje, ale to nie znaczy, że interesował się ta dziewczyną bardziej, niż kimkolwiek spotkanym na mieście.
- Spokojnie panienko – prosta dźwignia na nadgarstek robiła swoje. Takich drobiazgów, jak ten chwyt nauczył się podczas służby w morderczym Eisen. Tam lubią takie proste, ale skuteczne zabawki, które odpowiednio zastosowane mogą swobodnie połamać kości.
- Puuuuuuść! Łajdaku.
Oczywiście, Sept Tours miał tak właśnie postąpić dodając ostrzeżenie, żeby szybciej zwiewał, ale nie zdążył. Mężczyzna stojący obok kupca albo się przestraszył o swojego towarzysza, albo po prostu podrażniło go, iż teraz mają do czynienia nie tylko z młodą, zapewne całkiem bezbronną, kobietą, ale kimś, kto wyglądał na osobę zdolną stanowić większy opór. Próbował skoczyć. Do przodu na skos na Ernesta. Krzycząc zaatakował.

- Kurde! Sok!. – przemknęła myśl niczym błyskawica. Lewicą blokował nadgarstek kupczyka, natomiast kolejną Ernest trzymał butelkę. Szlag! Taki dobry sok! Łup. Butelka z ostrym brzękiem zatrzymała się na głowie atakującego gościa, a czerwony słodki nektar malin rozlał mu się na twarzy. Oszołomiony aż usiadł zaskoczony nie przerywając jednak krzyku, który jednak z prostego „Agh!”, przeszedł w bardziej skomplikowane, piskliwe „Zabili mnie! Zabili mnie!”, które było najdoskonalszym dowodem na to, że ciągle żyje.


- Fichez-moi le camp! – Krzyknął do próbującego wierzgać durnia uwalniając mu nadgarstek i odpychając.
- Nic ci nie zrobili, panienko? – Zapytał nieznajomą odwracając się. Pierwszy raz popatrzył w jej oblicze. Oczy! Zielone, głębokie oczy, lśniące jak dwa szmaragdy. To była Simone ze snu.

Chyba się zdziwiła widząc, jak zdumiony prawie otworzył usta wpatrując się w nią. Może zastanawiała się, czy też nie dać mu po twarzy i czy odpędziwszy kupca nie zechce zająć jego miejsca. Może też po prostu zaskoczona jego reakcją i niezdolnością wydukania jakiegokolwiek słowa, poza „Aaa”, sama nie wiedziała co robić. Szmaragd, a może beryl. Zielona woda błyszcząca odbitym blaskiem słońca, w która wpatrywał się nie mogąc oderwać. Chyba coś powiedziała, może nawet krzyknęła ostrzegająco, ale nie usłyszał, dopóki nie poczuł nagłego bólu w lewym barku. Odtrącony mężczyzna okazał się bardziej zapiekły niż można było przypuszczać. Boli! Ale kto by pomyślał? Ona, Zielonooka? Boli! Wyrwany z odrętwienia próbował się odwrócić, ale zobaczył już tylko uciekających mężczyzn. Krew. Przelali krew. To groziło wieżą, jeżeli złapaliby ich gwardziści. Wszyscy widzieli, ze to oni atakowali oraz uderzyli ostra klingą na nieuzbrojonego przeciwnika. Uciekali, a Ernest się uśmiechnął:
- Miło mi panią poznać – wydukał. – Sept Tours jestem – i zwalił się u jej stóp tuż obok końskiej kupy. Kubrak na ranionym barku coraz bardziej czerwieniał, skapująca zaś z niego na bruk krew, kap, kap, oraz wcześniej rozlany sok, zaczęły tworzyć ciekawą krwisto – malinową kompozycję.
 

Ostatnio edytowane przez Kelly : 07-10-2008 o 22:38.
Kelly jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 18:23.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172