Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Fantasy > Archiwum sesji z działu Fantasy
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 15-03-2009, 19:31   #21
 
Makuleke's Avatar
 
Reputacja: 1 Makuleke wkrótce będzie znanyMakuleke wkrótce będzie znanyMakuleke wkrótce będzie znanyMakuleke wkrótce będzie znanyMakuleke wkrótce będzie znanyMakuleke wkrótce będzie znanyMakuleke wkrótce będzie znanyMakuleke wkrótce będzie znanyMakuleke wkrótce będzie znanyMakuleke wkrótce będzie znanyMakuleke wkrótce będzie znany
Nie można powiedzieć, żeby John oczekiwał, iż tylko on został wyróżniony zaproszeniem na spotkanie z Earlem Ross, ale też nieco zaskoczył go fakt, że zebranych było - w jego mniemaniu - dosyć spore grono. Przy powitaniu szybko przebiegł wzrokiem po twarzach gości, na koniec kłaniając się im nieco niedbale, jakby nie był do końca przekonany do tego, co robi. Po chwili skierował wyczekujące spojrzenie na Persona, ale nie odezwał się ani słowem. W obecności tylu obcych osób nie czuł się zbyt pewnie.

„Szkoda, że nie przyszedłem pierwszy, może mógłbym zadać Rossowi parę pytań na osobności. Ale trudno, trzeba wysłuchać tego, co ma do powiedzenia. Ciekawe tylko, w jakim charakterze zaprosił tu tych wszystkich lordów i damy?”

- Przejdźmy więc do pokoju obok. Proszę za mną - powiedział po chwili Ross i wprowadził ich do sypialni, w której zastali Lucy i lady Farnorth. Po krótkiej prezentacji zaczął opowiadać historię, jaka spotkała jego cókę. Wszyscy zebrani słuchali jej z uwagą, na ich twarzach malował się wyraz mniejszego lub większego współczucia, natomiast mina Johna sugerowała, że jest on raczej zafascynowany niż zasmucony wydarzeniami, które stały się udziałem Lucy. Szybko jednak opanował się i również przybrał na twarz wyraz zrozumienia i ubolewania, który zachował aż do samego końca. Czuł na sobie ciekawe spojrzenia innych gości, ale starał się nimi nie przejmować.

„Ach, o to wam chodzi; nie słyszeliście o mnie wcześniej, widzicie mnie pierwszy raz w życiu i nie wiecie, czego się po mnie spodziewać. Ja za to wiem bardzo dobrze; los tej dziewczyny pewnie niewiele was obchodzi, a nawet jeśli, to i tak jest to dla was tylko kolejna plotka, o której zapomina się po kilku miesiącach. Patrzcie więc dalej na wasze przedstawienie i na mnie, jeśli tak was ciekawię” - nie szczędził w myślach złośliwości nikomu ze zgromadzonych. Jego stosunek do wyższych sfer był jaki był i raczej nie zapowiadało się, żeby szybko się zmienił. Tymczasem dotarł do niego przekazywany kolejno tajemniczy naszyjnik. John zauważył, że jest to faktycznie mistrzowska robota, z jakiej okazem nie spotkał się nigdy wcześniej. Chociaż, musiał przyznać, nie miał zbyt często do czynienia z biżuterią w ogóle. Tym bardziej jednak zadziwiło go staranne wykonanie wisiorka, szlif klejnotu weń wprawionego i misterne wzory splatające się na srebrnym filigranie. Przez moment wydawał się zaskoczony jakimś szczegółem, ale po chwili przekazał naszyjnik dalej.

Pojawienie się jeszcze dwóch mężczyzn - Willbarrowa i podróżnika w cylindrze wywołało małe zamieszanie. Ku zaskoczeniu chyba wszystkich w pokoju, Lucy powitała ogorzałego dżentelmena jako bliżej nieznanego nikomu Alberta, uwadze Weeltona nie uszło także imię celtyckiej bogini. Earl szybko jednak poprowadził ich z powrotem z salonu, zostawiając z córką jedynie jej ciotkę. Nieco zasmuciło to Johna, podobnie jak dosyć szybkie pożegnanie Persona. Weelton oczekiwał znacznie dłuższej rozmowy, ale rozumiał też pobudki ich gospodarza. „W końcu kto chciałby się narażać na jeszcze gorsze obmowy tych hien. Stary Person i tak już musiał wycierpieć wiele z ich plotek i wymysłów.”
John potwierdził przyjęcie zaproszenia na obiad skinięciem głowy i pożegnał się ukłonem równie niedbałym, jak ten przy powitaniu. Przechodząc obok zgromadzonych na tarasie polityków i chwytając ich przenikliwe spojrzenia po raz kolejny tego wieczora poczuł się nie na miejscu. Szybkim krokiem przeszedł przez ogród i wyszedł na ulicę. Dorożkarz już na niego czekał i John szybko wrócił do domu, każąc mężczyźnie ponownie po niego przyjechać jutro o czternastej.

***

Na korytarzu minął panią Vorbank, która, co zupełnie go zaskoczyło, zamiast jak zwykle obrugać go za włóczęgostwo i późny powrót, przyjaznym tonem zapytała, czy dobrze się bawił i czy nie życzy sobie może żeby podać coś do picia. „Zadziwiające, jak szybko może zmienić się szacunek ludzi, jeśli tylko pokazać im się choć raz w innym stroju” - pomyślał z odrobiną ironii i podziękował gospodyni za troskę. Chwilę później siedział już w swoim fotelu, trzymając w ręku książkę. Prześledził wzrokiem kilka pierwszych linijek „Zapomnianych mitów”, ale zaraz zgubił wątek i jego myśli od podań o ucieczce Diarmuida i Grainne wróciły do usłyszanej od Persona opowieści.

„Dziewczyna wyglądała, jakby przez cały czas była w szoku, zupełnie jakby spotkało ją coś przekraczającego normalne pojmowanie. Ale czy to możliwe, żeby... przecież, jeśli wierzyć podaniom, to już od setek lat nikomu nie udało się odkryć przejścia do Fearie, jeśli takie przejście ktokolwiek może znaleźć sam... Oczywiście, mogła po prostu nasłuchać się wcześniej mitów i legend a potem czymś się zatruć czy odurzyć, ale... jeśli to lady Farnorth, lub ktoś podobny był odpowiedzialny za jej wychowanie, to raczej mało prawdopodobne, żeby znała coś poza bajkami o Guliwerze. A na dodatek mówiła coś o dworze Rhiannon... zupełnie jakby chodziło o jakiś kraj z kontynentu czy zamek w Szkocji. Z całą pewnością w tej dziewczynie jest coś niezwykłego. Jeśli nawet rzeczywiście nie spotkało jej to, o czym pisały gazety, to i tak świetnie orientuje się w starych opowieściach i musi znać kogoś, kto mógł ją tego nauczyć...”
Tak rozmyślając, John zasnął, wciąż trzymając na kolanach rozłożony tom autorstwa von Dorsiego.

***

Kiedy się obudził, pierwsze, co poczuł to potwornie zdrętwiały kark. Weelton powoli wstał i z pewnym oporem rozprostował ciało. No tak, znowu zasnął w fotelu. A przy okazji wygniótł swój nowy frak.
„I w czym ja teraz pójdę na obiad u Persona?” - zapytał sam siebie. „Chociaż i tak chyba nie wykazałbym się poczuciem humoru, wkładając wieczorowy strój wczesnym popołudniem. Cóż, trzeba będzie znowu wybrać się na zakupy... Tylko ciekawe, czy starczy mi tego, co dostałem razem z zaproszeniem...”
Jak się po kilku godzinach okazało, pieniędzy wystarczyło na całkiem ładnie skrojony, ale niestety nieco już niemodny frak stalowoniebieskiej barwy. Resztę dodatków jak koszulę czy buty John musiał jednak zostawić sobie te same, co wczoraj. I mimo że jego wydatki były dość skromne, to na zakupach spędził niemal cały czas, jaki pozostał mu do umówionej wizyty. Punktualnie o czternastej stawił się pod jego domem dorożkarz, ale Morris nieco spóźnił się, pochłonięty przez niedokończoną wczoraj lekturę von Dorsiego. Dopiero pani Vorbank przypomniała mu o spotkaniu, wołając przez drzwi:

- Panie Morris, jakiś powóz chyba na pana czeka. Nie chcę się wtrącać w pańskie sprawy, ale stoi przed bramą już dobre dziesięć minut - dodała tonem mówiącym, że wprost pożera ją ciekawość, gdzież to wybiera się jej nowy "ulubiony" lokator.

„No ładnie, spóźniłbym się na tak ważną rozmowę. Jednak ludzka wścibskość bywa czasem pożyteczna.”

Weelton pospiesznie wyszedł z kamienicy i dorożka ruszyła do domu Earla Ross. Było mniej więcej za kwadrans piętnasta, kiedy pojazd pojawił się pod londyńską rezydencją Persona. John miał nadzieję, że tym razem będzie pierwszym, który przybędzie na spotkanie, jako że miał nadzieję zamienić parę słów na osobności z ojcem Lucy.
 
Makuleke jest offline  
Stary 16-03-2009, 20:17   #22
 
Asmorinne's Avatar
 
Reputacja: 1 Asmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemu
Asmorinne&Kelly

Postawa jej ojca zmieniła się radykalnie po zamknięciu drzwi. Madeleine jak dotąd uśmiechnięta i zadowolona z bliżej nieokreślonych powodów, gdy spojrzała na twarz wielebnego, stanęła nieruchomo,
- Co się stało ojcze? – spytała zaniepokojona
- Powiedz natychmiast prawdę. Przecież widzę, ze kłamiesz. Tyle lat znosiłem twoje kaprysy, czy nie zasługuje na jedno słowo prawdy?! Musisz mnie ciągle okłamywać!?
- Ale, tato... wszystko co mówił pan Edric jest prawdą... jak mam ci to udowodnić...
- Opowiedz wszystko dokładnie, patrząc mi w oczy...
- Dobrze... już opowiadam...
Madeleine zaczęła od momentu, w którym wysiadła z powozu pana O'Callaghana, nie omijała żadnych szczegółów. Właśnie kończyła omawiać wszystkie detale sukni panny Orgin i przechodziła teraz do stroju jej męża. Kiedy to spostrzegła jak oczy jej ojca powoli zamykają się. Jego oparta o stół sylwetka nieco przechyliła się, oddech się wyraźnie zwolnił.
Pastor zasnął w najlepsze! Madeleine omal nie walnęła pięścią w stół ze złości.
„Jak on mógł!”
Wstała raptownie i ruszyła w stronę swojego pokoju.
- Wybacz moje dziecko... dokończmy tą rozmowę jutro... – usłyszała zaspany głos za plecami. Nie odezwała się nawet, również była tym wszystkim zmęczona.

Kobieta położyła się na łóżku, jakże swobodnie się czuła ściągając wszystkie detale ciężkiej sukni. Kilka kilogramów mniej przysporzyła ją o wręcz nieskazitelne uczucie lekkości. Jakby zrzuciła ogromny bagaż. Spojrzała na poniewierające się niezliczone fałdy sukni po podłodze. Tym razem, nie powiesi jej na wieszak, nie odłoży do szafy.
„Tym razem niech sobie leży ten krępujący balast...” pomyślała i nakryła się kołdrą.

Nie mogła tak po prostu zasnąć. Ciągle przed sobą miała obraz dwóch wysokich wież, które ujrzała za oknem po dotknięciu naszyjnika. Czy to był skutek tego okropnego bólu głowy, chwilowe zamroczenie? Nigdy wcześniej nie spotkało ją nic podobnego, więc natychmiast skreśliła tę opcję. Co właściwie się stało? Czy to wina naszyjnika?
Nie dawało jej to spokoju, nawet sprawa pana O'Callaghana nie wydawała się w tym momencie taka ważna. Zieleń kryształu... utkwiła jej obrazem w pamięci. A jeśli to wszystko prawda? Podszeptywało coś w jej wnętrzu... Jutro było jeszcze tak daleko... nie mogłam się wręcz doczekać obiadu u earla Persona. Zdarzenie z naszyjnikiem jeszcze bardziej wzbudziło w niej pragnienie porozmawianie na osobności z dziewczynką.
Myśli krążyły coraz leniwiej... powieki ciężko opadły, a Madeleine pogrążyła się we śnie.

***

Skrzypiące drzwi wyrwały ją ze snu.
- O nie śpi panienka... ja powieszę suknię, ojciec czeka na dole, herbata stygnie- powiedziała pokojówka poprawiając uprzątając ubiór i jego dodatki. Madeleine niechętnie się przeciągnęła, a następnie zeszła na dół.
- Byłem u pana O'Callaghana... – zaczął od razu. Kobieta obudziła się w tempie natychmiastowym. Siadła i chwyciła filiżankę w napięciu.
- I gdyby nie jego ból głowy... może by ze mną porozmawiał... – dodał uśmiechając się
- Doprawdy ciężko mi uwierzyć, w tę całą akcję, opowiedz mi proszę jeszcze raz... ale bez szczegółów jeśli możesz... – Wielebny był w wyjątkowo dobrym nastroju tego dnia, Madeleine opowiedziała mu wszystko, on jedynie pokręcił głową i zamknął się w swoim gabinecie. Lepiej było teraz nie przesadzać mu do końca dnia.
Kobieta zaczęła spokojnie przygotowywać się do obiadu. Najpierw wyrzuciła wszystkie suknie z szafy, niebieska wydawała się najbardziej odpowiednia.


Następnie z pomocą pokojówki zajęła się upinaniem włosów, nie trwało to na szczęście zbyt długo i gdzieś po godzinie była już gotowa. Około godziny 14 zjawił się pan Sharpe, Madeleine zauważyła przez okno jego nowy nieco zwyczajny strój, ale równie elegancki co poprzednio. Na dole otworzyła mu pokojówka i zaprosiła do środka. Ten podał jej cylinder, a następnie ruszył we wskazane miejsce, czyli do salonu. Madeleine nie była do końca gotowa i zeszła dopiero po kwadransie. Edric wstał i ukłonił się lekko.

- Dzień dobry panie Edricku, przepraszam, ze musiał pan czekać... może napije się pan herbaty?
- Chętnie - skinął głową zaraz po powitaniu podczas którego delikatnie ucałował jej dłoń. Pokojówka zaraz posła po misterne filiżanki, przeznaczone tylko dla gości.
- Mamy jeszcze co najmniej kwadrans, a z pani domu do rezydencji earla jest góra dwadzieścia minut drogi kolasą. Chętnie napije się, pod warunkiem, że w pani towarzystwie? - dodał pytająco.
- Oczywiście... mam do pana pytanie. - chwilę zamyśliła się - Otóż nie daje mi spokoju sprawa tamtego naszyjnika...
- Rozumiem, mi także - przyznał nagle zamyślony. - Mam nadzieję, że dowiemy się dzisiaj nieco więcej od earla i będziemy mieli więcej czasu na przyjrzenie się temu niezwykłemu dziełu sztuki. Ale co miała pani na myśli wspominając naszyjnik? Coś szczególnego?
- Ten naszyjnik, był naprawdę niezwykły... - nie powiedziała nic więcej, gdyż nie chciała wyjść na wariatkę
- Tak, niezwykła robota i niezwykle odczucie, kiedy trzymałem go w rękach. Ten naszyjnik, szczególnie zaś kryształ, miał w sobie cos dziwnego, coś takiego, jakby, nie wiem jak to powiedzieć, ech , może po powtórnym jego obejrzeniu wyrobie sobie precyzyjniejsza opinię - mówił dopijając herbatę. - Madam, -dyskretnie spojrzał na zegarek, ale dostrzegła ten ruch– może powinniśmy już wyruszyć? Będziemy mniej więcej właśnie na 3.00, no może nieco wcześniej.
- Ruszajmy więc, nie wypada się spóźnić... - powiedziała i skończyła herbatkę
Sharpe podał jej ramię, a potem pomógł wejść do kolasy.
- Do rezydencji earla Persona - zakomenderował stangretowi. - Hm - wrócił do rozmowy o naszyjniku - ciekawe, skąd się znalazł w ręku zemdlonej dziewczyny? Bowiem słowa earla wskazywały, ze jego córka nie miała takiej biżuterii.
- Tak... może dostała od owego pana Alberta, wątpię, aby takie dzieła można by tak po prostu znaleźć...
- Alberta nie znam, ale Rhianon doskonale. Lucy cos mówiła na temat dworu Rhianon.
- Mam nadzieje, ze uda mam się porozmawiać z nią na osobności... może czuć się skrępowana widząc tyle obcych twarzy
- Może, może najlepiej tak delikatna i subtelna osoba jak pani, która jednocześnie ma w sobie wiele uroku z nią porozmawia? Rzeczywiście, lekarze to wyłącznie mężczyźni i może to powodowało, iż hrabianka Person nie była w stanie otworzyć się. A co do Rhianon. Nie wiem, jak dobrze orientuje się pani w walijskich legendach? - Zapytał.
- Niekoniecznie, wydaje mi się, ze pan Person używał najróżniejszych metod. Trzeba iść inną drogą, trzeba założyć, ze to wszystko jest prawdą. Walijskie legendy... może pan mi opowiedzieć, w tym momencie jakoś wyleciało mi z głowy
- Prawdą? - Zdziwił się. - Zdaje sobie sprawę, że Johann von Schiller miał rację w swoim "Don Carlosie" mówiąc "któż wie, co może drzemać w otchłani czasu." ale ciężko mi w to uwierzyć, jednak zgodnie z pani sugestią, panno Madeleine - także zwrócił się po imieniu, podobnie jak wcześniej ona - nie odrzucam tej tezy. Ale wracając do Rhianon, nic dziwnego, że pani nie kojarzy. Walijskie legendy są znacznie mniej znane niżeli szkockie. Jeszcze nie wydano ich tłumaczenia, nad którym dopiero pracuje moja korespondencyjna znajoma lady Guest. Rhianon jest boginią. Uosobieniem niesprawiedliwej krzywdy, cierpienia oraz zwycięstwa wreszcie uczciwości oraz godnego znoszenia bólu. Oskarżona niesłusznie o zabicie syna była poniżana i bita. Wyszła za Pwylla za władcę krainy Dyfed, ale nie przyniosło jej to wielkiego szczęścia. Później po śmierci męża poślubiła kolejnego księcia Manawydan. Ogólnie ujmująca postać, której wyrządzano zło, rzucano na nią klątwy, zmieniano w myszy, niesłusznie oskarżano. Można sądzić, ze stanowi ona aspekt bogini znanej ogólnie wśród narodów celtyckich, mianowicie kobiety powiązanej z kultem koni. Tak bowiem, jak opisują legendy, po raz pierwszy zobaczył ją Pwyll. wobec tego być może stanowi ona odpowiednik kontynentalnej Epony - opowiadał w miarę jak zbliżali się do domostwa Persona. Madeleine miała już zapytać, co wspólnego może mieć ta legenda, z biedną Lucy, kiedy to dotarli do zapierającej dech w piersi rezydencji Persona. Była tutaj pierwszy raz, chwilę podziwiała zadbane i regularne ogrody, a przede wszystkim piękne zabudowania. Pan Sharpe pomógł jej wyjść z powozu, a kobieta szybko zapomniała, ze miała zadać pytanie.
 
__________________
Cisza barwą mego życia Szarość pieśnią brzemienną, którą śpiewam w drodze na ścieżkę wojenną istnienia...

Ostatnio edytowane przez Asmorinne : 16-03-2009 o 21:11.
Asmorinne jest offline  
Stary 18-03-2009, 19:14   #23
 
Hellian's Avatar
 
Reputacja: 1 Hellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwu
Olimpia wracała do domu powozem z Giulią i Mario. Nie wiało, nie padało, więc noc mogła uchodzić za ciepłą. Oczywiście pod warunkiem, że nie pochodzi się z południa Europy. Cała trójka włoskich śpiewaków okryła się szczelnie pledami.
Giulia zdjęła też pantofle i wsunęła stopy mężowi na kolana.
Młodsza siostra skrzywiła się.
- Ranicie mnie okropnie. Moglibyście zaczekać chwilę z tymi pieszczotami?
- Spryciara zmienia temat nim zaczęliśmy zadawać pytania – rozpostarty wygodnie na dwóch miejscach Mario mrugnął do Giulii.
- Chętnie posłuchamy. I ocenimy, czy ten dżentelmen ma poważne zamiary – Giulia od razu podchwyciła ton męża.
Olimpia roześmiała się.
- To angielski baron. Poważne to będzie robił co najwyżej prezenty.
Mario parsknął śmiechem, ale Giulia wyprostowała się i spojrzała z wyrzutem na młodszą siostrę.
- Kiedyś się doigrasz. Daruj sobie ten cynizm jeszcze choć kilka lat.
Olimpia uścisnęła dłoń siostry.
- Nie martw się. Nic się nie wydarzyło. I pewnie nie wydarzy… - uśmiechnęła się - Jestem dorosła. I rozsądna. Nie ulegam tak łatwo zgubnym żądzom.
- Naprawdę? – Mario uśmiechnął się szelmowsko.
- Już nie – odpowiedziała Olimpia. - James Sutton da się lubić. I doskonale tańczy. Ale zakończmy ten temat.

***

Melodia wróciła do niej, gdy wysiadali z powozu. Zamiast walca, melancholijne nuty zasłyszane u biednej Lucy. Zaskakująco znajome. I niemożliwe do zidentyfikowania.
- Ładne. Co to jest? – zapytał Mario.
- No właśnie nie wiem. A mam wrażenie, że dobrze znam. Giulia, co to jest?
- Guiditta to często Ci nuciła gdy byłaś mała – Giulia odpowiedziała niechętnie.
Nadal nie potrafiły zwyczajnie rozmawiać o najstarszej siostrze. Mimo, że od jej śmierci upłynęły cztery lata.
- Ale co to jest? – znowu zapytała Olimpia. - Nie jestem w stanie określić.
- Dlaczego to Cię tak intryguje?
- No wiesz, to piękna melodia, nie może być nieznana. Teraz usłyszałam ją ponownie.
- Teraz?
- Nuciła to Lucy. Person. Ta, która widziała elfy – dodała oczywistość.
Giulia poczerwieniała i rozkaszlała się nagle.

***

Późnym rankiem spotkały się przy śniadaniu. Mario spał jeszcze.
Olimpia, która długo w nocy nie mogła zasnąć i znowu jak przed laty przeglądała stare listy Guiditty, by potem śnić o balach, elfach, nieślubnych dzieciach i chorej krtani, siedziała na krześle w kompletnie nieprzyzwoity sposób, z nogami podciągniętymi pod brodę i oskarżycielskim wzrokiem wodziła za starsza siostrą.
Giulia skapitulowała pierwsza.
- Guiditta miała wtedy 16 lat, ja osiem, nie wszystko dobrze pamiętam. Właściwie nie wiem, co się stało, pamiętam tylko niepokój w domu. No i baśnie, które Giuiditta zaczęła opowiadać. O elfach – te ostatnie słowa powiedziała szybko, jakby wstydziła się przekazywanej informacji - I wtedy pewnie po raz pierwszy słyszałam tę melodię. Potem mama zabrała Guidittę w wielką podróż po Francji. Bardzo jej zazdrościłam. A po powrocie nie chciała mi już opowiadać tych baśni. Ale melodię często nuciła Ci do snu.
Olimpia wstała z krzesła i podeszła do Giulii
- Pochodzę z rodziny wariatek – uścisnęła siostrę – W sumie to żadna nowość.


Ale dlaczego dwie nieznające się wariatki wymyślają tę samą melodię? To już było trudne pytanie.
 
Hellian jest offline  
Stary 19-03-2009, 08:51   #24
 
Tom Atos's Avatar
 
Reputacja: 1 Tom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputację
Wrócił po śniadaniu do siebie podczas podróży układając sobie plan działania. Do trzeciej wcale nie było tak dużo czasu.
Będąc już w domu przywołał do siebie starego, wiernego Johna.
- Pójdziesz znów do Pani Owen i zamówisz dwa bukiety kwiatów. Jeden to będą anturium z liśćmi jemioły dla Olimpii, a drugi to czerwone frezje dla Courtney. Dołączysz bileciki z moimi inicjałami. Tylko się nie pomyl. Wyślij też umyślnego do ministerstwa i spytaj, czy Sir James Graham może mnie przyjąć dziś przed drugą. Acha i jeszcze to …
Podszedł do biurka i wyciągnął z szuflady małe obite czarnym aksamitem pudełko. W środku był delikatny platynowy łańcuszek z brylantem w skromnej oprawie w kształcie przebitego strzałą serca. Podał pudełko słudze.
- Dołączysz ten drobiazg do bukietu dla Olimpii. Po za tym przygotuj moje ubrania. Możliwe, że wkrótce wyjedziemy na jakiś czas na wieś. To wszystko, możesz odejść.
Nie minął kwadrans jak wrócił zdyszany posłaniec z wiadomością, że Sir James Robert George Graham, 2. Baronet i aktualny minister spraw wewnętrznych może przyjąć Suttona w południe.
Sir James przyjął go bardzo uprzejmie częstując cygarem. Był zajętym i bardzo konkretnym człowiekiem, w dodatku zaznajomionym ze sprawą Lucy Person, choć nie wiedział wiele więcej niż Jim. Tym niemniej obiecał skompletować dla Lorda Lexinton dossier lekarza Personów Jonathana Willborrow, a także kilku innych osób jakie uczestniczyły w spotkaniu u Earla Ross, niestety dopiero za parę dni. Ukontentowany ze spotkania Jim wrócił do domu akurat by przejrzeć wiadomość, którą właśnie nadesłał Person. W kurtuazyjnych słowach Lord Ross zapewniał, że będzie mu miło gościć na obiedzie Panią Davies.
Tuż przed drugą po południu Jim pojawił się ponownie u Courtney przekazać jej wiadomość i dopilnować, aby kompletowanie kreacji i szykowanie się do wyjścia nie zajęło jej więcej niż trzy kwadranse.

Siedział zatem popijając herbatkę z zegarkiem w ręku i asystując przy damskiej toalecie, świadomie grając w ten sposób Irlandce na nerwach. Gdy się złościła była jeszcze piękniejsza.

Widząc udawanie oschłą minę mężczyzny Courtney rzuciła w niego upudrowaną gąbką:
- Spóźnić się jest oznaka bon tone. Co innego przyjechać za wcześnie, to jest doprawdy niestosowne.
- Punktualność jest grzecznością baronów -
odparł robiąc unik przed nadlatującym pociskiem.
Pokazała mu język w lustrze, co wywołało wesoły chichot służącej układającej jej obfite loki.
- Czy ja wyglądam na barona?
Jim spojrzał uważnie na dziewczynę jakby ją oceniał:
- Wyglądasz jak królowa, a im także nie wypada się spóźniać. Może wystarczy już tego czesania ? Moim zdaniem i tak jesteś oszałamiająco piękna.
Koralowe usta dziewczyny rozciągnęły się w uśmiechu.
- Pochlebca!
Skropiła skronie i nadgarstki zawartością niewielkiego flakoniku, a po całym pokoju rozszedł się subtelny i elegancki zapach. Wstała i podeszła do mężczyzny podając mu niewielkie etui.
W środku była przepięknej roboty kolia z maleńkich, ale misternie powiązanych ze sobą diamentów i szmaragdów, oraz pasujące do niej kolczyki. Jim wziął w dłoń biżuterię i uniósł brew w udawanym zdumieniu :
- To dla mnie ? Och doprawdy nie było trzeba...
- Jest twoja, ale pod warunkiem, że założysz ją na wizytę u earla -
Szybko odpowiedziała ciętą ripostą wesoło przymrużając oko.
Lord Lexinton wziął w dłoń naszyjnik i stojąc za dziewczyną założył go starając się nie ciągnąć za włosy, co nie było łatwe, bo miała gęste, rude loki, na szczęście teraz upięte. Fryzura odsłaniała jej szyję i kark znacznie ułatwiając zadanie. Chwilkę męczył się z zapięciem, a gdy skończył nie mogąc się powstrzymać pocałował jej smukłą szyję mrucząc:
- Cudownie pachniesz...
- To perfumy, które dostałam od Ciebie -
Wyjęła z pudełeczka kolczyki i sprawnie zapięła je w uszach.
- Skoro już jesteś odziana w zapach i kolczyki to może ... - zbliżył usta do jej ucha szarpiąc delikatnie zębami jego koniuszek jednocześnie rękoma obejmując w talii.
- Może ... - powtórzył wodząc ustami po jej skórze.
- W końcu wyjdziemy ? - Zakręcił dziewczyną i pchnął lekko w stronę wyjścia.
Odwróciła się przodem do lorda i złożyła głęboki dworski ukłon
- Z rozkoszą mój drogi panie baronie - potem roześmiała perliście i tanecznym krokiem skierowała do drzwi, które otworzyły się przed nią, jakby kierowane mocą czarów. Prawda okazała się jednak bardziej prozaiczna, za nimi stał niewielki człowieczek ubrany w skromne, choć dobrej jakości ubranie; pan Weles, sekretarz pani Davies, z kartką zapisaną drobnym eleganckim pismem w ręce.
- Otrzymaliśmy już część informacji o które pani dziś prosiła. Zapisałem je tutaj wszystkie - Powiedział opanowanym głosem człowieka, którego nic nie jest w stanie wyprowadzić z równowagi.
Jim spojrzał ciekawie na kobietę, a potem na Welesa.
- Wybaczy Pan, ale spieszymy się. Courtney proszę. Przeczytasz to w powozie.
Rudowłosa Irlandka wyjęła kartkę z dłoni mężczyzny, zwinęła ją w rulon, wsunęła do niewielkiej torebeczki, którą zdążyła jeszcze chwycić w przelocie i już zbiegała po schodach na parter. Czasami lubiła zachowywać się jak niesforna, mała dziewczynka:
- Porozmawiamy później Weles, bo pan baron obedrze mnie ze skóry, jeśli przeze mnie spóźni się na obiad u earla Persona - Zawołała w głos wybiegając na zewnątrz.
Doskonale wiedziała, że kilku ciekawskich sąsiadów stoi w oknach i zagląda przez firanki, reprezentacyjny powóz Jima od prawie godziny stał przecież pod jej domem
W ten sposób zaoszczędzi im wysiłku przepytywania jej i własnej służby.
W powozie z wdziękiem opadła na siedzenie naprzeciw Lexintona i roześmiała się w głos.

 

Ostatnio edytowane przez Tom Atos : 19-03-2009 o 09:07.
Tom Atos jest offline  
Stary 19-03-2009, 21:11   #25
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
- Czy Ty mnie w ogóle słuchasz Robercie? - John Jones wpatrywał się w Windermare'a swoimi małymi oczkami, które jak zwykle były nieco nieobecne – Robercie?
Musiał przyznać, że nie za bardzo go słuchał. Błądził myślami gdzieś pomiędzy obłąkaną panną Person, a niemal niewzruszenie radosną Olimpią. Co ona tam robiła? Powinna już dawno była wrócić do Paryża. Sięgnął do papierośnicy trzymanej w płaszczu i wyjąwszy jedną z ręcznie robionych cygaretek podał drugą Walijczykowi.
- Jeszcze raz mnie tak nazwiesz Jones, a będę zmuszony zażądać od Ciebie satysfakcji, a zdajesz sobie przecież sprawę jaka byłaby to ujma dla mojej pozycji gdybym musiał się publicznie przyznać, że zostałem sprowokowany przez kogoś Twojej klasy.
Walijczyk nie zrobił nawet urażonej miny. Nawet nie zawahał się przed wzięciem cygaretki. To było w nim niesamowite. Niemożliwym było chyba urażenie tego osobnika, a w każdym razie ilekroć Virgilowi wydawało się, że w końcu uda mu się zbliżyć chociaż do osiągnięcia tego celu, okazywało się, że tym bardziej się od niego oddalał.
- Oh doprawdy, jak zawsze przesadzasz. To dobre imię przecież. A w każdym razie lepsze niż moje. Nie rozumiem czemu Cię ono tak drażni.
- I nie zrozumiesz.
- Jak sobie chcesz. A czemu wyszedłeś z balu taki markotny też jak mniemam mi nie powiesz?
- Uznaj swoje pytanie za retoryczne –
odparł chłodno Windermare. Powoli zaczynał mieć dość słuchania zachrypniętego głosu Walijczyka. Nie przeszkadzało mu to póki Jones nie zaczynał zadawać pytań i wymuszać na baronecie poświęcania mu uwagi, na co teraz Virgil wybitnie nie miał ochoty. Był czymś bardzo rozdrażniony i nie potrafił stwierdzić dokładnie czym. Być może faktem, że Person potraktował go jako jednego z wielu petentów, a może dlatego, że według niego Lucy grała w bardzo starą kobiecą grę polegającą na zwracaniu na siebie uwagi i po prostu przedobrzyła ze środkami uspokajającymi, a może na sam koniec przez Olimpię i jej jakże nieoczekiwane pojawienie się i grzeczność w głosie... Czuł jak skroń mu nieprzyjemnie pulsuje. Glen Garioch, w którą wyposażony był klub przy Pall Mall miała w sobie dziwny dymny posmak. Odstawił szklankę i przywołał w myślach te parę krótkich chwil i swoje własne słowa po wyjściu z gabinetu Persona. Skrzywił się odruchowo...

...- Lady Grisi, Lordzie Lexinton... Jest Pani aż nazbyt uprzejma panno Olimpio. Umysł mój nie jest nawet w połowie tak analityczny jak Pani oczarowujący. A z Lordem Lexintonem znamy się tylko pobieżnie... choć jak mi się wydaje dzielimy podobne namiętności i kto wie, czy nie te same nałogi....

Znał ten jej uśmiech. Mimo że nie każdego nim raczyła, był równie ciepły i głęboki co nic nie mówiący o tym co myśli. Lady Olimpia Emmanuela Grisi. Cholerna Nemesis. Po chwili zastanowienia wiedział już, że właśnie to go drażniło. Włoszka dała mu do zrozumienia, że nie ma do niego urazy. Paradoksalnie tego chciał na początku. Tego też teraz żałował. Bodło to jego poczucie własnej wartości...

- …, że Wellington uznał za stosowne zaprosić również Wiliama Ambrose'a. Emrys ma piękny umysł. Powinieneś posłuchać jego ballad. Coś niesamowitego. Swoją drogą bardzo dużo było na balu osób z tego światka. Słyszałem również, że i Pan Sharpe zawitał. Strasznie żałuję, że nie udało mi się go złapać... Celtologia dopiero od niedawna cieszy się zainteresowaniem osób spoza rejonów gdzie język ten jest nadal używany. Weźmy choćby Lady Charlotte Guest. Taka młoda... i cały Mabinogion... Coś nie do pomyślenia... romanse Owain, Peredur, Geraint i Enid. Teraz się bierze za historię Rhiannony...

- Co powiedziałeś? - Virgil gwałtownie wyprostował się w fotelu i wyjął z ust cygaretkę wbijając w Walijczyka niecierpliwe spojrzenie. Kłębiące się w głowie nieznośne myśli i skojarzenia dotyczące Włoszki uleciały z jego głowy gdy przypomniał sobie fragment wypowiedzi Lucy Person. Walijczyk, który do tej pory spacerował po pustym salonie od wielkiego okna do regału z francuską literaturą zatrzymał się zdziwiony nagłym atakiem baroneta.

- Lady Charlotte Guest? O nią pytasz? Zdaje się, że jest żoną baroneta Josiaha Guesta. Tłumaczy mitologię celtycką i...
- Nie! Co potem mówiłeś? O jakiejś historii...
- Rhiannony? Słyszałeś o niej Virgilu? –
zaśmiał się niemal powątpiewająco.
- A żebyś sczezł Walijczyku! Mów w końcu co to za historia! - Windermare nie wytrzymał już i wstał z fotela rzucając poecie nienawistne spojrzenie zniecierpliwienia.
- Na miłość boską, uspokój się Virgilu. Co Cię tak z nagła naszło na nasze podania ludowe... No dobrze już dobrze. Rhiannona to celtycka postać mityczna. Przez jednych uważana za czarodziejkę, przez innych za boginię, a jeszcze przez innych za zwykłego człowieka. Mogę Ci spisać jej historie jeśli chcesz, bo z tego co się orientuję, nie ma jeszcze angielskich przekładów na jej temat.
- Zrób to –
odparł po chwili już spokojniej baronet zastanawiając się nad czymś i nie patrząc w ogóle na Walijczyka. W jaki sposób rozwydrzona córka Persona mogła mieć zwidy o miejscu, o którym nie miała pojęcia. O którym nie miał pojęcia nikt kto się nie zajmował celtologią...- Najlepiej na jutro rano. Przyślę do Ciebie Joshuę.
- No dobrze... ale powiedz mi może o co chodzi. Jeśli będę wiedział, przygotuję to opracowanie pod odpowiednim kątem.

Windermare zdawał się nie słyszeć tych słów.
- Słuchaj Jones. Czy dużo osób posiada wiedzę o tej całej Rhiannon?
- W Londynie i okolicach? Wątpię. Wyłącznie specjaliści.
- A kojarzysz jakiegoś specjalistę, który miałby przy okazji na imię Albert?

Poeta zamyślił się mimowolnie patrząc za okno pokoju. Słońce jeszcze nie schowało się za linią horyzontu i nadal oświetlało wnętrze dużego salonu klubowego przy Pall Mall, oraz Johna Jonesa „Talhaiarna”, który swą niską, korpulentną sylwetką rzucał dość karykaturalnie wyglądający cień na przeciwległą ścianę. Dopiero po chwili wyjął z ust cygaretkę i odparł:
- To dobre pytanie. Musiałbym się głębiej nad tym zastanowić. Do rana będę wiedział.
- Dobrze. -
To powiedziawszy ugasił swojego papierosa i ruszył w kierunku drzwi - Sprawdź jeszcze, czy okolice posiadłości Dawenvill mają jakieś historyczne znaczenie dla tego mitu. Joshua będzie u Ciebie jutro koło ósmej.

Wyszedł. Jadąc przez Londyn do domu skupiał się myślami nad sprawą Panny Lucy, która tak nagle i zupełnie przez przypadek go zainteresowała. Był już skłonny napisać dziś do Oswalda, że niech sam sobie załatwia prośby ojca. Teraz jednak sprawa zmieniła nieco obrót. Zrobiła się fascynująca. W jaki sposób kapryśne dziecko Persona, które siedziało samo na prowincji, nagle zapoznało się z mitami celtyckimi, w dodatku do tego stopnia, że doznało obłąkania. Ano musiał w tym uczestniczyć jakiś ludzki czynnik. Po podaniu niektórych środków, umysł ludzki jest wrażliwy na wszelkiego rodzaju własne sugestie i wizje, nie mówiąc już o wzbudzaniu ich przez innych. Tylko po co?

Głowienie się nad tym było o tyle przyjemne, że nie zmuszało Windemare'a do myślenia o Olimpii. To zrobi później. Teraz nie miał absolutnie na to ochoty...

- Joshua. Zmiana planów. Na Netherwood Street – rzekł nagle. Nic tak nie wzmagało myślenia baroneta, jak odrobina szermierki, a w Klubie Ostrzy zawsze można było prawie o każdej porze liczyć na spotkanie jakiegoś partnera do ćwiczeń.

***

Braden Sinngreen nie zdążył tym razem wyprowadzić własnego pchnięcia na czas i ostrze szpady Virgila ugięło się w zetknięciu z noszonym na torsie przeciwnika kaftanem. Nie zmieniało to jednak faktu, że nadal przegrywał.
- Twój punkt – rzekł krótko Braden. Był dosyć cichym gentlemanem pracującym w firmie prawniczej. Jako syn londyńskiego szlachcica i Irlandki z Cork nigdy nie pchał się tam gdzie go nie chciano, a wszystkie swoje wypowiedzi przyozdabiał tylko niezbędnym minimum słów. Virgil miał do niego stosunek raczej ambiwalentny, ale musiał przyznać, sam mając się za niezgorszego szermierza, że Braden był jedną z lepszych szpad z jaką miał wątpliwą przyjemność przegrywać. Nie starał się zresztą tym razem specjalnie i choć był już winien dzisiaj przeciwnikowi przeszło 50 funtów, a i ta walka nie zapowiadała się łatwo, nie przejmował się tym. Skroplony na czole pot, szybkie tętno krwi i półtorej godziny stania naprzeciw Bradena, to było to czego dziś potrzebował. Oczyszczenie. Powróciła nabyta pewność i satysfakcja. Świat był jego...
- Znowu punkt Virgil! Wygląda na to, że pierwsza i ostatnia będzie Twoja.
Windermare poczekał aż przeciwnik poprawi uchwyt gardy. Piętnaście minut później szli się odświeżyć po wyczerpującej walce. Trzy do dwóch dla Bradena. To był dobry wynik.

- Idziesz jeszcze potem napić się szkockiej na górę? - Virgil jakoś nie miał ochoty jeszcze kończyć tego dnia.
- Przykro mi Virgil, ale nie mogę – odparł Braden, ale przez chwilę widać było po nim, że nad czymś się zastanawia. Dopiero potem dodał – Ale wiesz co? Idę dzisiaj z Gwen i Eileen do Birellów. Mieliśmy iść z moim bratem, ale musiał pilnie pojechać do Newcastle. Może pójdziesz z nami?
Windermare przez krótką chwilę rozważał w głowie wszystkie inne możliwości na jakie mógłby mieć dzisiaj ochotę.
- Twoją Gwen znam, ale Eileen?
- Jej przyjaciółka –
odparł lakonicznie Braden wzruszając ramionami. Dopiero pod upartym spojrzeniem baroneta dodał – Jesteś niepoprawny. Niebrzydka blondynka. Idziesz?

***

Virgil Windermare wrócił do domu przy Thornfield Road wczesnym rankiem.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline  
Stary 21-03-2009, 15:50   #26
 
woltron's Avatar
 
Reputacja: 1 woltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumny
Niedziela, 21 lipca 1844 roku.

Kościelne dzwony budziły Londyn do życia, wzywając wiernych by pamiętali o swoim obowiązku wobec Stwórcy. Jednak wyobraźnia mieszkańców stolicy Imperium została opanowana przez wczorajszy bal. Całe miasto plotkowało na ten temat – poczynając od służących i przekupek na targu, a kończąc na poważnych panach we frakach z elitarnych klubów rozsianych w całym mieście. Panie rozmawiały o kreacjach dam, o tym kto z kim zatańczył, kto do kogo się uśmiechnął lub kto z kim się pokłócił. Rozmowy panów nie różniły się wiele, ot drobnym szczególikiem: rozmawiano nie o kreacjach dam, a o nich samych; najczęściej zaś o ich biustach, ramionach, ustach.

Także pogoda sprzyjała plotkowaniu, ponieważ był to kolejny letni dzień z prawie bezchmurnym niebem i przyjemnym wiatrem od zachodu, który sprawiał, że fabryczne wyziewy zalegały jedynie w niżej położonych rejonach Londynu.

Wy jednak byliście zajęci własnymi sprawami i przygotowaniami do obiadu u Persona.

*

Jako pierwszy przy kamienicy przy Belgrave Square nr 12, gdzie mieszkał Trzeci Earl Ross, pojawił się powóz John Ribauda Weelton-Morrisa. Młodzieniec wysiadł na rogu i przeszedł się wolnym krokiem w stronę numeru 12. Był dobrych 10 minut za wcześnie i mimo iż bardzo chciał porozmawiać na osobności z Personem, to jednocześnie chciał uniknąć nietaktu jakim byłoby pojawienie się zbyt wcześnie. Po chwili stał przed dębowymi, pięknie zdobionymi drzwiami z numerem 12. Uniósł kładkę i zastukał głośno. Po chwili drzwi otworzyły się i Morrisowi ukazał się stary służący.

- W czym mogę Panu pomóc? - zapytał się grzecznie.
- Nazywam się Weelton-Morris i zostałem zaproszony przez Lorda Ross na obiad.
- Oczywiście panie Weelton-Morris – odpowiedział służący. - Proszę za mną, pan czeka w salonie.

Morris wszedł do środka. Niewielki przedsionek został urządzony skromnie lecz ze smakiem. Znajdowała się tu jedynie niewielka szafka z dużym wazonem świeżych kwiatów, lustro dzięki któremu pokój wydawał się większy niż w rzeczywistości i troje, nie licząc wejściowych, drzwi.

- Pomóż panu się rozebrać – powiedział starszy służący do młodszego, który stał przy drzwiach prowadzących na lewo. Morris zostawił lekki płaszcz u młodszego ze służących po czym ruszył za starszym. Wyszli z przedsionka drzwiami na wprost i ruszyli korytarzem, który kończył się schodami na górę; było tu też czworo drzwi. Służący i gość skręcili w drugie drzwi po prawej.

Salon Earla Ross nie był imponujący, choć takim wydał się Ribaudowi, który rzadko bywał w takich miejscach. Dwie kanapy i dwa stoliki, kilka krzeseł, a także fortepian zajmowały większą część pokoju. Mimo to nie można było odmówić smaku osobie która go urządziła.

Person siedział na jednym z foteli, wyraźnie zamyślony, obserwował przyrodę przez duże szklane drzwi prowadzące do prywatnego ogrodu znajdującego się na tyłach domu. Dopiero delikatny atak kaszlu służącego wyrwał go z rozmyślań.

- Ach! Młody Weelton-Morris. Miło mi pana widzieć. - Niebieskie oczy Persona wyraźnie przyglądały się twarzy młodzieńca. - Proszę usiąść. - Wskazał na jeden z foteli stojących niedaleko swojego. - Napije się pan czegoś? Mamy jeszcze chwilkę czasu zanim wszyscy przyjadą. Jeżeli ma pan jakieś pytania to proszę się nie krępować.

*

- Dziękuję Pani Sharpe – powiedziała Madeleine gdy Edric pomógł jej wysiąść z powozu. Po chwili oboje stali przed drzwiami z numerem 12, przed czteropiętrową klasycystyczną kamienicą. Za ich plecami rozciągały się zaś przepiękne ogrody, które sprawiały, że choć sam było to centrum Londynu, nie czuło się tu miejskiego zgiełku, a powietrze było przyjemne i rześkie.

Drzwi otworzył starszy lokaj, ubrany w surdut, ukłonił się nisko i ruchem ręki zaprosił gości do środka.

- Marku pomóż gościom się rozebrać – powiedział do młodszego lokaja stojącego w przedsionku. Gdy ceremonia zdejmowania lekkich płaszczy się zakończyła dodał – Proszę za mną. Pan przyjmie państwa w salonie.

Po chwili byliście w salonie. Wysokie pokój z dwoma dużymi oknami i balkonem prowadzącym do małego, prywatnego ogrodu na tyłach sprawiał wrażenie przyjemnego miejsca.

- Pani Madeleine Bearnadotte i Pan Edric Sharp – powiedział głośno służący.
- Miło mi państwa widzieć – odpowiedział Earl Ross przerywając rozmowę z John Ribuad'em Weelton-Morris'em, który także wstał przywitać się z nowo przybyłymi. - Proszę się rozgościć. - Person wskazał na fotele. - Właśnie odpowiadałem panu Ribuad-Morris'owi o swojej posiadłości...

*
Robert Virigil Windermare nie czuł się najlepiej. Był niewyspany i zmęczony wczorajszym dniem. „Po diabła zgodziłem się iść z Bradenem do Birellów” powiedział sam do siebie, podskakując na kolejnej nierówności na drodze. „Przeklęte londyńskie ulice” pomyślał i zaklął szpetnie. Nawet myśl o jędrnych pośladkach Eileen nie poprawił mu humoru.

Dopiero gdy dojechał na Balgrave Square 12 poczuł się trochę lepiej. Wysiadł z powozu, odwrócił się do swojego służącego i powiedział:

- Jesteś wolny – rzucił do woźnicy – bądź za parę godzin. - Odwrócił się i ruszył w kierunku drzwi z numerem 12.
- Prrrr! - Usłyszał za plecami. Odwrócił się i zobaczył niewielki powóz i zsiadającego woźnice, który otwierał drzwi. W środku siedziała Olimpia i jej najbliższa przyjaciółka Ada Lovelace, piękna żona hrabiego Lovelace, której o dziwo nie widział na wczorajszym balu u Wellingtona.

Mężczyzna zawahał się na krótką chwilę i dopiero po upływie kilku sekund ruszył pomóc damom wysiąść z powozu.

- Panie pozwolą - powiedział, ignorując woźnicę. - Olimpio, Lady Lovelace.
- Dziękuję – odpowiedziała nieco zbyt chłodno Olimpia wysiadając z powozu.
- Miło mi pana widzieć Sir Virigil'u. - Ada uśmiechnęła się do Roberta.

W trójkę ruszyli do drzwi, które otworzyły się nim zdążyli zastukać.

- Witam szanownych państwa – powiedział starszy lokaj. - Pan zaprasza do salonu – dodał szybko.

*

Powóz barona Lexinton zatrzymał się przy Balgrave Square 12.
- Jesteśmy na miejscu – powiedział James do swojej współpasażerki. - Wyczytałaś coś ciekawego – dodał równie szybko.
- Nie specjalnie – odpowiedziała Corutney, gdy wysiadali – Dziękuję James. Te suknie robią się coraz bardziej niewygodne.
- Wyglądasz w niej pięknie – stwierdził Lexinton patrząc się na kobietę.
- Być może, ale ty nie musisz w tym chodzić. - Corutney uśmiechnęła się prowokująco, po czym poprawiła suknię. Po czym ruszyli w stronę drzwi.

*

Jako ostatni przybył, nieco spóźniony, Wilhelm Somerset. Mimo to nikt – ani goście, ani tym bardziej gospodarz, mu tego nie wypomnieli, jedynie na twarzach niektórych spośród obecnych zagościł ironicznych uśmiech.
- Widzę, że wszyscy jesteśmy – powiedział głośno Person po tym jak wszyscy przywitali się z spóźnionym gościem. - Zapraszam na obiad.

*

Jadalnia znajdowała się tuż obok salonu. Gdy do niej weszliście stół był już suto zastawiony. Person zajął fotel u szczytu stołu. Po jego prawej usiadł baron Lexinton i Lady Corutney, zaś po lewej Robert Virigil, Olimpia Grisi i Ada Lovelace, obok której zasiadł Wilhelm Somerset. Naprzeciwko Olimpii siedział Edric Sharpe, panna Madeleine Bearnadotte oraz John Ribuad Weelton-Morris. W sumie 10 osób plus czterech służących, którzy odnosili i przynosili kolejne dania. Na pierwsze danie podano trzy zupy – pomidorową, grzybową i zupę wiosenną. Na drugie danie służący przynieśli cztery półmiski pewne mięsiw i sześć sosów, ziemniaki smażone w przyprawach, zaś po krótkiej przerwie na herbatę i kawę podano trzy desery – ciasto francuskie, czekoladowe i wyśmienite pączki z nadzieniem różanym. Obiad był naprawdę wyśmienity.
Jednak ważniejsze niż jedzenie była rozmowa jaka toczyła się przy stole, a była to rozmowa zaiste niezwykła. Rozmawiano bowiem o wczorajszym dniu.

*

- Czy mógłby pan opisać jeszcze raz gdzie znaleziono pannę Luizę? - Zapytał się Weelton-Morris.
-Oczywiście – odpowiedział Person bez cienia irytacji, odstawiając kieliszek z winem. - Znalazł ją John, ogrodnik, który pracuje u mnie od 30 lat i opiekuje się moją wiejską posiadłością, nad jeziorem w pobliskim lasku. Było to kilkanaście godzin po tym jak Lucy nie wróciła do domu. Najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że przeszukano to miejsce dwa razy zanim John ją odnalazł... zresztą – Earl zamyślił się na chwilę po czym poparzył się po obecnych – Może zechcielibyście pojechać do Dawenvill i rozejrzeć się. Serdecznie zapraszam – Earl wyraźnie się zawahał – to urocze miejsce, które chętnie oddam do waszej dyspozycji. Ja wraz z Lucy przyjedziemy tam za tydzień jak tylko zamknę parę spraw w Londynie, których niestety nie mogę odłożyć na później.
- Sądzi pan, że to dobry pomysł by Lucy tam wracała? - wtrąciła Courtney.
- Na pewno lepszy niż by została tutaj i była obiektem niekończących się plotek i wścibskich dziennikarzy. Willborrow uważa, że spokój może być najlepszym lekiem dla nerwów Lucy.

Zapadła cisza, którą przerwał Virigil.

- - Czy Lucy miała kochanka? - pytanie to padło na tyle nagle, że earl nie zdążył zareagować, gdy Virgil bezpardonowo kontynouował - Proszę wybaczyć moją smiałość, ale słowa które usłyszeliśmy wczoraj wskazują na to, że Lucy posiadła pewna wiedzę o celtyckiej mitologii. Myślę ze obecny tu Pan Sharpe może to potwierdzić. Ponieważ jednak mitologia jest domena mężczyzn raczej, uważam że Lucy musiała mieć kontakt z kimś kto naopowiadał jej niestworzonych opowieści. Ta osoba z pewnością istnieje i prawie na pewno jest mężczyzną. Stad moje, przyznaję, nietaktowne pytanie.
- Rzeczywiście śmiałe pytanie – Person zrobił się nieco purpurowy na twarzy. Podirytowany odpowiedział - nie, a przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. Moja posiadłość leży kilka mil od Dawenvill. W samej wiosce mieszkają jedynie drobni farmerzy. Przyznam się, że wątpię by którykolwiek z tamtejszych chłopców mógł zainteresować Lucy. Więcej, prędzej uwierzyłbym, że usłyszała o Rhiadon... czy jakkolwiek zowie się owa bogini w szkole dla dziewcząt Panny Derry od swojej przyjaciółki Suzanne, której rodzice pochodzą z Walii.
- Czy ktoś rozmawiał z Suzanne? - zapytał się przytomnie Lexinton.
- Nie, wakacje spędza u swoich dziadków w Walii gdzieś niedaleko miasteczka Pembrocke.
- Rozumiem.
- Jeżeli nie mają państwo więcej pytań, to proponuję przenieść się z powrotem do salonu – stwierdził Person patrząc się po swoich gościach.
 
__________________
"Co do Regulaminów nie ma o czym dyskutować" - Bielon przystający na warunki Obsługi dotyczące jego powrotu na forum po rocznym banie i warunki przyłączenia Bissel do LI.

Ostatnio edytowane przez woltron : 21-03-2009 o 16:22.
woltron jest offline  
Stary 21-03-2009, 23:38   #27
 
hija's Avatar
 
Reputacja: 1 hija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodnie
dialog we współpracy z Hellian

Przeciskające się między storami promienie słoneczne kładły się leniwie na rozłożonych z niewysokim stoliku stronach London Gazette. Łamy aż puchły od plotek dotyczących wczorajszego balu.
Nie to jednak przykuwało uwagę Ady. Co do plotek była pewna, że co najmniej kolejno trzy, przypadkowo spotkane, osoby z całą pewnością powtórzą jej doniesienia brukowców co najmniej słowo w słowo. Żal było jej tego balu Wellingtona, ale pożegnanie męża było zdecydowanie ważniejsze.
Augusta Ada King, hrabina Lovelace, była wyraźnie poirytowana. Powodem jej zdenerwowania była ósma strona the London Gazette. A dokładniej niewielki, utrzymany w przeraźliwie grafomańskim i plotkarskim stylu artykuł wymoczkowatego obrońcy „praw mężczyzn”. Obdarzony co najwyżej miernym intelektem gryzipiórek przedstawiał Adę jako figurantkę udzielającą swojego nazwiska pracy Babbage'a. Bezeceństwa, jakie na jej temat wypisywał, zasługiwały na towarzyski ostracyzm. Wprawdzie nazwisko nic jej nie mówiło, ale nie był to z pewnością powód wystarczający, by powstrzymać lady Lovelace przed wzięciem odwetu.

Wypuściła nosem kłąb aromatycznego dymu. Korzystając z nieobecności męża mogła do woli palić w salonie. Raz jeszcze obrzuciła wzrokiem artykuł, dokładnie zapamiętując nazwisko nieszczęsnego dziennikarzyny. Ralph Fullton.
- Kimkolwiek jesteś...
Mruknęła do samej siebie, ciaśniej otulając się batystową chustą.
Razem z gazetą, służba przyniosła jej liścik od Henrietty Fornorth. Zaproszenie na obiad. Fornorth przebąkiwała w nim coś na temat biednej małej Lucy, która najwyraźniej zapadła na przypadłość powszechną wśród znudzonych panien. Ona sama wprawdzie nigdy nie przechodziła nic podobnego, ale i od dziecięctwa matka dbała o jej rozwój. Kiedy odsyłała potwierdzenie swojej obecności, miała już teorię dotyczącą rzeczonego dziecka.
Dziewczynie potrzebne były jakieś zainteresowania. Potrzebowała bodźców, żeby rozwijać swój umysł, zamiast uciekać w wyimaginowany, pełen elfów świat. Niestety – koncepcja kobiety jako niezwykle ozdobnego dodatku do mężczyzny owocowała podobnymi przypadkami. Przecież łatwiej ułożyć dziewczynce loki, niż zapoznać ją z teorią liczb.
Oparła tlące się cygaro o brzeg ozdobnej popielnicy na kutej nóżce.
Czas płynął nieubłaganie, a ona daleka była od stanu, w którym chciałaby się pokazać na salonach.

*

Zastawiona wszelkiej maści puzderkami i flakonikami toaletka nie wyglądała, jakby należała do słynnej już, nie tylko w samym Londynie, Zaklinaczki Liczb. Rozdział próżności od intelektu był dla lady Byron–King pojęciem zgoła abstrakcyjnym. Oczywiście za żadne skarby nie przyznałaby się do kokieterii, niemniej potrafiła siedzieć przed lustrem tak długo, aż uzyskany efekt był co najmniej zadowalający. To dzięki temu uporowi i tej determinacji udało jej się w niecałe dziewięć miesięcy nie tylko ukończyć opasłe tłumaczenie rozprawy Menebreana, ale i opatrzyć dzieło Włocha uwagami własnym, które – jak na Adę przystało - długością trzykrotnie przewyższały samą treść dokumentu.

Gdy zaczerwienione od ługu dłonie służki zaciskały na jej wcale kształtnym ciele klatkę gorsetu, Ada zastanawiała się, co tak naprawdę sprawiło, że Fornorth zaprosiła ją na ten obiad. Wieść niosła, że na ogłoszenie Persona odpowiedziało całkiem sporo osób. Cóż więc Henrietta mogła obiecywać sobie po jej obecności?

-Ciaśniej, do diabła! Gdybym tak sobie pobłażała, dawno już wyglądałabym jak matka trojga dzieci!

W zasadzie wdzięczna była za ta nieoczekiwaną propozycję towarzyską, zapewne i bez tego prędko zorganizowałaby sobie czas, ale taki proszony obiad był wyjątkowo dobrą okazją, by osłodzić sobie pierwszy dzień słomianego wdowieństwa.

*

- Wyobrażasz to sobie?! Ten przeklęty pismak nie odróżnia nawet liczb Bernoulliego od ptasiego gówna, a ma czelność oskarżać mnie! Mnie! O figuranctwo! Niech ja go dorwę... Przysięgam, że nie zostanie po nim nawet pióro!
Zaakcentowawszy swoją obietnicę wymachem zaciśniętej na nieszczęsnym egzemplarzu the London Gazette pięści, z impetem zatrzasnęła drzwi powozu.

- Pokaż – Olimpia wzięła z rąk przyjaciółki gazetę… i wyrzuciła ją przez drugie okno obszernego lando.
- Coś Ty robiła cały wczorajszy bal? Nie mogłam Cię znaleźć.
- Żegnałam się z hrabią Lovelacem
- odpowiedziała Ada, robiąc przy tym znaczącą minę. - Wyruszał skoro świt. Nie mówiłam Ci nic o jego 'wielkiej podróży do dalekich Indii'?

Włoszka roześmiała się. Nie z hrabiego, który był naprawdę miłym człowiekiem, ale z faktu, że Adzie nie drgnęła nawet powieka, gdy gazeta lądowała na bruku, a zwykle to Ada wyrzucała gazety z niepochlebnymi Olimpii recenzjami.

- Na długo? Masz w związku z tym jakieś konkretne plany?
- Nie mam pojęcia, prawdę mówiąc. Ma tam do załatwienia jakieś swoje nudne, męskie interesy. Żeby nie martwić się o niedobór atencji, zamierzam poudawać pannę na wydaniu, przynajmniej przez kilka najbliższych tygodni
- roześmiała się w głos.
- No dobrze, słucham... bal - podrzuciła na wypadek, gdyby tamta próbowała udawać, że nie wie o czym mowa. Olimpia mimowolnie dotknęła niewielkiego wisiorka, który w ostatniej chwili zdecydowała się założyć na dzisiejszy obiad. Platynowe serce z niewielkim brylantem – drobiazg raczej zabawny niż piękny.
- Nie, najpierw Lucy i elfy – uśmiechnęła się przyjaciółki. – Henrietta nalegała byś oceniła stan dziewczyny krytycznym okiem? Nie ma zaufania do wybranych przez Persona dżentelmenów? I jednej damy. – uśmiechnęła się ponownie. Z przeciwległego siedzenia odpowiedziało jej pobłażające prychnięcie. – To niewątpliwie będzie interesujący obiad. Spotkanie ekscentryków w sprawie mitycznych stworzeń. - Włoszka prowokowała przyjaciółkę.
- Dżentelmeni rozprawiający o elfach nie brzmią jakoś szczególnie poważnie, sama rozumiesz. Najwidoczniej Fornorth uznała, że trzeba tam kogoś, kto sprowadzi resztę na ziemię. Elfy? Błagam! Prędzej zamieszany w sprawę był pewien... jednorożec. Jeśli wiesz, co mam na myśli. Miła Grisi, nie mydl mi proszę oczu centaurami. Na litość boską, nie mamy po pięć lat, opowiadaj! - wyrzucenie brukowca na wyłożoną kocimi łbami ulicę; tam gdzie jego miejsce; wyraźnie poprawiło humor hrabiny Lovelace.
Nie umknęła też jej uwadze założona przez przyjaciółkę ozdoba. Jej pochodzenie bez dwóch zdań interesowało ją bardziej, niż cyrk zorganizowany naprędce wokół strojącej młodzieńcze fochy dziewczynki.
- Ale naprawdę odkryłam coś dziwnego. Wyobraź sobie, że moja … że Giuditta, kiedy była w wieku Lucy miała podobny epizod. Elfią histerię. Ale to byłby drobiazg, nieznany szczegół z życia Giuditty, o którym jak sama dobrze wiesz – zaczerwieniła się mówiąc te słowa, bo Ada była jedyną osobą, której opowiedziała o rzeczach odkrytych przez cztery lata temu – w ogóle niewiele wiedziałam. Natomiast naprawdę dziwne jest to, że obie wymyśliły tę samą melodię. To nie jest przecież możliwe. A wczoraj słyszałam jak Lucy nuci kołysankę, którą śpiewała mi Giuditta. Kołysankę, której nikt nie zna, nikt nie skomponował. I Giuditta z pewnością nie śpiewała jej Lucy.
- Unikasz tematu jak ognia - Ada, zgodnie z właściwym sobie taktem, nie omieszkała oznajmić na głos, że widzi, jak jej rozmówczyni ślizga się wokół interesującego ją tematu. Milczała przez chwilę, najwidoczniej obracając w myślach słowa Olimpii.
- Z czysto matematycznego punktu widzenia jest możliwym, żeby ta sama melodia powstała w dwóch niezależnych od siebie miejscach. Niezbyt prawdopodobnym, ale możliwym. Skąd pewność, że te nuty nigdy nie zostały spisane?
- Nie mam stuprocentowej. Tylko fakt, że tak jak Ty zapamiętujesz liczby ja pamiętam muzykę. I jej autorów. Podobnie Giulia i Mario. Nikt z nas nie umie tego z niczym powiązać. A to świetny kawałek. Zaczyna się jak prosta melodia ludowa, a potem robi się coraz bardziej słodki i jednocześnie niepokojący. Nie wiem, jakim cudem usypiałam przy tym w dzieciństwie.


Zaczęła nucić natrętną melodię.
Ada pozwoliła jej skończyć frazę, lecz nim Olimpia zupełnie odpłynęła, mimochodem i patrząc się w okno, raz jeszcze zapytała.

- Na pewno nie chcesz mi opowiedzieć o Suttonie?
- Plotki są błyskawiczne – rozbawiona bezpośrednim pytaniem, Olimpia przez chwilę przyglądała się przyjaciółce, ta jednak nie zdradziła źródła swoich informacji. – Skoro się nie wymigam. Przysłał mi kwiaty. Lubi operę. Jest zdecydowany... Lubię mężczyzn pewnych siebie. Jest też szarmancki, uroczy, błyskotliwy, troszkę złośliwy, ale bez przesady. Bardzo grzeczny, w dobrym angielskim stylu… - zamilkła na moment. - Naprawdę go polubiłam. Może za szybko – znowu zaczęła bawić się wisiorkiem.
Ada pokręciła wolno głową, cmokając przy tym z udawaną dezaprobatą.
- Ty i te twoje elfy.
- Wiesz, że potem okazało się że Giuditta jest w ciąży. Jestem elfią księżniczką. Noblesse oblige – muszę być romantyczna
- powiedziała do Ady zachowując całkowitą powagę. Ta zaś dla odmiany nie odrzekła nic, kiwnęła tylko głową z głębokim zrozumieniem dla sprawy.

*

Zaprzęg lady Lovelace wyraźnie wybijał się ponad standard londyńskich ulic. Rozkochana w koniach Ada gotowa była wydać każde pieniądze – głównie te własne, wygrane na wyścigach – by powóz, którym jeździła robił piorunujące wrażenie. Zwłaszcza od czasu, gdy w czerwcu; postawiwszy na karego ogiera The Emperor w Pucharze Królewskim podczas głównego wyścigu w Ascot; wygrała spore pieniądze.
Wygrana ta ustaliła jej pozycję wśród skoncentrowanej wokół torów społeczności – hrabina Lovelace, nieuleczalna hazardzistka, zaczęła uchodzić za znawczynię tematu.
I, jako takiej, nie wypadało jej się pokazywać w byle czym.
Tak było i teraz.
Ada Byron-King uparła się bowiem, żeby odprawić powóz, którym przybyła Olimpia.
„Jeśli w miasto, to z klasą”.
Już sam pojazd robił wrażenie – boki niewielkiego lando inkrustowane były bogato macicą perłową w modny deseń lilii, a podniesiona na wypadek letniego deszczu buda, mieniła się złotymi lamowaniami. Utoczone ozdobnie szprychy kół i spełniające wymogi najnowszej z mód, błyszczące resory także przydawały mu klasy.
Całość nikła jednak, wobec zaprzężonych doń koni!
Czwórka masywnych jak na swą rasę, sprowadzanych aż z dalekiej Słowenii Lipicanów pyszniła się w szamerowanej uprzęży. Idealnie dobrane do siebie odcieniem i wzrostem siwki zapierały dech w piersiach. Lśniące na potężnych zadach jabłka niejednego przyprawiały o zazdrość. Zaplecione misternie ogony i grzywy dawały jaskrawe świadectwo kunsztu stajennego, którego zatrudniała Lovelace. Ciemno oliwione kopyta takt nadawały idealnie równo. Ćwiczone były tak do klasycznego kłusa, jak i do bardziej paradnego inochodu. Skryte w aksamitnych nausznikach, czujnie postawione uszy tak, jak i rozdęte chrapy dawały wyobrażenie o ich możliwościach.
Ubrany w pasującą kolorem do ciemnozielonej budy liberię stangret, prawdziwy mistrz w swojej sztuce, hojnie opłacany przez hrabiostwo, chętnie dawał popis swoich umiejętności.
Augusta Ada Byron-King, żona Pierwszego Earla Lovelace nigdy nie przejeżdżała przez miasto niezauważona.

*

Niewiele brakło.
Pierwsza para potężnych Lipicanów zatrzymała się niecały łokieć od tyłu powozu, którym przybył sir Windermare. Stangret lekko tylko zebrał wodze – jednym subtelnym rozkazem osadzając cztery przepyszne konie. Lekko zeskoczył z kozła i ruszył ku drzwiom. Ledwie tylko zdążył uchylić drzwi, obok powozu znalazł się Virgil.
Znała go wprawdzie tylko przelotnie, ale przybierając jeden ze swoich najbardziej czarujących uśmiechów, z przyjemnością skorzystała z oferowanej przezeń pomocy. Wspierając się na jego ramieniu mgnienie oka dłużej, niż wymaga tego etykieta, zagaiła

- Mam nadzieję, że nie napędziliśmy pańskiemu woźnicy stracha. Ci Austriacy – szepnęła konspiracyjnie, dyskretnie wskazując stojący za jej plecami czwórkonny powóz – to prawdziwe, jak to mówią, Teufeln!
 

Ostatnio edytowane przez hija : 22-03-2009 o 02:18.
hija jest offline  
Stary 23-03-2009, 14:26   #28
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
Edric miał wrażenie, że nawet stoły dzielą ludzi w tej współczesnej epoce. Po jednej stronie siedzieli sam earl Person, a obok niego po rożnych stronach gospodarza baron Lexinton, lady Corutney, Robert Virigil, Olimpia Grisi, Ada Lovelace oraz Wilhelm Somerset. Na przeciwko Edric Sharpe, Madeleine Bearnadotte oraz John Ribuad Weelton-Morris. Po jednej stronie elita, po drugiej … no cóż, znacznie mniejsza elita, żeby nie powiedzieć hołota lub parweniuszostwo, przynajmniej w oczach przezacnego earla, który wywodził pewnie swój ród od Normanów, albo innych tego typu.

Nie, żeby Sharpe narzekał na to rozsadzenie wedle urodzenia. Towarzystwo Madeleine mu odpowiadało i nie pragnął innego. Fakt, że earl dobrał właśnie taki sposób usadzenia przy stole, świadczył nie o jakiejś wyniosłości, czy braku kultury, co zwyczajnym konserwatyzmie. Cóż, dla niego słynna pisarka lub doktor Cambridge znaczyli znacznie mniej, niż przeciętny dobrze urodzony dandys. Nie było się czemu zresztą dziwić. Większość arystokracji zachowywała się właśnie tak. Zamiast własnym przykładem pokazywać, że szlachectwo zobowiązuje, liderować społeczności, do czego zresztą ze względu na wykształcenie oraz obycie byli predestynowani, woleli istnieć w rzeczywistości swoich zachcianek. Szczęśliwie, przynajmniej niektórzy z nich zdawali sobie sprawę, że świat ma także inne problemy, niż ich banalne zabawy sprowadzające się do: kto z kim oraz ile razy. Ale to bynajmniej nie odebrało mu apetytu! Doskonały obiad przyrządzony przez znakomitego mistrza kuchni, bo nie wątpił, ze earl zatrudnia kogoś utalentowanego w tej dziedzinie, nie trafiał mu się codziennie. Dlatego może wprawdzie nie opychał się przesadnie, w sposób nie licujący z etykietą, ale też nie ograniczał zbytnio.

Edric zachodził w głowę, po kiego sprowadzono właśnie takie towarzystwo? Earl Person wyraźnie dawał do zrozumienia, że liczy, iż pomogą hrabiance. Ale jakie miał podstawy, żeby tak sądzić? Musiał być już zupełnie zdesperowany i chyba liczył na jakąś wyjątkową łaskę, bowiem na pewno nie na fachowość. Cóż bowiem mogła Lucy ofiarować madame Grisi? Zatańczyć i zaśpiewać przed hrabianką? Madeleine przynajmniej interesowała się elfami, ale przecież także nie była fachowcem? Chyba, że kobiety miały być rodzajem terapii? Obydwie inteligentne, wykształcone, mające swoje ugruntowane pozycje w świecie zdominowanym przez mężczyzn ... ech, co tam ... Edric machnął ręką i po prostu się cieszył, że los figlarz zetknął go z dawną przyjaciółką i że mała trzpiotowata dziewczynka wyrosła na tak atrakcyjną kobietę.

Nagle wyrwał go z zamyślenia głos earla, który proponował wszystkim wyprawę do majątku Dawenvill, gdzie zaginęła i odnaleziona została później jego córka. Sharpe nie miał nic przeciwko temu. Zlecenia mu się skończyły i musiał żyć albo za skromne oszczędności, albo za darmo, albo ze sprzedaży fury ubrań, czego jednak nie brał na tą chwile pod uwagę. Zaproszenie hrabiego do wiejskiego majątku byłoby miłą forma spędzenia czasu za darmo, a że jeszcze wiązało się ono z jego zainteresowaniami, to już w ogóle rewelacja. No prawie! Rewelacja to byłaby, gdyby panna Bearnadotte także przyjęła ową propozycję.

A później baronet Virgil wzbudził zainteresowanie tą dosyć bezpośrednią odzywką, która nie owijała niczego w bawełnę. Cóż, widocznie był w takich relacjach z earlem, ze mógł to zrobić przy obcych ludziach i służbie. Ale skoro wspomniał o nim, rzeczywiście, Edric potwierdził jego słowa:
- Ma pan rację, Sir. Wczorajszego wieczora hrabianka Person wspomniała dwa imiona: Rhiannon i Albert. Albert to słowo pochodzenia germańskiego. Imię znaczy tyle, co „promieniejący szlachetnością”, ale wątpię, by miało cokolwiek wspólnego z Rhiannon, która jest przedstawicielką panteonu walijskiego. Dlatego sądzę, że jest to po prostu imię osoby, którą panna Person spotkała lub o której słyszała. Interesujące jest wszakże, dlaczego właśnie to imię wiąże się w umyśle panny Person z dawną Walią. Mitologia tego regionu jest bardzo słabo poznana w przeciwieństwie do szkockiej, czy iryjskiej, która stanowiła natchnienie wielu poetów. Ot, chociażby znanego może państwu Alfreda Tennysona, od kilkunastu lat poruszającego w swoich wierszach tą tematykę. Wcześniej robili to także moi szkoccy rodacy: James Macpherson w „Pieśniach Osjana” oraz sir Walther Scott w niektórych powieściach. Wszakże dotyczy to mitów celtyckich, ale bynajmniej nie walijskich, znanych wyłącznie przez specjalistów, biegłych językoznawców, a tych jest naprawdę niewielu i ... znam praktycznie wszystkich, jak nie osobiście, to korespondencyjnie. Nie posądzałbym żadnego z nich o związek z tą sprawą, chociaż, rzecz jasna, nie mogę ręczyć. Całkiem możliwe, ze ewentualnie wartoby się rozejrzeć poza gronem stricte naukowym. Teraz jest tak wiele rozmaitych stowarzyszeń masońskich, do których należy całkiem duża grupa młodzieży szlacheckiej, czy mieszczańskiej. To kompletnie poza moimi zainteresowaniami, ale ponoć niektórzy spośród nich tworzą na swój użytek jakieś pomieszane wierzenia stanowiące kompilację różnych mitów. Często nazwami mitologicznymi określają swoje siedziby, czy miejsca spotkań. Mówi się także, że niektórzy z nich posługują się jakimiś dziwacznymi miksturami, czy innymi tego typu, chociażby przy przyjmowaniu nowych członków. Czy możliwe, że ów Albert jest po prostu masonem, a panna Person jedną z ofiar inicjacji? To nawet całkiem możliwe i dające szansę wyjaśnienia w rozsądny sposób przypadku córki pana hrabiego – zwrócił się do Persona.

***

- Całkiem rozsądne – powiedział półgłosem komentując propozycję wyjazdu, kiedy wreszcie znaleźli się w salonie. – Wydaje się, ze skoro zainteresowaliśmy się tym problemem, to wskazane byłoby kontynuować dociekanie w Dawenvill. Nie lubię porzucać ledwo co rozpoczętych spraw. Dlatego na mnie może pan liczyć, hrabio. Może panna Person, jak radził doktor, w znacznie milszej atmosferze niż miejski zgiełk i ścigające spojrzenia odzyska pełną jasność umysłu? Chętnie obejrzałbym to miejsce nad jeziorem. Może porozmawiał z ogrodnikiem, służbą, zwiedził okolice ... a pani? – Zwrócił się do Madeleine. – A Państwo? – Zapytał pozostałych.
 

Ostatnio edytowane przez Kelly : 23-03-2009 o 14:31.
Kelly jest offline  
Stary 23-03-2009, 18:41   #29
 
Hellian's Avatar
 
Reputacja: 1 Hellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwu
Poranek, z tych późnych

Uściskała siostrę, ale nie tknęła już śniadania.
Zawsze źle kończyły się rozmowy o przeszłości. Choć brak apetytu nie był może żadną straszliwą konsekwencją, każde wspomnienie o Giudittcie było dla Olimpii ciężarem. Prawdziwie nieznośnym.

To przez sprawy rodzinne w ogóle zwróciła swoje myśli ku jakimkolwiek problemom społecznym. I przez ostatnie cztery lata doszła chyba do punktu, w którym można ją było nazwać emancypantką.
Oczywiście nadal nie ukrywała, że uwielbia mężczyzn. Ich atencję, kwiaty i prezenty. Słowa i spojrzenia. I gdyby miała porównać wagę tych dwóch zainteresowań w swoim życiu… życie bez własnego zdania na temat praw kobiet nadal byłoby znośne.
Ale nie godziła się na świat gdzie mężczyzna kochanki traktuje, jako powód do dumy a kobieta być dumną może tylko z roli matki i żony.
I nie będąc żoną może zostać zmuszona do nieprzyznawania się do własnego dziecka. Jak Giuditta.

Potem jej światopogląd pogłębiła Błękitna Pończocha. Poznała kobiety o intelektach tak błyskotliwych jak żaden ze szczycących się niezrównanym dowcipem mężczyzn. Dotarło do niej, że kobiety nie mogą publikować, studiować, prowadzić badań, często nawet wyrażać opinii. Jeszcze bardziej doceniła Sztukę i przewagę jaką daje. Jej obie siostry głosem zapracowały sobie na gaże równe mężczyznom. Była z nich dumna.

Ale póki nie zaczęła mówić do Giulii, sama nie wiedziała, co przywołało jej ponury nastrój. Elfy i kołysanka? Spotkanie z Virgilem? Nadzieje przychodzące wraz z walcem?

- Jestem jak Lucy. Może nie wierzę w elfy, ale zaczytuję się w Byronie. Och wiem, że Ty wierzysz w te wszystkie... – przygryzła wargę - W miłość. Udało ci się. Jesteś z Mario. Ale ja? Czy gdyby Virgil mnie nie rzucił, to by było to? Jeden mężczyzna? Na całe życie? Nieustająca miłość i pożądanie? Ja uwielbiam ten dreszcz na początku. Kiedy jeszcze nic nie wiadomo. Kiedy wyobrażasz sobie jego nagie ciało splecione z twoim, wspólne noce. Gdy nie wiesz wszystkiego do końca, tylko się domyślasz.
I gdy nagle zdarza się ktoś taki, kto po miesiącu nadal jest zagadką i wciąż Cię pociąga i go lubisz, mimo że już powinno Ci przechodzić. Wierzysz wtedy, że to miłość, bo jesteś beznadziejnie romantyczna.
A każda spędzona razem chwila razem wwierca Ci się w pamięć niczym obraz Rembrandta, muzyka Mozarta.
Doskonała.


Ręka Giuli dzierżąca słodką bułeczkę, wspaniałą specjalność sprowadzonego z Włoch kucharza, opadła na stół. Taki słowotok, dotyczący spraw intymnych, był u Olimpii czymś niespotykanym.
Zapadła cisza. W holu wielki zegar wybijał jedenastą.


Powóz

Cóż.
Augusta Ada Byron-King, żona Pierwszego Earla Lovelace nigdy nie przejeżdżała przez miasto niezauważona.
Przyjemnie było jej towarzyszyć.


Rezydencja Persona

Lipiec był najładniejszym letnim miesiącem. Dziś również świeciło słońce. Prawie równie mocno jak marcowe w Mediolanie. Olimpia w Londynie dużo chętniej niż zazwyczaj ubierała suknie zakrywające ramiona. Otworzono im drzwi i podmuch wiatru przeniknął przez warstwy jedwabi, przyprawiając Włoszkę o lekki dreszcz, mimo że sznurowania granatowej, dziennej sukni, kończyły się prawie pod szyją.
Przywitała Virgila zbyt chłodno. Niczym grom z jasnego nieba wróciły do niej jego wczorajsze słowa o wspólnych z Jamesem nałogach. Gniew wymalował na jej policzkach rumieńce.
- Dziękuję Robercie – nie ugryzła się w porę w język. Szybko odwróciła głowę. Użycie nielubianego przez mężczyznę imienia było niezgodne z planem nienagannej serdeczności. Miała tylko nadzieję, że za sprawą austriackiego woźnicy, zostanie zaraz zapomniane, może nawet niezauważone. Albo bardziej jeszcze za sprawą samej hrabiny Lovelace, która z właściwym sobie rozmachem komentowała szaleństwa powożącego „diabła”.
Olimpia pierwsza poszła w kierunku drzwi, zostawiając za sobą rozmawiających Adę i Virgila.
Tak jak mówiła przyjaciółce w powozie, zaczynała traktować sprawę elfów osobiście. Nie wierzyła w ich istnienie, ale nie myślała, że Lucy kłamie, i zbieżność historii dwóch obcych sobie kobiet bardzo ją niepokoiła. Przez tę dwoistość własnego stosunku do sprawy czuła się lekko skonfudowna. Ale bez wątpienia była zainteresowana dużo bardziej niż wczoraj i z całego serca pragnęła szybkiego wyjaśnienia tej zagadki. Chciała porozmawiać z Virgilem i Jamesem, co sądzą o tym wszystkim. Zastanawiała się nawet czy nie powiedzieć któremuś o kołysance.
W końcu jej ciekawość zwyciężyła inne postanowienia. Olimpia odwróciła się do Windermare’a.
- Virgilu, czy myślisz, że Lucy może być pod wpływem środków odurzających? Dałoby się to jakoś dyskretnie zbadać?
- Nie pogniewasz się, jeśli spytam, dlaczego się tym zajmujesz?


Kiedy weszli do salonu brakowało tylko obydwu baronów. Olimpia przywitała się ze wszystkimi.
Lord Lexinton przybył zaraz po nich. Na widok towarzyszącej mu damy Olimpia aż drgnęła. Uśmiech nie schodził z jej twarzy, gdy nastąpiło przywitanie i przedstawienie, ale dziewczyna wiedziała, że nie udało jej się ukryć zaskoczenia. Była tak bezgranicznie pewna, że James Sutton jest nią zainteresowany, że zdumienie, że przyprowadził na ten obiad inną kobietę, zdecydowanie niewyglądającą na przyzwoitkę, przesłoniło wszelkie inne uczucia.
Wymieniły z Adą przydługie spojrzenie.
- Te moje elfy – Olimpia wzruszyła ramionami, gdy szły obok siebie zająć wyznaczone im za stołem miejsca.

Wisiorek tak ładnie kontrastował z kolią towarzyszki lorda Lexinton. Niestety na standardowe rozwiązanie, czyli napisanie grzecznego bileciku z podziękowaniem za prezent było już za późno. Nie miała też złudzeń, że jest osobą, która uczy się na błędach. Takie lekcje nic jej nie dawały. Na szczęście wiedziała też, że smutno zrobi jej się dopiero, gdy zostanie sama.

Musiała skupić się na właściwej sprawie, która ją tu przywiodła.
 

Ostatnio edytowane przez Hellian : 25-03-2009 o 00:19.
Hellian jest offline  
Stary 24-03-2009, 13:34   #30
 
Tom Atos's Avatar
 
Reputacja: 1 Tom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputację
Widząc lipicany na podjeździe Jim był niemal pewien, że należą do Somerseta. Zaprzęg prezentował się iście imponująco. Wprawdzie Sutton nie był wielkim miłośnikiem koni, ale potrafił docenić wysoką jakość zwierząt.
Wkrótce okazało się, że nie tylko on postanowił przyprowadzić na obiad jeszcze kogoś. Towarzyszką Olimpii była Ada Byron King hrabina Lovelace. Lexinton był zbyt doświadczonym bywalcem salonów by dać po sobie poznać zaskoczenie. W przeciwieństwie najwyraźniej do Olimpii, w której oczach na widok Courtney dostrzegł coś na kształt rozczarowania.
Baron nie zamierzał przedstawiać swojej towarzyszki pozostawiając, to gospodarzowi, który oznajmił, iż Irlandka to po prostu pani Courtney Davies.
Gdy zasiadali do stołu Jim z właściwą sobie swobodą odsunął krzesło przeznaczonego dla niego siedzenia przy boku Earla Ross ubiegając w tym służbę i zaproponował miejsce Courtney, która skwapliwie skorzystała z okazji posyłając mu przy okazji miły uśmiech.
Obiad przebiegał spokojnie, aż do niespodziewanego pytania Windermara o domniemanego kochanka Lucy. Gdy tylko Jim to usłyszał omal się nie zakrztusił spożywanym właśnie deserem. Kątem oka zauważył jak Person aż spurpurowiała. Starając się pohamować rozbawienie Jim odezwał się.
- Jeśli pozwolisz hrabio chciałbym spytać, czy podobne przypadki niespokojności umysłowej zdarzały się już w rodzinie Lucy z Twojej lub jej matki strony ? Interesujące jest też, czy znajdowano już w pobliżu owego jeziora nieprzytomne osoby ? Byłbym również wdzięczny, gdybyś podał nieco więcej szczegółów dotyczących matki Lucy, oraz tego krewnego zamieszkującego po drugiej stronie lasu.
Przejście do salonu sprawiło, że rozmowa stała się nieco swobodniejsza i Jim postanowił odnieść się do słów Edrica.



- Interesująca teoria doktorze Sharp. Jednakże proponowałbym zając się sprawą bardziej systematycznie i nie przechodzić od razu do hipotez, których i tak na obecnym etapie nie jesteśmy w stanie, ani potwierdzić, ani ich odrzucić. Najpierw musimy stwierdzić, czy Lucy w ogóle została odurzona nim zaczniemy szukać winowajcy. Nasuwają mi się trzy teorie mogące wyjaśnić obecny stan Lucy.
Lexinton mówił spokojnie, rzeczowo, jasno formułując myśli, w czym zapewne pomagało mu to, że starał się unikać patrzenia na Olimpię.
- Pierwsza teoria jest taka, że Lucy jest podtruwana cały czas. Także obecnie. Toksyna jest podawana w małych dawkach co jakiś czas. Druga teoria zakłada, iż podano jej substancję w większej dawce jednorazowo i działa ona do dziś. Trzecia założenie odbiega od dwóch poprzednich. Przypuszczam bowiem, iż Lucy mogła przeżyć wstrząs tak silny, iż jej umysł uciekł przed rzeczywistością w świat fantazji.
Jim zamilkł na chwilę, by towarzystwo mogło przetrawić posiłek i jego teorie. Pozwolił sobie nawet na chwilę dekoncentracji patrząc w oczy Olimpii i opuszczając wzrok na chwilę na mały brylant, jaki nosiła na szyi.
- By sprawdzić prawdziwość pierwszej teorii proponuję dosyć radykalne środki. Po pierwsze odstawienie na tydzień wszelkich lekarstw, które z resztą i tak niewiele pomagają. Ścisłe kontrolowanie spożywanych przez Lucy pokarmów i napojów. Najlepiej by ktoś próbował przed nią jedzenia i picia. Daleki jestem od personalnego posądzania kogokolwiek. Toksyna może być podawana przez dowolna osobę, choćby razem z wodą do popijania lekarstw. Nie musi to być nawet nic egzotycznego. Omamy wywołuje zwykły sporysz chociażby.
Lexinton wziął z tacy lokaja lampkę sherry.
- Jeśli po tygodniu nie nastąpi wyraźna poprawa teorię numer jeden możemy odrzucić. W międzyczasie istotnie warto się zająć teorią numer dwa. W tym celu nieocenione będą badania w wiejskiej posiadłości lorda Ross. Szczególnie należy przebadać wodę z jeziora, pobliską florę i przepytać służbę, jak sądzę. Jednocześnie możemy przyjrzeć się bliżej teorii o wstrząsie. Wygląda na to, że czeka nas pracowity tydzień, bo pozwalam sobie założyć, iż wszyscy tu obecni udamy się do Dawenvill.
Na te słowa Courtney, która nie brała dotad czynnego udziału w konwersacji uśmiechnęła się i dodała:
- Jeśli ktoś miałby ochotę serdecznie zapraszam do skorzystania w drodze z mojego powozu. Jest wystarczająco wygodny by pomieścić sześć osób.
Tymczasem baron zwrócił się do z prośbą do Lorda Ross.
- Hrabio czy zechciałbyś ponownie pokazać nam ów naszyjnik znaleziony przy Lucy. Moja towarzyszka, pani Davies posiada dość znaczną wiedzę na temat tego typu biżuterii, być może będzie w stanie nam pomóc i zapewne nie pomylę się sądząc, iż również hrabina Lovelace byłaby zainteresowana obejrzeniem tej rzeczy.
Courtney, która do tej pory odzywała się jedynie zdawkowo zadowalając się robieniem dobrego wrażenia wyraźnie ożywiła się na propozycję Lexintona.
Gdy tylko wzięła do ręki naszyjnik stała się rzecz nieoczekiwana. Z początku wszystko wyglądało zwyczajnie. Dziewczyna przyglądała się niewątpliwemu mistrzowskiemu wykonaniu naszyjnika, gdy nagle i zgoła niespodziewanie jej źrenice uciekły w górę. Zdążyła tylko słabnącym głosem wyszeptać :
- Jim … - i osunęła się bez czucia na oparcie sofy, na której siedziała.
Zaskoczenie barona trwało tylko sekundę. Doskoczył do dziewczyny i chwyciwszy z naszyjnik wyciągnął go z jej ręki. Uderzając delikatnie, acz stanowczo w jej policzki starał się ją ocucić. Wyciągnął rękę za siebie i zwrócił się do lokaja.
- Sherry ! Szybko !
Przytknął kieliszek do ust Courtney i siłą wlał odrobinę. Dziewczyna zakrztusiła się gwałtownie.
- Courtney … wszystko w porządku ? Jak się czujesz ? – spytał uważnie przyglądając się Irlandce.
Oddychała ciężko przez chwilę nim wreszcie powiedziała.
- Chyba … Chyba straciłam przytomność. Nagle zrobiło mi się słabo …
Wzięła od Jima podany kieliszek i upiła dobry łyk.
- Dziękuję. – westchnęła – Już mi lepiej.
- Zdumiewający przypadek, ze zasłabłaś właśnie wtedy, gdy wzięłaś do ręki naszyjnik. – stwierdził Jim przyglądając się klejnotowi z zaciekawieniem.
- Tak … rzeczywiście. – odparła wymijająco.
Jej piękne zielone oczy spoczęły na naszyjniku, na kamieniu o tej samej barwie. Baronowi zdało się, że dostrzega w nich pewne trudno uchwytne podobieństwo, nie ograniczające się li tylko do intrygującego odcienia.
 

Ostatnio edytowane przez Tom Atos : 25-03-2009 o 00:02. Powód: Zmiana barwy kamienia w naszyjniku.
Tom Atos jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 12:00.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172