Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Fantasy > Archiwum sesji z działu Fantasy
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 24-02-2009, 22:56   #1
 
woltron's Avatar
 
Reputacja: 1 woltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumny
Na Ratunek! (+18)

Sobota, 20 lipca 1844 roku miała być dniem wyjątkowym – na ten właśnie dzień Duke Wellington, bohater spod Waterloo, zapowiedział bal. Decyzja ta wywołała poruszenie nie tylko na londyńskich salonach, ale także na ulicy, wśród londyńskiej biedoty i mieszczaństwa, bowiem powszechnie było wiadomo, że Duke Wellington od dobrych kilkunastu lat nie organizował tego typu zabaw. Jednak nie to budziło największe zainteresowanie wśród licznych obserwatorów i londyńskiej prasy, a fakt, że na balu miał się pojawić, po raz pierwszy od powrotu do Londynu, Trzeci Earl Ross. Plotki głosiły, że wśród gości Starego Nosacza jest także córka Persona o której było tak głośno. Jak miało być naprawdę tego nikt wiedzieć nie mógł, jednak London Times, Manchester Guardian, a nawet The Gentleman Magazine skutecznie podgrzewały atmosferę, a wśród dobrze urodzonych zapanowała prawdziwa gorączka by zdobyć zaproszenie na ten bal, który prasa zdążyła już nazwać „najważniejszym wydarzeniem tego roku na którym każdy prawdziwy gentleman i lady powinni być obecni”.

Olimpia Emmanuella Grisi

„Scena Covent Garden robi wrażenie” pomyślała Olimpia patrząc się na główną estradę Royal Opera na której miała ćwiczyć głos do jednej z operetek. Miała ćwiczyć, ale jej siostra jak zwykle się spóźniała ku irytacji młodszej z sióstr Grisi, licznej obsługi, a także Toma Oldersona, reżysera i sponsora sióstr w jednej osobie. Dopiero pół godziny później przebyła Giulia w asyście swojego męża i służącego, przerywając ćwiczenia.

-Widzę, że nasza gwiazda się zjawiła – wydusił z siebie wściekły Olderson, człowiek obrzydliwie bogaty, ale pozbawiony taktu i manier.
- Mój drogi Tomie – odpowiedziała spokojnie Giulia, zdając sobie spokojnie, że Tom nie może ryzykować obrażenie swojej najlepszej śpiewaczki – proszę wybacz mi spóźnienie, ale spotkałam przed wejściem Henrietta Farnorth, ciotkę Lucy Person, która zaprosiła mnie i moją siostrę, a także mojego małżonka na bal u księcia Wellingtona!

Ostatnia wiadomość spowodowała, że twarz Oldersona zmieniła się momentalnie. Stary lis doskonale zdawał sobie sprawę, że pojawienie się sióstr Grisi na takim balu spowoduje wzrost zainteresowania jego przedstawieniem, a co za tym idzie wzrost wpływów z biletów. Tom uśmiechnął się szeroko, podszedł, lekko kuśtykając, do Olimpii i Giulii.

- Moje drogie! - powiedział obejmując obie pod ramię – powiedzcie czego potrzebujecie by oczarować śmietankę towarzyską Londynu, a dostarczę tego albo nie nazywam się Olderson! - Stwierdził. Nie pozostawało nic innego jak omówić kreację na bal, który miał odbyć się za dwa dni.

Wilhelm Somerset

Do niewielkiego pokoiku Wilhelma Somerseta mieszącego się na trzecim piętrze Somerset House, siedziby Królewskiego Towarzystwa Naukowego, wszedł mocno zziajany profesor Gibeson. Somerset przeglądał mapy rozłożone na ogromnym biurku na którym panował dość duży bałagan.

- Wilhelmie, Wilhelmie mam wspaniałą wiadomość – powiedział Gibeson wyjmując przy tym zieloną, jedwabną chustę z lewej kieszeni fraku i ocierając spocone czoło – Markizowi Northampton udało się zdobyć zaproszenie na bal do Wellingtona i chce byś poszedł tam jako reprezentant Królewskiego Towarzystwa Naukowego!
- Wiesz, że nie przepadam za balami.
- To prawda – odpowiedział profesor siadając na fotelu naprzeciwko młodszego o 30 lat mężczyzny – ale z drugiej strony dopiero co wróciłeś z Egiptu. Wiesz, że nie lubię nikogo chwalić, ale mapy które tam sporządziłeś są pierwszorzędne! - Ton, którym wypowiedział te słowa profesor były nieco zbyt piskliwie jak na uszy Somerseta – A książę Wellington na pewno się nimi zainteresuje jako głównodowodzący wojsk brytyjskich. Poza tym to niewielka cena za pomoc Towarzystwa jakiego udzieliło ci w organizacji twojej ostatniej ekspedycji.
- Masz rację drogi Gibesonie. Skoro tak stawiasz sprawę udam się na bal jako reprezentant naszego Towarzystwa.
- Wyśmienicie! A teraz pokaż mi nad czym znów pracujesz!


James Sutton

Czytelnia elitarnego klubu dla dżentelmenów Olimp, położonego zaledwie trzy ulice od Pałacu Westminsterskiego, była jednym z tych miejsc w których James Sutton spędzał całe dnie na graniu w brydża, czytaniu gazet, a także niekończących się dyskusjach na temat muzyki, literatury i oczywiście polityki. Oprócz Suttona w czytelni było jedynie dwóch inny członków klubu, pochłoniętych lekturą gazet – sam James czytał ostatnią, niezbyt udaną, powieść Madeleine Bearnadotte.
Panujący spokój przerwały kroki Johna Clarka, osobistego lokaja Suttona.

- Wiadomość dla Pana – powiedział cicho podając Lordowi Lexinton niewielki liścik na złotej tacy.
- Dziękuję John, możesz odejść – odpowiedział Sutton biorąc kartkę do rąk. Lokaj ukłonił się i odszedł bez słowa.

Niewielki liścik okazał się kolejnym zaproszeniem na bal, jakich dostawał codziennie kilka - większość pochodziła od matek marzących by wyswatać swoje córki z bogatym lordem. Lexinton już miał zgnieść zaproszenie i wyrzucić je do kosza, gdy dostrzegł, że jest ono od samego księcia Wellingtona. „Odrzucenie takiego zaproszenie zostałoby odczytane jako afront i stałoby się pokarmem dla wielu plotek” pomyślał Sutton, po czym odłożył list na stolik i wstał.
Panowie wybaczą – powiedział cicho, ale tak by zostać usłyszanym, ukłonił się i wyszedł z czytelni na korytarz. Przeszedł pięć metrów do drzwi naprzeciwko gdzie mieścił się pokój dla służby. - John przygotuj powóz, wracamy do domu.

Kilka minut później Lord Lexinton siedział w swoim powozie i myślał o balu Wellingtona.

John Ribaud Weelton-Morris

- Panie Morris – w głosie pani Vorbank dało się słyszeć podniecenie – Panie Morris! - krzyknęła głośniej gdy pukanie nie pomogło wyrywająca Johna Ribuada Weeltona-Morrisa z zamyślenia – Proszę się nie denerwować. Jestem absolutnie pewna, że pan Morris jest w domu.

Rzeczywiście, po chwili drzwi do niewielkiego mieszkania mieszącego się w południowym Londynie otworzyły się, a oczom nieco zaskoczonego Johna ukazała się pulchna sylwetka pani Vorbank, która za niewielkie pieniądze opiekowała się domem Morrisa w czasie jego nieobecności, i nieznany mu z widzenia niewysoki jegomość, ubrany zgodnie z najnowszą modą.

- Pan John Ribaud Weelton-Morris jak sądzę​​? - Morris, któremu ze zdziwienia odjęło mowę, pokiwał potwierdzająco głową. - Miło mi Pana poznać. Nazywam się Johatan Willborrow. Przepraszam, że nachodzę pana w domu, ale mój klient nalegał bym skontaktował się z panem jak najszybciej.
- Gdzie moje maniery! Zapraszam do środka, proszę się rozgościć - odpowiedział zaskoczony młodzieniec – Panno Vorbank gdyby była pani tak miła i zechciała przynieść mi i mojemu gościowi herbatę.
- Ależ oczywiście panie Morris, zaraz przyniosę – opowiedziała pani Vorbank.

W tym czasie nieznajomy zdążył usiąść na jednym z trzech foteli jakie znajdowały się w salonie. Nieznajomy rozejrzał się – oprócz foteli były tu trzy regały pełne książek, a także niewielki stolik na którym leżało London Gazetta.

- W czym mogę panu pomóc panie Willborrow?
- Mój klient wiele o panu słyszał i chciałby z panem porozmawiać na osoboności o ile wyrazi pan takie zainteresowanie.
- Nie chciałbym być nie miły panie Willborrow, ale skoro tyle o mnie słyszał i chciałby ze mną porozmawiać to dlaczego nie przybył tu sam?
- To delikatna sprawa, a pojawienie się mojego klienta w tej części Londynu zaszkodziłoby i panu i jemu. Rozumiem jednak pana obawy, dlatego zostałem zobowiązany do przekazania panu tego oto zaproszenia na bal u księcia Wellingtona – Willborrow wyjął z kiszeni marynarki niewielką kopertę i podał go Morrisowi. - Mój klient, o ile tylko pojawi się pan na balu skontaktuje się z panem. A teraz przepraszam, ale obowiązki wzywają.
- Nie zostanie pan na herbatę?
- Obawiam się, że nie. Pana gosposia jest równie miła, co gadatliwa, a ja muszę przed dwunastą być w północnym Londynie.
Willborrow wstał i założył kapelusz.
- Rozumiem - odpowiedział Morris – dziękuję za propozycję panie Willborrow.
- Mam nadzieję, że nie długo się spotkamy. Moje uszanowanie – powiedział Willborrow i wyszedł zostawiając John Ribauda Weelton-Morrisa samego w pokoju.

Dopiero późnym wieczorem Morris zdecydował się otworzyć kopertę. W środku znalazł zaproszenie na bal księcia Wellingtona i czek na pięćdziesiąt funtów wystawiony przez Williama Persona, Trzeciego Earla Ross.


Robert Virgil Windermare



Robert Virigil siedział przy stoliku, zanurzony w lekturze dzisiejszej prasy londyńskiej w pokoju orientalnym z którego był wyjątkowo dumny – głównie z powodu kolekcji szesnastowiecznych obrazów japońskich mistrzów. Spokój przerwał mu jego lokaj, niezdarny młodzieniec imieniem Joshua, który wszedł do pokoju.

-Mam nadzieję, że to coś ważnego – powiedział podirytowany Virigil, który nie lubił gdy przerywano mu lekturę gazet.
- Ta... ta...tak proszę pana. Ma...Mamm tu list od Sir Oswalda.
- Od Oswalda? - Virgil odłożył gazetę na poręcz fotela. - A więc na co czekasz, podaj mi ją chłopcze.
- Tak jest! - odpowiedział Joshua i podał list Virgilowi po czym wycofał się szybko do swojego pokoju.

Virgil otworzył kopertę, wyjął list i zaczął go czytać.

Drogi Przyjacielu,

Lord Adebowale przysłał mi zaproszenie na bal u księcia Wellingtona. Ponieważ ciągle bawię w Stanach pomyślałem, że Tobie bardziej się ono przyda. Zaproszenie jest w mojej skrytce w hotelu The Deep Blue – jego właściciel został poinformowany, że się po nie pojawisz. Mam nadzieję, że spotkasz jedną czy dwie Muzy na tym balu.

Twój O.

PS: Merry nie daje mi dnia wytchnienia, ale powoli zaczyna mnie nudzić. Może w Nowym Jorku znajdę nowe słońce przy którym będę mógł się ogrzać.”


„Stary, dobry Oswald” pomyślał Virgil po czym wstał.

- Joshua! - krzyknął – przygotuj powóz, jedziemy po The Deep Blue. „Mam nadzieję Oswaldzie, że spotkam tam nie jedną, nie dwie, a kilka muz” stwierdził Virigil.


Edric Sharpe

Zgodnie z umową Edric pojawił się koło południa przed Galerią Narodową przy kościele św. Marcina by spotkać się z lordem Thompsonem. Po kilku minutach od strony Westminsteru pojawił się lord Thompson.

- Przepraszam za spóźnienie, mam nadzieję, że nie czekał pan zbyt długo.
- Nie. Dopiero co przyszedłem. Londyn jest znacznie większy niż mi opowiadano.
- Co prawda, to prawda. Zastanowił się pan nad moją ofertą?
- Tak, postanowiłem ją przyjąć.
- Doskonale. Jeżeli zechciałby mi pan towarzyszyć w czasie obiadu, to będę zaszczycony, a przy okazji omówimy pana spotkanie z earlem Personem.
- Oczywiście, nie mam nic przeciwko.
- Wyśmienicie. Niedaleko znajduje się pewna mała restauracja gdzie zawsze trzymają dla mnie stolik.

Kilka godzin później Edric wyszedł z restauracji Gęś i Kuropatwa bogatszy o czek na 100 funtów i zaproszenie na bal u Wellingtona, gdzie miał spotkać się z Trzeci Earlem Ross.

Madeleine Bearnadotte

- Madeleine! Madeleine! - krzyk ojca dało się słyszeć w całym domu – moja droga zejdź na dół na chwilę. Mam ci coś ważnego do zakomunikowania.

„Oby nie była to kolejna propozycja wyjazdu na wieś” pomyślała Madeleine odkładając tomik poezji Byrona na nocną szafkę obok łóżka. Minutę później była na dole, w niewielkim gabinecie swojego ojca. Wielebny Henry Bearnadotte siedział za dużym biurkiem na którym leżało pismo święte oraz kilka kartek papieru zapisanych jego równym pismem.

- Usiądź moja droga – powiedział wyraźnie podekscytowany ojciec – mam doskonałą wiadomość! Doskonałą! Pan O'Callaghan zaprosił cię na bal u samego księcia Wellingtona. Mam nadzieję, że przyjmiesz jego zaproszenie.
Przez chwilę na twarzy dziewczyny zagościł grymas. „O'Callaghan, ten bogaty nudziarz? Nigdy! Przecież on ma z 65 lat i jest łysy. Jednak z drugiej strony to jedyna szansa bym dostała się na bal. No i Katie mówiła, że będzie tam Person. Być może udałoby mi się z nim porozmawiać i poprosić o wizytę u jego córki” walczyła sama z sobą w myślach. W końcu odpowiedziała:
- Oczywiście, jeżeli taka jest twoja wola Ojcze, to pójdę z panem O'Callaghanem na bal
- Wyśmienicie, wyśmienicie – powtórzył Henry – zaraz wyślę Smitha z odpowiedzią.




Sobota, 20 lipca 1844 r. - Aspley House, Londyn



Pogoda w sobotę 20 lipca 1844 r. okazała się łaskawa dla gospodarza i gości „balu stulecia”, jak nazwała go prasa. Prawie bezchmurne niebo, 18 stopni Celsjusza i delikatny wiatr od morza sprawiał, że było wyjątkowo przyjemnie – z tego powodu część balu przeniesiono do wielkich namiotów rozłożonych na tyłach wspaniałego pałacu Wellingtona przy Hyde Park Corner.

Goście zaczęli zjeżdżać się punkt o osiemnastej. Szybko okolice Hyde Park Corner były zastawione przez wspaniałe karoce należącego do śmietanki towarzyskiej Londynu.

Przy wejściu od strony Hyde Parku, złotej bramy z motywami nawiązującymi do bitwy pod Waterloo, a także innych wspaniałych osiągnięć księcia Wellingtona, którą zbudowano specjalnie na tą okazję, na gości czekała armia służących – głównie hindusów, ale także białych przebranych za hindusów – którzy pomagali dotrzeć do właściwych stołów.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=0hCXcQ0j5R8[/MEDIA]

Po krótkiej przemowie gospodarza podano lekką kolację po której towarzystwo wymieszało się – część udała się na tańce, część zaś prowadziła dysputy na wszelkie możliwe tematy. Wśród gości można było zobaczyć zarówno polityków, w tym samego premiera Roberta Peel'a i ministrów jego gabinetu, a także finansistów, poetów, malarzy, muzyków i pisarzy wśród których brylował Karol Dickens, wschodząca gwiazda angielskiej literatury - a wszystko to przy akompaniamencie muzyki i w takt kolejnych walców angielskich. Jeżeli kogoś brakowało to był to Wiliam Person, Trzeci Earl Ross. Czy zamierzał przyjść, czy też wolał zostać w domu nikt, nawet książę Wellington, tego nie wiedział.
 
__________________
"Co do Regulaminów nie ma o czym dyskutować" - Bielon przystający na warunki Obsługi dotyczące jego powrotu na forum po rocznym banie i warunki przyłączenia Bissel do LI.

Ostatnio edytowane przez woltron : 09-04-2009 o 19:58.
woltron jest offline  
Stary 25-02-2009, 15:59   #2
 
Tom Atos's Avatar
 
Reputacja: 1 Tom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputację
Powóz zawiózł go szybko do niewielkiej rezydencji jaką miał w centrum Londynu przy Park Lane. Budynek może i nie był okazały, ale miał tę niewątpliwą zaletę, że jego okna wychodziły na zielone korony drzew parku, co czasami pozwalało zapominać, że jest się w mieście.

Lord Lexinton wyciągnął z kieszonki kamizelki złoty zegarek i sprawdził, która jest godzina. Do przedstawienia w Covent Garden pozostało wystarczająco dużo czasu, by zadbać o toaletę i zjeść w spokoju lekką kolację.

Jako miłośnik opery zarezerwował sobie lożę na cały sezon, by w spokoju i dyskretnie cieszyć się muzyką i śpiewem. Dziś wieczorem miano wystawiać „Don Pasquale” Dionizettiego w aranżacji jakiej jeszcze nie widział.

Na pół godziny przed przedstawieniem zjawił się w operze, by samotnie zająć miejsce w loży. Był to jedyny sposób, by uniknąć całego tego towarzyskiego cyrku. Życie towarzyskie było czasami nieznośnie męczące.

Ku jego radości przedstawienie, było naprawdę znakomite. Szczególnie miłym dla jego ucha był głos Noriny, którą jak sprawdził w programie odgrywała Olimpia Emmanuella Grisi.

Dziewczyna miała świetny głos zdaniem Jamesa. znacznie przyjemniejszy w barwie niż jej sławna siostra nie mówiąc już o urodzie.

Po dyskretnym wymknięciu się z opery będąc już w domu przywołał starego lokaja.

- John bądź tak dobry i jutro rano pójdź do kwiaciarki Pani Owen i zamów kosz białych lilii, hiacyntów i irysów. Zawieziesz go do Covent Garden dla panny Olimpia Emmanuelli Grisi. Upewnij się też, by na bileciku były napisane złotym atramentem dwie litery L. Miejmy nadzieję, że taka lapidarność wzbudzi zainteresowanie panny Olimpii.

Nazajutrz w piątek postanowił opuścić Londyn i udać się do pobliskiego Sutton, by sprawdzić jak przebiegają prace nad syntetyczną chininą. Jednak pomimo pewnych postępów, efekty były dalekie od zadowalających.

Powrócił do rezydencji przy Park Lane w sobotę wczesnym popołudniem. Na szczęście w szafach miał tyle strojów, że nie musiał się martwić o ubiór. Połowy z tych wszystkich fraków nie zdążył w ogóle jeszcze założyć. Zwykł był zamawiać po kilka strojów na raz. Szczególnie wieczorowych. Sposób jaki stosowała jego ojciec, a pozwalający zaoszczędzić mnóstwo biegania przed takimi właśnie balami na jaki był zaproszony.

Cała niedogodność polegała na tym, że należało je zamawiać mniej więcej raz na kwartał, by być na bieżąco z londyńską modą. Z resztą jak znał życie na balu u Wellingtona, któryś z książąt pewnie pojawi się z dłuższymi, czy krótszymi połami, albo z szerszymi niż dotąd spodniami i całą zawartość szafy znów trzeba będzie wymienić.

Wybrał klasyczny zestaw. Grafitowy frak z aksamitnymi połami, białą szamerowaną srebrem kamizelkę, białe spodnie ze srebrnymi lampasami i ciemnozieloną chustę pod szyję. Z biżuterii postanowił wziąć jedynie brylantową szpilę do chusty i srebrny zegarek.

W sumie Lord Lexinton nie przepadał za przyjęciami towarzyskimi, rautami i balami, które zwykł nazywać pogardliwie spędami. Uczęszczał na nie okazjonalnie potwornie się przy tym męcząc. Niestety będąc arystokratą po prostu nie mógł nie bywać w towarzystwie, gdyż prowadząc liczne interesa zbyt wiele by stracił na społecznym ostracyzmie. Po za tym komu, jak komu, ale Wellingtonowi się nie odmawiało. Książę od trzydziestu prawie lat był bohaterem narodowym. Zwykł był też nazywać Jamesa „dzieckiem zwycięstwa”, gdyż na skutek zbiegu okoliczności Sutton urodził się w dniu jego historycznego zwycięstwa nad Napoleonem. Zatem nieobecność młodego lorda Lexinton niestety zostałaby dostrzeżona bardzo szybko.

Poruszał się z dużą swobodą w tłumie gości wymieniając zdawkowe przywitania z ludźmi, których znał i starając się tak kierować swymi krokami, by nie trafić na matkę, czy którąś ze starych ciotek, jakie postawiły sobie za punkt honoru czym prędzej go wyswatać, zupełnie ignorując jego zdanie w tym względzie.

Wzrokiem szukał kogoś znajomego z kim mógłby porozmawiać dłużej bez ryzyka, że rozmowa zejdzie na politykę. Niestety dostrzegł go jego wuj Thomas Hamilton, 6. Earl Haddington, zwany Lordem Binningiem i będące jednocześnie Lordem Admiralicji w rządzie Sir Roberta Peela 2 baroneta, z którym właśnie rozmawiał.

- James pozwól do nas na chwilę mój drogi. – zawołał na widok Lexintona.

- Panowie. –
baron skłonił się lekko przed wujem i premierem.

- Lordzie Lexinton. – oddał ukłon Peel.

- Właśnie wymienialiśmy zdanie w sprawie naszej biednej Lucy. – stwierdził zdawkowo lord Binning. Sir Robert i ja jesteśmy podobnego zdania, że dziewczyna znalazła się pod zdecydowanie złym wpływem. James obiecał mi przyjrzeć się tej sprawie Robercie.

- Owszem. – przytaknął Sutton – Jednak nigdzie nie mogę dostrzec Lucy, ani jej ojca.

- Zapewne zjawią się później. – stwierdził enigmatycznie premier. Jakby coś wiedział.

- Najwyraźniej. Wybaczcie Panowie, że Was opuszczę, ale nie zdążyłem się jeszcze przywitać z naszym gospodarzem. – wyłgał się gładko, by pozbyć się towarzystwa.

Szczerze nie cierpiał wuja, a przy Peelu zawsze czuł się nieswojo. Czuł jakby ciągle oceniali jego przydatność do swoich pokręconych spraw.

Wellington był przynajmniej sympatyczny i był jedną z nielicznych osób z londyńskiej socjety, którą Jim lubił.

W duchu obiecywał sobie, że spędzi tu jeszcze godzinkę i jeśli Person się nie pojawi ulotni się do domu. Dziś wieczorem miano mu przysłać z Cambridge odpis pracy profesora Davy’ego o ubocznych skutkach działania morfiny, ponoć wielce ciekawej.

I wtedy właśnie, gdy myślami był już przy cygarze, sherry i lekturze ujrzał znajomą twarz, na której widok musiał zrewidować swoje plany i przyznać, że wieczór zaczął zapowiadać się niezwykle ciekawie.

Nieopodal stała Olimpia Emmanuella Grisi we własnej osobie.
 
Tom Atos jest offline  
Stary 25-02-2009, 21:47   #3
 
Hellian's Avatar
 
Reputacja: 1 Hellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwu
Czwartek

Olderson był tak niemądry, że czasem Olimpię wręcz roztkliwiał. „Powiedzcie czego potrzebujecie” Obie siostry z trudem powstrzymywały śmiech. Gorzej znosił to Giovanni Matteo Mario, sardyński arystokrata, markiz de Candida, słynny tenor i mąż Giulli w jednej osobie. Ale i on zdobył się na protekcjonalny ton i poklepał Toma po plecach.
- Dziękujemy Ci mój drogi. Jeśli mojej żonie i jej siostrze czegoś zabraknie z pewnością zwrócimy się do Ciebie – ironia skierowana do Oldersona była ironią zmarnowaną, odbijała się od monolitu jego charakteru, nie czyniąc żadnej szkody. Powoli zaczynali się do tego przyzwyczajać. Najważniejsze, że Olderson sponsorował „Córkę pułku”, która jeszcze w Londynie nie była wystawiana, a szturmem zdobyła inne sceny operowe Europy.

Zaproszenie od księcia Wellingtona, zwłaszcza dla Giulli i Matteo, miało bardzo ważny wydźwięk osobisty. Pobrali się zaledwie kilka miesięcy temu, zaraz po wzbudzającym wiele emocji w śmietance towarzyskiej Londynu rozwodzie włoskiej primadonny z hrabią Gerardem de Melcy. Skandal nie skończył się społecznym ostracyzmem, ale ich życie towarzyskie nieco zwolniło. Szczęśliwie w tej epoce nieudanych małżeństw talent Giulli pozwolił jej wybrać życie, jakiego pragnęła. A bal u księcia Wellingtona przełamie opory ostatnich obyczajowych purystów, próbujących towarzysko ignorować „rozpustne Włoszki”.

Niemniej próba została przerwana. Olimpia występowała teraz dwa wieczory pod rząd i miała bardzo mało czasu, by przygotować się do balu.


Piątek

Lubiła rolę Noriny. Kokietki, która bezwzględnie dążyła do celu, żeby w końcu go osiągnąć. Szkoda, że sama miała za mało cech amoralnej bohaterki Dionizettiego. I szkoda, że z tą rolą wiązały się bolesne wspomnienia.

Norinę na deskach Covent Garden śpiewała piąty raz. Za każdym razem miała nadzieję, że Virgil przyjdzie na przedstawienie. Nie przyznawała się do tego ani Giulli, ani Adzie, ani chyba samej sobie, ale nie można było nie zauważyć jej niespokojnego wzroku błądzącego po lożach. I w każdym antrakcie Mary, ruda garderobiana, ze złośliwym błyskiem w oku zdawała jej relację, kto siedzi w lożach i na widowni. A Olimpia miała ochotę rzucać po garderobie bukietami.

Ale nic takiego nie robiła. Dziękowała piegowatej Szkotce bardzo grzecznie i oddawała jej wszystkie nadesłane czekoladki.

Później wracała na scenę zmuszając rozbiegany wzrok do skupienia na partnerze. I śpiewając powoli zapominała o urażonej dumie, którą, gdyby była romantyczną beksą, nazywałaby złamanym sercem.

Po przedstawieniu zmywała makijaż i czytała towarzyszące kwiatom bileciki. Kwiatów zawsze dostawała mnóstwo, nie mniej niż sławniejsza Giullia. Prawdopodobnie dlatego, że jako panna wydawała się łatwiejszym celem. Mary ochoczo komentowała ofiarodawców. Tak ciekawskiej garderobianej jeszcze nie miały. Ale dzięki Mary widownia nie miała przed siostrami Grisi tajemnic.
Białe róże od hrabiego Lovelace – mąż Ady uważał, że skoro żona nie przychodzi na występy przyjaciółki, otwarcie twierdząc, że opera ją nudzi, wypada chociaż przysyłać czasem kwiaty. Dokładnie co piąte przedstawienie.
Czerwone od kapitana Samuela Griega dosyć przystojnego uparciucha, któremu wydawało się, że jego czerwone róże, belgijskie czekoladki i emfatyczne oklaski są czymś, co sprawi, że będzie mniej żonaty.
Czerwone od Charlesa Wheatstone znajomego Ady, członka Royal Society, wpuszczanego czasem na damskie spotkania Klubu Błękitnej Pończochy.
I różowe od Richarda Storrs Willisa.
Ale tych kwiatów się spodziewała. Dopiero kosz lili, irysów i hiacyntów był niespodzianką. Sam dobór kwiatów wywołał chichot Mary.
- Hiacynt biały to bezinteresowna sympatia, irys – wyraz podziwu, a lilia – deklaracja czystych intencji -wyrecytowała.
- Może ktoś się Pani wreszcie oświadczy.
Olimpia, która właśnie otwierała usta, żeby coś powiedzieć, oniemiała.
A po sekundzie wybuchnęła śmiechem.
Mary zdecydowanie się marnowała w tej pracy.
- Kto to? - Pokazała Szkotce bilecik.


Sobota

Wybrała suknię o kroju hiszpańskim, jednolity delikatnie różowy atłas ozdobiony jedynie koronkową czarną mantylką narzuconą na odsłonięte ramiona. Zrezygnowała prawie z biżuterii, z wyjątkiem dosyć skromnych złotych kolczyków.
Przyjechali we trójkę. Giullię i Matteo rozpoznawali wszyscy, ją prawie. Odpowiadała na ukłony, wymieniała zdawkowe uprzejmości, zapowiedziała siostrze i szwagrowi, że nie da się namówić na żaden koncert. Wiedziała, ze gdzieś tu jest Ada z mężem, ale to jedyna osoba z jej bliskich przyjaciół. Willis raczej nie dostał zaproszenia.

Początkowo trzymała się siostry i szwagra. Przywitali się z kierującym Covent Garden Michaelem Costa i to on wskazał jej rozmawiającego z premierem Jamesa Suttona, którego wieczór wcześniej Mary zidentyfikowała jako nadawcę bukietu, wprawiając tym Olimpię w absolutny podziw dla szkockiej przenikliwości.
A zaraz potem krążąc po sali zobaczyła Virgila. Rozmawiał z jakimś czarującym dziewczęciem, pewnie tegoroczną debiutantką, świeżą i niewinną, są szanse, że już niedługo, o czym myślała złośliwie śpiesząc na drugi koniec pomieszczenia, nie zauważywszy nawet, że porzuciła Giulię i Mateo i że to trochę niegrzecznie biec tak prawie, ignorując wszystkich wokół. Dobrze, że nikogo nie potrąciła.Trwało to zaledwie kilka sekund. W końcu stanęła, jeszcze wzburzona i zaskoczona swoją reakcją, przywołując na twarz swój zwykły uprzejmy uśmiech i odwracając się tyłem do miejsca, z którego uciekła.

Sama na środku sali. Kilka metrów od lorda Lexintona. Zareagowała instynktownie. Musiała zająć czymś myśli.
- Lordzie Lexinton – ukłoniła się lekko – Dziękuję za bukiet – i poczuła jak na jej policzkach wykwita rumieniec. A co jeśli Mary się pomyliła? Popisze się serią bezmyślnych zachowań. Ale przecież jest tylko kobietą. Od czasu do czasu musi zrobić coś głupiego.
 

Ostatnio edytowane przez Hellian : 25-02-2009 o 23:21.
Hellian jest offline  
Stary 26-02-2009, 09:58   #4
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
10 maja 1844


Hotel North Gower był idealnym miejscem na uwieńczenie tych upojnych wieczorów i nocy. Robert Virgil znał właściciela i bez względu na porę dnia, zawsze ktoś na nich czekał. Tak jak i tym razem kiedy to dobrze po północy wracali z Pall Mall gdzie udało mu się załatwić wejście na pokaz najnowszego modelu fotoplastykonu Sir Charles'a Wheatstone'a. Roberta Virgila na ogół takie niepraktyczne ciekawostki całkowicie nużyły, jednak przy tej niesamowitej towarzyszce, magia stereogramów nie tylko na niej, ale i na nim zrobiła duże wrażenie. Do tego wszystkiego whiskey, dyskusje z ludźmi nieco ekscentrycznymi choć o zadziwiająco lotnych i dowcipnych umysłach i oczywiście ona sama. Ilekroć na nią spoglądał, ten czar jaki bezwiednie roztaczała unosząc kąciki ust... czuł się dobrze. Inaczej, a jednak dobrze. A to tylko utwierdzało go, że znalazł to co chciał...

Ranek przyniósł ze sobą chłodne majowe powietrze, które wdzierało się do ich pokoju gdy Robert Virgil stał przy otwartym oknie i palił spokojnie papierosa z mieszanką tytoniu, liści wiśni i kwiatostanów konopi indyjskiej własnego pomysłu. Obudził się znacznie wcześniej gdy było jeszcze ciemno. Otworzywszy wtedy oczy zobaczył jej jasną, okrągła twarz zwróconą przodem do niego. Wtulona w miękką poduszkę mruknęła przez sen i instynktownie przysunęła do niego. Jak przez mgłę pamiętał jak wczoraj zaśmiewając się omawiali nierzeczywiste, ale i niesamowicie zabawne z naprawdę pozytywnego punktu widzenia, wizje Sir Charles'a na temat wyglądu świata przed końcem tego stulecia. Potem gdy dotarli do pokoju, rozmowę zastąpił taniec ust żądnych mocniejszych od słów doznań. Kochali się powoli. Delektując się swoimi ciałami niczym najprzedniejszym Château Mouton Rothschild. A potem, gdy już czuli ukojenie od dawna odczuwanego braku siebie nawzajem, usnęli.

Była siódma rano. Robert Virgil kończył dopalać papierosa. Przyjemnie wytrawny dym mile łechtał mu podniebienia gdy uświadamiał sobie niechętnie, że jego świat kończy się właśnie na jego oczach. Coś w nim samym zdawało się właśnie śmiać z jego rosnącego przywiązania. Zirytowany tą myślą, zgasił papierosa i wydmuchnął resztę dymu z płuc. Spała cały czas, przykryta do połowy pleców atłasową pościelą. W środku było na tyle ciepło, że nie odczuwała jeszcze zimna. Tak subtelnie powabna... tak bystra i cięta... tak... tak idealna...

Założył na swój frak wieczorowy, płaszcz i zamknąwszy okno ostrożnie wyszedł z pokoju. Puszczając klamkę miał już postanowienie, że nie dopuści więcej do podobnego błędu. Uregulował rachunek i zamówił dorożkę. Potem odszedł pieszo w stronę Piccadily. Stamtąd już niedaleko było do domu Oswalda, z którym przydałoby mu się wychylić teraz szklaneczkę cierpkiej Glengoyne. A na wieczór może uda mu się umówić z Sabine...


18 lipca


- Możesz sobie podarować szczegóły Jenkins. W taj kwestii interesuje mnie tylko i wyłącznie twój komentarz.
Jenkins Miles, starszy łysiejący mężczyzna o szpakowatych włosach i brzydką blizną przechodzącą przez jego prawy policzek aż do skroni stał niewzruszony przed swoim pracodawcą. Robert Virgil wiedział, że jego subiekt jest już przyzwyczajony do takich warunków pracy. Wykonywał swoją pracę bardzo dobrze i rzadko zawracał głowę baronetowi. A to się liczyło. I to bardzo. Dlatego też stary weteran wojen spod Waterloo dostawał sowite wynagrodzenie, na które czuł, że zarabia. Na dodatek Virgil po paru latach nauczył się, że warto zaufać wyczuciu Jenkinsa w pewnych sprawach.
- Moim zdaniem, sprawa jest niewarta niepotrzebnych obaw. Sir John Dalton przeszedł już dwa zawały i jako człowiek inteligentny zdawał sobie sprawę z możliwych konsekwencji zażywania kantarydyny. Fakt, że czuje się słabo przypisałbym raczej jego wiekowi i tak samo zrobił lekarz, który go badał.
Robert Virgil przez chwilę patrzył przez okno opisane układającymi się w łuk słowami „Apteka Windermare”. Sprawa była niby błaha, bo i rzeczywiście wiekowy mąż Królewskiego Towarzystwa miał święte prawo czuć się słabo. Niemniej skandale w Londynie to rzecz całkowicie niekontrolowana i niejednokrotnie całkowicie pozbawiona logiki.
- Dobrze. To mi wystarczy. Tu masz dyspozycje na ten miesiąc od mego wuja – to rzekłszy skinął ręką na Joshuę, który podał subiektowi plik kartek spiętych tasiemką. - Wyślij do mnie kogoś jak będziesz miał na ten temat jakieś nowe informacje. To tyle. Widzimy się za tydzień.
- Tak jest Sir. Dowidzenia Sir.
Joshua pośpiesznie otworzył drzwi przed baronetem, po czym obaj wyszli na zewnątrz. Hamlet Towers zdawało się kipieć od przechodniów dzisiejszego popołudnia.
- Do Ravenscourt Park Joshua – rzekł Virgil gdy zasiadł wygodnie w dorożce hansoma. To był zdecydowanie czas na obiad z Whytock'ami. - Tylko Joshua. Tym razem wybierz najkrótszą drogę, bo zwiedzanie Londynu mnie naprawdę nie bawi.


19 lipca


- Ładnie tu – szepnęła idąca z nim pod rękę dziewczyna. Była niewysoką brunetką o krótkich, lecz ładnie upiętych z tyłu włosach – Jak już otworzą ten park będę tu codziennie przychodziła.
- Gdyby poczciwy John Nash wiedział o tym za życia, z pewnością miałby większą motywację, by ukończyć projekt przed swą śmiercią. Regent's Park wydaje się stworzony dla ciebie Gemmo. Niestety ostatnie prace potrwają jeszcze pewnie rok.
Dziewczyna uśmiechnęła się ładnie i trochę zbyt szeroko. Zorientowawszy się jednak, szybko opuściła wzrok i odparła.
- Postaram się jakoś wytrzymać do tego czasu... A Pan Panie Virgilu nie powinien mi takich rzeczy opowiadać.
- A dlaczegóż to Gemmo? Wkrótce wyjedziesz, a mi już nawet nie wolno ci nic miłego powiedzieć?
- Dobrze zatem. Wolno. Słucham –
wyrobiona minka osoby oczekującej podziwu zawitała na jej twarzy gdy odwróciła wzrok udając, że wcale nie jest specjalnie zainteresowana.
- Gemmo. Jesteś niemożliwa. Nie ma w tym całym ogrodzie chyba takiego kwiatu, którym byś nie była. Od wdzięcznej skromności Twoich fiołkowych oczu, poprzez liliową delikatność twarzy, a kończąc na różanych ustach... Nie wyjeżdżaj jeszcze. Proszę.
- Oh Virgil. Tak bym chciała... ale papo już postanowił. Ale wiesz? Przyjdź do mnie proszę dziś wieczorem, dobrze? Od strony ogrodu...
- Dobrze Gemma...



20 lipca


Na bal przybył lekko spóźniony. Ubrany w sposób niczym się niewyróżniający w tradycyjny ciemny frak, któremu daleko było od najnowszych krojów przypominających mundury marynarki, do tego atłasową kamizelką i białą koszulą z batystu pod krawatem, zręcznie omijał co większe skupiska dyskutujących, kierując się w stronę jednego z namiotów gdzie miał się spotkać z Lordem Adebowale...

- Sir Virgil Windermare! - głos o barwie szarpnięcia strun lutni wbił go bezlitośnie w ziemię. Unikanie niektórych panien robiło się coraz trudniejsze.
- Panna Blossom Burges – z przywołanym uśmiechem odwrócił się do jasnowłosej dziewczyny i pochyliwszy się delikatnie pocałował w dłoń. Gdy się wyprostował, złożyła ręce, w których trzymała wachlarz z hiszpańskimi zdobieniami, rzucając mu pełne żądzy wyjaśnień spojrzenie.
- Czyżbyś zapomniał Virgilu o tym czym jest poczta? A może nie dostałeś listu ode mnie?
- Oczywiście, że dostałem Panno Blossom. Słowa w nim zawarte trzymam przy sercu i podziwiam gdyż nigdy nie umiałem tak zgrabnie przelewać myśli na papier. Skoro jednak mam okazję odpowiedzieć w inny sposób, to czy nie będzie to zbyt nietaktowne z mojej strony, jeśli poproszę o pierwszy dziś taniec z Panią? - zmiana tematu i przejęcie inicjatywy wydawały się jednym rozsądnym wyjściem.
- Niestety Virgilu, ale Twoje słowa padły poniewczasie - rzekła udając smutną minę. Po chwili jednak uśmiechnęła się miło i dodała - Niemniej, nadal czekam na odpowiedź. Tymczasem wybacz mi proszę, bo szłam właśnie do przyjaciółki.
To powiedziawszy dygnęła nieznacznie i po jego ukłonie, oddaliła się. Nie ryzykował zwlekania kolejnych chwil. Odetchnąwszy ruszył pośpiesznie do wyjścia z sali...

- Virgilu. Bardzo się cieszę że jesteś. Oswald mówił mi, że się pojawisz – emerytowany wiceadmirał floty Lord Adebowale rzeczywiście wyglądał na uradowanego pojawieniem się przyjaciela syna. Znał młodego Windermare'a od dawna i przywykł do jego obecności – Wellington, poznaj proszę młodego Roberta Virgila, baroneta Windermare – Virgil odruchowo ugryzł się w język - Nie jestem pewien, czy miałeś już przyjemność Virgilu, ale oto jest Marszałek Polny jego łaskawość książę Wellington.
- Książę, Milordzie – Virgil ukłonił się kolejno do obu mężczyzn. Obaj kurtuazyjnie odpowiedzieli.
- Rozmawialiśmy właśnie o biednym Williamie. To szczęście zaprawdę, że księciu udało się namówić go do pojawienia się na balu. Zdawać by się mogło, że choroba córki i jego dosięga.
- Taak. Biedny William stracił już wystarczająco wiele, a wielu ludzi odwróciło się od niego. To bardzo niesprawiedliwe. Ale słyszałem Sir Virgilu, że należysz do grona osób, które pragną pomóc w tej sprawie. To się bardzo chwali.
- Dziękuję książę Wellingtonie. Niestety całą sprawę znam tylko pobieżnie z gazet i rad bym zobaczyć Pannę Lucy. Czy pojawi się może z Earlem Ross?
Obaj mężczyźni na zadane pytanie, spojrzeli po sobie szybko i wymownie, a książę Wellington uśmiechnął się tylko tajemniczo.
- Słyszałem Sir Virgilu, że przysłużyły ci się nasze kolonie w północnej Afryce i Azji. Powiedz mi zatem, co sądzisz o rosnących niepokojach w Chartumie w Sudanie?
I dyskusja, bezpowrotnie mogłoby się zdawać, zmieniła swój tor.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin

Ostatnio edytowane przez Marrrt : 26-02-2009 o 22:28. Powód: bo tak
Marrrt jest offline  
Stary 27-02-2009, 09:55   #5
 
Hellian's Avatar
 
Reputacja: 1 Hellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwu
Post napisany wspólnie z Tomem Atosem

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=r0VUXLsBSjo&feature=related[/MEDIA]

Olimpii udała się nie lada sztuka. Kompletnie zaskoczyła Jamesa. Tak spontaniczne zachowanie, to było coś niespotykanego u Angielek, czy Brytyjek w ogóle. Włoski temperament widać dał o sobie znać.
- Cóż ... - mruknął Sutton przygładzając wąs, by zyskać na czasie i ukryć choć częściowo zakłopotanie.
- Wygląda na to, że zostałem zdemaskowany - starał się zachować powagę, ale nie wytrzymał i zaśmiał się cicho.
- Doprawdy Mademoiselle Olimpio, to było okrutne. Rozszyfrowała mnie Pani z taką łatwością. Wygląda na to, że nie jestem, aż tak sprytny jak mi się zdawało.
Ujął delikatnie dłoń dziewczyny.
- I nie doceniłem Pani przenikliwości. Za co spotkała mnie zasłużona kara. Tak to ja pozwoliłem sobie wysłać Pani kwiaty. James Sutton piąty baron Lexinton.
Powiedział całując dłoń Olimpii.

James Sutton był mężczyzną 29 –letnim, przystojnym, doskonale ubranym, równie dobrze skoligaconym, niebiorącym udziału w żadnych skandalach towarzyskich. Fakt, że to ona podeszła do niego na pewno zostanie odnotowany. Jak i fakt pocałunku w dłoń, nie przedłużanego, ale i nie bardzo krótkiego, w trakcie którego mierzyli swoje szanse i się oceniali. Dwójka graczy podejmująca najstarszą grę na świecie.
„Z wiekiem robię się coraz bardziej cyniczna” – pomyślała Olimpia skromnie spuszczając oczy.

- Proszę nadal nie przeceniać mojej przenikliwości, Panie baronie. Jest Pan po prostu znanym wielbicielem opery. Cieszę się, że przybył Pan już na czwartą Norinę w moim wykonaniu.
Spontaniczność była cechą, która cokolwiek wytrącała Lexintona z równowagi. Zatem kokieteryjną odpowiedź dziewczyny przyjął z ulgą. Wkraczali właśnie na ścieżkę, którą dobrze znał i czuł się na niej pewniej. Ścieżkę towarzyskiego flirtu.
- Nawet trudno mi powiedzieć, jak ogromnie żałuję, iż ominęły mnie trzy pierwsze przedstawienia. Na swoją obronę mogę tylko dodać, że nie miałem przyjemności podziwiać Pani na scenie wcześniej. Niewybaczalny błąd, który postaram się od dziś naprawić – powiedział z uśmiechem.
- Czy jest nadzieja, ze przyjmie Pani usprawiedliwienia skruszonego grzesznika i zechce przyjąć jego towarzystwo podczas przechadzki? – Spytał uprzejmie oferując wsparcie na swoim ramieniu.

Olimpia ujęła Jamesa Suttona pod ramię niczym dobrego przyjaciela rodziny. Zastanawiała się czy mężczyzna odczuwa podobnie jak ona znużenie rolą odgrywaną bez końca. Nie miało dużego znaczenia, co do siebie powiedzą. Zwłaszcza nie miało, co ona powie do niego. Z wyjątkiem chwil na scenie była tylko lalką, dodatkiem do doskonale skrojonego fraku i modnych butów. Chociaż może to niesprawiedliwe, przecież gdyby był człowiekiem znikąd, w wytartej kamizelce, do głowy by jej nie przyszło by do niego podejść. A tak… on szuka ładnej towarzyszki, ona bogatego przyjaciela. Zasłużyli na siebie.

Był to wieczór okrutnych myśli i zdawała sobie sprawę, że musi natychmiast przestać, bo obraża siebie i swojego rozmówcę bez powodu. Chyba, że za powód uznać myśl przelotną, że James Sutton uśmiecha się podobnie do tamtego, o którym już nie chce nigdy myśleć, że podobnie jak tamten błyszczy w konwersacji, swobodny, nieprzejęty jej urodą, mężczyzna nawykły do atencji kobiet.

- Przepraszam, za tę wymówkę. Niczym Pan na nią nie zasłużył. Kwiaty wybrał Pan naprawdę piękne. Przynajmniej mam nadzieję, że wybierał je Pan sam. Ale jeśli tak nie było, proszę nie rozwiewać moich złudzeń.
- Przybył tu Pan bez narzeczonej? – znowu to zrobiła, powiedziała, o czym myśli nim ugryzła się w język. Odtąd będzie się tylko się uśmiechać i rumienić. Choć z drugiej strony, zgodnie z zasadą braku znaczenia szczegółów tej wymiany zdań, nie jest w stanie skompromitować się słowami.
Lexinton odparł szarmancko:
- Nigdy bym sobie nie pozwolił na zlecenie wyboru kwiatów komuś innemu. Zwłaszcza kwiatów dla Pani. A co do narzeczonej …
Zawiesił głos spoglądając z ukosa na dziewczynę, która wydała mu się smutna.
- Nie mam takowej. Mam okropny charakter i mnóstwo nawyków starego kawalera i to zapewne dlatego – stwierdził ze zbolałą miną.
- A może po prostu nie spotkałem dotąd tej jednej jedynej. – Powiedział pozornie niedbale, jednak dyskretnie obserwując Olimpię.
Uśmiechnęła się na te słowa fałszywej obietnicy.
- Proszę pozwolić działać życzliwym krewnym. Z pewnością mają na oku tuzin jednych jedynych – zdecydowanie za dużo ironii w rozmowie z mężczyzną, który chciał ją po prostu rozbawić właściwym „gentille mot”.
Idąc powoli dotarli do części parku, w którym odbywały się tańce. Właśnie zakończył się jeden z walców, a muzycy szykowali się do następnego.
James wiedział, że nic tak nie poprawia nastroju jak taniec. Już od jakiegoś czasu kierował ich małą przechadzkę w tą stronę.
- Czy zechce mi Pani ofiarować następny taniec Mademoiselle?
Spytał stając naprzeciwko dziewczyny i lekko się kłaniając.
- Z przyjemnością – odpowiedziała.

Książę Wellington popisał się prawdziwie światowym gustem i orkiestra faktycznie grała walce, tak modne na kontynentalnych salonach i tak źle traktowane przez purytańskich Anglików. Mężczyźni obejmujący kobiety w tali. Tego dla niektórych było za wiele. Ale z balu u księcia nikt nie wyszedł. Na szczęście. Ten szybki taniec odpowiadał Olimpii, która tańczyła go wiele razy w Wiedniu i Paryżu. I nagle uleciała z niej cała powaga, radośnie uśmiechała się do obejmującego ją mężczyzny. Muzycy jakby wyszli naprzeciw potrzebom dziewczyny i utwór Johanna Straussa brzmiał dobrych dziesięć minut. Wirowe obroty zapierały dech w piersi i sprawiały, że kręciło jej się w głowie, dobrze, że Sutton trzymał ją pewnie. Olimpia Emmanuella Grisi zapominała się po raz kolejny tego dnia. Patrzyła Jamesowi Suttonowi w oczy bez skrępowania. Choć przez krótki moment niczego nie udając, bezwstydnie nie ukrywając radości z bliskości czarującego mężczyzny, niesiona obietnicą wyczarowywaną przez muzykę. Przez chwilę byli na parkiecie tylko we dwoje.
Nawet gdy orkiestra umilkła czar trwał.
- Musimy to koniecznie powtórzyć. Cudownie tańczysz – powiedziała do poznanego kwadrans wcześniej lorda Lexinton.
Walc naprawdę był przyjemnym tańcem, szybkim i nieskomplikowanym, przy tym pozwalał mężczyznom w granicach ogólnie przyjętych norm zbliżyć się do kobiety na oszałamiająco bliską odległość.
Purytanie mogli grzmieć o jego niemoralnym charakterze, ale gdy już raz się wkradł na salony nikt i nic nie było w stanie tego zmienić.
Dziesięć minut to było w sam raz, by nie stracić równowagi od nieustającego wirowania i nie dostać zadyszki.
Ku zadowoleniu Jamesa Olimpia rozluźniła się nieco i gdzieś prysł jej smutek. Stary dobry Strauss był niezawodny. Najwyraźniej zapomniała się na tyle, że przeszła mimowolnie na „ty”. Sutton nie miał nic przeciwko temu i postanowił wykorzystać chwilę dekoncentracji dziewczyny.
- Ty również Olimpio znakomicie tańczysz. Uczynisz mi zaszczyt zwracając się do mnie Jim.
Niestety na drugi taniec musieli poczekać, gdyż muzycy akurat teraz postanowili nastroić swoje instrumenty.
- Może pójdziemy się czegoś napić? – zaproponował – Jeśli pozwolisz to do tamtego stolika.
Wskazał miejsce w głębi parku i dodał konspiracyjnym szeptem.
- Tu w pobliżu widzę mojego wuja Lorda Bining. Mam nieodparte wrażenie, że przyszedł tu za mną znów mnie zanudzać sprawą naszej biednej Lucy Person. Zapewne słyszałaś o tej sprawie?
- Tak. Znam ciotkę Lucy Henriettę. Na jej prośbę miałam Lucy nawet odwiedzić, ale jakoś jeszcze tego nie zrobiłam. Znasz tę dziewczynę? – zrobiła dłuższą pauzę smakując wypowiadane słowo - Jim?

Uśmiechnął się lekko patrząc dziewczynie w oczy, gdy wymawiała jego imię. Była piękna, czarująca i potrafiła zawrócić w głowie nie gorzej od mocnej szkockiej. Musiał się pilnować, by się nie zapomnieć, a bardzo nie lubił tracić nad sobą kontroli. W tym względzie był stuprocentowym Anglikiem.
To co powiedziała o Lucy zaciekawiło go. Po raz kolejny światek arystokracji okazał się zbiorowiskiem dalszych i bliższych znajomych.
- Lucy znam z widzenia - stwierdził podając Olimpii szklankę z lemoniadą.
- Zamieniliśmy okazjonalnie kilka słów. Jej ojca znam trochę lepiej z posiedzeń izby lordów i partyjnych spotkań torysów. Jednak mijałbym się z prawdą mówiąc, że znam go dobrze.
Chciał jeszcze coś dodać, ale w pobliżu dało się słyszeć ponownie dźwięki skrzypiec. Strojenie najwyraźniej dobiegło końca.
Chwycił dziewczynę za rękę i całkowicie wbrew etykiecie delikatnie wyjął z jej dłoni na wpół opróżnioną szklankę odstawiając ją na stolik.
- Ten walc jest nasz Moja Droga - powiedział z uśmiechem. - I nie chcę słyszeć żadnych wymówek - oznajmił by zgasić ewentualne protesty.

Niech gadają, niech plotkują, niech piszą o nich w gazetach, ale tego wieczoru miał ochotę wybawić się za wszystkie czasy. Czuł się tak znakomicie, że nawet nie zauważył, że przysłowiowy angielski chłód gdzieś się ulotnił.
 

Ostatnio edytowane przez Hellian : 27-02-2009 o 20:50.
Hellian jest offline  
Stary 27-02-2009, 10:41   #6
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
Pogoda była całkiem miła, jak nie w Londynie. Ani za ciepło, ani za zimno. Idealnie na dobrą zabawę oraz rozkosze żołądka czy serca. Rzecz jasna, jeżeli większość ludzi doskonale pamiętała o żołądku, to z sercem bywało różnie. Najznaczniejsza część, oczywiście, lokowała je w cudzych portfelach, niektórzy chowali gdzieś do szafy, niczym niepotrzebny rupieć, a wreszcie niewielka liczba naiwniaków próbowała je zainwestować w jakieś uczucie. Niestety, Edric sam nie wiedział, do której grupy należał, choć miał niejasne wrażenie, że do wszystkich trzech jednocześnie.

Tymczasem on niemal prawie nikogo tutaj nie znał. Jakby nie było, przebywał w Londynie od niedawna. I, w przeciwieństwie do innych osób z tak zwanej elity, nie interesował się nowoczesną sztuką, czy polityką. Oczywiście, miał swoje prywatne zdanie o ustawach zbożowych i podobały mu się dekrety ograniczające ilość godzin pracy młodocianych, ale nie czekał z wypiekami na twarzy na kolejne nowiny z parlamentu. Nie czytywał też gazet poza chwilami nudy, kiedy to czekał na jakąś książkę w bibliotece. Chronicznie nie znosił nicnierobienia i gdy miał wolne, niezwykle rzadko zdarzało mu się zapełniać czas jakimiś durnymi lekturami. Teraz może żałował, bo pewnie wiedziałby, że na przykład ten pompatyczny grubas to lord Jak Go Tam, obżerająca się pączkami dama nosi tytuł markizy Jak Jej Tam, a zabiedzony paralityk w binoklach nazywa się Sir John Jak Mu Tam. Ale z drugiej strony … czy to ważne? Ta banda śmiesznie napuszonych pawi popisujących się przed jeszcze strojniejszymi papugami? Zdecydowana większość strojów swoim bogactwem miała bowiem przykrywać brak smaku oraz wewnętrzną pustotę właściciela. Zaś pozostała mniejszość nosiła się tak, jakby swoim istnieniem robiła łaskę całemu światu.
„Jaka jestem piękna!”
„Jaki jestem cudowny!”
„Jaka jestem urocza!”
Mówiły puste spojrzenia z pustych oczu wyzierających z pustych oczodołów. I albo byli źli, albo nie mogli się nadziwić, dlaczego świat jeszcze nie omdlał z rozkoszy w ich obecności. Durnie, lub ludzie bez zasad. Taki lord Thompson na przykład, który dostarczył mu zaproszenie. Miał nieziemskiego farta, że urodził się jako syn hrabiego, gdyż już na zwykłego woźnicę byłby za głupi zwyczajnie. Szczęśliwie jednak lord miał jeszcze jakieś kawałki honoru w przeciwieństwie do pozostałych paniczyków zebranych na sali. Och, zdawał sobie sprawę, mógł kogoś skrzywdzić tym osadem, ale naprawdę nie sądził, by było ich zbyt wielu.

Przyszedł, bo tu były pieniądze, a jego fundusze zdecydowanie się kończyły. Ponadto protekcja w powrocie na uczelnię, nawet inna niż Cambridge, bardzo go interesowała. Owszem, czuł się sprzedajną dziwką, ale przynajmniej liczył na to, że wystawi słony rachunek. Ponadto trudno mu było się oprzeć historii o Lucy Person. Wprawdzie nie sądził, że mógłby w ogóle pomóc tam, gdzie zawiedli najlepsi w królestwie psychiatrzy, bo earl Ross pewnie nie żałował pieniędzy na leczenie córy, ale ciekawy był tematu. Elfy? Ciekawe czego się naczytała? Pewnie jakichś bajek? Ot, bredni typu „Księgi Osjana” Macphersona. Nie przepadał za nimi, choć niektóre zwroty, jak:

„Trzy rzeczy, dzięki którym przeżyliśmy:
Prawda w naszych sercach
Siła w naszych ramionach
I zaspokojenie w naszych językach ...”

wydawały mu się bardzo bliskie. Niestety, prawdy ciągle poszukiwał, siły nie posiadał, a co do języka, zwyczajnie nie chciało mu się gadać. Zresztą, wszystko to były wymysły jego rodaka, ogólnie tylko oparte na celtyckich legendach o Oisinie, synu Fionna mac Cumhaila i Sadb, jednego z głównych bohaterów tzw. cyklu feniańskiego. Ponoć zakochała się w nim dziewczyna faerie imieniem Niamh i zabrała do swej elfiej krainy, gdzie przebywał 300 lat, podczas gdy jemu się zdawało, iż były to jedynie chwile. Żył tam w szczęściu, ale po jakimś czasie postanowił odwiedzić rodzinę ziemską. Jego małżonka wyraziła zgodę zastrzegając jednak, by podczas pobytu wśród ludzi nigdy nie schodził z konia. Niestety, podczas drogi pękł mu popręg siodła i Oisin zeskoczył ze swojego rumaka. Kiedy tylko jego stopa dotknęła ziemi natychmiast się postarzał. Ponoć spotkał jako staruszek zgrzybiały św. Patryka, ponoć opowiedział swe dzieje jakiemuś celtyckiemu kronikarzowi, ponoć rzeczywiście istniał. Ponoć, wszystko ponoć!

Oczywiście dziewczynie życzył zdrowia. Nikt przecież nie zasługuje, żeby zwariować, nawet, jeśli jego fantazje są tak wspaniałe, jak to, co Edric wyczytywał o elfach. Gdyby istniały, rzeczywiście byłyby piękne. Odwieczne marzenie ludzkości: piękne, wiecznie młode, szczęśliwe … Sto razy wspanialsze od tych wypacykowanych dudków uważających się za ósmy cud świata. Ech, pomyśleć, że właśnie takim ludziom trzebaby ponadskakiwać, żeby samemu zyskać coś w tym najwspanialszym ze wszystkich światów. Ale jeszcze do tego nie mógł się przemóc. Stał sobie więc z boku obserwując towarzystwo, które zabawiało się ze sobą w różne gry. Najpopularniejsza z nich była w „ch ...” Och, bynajmniej nie chodziło o męską część ciała również zaczynająca się na tą głoskę, tylko o chwalenie. Panie panów - w wiadomych celach, panowie panie - w celach odwrotnych, choć identycznych, wreszcie młodzież dziadków - licząc, rzecz jasna, na odpowiednie zapisy majątku. Wszystko wedle ogólnoobowiazującej zasady: „chwalą nas, wy mnie, a ja was.” Dzięki temu wszyscy byli zadowoleni i nikt nie czuł się pokrzywdzony. Równie popularną grą były rogi. Rywalizowały w niej pary małżeńskie, a pozostali jedynie sekundowali, chociaż aktywnie. Wygrywał ten, kto więcej razy przyprawił swojemu małżonkowi rogi, a bal był znakomitym miejscem rozpoczynania kolejnej rundy rozgrywek. Jak sądził, niektóre osoby, biorąc pod uwagę tą grę, bardziej przypominały jeleni, niż ludzi.

Ponieważ do obydwu popularnych gier nie miał ani ochoty, ani możliwości, stal sobie z boku czekając na earla Persona, który przecież musiał nadejść. Jeżeli nie, sto funtów było wystarczająca rekompensatą za stracony wieczór. Oprócz zastrzyku pieniędzy pozytywne na pewno było to, że wreszcie oddali mu z pralni zestaw koszul i innego przyodziewku. Mógł się więc sensownie pokazać, nie świecąc biedą, bo fakt faktem, odkąd praktycznie wywalili go z uczelni stracił większość dochodów, ale stroje miał dalej najwyższego sortu. Jakby nie było, przez kilka tygodni moda się nie zmieniła.

Dość zabawnym wydał mu się fakt, że robi całkiem niezłe wrażenie na przechadzających się i rozmawiających wokół osobach. Był nie mniej elegancki od nich, a nie odzywał się, stał z boku z mina wyrażającą totalną obojętność, na którą to minę zazwyczaj pozwalali sobie albo wielcy panowie, albo totalni hołysze, którzy nie mieli i tak niczego do stracenia. Hołysza raczej by tu nie zaproszono, więc ów nieznajomy trzydziestolatek był ... no właśnie, jakimś nowym pionem na szachownicy londyńskiej socjety? Zapewne. Kilku mężczyzn przechodząc obok stłumiło najpierw zaskoczenie, a potem skinęło mu głową. Znał ich jeszcze z Cambridge, a niektórzy właśnie jemu zawdzięczali pracę na obronę Master of Arts.

Może właśnie widząc wzajemne ukłony, albo po prostu z czystej ciekawości, podeszła do niego dama w sile wieku, choć zapewne mająca w sobie kiedyś pokłady całkiem znośnej urody. Obecnie jednak nawet jej pozostałości przykrywała kilogramowa warstwa pudru. Tym niemniej Edric grzecznie się przedstawił i powiedział jakiś standardowy w towarzystwie komplement na temat jej krasy. Niestety, chyba zawiódł lady Chatcham spodziewającą się nie wiadomo jakiego nazwiska i hrabiowskiego co najmniej tytułu. A tu tylko Sharpe, najzwyczajniejszy mister Sharpe. I ona do kogoś takiego podeszła? Bezczelność! A jak przyjaciółki będą się z niej śmiały. W takiej sytuacji nawet komplement na temat jej wątpliwej urody nie mógł niczego uratować. Odpaliła natychmiastowo:
- Niestety, nie umiałabym powiedzieć tego o panu – a kilka stojących dalej przyjaciółek nagrodziło ją skinięciami głowy. Oto, jak się poskramia prostaka, który wszedł na teren zarezerwowany dla lepszych od siebie!
- Ależ madame – Sharpe nie wytrzymał – to banalnie proste. Niech pani po prostu kłamie, tak jak ja.
W tej chwili Edric stracił wszystko co mógł w poczerwieniałych z gniewu oczach lady Chatcham, a drugie tyle zyskał u jej przyjaciółek, których, jak na prawdziwe przyjaciółki przystało, nic nie cieszyło tak, jak pogrążenie się jednej z nich. Zaraz też nagrodziły Edrica czarującymi, w ich mniemaniu, uśmiechami i chichocząc odeszły w głąb sali. Domyślał się, że plotkarskie żniwo zbierze kolejną ofiarę. Przynajmniej na jakiś czas, póki puste głowy elity nie zajmie kolejny skandalik lub inne towarzyskie faux pas.

Znowu stał sam. Czasem skinieniem wołał jednego z lokai roznoszących wśród gości szampana i krewetki, ale poza tym nie kwapił się do socjalizowania z ludźmi, których głównym życiowym celem było próżniactwo. Och, wzbogacane polowaniami na zwierzęta i ludzi, tudzież całkowicie nic nie znaczącą paplaniną. Wrócił na chwilę myślami do wydarzeń sprzed dwóch dni. Najpierw spotkanie z lordem Thompsonem na Trafalgar Square przy kościele św. Marcina, a potem dobry obiad w restauracji. Zdecydowanie lepszy niż tam, gdzie obecnie mieszkał. Aż wreszcie najmilsze chwile w Miejskiej Bibliotece. Książki oraz ktoś, z kim można miło pogawędzić na tematy go interesujące. Elfy, faerie, sithe, starodruki, to coś, co naprawdę go fascynowało. Ostatecznie napisał na ten temat kilka prac naukowych pod swoim nazwiskiem i znacząco więcej dla innych. I co zaskakujące, nie był to żaden profesor ani zwariowany miłośnik historii, ale atrakcyjna, młoda pisarka, która poszukiwała informacji do swojej nowej książki.

Edric nawet czytał jej poprzednie dzieło i, choć nie miał specjalnie jakiejś wyjątkowej afektacji dla tego typu literatury, przyznawał, że romans oparty na wybranych elementach celtyckich mitów nawet przypadł mu do gustu. Widać było nie tylko dobry warsztat literacki, ale również rzeczowe podejście autorki, która przed napisaniem książki zdobyła całkiem solidne podstawy. Toteż szczerze pochwalił jej powieść i chętnie pomógł pisarce odnaleźć poszukiwane pozycje. Doradził też kilka innych opracowań, skromnie nie dodając, że chodzi o jego własne, które, jeszcze skromniej, uważał za najlepsze spośród istniejących opracowań w tej tematyce. Potem kilka miłych godzin spędzonych w kawiarni na Piccadilly Circus i ... cały czas nurtowało go przekonanie, że on gdzieś już widział tą twarz, że słyszał jej imię, nazwisko. Gdzieś kiedyś, tonęło we mgle niepamięci. A może był to ktoś podobny do dawno nie widzianej osoby? Cóż, to się zdarza. Tak jak na przykład przed chwilą. Widząc atrakcyjną brunetkę otoczoną wianuszkiem adoratorów aż chciał krzyknąć zaskoczony: Helga Baker! To naprawdę ty?

„Co ona robi w takim miejscu” zastanawiał się. Helga była córką starej rodziny piekarskiej z Cambridge. Niewątpliwie ładna, choć kompletnie wyprana z pozytywnych emocji i wiecznie rozkapryszona. Mimo to była oczkiem w głowie rodziców, którzy pozwalali jej na wszystko. Wiecznie zadzierała nosa i odrzucała wszelkich możliwych adoratorów, jako niewystarczających dla takiej wspaniałości, jak ona. Doskonale wpasowałaby się w szalejące na salach pałacu towarzystwo. Oczy, nos, nawet ruchy ciała. Helga, idealna Helga Piekarzówna! Przynajmniej dopóki się nie odezwała rozmawiając z jakimś męskim ideałem. Głos był inny. Faktycznie. Edric stracił zainteresowanie osobą, która okazała się kimś innym niż przypuszczał. Choć z drugiej strony, poczuł jakiś cień sympatii do nieznajomej, tylko dlatego, że nie była tamtą nieprzyjemną kobietą z dalekiej przeszłości. Zresztą skąd by córka piekarza mogła się dostać na taki bal? Ale widocznie jej niemal idealna kopia miała wyrobione względy wśród miejscowej arystokracji.

Zaraz jednak zapomniał o Heldze nr 2, bo ku jemu zaskoczeniu, kompletnie niespodziewanie pojawiła się poznana w bibliotece pisarka w eleganckiej kreacji. Widać też została zaproszona. Zręcznie przeciskała się przez tłum gości non stop rozglądając. Jakby szukała kogoś, albo wręcz przeciwnie, wypatrywała niebezpieczeństwa, którego chciałaby uniknąć.
 

Ostatnio edytowane przez Kelly : 27-02-2009 o 11:35. Powód: ogonki przy literach
Kelly jest offline  
Stary 03-03-2009, 17:22   #7
 
Asmorinne's Avatar
 
Reputacja: 1 Asmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemu
„A ona nie chciała iść na bal!” – sama właśnie zdała sobie sprawę, jak bardzo przedwcześnie osądy mogłyby być zgubne, jeśli oczywiście by się nimi kierowała. Ale na szczęście podjęła dobrą decyzję i teraz mogła się nią cieszyć w ramionach tego przystojnego mężczyzny. Aż ciarki ją przeszły, kiedy przypomniała sobie o panu O'Callaghan. Nawet nie chciała dopuszczać myśli, ze musiałaby spędzić cały bal przy jego trzęsącym się boku. „Och, co to, to nie!” Muzyka ponownie ją wciągnęła, zapomniała o troskach, o nurtujących ją sytuacjach. Liczyła się tylko ta chwila... taka lekka... inspirująca wręcz...

W pewnej chwili Edric pomylił kroki i zatrzymał się. Madeleine przez chwilę nie wiedziała, co się dzieje.
- Wszystko w porządku? – zapytała się zaraz, on kiwnął tylko potwierdzająco. Nie wiedziała co się stało.
- Och najmocniej Państwa przepraszam- rozległ się zza jego pleców męski głos. - Ogromnie mi przykro. Mam nadzieję, że wszystko w porządku. Nic się Państwu nie stało? – wąsaty mężczyzna, a obok niego piękna dama, najwidoczniej trącili biednego pana Sharpe’a zdała sobie sprawę Madeleine. Czuła się trochę niezręcznie, nie lubiła być w centrum uwagi, a nagłe zdarzenie skupiało wzrok prawie wszystkich tańczących obok par.
- (…) James Sutton, baron Lexinton (…) - przedstawił się mężczyzna, zaś jego partnerka nazywała się Olimpia Emanuella Grisi, Madeleine kojarzyła ją z opery, której, niestety, nie odwiedzała zbyt często... Śpiewaczka ubrana była w bardzo wykwitną hiszpańską suknię. Pisarka od razu przypomniała sobie o swojej, którą miała na sobie. Poczuła się jeszcze gorzej, lecz nie dała po sobie tego poznać. Edric najpierw dość obojętnie spojrzał na parę jakby nigdy wcześniej nie słyszał ani o baronie, ani o słynnej divie operowej. Następnie przedstawił ich oboje, poczynając od niej.
Choć miło jest nawiązywać nowe znajomości, poznawać nowe osobistości, kobieta stojąc tak przez chwile i przypatrując się całej sytuacji miała ochotę powrócić jak najszybciej do tańca. Nie wiedziała dlaczego... może nowi znajomi nie wyrwali na niej pozytywnego wrażenia, a może chodziło tylko i wyłącznie o sam taniec? Musiała przyznać, dawno się tak dobrze nie bawiła, dawno nie tańczyła z tak doskonałym partnerem.
- Nic się nie stało, ale proszę następnym razem uważać... – powiedziała tylko i zaraz wrócili do tańca.
 
__________________
Cisza barwą mego życia Szarość pieśnią brzemienną, którą śpiewam w drodze na ścieżkę wojenną istnienia...

Ostatnio edytowane przez Asmorinne : 03-03-2009 o 17:31.
Asmorinne jest offline  
Stary 04-03-2009, 21:27   #8
 
woltron's Avatar
 
Reputacja: 1 woltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumny
Orkiestra skończyła grać ostatniego walca przed przerwą. Panowie dziękowali paniom, panie dziękowały panom za wspólny taniec – niektórzy byli smutni, że chwila wolności, odpoczynku od sztywnych zasad etykiety się skończyła, inni uśmiechali się i starali ukryć przed partnerami, że w końcu męka wspólnego tańca dobiegła końca. Towarzystwo – w mniejszych lub większych grupach rozeszło się do rozstawionych stołów na które służący ,przebrani w hinduskie stroje, donosili złote półmiski wypełnione jedzeniem, kolejne butelki wina i inne przysmaki cenione przez dobrze urodzonych.

Także i wy – niektórzy zmęczeni tańcem, inni znudzeni oczekiwaniem na pojawienie się Trzeciego Earla Ross lub rozmawiam z politykami – ruszyliście z tłumem do stołów. Nagle wśród matron, dam i dżentelmenów zapanowało podniecenie, a jedna z starszych dam, ubrana w niemodną suknię, wyraźnie nie dosłyszawszy lub nie dowierzając w to co jej powiedziano, powiedziała głośno:
- Słucham? Person jest na balu? Gdzie?!?

Wszyscy z wyjątkiem kilku osób zaczęli się rozglądać dookoła, ale nigdzie nie było widać Trzeciego Earl Ross. Po chwili podniecenie opadło, a towarzystwo wróciło do tego co umiało najlepiej – plotkowania na temat innych.

*


Olimpia Emmanuella Grisi i Lord Lexinton

Do stolika przy którym usiedliście, znajdującym się nieco na uboczu, jako że żadne z was nie chciało stać się obiektem plotek, podszedł niewysoki dżentelmen. Łysawy mężczyzna o owalnej twarzy, niezbyt przystojny, ale ubrany w dobrze skrojony garnitur ukłonił się wam obojgu i powiedział.

- Nazywam się Jonathan Willborrow. Przepraszam, że przeszkadzam, ale mniemam że mam przyjemność z Lordem Lexinton i Lady Grisi?
- Owszem Panie Willborrow – odpowiedziała pierwsza Olimpia. – Proszę usiąść. – Wskazała na wolne krzesło.
- Wyśmienicie, wyśmienicie. – Willborrow uśmiechnął się do was. – Dziękuję, ale postoję. Sprawa z którą zostałem wysłany nie zajmie państwu wiele czasu. Pracuję dla Williama Persona i mam państwu przekazać, że Trzeci Earl Ross oczekuje Pani i Pana na drugim piętrze w salonie Księcia Wellingtona o ile są Państwo zainteresowani i podtrzymują chęć pomocy panience Lucy.

Lord Lexinton i Olimpia Grisi popatrzyli po sobie, widząc, że żadne z nich nie zamierza zrezygnować James odpowiedział:

- Oczywiście, że jesteśmy zainteresowani.
- Doskonale. – Willborrow dał znać na jednego z służących, po czym powiedział do niego – zaprowadzisz państwa do salonu Księcia Wellingtona. – Gdy służący kiwnął głową, że przyjął polecnie Jonathan odwrócił się z powrotem do was i powiedział – a teraz bardzo państwa przepraszam, ale jest jeszcze parę osób z którymi muszę się spotkać. Pani Grisi, Pani Lexinton - stwierdził i ruszył w kierunku innych stolików.



Robert Virgil Windermare

Nie był to najbardziej udany bal na jakim byłeś – towarzystwo być może należało do elity, ale na twoje nieszczęście była to nudniejsza jej część. „Och, jakby chociaż Oswald był w pobliżu” pomyślałeś „miałbym przynajmniej z kim porozmawiać, a tak tracę czas czekając na Persona nie wiedząc nawet czy się pojawi”. Oczywiście nie przeszkadzało Ci to zatańczyć z paroma damami, a także wymienić uwag z Lord Adebowale na temat kolonii brytyjskich w Indiach i sytuacji na kontynencie.

Monotonię przerwał ci niski jegomość o owalnej twarzy i nieco zbyt dużym nosie. Ubrany był – co poznałeś po charakterystycznym kroju – w frak od Faldersa i Synów, firmy szyjącej jedynie dla ludzi obrzydliwie bogatych z których usług sam czasami korzystałeś. Jegomość ukłonił się po czym zapytał się:

- Pan Virgil jak rozumiem?
- Tak, a pan jest... – pytanie zostało zawieszone tak by sprawiało niemożność przypomnienia sobie imienia i nazwiska nieznajomego.
- Jonathan Willborrow – odpowiedział – do usług.
- Miło mi pana poznać.
- Mi także, wiele o panu słyszałem, ale to temat na inną rozmowę... – Przerwał, tajemniczo się przy tym uśmiechając. – Przysłał mnie Trzeci Earl Ross – powiedział tak by jego słowa nie dotarły do uszu innych – jeżeli jest pan ciągle zainteresowany sprawą, to proszę się udać na drugie piętro do salonu Księcia Wellingtona.
- Czy... – ugryzłeś się w język, obok was było za dużo osób by móc swobodnie rozmawiać – Rozumiem. Oczywiście, nie zmieniłem zdania – odpowiedziałeś.
- Doskonale. Earl czeka w salonie księcia Wellingtona na drugim piętrze. A teraz przepraszam, ale obowiązki wzywają. – powiedział, ukłonił się i znikł wśród plotkującego tłumu.


Edric Sharpe i Madeleine Bearnadotte

Taniec się skończył, a Madeleine Bearnadotte stanęła przed perspektywą spędzenia dalszego wieczoru z „uroczym” panem O'Callaghan. „Po moim trupie” stwierdziła. Szybko rozejrzała się dookoła. Coraz więcej osób – pojedynczo lub w grupach – kierowało się do suto zastawionych stołów. „Jeżeli jestem czegoś pewna na temat pana O’Callaghan, to tego że nie odpuści sobie kilku łyków przedniego wina” pomyślała, kłaniając się swojemu partnerowi.

- Ma pani ochotę na kieliszek wina? – zapytał się pan Sharpe, który wyglądał na nieco zmęczonego, ale i szczęśliwego.
- Och... nie dziękuję – odpowiedziała Madeleine. – Mam ochotę się przejść po ogrodzie. – Zaproponowała nieśmiało.

Nim jednak zaskoczony Edric zdążył odpowiedzieć obok pojawił nieznajomy dżentelmen. Jegomość był niskiego wzrostu, twarz miał owalną z dużym nosem. Jego niebieskie oczy uważnie się wam przyglądały.

- Przepraszam pan Edric Sharpe i pani... – nieznajomy zawahał się.
- Madeleine Bearnadotte – odpowiedziała Madeleine.
- Zgadza się – powiedział szorstko Sharpe – A pan jest?
- Nazywam się Willborrow, Jonathan Willborrow. Przepraszam, że przeszkadzam, ale przysłał mnie Trzeci Earl Ross – ostatnie zdanie było wypowiedziane cicho, ale na tyle wyraźnie, że usłyszeliście. – z pytaniem czy jest Pan ciągle zainteresowany ofertą Earla.
- Ależ oczywiście, po to przybyłem na ten bal.
- Doskonale, doskonale – odpowiedział Willborrow – w takim razie proszę udać się na drugie piętro do salonu księcia Wellington. Sir Person oczekuje tam na pana – Jonathan zawahał się przez chwilę – i panią – zwrócił się do Madeleine. – A teraz państwa przepraszam, ale muszę spotkać się jeszcze z paroma osobami. Pani Bearnadotte, panie Shapre. – ukłonił się i pognał w stronę stołów, rozglądając się wokół, wyraźnie kogoś szukając.

John Ribaud Weelton-Morris

- Panie Weelton-Morris! Panie Weelton-Morris! – dało się słyszeć z daleka. John Ribaud, który właśnie zamierzał opuścić bal księcia Wellingtona i wrócić do swojego domu, do przerwanej lektury „Zapomnianych mitów” Karla von Dorsiego, odwrócił się i ujrzał biegnącego ku niemu pana Willborrow.
- Witam panie Willborrow – powiedział Morris, gdy Willborrow próbował złapać oddech.
- Uff... – Westchnął mężczyzna – już się bałem, że pan wyszedł.
- Taki miałem zamiar, skoro najwyraźniej Trzeci Earl Ross się nie pojawił.
- Ależ pojawił się – powiedział konspiracyjnie Jonathan – właśnie w tym celu mnie posłano bym przekazał panu, że Sir Person czeka w salonie księcia Wellingtona na drugim piętrze, o ile jest pan ciągle zainteresowany.
- Oczywiście, że jestem – odpowiedział spokojnie Morris – pokaże mi pan drogę?
- Niestety, ale nie. Jest jeszcze jedna osoba, którą muszę odnaleźć, ale jak tylko ją znajdę obiecuję, że dołączę do Państwa.
- Rozumiem. W takim razie powodzenia.
- Dziękuję i nawzajem. – odpowiedział Willborrow, czerwony na twarzy ze zmęczenia.

*

Ogród Aspley House oświetlony tysiącem małych lamp o najdziwniejszych kształtach, hinduską służbą, a także dzięki znów roztańczonemu towarzystwu sprawiał wrażenie miejsca magicznego, wyjętego z bajki, jednak nie był on tak interesujący jak salon księcia Wellingtona, znajdujący się na drugim piętrze pałacu – jedno z nielicznych pomieszczeń, poza kuchnią i prywatnym gabinetem sędziwego dowódcy armii brytyjskiej, w którym paliło się światło.

Z ogrodu weszliście na taras, na którym oprócz premiera, dostrzegliście też paru ministrów i ważniejszych postaci życia publicznego w Anglii. Spojrzeli się na was zaciekawieni, przez krótką chwilę, po czym wrócili do omawiania ważnych spraw państwowych.

Minęliście długi korytarz i doszliście do duży drewnianych schodów. W drodze towarzyszyły wam jedynie namalowane – często przez najznakomitszych mistrzów w Europie – portrety księcia, a także Wenus i innych antycznych bohaterów.

Jeden z służących wam towarzyszących zapalił lampę i poprowadził was na górę, a dalej korytarzem na lewo, aż do ogromnych, zdobionych drzwi za którymi panowała cisza. Zapukaliście delikatnie nie chcąc jej przerywać – odpowiedziała wam spokojne:
- Proszę wejść.

Salon księcia Welligton był naprawdę imponującym miejscem. Duże okna dawały wspaniały widok na park znajdujący się na tyłach domu, a dalej na Hyde Park. Na ścianach wisiały wspaniałe obrazy, a pułki uginały się pod bogatym księgozbiorem. Jednak nie na tym skupiliście uwagę, a na mężczyźnie stojącym za biurkiem w lewym rogu salonu. Miał około czterdziestu lat, wysoki, dobrze zbudowany. Rude włosy kontrastowały z jasnoniebieskimi oczyma. Wyglądał na zmęczonego - na kogoś kto od wielu dni nie spał.

- Witam – jego głos, mocny bas, rozbrzmiewał po pustym salonie – Jestem William Person, Trzeci Earl Ross. Proszę się rozgościć na którymś z foteli, zaczniemy gdy wszyscy dojdą. Brandy?
 
__________________
"Co do Regulaminów nie ma o czym dyskutować" - Bielon przystający na warunki Obsługi dotyczące jego powrotu na forum po rocznym banie i warunki przyłączenia Bissel do LI.

Ostatnio edytowane przez woltron : 04-03-2009 o 22:06.
woltron jest offline  
Stary 06-03-2009, 09:24   #9
 
Tom Atos's Avatar
 
Reputacja: 1 Tom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputację
Skądś znał nazwisko dziewczyny, lecz nie mógł sobie przypomnieć skąd. Dopiero gdy para wróciła do tańca przypomniał sobie, że nie dalej jak parę dni temu czytał książkę autorstwa Madeleine Bearnadotte. Na rozmowę jednak było już za późno.
Zatańczył z Olimpią jeszcze kilka walców samolubnie nie odstępując jej, ani na krok. Tym jednak razem zachowywał się grzecznie i nie próbował przygarniać ją do siebie poprzestając na pełnych żaru spojrzeniach. Patrzenie w jej piękne oczy było niemniej pasjonujące, niż słowny flirt.
Gdy przebrzmiał ostatni walc poszli chwilę odpocząć przy stolikach i tam właśnie odszukał ich niejaki Jonathan Willborrow i przekazał zaproszenie od Lorda Ross.
Idąc przez taras przechodzili w pobliżu członków rządu. Laxinton z rozbawieniem zauważył, iż większość ministrów o wiele więcej uwagi poświęca Olimpii, niż jemu. Szeptali coś między sobą i Jim był pewien, że nie są to tylko rozmowy o niesłychanie ważnych sprawach państwowych.
Poczuł się usprawiedliwiony tym wścibstwem i celowo zwolnił krok przechodząc przez taras. Nachylił się do ucha Olimpii i w rewanżu zaczął szeptać.
- Widzisz moja droga tego przystojnego, siwego gentelmana wokół, którego reszta krąży jak kurczęta koło kwoki ? To Sir Robert Peel. Premier. Człowiek wielu talentów. Bardzo inteligentny, bardzo bezwzględny i bardzo niebezpieczny. Ten stojący po jego prawej stronie, to Lord Admiralicji i niestety mój wuj. Thomas Hamilton człowiek jednego talentu, irytowania mnie. Z resztą z wzajemnością jak sądzę. Zaś ten po lewej ręce premiera, ten zażywny jegomość, który rozbiera Cię wzrokiem, a którego gdyby nie wiek i etykieta z przyjemnością bym spoliczkował, to lord Stanley. Znany kobieciarz. Wiadomo publicznie o jego trzech kochankach i ósemce dzieci, niepublicznie te dane mogą być znacznie wyższe. Po za tym jest ministrem wojny i kolonii, oraz naturalnie człowiekiem o nienagannej opinii. – stwierdził z przekąsem.
Wśród zebranych na tarasie członów rządu, każdy zasługiwał na uwagę, jednak już stracili ich z oczu zagłębiając się w korytarzu, by wkrótce stanąć przed Williamem Personem, trzecim Earlem Ross.
- Witaj drogi Ross. – Jim podszedł do Persona wyciągając dłoń.
- Lexinton. – lord uścisnął podaną dłoń.
Jako że Person już się przedstawił Jim dokonał prezentacji Olimpii.
- Zdaje się, że jesteśmy pierwsi. Czekasz jeszcze na kogoś hrabio ? – spytał pozornie obojętnie.
- Poniekąd.- odparł zagadnięty wymijająco.
Wtedy do Lexintona dotarło, to co zdawało się być oczywiste od samego początku. Ależ naturalnie. Person dał ogłoszenie do gazety wywołując tym wściekłość rządu, iż publicznie chce rozwiązać swoje sprawy. Pewnie Peel i reszta „gangu” chcieli mu narzucić pomocników, a William się postawił. Poprosili więc Wellingtona na rozjemcę, a książę wybrał salomonowe rozwiązanie. Urządził bal na którym mieli zjawić się wybrani przez Persona ludzie, a rząd mógł sobie ich obejrzeć, gdy przechodzili przez taras i zgłosić swe zastrzeżenia. I tak to co wydawało mu się zdrożną ciekawością, było po prostu swojego rodzaju egzaminem.
Znając rządzę władzy i zamiłowanie do wtykania nosa w nieswoje sprawy Peela, wuja i reszty, było to wielce prawdopodobne.
Jim musiał przyznać, ze był bardzo ciekawy, kto zjawi się następny. Kogóż to uznano, za zdolnego do pomocy.
Sącząc podane brandy stwierdził od niechcenia.
- Wiele osób Ci współczuje Ross. Sir Robert poprosił mnie bym spróbował pomóc Lucy. Tylko poprosił.
Przeniósł wzrok na Persona. James chciał dać mu do zrozumienia, iż jego misja nie ma polegać na szpiegowaniu dla Peela.
Brandy była doskonała.
 
Tom Atos jest offline  
Stary 06-03-2009, 17:09   #10
 
Hellian's Avatar
 
Reputacja: 1 Hellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwu
Tom Atos & Hellian

Czasem faktycznie wszystko wskazywało na to, że Olimpia żyje w librettach romantycznych oper i wymaga od mężczyzn sprostania nieosiągalnym ideałom. A czasem zupełnie odwrotnie, że ma chłodny umysł i zimne serce. Niezależnie od tego, jaka była prawda, nawet serce włoskiej śpiewaczki potrafiło niekiedy zabić szybciej. I taki moment właśnie nastał.
Bo blisko półtorej godziny w towarzystwie lorda Lexinton minęło jej w mgnieniu oka. Dziewczyna dawno nie bawiła się tak dobrze. Starczyło spotkać mężczyznę, który jej nie nudził żeby życie znowu wydawało się ekscytujące.
Któraż kobieta tego nie wie? Można sobie przysięgać bez końca, że już nigdy więcej, że żaden mężczyzna, że tylko opera jest godna… Wiadomo, że tej przysięgi się nie dotrzyma.
Toteż, gdy nadszedł Jonathan Willborrow i zaprosił ich na spotkanie z Personem zamiast radości Olimpia Emmanuela poczuła rozczarowanie.

A przecież przypadek Lucy ciekawił ją bardzo. Pamiętała wieczór, kiedy Henrietta po raz pierwszy opowiadała o Lucy na zebraniu Błękitnej Pończochy. Zawsze w poniedziałki zbierały się, by w otulonej dymem atmosferze rozmawiać o polityce, cłach retorsyjnych, o Factory Act i pracy kobiet. Ale także o tym ile w eseju Johna Stuarta Milla jest pracy pani Taylor, o badaniach nad promieniami fioletowymi Mary Somerville i londyńskim Instytucie Pielęgniarstwa Elizabethy Fry. O tym, kiedy Royal Society przyjmie w swe podwoje kolejną kobietę i o maszynie analitycznej – obsesji Ady. Olimpia zwykle siadywała w pobliżu okna, jako jedyna chyba bez cygara lub szklaneczki whisky, nawet nie do końca zainteresowana rozmowami, raczej chłonąca ten klimat intelektualnego wrzenia, pozbawiony kokieterii i przymusu. W ręku trzymała nieodłączny „Harmonicon”, ale nawet nie zaglądała do recenzji, chwilowo całkowicie wolna od własnej codzienności.

Sprawa Lucy przekonanej, że była w krainie elfów wzbudziła wśród rozgadanych intelektualistek coś w rodzaju entuzjazmu. Było to niczym rezonans kobiecości, nieoczekiwany atak romantyzmu, jakby w tym klubie bez mężczyzn dopadła je miniona epoka i przez chwilę zamiast ustaw zbożowych salon zdominował motyw baśniowy, jakże niegodny wysublimowanych umysłów największych emancypantek Anglii.

Oczywiście sama Olimpia niewiele mogła pomóc dziewczynie. Gdy ciotka Lucy – Henrietta prosiła ją o odwiedzenie bratanicy, liczyła raczej na znajomości sióstr Grisi. Nie dalej jak kilka miesięcy temu dużo mówiło się w Londynie o złym stanie zdrowia pisarki Harriette Martineau, która po kuracji mesmeryzmem u Charlesa Lafontaine’a niespodziewanie wróciła do pełni sił. A tak się składało, że Olimpia znała Lafontaine’a dość dobrze.

Początkowo Olimpia nieszczególnie wierzyła w to dziwne leczenie wielką kulą zwaną balią magnetyczną, w której gromadził się fluid przepływający miedzy pacjentem a ciałami niebieskimi. Ale stan najstarszej z sióstr Grisi był już tak zły, że jej najbliżsi w rozpaczy zwrócili się i do znachorów. Monsieur Lafontaine lubił też trzymać pacjentów za ręce, nieruchomo i długo wpatrywać się im w oczy albo robić jednostajne ruchy ręką przed ich twarzami. Wprowadzało to chorych w stan dziwnego odrętwienia, o czym Włoszka przekonała się towarzysząc Guidittcie w czasie kuracji. I Olimpia nie mogła zaprzeczyć, że niespełna czterdziestoletni Francuz bardzo silnie oddziaływał na leczone przez siebie osoby i rzeczywiście przedłużył życie Guidittcie. Faktem też było, że naprawdę wyleczył panią Martineau.


Ale teraz szła obok Jamesa Suttona starając się nie zauważać wścibskich spojrzeń i słuchała jego żartobliwych komentarzy.
- Rozpoznaję barona Lyndhurst – powiedziała. - Niestety nie znam go osobiście jedynie z plotek. Lord Kanclerz popiera „sprawę kobiet”. Publicznie wypowiadał się za przyznaniem nam większych praw przy rozwodach. – James czarująco przekazywał plotki o polityce, ale jak większość mężczyzn, traktował ją jak małe dziecko, które nic nie wie, budząc w niej tym samym potrzebę prowokacji. Wielu mężczyzn nie znosiło zwrotu „sprawa kobiet”

No proszę, "prawa kobiet". Olimpia zdecydowanie skrywała więcej tajemnic, niż to mogło się na pierwszy rzut oka wydawać. Co czyniło ją jeszcze bardziej interesującą.
- Niestety Olimpio Lynhurst podobnie jak reszta rządu nie ma zamiaru nic w tej sprawie zrobić. Jego wypowiedzi mają jedynie za zadanie przypodobanie się opinii publicznej.
- To dosyć brutalne stwierdzenie, Jim – Olimpia spoważniała - Mam nadzieję, że się mylisz.
- Natomiast książę Buckingham – dziewczyna zmieniła temat i spojrzeli na przystojnego czterdziesto paroletniego mężczyznę niemal jednocześnie - dosyć często bywa w operze. Jego bukiety zawsze muszą być największe – roześmiała się nieoczekiwanie, wiedziona nieprzyzwoitym skojarzeniem.
- Mam nadzieję, że księcia Buckingham i jego ... bukiety, znasz również tylko z plotek? - James spytał z figlarnym błyskiem w oku.
- Księcia bukiety nie tylko są największe, ale trafiają nawet do chórzystek. Wśród chórzystek zaś jest dla mnie za ciasno. – Miała nadzieję, że cienie rzucane przez wielkie kandelabry, skrywają rumieniec, który wystąpił jej przy tych słowach na policzki. Lord Lexinton szybko zrewanżował się za pytanie o narzeczoną.
Przez chwilę szli w milczeniu. Przedłużającą się ciszę przerwał James.
- Niestety, co do Lynhursta mam jak najgorsze przeczucia, to wytrawny polityk, który łatwo szafuje obietnicami. Gorzej jest z ich realizacją. Po za tym sam nawet gdyby faktycznie chciał coś zmienić nic nie wskóra. Torysi generalnie nie są przychylni prawom dla kobiet. Z nielicznymi wyjątkami, jak sądzę. Ale proszę wieczór jest taki uroczy, nie psujmy go rozmowami o polityce. Raczej powróćmy do tego nieszczęsnego Buckinghama. Wybacz mi moja droga. Moja pytanie było nietaktowne, ale przy Tobie staje się niebezpiecznie frywolny. Przepraszam.
- Tak dobrze mi się w Tobą rozmawia, że zapominam, iż znamy się przecież od tak niedawna – dodał.
Olimpia odpowiedziała spokojnie nie patrząc na Suttona.
- Na razie pamiętam walce. Nie mogłabym się obrazić. Ale chodźmy szybciej, nie możemy przecież pozwolić by Trzeci Earl Ross czekał na nas.
Przyspieszyła i zatrzymała się dopiero, gdy zbliżyli się do ogromnych drzwi salonu.
- Dawno tak dobrze się nie bawiłam – głęboką ciszę szerokiego korytarza zakłócał tylko odgłos oddalających się kroków lokaja – Jim.
To było pozwolenie. Zdecydowała się na nie nagle. I była pewna, że Lord Lexinton je wykorzysta.
- To był piękny bal dzięki Tobie. Dziękuję – stwierdził Lexinton przysuwając się do Olimpii bardzo blisko. Wręcz nieprzyzwoicie blisko. Delikatnie ujął jej dłoń i patrząc jej w oczy podniósł ją do swoich ust. Jednak w ostatniej chwili miast złożyć zwykły pocałunek odwrócił rękę dziewczyny i przywarł wargami do wnętrza jej dłoni. Drugi pocałunek był króciutki i tylko delikatnie musnął palce dłoni. Przez moment smakował chwilę patrząc w jej niebieskoszare oczy, po czym energicznie otworzył drzwi.


Olimpia występowała na scenie już sześć lat, zazwyczaj potrafiła nieźle panować nad emocjami, ale dzisiejszego wieczora wydarzenia przybrały naprawdę szybkie tempo. Tak szybkie, że nie odmówiła szklaneczki brandy, czym ewidentnie zaskoczyła Williama Persona. Samą siebie zresztą też. Nie dość, że w ogóle piła niezmiernie rzadko to jeszcze zaszalała wybierając trunek.
Ale brandy odwróciła jej uwagę, skierowała myśli ku Adzie i Błękitnej Pończosze, i Olimpia poczuła się znowu pewniej. Na krótką chwilę. Bo ledwie James zdążył ją przedstawić hrabiemu, do salonu wszedł Robert Virgil Windermare. Szkło w ręku Olimpii lekko zadrżało, szybkim haustem upiła blisko połowę mocnego alkoholu. Wyprostowała się jeszcze bardziej i przybierając grzecznie zaskoczony wyraz twarzy uśmiechnęła się do mężczyzny, którego kiedyś kochała.
 

Ostatnio edytowane przez Hellian : 06-03-2009 o 17:20.
Hellian jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 02:06.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172