Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Fantasy > Archiwum sesji z działu Fantasy
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 04-06-2009, 00:50   #1
 
Kutak's Avatar
 
Reputacja: 1 Kutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwu
Nowy Świat! [Rycerska Rzecz II]

W historii Imperium powstało wiele pięknych pieśni.
Ballady o rycerzach, sonety ku czci najpiękniejszych dam, przyśpiewki o ogromnych bitwach, liryczne opowieści o najwznioślejszych wydarzeniach w całej historii…
Lecz czy istnieje piękniejsza pieśń na świecie niż ta, która mówi o odkryciu drugiego świata…?
Rycerska Rzecz II
Nowy Świat
Zacznijmy od początku…
***
Istria Altan, „Morska Róża” w języku Świętego Miasta, miasto portowe zbudowane praktycznie w całości przez ludzi Imperatora, by pomóc Arish w zdobyciu dominacji także i na morzu. Porównanie tego miasta do róży byłoby raczej przesadą, ale widok słońca wyłaniającego się z morskich głębin o poranku zapierał dech w piersiach. Był piękny. Szczególnie tego ranka…

Nikt z przebywających właśnie w mieście nie zwracał uwagi na słońce. Od przeszło miesiąca całe miasto żyło informacjami o tym, co wydarzyć ma się już niebawem. Do okolicznych garnizonów ściągały coraz to nowe oddziały, a wraz z nimi arystokraci porozumiewający się językiem, którego prości ludzie nie byli w stanie rozpoznać, ale każdy choć trochę obyty w świecie bez problemu pojmował, że to przybysze z samego Świętego Miasta. A to był dopiero początek!

Już od ponad dni piętnastu większość populacji miasta każdą wolną chwilę spędzała w porcie, części handlowej, skąd jednak doskonale było widać ten niedostępną dla zwykłego człowieka fragment nabrzeża, który zajmowały porty wojskowe. Nie spoglądali jednak na dwa potężne fregaty Arish, morską dumę księstwa, o nie – widywali je już od kilku lat, owszem, robiły wrażenie, lecz były już nieodłącznym elementem tutejszego krajobrazu. Czekali na coś znacznie bardziej nietypowego w tej okolicy kontynentu…

Prawda o tym, kto pierwszy zauważył statki Imperium na horyzoncie jest raczej niemożliwa do ustalenia – każdy z „obserwatorów” za punkt honoru przyjmuje sobie bronienie słów, iż to on – bądź przynajmniej bliski mu człowiek – pierwszy zauważył potężne maszty. Gdy zaś z czterech galeonów Imperium na raz oddana została salwa, mająca oddać cześć ludności księstwa, całe miasto opanowała euforia.

Cóż zaś działo się potem! Niemal całe dwie dzielnice miasta zostały wydzielone i zamknięte dla cywilów, ich mieszkańcy zostali tymczasowo przeniesieni do przygotowanych specjalnie na tę okazję obozów. Wszelkiego rodzaju sekrety dotyczące tego, co dzieje się na tych owianych tajemnicą ulicach były warte krocie. Ludzie z przerażeniem połączonym z fascynacją słuchali, że ktoś przypuszcza, iż w Pałacu Morskim zamieszkał sam Imperator, że jeden z żołnierzy na pewno widział Franciszka de Clee, wszyscy zaś przechodziła gęsia skórka na wieść o tym, iż w mieście pojawił się również imperatorski inkwizytor.

Przez dziesięć dni, jakie dzieliło przybycie statków do portu od początku tej opowieści, życie w Istria Altan całkowicie zmieniło swój bieg. Ktoś w przybywającym zmierzchem do miasta rycerzu rozpoznał słynnego smokobójcę, stary Semptel, niegdyś sługa na dworze samego Imperatora, spotkał dowódcę jakiegoś niezwykle elitarnego oddziału, a bard, znany nie tylko z pięknych pieśni, ale także z sympatii do alkoholu, co noc swą pieśnią oznajmiał ludziom, iż sam Archibald de Valsoy wyruszył na podbój nowych światów. Rzecz jasna, został wyśmiany, lecz gdy pewnego dnia orszak pogromcy Oberycuma pojawił się na rynku miasta… Cóż, starczy rzec, iż owy bard już do końca życia może folgować swemu upodobaniu do alkoholu, nie wydając na to ani grosza.

Cokolwiek by nie powiedzieć, blask wszystkich tych wydarzeń blaknie w obliczu tego, co miało miejsce w dniu wyruszenia ekspedycji…

***
O takiej chwili książę Franciszek I marzył od zawsze. Ostatni raz spojrzał w lustro – wyglądał świetnie. Oto przyjdzie mu przemówić przed tysiącami wiernych mu poddanych, z którymi razem celebrować będą sukces Arish. Czyli jego sukces. Owszem, piętnaście lat temu miał okazję wygłosić wzniosłą mowę przed podobną grupą ludzi, lecz cóż to była za sytuacja? Radość ze zwycięzca przeplatała się wówczas w sercach każdego chyba z obywateli z tęsknotą za poległymi, smutkiem po zobaczeniu zrównanej z ziemią stolicy, strachem przed mocą dzikiej bestii, jaką był Smok. A teraz? Będzie mówił o potędze. Z dumą spojrzy na stojące pod jego balkonem legiony Imperium, z radością wykrzyknie nazwę swego państwa, pełen szczęścia wyjawi ludziom przynajmniej część swoich planów…

- Książę… - odezwał się jeden z doradców, stojący w rogu pomieszczenia.

Tak, to był już czas.

Raz, dwa, trzy, dokładnie wyliczył sobie kroki, które musi wykonać, doskonale wiedział, w jaki sposób pokonać ten dystans. Cztery, pięć, sześć, siedem, już jest na balkonie, teraz musi pozdrowić lud. Wiwaty, okrzyki, piski. O tak, to najpiękniejsza muzyka dla jego serca. Osiem, dziewięć, dziesięć i… Jedenaście.

- Ludu Arish! – zagrzmiał de Clee, a zebrani na placu obywatele umilkli w jednej chwili.

- Oto chwila, na którą wszyscy czekaliśmy od lat. Gdy przypominam sobie dawne Arish… Czy pamiętacie ten kraj? Niszczone przez konflikty rządzących, co rusz kłaniające się przed potężnym, okrutnym sąsiadem, gdzie bieda niszczyła nie tylko ludzkie ciała, ale i serca? Mój ojciec na łożu śmierci, wyglądając przez okno, ogarnął dłonią cały krajobraz. Gdy nachyliłem się do niego, chcąc usłyszeć jaka mądrość padnie z jego ust, ten resztką sił chwycił mnie za kołnierz i wyszeptał, bo mówić donośniej już nie mógł, wyszeptał te słowa. „Pokaż im raj”. To ostatnie, co usłyszałem od tego wielkiego, a jakże i mi bliskiego człowieka. I to one zdeterminowały cały mój żywot, i to właśnie ta prośba mego ojca była przyczyną każdego z mych działań…

- I teraz spoglądam na ten kraj. I widzę już nie hrabstwo, a księstwo. Widzę silną władzę, ustrój urządzony na modłę dworów najpotężniejszych państw Imperium. Widzę dawne miasta Geutrin, które z radością przyjęły naszą opiekę, które miłują ten kraj równie mocno, co ci, z którymi jeszcze niedawno walczyli. Widzę nasze wojsko, potężnych rycerzy i nowoczesne formacje muszkieterów, zwycięzców sprzed piętnastu lat, gdy pokonali nie tylko wrogie wojsko, ale także potężną bestię – Smoka! I widzę was, przede wszystkim was. Waszą radość, wasze dobre, dostatnie życie – i to jest właśnie najpiękniejsze. Bo to na szczęściu każdego z was zależy mi najbardziej. Do raju jeszcze trochę brakuje, ale razem dotrzemy i tam!

Przerwa na oklaski, tłum w końcu musi dać ujście swej radości. Korzystając z chwili wolnej od mówienia, spojrzał w kierunku portu. Okręty. Oto i cel jego przemowy…

- Spotkaliśmy się tu jednak nie po to, by wpadać w zachwyty nad wielkością naszego kraju. Oto bowiem spotykamy się w historycznej chwili. Przed nami, jednym z najpotężniejszych krajów, ludem, który sam Imperator nazwał w jednym z listów „najwierniejszymi przyjaciółmi”, zadanie dużo trudniejsze i bardziej złożone, niźli te, przed którymi do dnia dzisiejszego stawaliśmy. Po naszym pierwszym, powszechnie wam zapewne znanym, rejsie przez ocean, którego skutkiem było terenu rozpoznanie i przygotowanie się do podboju, czas na drugi etap…

- Oto bowiem stajemy w jednym szeregu – ja i Imperator, przepotężne legiony Świętego Miasta i księstwa Arish, oświeceni mieszkańcy stolicy świata i wy, równie potężni co oni – mówiąc, Franciszek zerkał co chwilę na wyglądającego z jednego z okolicznych okien imperatorskiego urzędnika – oficjalnie ambasadora, w praktyce zaś – cenzora. Na jego twarzy pojawiło się wprawdzie delikatne zniesmaczenie, aczkolwiek nie dawał żadnych znaków, by przerwać mowę – a naszym wspólnym celem jest zaniesienie cywilizacji, wiary i władzy obecnej na naszych ziemiach obcym ludom! Gdy tylko słońce zacznie zachodzić, z portu ruszy sześć statków pełnych żołnierzy, rycerzy, mędrców i naukowców, duchownych i kolonizatorów – serca wszystkich z nich oddane zaś będą sprawie najwyższej – ocaleniu serc i dusz ludu obcego, który jednak już niebawem będzie nam tak bliski, którego mieszkańcy będą obywatelami równie oddanymi księstwu i Imperium, co każdy z nas!

- Ku chwale Arish! Ku chwale wiecznego Imperium! – wykrzyknął, a żołnierze parokrotnie powtórzyli jego okrzyk, wtórując mu kolejnymi salwami. Rycerze złożyli hołd władcy, duchowni pobłogosławili go i cały kraj jego, imperatorski cenzor zaś delikatnie skinął głową.

Książę Franciszek I de Clee ostatni raz pozdrawiając lud zebrany na placu, opuścił balkon. Uśmiech na jego twarzy nie odpowiadał uczuciom, które grały w jego umyśle i sercu. Cel podróży był bowiem zdecydowanie mniej podniosły…

***
Hell zmęczony był już atmosferą tego miasta. Owszem, Istria Altan była całkiem urokliwym miejscem, a uwielbienie, jakim darzył go każdy, kto poznał w tym niemłodym już rycerzu smokobójcę, który w samotnej, bohaterskiej szarży zgładził gadzinę, dawało pewną satysfakcję. Do czasu. Kto wie, gdyby wcześniej spotykały go takie zaszczyty, cóż, z pewnością byłby szczęśliwy, przeszczęśliwy… Piętnaście lat potrafiło zmienić jednak każdego człowieka, a zdarzenia, które miały miejsce przez ten czas szczególnie dotknęły de Mera

Oczywiście, mógł zasiąść w jakiejś wystawnej karczmie, mógł nawet poprosić o oddzielne pomieszczenie, by w spokoju się pożywić, napić, pomyśleć. Oczyma wyobraźni jednak widział już wszystkie towarzyszące temu zdarzenia – plotkujące o jego osobie tłumy, wielu młodych rycerzy, którzy pragnęliby z nim porozmawiać, złożyć mu hołd, a może wyzwać na pojedynek, masa żołnierzy, a każdy chciałby wyjaśnić mu, że fakt zabicia przez niego Smoka to tylko przypadek, ot, szczęśliwy traf, a armia nowoczesna zrobiłaby to dużo lepiej. Bo armaty, bo muszkiety, bo dyscyplina, bo za takie zachowanie zostałby zapewne wychłostany.

- Chyba nie wybrałem tak źle… - szepnął sam do siebie, przeczesując powoli siwiejące włosy.
Dlatego też zdecydował się zaraz po przemówieniu Franciszka zameldować się na statku. W taki sposób zajmie najlepszą kajutę, przygotuje się do dalekiej drogi, pozna parę ważniejszych miejsc na tej konstrukcji, a poza tym zerknie w spokoju na papiery, które otrzymał od księcia.

Właśnie, papiery…

- Edwardzie- mruknął cicho Hell do młodzieniaszka, który z zapałem godnym lepszej pracy wypakowywał i układał rzeczy swego pana i własne w meblach, które w ostateczności można było nazwać szafkami – Dostałem od Franciszka kopertę, pamiętasz?

- Tak jest, panie, oto i ona! – wykrzyknął giermek, jakby zadowolony, że de Mer wreszcie o to spytał. Starannie zapieczętowaną kopertę dostał każdy z ważniejszych uczestników wyprawy, książę burknął tylko coś o tym, że nie ma jak rozmawiać, dodając parę słów o braku czasu i wielu szpiegach. Imperator? Nie, przecież Hell sam widział, że nawet jego inkwizytor otrzymał podobną przesyłkę. O kogóż więc może chodzić?

Motywy Edwarda chwilę później stały się jasne. Gdy tylko rycerz wyjął list, jego giermek stanął obok i, niby od niechcenia, poprawiając jedną z koszul pana, zerkał co rusz na tekst.

Cytat:
„Moi drodzy!

Czasy są lepsze, acz zdarzenia równie niepokojące. Podaruję sobie więc kwiecisty styl, gdyż korespondencja ta ma być tekstem czysto praktycznym. Proszę o jak najszybsze przeczytanie i przyswojenie sobie informacji, które pragnę wam przekazać, a następnie pozbycie się listu. Wielu wrogów chce ocenić, ile wiem – nie pozwólmy im na to.

Nasza kolonia, Agria, się zbuntowała. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. W przeciągu trzech lat dostałem dziesięć meldunków, siedem od Rady, która miała rządzić tamtą ziemią do czasu wyznaczenia przeze mnie konkretnego gubernatora, trzy od Attera, o którym z pewnością słyszeliście wszyscy, po dokonaniu przez niego – jak mniemam – zamachu stanu. Co ciekawe, ceniłem go zawsze za skupianie się na konkretach, w jego listach zaś więcej było o śpiewie ptaków, niż o konkretnych wpływach czy aktywności kolonii innych państw.

Potem wiadomości w ogóle przestały docierać. Do mnie. Z pewnych źródeł wiem, że co trzy miesiące do księstwa przychodzi korespondencja z Agrii. Do kogo – nie mam pojęcia, póki co jej dostawcom zawsze udawało się oszukać nasze służby. Co w niej jest – także nie wiadomo. Bardzo możliwe, że ktoś rządzi zza moich pleców kolonią – czy to poprzez Attera, czy też – patrząc na jego otumanienie, które było widoczne w listach – przez kogoś jeszcze. Oczywiście, pierwszym podejrzanym jest biskup Dorian A’Grynn, lecz przeczucie podpowiada mi, że jest on tylko jednym z członków spisku…

Oto więc wasze główne zadanie. Niech nikt nie myśli o kolonizacji czy pomocy tamtejszym ludom, póki nie dotrzecie do Agrii, nie przejmiecie władzy w tym mieście i nie odkryjecie, co tak naprawdę miało tam miejsce. Dopuszczalne są wszystkie sposoby. Nawet te najbrutalniejsze. To sprawa państwowa, najwyższej wagi.

Uważajcie. Historia sprzed piętnastu lat nauczyła mnie, że widoczny od początku Smok jest jednym z wielu problemów…

Franciszek I de Clee,
książę Arish, hrabia Geutrin
***
Przeczytany list Andre szybko zmiął i, korzystając z faktu, iż jego kareta jechał już nabrzeżem, wrzucił prosto w morskie otchłanie. Nawet jeśli ktoś go stamtąd wyjmie, to nie będzie miał szans na odczytanie…

Poza tym, Al’Thor miał na głowie większe problemy. Zawsze cenił księcia de Clee, od bitwy o Arish byli zresztą kuzynami, oficjalnie nosili to samo nazwisko, ale… Cóż, jego dzisiejsze zachowanie było ewidentnym zagraniem pod publiczkę. Podczas ostatniej parady wojsk, chwili zdecydowanie podniosłem, wywołał Andre z oddziału, któremu honorowo przewodził i w tłumie ludzi ogłosił go przywódcą sił zbrojnych Arish podczas ekspedycji. Ot tak, po prostu, nie uzgadniając tego z nim w żaden sposób, nie dając mu żadnych wskazówek czy celów.

„Wierzę w twoje doświadczenie, kuzynie.”, mówił tylko. Owszem, „Jednoręki Marszałek” doskonale wiedział, jak pokierować wojskiem, znał też stan wojsk, sam w końcu dobierał skład ekspedycji pod kątem skuteczności, ale… Przez piętnaście lat jego umysł przywykł do licznych reguł, ustaleń, zasad i dokładnego, taktycznego myślenia. Zachowanie księcia zdezorientowało go, by nie rzec – oburzyło.

- Naczelniku, jesteśmy na miejscu. – odezwał się woźnica, otwierając przy tym drzwi karety.

Andre powolnym krokiem opuścił pojazd i stanął przed swoim celem. Potężna fregata „Zwycięstwo”, duma Arish, na którym przez blisko dwa miesiące będą płynąć w kierunku Nowego Świata. On, spora część jego armii i wielu innych ludzi, uznanych przez księcia i ambasadora Imperium za ważnych.

Westchnął cicho. Imponujący statek, imponujący. Gdy przybył na te ziemie piętnaście lat temu… Kto by pomyślał, no kto by pomyślał…

Powolnym krokiem ruszył mostkiem na pokład statku, zerkając na kilku żołnierzy, którzy za punkt honoru uznali wniesienie bagażu dowódcy na pokład.

- Z najemnika w naczelnika… - szepnął Al’ThorBłyskotliwa kariera…

***
- Czy to… - zaczął cicho Dederich, stojąc obok swego pana, który próbował właśnie rozmasować zbolałe po konnej jeździe przez niemal wszystkie ulice miasta kości. Archibald spojrzał spode łba na postać wspomnianą przez swego giermka, chcąc go przy tym zganić, iż kolejny raz nie będzie mu powtarzał, jak ma się wskazywanie palcem do zasad etyki, których chociaż elementarna znajomość…

- Niech to Smok pałą wysmaga, jakże on zmarniał… - westchnął tylko.

Sante. No, fakt, nie widział go z dziesięć lat, kiedy zniknęła Sara, wtedy zerwały się ich kontakty, ale w życiu by nie przypuszczał, że zmieni się aż tak. Twarz pocięta bliznami, miast bujnych, trochę niewieścich włosów – łysy łeb, zamiast tego pełnego fantazji spojrzenia, które zawsze podobało mu się w tym chłopaku, bo przypominało rycerzy z legend i obrazów, wzrok jego był teraz smutny, chłodny.

Trochę o nim słyszał. Że alchemiczka dała mu więcej cierpień niż radości z życia, że po ich rozstaniu – podobno strasznie burzliwym – przeżył załamanie, a może już wcześniej, gdy to wszystko zaczęło się sypać? Mówiono wiele – ponoć zabić się próbował, ponoć Wiosenne Ostrze rzuciła na niego jakąś klątwę straszliwą… Potem zaś został ponownie przyjęty w szeregi Zakonu Dębu, gdzie wybaczono mu jego zdradę i posłano na Ziemię Niczyje. Zasłynął z niezwykłego fanatyzmu, okrucieństwa i spokoju zarazem. Bo poza rzezaniem wrogów księstwa najbardziej lubił samotnie spędzać wieczory, nostalgicznie wpatrując się w gwiazdy.

- Archibaldzie… - ukłonił się delikatnie Sante, stając przed starcemNie spodziewałem się ciebie tu ujrzeć, ale to prawdziwy zaszczyt, móc walczyć z tobą ramię w ramię. Chociaż muszę się spytać… Cóż skłoniło cię, przyjacielu, do wyprawy w tak odległe miejsca? W końcu wielokrotnie powtarzałeś, że zależy ci przede wszystkim na spokoju…

- Ha, bo ja chcę? – zakrzyknął dziarsko de ValsoyTo nie sprawka moja, a przede wszystkim wnuka mojego, Eugeniusza, któremu się romantycznych podróży zachciało. A to okazja dobra, by wymoczka do rycerskiego rzemiosła przysposobić – a że ojciec jego po niewłaściwej stronie lat piętnaście temu stanął, to kto inny, jak nie dziad jego ma to uczynić? O, o, spojrzeć racz, idzie właśnie, do damy jakiejś zaloty już zaczyna!

Faktycznie, Archibald miał rację. Oto bowiem po kładce wdrapywał się Eugeniusz, taszcząc za sobą jakąś walizę, która zapewne ważyła tyle, co i sam wnuk rycerza. Krok za nim szła zaś kobieta o wzroście odpowiednim i kształtach wydatnych, co sugerowało jej dojrzałość – lecz twarz jej pozostawała ukryta pod szarym kapturem. Ta tajemniczość szczególnie intrygowała młodego szlachcica

- A oto i jesteśmy, o pani! – zawołał, na chwilę kładąc na pokładzie kufer kobiety. – A teraz racz poznać osobę niezwykłą – dziada mego, Archibalda Roderyka…

- De Valsoy… - dokończyła kobieta. – Nie, wybacz, Eugeniuszu, ale… Nie teraz. Mam parę pilnych spraw do załatwienia… - wyszeptała, spoglądając na Sante i Archibalda, po czym skinęła na jednego z chłopców pokładowych, który natychmiast zajął się jej bagażem i podążyła w kierunku zejścia pod pokład.

Eugeniusz zdezorientowany patrzył to na dziadka, to na zejście, w którym zniknęła nieznajoma. O cóż mogło jej chodzić? I dlaczego nie chciała poznać jego przodka, który w końcu jest jednym z największych bohaterów tego księstwa?

- Sara - odezwał się w chwilę po jej zniknięciu Sante.

Archibald ze smutkiem pokiwał głową.

****
William nie był zadowolony z początku tej „wielkiej wyprawy”. Miał po prostu popłynąć, zawalczyć i wrócić, uzyskując tym samym odkupienie, ale już od samego początku wszystko zdawało się komplikować. Wczorajszym wieczorem, gdy już po długim spacerze po mieście powrócił do swej kwatery, ktoś zaczął dobijać się do jego drzwi. Na wszelki wypadek otwierając je przygotował naładowany pistolet i przez pierwszych kilka chwil nie żałował swej decyzji.

Złodziej. Pospolity łotrzyk, bandyta, karczemny cwaniaczek. Szlachcic potrafił sporo wyczytać z wyglądu czy zachowania ludzkiego. Tego człowieka rozgryzł po pierwszym spojrzeniu. Pozostawiając drzwi uchylone, odciągnął kurek pistoletu. Żeby pokazać, że jest uzbrojony. A przy tym też by zapewnić sobie trochę bezpieczeństwa, znał bowiem niejednego znamienitego szermierza, który zginął od noża niespodziewanie wbijającego się w jego trzewia...

- Bez nerwów, panie Warrington, nie potrzebna nam będzie żadna broń. – znał jego imię. Ktoś go przysłał? A może po prostu dowiedział się o tym, kim jest młody baron w jakiejś karczmie?

- Ktoś jest? I czego chcesz? – spytał po chwili William, wciąż jednak nie ruszając się od drzwi.

- Nie zaprosi mnie baron do środka? Cóż, trudno, powiem wszystko tak szybko, jak potrafię… - uśmiechnął się złodziejaszek – Nazywam się… Tallir i na tym imieniu poprzestańmy. Oficjalnie nie należę do żadnej z wojskowych formacji, lecz z kilkoma przyjaciółmi zostaliśmy poproszeni przez ludzi Imperatora o pomoc… A jak wiadomo, tak zacnym personom się nie odmawia. Pomoc pod pańską komendą, pułkowniku

- Mówże konkretnie, panie Tallir. I skąd mam wiedzieć, czyście nie zbóje zwykłe? – ton szlachcica był wciąż oschły.

- Mówić wiele nie będę, a jedynie wręczę panu to rozmówca z delikatnym uśmiechem wręczył Williamowi kopertę, tym razem nie z pieczęcią hrabstwa, a samego Świętego Miasta – I do zobaczenia jutro, zgodnie z zapisanymi w tekście rozkazami, przed „Ostrzem Powracającego”, na dwie godziny przed oficjalnym pożegnaniem ekspedycji.

- Ale o co… - obcokrajowiec był już kompletnie zdezorientowany.

- Proszę to po prostu przeczytać. – z bezczelnym uśmiechem oświadczył Tallir, odwracając się na pięcie i pociągając przy tym drzwi.

Cóż zrobić, przecież Smoka w kopercie nie ukrył, więc Willowi nie pozostało nic lepszego do roboty, niż po prostu przeczytać wiadomość i ocenić, czy to naprawdę rozkazy „z samej góry”. W piętnaście minut później był już pewien, że ten obwieś nie kłamał – ilość pieczęci na każdej stronie nie pozostawiała żadnych wątpliwości co do autentyczności dokumentu, rozkaz w nim wydany także zadziwiająco dobrze pasował do polityki obranej przez aktualnego Wielkiego Władcę. Otóż stając na czele dwunastki, jak to zostało określone w liście, „żołnierzami wolnego stanu”, miał zająć się ochroną jednej osoby. Obywatela Świętego Miasta. Niejakiego Logena Skilganonna Ximeneza. Co gorsza, inkwizytora…

- To chyba on… - mruknął Tallir do stojącego w porcie Williama, wyrywając go tym samym z zamyślenia i wskazując na wystawną karetę zatrzymującą się parę metrów dalej. – A nawet na pewno.

Obcokrajowiec westchnął cicho. Cóż, rozkazu Imperatora nikt nie może ignorować, a w szczególności on… Powolnym krokiem podszedł do pojazdu, z którego wyłoniła się postać, doskonale pasująca do opisu zawartego w liście.

- Baron William Warrington, pułkownik imperatorskiego „Czarnego Patrolu”, Pan na Elmet, a na czas wyprawy, z rozkazu jaśnie nam panującego Imperatora, pański opiekun. – mówił, a towarzyszyło temu delikatne skinienie głową.

Logen otaksował nowopoznanego towarzysza wzrokiem. Ot, szlachetka jakich wielu – ni to magnat, ni to biedak, wojak i zapewne hulaka, do tego znajomy dworu w Świętym Mieście, innego by mu w końcu nie przydzielili…

- Mogłem się tego spodziewać… - westchnął w myślach inkwizytor, po czym odezwał się już „naprawdę” – Miło mi.

I tak rozpoczęła się ich znajomość...

***
Statki opuściły już port w akompaniamencie dzikich okrzyków pełnych radości, ale też i w pewnym momencie… Paniki? Co bardziej wnikliwi członkowie załogi statków poczęli przypatrywać się zdarzeniom, które miały miejsce w tłumie – wojsko, to chyba nawet prywatna gwardia Franciszka I, wkroczyła pomiędzy cywilów, jakby kogoś szukali, chyba słychać było nawet wystrzały… Zamach? Ktoś próbował doprowadzić do przerwania ekspedycji? Tylko kto? I po co…?




W chwili, gdy przykry widok nadchodzących kolejnych oddziałów wojska, które zapewne miały już tylko uspokoić mieszkańców, znikał z oczu, na mostek wszedł kapitan statku. Jednooki, zaniedbany mężczyzna z pewnością zostałby uznany po prostu za zwykłego marynarza, gdyby nie stosowna czapka na czubku jego głowy. „Cóż to za zabój?”, „On niby ma coś zdziałać?”, „A okręty Imperium mają tak dostojnych kapitanów, sam widziałem!” – te i podobne szepty przez chwilę zawładnęły pokładem statku, na którym zebrani byli praktycznie wszyscy pasażerowie fregaty.

- Witam państwa. – odezwał się po krótkiej chwili głosem niskim, donośnym, typowo męskim.

- Na Jedynego! Toż to ten pies z Geutrin! – wrzasnął nagle Dederich, spoglądając na Archibalda. Faktycznie, stary rycerz rzeczywiście pamiętał te twarz, jeszcze z bitwy, z tej wielkiej bitwy…

- „Pies z Geutrin”? Czyli że kto? spytał po części obrażony, ale przede wszystkim zaciekawiony zawołaniem giermka Egueniusz.

- Za czasów bitwy z muszkietem stawał przeciwko naszej szarży, kto wie, czy i oddziału nie prowadził. Przeżył, sprawiedliwość jeno mu oko odebrało, został – zapewne z decyzji Imperatora – uniewinniony, jak masa podobnych mu szubrawców i na nowo wcielony do wojsk… - mówił de Valsoy, spoglądając na wnuka.

- Psi chuj się od stryczka wywinął… -warknął Ost.

Kapitan w tym czasie, niezrażony okrzykami, kontynuował swą przemowę.

- Na pokładzie statku obowiązuje jedna zasada, szanowni państwo. Wielce imponuje mi wasze wykształcenie, siła, majątek, osiągnięcia oraz gorliwa wiara, z pewnością na lądzie wasze funkcje były i będą niezwykle znaczące, ale słowo-klucz to ląd. Tu, na statku, rządzę ja. Ktoś czegoś chce – prosi. Komuś coś nie pasuje – sugeruje. Nie rozkazuje, nie robi tak, jak mu się podoba. Każdy bunt będzie karany, a gdy stracę władzę nad statkiem… Zawsze będę mógł go zatopić. Gdy wszyscy utoniemy, nikt mnie za to nie ukarze… - uśmiechnął się pod nosem – Nazywam się Haerling von Terette, kapitan Haerling von Terette.

- Przechodząc zaś do milszych tematów... – zaczął po krótkiej pauzie – Plan naszego rejsu jest niezwykle prosty. Płyniemy ciągle w szyku z innymi statkami. Przerw nie przewidujemy, zresztą nie ma gdzie – nie ma sensu wypatrywać wysp w okolicy, przepłynąłem przez te wody już czterokrotnie i możecie być pewni, nie znajdziemy nic po drodze. Poza jedną wyspą, już skolonizowaną, na dzień drogi przed samym kontynentem. Tamtejsze władze wyraziły zgodę na naszą obecność na ich ziemiach, by przygotować się do wkroczenia na stały ląd, co może być ciężkie… No, ale to już nie moja sprawa. Tak czy inaczej, nie szykujcie się już na wyładunek – przy pomyślnych wiatrach dotrzemy tam za miesiąc. Przy pomyślnych wiatrach i bez niespodzianek, w które obfitują okoliczne morza… - cichym westchnieniem Haerling zakończył tę część wypowiedzi.

- Pytań pewnie jest wiele, ale na nie przyjdzie czas – na pewno nie będę ich wysłuchiwał i odpowiadał z tej pozycji, przy tylu osobach. Czas na pierwszy rozkaz. Prosty. Wojsko na dół, do kajut i nie ruszać z pomieszczeń. Pozostałych – a w szczególności mężów i damy z najwyższego poziomu – prosimy o zostanie na miejscu. Książę zażyczył sobie, by paru wybranych przez niego ludzi zerknęło do waszych bagaży. Nie traktujcie tego, cytując władcę, w kategoriach objawów braku zaufania – to po prostu niezbędne środki bezpieczeństwa. No, to dziękuję za uwagę i życzę miłego rejsu… - szczególnie ostatnie dwa słowa ten niezbyt sympatyczny mężczyzna wypowiedział z grymasem twarzy, który wskazywał na pobudzenie w jego umyśle nieopisywalnie potężnych pokładów ironii i sarkazmu.

Przemówienie się zakończyło, wojsko prędko opuściło pokład, zaś wszyscy, którzy na nim pozostali, połączyli się w grupki i zaczęli dyskusję. Bo cóż innego robić w takiej sytuacji, szczególnie gdy z wszystkimi tymi osobami przyjdzie im spędzić przynajmniej najbliższy miesiąc, a i na nowoodkrytym lądzie z pewnością natkną się na siebie nie raz? Owszem, znalazło się kilku samotników, lecz by nie zamienić z nikim słowa trzeba było naprawdę się postarać.

Gdyby jakiś malarz postanowił uwiecznić tę chwilę na obrazie, namalowałby piękną panoramę społeczeństwa, a już z pewnością wyższych klas. Zaraz przy prawej burcie swój „obóz” rozbili naukowcy i filozofowie, wśród nich także znany Albert Linnaius, który w zakresie nauk przyrodniczych edukował podobno dzieci samego Imperatora. Jak im profesja nakazuje, w większości wpatrywali się powoli niknące za chmurami zarysy kontynentu, na którym spędzili całe swe życie, myśląc – zależnie od zajęcia – o sensie istnienia bądź też jego logicznym wytłumaczeniu, co jakiś czas – gdy któryś z zebranych znalazł odpowiedni temat do dyskusji – wybuchając kłótniami, w których każdy z zebranych chciał wypromować swoją teorię.

Nieco dalej znaleźli się duchowni. Zwykli kapłani, mnisi, przygotowani do szerzenia słowa bożego misjonarze, gdzieś nawet znajdował się słynny już inkwizytor. Część pogrążona była w modlitwie, inni udzielali spowiedzi jak zwykle chętnym do wyznania swych grzechów (zazwyczaj tylko ich części) rycerzom, pozostali skupiali się na dysputach niekoniecznie związanych z dogmatami wiary w Powracającego i rzucaniu pogardliwych spojrzeń w kierunku naukowców, którzy „Boga do wzoru sprowadzić by chcieli”.

Ostatnie dwa obozy były ściśle ze sobą powiązane, toteż sąsiadowały ze sobą – czy to ze względu na podobne ich „zastosowanie”, czy może dlatego, by jedni mogli tym drugim patrzeć na ręce. Rycerze i żołnierze nie próbowali nawet zająć się czymś innym, nie zamierzali nawet tworzyć pozorów – widać było wyraźnie wrogość, jaką darzyły się te dwie grupy. A to któryś z zakonnych zaczął opowiadać o tym, jak to na kopii czterech muszkieterów miał za jedną szarżą i jak strzelać sobie mogli, najwyżej by konia jego rozśmieszyć, a to żołnierze przerzucali się niewybrednymi żartami pokroju „Jak długo trwa szarża rycerza?” „Do pierwszego wystrzału”. I rzec można, że gdyby nie rozsądne jednostki w tym tłumie i odgórne rozkazy ich władcy, którego większość z nich miłowała w tym samym stopniu, już dawno skoczyliby sobie do gardeł.

Wśród tych grup znaleźli się i nasi bohaterowie. Świadomi faktu, iż przyszło uczestniczyć im w zdarzeniu naprawdę wielkim, lecz wciąż niewiedzący, jak wielkim…
 
__________________
Kutak - to brzmi dumnie.

Ostatnio edytowane przez merill : 13-06-2009 o 23:00.
Kutak jest offline  
Stary 10-06-2009, 17:43   #2
 
Hawkeye's Avatar
 
Reputacja: 1 Hawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputację
Portowe miasta zawsze miały swój niepowtarzalny urok. Gwar rozmów w wielu różnych językach, nawoływania sklepikarzy czy głos marynarzy świętujących powrót z kolejnego rejsu. Istna kakofonia dźwięków, a jednak był w tym wszystkim jakiś dziwny czar. Być może przypominał młodemu baronowi inne czasy ... przypominało to oczywiście jego kraj. Manticore ... w końcu wyspiarskie państwo, każdy miał coś wspólnego z morzem.

Zresztą zawsze kiedy wiatr przynosił zapach morskich fal przypominał sobie swoją pierwszą bitwę, gdy Porucznik William Warrington z Książęcego Korpusu Marines wykazał się męstwem. Oczywiście nie ominęła go nagroda, ale mimo tego, że jego dziadek rządził całym państwem, po tych wydarzeniach nikt nie mógł powiedzieć, że swoje stanowisko otrzymał z powodu pochodzenia. Zresztą jego późniejsza służba to udowodniła. Bez zdolności nie dostałby się do jednego z najbardziej elitarnych oddziałów Imperatora, a z pewnością nie zostałby w końcu jego dowódcą.

Zacisnął powieki gdyż do głowy zaczęły wlewać się inne wspomnienia, te przyjemniejsze ... i oczywiście ta najnowsze, te które nadal niosły ze sobą pewną gorycz, ale oczywiście istniała nadzieja ... dopóki żył nadal istniała szansa i los może zostać odwrócony. W końcu wielu szermierzy swoją bronią przepisywało na nowo losy wielu ludzi.

Oczywiście początek tej wyprawy, nie należał do tych wymarzonych przez niego. Miał ochraniać inkwizytora ... zapominając o pewnych osobistych przyczynach, przez które wolałby nie zbliżać się do tej osoby, w znaczący sposób ograniczała jego możliwości wykazania się. Gdyby dostał do dowodzenia, któryś z Pułków ... no cóż od Imperatora nie było co liczyć na więcej podopiecznych. Będzie trzeba w jakiś sposób wykazać się przed Franciszkiem I czy tym jego dowódcą wojsk i być może wtedy otrzyma odpowiednie stanowisko, w tej całej wyprawie.

Przerwał swoje rozmyślania od niechcenie obserwując zebrany na pokładzie tłumek, jego wzrok na chwilę zatrzymał się na jego podopiecznym. Cóż jeżeli będzie trzeba go bronić, to sobie poradzi. Był świetnym szermierzem ... chociaż zawsze gdzieś tam czaili się lepsi, poza tym jeżeli zagrożenie byłoby większe ... cóż wtedy zawsze pozostawały pistolety.

W końcu oparł się plecami o jeden z masztów czekając na rozwój sytuacji i skończenie tej inspekcji. Oczywiście mógłby zaoponować, że to niegodne ... ale zasady na statku były twarde, a poza tym nie było sensu zwracać w tym momencie na siebie uwagi ...
 
__________________
We have done the impossible, and that makes us mighty
Hawkeye jest offline  
Stary 11-06-2009, 01:48   #3
 
Penny's Avatar
 
Reputacja: 1 Penny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemu
Oscar nie brał udziału w uczonych dysputach mocno pachnących lawendą starszych panów. Ani też nie gapił się smętnie w oddalający się ląd zadając sobie filozoficzne pytania na temat sensu życia. Stał na uboczu, oparty plecami o reling i pochylał się nad oprawionym w wytartą skórę szkicownikiem trzymanym w zgięciu łokcia. Wydawało się, że tylko ta czynność zajmuje całą jego uwagę i nie istnieje nic po za tym.

Po za tym wydawał się być za młody na naukowca. Jego twarzy nie znaczyła siatka zmarszczek, a ciemne włosy nie były przyprószone siwizną. Ubranie nie było też nieskazitelnie czyste - bardziej przypominało znoszony i zakurzony strój do jazdy konnej niż stateczne szaty pozostałych badaczy. Można by rzec, że jest to raczej asystent jednego z szacownych naukowców niźli jeden z nich.

Co jakiś czas spojrzenie znudzonych niebieskich oczu wędrowało w górę, ku trzepoczącym na wietrze żaglom, a potem obojętnie prześlizgiwało się po zgromadzonych na pokładzie podróżnikach by następnie znów wrócić na kartkę. W końcu gwałtownie zatrzasnął szkicownik i wcisnął go sobie pod pachę. Umazane węglem palce zaczął wycierać wyciągnięta z kieszeni płaszcza chustką.

Tuż obok jego koledzy po fachu prowadzili zażartą dyskusję na temat bliżej Oscarowi nie znany… Albo tak się tylko mu wydawało, gdyż jego uszy zalewał potok niezrozumiałych naukowych słów. Duval skrzywił się jakby właśnie wypił bardzo kwaśny sok. Wolał nie komplikować sobie życia nadając bardzo prozaicznym rzeczom wymyślne nazwy tylko po to by postronni myśleli o tobie jak o wielkim naukowcu. Był jednak osamotniony w tym twierdzeniu.

Powiódł wzrokiem po zebranych na pokładzie osobistościach uważnie rejestrując kto w jakiej grupie się znajduje. Jego specjalnością byli ludzie i ich kultura, a tutaj miał bardzo dokładny obraz tego, jak dzieliło się społeczeństwo Imperium.

Linnaius właśnie wyrzucił z siebie coś, co przypominało pompatyczne sformułowanie: „Ależ w moim ostatnim traktacie…”, co było dla Oscara niezawodnym znakiem, że trzeba się stąd ulotnić. Nie miał zamiaru przekłuwać nadętego pęcherza jakim w jego mniemaniu był stary naukowiec ani także obnosić się ze swoim ignoranctwem. Wiedział, że starsi panowie w szlafmycach byli nadzwyczaj drażliwi na punkcie swojego ego.

Otworzył szkicownik na niedokończonym jeszcze rysunku „Ostrza Powracajacego” i ponownie ujął w dłoń węgiel. Uniósł głowę i jakby w zamyśleniu zrobił kilka kroków w przód, po czym podjął na nowo przerwany wcześniej szkic.

Gdzieś z tyłu słyszał chrapliwy głos ich kapitana. Uśmiechnął się lekko na wspomnienie tego wilka morskiego. "Nie ma co" - pomyślał. - "Zapowiada się ciekawy miesiąc."
 
__________________
Nie rozmieniam się na drobne ;)

Ostatnio edytowane przez Penny : 17-06-2009 o 16:19. Powód: dodałam dwa słowa by zdanie w czwartym akapicie miało sens
Penny jest offline  
Stary 11-06-2009, 11:59   #4
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Trzy są ponoć rzeczy najpiękniejsze na świecie.
Piękna kobieta w ognistym tańcu.
Koń pełnej krwi w galopie.
Fregata pod pełnymi żaglami.


Hell zgodziłby się bez wahania nawet z tym ostatnim stwierdzeniem gdyby nie fakt, że musiał tkwić na pokładzie owej fregaty przez dobry miesiąc, w towarzystwie osób patrzących na siebie wilkiem. Wybuch poważniejszej kłótni był tylko kwestią czasu. Jeśli ci wszyscy ludzie mieli ze sobą w miarę zgodnie współpracować potrzebny by był cud... Albo naprawdę duże zagrożenie. Pożar na pokładzie... Wąż morski...
Najprzyjemniejszy byłby atak piratów, ale nie można było liczyć na to, że znalazłaby się odpowiednio duża grupa idiotów, którzy zechcieliby zaatakować tak potężną flotyllę...

Na twarzy Hella pojawił się nieco krzywy uśmiech.
Na cuda nie było co liczyć. Prędzej na ludzką głupotę, czego dowody spotykało się co krok.

- Chyba nie wybrałem źle - szepnął tak cicho, że nie dosłyszał tego nawet Edward.


- Edwardzie - powiedział nieco głośniej do giermka, który krzątał się po niewielkiej kabinie, układając w szafkach wyciągnięte z kufra rzeczy. - Dostałem od księcia Franciszka kopertę, pamiętasz?

- Tak jest, panie, oto i ona! – wykrzyknął giermek podając zapieczętowaną kopertę. W jego głosie brzmiało wyraźne zadowolenie.

Hell złamał pieczęć.

"Moi drodzy" - zaczął czytać. - "Czasy są lepsze..."

Po przeczytaniu trzech linijek złożył nagle kartę.

- Coś sobie przypomniałem, Edwardzie - powiedział. - Zejdź proszę na dół i sprawdź, czy zadbano należycie o Fearlessa i Catty. I załatw wszystko z taktem i inteligentnie... Nie chciałbyś chyba biegać pieszo po Nowym Świecie...

- Tak panie - odrzekł giermek. Wyszedł, zamykając za sobą drzwi.

Hell wrócił do lektury.
Edwardowi powierzyłby bez wahania życie, ale cudze tajemnice... Nie mógł dysponować czymś, co nie należało do niego.



List zamieniał się powoli w stosik strzępków papieru, które płonęły, na zawsze skrywając zapisane na nich sekrety. A potem wystarczyło jedno dmuchnięcie, by czarne strzępki sfrunęły przez otwarty bulaj do morza.



Stał na pokładzie, przysłuchując się słowom kapitana.
Może von Terette był świetnym żeglarzem i doświadczonym wilkiem morskim, ale z pewnością nie był dyplomatą. I z równą pewnością można było stwierdzić, że był głupcem. Jak mógł sądzić, że swymi słowami zdoła zastraszyć znajdujących się tu ludzi.
Co prawda na pokładzie kapitan był pierwszym po Bogu, ale na tym samym pokładzie byli ludzie, którzy pokonali Boga i jego wojska.
A może von Terette uważał swe słowa za świetny dowcip...
Żałosne.
 
Kerm jest offline  
Stary 14-06-2009, 01:29   #5
 
merill's Avatar
 
Reputacja: 1 merill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputację
Andre dotarł wreszcie do swojej kajuty, umieszczonej pod pokładem potężnej książęcej jednostki. Rzucił okiem na wystrój pomieszczenia, zadowolony, że zastosowano się do jego próśb. Było urządzone prosto i funkcjonalnie, po żołniersku. Choć nie należał do ludzi preferujących ascezę jak styl życia, to jednak w czasie ważnych podróży czy zadań nie lubił zbytku i przepychu. Uważał, że to rozprasza umysł, tak samo jak bezczynność żołnierzy. Dlatego już rano, zanim przybył na okręt, zlecił swojemu osobistemu sekretarzowi Raelisowi. Młody, wykształcony człowiek z południa Arish sumiennie wywiązywał się z obowiązków, nie miał więc wątpliwości, że zadanie zostanie wykonane bez zarzutu.

Polecił niosącemu jego bagaż żołnierzowi zostawić go przy drzwiach i nakazał mu oddalić się. Zrzucił płaszcz na łóżko i podszedł do okna, by przez nie wyjrzeć po raz ostatni na wybrzeże Arish, ziemi, która piętnaście lat temu stała się jego ojczyzną. Ziemi, którą piętnaście lat temu powitał jako najemnik i uwodziciel cudzych żon, uciekając przed mściwymi mężami w szeregi „smokobójców”, nie myślał, że jego los tak się odmieni. Kim teraz był? Nigdy by nie przypuszczał, że zostanie głównodowodzącym sił księstwa, że poprowadzi jedną z najsłynniejszych w Imperium Akademii Wojskowych… „A jednak”… pomyślał.

- A jednak – powiedział na głos i pomasował swoją bezwładną prawą rękę. Ostatnio bolała go bardziej niż zwykle, zawsze od rana odczuwał bolesne kłucie, które jednak zrzucił na nieco chłodniejszy klimat portowego miasteczka i wyższą wilgotność powietrza. Wydarzenia sprzed piętnastu lat uczyniły go kaleką, jednak jego lewa ręka wystarczyła do zachowania umiejętności szermierczych, które z racji na jego leworęczność, stanowiły wyzwanie dla niejednego przeciwnika. Specjalnie dla niego też, zakłady rusznikarskie Heinrich & Kohl, o wdzięcznym skrócie H&K, zrobiły parę lekkich pistoletów z zamkami skałkowymi, których celność i waga pozwalały skutecznie używać ich lewą ręką.

Patrząc w miejsce na horyzoncie, gdzie błękit wody spotykał się z lazurem nieba, rozmyślał o treści listu hrabiego. W myślach szybko odtworzył sobie jego treść:

Cytat:
„Moi drodzy!

Czasy są lepsze, acz zdarzenia równie niepokojące. Podaruję sobie więc kwiecisty styl, gdyż korespondencja ta ma być tekstem czysto praktycznym. Proszę o jak najszybsze przeczytanie i przyswojenie sobie informacji, które pragnę wam przekazać, a następnie pozbycie się listu. Wielu wrogów chce ocenić, ile wiem – nie pozwólmy im na to.

Nasza kolonia, Agria, się zbuntowała. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. W przeciągu trzech lat dostałem dziesięć meldunków, siedem od Rady, która miała rządzić tamtą ziemią do czasu wyznaczenia przeze mnie konkretnego gubernatora, trzy od Attera, o którym z pewnością słyszeliście wszyscy, po dokonaniu przez niego – jak mniemam – zamachu stanu. Co ciekawe, ceniłem go zawsze za skupianie się na konkretach, w jego listach zaś więcej było o śpiewie ptaków, niż o konkretnych wpływach czy aktywności kolonii innych państw.

Potem wiadomości w ogóle przestały docierać. Do mnie. Z pewnych źródeł wiem, że co trzy miesiące do księstwa przychodzi korespondencja z Agrii. Do kogo – nie mam pojęcia, póki co jej dostawcom zawsze udawało się oszukać nasze służby. Co w niej jest – także nie wiadomo. Bardzo możliwe, że ktoś rządzi zza moich pleców kolonią – czy to poprzez Attera, czy też – patrząc na jego otumanienie, które było widoczne w listach – przez kogoś jeszcze. Oczywiście, pierwszym podejrzanym jest biskup Dorian A’Grynn, lecz przeczucie podpowiada mi, że jest on tylko jednym z członków spisku…

Oto więc wasze główne zadanie. Niech nikt nie myśli o kolonizacji czy pomocy tamtejszym ludom, póki nie dotrzecie do Agrii, nie przejmiecie władzy w tym mieście i nie odkryjecie, co tak naprawdę miało tam miejsce. Dopuszczalne są wszystkie sposoby. Nawet te najbrutalniejsze. To sprawa państwowa, najwyższej wagi.

Uważajcie. Historia sprzed piętnastu lat nauczyła mnie, że widoczny od początku Smok jest jednym z wielu problemów…
Franciszek I de Clee,
książę Arish, hrabia Geutrin
To wszystko już wiedział, albo domyślał się z nastrojów hrabiego i jego zdawkowych wypowiedzi. Domyślał się także, że „ambasador” Imperatora, który zagościł ostatnio na dworze Franciszka, był jego zbyt pilnym „opiekunem”. Świadczyły o tym niespodziewanie i nieprzewidywalne zachowania księcia Arish ostatnimi czasy. Tak samo jak mianowanie jego, głównym dowódcą ekspedycyjnych sił zbrojnych bez wcześniejszych uzgodnień… To wszystko dawało jasne sygnały, że de Clee, nie jest pewien swojej pozycji i boi się o własne bezpieczeństwo. Przez zaufanego posłańca przesłał mu kilka dni przed wypłynięciem zaszyfrowaną wiadomość.

Cytat:

„Spisek… spisek na życie moje musi być zduszony w zalążku… na pokładzie są ludzie, którzy knują… znajdź i użyj wszystkich koniecznych środków by ich zlikwidować”.
To że nie przekazał mu tego osobiście, dodawało sprawie większej wagi, widocznie jego władca obawiał się czegoś i to bardzo. Ostatnie lata nauczyły go pewnych manewrów i poszanowania taktyki, niemniej jednak nie zatracił zmysłu elastyczności. Ta cała sytuacja, zdrada kolonii zamorskich, podróż i spisek na życie Księcia, wymagały elastyczności i spontaniczności w podejmowanych działaniach.

- Chyba będę sobie musiał przypomnieć siebie samego sprzed piętnastu lat…- szepnął sam do siebie.

*****

Usłyszał pukanie do drzwi, powiedział:

– Wejść – i odwrócił się plecami do okna.

Do pokoju weszło czterech mężczyzn, w czarnych mundurach, nowoczesnego kroju, bez żadnych dystynkcji, jedynie z haftowanymi srebrnymi nićmi grotami strzał na rękawach uniformów i kołnierzykach mundurów.

Spojrzał na całą czwórkę i poczuł się dumny. Na wyprawę zabierał jako swoich przybocznych, czterech najlepszych swoich ludzi. Ludzi, z których przynajmniej trójka, nazywała piekło swoim domem.

Najniższy i najszczuplejszy z nich Raelis, był jego adiutantem, jego przeszkolenie wojskowe było podstawowe, jednaj znajomość kilku języków i skończony wydział medycyny na Imperialnym Uniwersytecie w Stolicy, były niezłymi atutami, podobnie jak kilka jego „innych” przydatnych umiejętności, nabytych w Górach Wilczych Kłów. Uniform G.R.O.T. – u, nosił tylko dla niepoznaki.

Pozostała trójka należała do Grupy Reagowania Operacyjno – Taktycznego, eksperymentalnej jednostki, stworzonej na rozkaz hrabiego, do zadań specjalnych, wojny partyzanckiej i sabotażu, a Andre w duchu był z siebie dumny, podobnej jednostki nie posiadał nawet Imperator. Darius Finley, był specjalistą od walki wręcz ciężką bronią, preferował miecz i pistolety, a jako osobisty ochroniarz spisywał się świetnie, w czym nie przeszkadzała mu jego spora postura. Matrim Gale, szczupły i zwinny, o chodzie niczym skradająca się pantera, świetny akrobata i mistrz rzucania nożami, kilka niewyjaśnionych zgonów skorumpowanych urzędników księstwa było na jego koncie. Wreszcie stojący z tyłu, nie rzucający się w oczy, wysoki, ale szczupły Daniel Vaserman, najstarszy, bo prawie rówieśnik Andre, mistrz strzelectwa… były kłusownik, którego al’Thor uratował przed ciemnicą za zabicie jednego z ostatnich turów w Książęcych Borach, ale za to z niewiarygodnej odległości.

Pierwszy odezwał się sekretarz:

- Panie, rozkazy dla żołnierzy już sporządzone, niezwłocznie rozdam je rotmistrzom. Broń i wyposażenie piechoty również zostały zabezpieczone zgodnie z twoimi wytycznymi. Kawalerzyści także są już w swoich lukach podróżnych. Sprawdziłem ilość spyży dla koni i wyrzuciłem na zbity pysk masztalerzy, zastępując ich wskazanymi przez Ciebie Marszałku. Żołnierze dostali również od oficerów polecenie zachowania czujności i nie wszczynania burd z rycerstwem, pod groźbą chłosty jak zasugerowałeś. Ogólnie stan i morale oceniam na bardzo dobry, ilość jedzenia i wody pitnej wystarczy na całą podróż.

- Dziękuję Raelisie, świetnie się spisałeś… a Wy Kompani co powiecie? – zwrócił się do żołnierzy per „kompani”, bo za takich ich uważał, nie wymagał od nich służalczości, jedynie wierności i dyscypliny.

- G.R.O.T jest już zakwaterowany, razem z resztą wojska, zgodnie z poleceniami umundurowani w uniformy zwykłych muszkieterów, wyposażenie i broń jednostki są odpowiednio zabezpieczone i pilnowane. Nikt się nie domyśla, że grupa uderzeniowa także jest na pokładzie. Kabina dla nas czworga, także jest na wprost Pańskich drzwi Marszałku, tak jak zarządziłeś.

- Świetnie, pora teraz udać się na pokład, zaraz będziemy wypływać, warto tam być. Poza tym, muszę się spotkać ze starym przyjacielem.

*****

Pokład książęcego galeonu był zatłoczony, kto żyw wybył z kajut i luków podróżnych by przyglądać się pożegnaniu jakie urządzili mieszkańcy miasta portowego. Po nieco przydługawym przemówieniu ich „kapitana” flotylla statków odbiła od nabrzeża, kierując się w stronę otwartego morza. Słów dowódcy statku Andre nawet nie komentował, tak samo jak jego pochodzenia, wyszkolenia czy kompetencji. Wiedział, że z pięciu oficerów tego statku, trzech ukończyło jego Akademię, na wydziale Navy, niestety nepotyzmu do końca nie udało się jeszcze wyplenić ze struktur urzędniczych.

Po chwili żagle nad ich głowami załopotały nabierając powietrza, a liny i maszty zajęczały pod naporem silnej bryzy, która miała ich wyprowadzić na otwarte morze, czy raczej ocean.

Marszałek lustrował ludzi stojących na pokładzie. Wyraźnie podzielili się na odpowiadające ich stanom grupy i dyskutowali wewnątrz nich, ewentualnie od czasu do czasu spoglądając często z nieukrywaną niechęcią na pozostałych, lub posyłając fałszywe uśmiechy. „Jak szczury w klatce, zmuszone do wyścigu zrządzeniem Losu.” – pomyślał al’Thor, stawką jego wyścigu była jednak przyszłość Arish i życie Księcia Franciszka, nie mógł przegrać tej rywalizacji. Otoczony swoimi oficerami i żołnierzami obserwował, jak ląd oddala się od nich szybko. Po kilkunastu minutach widzieli już tylko szczyt wieży portowego fortu.

Odgłosy kłótni i rzucane wyzwiska szybko do niego dotarły. Może rękę miał niesprawną, ale słuch nadal dobry. W obstawie swoich czterech przybocznych szybko podążył w kierunku odgłosów potyczek słownych. Stanął między dwoma obrzucającymi się obelgami stronnictwami i zrzucił kaptur, do tej pory zakrywający jego twarz. Na widok dystynkcji i miny Marszałka muszkieterowie zbladli. Andre odezwał się głośno do swoich rycerzy:

- Czyście manier w chlewach się uczyli? Rozkaz od teraz taki, że macie mordy zamknąć i w pyskówki się nie wdawać, i podobnych nie prowokować. Za wykroczenia w tym zakresie doraźna kara chłosty obowiązuje od teraz. Czym jesteście? Bandą niezdyscyplinowanych fircyków? Czy dumą książęcej piechoty i kawalerii?

Nastała cisza, żołnierze wbili wzrok w podłogę.

- Nie zrozumieliście?! Pytałem się kim kurwa jesteście?

- Dumą Arish!!! – odkrzyknęli zgodnie.

- I tak ma pozostać, a teraz pod pokład, zostają tylko wartownicy. I niech mi który, pół nosa wyściubi spod pokładu, to was tam jasny szlag trafi!!!

Odwrócił się do swoich oficerów i przybocznych, z zadowoleniem stwierdzając, że jego przemowa zrobiła na nich wrażenie. Nie chwalił się sam specjalnie, ale jednej zalety nie potrafił sobie odmówić, wiedział jak należy rozmawiać z żołnierzami, dla nich trzeba być czasem jako kat i ciemiężyciel, a czasem jak ojciec czy kompan. Sam przecież zaczynał jako najemnik. Dzisiaj trzeba było pokazać tę mniej przyjemną stronę charakteru.

Po chwili na pokładzie zapanował spokój i porządek. Ruszył w stronę grupy rycerstwa, zarówno tego wolnego, jak i spod Zakonnych sztandarów. Stanęli przed nimi i jego przybocznymi murem, murem stali pancerzy płytowych i różnokolorowych proporców.

Dał znać ręką swoim ludziom, by zdjęli ręce z broni. Stał cierpliwie przed zaciętymi twarzami rycerzy, kiedy zza ich pleców rozległy się karcące okrzyki.

- Z drogi gówniarze!!! Co wam języków w gębach zabrakło, a grzeczność zostawiliście pod pokładem albo w koszarach? Rozstąpić się psia krew bo sam po mordach dam.

Andre rozpoznałby ten donośni i dziarski głos wszędzie. Potężnej postury rycerz, mimo siwych włosów, wielu zmarszczek i podeszłego wieku, szedł w jego stronę, a rycerstwo rozstępowało się przed nim, zarówno szacunku, jak i pod wpływem ciętego języka rycerza. Był to bohater Arish, wojownik legenda, symbol, także symbol przemijającej epoki – Archibald de Valsoy.

Przez chwilę stali, patrząc na siebie poważnie, by po chwili rzucić się sobie w ramiona, witając się serdecznie. Andre był świadom różnic w ich światopoglądach, jednak zbyt wiele złego i dobrego razem przeszli, by teraz się wzajemnie nie szanować.

- Witaj stary druhu, widzę, że krzepa i zdrowie dopisuje, cieszę się z tego powodu niezmiernie. Ot los przewrotny znów nas zetknął na szlaku. Teraz jednak na zamorskim…

- Ojczyzna wzywa… i takie tam patriotyczne bzdury – odparł z wrodzoną szczerością Archibald. – Co tam słychać u Ciebie? Marszałku? – dodał z przekorą to ostatnie słowo.

- Dużo się działo Archibaldzie, oj dużo, może zaprosisz starego druha na kieliszeczek czegoś mocniejszego do kajuty? – odparł Andre, całkiem poważnie już patrząc mu w oczy.

De Valsoy roześmiał się na głos:

- Na kieliszeczek? I kto tu się starzeje? Haha… możemy iść, ale chyba nie myślisz, że na kieliszeczku się skończy? – mówiąc to, rubaszny uśmiech nie schodził z jego porytej głębokimi zmarszczkami twarzy. – Chodź ze mną stary druhu – ruszył przed Andre, prowadząc go do swojej kabiny. Al.’Thor dał rozkaz swoim ludziom by poczekali na niego na zewnątrz.
 
__________________
Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451

Ostatnio edytowane przez merill : 14-06-2009 o 08:38.
merill jest offline  
Stary 14-06-2009, 02:58   #6
 
Angrod's Avatar
 
Reputacja: 1 Angrod ma w sobie cośAngrod ma w sobie cośAngrod ma w sobie cośAngrod ma w sobie cośAngrod ma w sobie cośAngrod ma w sobie cośAngrod ma w sobie cośAngrod ma w sobie cośAngrod ma w sobie cośAngrod ma w sobie cośAngrod ma w sobie coś
Stara sieć rybacka była szorstka w dotyku. Mokre włókna naprężały się w dłoni, lecz nie było słychać charakterystycznego skrzypiącego dźwięku szamoczących się wewnątrz ryb. Tym razem sieć była pusta. Za wyjątkiem wilgotnego skrawka papieru. Mężczyzna podciągnął się jedną ręką za cumę na nabrzeże, wspinając się po niebezpiecznie śliskich od osadzających się glonów kamieniach. Na pewnym gruncie ostrożnie, delikatnym ruchem rozłożył sieć, uważając by pergamin nie rozpadł mu się w rękach. Dobrej jakości papier listowy nie był jednak długo w wodzie i dał się wyswobodzić z drobnych skrętów rybackiej linki. Tusz był całkiem rozmazany.

*****
Żeglarze oczywiście zgodzili się odstąpić żar z paleniska. Właśnie skończyli posiłek, tak cudownie inny od pokładowej papki serwowanej przez kuka i żadnemu nie chciało się skoczyć tych paru metrów po wodę do gaszenia, a i w pęcherzach jakoś nie było potrzebnego zapasu. Zatem radośnie ruszyli uzupełnić braki. Mężczyzna został sam. Uważnie rozprostował pergamin nad żarem i trzymał go tak przez moment. Po chwili wyjął z woreczka ciemny proszek i posypał nim jedną stronę kartki. Gdy ta wyschła efekty tych zabiegów wciąż nie były widoczne. Papier wyglądał jeszcze gorzej niż po wyłowieniu, tuszu kompletni nie było widać. Mężczyzna jednak nie wydawał się być tym przejęty. Zdmuchnął z pergaminu resztki pyłu i powoli przejechał po nim palcem. Wyraźnie poczuł ślady, które w strukturze kartki wyżłobiło pióro. Przejechał palcem po całym tekście dwukrotnie, dochodząc do słów:

"Franciszek I de Clee,
książę Arish, hrabia Geutrin
"

List wylądował w palenisku.

*****

- Naprawdę chcesz się zamienić za kajutę na Zdobywcy? - Powiedział z niedowierzaniem bosman przekładając w palcach bogato zdobiony pierścień - Nie żeby mi to przeszkadzało, ale musisz jeszcze przekonać - w tym miejscu siarczyście splunął na keję - tego szczura von Terette.

*****

Kapitan Haerling von Terette był zbyt zaskoczony żeby skląć swojego rozmówcę.

- Nie wiem jakim sposobem dostałeś się na Zdobywcę i jeszcze pchasz się do mnie. Ale daj mi jeden cholerny powód dlaczego na bosmana miałbym wziąć ślepego?

- Kapitan Khedar też miał co do mnie wątpliwości, początkowo. - Mężczyzna podwinął rękaw ukazując tatuaż na przedramieniu. Prosty wzór składający się z kilku obręczy.

Von Terette spojrzał z pewnym uznaniem na symbol. lecz zaraz powrócił to swej niezadowolonej miny.
- I tak nie lubiłem tej świni - splunięcie - niech go szkorbut wykręci. Dobra nie mam czasu na te bzdety. Cholera masz tę kajutę. Khedar dał sobie z tobą radę to i ja nie będę gorszy. - Kapitan zatrzymał się jeszcze gdy miał odejść - Tylko pamiętaj raz się nie sprawdzisz, a odsyłam cię skąd przylazłeś, wpław. I jeszcze raz mi powiedz jak na ciebie wołają?

- Hadrian de Nocard panie kapitanie.

*****

Młody, smukły mężczyzna o ciemnych, prostych włosach stał oparty o rzeźbioną flaszburtę. Gdyby nie to, że jego oczy skryte były pod przepaską z ciemnego materiału sprawiałby wrażenie zapatrzonego w horyzont. Ubrany był prosto, po żołniersku z lekką szlachecką elegancją.



Nie wiadomo skąd, jego zaciszne miejsce nawiedziła grupa dyskutantów rozprawiających o roli współczesnej armii. Hadrian nie dał się wciągnąć w rozmowę. Co znacznie ułatwiło mu przybycie znamienitych postaci w osobach Archibalda de Valsoya i marszałka Andre al'Thora Przywitał ich z szacunkiem, lecz nie zamierzał wtrącać się w rozmowę. Odszedł kawałek w poszukiwaniu odosobnienia, lecz i tu natknął się na kolejnego pasażera statku. Już wcześniej rozpoznał słynnego pogromcę smoka, Hella de Mer. Postanowił skorzystać z tak miłej okazji.

- Dzień dobry, chciałbym się panu przedstawić.- Wyciągnął doń rękę - Jestem Hadrian de Nocard, wyrażenie "wiele o panu słyszałem" brzmi w pana przypadku dość trywialnie. - Uśmiechnął się - Proszę wybaczyć mi śmiałość, ale chciałbym zapytać co spowodowało pańską decyzję o przyłączeniu się do rejsu? Czyżby w Nowym Świecie odkryto już smoki?
 
Angrod jest offline  
Stary 15-06-2009, 03:19   #7
 
K.D.'s Avatar
 
Reputacja: 1 K.D. ma z czego być dumnyK.D. ma z czego być dumnyK.D. ma z czego być dumnyK.D. ma z czego być dumnyK.D. ma z czego być dumnyK.D. ma z czego być dumnyK.D. ma z czego być dumnyK.D. ma z czego być dumnyK.D. ma z czego być dumnyK.D. ma z czego być dumnyK.D. ma z czego być dumny
Pan Stibbings zdjął wprawnym ruchem okulary z nosa i przetarł rąbkiem szerokiego rękawa. Stary skryba czuł się niekomfortowo w swych obszernych, ciemnych szatach, które przyciągały promienie słoneczne jak gówno muchy i piekły mężczyznę żywcem od środka, a w ocienionej karocy, w której przyszło mu teraz przebywać, efekt ten był spotęgowany niewielką ilością miejsca i absolutnego braku świeżego powietrza.
Ale to, czego naprawdę pan Stibbings nie lubił w upale, było to nieprzyjemne odczucie, gdy przepocona bielizna przykleja się do…
-Alfredzie- Z zadumy nad swym marnym losem wyrwał skrybę cichy, acz głęboki głos. Jeden z tych nie znoszących sprzeciwu. Jeden z tych nie znoszących wszystkiego. –Alfredzie, zdaje się, że jesteśmy na miejscu. Otwórz mi drzwi- Nakazała mroczna – tak, mroczna, nie ciemna, widać było ją całkiem dobrze – figura zasiadająca naprzeciw niego.
Pan Stibbings roztarł wiecznie upstrzone atramentem dłonie – mimo gorąca, poczuł, że nieco mu zdrętwiały, i z cichym ‘tak, mistrzu Skilgannon’, otworzył małe, lakierowane drzwiczki czarnej jak kawa karocy. Najpierw wysiadł on – zawsze wysiadał pierwszy – a potem, odsuwając się na bok, zrobił przejście dla swego zwierzchnika.

Pod wieloma względami Lord Inkwizytor prezentował się dobrze. Był wysoki – pan Stibbings, sam mierząc niemal sześć stóp wzrostu jak przystało na rasowego imperyjczyka, sięgał mu czubkiem łba do nosa, i na dobrą czwartą część tej wysokości szeroki w barach. Mimo potężnego upału obnoszący się w swoim podróżnym stroju – bogato zdobionym i drogim, acz z pewnością mocno używanym płaszczu, ciężkim i przystosowanym raczej do zmiennej pogody na Ziemiach Niczyich niż słonecznego zagłębia jakim był ten port.
Z niesmakiem pan Stibbings zauważył, że mimo jego usilnych starań i ogromnej dozie perswazji Lord Inkwizytor nie kłopotał się oddaniem odzienia do krawca – z tyłu, pod półpeleryną, nadal widniały dwie szerokie na kciuk dziury wyrwane kulami z półhaka.
Pan Stibbings wyrzucał sobie, że sam się za to nie wziął, kierując się w stronę półki bagażowej z tyłu pojazdu. Wziął tylko jeden pakunek – podłużną, mahoniową skrzynkę, szeroką na dwie i pół dłoni, na półtorej głęboką i od pasa do ziemi długą, resztę zostawiając nielicznej, ponurej jak śmierć służbie.

Ku swojemu przerażeniu stary skryba dostrzegł, że jego Lord jest już w drodze na pokład, stawiając długie marszowe kroki i powiewając efekciarsko połami swego zdobnego płaszcza. Klnąc na czym świat stoi, starzec usadowił skrzynkę pod pachą, zakasał togę drugą ręką i w niezdarnych susach pokicał za inkwizytorem, mając nadzieję, że pod jego nieobecność Lord Inkwizytor nikogo nie zabije.



Słynny już inkwizytor

Logen z namaszczeniem poprawił na głowie szerokoskrzydły kapelusz, niejako symbol swej profesji, i zerknął ostrożnie spod jego ronda na snujących się po statku jak grzyby po wątrobie współtowarzyszy.

Wzrok jego spoczął na ‘poruczniku’ Warringtonie, jego opiekunie, żołnierzu o wyrazie twarzy któremu mogłoby pozazdrościć końskie prącie. Całym sobą emanował tym delikatną, lotną wonią skoncentrowanej odwagi, a jego miękki krok sugerował niepospolitego szermierza – szablonowy oficer…
A jednak jego obecne zadanie i jeden rzut oka na jego ludzi dawało znać, że to obecnym stanem zwykły kapitan oddziału żołnierzy fortuny, żaden wielki jenerał. Zdegradowany weteran? Pewno jest łasy na pochlebstwa i śpieszno mu nachapać sobie jeszcze więcej bitewnej chwały, wkupić się w łaski – ani chybi nie patrzy mu się, żeby ochraniać jakiegoś ważniackiego klechę takiego jak Logen. Inkwizytor czuł, że w razie czego będzie można na tym człowieku polegać – na służbistach takich jak on polegają wszystkie armie świata, a jeśli teraz na dodatek byłby najemnikiem na usługach Imperatora, to dodatkowo jego lojalność leży tam, gdzie na stół posypało się najwięcej złota. A nikt nie płaci lepiej niż Imperator.

Inkwizytor wrócił myślami do niedawnego przemówienia i uśmiechnął się pod nosem, choć uśmiech ów miał w sobie tyle wyrazu co fałdka na różowym lilaróżowym prześcieradle. Kapitan von Terette z całą pewnością miał takie jaja, że trzeba je nosić za nim w koszyku. Należało docenić styl, z jakim wlazł z kamaszami na dumę tych wszystkich zaściankowych oficerów, książęcych bękartów i inszych arishyjczyków, w których na pewno nieźle się teraz zagotowało. A oni, w przeciwieństwie do na przykład Logena, który mógł przejąć cały ten kram w jednej chwili – i nie zawaha się tego zrobić, jeśli coś głupiego wpadłoby do głowy którejkolwiek ze stron – nie mogli kiwnąć w tej sprawie palcem, póki byli na pełnym morzu w towarzystwie czterech imperialnych okrętów wagi ciężkiej.

Z niezdrową ciekawością Skilgannon przyglądał się młodemu marynarzowi, wytatuowanemu do poziomu w którym przypominał spersonifikowane płótno jednego z tych nowoczesnych malarzy od cycków i potworów, który z niejakim dystansem podszedł do niego i wystosował świetne zamaskowane jako grzeczna prośba kategoryczne polecenie dobrowolnemu poddaniu się powierzchownej inspekcji, będącej rutynową czynnością podczas każdej podróży na każdym okręcie pod imperialnym kapitanem. Chłopak musiał wyuczyć się tej formuły z książki i z całą pewnością często z niej korzystał, o czym świadczył chłodny profesjonalizm, z jakim przystąpił do roboty, nie zawiązując nawet kontaktu wzrokowego czy czekając na przyzwolenie. Gdy skończył, nieco już bledszy, zasalutował i pospiesznie się oddalił.

Inkwizytor poczuł ten nieprzyjemny ciężar w żołądku, ciężar jego własnej legendy, aury którą roztaczał wokół siebie jak woń zgniłego sera. Było mu niemal przykro, gdy gdziekolwiek spojrzał, ludzie nagle znajdowali jakiś superciekawy punkt na niebie albo pod swoimi stopami, który natychmiastowo wymaga ich pełnej, niepodzielnej uwagi. Duchowieństwo patrzyła nań niemal z otwartą nienawiścią… a przecież jego powinni się bać tylko grzesznicy. Ergo, na tym statku nie ma nikogo kto nie zasługuje na porządny stos.
Ale nie oni.
Na statku kręciło się parę osób. Nieznanych mu w większości z widzenia czy rozmowy, za to dobrze znanych ze słyszenia. O takich jak oni było po prostu głośno. Z całą pewnością te wszystkie zgniłe liście szeleszczące na wiatrach chaosu nie robiły na nich żadnego wrażenia. Miła odmiana dla Lorda Inkwizytora. I długo oczekiwany smaczek dla jego misji, która rozpocznie się już, teraz, na tym statku…

Rycerstwo żarło się z wojskiem jakby nie było jutra. Inkwizytor pokręciłby na to nosem, gdyby tylko był wyposażony w jakiekolwiek neurologiczne połączenie ośrodka okazywania dezaprobaty dla głupiego kurwa objebywania się po jebanym kurwa pokładzie, z mięśniami twarzy. Na szczęście takiego połączenia nie było, bo inkwizytor poruszałby się w stanie permanentnego skurczu facjaty, a to z kolei mogłoby da komuś błędne wrażenie, że kryje się za nią coś choć powierzchownie ludzkiego.
Jebać żołdactwo i słomę z ich butów, prychnął w myślach inkwizytor. Gdzie podziały się czasy, w których mógł dzielić jedno pole bitwy z odważnymi mężczyznami i kobietami(w postaci pułku pielęgniarskiego rzecz jasna), i niemal zaufać? E, no tak, te czasy nie minęły, ot, towarzycho nie to.

-Alfredzie, bądź tak dobry- Mruknął pod nosem Logen, a pan Stibbings, który dotychczas orbitował spokojnie tuż za plecami swego zwierzchnika, jak na zawołanie zniknął jak kamfora, zabierając ze sobą drogocenne pudło, w którym spały smoki.

Skilgannon poczuł przemożną chęć socjalizowania się, jak to zwykle miał w zwyczaju gdy wpadał między bandę ludzi, których kiedyś będzie musiał zabić. A nawet jeśli nie będzie musiał, wolał szykować się na każdą ewentualność. Szerokim łukiem ominął dwóch podstarzałych pederastów, w których rozpoznał, jeśli wierzyć portretom wiszącym w każdej arishyckiej loży, legendarnych Andre Al’Thora i Archibalda de Valsoy(który był po prostu monstrualnie antyczny), żywych(?) legend jak Imperium długie i szerokie, wojowników i dowódców jakich świat nie widział i z całą pewnością po ich śmierci już nie zobaczy. Inkwizytor poczuł się przy nich jak zwiedzający muzeum patrzący na zmumifikowane kocem pajęczyn eksponaty z minionego tysiąclecia.

Hell de Mer. Inkwizytor już poprawił się w myślach na ‘Chuy de Bill’. Nie wiedział czemu – coś w smokobójcy, jeśli w rzeczywistości był to ów słynny smokobójca a nie imiennik, wprawiało go w zdenerwowanie. Jakieś wewnętrzne łaskotanie pod sercem, gdy człowiek zbliża się do klatki z lwem.
Dalej… momencik, czy ktoś za nim chodzi?
William Warrington, ochroniarz. Prawie o nim zapomniał.

-Panie poruczniku… panie baronie?- Odezwał się tak ciepło jak potrafił. Spierdolił to strasznie. –Panie Warrington– Zdecydował się w końcu. -Widzę, że jesteś bardzo zaangażowany w swoje zadanie. Niemal cię nie usłyszałem- Pochwalił mężczyznę.
–Mam nadzieję, że nie będzie pan miał nic przeciwko jeśli spytam…- Zadumał się inkwizytor, pocierając orękawiczoną dłonią brodaty podbródek. –Czy to zadanie – opieki nade mną, rzecz jasna – to jedyny powód, dla którego zdecydował się pan na te podróż w tak… - Łaciatym, pomyślał inkwizytor. -…ciekawym towarzystwie? Tak, oczywiście, z rozkazu jaśnie nam panującego Imperatora, ale czy mam przez to rozumieć, że po dopłynięciu do celu opuści pan nasze towarzystwo?- Dopytywał się ten klecha o twarzy zawodowego matkojebcy.
Nie wzbudzał sympatii, ale jego głos nie zdradzał drwiny. Był dość chłodny i oficjalny, z pewną doza uprzejmej ciekawości.
 

Ostatnio edytowane przez K.D. : 15-06-2009 o 17:12.
K.D. jest offline  
Stary 17-06-2009, 18:15   #8
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Człowiek, który go zagadnął, chociaż miał dość bladą twarz, raczej nie wyglądał na takiego, co z powodu kalectwa spędziłby całe życie przy kominku, w domowych pieleszach. Wprost przeciwnie.
I z pewnością nie sprawiał wrażenia bezradnego lub zagubionego.

- Hell de Mer - uścisnął wyciągniętą w jego kierunku dłoń. - Witam, panie Hadrianie - powiedział.

Przez moment nie odpowiadał na pytanie natury jakby nie było zasadniczej. Przyglądał się swemu rozmówcy.
Po czym rozpoznał on 'zabójcę smoka'? Po krokach? Ktoś mu wskazał Hella?

- Na Przebudzonego. Żadnych smoków... - uśmiechnął się. Trudno było odgadnąć, czy chodziło mu o to, że już nie chce zobaczyć żadnego smoka, czy też o to, że nikt jak na razie nie wspomniał o smokach w Nowym Świecie. - Mały spacerek. Dla przyjemności.

- Pozazdrościć trybu życia - Hadrian odwzajemnił uśmiech - Inni dla przyjemności uprawiają kwiaty, pan zdobywa nowe lądy. To się nazywa rozmach. - Mężczyzna wypowiadał się swobodnie, z podniesioną głową, bez przesadnej gestykulacji, przestępowania z nogi na nogę, nie mówiąc oczywiście o uciekaniu wzrokiem. - Sądząc po zebranym towarzystwie wiele zebranych podziela pański sposób spędzania wolnego czasu. Podejrzewam, że zna pan przynajmniej część z nich, nieprawdaż?

- Zdobywanie nowych lądów? - Hell pokręcił głową. Ruch zgoła nieprzydatny podczas rozmowy z Hadrianem. Uśmiechnął się, uświadamiając sobie ten fakt. - Nic bardziej mylnego.

Milczał przez sekundę lub dwie. Zanim jednak Hadrian zdążył cokolwiek wtrącić Hell mówił dalej.

- Nawiązując do pańskiej analogii o kwiatach. To nie jest tak, że muszę mieć kwiaty w wazonie. Wystarczy mi jego piękno, zapach. Zrywanie to rzecz zgoła niepotrzebna. W ten sposób niszczy się tylko piękno, które bez nożyc ogrodnika może przetrwać jeszcze długie dni i cieszyć wiele innych osób.

- Czyżby? -Hadrian przechylił lekko głowę w bok - Nie chciałbym się wdawać w zbyt rozbudowane metafory, ale niech pan zwróci uwagę na nazwy okrętów: Zdobywca, Młot Sprawiedliwości, Ostrze Powracającego. Nie kojarzą się raczej z ogrodnictwem. Można by się zastanawiać, - mimo, że mówił powoli zrobił jeszcze krótką pauzę, - po co ludzie zrywają kwiaty. Albo po co płynie z nami całkiem spora ilość wojska.

- Nie widziałem jeszcze okrętu, który nazywałby się na przykład 'Stokrotka'. Zawsze muszą być jakieś szumne i dumne nazwy - powiedział Hell. - Ma to zapewne działać deprymująco na ewentualnych przeciwników.

- Jeśli zaś chodzi o żołnierzy, to już by pan musiał porozmawiać z panem marszałkiem. To jego ludzie. Mi osobiście nie są oni do niczego potrzebni. Chyba, że spotkamy tam smoka... Ale zawsze uważałem, że duża liczba zdyscyplinowanych ludzi idealnie się nadaje na przykład żeby coś zbudować. Powiedzmy drogę.

- Dość optymistyczna możliwość - zaśmiał się serdecznie Hadrian. - Ale tak to już jest ze zdyscyplinowanymi ludźmi, słuchają się rozkazów. Miejmy nadzieję, że te będą mądrze wydawane.

- Ja też. Nie sądzę bowiem - w głosie Hella zabrzmiało rozbawienie - by choć jeden z tych zdyscyplinowanych ludzi zechciałby wykonać jakiś mój rozkaz. Prędzej by wszczęli dyskusję na temat "Smok a nowoczesne wojsko". I zostałbym przytłoczony argumentami o głupim szczęściu, braku dyscypliny i współpracy. I stwierdzeniem, że trzeba było zostawić smoka dla nich, bo oni by wiedzieli lepiej...

- Ale - Hell wrzucił kamyk do ogródka rozmówcy - nie tylko ja jadę do Nowego Świata. Do której z licznych grup znajdujących się na tym statku można pana zaliczyć? Naukowców? Żołnierzy? Marynarzy? Należy się pan może do świty jego dostojności inkwizytora, czy też znalazł się pan w orszaku któregoś z rycerzy?

Hell ponownie przyjrzał się swemu rozmówcy.
Blada twarz mogła równie dobrze sugerować dłuższy pobyt w pomieszczeniach zamkniętych, jak i zamiłowania do nocnego trybu życia. Ta druga możliwość, uwzględniając kalectwo Hadriana - jeśli było prawdziwe - była bardzo prawdopodobna.
Przeniósł wzrok na dłonie Hadriana.
Zagojone pęcherze po wewnętrznej stronie sugerowały, że ten człowiek wiedział, co to praca fizyczna. I że zajął się tą pracą całkiem niedawno, inaczej takich śladów by już nie było.
Same dłonie były zadbane, ale nie była to staranność dworskiego dandysa.
 
Kerm jest offline  
Stary 17-06-2009, 19:30   #9
Konto usunięte
 
Mira's Avatar
 
Reputacja: 1 Mira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputację
Kiedy w wieku szesnastu lat zabiło się boga...
Kiedy zostało się obdarzonym nadludzką potęgą będąc ledwo odrosłym od ziemi chłystkiem...
Niewiele jest w stanie człowieka już zaskoczyć.
I nie ma właściwie nic, co mogłoby przyspieszyć bicie jego serca.
Kiedy poznało się najgorszy strach, a granica między śmiercią a życiem została zatarta, życie po prostu staje się nudne.
Nic, tylko żmudna egzystencja z dnia na dzień, z dnia na dzień.
Czy jest jeszcze na co czekać?
Czy jest sens, by żyć?
Te pytania każdego niemal ranka nawiedzały Sarę Aviante.
Bez względu gdzie się budziła, zawsze była postrzegana jako Wiosenne Ostrze – ludzka broń, wyrocznia i Nemezis w jednej osobie.
Ale nigdy prawdziwa kobieta.

***

Kajuta, którą przyznano Sarze Aviante, była wygodna i nadzwyczaj przestronna, ironicznie jednak dużo skromniejsza niż ostatnia. Sława Hebanowej Syreny wśród ludzi morza była tak już rozpowszechniona, że na „Marry Lou” bez mrugnięcia okiem dostała ona kapitańską kajutę tylko do własnej dyspozycji.

Zrzuciwszy niedbale płaszcz na szeroką koję, kobieta o długich, kruczoczarnych włosach oraz urodzie porcelanowej lalki podeszła do niewielkiego, okrągłego okienka. Ciemnymi niby bezksiężycowa noc oczyma powiodła odruchowo ku morskiej topieli, szukając w niej złudnego ugaszenia, dla trawionego przez smoczy ogień ducha. Doszło bowiem już do tego, że wodny żywioł był dużo bliższy alchemiczce niż ociosane przez człowieka przedmioty zbytku.

Choć dopiero co spotkała swego najlepszego przyjaciela – sir Archibalda oraz porzuconego przed jedenastoma laty męża, jej myśli uleciały znacznie dalej. Coś ją niepokoiło... aura dwóch mężczyzn, których przy okazji wsiadania na pokład mijała... Jeden wysoki, o władczych ruchach, drugi zaś młody, gołowąs można by rzec, z przepaską na oczach... Obaj sprawiali (a drugi w szczególności), że w martwym sercu Wiosennego Ostrza zagościł niepokój. Czyżby ich intencje nie były czyste? A może stały za nimi siły znacznie potężniejsze niż władca Arish?

Z namysłu wyrwało Sarę dudnienie otwieranych drzwi. Bez pukania.

- O rzesz kurrrropatwa nasrała na czapkę bosmana! Jozzua nie kłamał, mamy babę na statku! – niewysoki, żylasty jegomość w stroju majtka wtoczył się do kajuty i bezczelnie wybałuszał oczy na Sarę i wykrojenie jej dekoltu - I do tego taka ślicznota! Ja pierdykam... Genek, cho-no-tukej! Przywitamy się z panienką...

Na to zawołanie w drzwiach pojawił się drugi, bliźniaczo podobny jegomość, zapewne spokrewniony z krzykaczem. Ten jednak zamiast ślinić się, cofnął się niby oparzony. Widać sam nie wiedział czy powinien coś powiedzieć, czy po prostu wziąć nogi za pas. Tymczasem kobieta z niewzruszonym spokojem patrzyła na obu jegomościów, oczekując działania z ich strony.

- Co ci, Geniu? – zapytał zdziwiony brat.
- Ty debilu! – wybuchnął wreszcie tamten odnajdując język w gębie – Toż to nie babisko jakieś, tylko Hebanowa Syrena we własnej osobie. Pa...panienka wybaczy! Brat młodszy, krócej pływa i jeszcze panienki nie widział, ja zresztą też... tylko raz jeno, ale... ja przepraszam, przepraszam najmocniej. My już idziemy!

W mgnieniu oka, pociągnąwszy za sobą zdębiałego majtka, mężczyzna zniknął na korytarzu, kłaniając się jeszcze raz i zamykając za sobą ostrożnie drzwi. Sara zaś wciąż stała milcząca, a jedyna reakcją na całe zajście był wykwitły na jej wargach, delikatny uśmieszek. Zły uśmiech.
 
__________________
Konto zawieszone.
Mira jest offline  
Stary 18-06-2009, 21:30   #10
 
Angrod's Avatar
 
Reputacja: 1 Angrod ma w sobie cośAngrod ma w sobie cośAngrod ma w sobie cośAngrod ma w sobie cośAngrod ma w sobie cośAngrod ma w sobie cośAngrod ma w sobie cośAngrod ma w sobie cośAngrod ma w sobie cośAngrod ma w sobie cośAngrod ma w sobie coś
Człowiek, który go zagadnął, chociaż miał dość bladą twarz, raczej nie wyglądał na takiego, co z powodu kalectwa spędziłby całe życie przy kominku, w domowych pieleszach. Wprost przeciwnie.
I z pewnością nie sprawiał wrażenia bezradnego lub zagubionego.

- Hell de Mer - uścisnął wyciągniętą w jego kierunku dłoń. - Witam, panie Hadrianie - powiedział.

Przez moment nie odpowiadał na pytanie natury jakby nie było zasadniczej. Przyglądał się swemu rozmówcy.
Po czym rozpoznał 'zabójcę smoka'? Po krokach? Ktoś mu wskazał Hella?

- Na Przebudzonego. Żadnych smoków... - uśmiechnął się. Trudno było odgadnąć, czy chodziło mu o to, że już nie chce zobaczyć żadnego smoka, czy też o to, że nikt jak na razie nie wspomniał o smokach w Nowym Świecie. - Mały spacerek. Dla przyjemności.

- Pozazdrościć trybu życia - Hadrian odwzajemnił uśmiech - Inni dla przyjemności uprawiają kwiaty, pan zdobywa nowe lądy. To się nazywa rozmach. - Mężczyzna wypowiadał się swobodnie, z podniesioną głową, bez przesadnej gestykulacji, przestępowania z nogi na nogę, nie mówiąc oczywiście o uciekaniu wzrokiem. - Sądząc po zebranym towarzystwie wiele zebranych podziela pański sposób spędzania wolnego czasu. Podejrzewam, że zna pan przynajmniej część z nich, nieprawdaż?

- Zdobywanie nowych lądów? - Hell pokręcił głową. Ruch zgoła nieprzydatny podczas rozmowy z Hadrianem. Uśmiechnął się, uświadamiając sobie ten fakt. - Nic bardziej mylnego.

Milczał przez sekundę lub dwie. Zanim jednak Hadrian zdążył cokolwiek wtrącić Hell mówił dalej.

- Nawiązując do pańskiej analogii o kwiatach. To nie jest tak, że muszę mieć kwiaty w wazonie. Wystarczy mi jego piękno, zapach. Zrywanie to rzecz zgoła niepotrzebna. W ten sposób niszczy się tylko piękno, które bez nożyc ogrodnika może przetrwać jeszcze długie dni i cieszyć wiele innych osób.

- Czyżby? -Hadrian przechylił lekko głowę w bok - Nie chciałbym się wdawać w zbyt rozbudowane metafory, ale niech pan zwróci uwagę na nazwy okrętów: Zdobywca, Młot Sprawiedliwości, Ostrze Powracającego. Nie kojarzą się raczej z ogrodnictwem. Można by się zastanawiać, - mimo, że mówił powoli zrobił jeszcze krótką pauzę, - po co ludzie zrywają kwiaty. Albo po co płynie z nami całkiem spora ilość wojska.

- Nie widziałem jeszcze okrętu, który nazywałby się na przykład 'Stokrotka'. Zawsze muszą być jakieś szumne i dumne nazwy - powiedział Hell. - Ma to zapewne działać deprymująco na ewentualnych przeciwników.

- Jeśli zaś chodzi o żołnierzy, to już by pan musiał porozmawiać z panem marszałkiem. To jego ludzie. Mi osobiście nie są oni do niczego potrzebni. Chyba, że spotkamy tam smoka... Ale zawsze uważałem, że duża liczba zdyscyplinowanych ludzi idealnie się nadaje na przykład żeby coś zbudować. Powiedzmy drogę.

- Dość optymistyczna możliwość - zaśmiał się serdecznie Hadrian. - Ale tak to już jest ze zdyscyplinowanymi ludźmi, słuchają się rozkazów. Miejmy nadzieję, że te będą mądrze wydawane.

- Ja też. Nie sądzę bowiem - w głosie Hella zabrzmiało rozbawienie - by choć jeden z tych zdyscyplinowanych ludzi zechciałby wykonać jakiś mój rozkaz. Prędzej by wszczęli dyskusję na temat "Smok a nowoczesne wojsko". I zostałbym przytłoczony argumentami o głupim szczęściu, braku dyscypliny i współpracy. I stwierdzeniem, że trzeba było zostawić smoka dla nich, bo oni by wiedzieli lepiej...

- Ale - Hell wrzucił kamyk do ogródka rozmówcy - nie tylko ja jadę do Nowego Świata. Do której z licznych grup znajdujących się na tym statku można pana zaliczyć? Naukowców? Żołnierzy? Marynarzy? Należy się pan może do świty jego dostojności inkwizytora, czy też znalazł się pan w orszaku któregoś z rycerzy?

Hell ponownie przyjrzał się swemu rozmówcy.
Blada twarz mogła równie dobrze sugerować dłuższy pobyt w pomieszczeniach zamkniętych, jak i zamiłowania do nocnego trybu życia. Ta druga możliwość, uwzględniając kalectwo Hadriana - jeśli było prawdziwe - była bardzo prawdopodobna.
Przeniósł wzrok na dłonie Hadriana.
Zagojone pęcherze po wewnętrznej stronie sugerowały, że ten człowiek wiedział, co to praca fizyczna. I że zajął się tą pracą całkiem niedawno, inaczej takich śladów by już nie było.
Same dłonie były zadbane, ale nie była to staranność dworskiego dandysa.

Hadrain skinieniem głowy przytakiwał Hellowi na słowa o wojsku. Na zadane pytanie odpowiedział po chwili namysłu.

- Nie lubię być szufladkowany. Po prostu lubię podróżować i jestem ciekawy świata. Jeśli przy okazji przydam się w jakiś sposób, będę usatysfakcjonowany. Myślę że należymy do tej samej grupy.

- Sam sobie sterem, żeglarzem, okrętem - Hell zacytował znanego poetę.
- Mam nadzieję - uśmiechnął się, a w jego głosie słychać było wyraźną wesołość - że nie jest pan pasażerem na gapę. Boję się, że w takiej sytuacji kapitan von Terette nie omieszkałby wysadzić pana za burtę, a ja straciłbym ciekawego rozmówcę.

- Jestem pewny, że by to zrobił - Hadrian zadziwiająco dokładnie odwrócił głowę w stronę stojącego gdzieś w głębi pokładu kapitana. - Nie łatwo będzie mu zapanować nad całym zebranym tu towarzystwem na okręcie, ale dokonanie tego na lądzie będzie wymagało ekwilibrystycznych umiejętności. Chociaż... - mężczyzna wskazał głową w stronę radośnie rozmawiających Archibalda i Andre - Pan marszałek znakomicie daje sobie radę ze swoimi ludźmi. Ciekaw jestem jak będzie z rycerstwem.

- Moja wypowiedź ma być szczera, czy parlamentarna? - spytał z wyraźnym zaciekawieniem Hell. Nie czekając na odpowiedź kontynuował. - Każdy żołnierz uważa, że nosi buławę marszałkowską w plecaku. Dlatego też każdy z nich sądzi, że połowę rzeczy zrobiłby lepiej, niż dowódca, zaś w drugiej połowie byłby tak samo dobry. Na szczęście podczas szkolenia uczą się dyscypliny.

Spojrzał na pozostającą na pokładzie grupkę rycerzy.

- Z rycerzami jest nieco inaczej, bowiem nie uczy się ich bezwzględnego posłuszeństwa. Każdy z nich jest bardziej nauczony wydawać rozkazy, niż je wykonywać. I z pewnością nie mają poczucia, że są trybikami wielkiej maszynerii. Ale sir Archibald jest doświadczonym wodzem i umie w taki czy inny sposób skłonić innych do posłuszeństwa.

- Niewątpliwie jeszcze będziemy mieli okazję się przekonać, kto jak wykonuje swoje obowiązki. - skwitował Hadrian z uśmiechem - Co przypomina mi, że niestety jestem zmuszony podziękować za bardzo interesującą rozmowę. - Wyciągnął rękę na pożegnanie. - Mam nadzieję, że nie ostatnią. Życzę miłego dnia.

- Dziękuję i wzajemnie - Hell uścisnął dłoń Hadriana. - Proszę pamiętać, że zawsze będzie pan miłym gościem w mojej kabinie.

Hell popatrzył jeszcze przez moment za oddalającym się Hadrianem, a potem stanął przy nadburciu, zapatrzony w krążące nad falami ptaki.

*****

Cienkie włoski z bawełnianych włókien płótna żaglowego gięły się pod palcami Hadriana. Ze szczególną uwagą badał sploty liku, wodząc po nim dłonią w tą i z powrotem. W końcu zatrzymał się i zdecydowanym ruchem wbił igłę przy remizce.

- Ten żagiel jest cały - odezwał się ktoś zza jego pleców.

- Co nie przeszkadza temu by go wzmocnić. Odparł spokojnie Hadrian. Skończył sekwencję ruchów po czym odwrócił się - Kopę lat Sante...
 
Angrod jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 06:37.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172