lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji z działu Fantasy (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-fantasy/)
-   -   [Wiedźmin] Nowy Początek (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-fantasy/8611-wiedzmin-nowy-poczatek.html)

Sekal 19-02-2010 15:55

[Wiedźmin] Nowy Początek
 
Rok 1280. Piętnaście lat po Wielkiej Wojnie.


Coś się kończy...


Historia zawsze lubiła zataczać koła.
Tak było i tym razem, gdy świat zniszczony Wielką Wojną, pogrążał się w coraz większym mroku. Wyludnione miasta odżywały powoli, pola wydawały niewiele plonów, których nie miał kto zbierać. Magia znów stała się ważna, gdy młode, prężne umysły gniły w niepodpisanych grobach, a nie było innych, by ich zastąpić. Technika znów uległa mrokowi rozwiązań najprostszych, a na niepilnowane drogi i gościńce zaczęły wylegać coraz to nowe stwory, żywiąc się rozpaczą i zniszczeniem.

Gdzieś daleko na południu pojawiło się jakieś nowego zagrożenie, o którym plotki docierały i na północ, a Nilfgaard wycofywał się pospiesznie wgłąb swojego terytorium. Władza centralna zniknęła a każdy z nowych królów i książąt żyli na swoim, uciskając resztki swojej ludności i zamykając się w twierdzach. Ich wojska z rzadka patrolowały główne trakty, ale rządni władzy ludzie nigdy nie rezygnowali z nowych łupów. Niepilnowane ziemie ogłaszali swoimi tylko po to, by móc wysłać swoich poborców, otoczonych zbrojną ochroną.
Wybuchały bunty i powstania, tłumione krwawo, lub wręcz przeciwnie - wygrywające z lokalnym władyką i dopiero potem niszczone przez sąsiada, który dojrzał łatwy łup.

Komanda elfów i krasnoludów zapadły głęboko w lasy i góry, a ich krew wciąż wrzała z nienawiści i chociaż sił nie miał już nikt, wiedzieli, że i tak powrócą. Chociażby po to, by umrzeć a nie żyć na krańcu świata. Niewielu się nauczyło, ale i to samo można było powiedzieć o ludziach. Wielu wciąż pamiętało i nie chciało zapomnieć, przekazując wiedzę okraszoną nienawiścią młodszemu pokoleniu.
Tylko największe miasta, jak Novigrad czy Wyzima utrzymywały względny spokój. Bardzo względny.

Nadeszły mroczne czasy, a ludzie przypominali sobie stare bajania, starą historię, początki. I wielu pytało gdzie podziali się wiedźmini.



Coś się zaczyna...



Jak już mówiono, historia zataczała koło, a mroczne czasy musiały wreszcie odbić się od dna. Tylko czy to już było dno?





Północne Królestwa, Góry Sine. Twierdza Kaer Morhen.

Eskel podrapał się po paskudnej bliźnie przecinającej mu twarz, patrząc na plecy mężczyzny przechodzącego przez stary, zwodzony most nad suchą fosą. Arina westchnęła, wiedząc, że to samo czeka i ją i to bardzo szybko. Mróz wciąż jeszcze trzymał, ale słońce stało już wyżej, a jego promienie potrafiły grzać nawet tutaj, w rozpadających się murach samotnej, zimnej, smutnej twierdzy. Zbliżała się wiosna, czas rozpoczynania wędrówek. Wiedźmini opuszczali siedliszcze, ale było ich niewielu, bardzo niewielu. Odchodzący właśnie Jurgen był drugim, który zimował i teraz odchodził. Poza nim i Lambertem został tylko Eskel i oczywiście Vesemir, zajmujący się teraz dwoma młodymi chłopakami. Jedynymi uczniami, którzy im pozostaną, gdy Arina ruszy w swoją drogę. Ona już skończyła szkolenie, przeszła próby, chociaż ból był bardzo świeży w jej umyśle, bowiem ciało zregenerowało się szybko, iście po wiedźmińsku.
Eskel odchrząknął. Patrzył na nią chyba już dość długo.
-Taki nasz parszywy los, Orla. Chodź, napijemy się.
Ruszyli bramą, zwinnie omijając małe gruzowiska. Kaer Morhen wymagało wielu napraw, ale nie było komu tego zrobić. Bardzo potrzebowali nowych dzieci do nauki, wiedzieli o tym wszyscy, ale nie mówił nikt. Lambert sprowadzał kogo się dało, ale był osamotniony. Jurgen równie młody jak Arina dopiero wyruszał w świat. Wiedźmiński fach wymierał, ale z drugiej strony, czasy sprzyjały temu, by od dna się odbić. Kaer Morhen bowiem już na dnie było z całą pewnością.

Przeszli przez dziedziniec, gdzie dwóch młodych skakało po małych pieńkach, wymachując mieczami. Oczy zasłonięte mieli opaskami, a stojący obok Vesemir nadzorował cały trening. Stary wiedźmin musiał mieć już dobrze ponad setkę lat i mimo wolniejszego starzenia, wyglądał jak dziadek. Dobrze utrzymany, wciąż sprawny, ale posiwiały i z twarzą okropnie naznaczoną długim, nieprzyjemnym życiem.
-Parada Leo! Mark, unik i zastawa. Zawsze, pamiętaj o tym, nawet jak uważasz, że są niepotrzebne!
Młodzieńcy wirowali w piruetach, gdy stanęli niedaleko. Stary spojrzał na Arinę, kiwając jej głową na powitanie. Ostatni dzień w Kaer Morhen, miejscu, które znała od dziecka i od którego nie oddalała się przez długie lata. Głos Vesemira był wciąż silny, ale i zmęczenie pobrzmiewało gdzieś tam głęboko.
-Jutro ruszasz, skoro świt. Jurgen udał się na zachód, Lambert południowy zachód. Zostaje południe, jeśli chcemy być wszędzie.
Zaśmiał się ironicznie, bez wesołości.
-Nie będę ci już nic gadał, pojęłaś wszystkie nauki, wszystko co mogliśmy ci dać. Jak widzisz, niewiele.
Westchnął, znów zwracając się w stronę ćwiczących.
-Leo! Co to miało być? Przeciąłby cię na pół, gdybyś robił takie głupoty!
Cóż, dwóch uczniów to więcej niż żaden. Arina i Jurgen w swoim czasie byli jedynymi w Kaer Morhen, chociaż przez te kilka lat pojawiali się nowi. Ale nie przechodzili prób.

Sala jadalna była ponura i zimna. Na stole nie było wiele, w końcu ten zamek nie posiadał służby. Eskel usiadł niedbale, nalewając wódki sobie i dziewczynie. Uniósł drewniany kubek w niemym toaście. Jedyne pożegnanie, podobnie było dzień wcześniej, z Jurgenem. Żaden wiedźmin nie umarł ze starości i tylko Vesemirowi było do tego blisko. Ale kto by chciał tyle żyć? Alkohol palił w żołądku, ale nie tak jak niektóre eliksiry. Za to rozgrzewał i poprawiał humor, czasami.
-Przygotuj się. Konia dostaniesz, kilka eliksirów i miecze. Reszta czeka na szlaku. Nauczysz się. Albo... nie.
Skrzywił się, a jego gęba zrobiła się jeszcze bardziej paskudna. Nie musiał dopowiadać co się stanie, jeśli się nie nauczy. Wiedźmini nie uczyli jeden drugiego poza Kaer Morhen. Musieli być twardzi i samowystarczalni. Przeżywali najlepsi.

Eleanor 20-02-2010 14:32

Arina patrzyła z murów Kaer Morhen na ciemne niebo. Tej nocy nie było gwiazd. Nie było też widać dalekiego, obcego świata ciągnącego się poza murami twierdzy. Trochę kręciło jej się w głowie. Eskel rzadko kończył na jednej kolejce, a jej nie wypadało nie dotrzymać mu kroku.
Ostatnie dni wypełnione były pożegnaniami. Wiedźmini odchodzili, by walczyć z potworami. Pomagać ludziom. Do tego zostali stworzeni i tylko to potrafili robić: Walczyć.
Nikt jej nigdy nie zapytał, czy nie miałaby ochoty robić w życiu czegoś innego. Przeznaczenie zdecydowało o jej losie na długo przed urodzeniem.
Dziecko niespodzianka... Podobno kiedyś byli to tylko chłopcy. Potem jednak, kiedy potencjalnych kandydatów na kontynuację misji zaczęło ubywać, wiedźmini przestali być wybredni.
Popatrzyła na swój medalion. Symbol i moc zawarte w kawałku metalu w kształcie głowy wilka.
Jak mówił Vesemir, dzięki niemu ludzie od razu domyślą się, że jest wiedźminką.

Nie pamiętała swojego życia przed przybyciem do Kaer Morhen. Może dobrze, nie miała do czego tęsknić. Kiedyś może minie kogoś z członków swojej rodziny i nawet się tego nie domyśli. Jej prawdziwa rodzina mieszkała tutaj, w tej rozpadającej się budowli, której nawet nie było komu naprawiać. Kilku wiedźminów, kilku uczniów z których nie każdy przejdzie ostateczne próby.
Wczoraj pożegnała Jurgena. Był jej jak brat. Prawie w tym samy czasie przybyli do twierdzy. Uczyli się razem i razem przechodzili wszystkie próby. Teraz jednak ich drogi rozejdą się. Każdy ma swoja drogę do przejścia. Świat był wielki ich zaledwie kilkoro. Jeśli los będzie łaskawy może spotkają się tutaj zimą. Jednak szanse przeżycia wiedźmina, zwłaszcza początkującego były niewielkie. Nie miała złudzeń co do swoich umiejętności. Wiele jeszcze musiała się nauczyć, by móc, choć w niewielkim stopniu dorównać umiejętnościom Lamberta, nie wspominając nawet o wiekowym, ale ciągle sprawnym Vesemirze.

Zeszła z murów i poszła spakować to co miała ze sobą zabrać. Nie było tego wiele. Druga koszula, trochę suchego prowiantu, manierka z wodą, kilka eliksirów, coś na rozpalenie ogniska, koc. Ukryła sakiewkę z monetami, które wcześniej wręczył jej stary mistrz.
Konia wybrała już wcześniej. Gniady wałach był silny i wytrzymały, co zaś najistotniejsze niezbyt narowisty. Przy jej nikłych umiejętnościach jeździeckich jak najbardziej odpowiedni. Eskel powiedział, że nie ma imienia, więc nazwała go Rudy. Dobrze pasowało do odcienia sierści. Każdy powinien mieć jakieś imię.

Ostatnia noc w „domu” minęła szybko. Gdy nastał świt zebrała swoje rzeczy, osiodłała konia i przeszła przez bramę. Popatrzyła na południe. Młody orzeł rozwijał po raz pierwszy skrzydła i wylatywał z gniazda osadzonego wysoko na skale. Jeśli nie będzie umiał utrzymać się w powietrzu, jeśli instynkt nie podpowie mu jak latać, spadnie w przepaść.
Przed Orlą rozciągał się świat pełen potworów, tych zwierzęcych, do walki z którymi była szkolona i tych ludzkich, wobec których była całkowicie bezbronna.

Sekal 21-02-2010 17:53

Żwir chrzęścił pod stopami wierzchowca, gdy młoda wiedźminka powoli zjeżdżała krętą ścieżką. Kaer Morhen zostawało coraz bardziej z tyłu, a czaszki po obu stronach wąskiej ścieżki były coraz rzadsze. Pamiątka po ataku, pamiątka po wyrżnięciu całej twierdzy przez podjudzony przez kogoś tłum. Złamano ich, a od tego czasu wiedźminom nie udało się odrodzić, a tylko Vesemir zachował wiedzę o rytuałach i próbach. Teraz on i Eskel stacjonowali w zamku, pozostali zaś mieli sprowadzać dzieci niespodzianki. Ale jacy pozostali? Do niedawna pojawiał się tylko Lambert. Słuch zaginął po legendarnym Białym Wilku, nie pierwszy już zresztą raz, a innych nie było. Nie było też wieści z dwóch innych szkół wiedźminów, nie było wieści i to od kilkunastu albo i kilkudziesięciu lat. Teraz przyszłość tego fachu spoczywała na barkach tych kilkorga, którzy ruszyli w drogę. Arinie wypadło poruszać się na południe, wiedziała więc, że górski, wyjałowiony krajobraz będzie towarzyszył jej przez długi czas. Najbliższe większe miasto, Ard Carraigh, znajdowało się bardziej na zachód, droga więc wypadała ku Ban Ard, małemu, górskiemu miasteczku na południu Kaedwen. W dużych miastach i tak wiedźmini nie mieli teraz czego szukać. Wielu ludzi już zapomniało co symbolizował medalion na piersi dziwnego człowieka z mieczem na plecach.

Kilka dni minęło od czasu, jak straciła z oczu Kaer Morhen, gdy dojechała do pierwszej wsi przy trakcie. Tutaj, na dalekiej północy, ludzie byli biedni, ale za to spokojni, jeśli nikt nie wtrącał się w ich życie. Uprawy nie były duże, podobnie jak wsie, gdzie kilkanaście chat rozstawiano bez ładu i składu, a zabobonni ludzie kłaniali się przejeżdżającemu konnemu. Doskonale wiedzieli kto zacz, a jeśli jakaś nienawiść do wiedźminów była tu żywiona, to ukrywano ją dobrze, podając za halerza gorącą strawę w chacie sołtysa czy wójta. Karczmy budowano rzadko, dopiero gdzieś od Ard Carraigh zaczynały się bardziej uczęszczane szlaki i takie przybytki miały prawo istnienia. Spokój jednak przypłacali łowcy potworów biedą, gdyż tutejsi potworów do zabicia nie mieli, a nawet jak mieli, to nie było czym zapłacić. A nikt z wiedźminów za darmo życia nie nadstawiał, jeśli nie miał ku temu bardzo poważnego powodu. Jeden czy dwóch zeżartych chłopów na rok to niewielka strata, zwłaszcza, że pewnikiem sami wleźli tam, gdzie nie powinni, upojeni okowitą.

Orla podążała więc coraz bardziej na południe, a dwa kolejne tygodnie wlokły się niemiłosiernie, urozmaicane wątpliwymi rozmowami z tutejszą ludnością, obijaniem tyłka o siodło i codziennymi treningami, koniecznymi do tego, by nie wyjść z wprawy. Ale po prawdzie było nudno, jedzenia nie było wiele, podobnie jak i denarów, które tak czy inaczej do przetrwania będą konieczne. Kto bowiem widział, by wiedźmin ganiał po lesie z mieczem i próbował upolować jakąś zwierzynę?

Może właśnie to znudzenie sprawiło, że dosłyszała podniesione głosy dopiero po minięciu kolejnego zakrętu. Góry były już tutaj mniejsze, za to trakt prowadził lasami, utrudniając, uniemożliwiając w zasadzie jakąś dalszą obserwację. A teraz wyjechała prosto na nieznajomych, z których chyba jednak nikt nie dostrzegł jej w pierwszej chwili. Drogę tarasował niewielki pień, zwalony tutaj niedawno. Przed nim stał wóz, wyładowany jakimiś towarami. A głosy pochodziły od szóstki ludzi, a może piątki, gdyż jakiś mężczyzna leżał na trakcie i nie poruszał się. Młodą kobietę właśnie obłapiał jakiś chłop w brudnym ubraniu, dzierżący w łapie siekierę. Duży był i zarośnięty, no i na dziewkę łasy. To ona krzyczała najgłośniej, z przerażenia próbując cofnąć się poza zasięg jego łap.
Pozostali dwaj bandyci, z których jeden miał nawet zardzewiały miecz, drugi zaś nabijaną ćwiekami maczugę, śmiali się i szturchali odganiającego się od nich człowieka w brunatnej, długiej szacie, widywanej u zakonników czy kapłanów. W rękach trzymał lagę, machając nią w tę i wewtę, ale sapał przy tym straszliwie, co ni chybi spowodowane było jego niemałą tuszą.
-Won przybłędy! Świątobliwego męża chcecie tykać?! Klątwę ześlę, kuśki wam poodpadają! I na dziewkę nastawać, dam ja wam dowiwatu!
Pyskaty może i był, ale rady tym dwóm dać nie mógł, zwłaszcza, że nudziła się im już zabawa i miecz trafił, krwią zalewając lewe ramię kapłana.
-Nic od ciebie nie chcemy, spieprzaj a życie uchowasz! A klątwami nie strasz, my nie zabobonne baby!
Dziewka pisnęła jeszcze głośnej, ten duży bowiem rozchłestał już jej koszulę, dobierając się do obnażonych cycków. Arina nie takie potwory chciała spotykać na swojej drodze.

Eleanor 22-02-2010 10:22

Przejechała przez resztki mostu spoglądając w dół na fosę. Kopczyki czaszek szczerzyły się do niej w szczerbatych uśmiechach. Odpowiedziała krzywym uśmiechem. Dla kogoś, kto oglądał je prawie codziennie, przez ostatnie dwanaście lat życia, były jak starzy przyjaciele, ustawieni w pożegnalnym szpalerze.
Szkielety wokół twierdzy, stanowiły część historii wpajanej jej od dziecka. Przypomnienie ludzkiej niewdzięczności i nietolerancji. Typowych reakcji na które musiała być przygotowana. Vesemir obdarł ją bez wahania ze złudzeń: Świat nie kochał Mutantów, nie znosił inności. Kiedy byli potrzebni wzywano ich, nigdy jednak nie znikała rezerwa. Gdy wykonali swe zadanie powinni odejść jak najszybciej, by nie kalać otoczenia swym niegodnym istnieniem. „Bierz zapłatę i nie oglądaj się za siebie dziewczyno. Niczego nie oczekuj bo spotka Cię tylko rozczarowanie”

Jechała ostrożnie. Tereny wokół Kaer Morhen słynęły z dzikości i niedostępności. Wystarczył jeden fałszywy krok, by noga konia ugrzęzła w szczelinie, albo osunęła się po śliskiej pochyłości. Pieszo pokonałaby ją bez problemu, konno nie czuła się jednak zbyt pewnie. W końcu dotarła do granicy lasu.
Obróciła się w siodle po raz ostatni zerkając na "Mordownię", wąska dróżkę wokół twierdzy, na której godzinami trenowała szybkość biegu i kontrolę oddechu.
Ostatnie wspomnienia z "domu" jakie zachowa w swej pamięci.

***

Południowy kierunek okazał się straszliwym pustkowiem. Przez kilka dni nie spotkała jednego żywego człowieka. Zapasy żywności powoli zaczynały się kończyć, mimo, że jadła bardzo oszczędnie. Pokutowała też za niezbyt częste lekcje jazdy konnej. Nieprzyzwyczajona do siodła obijała sobie tyłek o twardy łęk, a ciało między udami nosiło sporo otarć. Skrzywiła się ironicznie: Najwyraźniej wiedźmińskie mutageny nie zdołały utwardzić jej skóry, a szkoda!
W końcu napotkała pierwsza ludzką siedzibę, a potem następne. Wbrew temu co oczekiwała, ludzie nie okazywali jej wrogości ani niechęci, nie potrzebowali też jednak jej usług, a może po prostu byli na nie za biedni lub za oszczędni? Praktycyzm wieśniaków!

Monotonna droga i kołyszący chód Rudego, działały usypiająco. Jedyne zajęcie jakiemu się ostatnio oddawała to wieczny trening. Nie mogła wyjść z wprawy. Ba! Musiała być coraz lepsza. To była jedyna szansa na przeżycie. Dlatego ćwiczyła na każdym postoju, aż do całkowitego wyczerpania. A potem leżała na ziemi, wpatrując się w nocne niebo i ćwicząc bezdech. Przypomniała sobie jak kiedyś z Jurgenem założyli się o to, kto dłużej wytrzyma pod wodą i żadne nie chciało ustąpić pola. Dwoje podtopionych dzieciaków wyciągnął dopiero Eskel i zrugał porządnie. Pojedynek nigdy nie został rozstrzygnięty...

Ze wspomnień wyrwały ją krzyki dochodzące zza zakrętu. Odruchowo sięgnęła po miecz, oczekując spotkania pierwszego w swoim życiu monstrum.
Zwalony pień i stojący przed nim wóz, ewidentnie świadczyły o zasadzce, niestety napastnikami okazali się ludzie. Najgorsze potwory stąpające po ziemi. Nie zauważyli jej zajęci swoim procederem. Miała więc czas by zeskoczyć z konia i podejść dwa kroki:
- Zostawcie tych ludzi i odejdźcie – Zakrzyknęła głośno.
W pierwszym momencie mężczyźni spięli się, ale widząc, że ich potencjalnym przeciwnikiem, jest szczupła dziewczyna, z mieczem prawie dorównującym jej długością. Opuszczonym w dół, przez co wyglądał jakby z trudem była w stanie go unieść.
- Kogo my tu mamy? Kobieta próbująca udawać wiedźmina? Nie słyszałaś, ze wiedźmini to tylko mężczyźni? - Zawołał ten z siekierą, a pozostali roześmiali się jej prosto w nos i ruszyli do ataku.

Bandyta z mieczem był najbliżej, jednym skokiem pokonał odległość do Ariny i zamierzył się ostrzem. Zablokowała uderzenie, a potem zręcznie odbiła nadlatującą z drugiej strony siekierę. Napastnik z maczugą, okrążył ją od tyłu próbując powalić przeciwniczkę uderzeniem w głowę. Okazała się jednak zbyt szybka. Jego broń przecięła powietrze, a on sam nadział się na czubek wiedźmińskiego miecza.
Moment bezpośredniego starcia wykorzystał „miecznik” przecinając przedramię dziewczyny. Na ziemię spłynęły krople wiedźmińskiej krwi, ale Arina nie czuła bólu, zamienił się on w rządzę zabijania. Z wściekłością runęła na swojego oponenta. Głęboka rana w udzie wycisnęła przekleństwo z ust mężczyzny
Ostudziło to jednak ich zapędy, tym bardziej, że gruby kapłan z lagą także ruszył do ataku. Przeciwnik z siekierą, zatoczył się mocno po solidnym ciosie przez plecy i drugim nieco lżejszym w czaszkę.
Wycofali się pospiesznie w tył i zniknęli w gęstym lesie.
Arina wytarła starannie miecz z krwi i wsunęła go do pochwy.

Sekal 25-02-2010 13:33

Bandyci uciekli z podkulonymi ogonami, zostawiając po sobie krwawy ślad. Jeden utykał poważnie, a krew plamiła mu całą nogę. Pewnie upadł gdzieś w krzakach, może nawet dogorywając jak ostrze przecięło tętnicę. Arina i napadnięci przez hanzę ludzie nie mieli zamiaru się tym przejmować. Wiedźminka teraz mogła się przyjrzeć bliżej uratowanym.
Dziewczyna była w jej wieku, mniej więcej. Wyglądała oczywiście na mniej przy porównywaniu. Teraz próbowała zasłonić swoje wdzięki, jednocześnie zginając się i w torsjach wyrzucając z siebie wszystkie zjedzone ostatnio posiłki. To odejmowało jej i tak wątpliwego uroku. Mężczyzna, który jej towarzyszył, mógł być jej mężem. Był nieco starszy, chociaż zapuszczony. Na skroni rósł mu duży siniak, ale ocknął się właśnie i jęknął, podnosząc się z trudem. Poszczęściło mu się, rabusie nie byli zainteresowani zabijaniem. Trzeci z uratowanych, opasły człowiek w kapłańskich szatach, wciąż wyglądał na wściekłego, ale na widok swojej wybawicielki i uciekających ludzi rozpogodził się i poklepał Orlą po ramieniu, wywołując przy tym syk bólu. Ramię krwawiło.
-Mojaż ty wybawicielko, któżeby się spodziewał! Jam Wyrwichwast, kapłan przespaniałego Kreve! W drodze żem się do tej tu dwójki przyłączył, co z towarem do Vixen wracała. Tam mam opactwo objąć, za wierną i przykładną służbę naszemu wspólnemu bogowi! Ale, gadam tu, a tyś ranna! Pomóc pozwól.
Czuć od niego było okowitą, ale trzymał się nieźle, a ruchy dłoni miał pewne. Rana wnet została obandażowana, podobnie jak głowa mężczyzny i kilka ran kapłana. Na koniec ten ostatni zdjął z szyi medalion i założył go Arinie.
-No, zakażenia wy wiedźmini i tak pewnie nie łapiecie, ale dzięki temu zanim dojdziem, to draśnięcie zalepi się jakby go nie było!

Samo miasteczko miało być niedaleko, razem więc droga wypadała, gdy małżeństwo, Irinina i Kozmin jak się okazało, pozbierało się wreszcie i pogoniła zaprzężoną w wóz szkapę. Na Orlą patrzyli jednak z ledwo ukrywaną pogardą i niechęcią. O podziękowaniach to mowy być nie mogło, ale Vesemir ostrzegał przed tym nie raz i nie dwa. Wyrwichwast za to nie miał żadnych uprzedzeń, mówiąc dużo, ale bez konkretnego tematu przewodniego, chociaż na czoło wybijały się tu pochwały ku chwale Kreve. Wyprowadził z zarośli osiołka, na którym miał swoje toboły, niezbyt liczne. Zawiniątko z ubraniami, trochę podróżnego ekwipunku i skrzyneczkę, której stan sprawdził od razu, ale nie otworzył a do zawartości przyznać się nie chciał.
Reszta podróży minęła spokojnie i przed wieczorem dotarli do Vixen, gdzie każdy podążył swoją drogą.
Miasteczko nie było zaiste metropolią, ale własny ratusz, zajazd i świątynię posiadało. Nieopodal znajdowały się złoża miedzi na tyle obfite, aby zapewnić godziwą egzystencję miasteczku i zarazem na tyle ubogie, aby nie skusiły jakiegoś obcego wielmoży i co ważne nie ściągały w okolice Vixen nadmiaru obszarpańców. Okoliczne lasy, zwane Bukową Knieją też uważano bardzo miłe miejsce, nie brakowało w nich ani dzikiego zwierza, ani kłusowników.

Miejscowa spelunka dumnie zwana “Zajazdem Mistrza Anzelma” zachwycić mogła jedynie biustem żony Anzelma, ale pokój, choć niezbyt czysty i pachnący, dostać można było bez problemu. Jedzenie i piwo było dość tanie, a w smaku adekwatne do ceny. Ponadto, podawano niezła miejscową wódkę, również tanio, na tyle, by wiedźminka mogła sobie na to pozwolić. Inna sprawa, że gotowizny wiele nie zostało i należało jakąś robotę podchwycić. w samej karczmie próżno było jej szukać, bo jedynymi gośćmi poza Ariną byli dwaj mężczyźni, z bronią i w podróżnych ubraniach. Karczmarka przedstawiła ich, cichcem rzecz jasna, jako łowcę czarownic zwanego Sly Fox i jego ucznia. Wieczór się zbliżał, ale spać było za wcześnie.
Osada położona była wzdłuż traktu, spacer po niej nie zajmował dużo czasu. Przejście od kuźni, która znajdowała się na wschodnim krańcu Vixen, do świątyni i cmentarza, na jego zachodzie zajmowało niespełna dwa kwadranse.

Eleanor 02-03-2010 19:45

Przeciwnicy uciekli. Stoczyła pierwszą walkę. Wygrała, przeżyła i nawet nie odniosła wielkich obrażeń, ale nie czuła satysfakcji. Nie chciała zabijać ludzi, to budziło w niej sprzeciw, niesmak. Nie do tego ją wyszkolono, ale miała dziwne przeczucie, że takie sytuacje będą zdarzać się niestety dość często.
Popatrzyła z ciekawością na osoby, którym przyszła z pomocą. Dwójka z nich, prawdopodobnie małżeństwo, kiedy tylko zorientowali się z kim mają do czynienia, zaczęli jawnie okazywać jej swoje uczucia.
W odpowiedzi uśmiechnęła się się chłodno. Na pogardę też ją przygotowano. Była tylko przydatnym narzędziem. Kiedy przestawała nim być, mogła zostać bez skrupułów odrzucona w kąt. Ba! Była gorzej niż narzędzie, bo nie trzeba było o nią dbać! No i była mutantem. Jakoś nikogo nie obchodził fakt, że nie dano jej wyboru.
Gdyby nie obecność korpulentnego, jowialnego kapłana, zabrałaby swoje rzeczy i pojechała dalej bez słowa. Przywitał ją ciepło, ze szczerym uśmiechem, a dodatkowo okazał się zręcznym medykiem. Jego naszyjnik rzeczywiście szybko zasklepiał ranę Ariny. Czuła jak ciało wraca do normy. Znała to uczucie z działania Jaskółki. Tu reakcja nie przebiegała wprawdzie aż tak gwałtownie, nie miała też jednak i negatywnych skutków typowych dla wiedźmińskiego eliksiru.
Orla uśmiechnęła się do mężczyzny z wdzięcznością, pozostałych ignorując całkowicie.

Ruszyli w kierunku najbliższego miasteczka.
Wyrwichwast, jak przedstawił się kapłan, był słusznych gabarytów, zwłaszcza w okolicy talii, co wyraźnie wskazywało na życie raczej dostatnie i spokojne. Po za tym, był chyba najbardziej gadatliwą postacią z wszystkich, jakie Arina spotkała w swoim życiu, nawet gdyby zsumować ich elokwencję. Mówił dużo, głośno i najwyraźniej obojętnie o czym. Nie przeszkadzało mu zdecydowanie niewielkie współuczestnictwo dziewczyny, która ograniczała się do sporadycznych przytaknięć i mruknięć mogących wyrażać wszystko od lekkiego zdziwienia do wielkiego zaskoczenia.
Dowiedziała się od niego między innymi, że miasteczko do którego zmierzają nazywa się Vixen, a on sam jest kapłanem boga Kreve, którego opactwo w rzeczonym miasteczku właśnie ma przejąć. Mogła się tego zresztą sama domyślić po metalowym symbolu błyskawicy, wiszącym na jego piersi. Pamiętała z nauk Vesemira, że ze względu na główne przykazanie wiary kapłanów tego boga: Walkę ze złem występującym przeciw ludziom; powinni oni być naturalnymi sprzymierzeńcami wiedźminów. Z tym jednak bywało różnie i wszystko zależało od człowieka. Najwyraźniej Wyrwichwasta, Orla mogła zaliczyć do kategorii potencjalnych sojuszników. Ciekawe czy w Vixen znajdzie się jakieś zajęcie dla wiedźmina. Pieniądze kurczyły się w zastraszającym tempie i miała nadzieję, że będzie to coś dobrze płatnego. Rozmyślała o tym słuchając monologu mężczyzny.

Droga do miasteczka minęła szybko, choć w drodze musieli być kilka godzin, zbliżał się już bowiem wieczór.
Młoda wiedźminka z ciekawością rozejrzała się po osiedlu. Dla większości Vixen byłoby pewnie skromną mieściną, ale dla niej stanowiło największe ludzkie skupisko, jakie miała dotąd okazje oglądać w życiu. Pożegnała się z kapłanem oddając mu przy tym naszyjnik. Pozostali podróżni także skinęli mu głową, ją skutecznie omijając wzrokiem i pospiesznie oddalili się od kłopotliwego towarzystwa.
Szybko znalazła karczmę, która poza wątpliwej jakości piwem oferowała pokoje na nocleg. Myśl o śnie w łóżku, była zdecydowanie kusząca. Godzina była jednak za młoda na sen, postanowiła więc najpierw rozejrzeć się za potencjalnym zajęciem.
Łowcę czarownic i jego ucznia, o których wspomniała jej karczmarka ominęła szerokim łukiem. Nie miała pojęcia jakie maja poglądy na temat wiedźminów i jakoś nie było jej spieszno by to sprawdzać.
Miasteczko miało własny ratusz, będący jak skrupulatnie poinformowała ją żona Mistrza Anzelma, siedzibą wójta i gildii kupieckiej. Nic więc dziwnego, że właśnie tam Arina skierowała pierwsze kroki w poszukiwaniu zajęcia. Na głównej ścianie budynku, w miejscu dość wyeksponowanym, znajdowała się tablica upamiętniająca pochwycenie przez dzielnych mieszkańców miasta zbója zwanego Królem Bukowej Kniei. To trochę przystopowało entuzjazm dziewczyny. Skoro pochwycenie jakiegoś kłusownika, mieszkańcy honorowali pamiątkową tablica, musiało to być cholernie spokojne i senne miasteczko.
Ponieważ jednak już tu przyszła, nie zamierzała wracać bez podjęcia jakiejkolwiek próby zdobycia pieniędzy. Nacisnęła klamkę i śmiało weszła do środka.

Sekal 06-03-2010 21:07

Ratusz najokazalszym budynkiem Vixen był. Ot, prawda to miejscowa, co to prawdą być musiała, skoro wszyscy ją jeno powtarzali, wskazując na podmurowany budynek, który był siedzibą i wójta (które to miano przeczyło mianowaniem się "mieszczanami" przez tutejszych mieszkańców) i rady kupieckiej, czyli zbieraniny gadatliwych obiboków lub tłumoków, względnie jednego i drugiego, jak to zwykle bywało. Rada to jednak wielce ważna było, jako że kopalnia i las niedaleko, to kupczyć czym było. Sekretarzyne też własnego tutejsi ludkowie mieli, starego chłopa, co pewnie pamiętał i tego bandziora z Kniei Bukowej, który to między drzewami buszował lat temu wiele. Słabszy już nieco wzrok miał i długo się w przybysza wpatrywał, gały wyszczerzając i nosem pociągając, jakby wiedźmina po zapachu można było wywęszyć. A o potwory zapytany, stęknął głośno, prawie wypychając gałki ze swoich styranych oczodołów.
-Potwory, paniusia? Takem se uwidził, że panien z mieczem to ja tu nie widywał, za często choćby. Raz jeno, była dziewka takowa, co żelazem machała, ale to z żołdakami z najemnej kampaniji, z Novigradu aż przyjechała. Ale Wiedźminka? Niii. Potworów u nas nima i tyć do gadania.
Bredził i sam pewnie do końca nie wiedział o czym bredził, używając archaizmów i słów dziwacznych w szyku jeszcze dziwniejszym. Jak to starzy, ale skąd Arina mogła wiedzieć, dopiero poznając świat.
-Ale słyszał ja, że pannica Sandberg, piękność nie byle jaka nawet dla mego sędziwego oka, towar swój z wozami puszcza, a to zawsze sprawa do miecza wynajęcia. Potworów nima, a żyć trzyba, nii? Trochem ja ci wiedźmaków już za życia widział, wszystkie takie dziwadła. Tu obok karczma, pannica se siędnie, a ja Berta zawołam, to sprawę wyłoży.
Wyszczerzył się szczerbato i dygnął, co za ukłon znaczyć miało, lekceważący deczko. Było nie było, dziewczyna poszła we wskazane miejsce.

Gospoda przy ratuszu znacznie lepiej i porządniej od tej drugiej się prezentowała, tyle, że parterowa była i nigdzie nie można było w niej uświadczyć miejsc do spędzenia nocy. Strawę tylko i trunki podawano, przy brzdąkach jakiegoś zgarbionego bajarza, którego lutnia wydawała się co drugiej struny już nie mieć, a on sam także lepsze czasy już widział i to bardzo dawno temu. Wielu ludzi w środku nie było, tyle co miejscowi gospodarze ze trzy stoły zajmowali, hałasując i piwsko pieniste z kufli popijając. Jakaś dziewka między stołami się kręciła, poklepywana po tyłku i wołana co czas jakiś, by trunku dolać. Cisza, która zapadła po wejściu takiej dziwacznej kobiety, panowała tylko przez jakiś czas - towarzystwo już w czubie trochę miało i jakoś ich widok obcych nie przerażał ani nie ruszał. Może później, jak uchleją się mocniej i bitki szukać zaczną, ale jeszcze nie teraz. Dziad natomiast brzękać przestał, patrząc się chciwie i szybko kuśtykając ku zamawiającej piwo Orlej. Przysiadł się, nachalnie wręcz, a pachniał średnio, mówiąc oględnie. Głos też już dawno przestał mu służyć w śpiewie, chociaż została dawna nutka sugerująca, że wiecznie to tym dziadem nie był, a i historie znał.
-Jam Koźlak, jaśnie panienko. Za piwo i strawę wiele opowiedzieć mogę, o tutejszych a i o wiedźminach znam ja historyji dużo. O Ciri, pierwszej z was, chociaż dopiero ciebie drugą wiedźminkę widzę i słyszę. Za strawę jakową i trunek na ust przepłukania, jaśnie panienko.
Ukłonił się, dwornie wręcz, chociaż w krzyżu mu strzeliło i jęknął głośno, prostując się z trudem. Arina kiwnęła kelnerkę, a drugi kufel i jakaś miska szybko się znalazły. Głodny musiał być, bo najpierw zjadł, a dopiero mówić zaczął.
-Wieczór młody, to tutejsza może, jaśnie panienko? O Królu Bukowej Kniei, którego poskromieniem tutejsi włodarze się chwalą!
Przepłukał gardło i zaczął.

Za siedmioma górami i siedmioma rzekami, pośród gęstych borów, żył sobie król. Nie był to jednak zwyczajny król, nie był piękny, ani mądry, ani nawet dobrze urodzony, gdyż był zbójem. Wychował się w małej wsi na obrzeżu Bukowej Kniei, był silny i hardy, tedy nie obawiał się kłusować na zwierzynę należącą do miejscowego wielmoży. Do dziś nie wiadomo czy ktoś doniósł, czy był on nieostrożny, faktem jest, że wielki łowczy dowiedział się o wszystkim, a nasz kłusownik wraz z rodziną, musiał salwować się ucieczką do lasu.
Hans Christian, bo takie było jego imię, niebawem zaczął polować na grubszego zwierza - ludzi. Został zbójem i to jednym z najokrutniejszych w okolicy Burdorffu, a w skład jego hanzy wchodziło jego jedenastu synów. Po śmierci żony, która zmarła przy porodzie ostatniego syna, Hans przed którym drżały karawany kupieckie i straże hrabiego, związał się z leśną wiedźmą Hordynią. To dzięki jej eliksirom i zaklęciom banda stała się nieuchwytna, a jej herszt zyskał sobie miano “Króla Bukowej Kniei”.
Nic jednak nie trwa wiecznie, podczas jednego z napadów, niemłody już zbój ujrzał dziewczynę, dla której postradał rozum. Elena, tak bowiem miała na imię, odwzajemniła uczucie i tak została nową “Panią Bukowej Kniei”, a niespełna rok później urodziła córkę Elizę. Idylla nie trwała jednak długo, po dwóch latach powróciła odtrącona i wzgardzona kochanka, leśna wiedźma i zemściła się najlepiej jak umiała, a wierzcie mi, takie kobiety potrafią. Hordynia zamieniła wszystkich synów Hansa w kruki. Oszalały ojciec poszedł do wiedźmy, nie błagał jej jednak o litość, lecz udusił ją gołymi rękoma. Wiedźma ostatnim tchem zdołała jedynie przekląć swego zabójcę, obiecując mu, iż nie dożyje najbliższej pełni księżyca.
Gdy wściekły i zrozpaczony zbójecki król wracał do swej ukochanej i córki, został schwytany przez mieszkańców pobliskiego miasteczka. Szybki proces, długie tortury i publiczna egzekucja, tak wyglądały ostatnie dni Króla Bukowej Kniei. Konając na stosie Hans Christian zdążył jeszcze obiecać zrównanie miasteczka z ziemią, ale kto by tam przejmował się przypiekanym zbójem. Po śmierci męża Elena schroniła się w klasztorze, gdzie spędziła resztę swych dni obmyślając jak wypełnić ostatnią wolę swego męża, Króla Bukowej Kniei.


Skończył, mlasnął i wylał go gęby ostatnie krople trunku. Nie zdążył zagadać znowu, bowiem wszedł do karczmy człek wieku średniego, z brodą ładnie przystrzyżoną i dobrym, skrojonym na miarę ubraniu człowieka dość zamożnego, ale wciąż nie samodzielnego w pełni. Odnalazł wzrokiem wiedźminkę i przysiadł się, Koźlaka ignorując i znając pewnikiem.
-Jestem Bert, rachmistrz pani Elizy. Pracy szukasz, powiadasz? To tak jak słyszałaś, sprawa jest prosta. Za dwa dni wozy na południe ruszają, towar to nic do ukrycia - skóry tutejszych zwierzątek, do miast wiezione na handel. Zapłata za ochronę jest i chociaż pewnie nie przed potworami chronić przyjdzie, to pieniądz jest pieniądz, prawda? Dwa denary na dzień proponuję, strawa i obrok dla konia, jeśli posiadasz, darmo na czas podróży. Prosty interes, jeśli droga w tę samą stronę.
Wyciągnął dłoń, jakby nie widząc możliwości, by się na takie warunki nie zgodziła i sugerując, że nie widzi szans na negocjacje, nawet jakby Arina umiała takowe prowadzić.

Eleanor 07-03-2010 14:25

Drzwi zaskrzypiałby tak okropnie, jakby jakieś dusze potępione w nich siedziały. Po tym, jak Arina zapoznała się już z siedzącym na wprost wejścia sekretarzem, doszła do wniosku, że ten dźwięk spełniał rolę gongu, oznajmiającego wejście jakowegoś petenta. Staruszek pełniący tu bowiem obowiązki, wiekiem dorównywał Vesemirowi, ale kondycja u niego słabowała już znacznie. Zarówno wzrok jak i słuch musiał mieć przytępione już znacznie, bo wytrzeszczał na nią swe oczy tak mocno, że miała wrażenie, iż gałki zaraz wyskoczą mu zaraz z oczodołów i kazał sobie powtarzać wszystko po dwa razy. Albo więc nie rozumiał za pierwszym z wrodzonej tępoty umysłu, albo na słuchu porządnie słabował. Orla z wrodzonej uprzejmości założyła alternatywę drugą:
- Tak jestem wiedźminem, a raczej wiedźminką i szukam zlecenia na potwory. PO-TWO-RY macie jakieś w okolicy? – powtórzyła głośno i wyraźnie po raz trzeci, a dziad się skrzywił i zaczął dziwnie pociągać nosem.
Dziewczyna też pociągnęła przykładając swój do rękawa, ale nie wyczuła żadnego zapachu. Myła się wczoraj porządnie w przydrożnym strumieniu. Jak codziennie zresztą, gdy tylko miała ku temu okazję. To była jedna z nauk starego wiedźmina: „Zawsze staraj się nie wydzielać zapachu, bo bestie węch mają dobry i wyczują cię znacznie wcześniej niż ty je zauważysz”. Jak na jej gust, to dziad wydzielał znacznie mocniejszy i nie był to bynajmniej aromat fiołków.
W końcu chyba dotarło do niego o co pyta, ale zgodnie z przewidywaniami Ariny wieści nie były dla niej dobre. Okolica spokojna była. Ku zaskoczeniu wiedźminki nie odesłał jej jednak z niczym. Jeśli miała ochotę, za ochronę karawany nająć się mogła. Praktyczna dziewczyna doszła do wniosku, że na bezrybiu i rak ryba, a robota strażnika, nie gorsza od wiedźmińskiego zajęcia. Ludzi i tak chronić się zobowiązywała więc się to z jej powołaniem nie wykluczało, pieniądz to pieniądz.
Z takimi myślami udała się do gospody w której sędziwy sekretarz na potencjalnego zleceniodawce czekać jej kazał.

Wspomniana gospoda stała rzeczywiście niedaleko ratusza i już z daleka do przechodniów dolatywał zapach przedniego jadła, kusząc i zachęcając do wejścia. Głodnej Ariny zachęcać nie trzeba było, woń pieczystego z ziołami, wywołała natychmiastowe zapełnienie ślinianek. Do tej pory nawet nie zdawała sobie sprawy jak bardzo jest głodna, a przecież nic w ustach nie miała od śniadania, kiedy chleba czerstwego i suszonej wołowiny trochę zjadła. Wódki wypitej u „Anzelma” do posiłku jakoś zaliczyć nie mogła.
Gdy przestąpiła próg, miejscowi obrzucili ją uważnym spojrzeniem i przez chwile panowała nieprzyjemna cisza, ale zaraz powrócili do swych typowych zajęć, czyli picia i podszczypywania karczemnej dziewki, która najwyraźniej nie pozostawała im dłużna i na zaczepki odpowiadała przycinkami, wywołującymi u pozostałych salwy śmiechu.


Nie było zbyt tłoczno. Wiedźminka zajęła jeden z pustych stołów, ale samotnie nie spędziła przy nim wiele czasu. Stary bard, który się dosiadł nie śpiewał może najpiękniej, a jego lutnia na pewno pamiętała lepsze czasy, nie był jednak złym towarzystwem, nawet jeśli za jego posiłek zapłacić musiała Orla. Zaciekawiło ją to co mówił o pierwszej wiedźmince i postanowiła, że musi z niego tę historie wyciągnąć z ciekawością też wysłuchała opowieści o tutejszym kłusowniku, o którym wiedziała już z tablicy pamiątkowej na ścianie miejskiego ratusza. Może dziad był stary, ale bajać potrafił i jego barwne opowiadanie żywe obrazy w wyobraźni tworzyło. Zwłaszcza tak podatnej jak główka młodej, dopiero poznającej szeroki świat dziewczyny. Z historii raczej jasno wynikało, ze mieszkańcy nie mieli się za bardzo czym chwalić. Pojmanie i zabicie jednego starego, samotnego mężczyzny jak dla Orlej nie było wyczynem godnym wielkiego upamiętnienia. Zdążyła już zauważyć, że ludzie różnie przedstawiali różne fakty. Jak to słusznie powtarzał Eskel: „Punkt widzenia łacno zależy od dupy posadowienia.” Arina uśmiechnęła się na wspomnienie wiedźmińskiego sługi.
Już miała pytać co stało się z córką Hansa, gdy do gospody wszedł człowiek najwyraźniej poszukujący jej właśnie, bo gdy tylko dostrzegł dziewczynę skierował się do jej stolika. Okazał się przysłanym przez starego sekretarza ratuszowego Bertem. Co dziwniejsze rachmistrzem jakowejś pani Elisy dziwnie kojarzącej się Arinie z zasłyszaną zaledwie chwile temu historią. Pytanie jednak sługi czy zbieżność jest przypadkowa, a jego pani córką niesławnego w okolicy bandyty wydała się wiedźmince nieco niepolityczna, więc choć ciekawość ją drążyła ugryzła się w język.
Sama oferta pracy korzystna była wielce, bo przecie skoro w okolicy potworów nie było i tak jej po drodze było do miasta jakowegoś, jak jej za tę drogę zapłacą złotem i jeszcze jedzenie zapewnią nie było co narzekać. Nie zastanawiając się wiele przybiła dłoń na zgodę. Mężczyzna skinął głową i wyszedł szybko. Dziewczyna miała więc dwa dni pobytu w mieście i mogła je sobie zapełnić czymś ciekawym, na przykład bardowską opowieścią.
Dziad nie miał pojęcia czy jej nowa pracodawczyni i dziewczyna z opowieści o kłusowniku to ta sama osoba. Pewnie było to tylko przypadkiem, że imiona miały podobne. Pewnie kobiet o tym imieniu sporo chodzi po świecie, a on zna sporo świata. Wiele kiedyś podróżował jak młodym był bardem i opowieści wiele się nasłuchał i pieśni wiele znał. Teraz głos już nie ten co kiedyś i lutnia się ze starości rozstroiła, ale historii i ciekawostek sporo jeszcze pamięta. Zwłaszcza jak mu się umysł przednim piwem rozjaśnia.
Arina uśmiechnęła się i zamówiła jeszcze po dzbanie trunku:
- Opowiedz mi o pierwszej wiedźmince – powiedziała gdy oderwał usta od dzbana i otarł brodę z piany. Ta historia pociągała ją najbardziej. Ani Vesemir, ani Eskel nie mówili jej, że była kimś szczególnym.
- Pierwsza wiedźminka wołana przez wszystkich Ciri, tak naprawdę była księżniczką – zaczął a Orla otworzyła usta ze zdziwienia. Do tej pory myślała, że wiedźmini tylko z ubogich wiejskich rodzin się wywodzą – jej babką była słynna królowa Cintry Calanthe, a jej imię Cirilla pochodzi z języka elfów i oznacza jaskółkę. I była ci ona jak ten ptaszek maleńki. Drobna zwinna i niedościgła. Była dzieckiem niespodzianką, ale choć szkolono ją w Kaer Morhen, tak naprawdę nigdy nie przeszła wiedźmińskiego rytuału więc nie do końca była pierwszą wiedźminką. Kiedy okazało się że ma zdolności magiczne, zabrały ją do siebie na szkolenie czarodziejki, ale czasy były niespokojne. Dom czarodziejek upadł zdradzony. Wojna przetaczała się przez świat i dziewczyna musiała uciekać... - Opowieść była niezwykła. O odwadze, bohaterstwie, poświęceniu i miłości, która pokonuje czas i śmierć. O poszukiwaniu przeznaczenia i celu życia. Arina słuchała z otwartymi ustami. Biały Wilk, Jaskier, Yenefer. Tris Merigold, przesuwali się przed jej oczami jak żywi. Nawet nie spostrzegła kiedy zapadła późna noc i karczmarz zaczął wyrzucać ostatnich, ledwo trzymających się na nogach klientów za drzwi.

Sekal 09-03-2010 13:18

Sny zawsze przychodzą same. Rzadko ktoś ich pragnie, a nigdy nie są zrozumiałe w pełni. Każdy wiedział, że niektóre mogą być zesłane przez potężne wiedźmy, których klątwa dotknęła śmiertelnego ciała. Prawie każdy w to wierzył, tak samo jak wierzy się w bogów. Arina poznała siłę złych snów już pierwszej nocy w Vixen, gdy kręciła się i przewracała po twardym łóżku podłej speluny, która jako jedyna zapewniała nocleg. I wcale nie miała zbyt wielu gości, gdyż wracając późno, wiedźminka musiała się dobijać do drzwi, by zaspany karczmarz otworzył jej drzwi. Nie był zadowolony, widziała to w jego oczach. Ale płaciła, a to liczyło się najbardziej. Sny jednak miała za darmo.

...Pożegnała się z piękną kobietą, całując ją w policzek i wyszła. Chwilę potem wędrowała już traktem wiodącym przez las, nad nią zaś kruki zataczały kręgi, coraz niżej i niżej jakby czując padlinę. Nagle ptaki spadły w dół, prosto na nią. Starała się zasłonić, odegnać je, ale nic z tego, były za duże, było ich zbyt dużo! Któryś trafił ją w oko, inny przebił policzek. Miotała się, ale już wiedziała, że nie ma szans, ręce zaczynały odmawiać posłuszeństwa. Zaczęła unosić się nad swoimi zwłokami, dostrzegając niemłodą już kobietę, przywołującą ją do siebie. Ruszyła w jej stronę...

Gdy się obudziła, zlana była potem, a serce biło mocno, znacznie szybciej i mocniej niż normalnie bije wiedźminom w ich przemienionych ciałach. Był już wczesny ranek, a mimo niewyspania miała pewność, że już nie zaśnie. Kaer Morhen przyzwyczaiło ją do małych ilości snu, organizm był na nie uodporniony. A jeśli dodamy do tego całkiem ładną pogodę i słonce przygrzewające chyba najmocniej tego roku, to nie było sensu siedzieć w stęchłym pokoju. Zeszła na dół, gdzie we wspólnej izbie żona Anzelma podała śniadanie. Ohydne śniadanie, zrobione chyba z jakiś paskudnych resztek pozostałych z zeszłych dni. A niestety - karczma przy ratuszu otwierana była dopiero popołudniem, jak zapamiętała z wczorajszego wieczoru. Teraz była więc zmuszona zjeść to co dawali, znosząc przez jakiś czas spojrzenia gospodarza oraz jedynego gościa - siedzącego pod ścianą mężczyzny, który wyglądał na zdecydowanie bardziej zmęczonego niż ona sama.


Ostatecznie wstał i podszedł do niej, siadając na małym zydlu naprzeciwko i wyciągając dłoń na powitanie. Chód miał wojskowy, ale przy pasie ledwie sztylet w wytartej pochwie.
-Mark Alez. Zdaje się, że przyjdzie nam się poznać trochę bliżej, jeśli zechcesz oczywiście. Mówiono mi, ze jesteś wiedźminką, ale mi to nie przeszkadza. Wiedźmini dobrze walczą. A przysłał mnie Bert, zanim wyruszymy z transportem traktuje mnie jak widać jako chłopca na posyłki. Bynajmniej, nie żałuję, że tu przylazłem, chociaż to co do żarcia dają. Tfu!
Splunął na ziemię, dokładnie dając do zrozumienia co myśli o śniadaniu.
-A i z niczym nie przyłażę. W nocy chałupę spalili, razem z właścicielem - starym traperem Erykiem, którego tutejsi Łosiem zwali. Też miałem jako ochrona jechać, ale teraz nie wiem czy warto, bo mówili, że część skór razem z chałupą z dymem poszła i się wyjazd o kilka dni może opóźnić. Ale za to premię oferują, jak złapiemy tego co podpala! Dobre sobie, na moje to się nie spieszy. Przejść się możemy, jak towarzystwo prostego najemnika pannie nie przeszkadza.
Odchylił się na zydlu i skinął na karczmarkę, by dolała mu piwa. Też nie za dobrego, ale jakby porównać ze śniadaniem, to wychodziło na niezłe. Mężczyzna łyknął i chociaż nawyki miał żołnierskie, to na prostaka zdecydowanie nie wyglądał, a na pewno się nie wyrażał jak jakiś prostak.

Eleanor 10-03-2010 21:23

Nikt nie lubi snów. Zwłaszcza takich, po których człowiek budzi się zlany potem. Popatrzyła przez niewielkie okienko. Świtało, ale dzień zapowiadał się przyjemnie. Wiosna powoli obejmowała świat w swoje posiadanie. Pomyślała nad koszmarem, który przerwał jej wypoczynek. Czy to było ostrzeżenie czy proroctwo? Nie znała się na snach. W zasadzie zazwyczaj była zbyt zmęczona by śnić, Zasypiała późną nocą po wyczerpującym dniu pełnym ćwiczeń. Budzono ją o świcie na kolejne. Wyobraźnia nie miała czasu by się rozbudzić, ale wczorajszy dzień, a zwłaszcza wieczór pełen niezwykłych opowieści mógł się okazać dla niej niezła pożywką. Wiedźminka wiedział, ze już nie zaśnie. Nie potrzebowała poza tym wiele snu. Równie dobrze już teraz mogła rozpocząć kolejny dzień swojego życia.

***

Arina popatrzyła na miskę postawioną przed nią przez karczmarkę. Ohydną breję, którą zwierała trudno było nazwać apetycznym jedzeniem. Kucharka, prawdopodobnie sama gospodyni, bo nie zauważyła nikogo innego kręcącego się po kuchni, nie była zdecydowanie mistrzynią w tej dziedzinie. Ze współczuciem pomyślała o jej mężu, który skazany był na takie śniadania codziennie. Zapach był znośny, a smaku nie czuło się za bardzo, przepłukując co chwilę usta, kiepskim, ale i tak o niebo lepszym piwem. Żołądek zaś miała odporny. Wystarczyło tylko przełykać i nie analizować zanadto. W tym akurat przypadku nadmierna wyobraźnia mogłaby okazać się wrogiem. Dlatego dziewczyna wolała skupić uwagę na czynnikach zewnętrznych.
Gapiącego się na nią gospodarza zignorowała, za to jego gość wydawał się obiektem obserwacji wielce obiecującym. Może nie był tak przystojny jak Lambert... tu Orla uśmiechnęła się do swoich wspomnień, ale zważywszy innych napotykanych dotąd ludzi, było na czym oko zawiesić. Po za tym i on najwyraźniej przejawiał zainteresowanie jedzącą dziewczyną.
W końcu wstał, podszedł i usiadł naprzeciwko. Arina z ulga oderwała się od jedzenia. Teraz już nawet nie musiała sprawiać wrażenia, że jest strawialne.
Słuchała ze spokojem jego słów: Nie przeszkadzało mu że jest wiedźminką... lekki uśmiech przebiegł przez usta dziewczyny, ale nie skomentowała, słuchając z uwagą co miał do powiedzenia. Wyglądało na to, że jeśli chce zarobić na drodze, jest skazana na siedzenie w tym miasteczku jeszcze jakiś czas.
- Można się rozejrzeć, ślady przepatrzyć. Im szybciej tym lepiej, bo jak jest nagroda to i chętnych do szukania może być wielu. Wszystko zadepczą i nic się nie da wywnioskować - powiedziała gdy skończył - Wołają na mnie Arina Orla – dodała.
- Miło poznać.
- wyszczerzył się - Mi się tam nie spieszy, złudzeń nie mam. Jak kto co ma znaleźć, to znajdzie, a ja jestem w mieczu obyty, nie w szukaniu odcisków buta. No i mogę popatrzeć jak dama je.
To była ironia i to podwójna. Ani z wiedźminki była dama, ani z tego co na talerzu jedzenie.
- Mnie w tropieniu szkolono i wiem ile problemów przysparzają ślady przez nieuwagę albo głupotę zatarte. Im więcej czasu od zdarzenia upływa, tym trudniej – Zignorowała jego wypowiedź na temat jedzenia. Że było podłe sam przed chwila powiedział.
- Jak sobie chcesz. To niedaleko, widziałem resztki tej chaty, gdy tutaj szedłem.
Wstał, poprawiając ubranie i pas ze sztyletem.
- Tylko miejsce obstawili, będzie trzeba bokiem ludzi wójta obejść.
- Czyli zasadniczo nielegalnie działać będziemy?
- Legalnie czy nie, mi się nie chce tłumaczyć tutejszym tłumokom, że możemy pomóc a nie zaszkodzić.

Arina wzruszyła ramionami. Mogli ich za niuchanie na miejscu przestępstwa widłami pogonić. Mogli przynajmniej próbować pogonić poprawiła się w myślach. Ruszyła za mężczyzna bez dalszej dyskusji.
Przepuścił ją w drzwiach, kolejna nowość, a potem gdy wyszli, wskazał na widniejące niedaleko drzewa. Pogoda była ładna, a ciepły dzień sprawiał, że ten spacer mógł być nawet przyjemny.
- Wybacz pytanie, ale czy wielu was pozostało? Wiedźminów, znaczy. Po Wielkiej Wojnie prawie nie było o was słychać, a potworów mnoży się na potęgę.
- Kilku zaledwie
- Odpowiedziała enigmatycznie a potem zapytała z wyraźną ciekawością:
- Te potwory to gdzie się tak mnożą? Przejechałam już kawał kraju i jakiegokolwiek ani na lekarstwo.
- Kilku... Po tym co słyszałem i tak cud, że ktokolwiek z was ocalał.

Mężczyzna musiał być obyty i w świecie i w historii, co nie zdarzało się często. Albo znał wiele plotek. Na pytanie dziewczyny roześmiał się przyjaźnie.
- Potwory są tam gdzie ludzie, Arino. Tutejsze ziemie nie ucierpiały, tu potwory wybito dawno temu. Pewnie jakieś by się znalazły, ale ludzi nie atakują to i nie słychać o nich. Na południu jest gorzej.
- Tam wyznaczono mi drogę
– Orla szła patrząc przed siebie. Potwory i ludzie razem, a największe potwory to ludzie – Przybyłeś z południa? Znasz tamtejsze ziemie? Możesz mi powiedzieć gdzie powinnam się udać?
- Kto wie, gdzie z tymi skórami wylądujemy. O potwory nigdy nie wypytywałem, nie moje to zajęcie by je ubijać. Ani nie moje na to umiejętności. Mnie do walki z ludźmi lub wiewiórkami szkolono.

Wzruszył ramionami i zwrócił ku niej twarz, mrużąc oczy.
- Z drugiej strony we dwójkę zawsze lepiej niż w pojedynkę. Jak się za plotkami podąży to i zawsze coś się znajdzie. Ciekaw tylko jestem czy ludzie wciąż jeszcze za głowy bazyliszka złotem płacić chcą, lub czy mają jeszcze czym. Dawno nie byłaś na południu, co?
- Nigdy
– odpowiedziała zgodnie z prawdą.
- No to faktycznie, zrąbana sprawa. Mapy się ostatnio pozmieniały, a i ludzie wilkiem na obcych bardziej patrzą. Samej podróżować nie radzę, póki się lepiej świata nie pozna.
- Nie mam wielkiego wyboru. Jak sam zauważyłeś niewielu nas zostało, ale nawet jak było więcej i tak podróżowaliśmy innymi drogami, by nie czynić konkurencji. A inni ludzie... cóż..
- Zawahała się - zazwyczaj wolą omijać wiedźminkę łukiem i tak dobrze jak nie naplują pod nogi paskudnemu nieludziowi. Nikt nie lubi mutantów. To zlecenie teraz to dla mnie niezwykła okazja.
- Ludzie się boją tego, czego nie rozumieją. A ja widzę całą masę zalet podróżowania z kobietą, która sama potrafi się obronić i nie stęka, że ją nogi bolą.

Roześmiał się znowu, humor mu dopisywał bardziej niż wtedy, gdy wiedźminka schodziła na dół karczmy.
- Czemu to robicie? Czemu nie rzucicie tego wiedźmiństwa w cholerę? Płaca marna, a zawód bardziej niebezpieczny od najemnika na granicy zwaśnionych krain.
Chyba zaraził ja dobrym humorem bo odpowiedziała wesoło:
- Na nogi nie narzekam, bo na koniu jeżdżę, ale tyłek sobie od siodła porządnie poobijałam i nieraz na to psioczyłam, tyle że tylko Rudy miał okazje słyszeć – Potem spoważniała odpowiadając na ostatnie pytanie:
- Kodeks, honor, szacunek dla ludzi, którzy mnie wychowali. Dla tradycji... to trudno wyjaśnić... pewnie wiesz skąd biorą się wiedźmini?
- Chyba nie robicie ich w jakiś kadziach? Jeśli nie to rodzicie się jak na każdy inny?

Uśmiechnęła się ponownie. Wydawał się tyle wiedzieć o wiedźminach... najwyraźniej była to tylko poza.
- Każdy wiedźmin to Dziecko Niespodzianka, obiecane przez rodzica innemu wiedźminowi najczęściej za uratowanie życia, jeszcze przed urodzeniem. To przeznaczenie zdecydowało o moim losie i losie innych wiedźminów, a jemu jeszcze nikt nie zdołał się wywinąć.
- To chyba ciężka sprawa... mało kto obiecuje swojego dzieciaka, by zrobili go wiedźminem. No i jeśli tylko kilkoro was jest, to wiele tłumaczy. Dobra, bo zaraz się jak na przesłuchaniu poczujesz.

Mrugnął do niej i wskazał dłonią przed siebie. Kilku ludzi stało na drodze, blokując dostęp do spalonej chaty.
- Obejdziemy lasem?
Skinęła głowa i bez dyskusji ruszyła w wyznaczonym kierunku. Arina nie lubiła tracić czasu na słowa, które były niepotrzebne. Większość życia spędziła wśród raczej małomównych mężczyzn, nic więc dziwnego, ze przejęła ich zwyczaje.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 11:50.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172