lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji z działu Fantasy (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-fantasy/)
-   -   Najlepszy ze światów (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-fantasy/8710-najlepszy-ze-swiatow.html)

Efcia 16-03-2010 08:35

Najlepszy ze światów
 
Baza wojskowa Høybuktmoen, Norwegia, 2 godziny po wypadku, Sala Odpraw


Major Rasiowa, major Bjørnstad i jeszcze kilku wyższych oficerów weszło do sali odpraw. Wszyscy zgromadzeni poderwali się z miejsc, no prawie wszyscy. Siedzący trochę z tyłu cywil nie odczuwał potrzeby „skakania jak małpy w cyrku” tylko dlatego, że ktoś ma więcej gwiazdek na pagonach. Z pewnością budziło to niechęć części zgromadzonych wojskowych, ale to już była ich sprawa.

Padło "spocznij" i wszyscy wyprostowani jak struny ludzie usiedli z powrotem na krzesłach. Towarzyszył temu równie wielki szum jak i wstawaniu przy wejściu dowództwa.

Światła zgasły. Uruchomiono projektor, na którym ukazywały się kolejne mapy i dane. Prawdopodobne miejsce upadku samolotu. Na podstawie danych i symulacji wytypowano kilka obszarów. Niestety brak sygnału z czarnej skrzynki czy też samego samolotu uniemożliwia jednoznaczne określenie, gdzie należy szukać. Dodatkową przeszkodą było ukształtowanie terenu. O tej porze roku tylko na piechotę dało się dotrzeć w pewne rejony. I niestety miejsce ewentualnego upadku samolotu było jednym z takich regionów.

Po krótkim wstępie dowództwo przystąpiło do rozdziału zadań. I tu nastąpiła pewna niespodzianka, otóż grupy poszukiwawcze złożone były z żołnierzy rożnych narodowości. Czemu to miało służyć?? Takie pytanie kłebiło się w niejednej głowie, ale każdy te wątpliwości pozostawił dla siebie.



- Drużyna 4 to kapitan Siergiej Ipatow, podporucznik Thimoty Evans, podporucznik Jan Rosiński i pan Chris Spencer. Sektor 13. – Major Rasiowa wywoływała kolejne nazwiska. – Odlatujecie z godzinę. Pobrać sprzęt i zgłosić się w hangarze 7.

I kolejne nazwiska i kolejne przydziały.

Odprawa skończyła się. Do wylotu pozostało niewiele czasu.


Baza wojskowa Høybuktmoen, Norwegia, hangar 7


Major Rasiowa już czekała. Towarzyszył jej kapitan Kac, z kontyngentu amerykańskiego i kapitan L'Abbé z kanadyjskiego.
-Dowodzi kapitan Ipatow. – Pani major zaczęła.
- Proponowałbym raczej podporucznika Evansa. – Wtrącił Kac. – Ma większe doświadczenie w…
- Może w amerykańskim wojsku podporucznicy mogą wydawać rozkazy kapitanom. – Major gwałtownie odwróciła się stronę Kaca. – Ale w Europie jest inaczej.- Spojrzała pytająco na Amerykanina, po czym przeniosła wzrok na czwórkę mężczyzn szykującą się do wyprawy. – Ostanie prognozy nie są korzystne. Meteorolodzy przewidują możliwość nagłego załamania się pogody, intensywnych opadów i śnieżyc. – Wręczyła raport Ipatowowi. – Życzę powodzenia.

Cała czwórka wsiadła do śmigłowca. Ipatow pobieżnie przejrzał raport. Nie było w nim nic, czego sam by nie wiedział. O tej porze roku, w tym rejonie, to normalne.
Maszyna wystartowała. Lot trwał niecałą godzinę.


Norwegia, gdzieś w Sør-Varanger


Pośrodku wielkiego niczego wysadzono ich. Helikopter odleciał. Czekał ich jeszcze ponadgodzinny marsz, nim dotrą do wyznaczonego rejonu poszukiwań.

Monotonny krajobraz, czyli ciemność i śnieg, dużo śniegu towarzyszyło im przez dłuższy czas. Na szczęście jak na razie złe prognozy synoptyków nie sprawdziły się. Gwiazdy radośnie świeciły na firmamencie. Co jakiś czas jakieś zwierzę przecięło im drogę.

Pomimo częstego sprawdzania czujników nie mogli namierzyć sygnału czarnej skrzynki czy samolotu. Dzięki odczytom z GPSu poruszali się więc w wyznaczonym kierunku. Las stawał się gęstszy. Zwierząt przybywało. Ich błyszczące oczy zdawałaby się być wszędzie. I ich śledzić. Dwa świecące punkciki w nicości.

Gdy zbliżali się już do obszaru poszukiwań zerwał się silny wiatr. Chwilę później z nieba posypały się płatki śniegu. Najpierw spokojnie.



W miarę jak wiatr się wzmagał, ilość spadającego śniegu się zwiększała. W końcu było go tyle, że człowiek nie mógł dostrzec końca własnego nosa.



W takich warunkach poruszanie się stanowiło nie lada wyzwanie. A wręcz stawało się niemożliwe. Tuż przed rozpoczęciem się śnieżycy zdołali nadać ostatni komunikat, chociaż niepełny, o swoim położeniu i łączność się zerwała.

Kapitan zarządził krótki postój. I to był błąd. Chris jako pierwszy poczuł jak leci w dół. Lód nie wytrzymał i załamał się po nim. W odruchu zdołał chwycić kogoś za rękę i pociągając za sobą.
Sprzęt ciągnął w dół. A zaskoczenie zrobiło swoje.



Opadając w dół i czując jak woda niemiłosiernie miażdży płuca, wdziera się do nosa i ust widzieli uciekające bąbelki tak cennego powietrza.

I nastała ciemność.



Podporucznik Evans obudził się jako pierwszy. Wszyscy czterej leżeli na piaszczystym brzegu jeziora, a słońce chyliło się ku zachodowi, mimo to przyjemnie przygrzewało.


Kerm 16-03-2010 18:02

Chris zignorował zamieszanie związane z pojawieniem się paru osób mających w sumie na pagonach gwiazdek mniej więcej tyle, co na fladze amerykańskiej. Zdecydowanie bardziej obchodziło go to, co mieli do powiedzenia.
O zaginięciu samolotu w bazie słyszeli już wszyscy. Trzeba było być ślepym i głuchym by móc nie poznać tej informacji. Problem polegał tylko i wyłącznie na tym, że nikt nie wiedział, co właściwie się stało. Obwiniano wszystkich - od Sowietów po UFO, a co dowcipniejsi zwalali winę na trolle czy bogów Asgardu.
Opowieści kapitan Haagaasa dodawały smaczku tym opowieściom.

Prelekcja zaczęła się standardowo... Średniej jakości kolorowe obrazki, mające przybliżyć widowni przybliżone miejsce ewentualnej katastrofy.
Z przybliżeń niewiele wyszło.
Kolorowe obrazki, choć ruchome, zdały się psu na budę. A przy takiej pogodzie pewnie i pies wypiąłby na nie zadek. I chyba do największego miłośnika techniki dwudziestego pierwszego wieku dotarło, że trzeba będzie podnieść zadek z miękkiego fotela, wyleźć zza biurka i na piechotę ruszyć na poszukiwania.
No, może nie do końca tak.
Wątpliwe było, by jakikolwiek miłośnik miękkiego fotela zechciał ruszyć w śnieg i mróz. Raczej wyda kilka poleceń i kilkunastu pechowców zostanie pozbawionych wieczerzy i możliwości oglądania jednego z licznych kanałów TV.

Przymknął na chwilę oczy, odcinając się od monotonnych, nic ciekawego do sprawy nie wnoszących, słów prelegenta.
Gdyby odmówił major Rasiowej, to nie musiałby się pchać w zamieć z nie wiadomo kim. Siedziałby sobie w barze, popijając dobrą whisky. Ale z drugiej strony nie po to tu przyjechał, by siedzieć w przytulnym barze, tylko by pogonić paru żołnierzy po śniegu i pokazać im, że w takich warunkach też można żyć i to całkiem nieźle. A te poszukiwania to po prostu inny wariant jego pracy. Co za różnica, za co weźmie pieniądze. Ważne, że za coś.

Chwila nieuwagi i przegapiłby własne nazwisko.
Uśmiechnął się nieco słysząc numer przydzielonego właśnie im sektora. Trzynastka. Idealna rzecz dla kogoś kochającego przesądy. I idealnie pasująca do lodowych olbrzymów czy innych stworów ze skandynawskich legend.
Nie czekając, aż pani major skończy wyczytywać skład wszystkich załóg wstał i ruszył w stronę swego pokoju. Godzina na spakowanie się... Z jednej strony było to dużo, z drugiej... lepiej było nie liczyć na nadmiar czasu.


- Chris - przedstawił się, gdy zebrała się już cała czwórka. - Chris Spencer.
Tym, że w grupie, prócz niego, byli sami żołnierze nie przejmował się w najmniejszym stopniu. Tym, że sam był cywilem przejmował się jeszcze mniej.
Wrzucił plecak do helikoptera i wszedł do środka.

Helikopterem rzucało nieźle i Chris w duchu błogosławił wytrzymałość pasów i solidność uchwytów, do których przymocował plecak. Gdyby nie to z pewnością wyleciałby jak z procy i rozpłaszczyłby się na dachu helikoptera lub którejś ze ścianek wstrząsanego podmuchami wiatru pojazdu.
Podziwiał przy okazji umiejętności pilota. Sam potrafił co nieco w tej dziedzinie, ale w taką pogodę wolałby nie opuszczać hangaru.
- Niezła robota - powiedział, gdy wreszcie, po prawie godzinnym pobycie w tym wesołym miasteczku, wylądowali.
Skinął pilotom głową na pożegnanie i wysiadł.

Śniegu było pod dostatkiem dla każdego miłośnika zimowych szaleństw.
Chris przez moment pomyślał o rakietach śnieżnych, ale pokryty roślinnością teren negatywnie wpływał na myśli o zastosowaniu tego środka poruszania się po śniegu. Pozostawał stary, sprawdzony przez wieki sposób - własne nogi.
Co jakiś czas zmieniali się na prowadzeniu. Przebijanie się przez kopny śnieg nie było rzeczą łatwą i przyjemną, za to dość męczącą.
"Skąd tu tyle zwierząt" - pomyślał zaskoczony.
Oczywiście widział, że jest to w miarę dziewiczy rejon, z rzadka odwiedzany przez ludzi, ale mimo wszystko... Zwierzęta zwykle unikały ludzi, natomiast te - wprost przeciwnie. Wyglądało jakby z zaciekawieniem wpatrywały się w poruszające się na dwóch nogach niemądre stworzenia, które z nie wiadomo jakich powodów opuściły swe zaciszne norki.

- Czysta przyjemność - powiedział cicho, zasznurowując mocniej kaptur. Mówił w zasadzie do siebie, bo nie sadził, by w szumie wiatru jego słowa mogły do kogokolwiek dotrzeć.
Maskujący skafander, prezent od wojska, stanowił dostateczne zabezpieczenie przed zimnem, ale wobec lecących prosto w oczy płatków śniegu musiał skapitulować.
Chris nasunął na oczy gogle.
Co prawda płatki śniegu natychmiast uznały, że to świetne miejsce do lądowania, ale z tym można było sobie poradzić. Przynajmniej nie trzeba było mrużyć oczu. Z drugiej strony... Oczy powoli przestawały być potrzebne, bo w szalejącej zamieci wzrok nie sięgał dalej, niż czubek nosa.
- No, panowie... - zażartował. - Który ma noktowizor?

Na znak dany przez Ipatowa zatrzymał się.
Trzask pod stopami uświadomił mu natychmiast, że to nie był dobry pomysł. Próba ratowania się spełzła na niczym i Chris poczuł, jak pogrąża się w lodowatej wodzie.
"Mogli nas uprzedzić, że tu są jeziorka..."
Usilne starania pozbycia się plecaka nie przyniosły rezultatu. Patentowane zapięcia, gwarantujące zrzucenie plecaka w ciągu ułamków sekundy zawiodły na całej linii.
Wbrew temu, co mówili ci, co znaleźli się o krok od śmierci, nie zobaczył przed oczami całego życia, przewijającego się klatka po klatce. Były tylko wyduszane z płuc, unoszące się ku powierzchni, bąbelki powietrza - zapowiedź coraz bliższego końca.
I ciemność.

merill 17-03-2010 21:47

Timothy siedział wraz z czterema kolegami z sekcji na uboczu sali. Pogarszająca się pogoda i katastrofa lotnicza przerwały manewry. Duży ciekłokrystaliczny wyświetlacz, w centrum dowodzenia w norweskiej bazie przedstawiał hipotetyczne miejsca, w których mógł się rozbić myśliwiec. Evans i jego koledzy uważnie słuchali i analizowali przedstawiane im dane, potem w terenie mogło się przydać wszystko. Nie mógł tego samego powiedzieć o wszystkich uczestnikach odprawy. Niektórzy wręcz ostentacyjnie ziewali, nie skomentował takiego zachowania. Nie każdy z obecnych był wojskowym, a wśród mundurowych na ramionach przewijało się wiele flag i insygnia różnych oddziałów.

On i jego sekcja oficjalnie byli członkami Zielonych Beretów, tylko najwyższe dowództwo z ramienia sztabu amerykańskiej armii, było poinformowane o ich rzeczywistym przydziale - 1st SFOD-D, popularniejszą nazwą była po prostu Delta.

Kiedy już wytyczne zostały przedstawione, prowadzący briefing, zaczął wyczytywać nazwiska i przydziały do poszczególnych ekip przeszukujących wyznaczone sektory. Zdziwił się kiedy jego nazwisko wyczytano wraz z trzema innymi, nie należącymi do jego oddziału. Podobnie jego koledzy wyrażali zdziwienie, ale byli żołnierzami i musieli słuchać rozkazów. Wolałby mieć za plecami doświadczonego operatora z sekcji, niż nieznajomego, którego umiejętności nie jest pewien.

Pożegnał się z kompanami i ruszył do swojej kwatery by przygotować się do wyjazdu.

Godzina była aż nadto wystarczającą ilością czasu, by zdążył się spakować. Wielokrotnie ćwiczył dopieranie i konfigurację sprzętu w zależności od profilu wykonywanego zadania. Wyjrzał za okno, pogoda przechodziła załamanie, a ciemnogranatowe chmury wisiały nad horyzontem.

Szybko wyciągnął duży wodoodporny plecak i zaczął ładować do niego potrzebne graty, odhaczając w głowie zapakowane pozycje.

- suche racje żywnościowe na 4 dni
- zapasowa bielizna i para skarpetek
- płachta termoizolacyjna
- niezbędnik – multitool
- saperka
- bębnowy magazynek do HK 417 (50 szt. ammo)
- kilka pałeczek światła chemicznego
- flary
- taśma izolacyjna
- śpiwór
- 5 pudełek amunicji 7.62 NATO (do M21 i HK 417)
- zestaw bandaży i pakiet paramedyczny
- noktowizor
- pakiet zapasowych baterii

Kiedy plecak był już gotowy, nalał jeszcze do camelbagu czystą, destylowaną wodę i odstawił go pod drzwi.

Zrzucił wszystko z siebie i założył komplet świeżej bielizny. Potem mundur, wybrał kamuflaż woodland i kamizelkę kuloodporną z taśmami w systemie Molle. Kolejne kieszenie zawierające ,magazynki do karabinów i granaty 40 mm. Przejrzał dokładnie broń, sprawdził czy zamki są prawidłowo zabezpieczone. Karabin samopowtarzalny M21, wrzucił do wodoodpornego pokrowca, a karabinek szturmowy postanowił wziąć do natychmiastowego użycia. Pistolet włożył do kabury na biodrze. Ciężar niezawodnego Colta 1911A3 dodawał pewności. Nóż Sykes’a umocował z drugiej strony. Szybko przejrzał jeszcze raz wszystko, czasem drobiazg mógł zaważyć o wszystkim. Do klapy na lewej piersi włożył małe, wymięte już zdjęcie Johnego i Lisy, to przypomniało mu by zadzwonił do nich z hangaru, a do kieszeni po prawej stronie, małe metalowe pudełko, solidnie i szczelnie zamknięte. Nazywali je puszką przetrwania. Zawierała zestaw najpotrzebniejszych drobiazgów, które pozwalały przetrwać w skrajnych warunkach. Pozwalały oczywiście o ile jej posiadacz miał odpowiednie przeszkolenie i umiejętności.

Objuczony niczym muł ruszył w kierunku hangaru. Przyzwyczaił się do ukradkowych spojrzeń postronnych osób. Czy tu w Norwegii czy w Bragg, inni żołnierze zawsze się dziwili, że Delta zabiera ze sobą tyle ekwipunku. „No cóż, żaden z nich nie był nigdy w piekle” – pomyślał. I tylko tyle mu było wolno, bo o tym gdzie wykonywał zadania nie mógł powiedzieć nawet najbliższym.

*****



Wnętrze hangaru było olbrzymie, zapewne stacjonowały tam o wiele wieksze samoloty, niż te kilka śmigłowców teraz. Szukał wzrokiem aparatu telefonicznego, znalazł go na scianie tuż obok końca przedsionka prowadzącego do hali hangaru. Podszedł, zrzucił cięzki plecak na podłogę i podniósł słuchawkę. Wycisnął kod dostępu, jaki otrzymał każdy z żołnierzy i dopiero potem wybrał numer. Cierpliwie wysłuchiwał szumów i trzasków a potem kolejnych impulsów połączenia… wreszcie po piątym czy szóstym chciał odłożyć słuchawkę, kiedy po drugiej stronie usłyszał głos Lisy.

- Cześć… - zaciął się na chwilę – tu Tim. Wiem, że miałem zadzwonić jutro… ale muszę wyjechać i nie będę miał jak. Co u Was?

- Dobrze – głos Lisy oddawał zaskoczenie – Johny dostał dziś pierwszą piątkę z matematyki. Jest z siebie naprawdę dumny.

Tim wiedział, że synowi nauka matematyki sprawiała ogromne problemy, nie raz próbował się z nim uczyć, ale chyba był kiepskim nauczycielem, nie to co Lisa.

- Gratulacje – ucieszył się – dla mamy również, ja nie miałem tyle cierpliwości by mu to wszystko wytłumaczyć Co teraz robi?

- Poszedł na podwórko pograć w piłkę… zawołać go?

- Nie… niech się bawi… ucałuj go ode mnie, mam dla niego prezent, ale to będzie niespodzianka. A … - zająknął się - … co u Ciebie? Wszystko ok.?

- Tak Tim, wszystko dobrze – odpowiedziała nieco chłodno – uważaj na siebie, gdziekolwiek tam jedziesz.

- Dzięki… jak wróce, chciałbym z Tobą o czymś porozmawiać… Teraz musze lecieć. Trzymajcie się.

Odłożył słuchawkę i ruszył w kierunku pozostałych członków ekipy ratunkowej, zbierających się przy śmigłowcu.

*****


Wszyscy już prawie byli. Stanął z boku słuchając końcowych wytycznych. Kiedy już dowództwo ich opuściło rzucił po angielsku: - Evans. Tim Evans. Miejmy nadzieję, że na kolację będziemy już z powrotem? - spróbował zażartować, by wyczuć nastroje wśród ekipy. Nie znał tych ludzi, nie wiedział co potrafią i choć to była tylko wyprawa ratownicza, to jednak nigdy nie można być niczego pewnym.

Wnętrze wojskowego śmigłowca podczas lotu w paskudnej pogodzie, jaka teraz miała miejsce, jest jednym z najmniej przyjemnych miejsc jakie Tim mógł sobie wyobrazić. Na szczęście nie było to dla niego nowe doświadczenie. Plecak umieścił pewnie na podłodze między nogami, przypinając do siedzenia. Karabin ułożył na kolanach i przypiął się pasami do siedzenia.

Członkowie ekipy nie wykazywali raczej chęci do pogawędki, więc sam się nie odzywał. Siedział z zamkniętymi oczami, rozmyślając o ostatnich sprawach. Sam jeszcze nie wiedział co czuje do Lisy, choć przypominało to co przeżywali przed laty. Może przez ten czas zapomniał co to znaczy… kochać? Wyciągnął dwa zdjęcia z kieszeni i przez chwilę się w nie wpatrywał… czuł, że po powrocie czeka go poważna rozmowa.

*****


Pogoda była parszywa i to bardzo. Śnieg się nasilał, widoczność spadła do zera. Brnęli wśród kilkudziesięcio centymetrowych zasp, a nie zapowiadało się na poprawę pogody. Na szczęście mundur nie przepuszczał zimna i wilgoci, co obecnie było nie lada komfortem. Szedł jako drugi i niewiele widział, śnieg utrudniał widzenie, przylepiając się do gogli. Łączność szlag trafił , nawet jego GPS nie potrafił złapać sygnału z satelity. Dowódca zdołał nada komunikat do centrali ze współrzędnymi ich położenia i zaraz potem radiostację też diabli wzięli. Brnęli do raz dalej, chcąc przetrwać nagłą zamieć. Ich zwierzchnik nakazał zatrzymać się i to było najgorsze co mogło się stać. Bez wskazówek GPS – u nie mogli wiedzieć, że znajdują się na zamarzniętej tafli wody, która po chwili pękła pod ich ciężarem.

Szamotał się przez chwilę wśród ciemniejącej toni i ogłupiających bąbelków życiodajnego powietrza. Szelki plecaka nie chciały ustąpić i nie zdążył sięgnąć po nóż kiedy otuliła go ciemność…

*****


Haust powietrza jaki wdarł się w jego płuca, był niczym oddech nowo narodzonego niemowlęcia. Początkowo powietrze paliło go w płucach, ale po kilku sekundach mógł już oddychać bez trudu. Głowa go strasznie bolała, ale szybko pozbierał się z kamienistego podłoża. Rozejrzał się wokół rejestrujac niczym robot wszystkie najważniejsze szczegóły. Na piasku, przemieszanym z drobnymi kamyczkami leżeli pozostali z jego oddziału. Sprawdził im tętno, po chwili potrząsania odzyskiwali przytomność. Kiedy już wszyscy się ocknęli zabrał się za sprawdzanie swojego ekwipunku. Nie martwił się o plecak, wszystko było zabezpieczone przed wilgocią, podobnie jak karabin w pokrowcu. Jedynie mundur był całkowicie przemoczony, a z lufy karabinu szturmowego wylewała się woda. Kiedy jednak odbezpieczył go i odciągnął zamek okazało się, że wszystko działa, jedynie baterie w celowniku trafił szlag. To samo GPS, działał po wymianie baterii, ale nie wskazywał dosłownie nic.

Słońce na horyzoncie chyliło się ku zachodowi.

- Nie mam zielonego pojęcie, gdzie jesteśmy panowie, ale proponowałbym gdzieś tu przenocować i pozbierać się do kupy. To wszystko jest dziwne…

abishai 17-03-2010 22:06

Można było polubić Høybuktmoen... W każdym razie można je było polubić w okresie polarnego lata. Bo w zimie to było koszmarne miejsce. Ciemne i nudne. Ale przynajmniej spokojne.
Życie w bazie toczyło się swoim powolnym rytmem, może nawet trochę zbyt usypiającym.
Choć ostatnie wydarzenia, nieco rozbudziły Janka z tego „zimowego” snu. I nie chodzi bynajmniej o katastrofę F-16.
Lecz teraz... najważniejsza była akcja ratunkowa. Na odprawie wyłożono szczegóły, oraz ustalono podział grup na „międzynarodowe”... zapewne w celu zacieśnienia więzów.
To Janka akurat nie martwiło... Większym problemem była sama akcja. Nie mówił tego głośno, ale rozbicie się z dala od cywilizacji przy obecnej pogodzie oznaczało raczej śmierć.

Kolejne niespodzianki czekały na Janka później. Przydzielono do jego grupy cywila...Niejakiego Spencera. Po kie licho? Janek nie był z tych co zadają takie pytania.
Trafił do grupy pod dowództwem kapitana Ipatowa, którego trochę znał. Przy czym trochę oznaczało parę rozmów przy różnych okazjach. O ile Ipatow i zapewne Evans to byli urodzeni żołnierze, o tyle podhalańczyk się takim nie czuł. Cóż, są żołnierze i ludzie odbywający służbę wojskową. Rosiński zawsze się do tych długich zaliczał, mimo że był zawodowym żołnierzem.
Ale nie czas na takie rozmyślania. Janek zaczął zbierać sprzęt potrzebny na taką wyprawę.
Podstawą był karabinek wz. 96 "Mini Beryl" i dwa zapasowe magazynki do niego.


Wyprawa ratunkowa, wyprawą ratunkową, ale żołnierz bez karabinu to d...eee.. wiadomo co, a nie żołnierz. Do tego dochodził też drugi produkt polskiej myśli technicznej pistolet WIST-94 i dwa magazynki do niego.


Do tego dochodziły dwa granaty RGO-88...


I na tym kończył się sprzęt, który trzeba było ze sobą zabrać z racji zawodu. Bardziej przydatne były dwa granaty hukowo-błyskowe spokojnie mogące odpędzić każdego drapieżnika.


Rakietnica... nadal przydatna w XXI wieku, zwłaszcza w takich warunkach jakie panowały na zewnątrz.


Sześć pocisków do niej było, aż nadto.
Poza tym: czekan, lina wspinaczkowa, karabińczyk, latarka, radiostacja, krótkofalówka, GPS, saperka, nóż wojskowy. Wszystko co potrzebne przy takich warunkach i kilka osobistych drobiazgów.
Do tego kevlarowa kamizelka kuloodporna, hełm, google, ubranie zimowe.
I Janek był gotów.

Krótki przelot i wylądowali tuż w pobliżu lasu...Był, zimno, ciemno, wiał wiatr i sypał śnieg. Nie ma to, jak wyprawa ratunkowa w takich warunkach. Ale nikt nie powiedział, że ma być łatwo. Ruszyli do przodu, przed nimi wędrówka w ciężkich warunkach. Forsowny marsz, jeśli mają zrobić coś więcej niż tylko przynieść czarną skrzynkę z rozbitego F-16.
Tymczasem pogoda się pogarszała, a i łączność zawodziła. Ostatni komunikat Jan nadał przy dużej ilości pisków i zgrzytów, oraz niewyraźnej odpowiedzi z bazy...szlag.
Jeszcze dojdzie do tego, że ratowników trzeba będzie ratować.

Śnieżyca przybierała na sile i kapitan zarządził postój, a potem...

Potem wszystko się działo zbyt szybko, by Jan mógł zrozumieć co się stało. Upadek w toń wodną, zatonięcie...i... no właśnie.

Jan po ocknięciu rozejrzał się. I stwierdził, że ich sytuacja nie trzymała kupy. Powinni byli utonąć i zamarznąć, powinni byli umrzeć. Może umarli? Jeśli tak, to tu za spokojnie na piekło, a po niebie spodziewał się... aniołów. Gdzie niebiański klucznik?
Czyściec?...Bzdura. Nie mógł być martwy. Gdzie światełko w tunelu, gdzie zmarli krewni?

Nie skomentował wypowiedzi Evansa. Bo, po co komentować jedyną sensowną opcję?
Jan usiadł nad brzegiem jeziora, by poukładać fakty. Stracił przytomność w nocy tonąc. Powiedzmy że jakimś cudem wydostał się z kipieli wodnej i wylądował tu...Tu, to znaczy, gdzie? To nie mogła być Norwegia, mimo lasów przypominających te norweskie. Było zdecydowanie za ciepło i brakowało śniegu, który wczoraj (?) padał obficie. Spojrzał na zegarek...wskazywał na 16:00. Wyruszyli z bazy o 13:00. Data była taka sama. Minęło więc ledwie kilka godzin.

Jan Rosiński uruchomił „jakimś cudem” radiostację i zaczął mówić.- Tu grupa kapitana Ipatowa, Høybuktmoen odpowiedzcie. Tu grupa kapitana Ipatowa, odbiór.-
Zero odpowiedzi, ciągle jednostajny szum. Podporucznik zmieniał częstotliwości, ale nic to nie dało. Łączność z Høybuktmoen była całkowicie zerwana.

Kerm 17-03-2010 22:44

Sen był bardzo przyjemny.
Chris leżał sobie na piasku. Słońce przygrzewało przyjemnie. Szum fal uderzających o brzeg, dobiegające z oddali głosy ptaków.
Czysta przyjemność.
Tylko ta natrętna mucha, kręcąca się koło nosa...
Machnął ręką, usiłując przepędzić natrętnego owada i wtedy nagle wróciła pamięć.
Trzask lodu, przejmujący chłód wody, czerń ciemniejsza niż najmroczniejsza bezksiężycowa noc...

Usiadł gwałtownie, szeroko otwierając oczy.
Co do diabła się stało?
Wokół nie było śniegu, wiatr nie był przejmująco zimny i przynosił zapach kwiatów zamiast białych płatków.
Życie po życiu?
Utopił się i trafił do raju? Bo na czyściec raczej to nie wyglądało. Z drugiej strony - przemoczony, zimowy kombinezon raczej nie był odpowiednim strojem na wędrówki po raju. Co zatem? Przyśnił mu się sektor trzynasty?
Ale ubiór, tudzież towarzystwo trzech wojaków, ze zdziwieniem rozglądających się dokoła, raczej sugerowały, że wyprawa poszukiwawcza raczej miała miejsce.

Odpowiedzi na pytanie "Gdzie my do cholery jesteśmy?" nie było.
Norwegia?
Nieco w to wątpił.
Zrzucił niepotrzebne rękawice i odsunął rękaw kombinezonu by uruchomić wbudowany w zegarek GPS.
Z zaskoczoną miną wpatrywał się w tarczę zegarka.
Była godzina szesnasta...
Z pewnym trudem opanował niepotrzebny odruch potrząśnięcia złomem, któremu - wbrew zapewnieniom producenta - najwyraźniej zaszkodziła zimna kąpiel.
Z bazy wyruszyli koło trzynastej.
Przelot, marsz przez śnieg... To jakim cudem data pozostała bez zmian? W ciągu paru minut nikt nie zdołałby ich wyciągnąć z wody i przenieść w inne rejony świata.
Bo nie byli w pokrytej śniegiem Norwegii, tego był pewien. Wokół była wiosna w pełni. Zielona trawa, kwiaty. Gdzieniegdzie motyle.
Gdzie zatem byli?
GPS nie umiał udzielić odpowiedzi na to pytanie. Niby sprzęt renomowanej firmy, a nie potrafił nic pokazać. Jakby sam nie wiedział, gdzie znalazł się właściciel zegarka.
Szmelc, czy świat stanął na głowie?

Chris spojrzał na słońce.
Wbrew temu, co mówił zegarek, było koło osiemnastej.
Teraz wypadało się podzielić z innymi najświeższymi odkryciami.
- GPS-a też szlag trafił - powiedział, gdy próba połączenia się z bazą nie dała efektu. Ściągnął z siebie kombinezon. Siedzenie w przemoczonych rzeczach było bardzo mało inteligentne... - Według słońca mamy teraz osiemnastą. Mój zegarek pokazuje co innego. Dobrze by było, gdybyście sprawdzili swoje.

Co robić, jeśli śni ci się coś dziwnego? Albo gdy zastanawiasz się, czy czasem nie oszalałeś?
Najlepiej traktować wszystko tak, jakby się działo naprawdę. Rozsądne zachowanie w takiej sytuacji nikomu nie zaszkodzi. A jeśli nagle okaże się, że koszmarny sen stał się koszmarną rzeczywistością?
Wówczas inteligentne postępowanie z pewnością się opłaci.

Propozycja przeczekania do rana była rozsądna. Spacery w tym momencie były rzeczą dość głupią, ale gdyby jego towarzyszom podróży nagle Pan Bóg odebrał rozum, to nie mógłby przecież ich zostawić... - Za jakieś dwie godziny zacznie się robić ciemno - poparł Evansa - a tutaj mamy dobre miejsce na obóz.
Co prawda nieraz świat przekonywał się o tym, że wojskowi i rozsądek chadzają różnymi drogami, ale tym razem przypadło im wędrować tym samym traktem.

Parę kroków wystarczyło, by Chris znalazł się na rosnącej niedaleko trawie. Systematycznie zaczął wyciągać rzeczy z plecaka. Co prawda teoretycznie nieprzemakalna tkanina nie oparła się naporowi wody, ale większość rzeczy, jak zawsze zapakowanych w folię, nawet nie zwilgotniało.
Prawdziwym wskaźnikiem tego, że stało się coś niespotykanego, okazała się najzwyklejsza na świecie bułka. Tuż przed spotkaniem w hangarze odwiedził kantynę, kupując dwie tabliczki czekolady i bułkę. Zawinięta w folię bułeczka nie zestarzała się zbytnio. Była tak samo 'zjadliwa' jak w chwili, gdy trafiła do plecaka.
Nil admirandum mawiali ponoć starożytni Grecy, ale zapewne i oni byliby zaskoczeni. Nawet w mitach nikt nikogo nie przenosił ot tak sobie w przestrzeni.
Co innego w powieściach typu "Świat Czarownic". I opowieściach kapitana Haagaasa.


Rozwieszona na krzaczkach odzież suszyła się w najlepsze, gdy Chris, przebrawszy się w suche rzeczy, wybrał się na penetrowanie okolicy. Bieganie boso po szyszkach nie należało do jego ulubionych zajęć, ale w razie konieczności... Wziął karabin, najpierw go starannie wytarłszy, i ruszył na zwiedzanie okolicy.
Nie zabawił długo z dala od towarzyszy.
- Niedaleko stąd - machnął ręką wskazując kierunek - są resztki dawnego obozowiska. Chyba jacyś myśliwi.... Ślady po szałasach, konstrukcje służące do suszenia skór i takie tam. Prymitywne dość. Wszystko rozsypuje się ze starości. Kawałek dalej leży sterta gnatów. Na pierwszy rzut oka różne sarny, jelenie, dziki. Jakiś wilk czy niedźwiedź też by się pewnie znalazł jakby dobrze poszukać. Pewnie robili zapasy na zimę, a jak się trafiło coś innego, to też upolowali.
- Ale nie tak znowu dawno w tamtym miejscu obozowała grupka jeźdźców. Jakieś dziesięć koni. Oni, dla odmiany, mieli namioty. Tak przynajmniej wynika ze śladów. Z dziesięć dni i mielibyśmy towarzystwo...
- I jeszcze jedno... Z obozowiska prowadzi ścieżka, niezbyt długa, do drogi. Leśna droga prowadząca w kierunku północ-południe. Nawet dość szeroka. Jak się stąd ruszymy, to nie będziemy musieli przedzierać się przez krzaki - zażartował.


"Dupa zimna" - stwierdził, obserwując świecące na granatowym niebie gwiazdy. Widoczne aż za dobrze, za to całkowicie nieznane.
Kompas pokazywał północ tam, gdzie powinien. W stosunku do słońca, rzecz jasna. To sugerowało półkulę północną. Ale na niebie nie było Wielkiej Niedźwiedzicy. Innych znanych gwiazdozbiorów też nie. A to już było denerwujące, i to bardzo.
Gdyby przypadkiem coś ich przeniosło na półkulę południową, to powinien zobaczyć Krzyż Południa. A tego też nie było.
Na niebie pojawił się odwieczny towarzysz Ziemi - Księżyc. Tyle tylko, że zamiast być w pełni, znajdował się o połowę kwadry do przodu.
"Jedna anomalia mniej, jedna więcej" - Chris wzruszył ramionami.

Minęła północ. Godzina duchów.
I, niczym duch, na niebo wpłynął powoli drugi księżyc. Mniejszy niż ten pierwszy, prezentował idealną połówkę, charakterystyczną dla ostatniej kwadry.
- Gdzie my jesteśmy, do cholery? - szepnął Chris, wpatrując się w widoczną na niebie połówkę księżycowej tarczy.
Postanowił nie budzić pozostałych. Na przekazywanie radosnych wiadomości zawsze był czas... Za to wyciągnął z plecaka cyfrówkę i zrobił kilka zdjęć. By upewnić się, że nie ma złudzeń.
Aparat zobaczył dokładnie to samo, co on...


Połów był udany.
Wycięte z leszczyny wędzisko, parę kolorowych nitek w charakterze przynęty i po paru chwilach ryb było tyle, że ze spokojem starczyłoby nawet dla większej ilości głodomorów.
Teraz trzeba było tylko oblepić gliną, zakopać w popiele. I cierpliwie poczekać.

- Mam dwie wiadomości - powiedział, gdy po porannych ablucjach wszyscy zebrali się przy ognisku. - Ta dobra... Za chwilę będzie można zacząć śniadanie. Rybki się już upiekły. Co prawda bez soli, ale dadzą się jeść. Jeśli druga informacja nie odbierze nikomu apetytu...
- Diabli wiedzą, gdzie jesteśmy. Z pewnością jest to półkula północna, ale nie na naszej kochanej Ziemi. Ziemia nigdy nie miała dwóch księżyców, a niestety, tej planecie towarzyszy nie jeden satelita, a dwa.
Wyciągnął aparat.

Mr.Aru 20-03-2010 08:43

Gęsty śnieg wirował przed goglami w całej swej potwornej furii. Szary puch zalepiał wszystko i ograniczał widoczność. Siergiej skrzywił się. Gdzieś tam na horyzoncie był wrak F-16. Kapitan nie szedł tam bynajmniej po jakieś pudło z nagraniem. Chodziło o człowieka. Co prawda mała była szansa, że ktokolwiek przeżył. Ipatow chciał przynieść ciało powrotem do bazy. Nigdy nie zostawił żadnego ze swoich : żywego czy martwego. Udowodnił to już w Iraki i miał zamiar trzymać się tego do końca życia. Nagle jasny błysk rozświetlił niebo. Oficer zastanawiał się czy to kolejne jego majaki. A może wszyscy to widzieli? Chwilę później poczuł krew w nosie i doszedł do wniosku, że znowu mu odbija. Otarł nos rękawicą i ruszył dalej. Starał się skupić na linii horyzontu, która była teraz bardzo mało widoczna. Za wszelką cenę chciał odgonić te wizje. Zazwyczaj skakał wtedy do wody i nurkował na dużą głębokość. To zawsze pomagało. Teraz jednak nie było o tym mowy. Obrócił się i zlustrował wzrokiem cały oddział. Nienawidził iść jako czujka, bo jako dowódca nie miał wtedy kontroli wizualnej nad oddziałem. Wtem przez pole widzenia przetoczył się kolejny błysk. Pojawiły się drzwi w ciemnym korytarzu. W szparze pod nimi majaczyło światło. Ipatow zamknął oczy i podniósł rękę w bezgłośnym rozkazie : „Stać!”. Chciał się uspokoić i nie myślał wtedy jak niewybaczalny błąd popełnił. Lodowa pokrywa pękła pod nimi i zrzuciła ich w mroczną toń. Siergiej błyskawicznie wygrzebał się na jedną z lodowych wysepek, które unosiły się teraz na wzburzonym obszarze wody. Lodowa korona składająca się z ostrych jak sztylety odłamków pokrywy unosiła się majestatycznie nad oddziałem, który stopniowo leciał w dół. Kapitan balansował na wysepce by nie spaść. Wychylił się i zobaczył wierzgającego w dole Rosińskiego. Ipatow jęknął i sięgnął ku niemu ręką, rozpaczliwie starając się go złapać. To był kolejny błąd. Wysepka zrzuciła go w czarne odmęty otchłani. Nie bał się głębokości. Przecież takie ekstremalne nurkowanie było jego pasją. Niestety nie widział szans na przeżycie. Nie mógł znaleźć noża, który powinien być przy pasie, a plecak nie chciał się odczepić od pleców i nieubłaganie ciągnął go w dół. Ciemność i woda w płucach.

Błyski znikły, ustępując miejsca czerni. Był nagi. Mroczny korytarz składał się wyłącznie z chaosu i czerni, przeplatanej strachem. Daleko stąd były drzwi, spod których błyskało jasne światło. Ten korytarz wracał w jego wspomnieniach. Wciąż ten sam…

Głęboki oddech. Czuł zimną, mokrą skałę pod swoją głową. Gdzieś wokół szumiał potok. Z pozycji leżącej widział korony drzew i wielką, porośniętą krzakami górę. Miał kilkanaście lat. Tyle kilometrów w puszczy, tyle zimna i cierpienia, a oni dalej za nim kroczyli. Szelesty, gdzieś poza zasięgiem wszelkiej percepcji. CZYM JESTEM JEŻELI NIE POZWALACIE MI ŻYĆ?! Jakim prawem pokazujecie mi gdzie jest moje miejsce?!

Wszystkie okna domu były otwarte. Przeszedł powoli koło garażu, gdzie stał samochód. Również z otwartymi drzwiami. Chłopiec powoli wchodził po drewnianych schodach. Wreszcie stanął na ganku. Powoli wszedł do pustego przedpokoju i skierował się do kuchni, śpiącej w letnim półmroku. Szafki były pootwierane. Nic jednak nie zginęło. Tak jakby ktoś coś tutaj szukał, dokładnie odkładając potem na miejsce. Dom opanowała cisza. Gdzie oni byli? Odeszli? Wtem gdzieś na górze rozległ się łomot. Młody Ipatow skierował swe przerażenie ku stropowi i zaczął krzyczeć.

Policja, policja, pytania, psycholodzy, testy i pustka w głowie…

Usiadł, otwierając szeroko oczy. Sny odeszły. Czuł niemiły żwir na plaży. Tam, przed nim majaczyło słońce, rzucające wokół ostatnie, słabe promienie różowego światła, które rozlewało się leniwie po nieboskłonie. Wszystko gotowało się ku zachodowi. Siergiej uśmiechnął się. Nie zdziwiło go to co zobaczył. Za dużo w życiu przeżył, za dużo przeczytał książek by się w takim momencie zdziwić. Tutaj plecak puścił i osiadł na ziemi. Kapitan podniósł się i rozglądnął. Ludzie kręcili się wokół, przebierali i rozglądali. On sam postanowił zostać w tym samym ubraniu. Przecież wyschnie, a zapasowych lepiej teraz nie brudzić. Czy bał się przemarznięcia? I to było najdziwniejsze : ubrania były mokre, ale ciepłe.
- Wszyscy są cali? – wychrypiał.
Znów rozglądnął się wokół. To nie była ta przeklęta Norwegia. Na pewno nie. Nie była to również planeta Ziemia. Świadczyły o tym dwa, przepiękne księżyce. Teraz kapitan miał tylko jeden cel : Dowiedzieć się co się tutaj dzieje! Jeszcze raz spojrzał na swoich ludzi : Rosińskiego, który próbował połączyć się z Høybuktmoen, niezwykle zaradnego Spencera i obładowanego sprzętem Evansa. Martwił się o nich, nigdy o siebie. Chciał za wszelką cenę dostarczyć ich do domów w jednym kawałku i potrzebował planu.
- Rosiński… Odpuść sobie z tą radiostacją. Trzymaj ją jednak włączoną… Może ktoś jednak się odezwie. Evans, przejdź się po okolicy. Promień nie większy niż sto metrów. Wejdź na jakąś grań skąd będziesz miał lepszy widok. Nie odchodź jednak za daleko, chcę mieć z tobą stały kontakt wizualny. Kto wie co się kryje w tej dżungli… - mruknął rozglądając się wokół. – Zostajemy tu na noc. Głupotą byłoby łazić po tym wygwizdowie po nocy. Spencer, na Boga… Nie wiem dlaczego cię do nas przydzielili, ale w obecnej sytuacji musisz się przydać : Pomożesz nam rozbić obozowisko.

abishai 20-03-2010 21:43

Co należy zrobić po znalezieniu się na obcym terenie ? Zabezpieczyć go.
Znajdowali się na wrogim terenie sami i bez wsparcia, łączności... Wdech, wydech, wdech, wydech... uspokoić myśli.
Jan był szkolony, do takich sytuacji... No, może nie takich. Lądowanie na innym świecie, do typowych akcji ONZ-owskich nie należy. Ale wrogie środowisko, potencjalne zagrożenia...to znał. Trzeba wiec być czujnym i przede wszystkim zabezpieczyć teren obozowiska.

Ipatow miał rację. Rosiński odsunął się od radiostacji, zdjął przemoczone wierzchnie odzienie zimowe, które obecnie było niepotrzebne.
Sprawdził, czy jego karabin jest sprawny, a granaty są pod ręką. Znajdowali się w nieznanym miejscu, potencjalnie wrogim miejscu...dlatego, dość niefrasobliwe zachowanie jedynego cywila w oddziale trochę irytowało Rosińskiego.
Spencer zachowywał się jakby byli na jakimś cholernym pikniku!
Ale póki kapitan to aprobował, Jan uznał że lepiej milczeć. Za to spytał Ipatowa.- Jaki ma być układ wart?
Proste pytanie w którym zawierało się wszystko co chciał usłyszeć. Kto po kim wartuje i po ile godzin?

Gdy nastała jego godzina wartowania. Sprawdził czy latarka działa i skupił się czuwaniu.
To miejsce było nawet...ładne. Miało ten romantyczny czar starych puszcz, jakie Jan pamiętał z dzieciństwa. Właściwie... w innych okolicznościach, byłoby to całkiem przyjemne doświadczenie. Janek dorastał w takiej puszczy. Dla niego las nie miał tajemnic. To znaczy...bieszczadzkie lasy. Ten tutaj był obcy, choć drzewa wydawały się identyczne z ziemskimi.
Oczywiście można było snuć różne teorie mają na poparcie wiedzy naukowej w postaci odcinków Star Treka, Stargate i innych z seriali, takich jak Lost.
Ale po co?
Spojrzał w kierunku rozpalonego ogniska i dorzucił nieco chrustu...Noc był zadziwiająco ciepła. Może nie tropiki, ale i tak nie było źle.

Co będzie jutro? Zobaczy się. Dla Rosińskiego misja wciąż trwała. Wobec tego całego chaosu jaki ich otaczał, potrzebna była jakaś stabilizacja. Coś pewnego. I tym czymś było właśnie wojsko. Prosty łańcuszek dowodzenia uwalniał grupę od chaosu, paniki i rozbicia.
Demokracja niezbyt się sprawdza w sytuacjach kryzysowych. A w takiej się znaleźli.
Kapitan Ipatow dowodził, a reszta ( w tym i cywil) powinni go słuchać. Tak to widział Rosiński.
Radiostacja nadal buczała nie wydając z siebie nic poza szumami. Więc Jan ją wyłączył. Szkoda marnować baterii, a radiostacja może przyda się później.

Ranek, umycie się i posiłek. Rosiński nie miał przy sobie wiele rzeczy. Radiostacja wiele waży. A po co komu drugie czy trzecie kalesony, na wyprawę która miała trwać góra kilkanaście godzin?
Jan spojrzał na zegarek... ile minęło już godzin? Czy zaczęli ich szukać? Czy wyprawa ratunkowa mająca ich znaleźć, skończy jak oni? Czy zostaną już na zawsze zaginionymi w akcji ratunkowej? Czy byli tu pierwsi?
Jan odruchowo sprawdził magazynek broni... A co jeśli są tu jacyś hitlerowcy? Nie wiedzący nawet, że wojna się skończyła. Co prawda pewnie by mieli z 60 lat, albo i więcej.
Z drugiej strony czy zniekształceniu przestrzeni, nie towarzyszy przypadkiem zniekształcenie czasu?...Janek nie pamiętał tej lekcji fizyki. Zresztą nie to znaczenia.

Zdjęcia księżyców nie zrobiły na Rosińskim, ani chyba na pozostałych wrażenia. Wszak ślepi nie byli...Czegoś takiego, jak dwa księżyce, nie można przegapić.
Jedząc rybę spoglądał na kapitana...choć domyślał się, jaką decyzję wyda. Mogli jedynie iść drogą w jednym lub w drugim kierunku. Było ich zbyt mało by mogli się rozdzielić.

merill 21-03-2010 20:01

Evans ucieszył się, że dowódca i pozostali poparli jego propozycje zostania na brzegu jeziora. Szybko przejrzał cały ekwipunek i sprawdził, czy jakieś rzeczy ucierpiały. Na szczęście zapobiegliwość i wodoodporna tkanina plecaka i munduru, ocaliła wszystko w znakomitej większości. Rozpalony ogień wykorzystał do wysuszenia przemoczonego munduru i bielizny. Biały kombinezon maskujący zwinął w rulon i wrzucił do plecaka, nigdy nie wiedział, do czego może się jeszcze przydać. Wieczorem wszyscy się posilili suchymi racjami, jakie zabrali ze sobą. Tim siedział jeszcze kilkanaście minut przy ognisku, zanim położył się spać. Jego warta przypadała tuż nad ranem.

Poranek był dość chłodny, choć dało się wytrzymać. Około brzasku od jeziora nadciągnęła delikatna mgła, ale ciepłe promienie słońca szybko ja rozpędziły. Spencer najwyraźniej miał wszystkie rozkazy i łańcuch dowodzenia głęboko w dupie. Evans nie zamierzał tego komentować, choć do tej pory kapitan Siergiej, nie zrobił na nim jakiegoś oszałamiającego wrażenia, jednak póki, co postanowił, że będzie grał rolę, jaką mu wyznaczono.

Jedząc posiłek przyrządzony przez Chrisa, analizował informacje, jakie do tej pory udało im się zdobyć.
AKTUALNA LOKALIZACJA: Na pewno nie Ziemia, lecz planeta podobna do niej. Północna półkula tejże planety.
PORA ROKU I CZAS: Wiosna, przynajmniej na to wskazuje stopień wegetacji roślin i amplituda temperatur.
PRIORYTETY: Zabezpieczyć posiadany ekwipunek. Znaleźć bezpieczne miejsce do zamieszkania. Zrobić wywiad terenu i okolicy. Zlokalizować rdzenną populację. Przeprowadzić działania wywiadowcze – zalecana obserwacja z daleka i ocena liczebności, zwyczajów, zaawansowania technologicznego i społecznego. Nawiązać ewentualny kontakt. Powócić do domu.

Nauczono takiej chłodnej analizy sytuacji. To było jak Dekalog, dzięki temu minimalizowało się margines błędu i podejmowania niewłaściwych decyzji. Teraz jednak Timowi wydawało się, że ich jedynym zadaniem będzie po prostu przeżyć.

*****


Rozkaz Ipatowa wydawał się sensowny. Dlatego zostawił plecak i resztę ekwipunku i zabrał ze sobą tylko karabin szturmowy i lornetkę. Rozejrzał się wokół i zlokalizował najwyższy topograficznie punkt terenu w odległości zastrzeżonej przez Ipatowa. Było nim wzgórze, raczej niewysokie, łagodnie opadające jednym stokiem ku jezioru, z jego szczytu nie dało się zobaczyć nic daleko, ale stojący na nim wielowiekowy zapewne dąb szypułkowy był idealnym miejscem obserwacyjnym.

Tim nie miał zamiaru sprawdzać rewelacji Spencera, skoro zatrudniło go dowódctwo, by prowadził z innymi żołnierzami szkołę przetrwania, to musiał być dobry. Choć wątpiłby przeżył w miejscach, w jakich jemu zdarzało się już być. Nie zamierzał jednak nikomu nic udowadniać, wyrósł z tego ostatnio, zresztą samo życie i ekstremalne sytuacje lepiej weryfikują człowieka niż jego kwalifikacje.

Drzewo było naprawdę potężne, obwód pnia u dołu mógł mieć i ze trzy metry, albo i więcej, zostawił karabin na dole, tylko by mu przeszkadzał w wspinaczce. W tych okolicznościach, bez dostępu do cywilizacji, złamanie nogi mogło oznaczać w najlepszym wypadku trwałe kalectwo, w najgorszym śmierć. Liście dębu dopiero zaczynały się budzić do życia z wiosennych pąków, dlatego widoczność z góry miał całkiem przyzwoitą. Drugiego krańca jeziora nie zdołał zauważyć, musiało być spore. Las przed nimi także ciągnął się po skraj widoczności. Gdzieś w dali majaczyły górskie wzniesienia, pokryte śniegiem turnie odbijały promienie słoneczne. Puszcza, bo tylko tak można była ja nazwać musiała być naprawdę stara i nienaruszona przez człowieka, przynajmniej nie w stopniu, jaki znali z Ziemi. Nad jednolity dywan zieloności lasu, co jakiś czas wzbijały się gałęzie jeszcze potężniejszych drzew, tych, które miały wystarczająco dużo uporu by jak najzachłanniej pobierać życiodajne promienie Słońca. Zauważył kilka ptaków, z jakichś większych gatunków, ale z tej odległości nie rozpoznał gatunku. Nie zauważył natomiast niczego, co by mu się bardziej przydało, żadnych dymów wznoszących się spomiędzy drzew, żadnych śladów budowli wzniesionych ludzką ręką, żadnych oznak cywilizacji w jakimkolwiek stopniu.

Wrócił na dół i skierował się ku obozowisku relacjonując kapitanowi wszystko, co zauważył. Rozkazy rozkazami, musiał się słuchać. Widać zostały im dwa rozwiązania i dwie drogi, jednak wybór nie należał do nich, lecz do dowódcy, niestety póki, co jego decyzje nie przyniosły im szczęścia.

Efcia 22-03-2010 10:13

Już w starożytności odkryto, że zdrowy mężczyzna może nosić na sobie ładunek nie większy niż 40 kg, bez uszczerbku na szybkości czy wytrzymałości. Tyle to nosili na sobie żołnierze podczas długich i niebezpiecznych misji. A ponieważ to miała być zwykła akcja ratunkowa sprzętu, a tym samym i ciężaru, było mniej.

Droga, którą szli nie była zbyt szeroka, ale dla ludzi wystarczająca.



Słońce bez trudu przedzierało się przez gałęzie, na których dopiero co zaczęły pojawiać się liście. Jasnym jednak było, że za dwa, trzy miesiące, gdy korony drzew będą bujne, nie będzie tu tak jasno.
Ptaki poćwierkiwały to tu, to tam. Co jakiś czas drobna lub większa zwierzyna przecięła im drogę. W zasadzie mogliby uznać, że są w jednym z europejskich krajów. Gdzieś w oddali dał się słyszeć ryk jeleni. Na jednym z drzew przysiadł dzięcioł i zaczął rytmicznie stukać w jego pień.
Złapane prze Spencera ryby, chociaż nie przyprawione, były pożywnym śniadaniem. Ale nawet przy niepełnym obciążeniu szybko zostały spożytkowane przez organizmy. Koło południa, przynajmniej według słońca, bo zegarki mówił coś innego, zatrzymali się odpoczynek i popas. Wprawdzie z nocnych połowów coś jeszcze zostało, ale i tak za mało tego było na porządny posiłek. A z pewnością czekał ich długi i forsowny marsz.
Miejsce, które wybrali na postój wydawało się dość spokojnym miejscem na odpoczynek.. Polana, mały strumyk. Gdzieś w oddali rój pszczół pracowicie zbierał nektar z kwiatów.
Kapitan wydał odpowiednie dyspozycje.
Spencer, jako że znał się na tym najlepiej miał udać się na polowania. Strumień był za mały, żeby mogły w nim żyć ryby.
- Tylko nie oddalać się aż nadto od obozu!! – Ipatow, w tradycyjny wojskowy sposób czyli krzykiem, zwrócił się do Kanadyjczyka, który to chyba niezbyt przejął się tonem kapitana.
Reszta oddziału zajęła się zbieraniem drewna i małym rozpoznaniem terenu.
Pomimo iż od wczorajszego wieczoru, kiedy to obudzili się niewiadomo gdzie, nie napotkali żadnych ludzi, trzeba było zachować czujność. Krótki zwiad przekonał ich jednak, że nie ma żywej duszy tu, po za nimi samymi.
Spencer tym czasem wrócił z łowów. Wojskowi byli pod wrażeniem, trzy zające jakie upolował, bez jednego wystrzału, dawały perspektywę dobrego obiadu i kolacji za razem. Dziczyzna być może i gościła na stołach w Europie i Ameryce, ale wojskowi nie zaliczali się do grupy, która było stać na takie mięs. Z pewnością generalicja, ale im daleko było jeszcze do generalskich szlifów. Tym niemniej przyjemnie było skosztować zajęcy. Kanadyjczyk przyniósł jeszcze jedną nowinę. Idąc w dół strumienia napotkał na ślady ludzkiej bytności. Spory oddział konnych zatrzymał się jakiś kilometr od nich. Mogło to być jakiś dzień, góra dwa temu. Konie nie były podkute.
Jeźdźcy podążyli w górę strumienia, czyli mniej więcej prostopadle do drogi, którą teraz podążała grupa.
Po posiłku, kapitan zarządził wymarsz. Lepiej było nie podążać śladami, które zostawili inni ludzie, a na leśnej drodze takowych nie znaleźli. Stąd prosta kalkulacja.
Do wieczora szli jeszcze leśnym traktem, ale w końcu trzeba było znaleźć miejsce na postój.
Od pewnego czasu uwagę mężczyzn zwracało stado sporej wielkości ptaków, które krążyło nad czymś co znajdowało za wzniesieniem.


Ipatow zarządził postój właśnie za owym wzgórzem. Na szczęście było ona łagodne,a podejście po leśnej drodze nie sprawiło im zbytnich kłopotów.
Ich nosy wcześniej niż oczy uświadomiły ich co może być przyczyną takiego zainteresowania ze strony ścierwojadów. Podchodzą bliżej mogli rozpoznać kruki i wrony wśród ptaków kłębiących się na niebie. Swąd spalenizny i odór rozkładających się ciał mówił aż nadto. Niemniej jednak gdy tylko osiągnęli szczyt wzniesienia ujrzeli coś co mogło zaszokować najtwardszych nawet.
W małej dolinie, którą mieli przed sobą znajdowała się wioska, a właściwie jej zgliszcza. Jakieś dwa psowate walczyły właśnie o zdobycz. Ptaki natomiast ucztowały przy zwłokach. Dzikie zwierzęta nie zwróciły nawet uwagi na czwórkę, która się pojawiła. Takie zachowanie zwierząt mogło wskazywać iż dawno ludzi nie widziały. Jednak ostrożności nigdy za wiele.

Wioska liczyła dziesięć chat. Wszystkie były drewniane i doszczętnie spalone. A zimne pogorzelisko wskazywało, że masakry, według standardów cywilizowanego świata, dokonano kilka dni temu. Oględziny trupów również na to wskazywały. Poobgryzane ciała leżały przed chatami. Ponieważ dzikie zwierzęta dokonały swego, trudno było powiedzieć co mogło się tu wydarzyć. Pewne wskazówki dawały groty strzał tkwiące w ciałach. Wśród trupów można było znaleźć kilka świeżych ciał, był po prostu nienaruszone przez ścierwojady. Ci z pewnością zginęli w walce. Rozrąbane łby , czy odrąbane członki dobitnie o tym świadczyły. Te ciała z pewnością należały do wojowników. Wszyscy mieli długie włosy splecione w warkocze i długie brody, zupełnie jak wikingowie. Chociaż nigdzie nie było widać rogatych hełmów. Żart XIX-wiecznych studentów niemieckich tak głęboko zakorzenił się w zbiorowej świadomości.
Reszta ciał należała z pewnością do mieszkańców wioski, kobiet, dzieci, mężczyzn.

Nocleg w takim otoczeniu był wykluczony.
Podążanie samą droga też. Ale ponieważ była ona jedynym ich punktem orientacyjnym postanowili iść wzdłuż niej, tyle że lasem. W końcu, parę kilometrów dalej znaleźli odpowiednie miejsce. Trzeba było jeszcze dokonać zwiadu. Nikt nie chciał być zaskoczonym w nocy przez tego kto wymordował mieszkańców wioski.
Ipatow postanowił, że się rozdzielą, by przeszukać większy teren. On sam i Evenas, ze względu na doświadczenie poszli sami. Natomiast Rosiński i Spencer mieli stanowić trzecią grupę. Wszyscy wyruszyli w wyznaczonych kierunkach. Mieli spotkać się za pół godziny.

Kerm 22-03-2010 23:01

Parę rybek, zawiniętych w liście paproci, stanowiło zapas na czarną godzinę. Czyli obiad. Nawet gdyby dorzucić do tego zapasy, jakie zabrali z bazy, nie mieli przed sobą perspektywy obfitego obiadu.
Ale nie była to odpowiednia chwila na zastanawianie się nad przyszłymi posiłkami...

Zlikwidowanie śladów obozowiska nie potrwało długo. A potem ruszyli na północ.
Droga w niczym nie różniła się od typowych leśnych traktów. Śladów ludzkich na niej nie było, ale nie zarosła zbytnio trawą, nie wpakowały się na nią mniejsze czy większe roślinki, a to oznaczało, że była uczęszczana. Co z kolei nakazywało zachowanie ostrożności. Chociaż otoczenie - tak zwierzęta, jak i rośliny - charakterystyczne były dla europejskich lasów, to nie było wiadomo, jak wyglądają i jak się zachowują używający broni i koni mieszkańcy tych okolic.
Mogli nie lubić obcych.


Wybrane przez kapitana miejsce na obozowisko było całkiem nieźle. Nadawało się wprost idealnie na piknik w gronie przyjaciół, natomiast im, niestety, brakowało koszyków piknikowych by odczuwać pełnię szczęścia.

Słowa kapitana zalecające nieoddalanie się zbytnie od obozowiska świadczyły nieco o braku zaufania do umiejętności jedynego cywila w grupie. Aż dziw, że w ogóle zdecydował się na takie ryzyko... Może powinien iść sam, zamiast obarczać kogokolwiek innego takim ryzykownym zadaniem...
Chris stłumił uśmiech.
- Postaram się - odpowiedział. Splatając palce w niezauważalnym dla nikogo geście.


Las był dość cichy, co było typowe o tej porze dnia. zwierzęta siedziały sobie spokojnie - nie wędrowały w poszukiwaniu jedzenia czy do wodopoju. Upolowanie czegoś na obiad było rzeczą... dość trudną.
Mimo wszystko Chris miał nieco szczęścia. Powiedzmy nawet - dużo szczęścia. Nawet by nie przypuszczał, że w tych lasach, na niewielkiej polance, może istnieć cała kolonia królików. Oczywiście gonienie za dość szybkimi zwierzątkami nie wchodziło w grę. Rozkopywanie nor - również. Ale wystarczyło trochę pomyśleć i zarówno obiad, jak i kolacja, same wskoczyły w zastawione przy paru wylotach sidła. Żadne zwierzą nie lubi ognia ani dymu i ucieka przed nimi tak szybko, jak tylko może, a robienie sobie kilku wyjść zapasowych niekiedy się mści...
Trzy króliki powinny wystarczyć na jakiś czas dla czterech osób. Poza tym była szansa, że nim nadejdzie świt będzie można upolować coś większego. Coś, co odpowiednio przyrządzone starczy na kilka dni...


Co prawda polecenie Ipatowa nakazywało trzymania w pobliżu obozu, ale skoro i tak Chris nie posłuchał, to ze spokojem mógł zwiększyć zakres działalności i zbadać nieco większy obszar...
Z karabinem gotowym do strzału przemykał się od drzewa do drzewa. Wszędzie panowała cisza, na ziemi nie było widać żadnych śladów. Co było typowe dla leśnej ściółki. Trzeba dość długo wędrować tam i z powrotem, be wśród mchów postała bardziej trwała ścieżka. Zdarzały się jednak miejsca, gdzie ślady pozostawały dłużej. On sam starał się je omijać z daleka, ale większa grupa nie miała takich możliwości. Szczególnie jeśli zatrzymywali się na dłużej, a ci urządzili sobie popas na brzegu strumienia.
- To miejsce - powiedział po powrocie, rzucając króliki na trawę - nie jest takie odludne, jak się nam wydawało. - Dzień, dwa temu spora grupa jeźdźców obozowała tam - machnął w dół strumienia - jakiś kilometr stąd. Potem ruszyli, ale nie w stronę jeziora, tylko w górę strumienia.
Wnioski pozostawił pozostałym. Sam zabrał się za oprawianie królików.


Nie dość, że złapać, to jeszcze przygotować... Na szczęście nie było takiej konieczności. Pozostali - w mniejszym czy większym stopniu - potrafili dorzucić swój wkład do procesu powstawania kolacji. Widać nie byli miłośnikami jedzenia z hipermarketu. Zapewne korzystali nie tylko z kantyny czy kuchenek mikrofalowych albo pizzy na wynos. Dzięki temu nie trzeba było myśleć o tym, jak najszybciej znaleźć tutejszą sieć McDonald's, tudzież zdobyć nieco tutejszych środków płatniczych. Chrisowi nie groziło, że będzie musiał zająć się kompleksową aprowizacją całej wesołej gromadki.

Królik piekł się na wolno obracającym się ruszcie.
Bez przypraw - ziół, soli, pieprzu - z pewnością nie był potrawą podawaną na królewski stół, ale o ile kilka ziół można było w lesie znaleźć, o tyle do soli potrzebne było morze lub kopalnia. Albo kupiec.
I znów pojawiał się problem owych nie znanych bliżej środków płatniczych, których istnienie zależało od stopnia rozwoju tutejszej cywilizacji. A z tym mogło być różnie.
Urządzali grupowe polowania. Mieli konie, do budowy szałasów używali ostrych narzędzi. Namioty, wymagające dość znacznych ilości materiału, świadczyły o jeszcze wyższym stopniu rozwoju. Chyba że była to lokalna wersja indiańskiego tipi.
Ale to wszystko to było jakby wróżenie z fusów. Dopóki kogoś nie spotkają mogli się bawić w zgadywanki do woli.


Przez strumień przecinający trakt nikt nie przerzucił mostu. I nic dziwnego - strumyk sięgałby najwyżej do kostek, a był taki szeroki, że przy odrobinie szczęścia można go było przeskoczyć. Może inaczej... trzeba by miec dużego pecha, by tego nie zrobić.
Szli rozglądając się jeszcze baczniej na wszystkie strony.

Nikogo nie spotkali - ani samotnej babulinki zbierającej chrust, ani grupy konnych podążającej traktem. Cisza, spokój...
O tym, że to spokój pozorny przekonali się po paru godzinach wędrówki. Stado ptaków - głównie kruków i wron - unoszące się w jednym miejscu zapowiadało jakąś niemiłą niespodziankę.

Na widok spalonej wioski Chris zatrzymał się odruchowo.
Przez moment miał wrażenie, że znalazł się grze RPG. To jednak nie był obrazek stworzony wyobraźnią jakiegoś komputerowca. To istniało naprawdę.
- Tyle ptaków -- powiedział cicho. - Raczej nie ma tu nikogo, prócz nas...

Jak się w końcu okazało, ptaki nie były jedynymi amatorami ludzkiego mięsa. A wszyscy zainteresowani tym akurat pokarmem mieli przed sobą obficie zastawiony stół.
Gdy wreszcie kapitan pozwolił na zbadanie terenu Chris miał okazję na dokładne przyjrzenie się zwłokom.
Widok nie był przyjemny i najchętniej Chris darowałby sobie te oględziny. Widywał już trupy, ale nie w takiej ilości i nie w takim stanie. Ale nie można było obrócić się na pięcie i odejść...
Początkowo nic nie trzymało się kupy... Zwycięzcy nie grzebią swych ofiar, ale zwłoki swoich kompanów - tak. Tutaj jednak na ziemi znajdowało się kilka ciał do mieszkańców wioski niezbyt pasujących. W sumie wyglądało to tak, jakby w tym miejscu odbyły się dwa starcia. Podczas pierwszego wycięto w pień mieszkańców wioski. A parę dni później nie wiadomo kto wysłał na tamten świat paru innych ktosiów.
Tych, którzy zmasakrowali mieszkańców? Trudno było powiedzieć.
Trudno było nawet dokładnie określić, w jaki sposób zginęli mieszkańcy. Padlinożercy zrobili aż za dobra robotę i zatarli większość śladów. Tkwiące w niektórych ciałach strzały nie dawały żadnej odpowiedzi na pytanie, kto był napastnikiem.
Chris wyciągnął parę strzał i obejrzał je dokładnie.
Grot był żelazny, lotki porządnie osadzone... Aż dziw, że nikt nie zabrał ich z powrotem, skoro wszelka inna broń zniknęła. Wszak strzały na drzewach nie rosną.
Ciała 'tubylców' były dokładnie ograbione. Jakby ci, co ich zabili, zorganizowali łupieżczą wyprawę w stylu "zabić wszystko co się rusza, zabrać wszystko, co ma jakąś wartość, spalić to, czego się nie da zabrać".
Jeśli natomiast chodziło o pozostałych... W tym tkwiła największa niespodzianka. Nie pozbawiono ich ani zbroi, ani hełmów, a przecież taka kolczuga był coś warta... Nawet skórzana zbroja wzmocniona naszytymi, żelaznymi płytkami stanowiła łup nie do pogardzenia. A tu leżały sobie spokojnie, w gruncie rzeczy bezpańskie. Leżących nie pozbawiono również paru drobiazgów stanowiących równie dobry, a może nawet lepszy łup. Złota i srebrna biżuteria nie należała przecież do przedmiotów nic nie wartych.
Chris wziął jeden taki drobiazg do ręki. Ważył co nieco, ale już na pierwszy rzut oka widać było, że to dość prymitywna robota... Jakby wykonał je wioskowy kowal, a nie fachowiec-jubiler.
A to niezbyt dobrze świadczyło o poziomie cywilizacji. Z drugiej strony... mogli trafić na cywilizacyjne zadupie.

Próba znalezienia wśród zgliszczy czegoś przydatnego zakończyła się częściowym powodzeniem. Co prawda zapasy mieszkańców poszły z dymem i do jedzenia nie było nic, za to pod przewróconym, nieco poobijanym garnczkiem znalazło się coś, co mogło im nieco umilić posiłki - płócienny woreczek z solą, który (wraz z miniaturową wersją kociołka) trafił do plecaka Chrisa.
Przynajmniej będzie w czym gotować wodę...

Ponownie obszedł wioskę, usiłując się zorientować, skąd nadciągnęli napastnicy, ale żadne ślady nie pozwoliły odpowiedzieć na to pytanie. Nigdzie miejscowi nie stawili czoła w większej liczbie, a wydawać się mogło, że uciekali we wszystkie możliwe strony. Za to w jednym miejscu było ich zdecydowanie więcej. jakby ktoś usiłował poznosić te wszystkie ciała w jedno miejsce. Tyle, że nie zdołał tego zrobić.
Ktoś przeżył i wrócił, by pochować bliskich?
A ci w zbrojach? Oni zaatakowali wioskę? A może byli wojakami jakiegoś tutejszego władyki i padli z ręki tych samych, co pozabijali mieszkańców wioski? Trudno było ocenić...


W końcu ruszyli dalej. Po przebyciu kilku kilometrów rozdzielili się. Mały zwiad.
Chrisowi przypadł w charakterze towarzysza Rosiński. Może "doświadczony" żołnierz miał pilnować niedoświadczonego cywila, ale wkrótce okazało się, że Rosiński trzymał się tak blisko Chrisa, jakby bał się, że go zgubi... Co wyglądało śmiesznie, ale z czasem mogło stać się denerwujące. Jednak Chris miał nadzieję, że w końcu Rosiński zmądrzeje i odklei się od niego.
Taki niby doświadczony żołnierz powinien zrozumieć, że razem stanowią dogodniejszy cel I bardziej widoczny. Trudno było się chować z takim ogonem za plecami.

Zanim jednak doszło do wymiany poglądów na ten temat do ich uszu doszedł jakiś krzyk. Starając się zachować ostrożność podeszli bliżej.
Wojownik, wypisz wymaluj taki jak ci, których zwłoki widzieli w spalonej wiosce, z mieczem w ręku zbliżał się do kilkuosobowej grupki. Przeważały w niej dzieci, które tuliły się do kobiety w zaawansowanej ciąży. Ich wszystkich zasłaniał chłopiec, góra czternastoletni. Trzymał w ręce miecz. Od razu widać było, że ową broń ma pierwszy raz w życiu w rękach. Wymalowany na jego twarzy strach dopełniał reszty, jednak zamiast uciec gdzie pieprz rośnie stał i trzymał broń przed sobą.
Podchodzący do nich woj mówił coś, czego Chris nie potrafił za grosz zrozumieć. Jednak śmiech, wydobywający się z ust wojownika był jednoznaczny.

Rosiński uniósł broń.
Chrisa nie bardzo obchodziło to, czy żołnierz ma zamiar zastrzelić tamtego wojaka, czy tez tylko zranić. Lepiej było załatwić wszystko po cichu... Wystrzał mógł niepotrzebnie zwrócić na nich czyjąś uwagę, a trudno było sadzić, że Wiking, czy jak można było nazwać uzbrojonego w miecz wojaka, przebywał w okolicy sam.
- Żywcem go weźmiemy - szepnął Chris, odczepiając od plecaka zgrabny toporek.
Zajęło to ułamki sekund ale i tak trwało na tyle długo, że wojownik zadał uderzenie, które wytrąciło z rak chłopca miecz. Wiking zaśmiał się szyderczo i ponownie się zamachnął.
Toporek ze świstem przeciął powietrze i obuchem trafił w głowę wojownika.
Trafiony zachwiał się, wypuścił miecz i przyklęknął.
Uderzenie widać było zbyt słabe, albo też hełm za dobre zamortyzował cios, bowiem Wiking, miast stracić przytomność i grzecznie się położyć się na ziemi usiłował podnieść się i chwycić za sztylet.
Zanim zdołał zrealizować ten zamiar Chris był już przy nim. Nie tracąc czasu na zabawę w dyplomację kopnął klęczącego w głowę.
Może mało humanitarne, ale skuteczne...
Wiking jęknął i zwalił się na ziemię.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 17:16.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172