lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji z działu Fantasy (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-fantasy/)
-   -   [storytelling] Legendy Ethshar (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-fantasy/8738-storytelling-legendy-ethshar.html)

Fearqin 04-04-2010 19:39

Z wielkim zafascynowaniem Hieronim słuchał kolejnych informacji dostarczanych mu, i innym przez barda. Zastanawiał się czy dwudziestu bandytów to dużo, mógł się jedynie domyślać, sadząc po reakcjach innych osób, nie było to jakoś niewiarygodnie dużo. Tak więc biorać pod uwagę ich wszystkich jak tu siedzą, czyli więcej niż trzy, i jeszcze wieśniacy, również więcej niż trzech, przeciwko więcej niż trzem bandytom... oh, okrutnie mu się wszystko pomieszało. Gdy wszyscy wyszli, on siedział jeszcze więcej niż trzy minuty i gdy w końcu się obudził (bo liczeniem szans na zwycięstwo bardzo się zmęczył, więc zapadł w lekki sen jak przystało) wstał, otrzepał czarną koszulę i poszarpane (ale nie jakoś za bardzo) również czarne spodnie nałożył kapelusz, przekręcił go i wyszedł z karczmy.

Szedł bocznymi uliczkami i rozmyślał nad tym gdzie będzie spał jak nie na cmentarzu, który był teraz dobrze strzeżony. Mógł się przekraść ale nie chciał ryzykować. W końcu usiadł pod jakimś drzewem, które stało przed rozwalonym domem. Zdjął kapelusz podłożył go za głowę i zamknął oczy.

Cholerna straż. Jeden zbudził go mocnym kopniakiem w biodro, a drugi gdy Hiena chciał wstać, kopnął go z buta w twarz, nie za mocno, ale brzydal i tak zemdlał, zdążył się jedynie spostrzec, że gdy go zbudzili była jeszcze noc.

Po raz drug tego dnia się zbudził, tym razem samodzielnie. Ledwo świtało. Zobaczył gdzie się znajduje. Kraty, areszt, posterunek. Prędko wstał (bez kapelusza na głowie, bez sztyletów , tylko w zwyczajowym ubraniu) i podszedł do krat. ,, No tak, w końcu dostane za swoje”.
-Panie strażnik, proszę mnie tu porozmawiać, ja nic nie zrobiłem.
Niezwykle mały człek, w lekkiej zbroi podszedł do krat po minucie i od razu odskoczył.
-Na wielkie cyce mojej Brunhildy! Jestes brzydszy niż mówili ci durnie!- Karzeł był bardzo zniesmaczony.
-Naprawdę? Dziękuje. To miłe (chyba). Tak czy siak ja nic nie zrobiłem! Proszę mnie wypuscić stad.- Starał się zachować spokój, chociaż był bardzo przerażony.
-W zasadzie muszę cie wypuścic, spanie na ulicach nie jest okropnym wykroczeniem, a chłopcy skopali cie mało legalnie, na dodatek byli ostro wstawieni.- Karzełek siegnął po klucze i próbując jeden za drugim po więcej niż trzech minutach, znalazł odpowiedni i otworzył drzwi.- Czekaj zaraz przyniosę Ci kapelusz i sztylety.
Czekał minutę. W końcu mini-straznik zjawił się z kuferkiem otworzył go i począł wyjmować zawartosć na stół.
- To będzie tak: sztylet do walki wręcz- Wyjął ów sztylet
-I drugi taki sam- wyjał identyczny sztylet.
-I sztylety do rzucania sztuk dwa. -No i kapelusz kolory czar...- straznik nie dokończył bo wielkolud już wyrwał mu kapelusz z rąk i wycedził:
-To ja wybywam, dziękuję za nockę i przechowanie moich dóbr. DO WI DZE NIA!- Wziął też resztę ,,dóbr", sztylety schował za pasem nałożył kapelusz na głowę i przekręcił go i rzucił się biegiem do miejsca gdzie miała stać dorożka, czy taż inne diabelskie urządzenie do przewozu.

Mimo iż biegł wiecej niż trzy minuty nie spocił sie, był w dobrej formie. Pojawiła się wielka przeszkoda, musiał wybierać, gdzie usiąść?
,,A co tam, raz się umiera"
Nadzwyczajnie wiec podjął szybką decyzję i usiadł naprzeciwko pana Breggana i pani Sillayi. Zadowolony z tego, że decyzja ta była całkiem niezła uśmiechnał się i powiedział:
-DZIEN DO BRY. Mam nadzieję, że podróż będzie udana. Zastanawiał się też jak ta zmyślna machina jeździ.

pteroslaw 13-04-2010 17:33

Rozmowa się zakończyła. Renald nie był zbyt zainteresowany tym kiedy atakują bandyci, co prawda ciekawiło go skąd wzięli oni magiczne przedmioty. Renald nie był już tak młody jak reszta bandy, chciał się tylko ustatkować. Skrzynka kamieni szlachetnych to coś co potrafi przekonać nawet Renalda do przyjęcia zadania. Smokobójca udał się następnie do swojego pokoju w karczmie "Pod czerwonym smokiem", Renald miał pewną słabość do smoków, fascynowały go, były to wielkie, potężne istoty. Smokobójca nie mógł spać, taka jego przypadłość. Tę noc Renald poświęcał na łączenie magii z muzyką. a pomocą magii pociągał za struny, ćwiczył przy tym jeszcze podzielność uwagi, podrzucał sobie kuleczkę zrobioną ze skóry. Słowem, bawił się. Chociaż miał już nie mało lat bo przecież pięćdziesiąt. Nie opuściła go chęć do zabawy.

Już rankiem Renald zszedł na parter karczmy i zamówił śniadanie, chleb, kawałek mięsa i woda. Mag bowiem miał jedną nigdy nie łamaną zasadę. żadnego alkoholu przed południem. Ludzie w karczmie męczyli go o jakąś balladę i tu był pewien problem. Renald mieszkał w karczmie za darmo pod warunkiem zabawiania gości pieśnią. Karczmarz chciał w ten sposób ściągnąć gości do karczmy. Mag miał wybór, opuścić tawernę bez płacenia, zapłacić, lub zaimprowizować pieśń. Renald miał pewne opory przed kradzieżą, płacić nie chciał więc postanowił że coś zaśpiewa. Złapał kilka akordów i rozpoczął śpiewanie.

Śnieg opuścił już nasze wzgórza.
Rozpętała się wielka burza,
Pioruny biły w drzewa
Później słonko trawę powygrzewało

Renald był już po śniadaniu i śpiewając cofał się w kierunku drzwi. Oparł się o nie, otworzył je udał się po swego konia.

Renald prowadził swego konia za uzdę, miał po prostu pewne obiekcje przed jeżdżeniem konno w mieście. Miał opuścić miasto. Zobaczył swojego pracodawcę siedzącego na koźle bryczki. Renald wskoczył na siodło, podjechał do barda i rzekł.

-Dzień dobry. jestem gotów do czynów wielkich. Wszyscy już są? Możemy jechać?

Ryo 14-04-2010 20:17

Po dość długawej debacie i zebraniu większości informacji niezbędnych do wykonania zadania Emeralda przymierzyła się tym razem do solidnego wypoczynku i zakupienia składników do paru eliksirów. Niestety, mieszkowi zwiastowała nieuchronna, a w dodatku piszcząca pustka: okazało się bowiem, iż w sakiewce pozostało tylko dziesięć srebrników, a miedziaka ani jednego więcej. Jeżeli natomiast "zleceniodawca" nie wywiązałby się z umowy, to widmo biedy nadciągnęłoby prędzej aniżeli burza piaskowa w tej okolicy.

Jeden srebrnik dziennie wydał się jej obecnie dość marną wypłatą za niepewny zysk w związku z rozbijaniem grup owych barbarzyńców. A jeżeli ci nie zdołaliby niczego w międzyczasie zrabować? Czy wtedy jej trud (i nie tylko) nie poszłyby na marne? W dodatku jeżeli ich było przynajmniej dwudziestu, nie wspominając o obecności chociażby jednego czarodzieja, którego zdolności nie było dane jej ocenić, jak wielkie spustoszenie mogą szerzyć? Ponadto ten ich milczący przywódca - może to nie tylko kwestia wyszkolenia poddanych, iż ci rozumieli jego gesty. To mogło również znaczyć to, że oponenci ci doskonale orientują się w mowie ciała. Lub znają się dobrze na telepatii - wówczas utrudnione na początku zostaje rozpracowanie strategii wroga.
Ponadto wydało się jej dziwne, że mieszkańcy, choć wiedzą dość sporo o swoich ciemiężycielach, nic z tym nie próbują czynić. Kompletnie nic - czekają na mesjaszy i innej masy zbawicieli...

Oparzona skóra ponownie się odezwała. Mała odczuwała dość dokuczliwy świąd (w związku z łuszczącym się naskórkiem) oraz nieprzyjemne szczypanie. Oliwa, która przyniosła jej wcześniej chwilowe ukojenie, została lada chwila użyta jako balsam. Emeralda jak oka w głowie pilnowała Kijaszka - kaduceusza, który obecnie - poza filigranowo zbudowanymi dłońmi - był jej jedynym orężem. Uznała, że jeżeli będzie o niego wystarczająco dobrze dbać, to kupno (czy też nabycie) nowej broni mogłaby sobie na razie podarować.
Zostały zatem tylko zioła do zakupienia. Lecz ile można składników kupić za marne dziesięć sreber, tając fakt, że inflacja w tutejszych okolicach bardzo szalała? Przecież bez jedzenia, wody i wina nie mogła funkcjonować, zapłacić posłańcowi musiała, a co gorsza - nie może spać pod gołym niebem jak skończona moczymorda. Jeszcze ktoś ją wtedy okradnie. Zmora nędzy i rozpaczy zaglądała w oczy...

Nowo powstały zespół ochotników i zarazem "bohaterów ratujących świat za prawie wszelką cenę" rozszedł się, aby załatwić własne sprawy odnośne ekwipunku. Shivie jakby najmniej się spieszyło, choć wśród kamratów znalazł się i dziadyga - ech, nawet on, w porównaniu do panienki, dosyć się pospieszył. Jej-nienajwyższa-mość pozostała przez moment na swym miejscu, by dopić do ostatniej kropelki wino.
Jeszcze raz przemyślała, co by tu kupić.
Dziesięć srebrników, dziesięć srebrników...
Nie, dość klekotania, trzeba stąd się zabierać... - zaprzestała monotonnego powtarzania owej frazy jak jakiejś mantry. Zmyła się stąd natychmiast...

* * *

Odwiązała szkarłatny bisior i potraktowała go jak zwykłą chustę, by zakryć mocno opalone, szczupłe ramiona. Szlachciankom nie wypadało mieć ogorzałej cery, popękanej skóry, wypłowiałych i poniszczonych włosów oraz pobrudzonej, zielonej sukni. Niemniej jednak strojenie się posiadło ówcześnie najniższy priorytet - poprawiła się tylko po to, by przypominać bardziej mieszczankę, nie chłopkę.

I jakby nie można było obejść się bez nieprzyjemności, to po drodze do targu zaczepiła ją jedna moczymorda.
- A paninka ni dołonczy do zabawy?! - huknął łapiąc ją mocno za lewą rękę, która niemniej oberwała od promieni słonecznych od tej prawej, w której dzierżyła Kijaszka. Dobrze, że go dość mocno trzymała. - Hopsa! - i gwizdnął. - I muza gra!
Zapach zestarzałego potu, wódki i jeszcze ten fetor z ust. Emeralda straciła ochotę na tany, a że wiedziała, iż na pijaczyny nie działają argumenty słowne, nawet te najrozsądniejsze, bo zazwyczaj nie panują nad swoim zachowaniem i posiadają po prostu zaburzoną percepcję rzeczywistości. Co więcej - sama Shiva ze swoimi czarami ujawniać się nie chciała; wyrwała się "tancerzowi" (próbowała wyrzucić go natychmiast ze swojej pamięci) i przyspieszyła kroku w kierunku kramów.
- E, pinkna! Wruu tuu... - tancerz zamierzał pochwycić partnerkę za ramię, lecz ten nie wycelował sobie ręką. Machnął nią za to niezdarnie w powietrzu, a zaraz potknąwszy się o własne nogi wylądował twarzą prosto na bruk. - Ajć!
Bogowie, widzicie i nie grzmicie.
Dlaczego takich głupoli potraficie wykopać na ten padół?
Mam nadzieję, że moi nowi kamraci będą w miarę w porządku...


Dodała do swego mentalnego wywodu "w miarę", nie znała bowiem za dobrze drużyny. Część z nich na pierwszy rzut oka wyglądała na taką, która nie leci tak łapczywie na nagrodę jak kotek na myszkę. To jej odpowiadało, że nie ona jedyna traktuje tego zadania ze sporym dystansem. Nie czuła się jak dziwaczka, której nic nigdy nie pasuje.
Przeklinała przy okazji natrętnego "adoratora" w myślach. Jak tylko jeszcze raz ją dotknie, to zamieni go w najbrzydszą ropuchę, jaka kiedykolwiek pojawiła się na ziemi, albo w tłustego szczura, ażeby jakiś wygłodniały, bezdomny kotek mógł nasycić swój brzuszek. Albo nie - naśle na niego jakąś wstrętną marę, żeby jego męczyła do śmierci w rynsztoku. Tak, tak, w końcu nawet idioci musieli się do czegoś przydać, jeżeli pewne złośliwe bóstwo zesłało ich na ziemię. Nawet ku utrapieniu społeczności.

- Witam. Poproszę nać majeranku, kilka pałeczek cynamonu i kłącza pokrzyw - zaczęła kupować zioła u starej handlarki.
Babunia sięgnęła pomarszczoną ręką po zioła. Brakowało jednak jednego składnika.
- Droga panienko, cynamon się wyczerpał, zaś nowego nie zdołano sprowadzić - zaskrzeczała ze smutkiem. - Oj, tak, tak, ludzi powiadajo, że bandyci napadli na karawanę i obrabowali kupców ze wszystka towarów. I ze złota także.
Emeraldę to zaniepokoiło. Skoro handlarze zaczynają popadać w takie kłopoty z powodu bandytów, to być może sprawa nie wyglądała na taką naiwną, jak dotychczas uważała.
- Poleca jeszcze za to suszone owoce aronii... - sięgnęła zielarka po koszyk. - Nie jest ich za wiele, to prawda, ale ludy je zachwalajo. Wyśmienite na zmenczenia.
Skoro to zostało... Wiele rzeczy mogło się teraz przydać. Jeżeli cynamon hultaje ukradli, to co tu mówić o pieprzu, kardamonie i innych ziołach, których zaprawdę potrzebowała oraz tych, które zamierzała dopiero co wypróbować.
Miała przy okazji dziesięć srebrników - i piosnka znów uderzyła jej do myśli. Musiała rozsądnie nimi zagospodarować i równocześnie zakupić sobie strawę oraz nocleg.
- Zatem poproszę jeszcze łodygę i liście bazylii - zadecydowała blondynka. - I aronię.
- Za wszystka cztery srebrników - skalkulowała babuleńka. - Dnia dobrego, młodzieży.
- Dobrego dnia.
Inflacja wariowała. Cztery srebrniki za cztery składniki do specyfików i zaklinania jak dla kruszynki były z deka naciągane, lecz cóż tu poradzić na sytuację w owej prowincji. Babuleńka jeszcze łypała na pijaka, którego potraktowała "obciążona" głowa oraz grawitacja. Teraz turlał się po chodniku, co żenowało kramarkę. Za to niektórych wyraźnie to bawiło, w tym i same "maleństwo", choć nie starała się tego po sobie pokazywać, niemniej jednak czuła coś w rodzaju dzikiej satysfakcji, iż bynajmniej nie musi bawić "bawidamka".

Turla się po bruku łepetyna,
Taniec swój wielki rozpoczyna.
Czoło tu, nochal tam,
Pam parampa papapam.
Śliwy wielkie ma na mordzie,
jedna na nosie, druga pod okiem,
trzecia na czole, czwarta na brodzie.
Pam parampa papapam.


Teraz pozostało tylko kilka rzeczy do zrobienia.
Pierwsze: Poszukać tawerny. Ale nie jakiejś. Nie takiej, gdzie zbiry by nie dały jej spokoju ni za dnia, ni za nocy.
Drugie: zostawić idiotę w spokoju. Niech odpokutuje za zbytnie przeholowanie z trunkiem.

Po delikatnie traumatycznym przeżyciu z pijakiem należał się kolejny, solidny odpoczynek. Lecz - czy aby nie przesadza z tym obijaniem się?
Nie, odpowiedziała sobie w myślach, to może być mój ostatni odpoczynek, a co później może się stać? Zresztą... mam też pewnie sprawy do załatwienia. I pamiętaj, Shiva: prawdziwa kobieta powinna podobno szorować gary, prać gacie mężusiowi i dostawać pantoflem w głowę.
Czy ty zasługujesz na takie nieciekawe życie?

Oczywiście, że nie. Jak nie ma hultaja w domu, do paszo won do roboty: choć przynajmniej nie musi oglądać się na męża, nie czeka na boże zbawienie: sama pójdzie do pracy i sama dorobi się płacy. Bo manna z nieba nie spada i nie chce się uzależnić od kogoś. Tak jak powiedział jej ojciec i nauczyciel w jednej osobie: co masz zrobić, zrób z dobrym zamysłem i przede wszystkim, nie zważaj na rolę, którą ci będą podpychać. Ani na błoto, z którym będą cię mieszać.

* * *

"Sierp" nie okazał "rajem na ziemi".
Ale do kategorii "piekła na ziemi" także nie pasował.

Tawerna była jedną z tych najzwyklejszych, jakie wzniesiono w mieście i dziękować pozostało bogom, że nie przypominała w takim stopniu przytułku dla sierot, w którym wylęgały się pchły, wszy, a szczury nie zwykły dzielić tego terytorium z ludźmi. Wnętrze wyglądało na dość zadbane, zważając na fakt, że przychodzili tu nie tylko porządniejsi obywatele, ale także grupy szumowin, najemników od brudnej roboty oraz kanalii często się tu pojawiały. I, oczywiście, kurtyzany, które ostatnimi dniami były plagą (jeśli to tak nazwać) miejsc publicznych. Stanowiły one sporą część stałych bywalców. Ciężko się dziwić, skoro ostatnimi czasy szumią ludy o kryzysie, który może ogarnąć nie tylko Korzenny Ethshar, ale i pobliskie królestwa, więc zarabiały tym, czym tylko mogły. Nierząd jako jedno z narzędzi do produkowania kapitału nie podchodził do myśli Emeraldy - nie wyobrażała siebie jako łatwej panienki, a poza tym prostytucja dla niej równała się z pójściem na łatwiznę, ze złamaniem honoru zanadto.

- Droga pani - dobiegł ją głos młodego mężczyzny, który służył za posłańca. - Tu jesteście. Miałyście sprawy na mieście, jeśli moge wiedzieć?
- Tak. Ciężko jednak z uzyskaniem tego, na czym mi zależy. Widzę, że wasz kraj boryka się z niejednym kłopotem, a z wieloma. W związku z tym nie zapłacę wam więcej jak dwa srebrniki. Niestety, to musi wam, panie, starczyć.
Młodzian nic przez moment nie odpowiadał. Gapił się tylko na dwie monety, które otrzymał.
- Nie mogę nic więcej dla pana zrobić. Zaklinacze nie są manufakturami złota. Gdyby tak istotnie było, nie musielibyśmy się zaciągać do służb króla ani parać się jakąkolwiek pracą.
Kurier potaknął głową.
- Przykro mi.
Minęła chwila.
- Pan czeka na was... - odparł obojętnym głosem. Rozczarował się zapłatą, liczył na więcej, jednak się nie wykłócał. Może dlatego, że obawiał się kary za domaganie się pieniędzy, a być może też z tego powodu, iż kobietom należy okazać szacunek, nawet gdyby nie grzeszyły wzrostem. - Przy tamtym stoliku... - wskazał skinięciem głowy w stronę starca.

Nikt na niego nie zwracał większej uwagi, jakby nikt go nie widział, choć miał na sobie szatę maga w perłowym kolorze, a broda połyskiwała w świetle. Emeraldę zdziwiła ta "niewidzialność" jegomościa, im dłużej jednak badała wzrokiem najmniejsze detale ubioru i twarzy, przypomniała sobie w mig, kim ów mężczyzna był. Oczy intrygująco przenikały postać blondynki i niby to sam wzrok już zapraszał przybyłą do stolika. Wystarczyło tylko dodać łagodne skinięcie głową i rónie delikatne przyzwanie dłonią do siebie. Spokój bił z tego osobnika, choć z drugiej strony przez to właśnie intrygował dziewczynę.
Aj waj, nie należało tak lecieć z motyką na słońce. Emeralda opanowała się, gdyż wiedziała, że pospieszalstwo i nierozsądek kłóciłby się nie tylko z jej wizerunkiem, ale także ogólnie przyjętą etykietą.
Powoli podeszła do pana.
- Witam, witam, droga Emeraldo - zagadnął wesoło starzec.
- Dzień dobry - odpowiedziała, nadal zastanawiając się nad rozmówcą. Wyglądało na to, że skądś ją zna.
- Zastanawiasz się, skąd ciebie znam?
Pytanie nieco ją zatkało, skrępowało. Nie dość, że jej postać kojarzy, to jeszcze może w myślach czyta. Miała odpowiadać, lecz feralnie zacięła się jeszcze na początku wypowiedzi.
- Wybacz proszę, że nie przedstawiłem się. Alessandro, droga pani.
- Czy ja pana skądś nie kojarzę? To pan jest Księżycowym Magiem?

Pan Alessandro podrapał się po skroni i uśmiechnął się.
- Cóż, droga Emeraldo, ja nie zwykłem siebie tak nazywać, chociaż z drugiej strony, jak ludzie się uparli, to tak mnie zwykli nazywać, zapominając o tym, że mam imię i głupio mi z przydomkiem - odkaszlał dość mocno. - I druga sprawa, nie mam takiego zdrowia jak niegdyś, a spodziewają się po mię rzeczy zgoła niezwykłych czy też boskich. Wracając do rozmowy, mam dwie prośby. Czy mogłabyś wysłać pewien list do swojego ojca? Bardzo bym cię prosił, ponadto wręczę ci pieniądze do zapłaty. Zapłacę również tamtemu panu, który chyba czuje niedosyt w swej kieszeni. Druga sprawa, która cię tu przywiodła to... - tutaj urwał i znów zakasłał.
- Ludzie z niejakiego Baal skarżą się na bandytów, bo ci ich gnębią. Ale zastanawia mnie jedno, panie. Oni są... bezbronni, prawda? Nie posługują się mieczami ni łukami. Ogólnie rzecz mówiąc: nie parają się wojenką. Ale dziwi mnie coś innego. Mianowicie, iż pobliskie miejscowości nic temu nie próbują zaradzić. Nie mówię o wioskach, gdzie bieda piszczy, ale o miastach, gdzie nie próżnują, jak chodzi, na przykład, o reformowanie architektury. Dlaczego jednak tym nikt im nie pomoże? Dlaczego niejaki bard stamtąd, którego nazywają Truwlett, musiał przybyć aż tutaj, ażeby takowych chętnych do pogromy znaleźć?
- Agoria... - podsunął jej podpowiedź stary mag i ściszył głos. - Nie param się polityką, jednak mnie też zastanawia obrót owych spraw. Ponoć sam król nie zamierza się w to mieszać, choć jak nie tylko dla ciebie, moja droga, wydaje się dziwne; ja również uważam, że gdyby tylko mógł, jego wojska rozprawiłyby się z chociaż częścią tych hultajów. Ale nic z tym nie robi - i to mnie właśnie niepokoi. Nie wiem, czy ignorancja czy jego głupota, może i on boryka się z problemami, choć... nie jestem w stanie to uwierzyć. I nie dopadły tego Truwlett'a te hieny po drodze?
- Wygląda na całego i chyba tylko cud się ziścił, że przybył cały i zdrowy. Mnie po drodze z Vilany napadło co najmniej kilku zbirów - uśmiechnęła się niezręcznie. - Ale nie, jestem cała, może mam tylko kilka sporawych siniaków... - wskazała wzrokiem na kaduceusza. - Apropos tamtego króla: naprawdę NIC z tym nie zamierza robić?!

- Widzisz, Emeralda, nie jest to proste pytanie, prostej odpowiedzi na to znaleźć nie potrafię i, być może, nawet nie zdążę. Niemniej jednak proszę cię: nie zgub tego listu. To ważne. Jutro rano spróbuj jeszcze go wysłać - zachrypł "czarodziej". - I jeszcze jedno: uważaj na siebie. Nie wszystkim w tym mieście można ufać.
- A... co do króla: może on... jest we współpracy z tymi...
- Sza! - przerwał jej nagle i szorstko pan Alessandro. - Nie tak głośno, dziecko drogie! Ktoś może to podsłuchać...
- Przepraszam... - nie mogła oprzeć się wrażeniu, że owy mężczyzna czytał jej w myślach. - Ale może to prawda?
- Prawda jest najcięższą rzeczą do znalezienia na tym padole. Gdy ją odkryjesz, sama możesz żałować swej wiedzy o niej. To jest potężna broń, za którą można zapłacić życiem, więc gdy ją znajdziesz, korzystaj z niej rozważnie - ostrzegł ją na samym końcu. Z pazuchy jegomość wyciągnął zwitek pergaminu przewiązany rzemykiem i podarował go Emeraldzie. - Powodzenia w misji. Póki co - poproszę bogów, by mieli ciebie i twoich towarzyszy w swej opiece.

* * *

Jeżeli prawda jest najostrzejszą bronią,
to czemu jej nie lękają się łotry?
Czemu powiadają, że miecz przy niej jest tępą siekierą?
Wszak siekiera też zadaje rany, głębokie i ciężkie.
Mieczem życia można pozbawić.
Jaką zatem destrukcję niesie w sobie prawda?


Kolejna interwencja boska. Emeralda obudziła się nie tylko cała, ale i zdrowa. Jej dobytek także pozostał nietknięty. Kijaszek grzecznie sterczał w kącie i czekał na swoją panią, a wraz z nim w orszaku - zioła i oliwa. Żołądek nie bolał od strawy, która może była średnia, lecz w pewnym stopniu złagodziła głód, a wino, choć esencję gorzką w sobie zawierało, ugasiło dostatecznie pragnienie.
Ba, nie zbierało ją na bolesności, ni na nudności. Może tylko mięśnie zgłaszały niedogodności: wiele godzin marszu musiało odbić się na jej zdrowiu, choć nie w sposób drastyczny - dało się wszak to przeżyć. Ból nie przykuwał jej do łóżka, bo nie władał umysłem blondynki. Zamiary miała bowiem zbyt wielkie, a przygotowania nie mniejsze, żeby nagle się wycofywać z wyprawy.
Później - przypomniała sobie o liście mędrca. Tak, przesyłka leżała na stole, równie dostojnie się zachowując jak "służba" w kącie ascetycznie urządzonej izby. To służyło Emeraldzie, gdyż ślady włamań wówczas rzucałyby się w oczy. Na szczęście niczego nie ubyło.
Zatem wstała i odziała się. Naskórek złaził masowo i na nowo zaswędziała skóra - takie chodzenie bez należytej ochrony też trzeba było czymś przypłacić. Czasu też brakowało na uwarzenie eliksirów: droga nie będzie temu służyć. Aj, czemu tego wszystkiego nie rozplanowała? Czemu się skorzej nie uwinęła?
Zatem swoje tempo mocno przyspieszyła, musząc zadośćuczynić wczorajszemu dniu. Nie powinna była tak beztrosko podchodzić do przygotowania się - to był jej błąd.
Uwinie się ze wszystkim: również z prowiantem. Prośbę maga także spełni...

- Dzień dobry, państwu... - nadeszła na miejsce przeznaczenia. Nie zgrzeszyła niedopatrzeniem się niektórych rzeczy, jak pożywienie, napój, zioła, oliwa. Miała problem z utrzymaniem kaduceusza przez całą masę ekwipunku. Dobrze chociaż, że nie miała tak daleko do bryczki.
Na miejscu zastała barda Truwletta, panią Sillayę, pana Breggana, jegomościa Hieronima oraz młodzieńca Thomasa.
Wreszcie mogła odstawić zaopatrzenie na ziemię. Tylko Kijaszka pilnowała jak oka w głowie.

Zaan 19-04-2010 23:24

Truwlett zakończył opowieść i wszyscy zaczęli rozchodzić się w swoje strony. Wolha szybko wstała od stołu i, aby uniknąć wzroku karczmarza, przemknęła za czyimiś plecami do wyjścia. Pieniądze nie głupie, a i tak nie mam nic do roboty – pomyślała. Z pełnym postanowieniem pomocy Tu... Twu... Trug... temu miłemu panu, ruszyła do swojej kwatery. Spokojnie, na paluszkach i okrężną drogą Wolha przemykała do swojego pokoju.
Byle tylko nie wpaść na chłopaków – modliła się w duchu.
Minęła już wszelkie karczmy, sklep, ich domy i była dosłownie kilkadziesiąt kroków od drzwi swojego budynku, gdy poczuła nagłe szarpnięcie.

- No cześć Wolha. Jak tam heroiczna wyprawa ratunkowa? – chłopaki ledwo powstrzymywali śmiech.
- A dobrze, dzięki że mnie w to wkręciliście, będę dostawała... – na chwile wstrzymała głos – 4 srebrniki na dzień, plus 50 złotych monet po sprawie. No i ewentualne dodatki ale... – urwała zdanie widząc jak szczęki jej kolegów opadają na ziemie.
- Eeee, Wolha, ale odpalisz nam coś z tego. No za to, że Cie tam wpakowaliśmy – zaczął nieśmiało jeden.
- Hmm, zrobimy tak, dacie mi konia i miecz i będziemy kwita, że to przez Was będę narażała życie. A jak wrócę, pijemy na mój koszt. Zgoda?
-Jasne mała, masz to jak w banku – powiedział największy z nich, lekko się uśmiechając.

Zerwała się na równe nogi, gdy tylko promienie słoneczne wdarły się przez okno.
O cholera, zaspałam! – rzuciła półgłosem do siebie.

Jej pokój był tak usytułowany, że słońce pukało w okno o poranku, a dokładniej 3 godziny po poranku. Wiązało się to z dużym zyskiem dla snu, lecz z tragiczną stratą dla punktualności tej rudej magiczki. Teraz biegając po pokoju, szukała ubrań, i próbowała się uczesać. Gdy udało się jej, szczęśliwie, ukończyć te trudne do wykonania zabiegi, czekało ją jeszcze bardziej karkołomne zadanie – pakowanie. Jedną ręką złapała coś, co przypominało plecak. Nogą otworzyła szufladę z ubraniami i zaczęła w niej grzebać, wyrzucając wszystko na środek pokoju. Po przetrząśnięciu wszystkich rzeczy jakie posiadała, znalazła i spakowała drugi komplet ubrań i coś cieplejszego. Na wierzchu wylądowała połowa bochenka, dwa jabłka i bukłak z księżycówką. Na zimne wieczory – jak tłumaczyła się sama przed sobą. Teraz pozostało jej tylko udać się po konia i oręż. Wyjście z budynku kosztowało ją tylko dwa powroty. Jeden po plecak, a drugi, aby zamknąć pokój na klucz. Pomimo wszystkich przeciwności złośliwego losu dotarła do chłopaków tylko „lekko” spóźniona. Złapała miecz nie sprawdzając go i ruszyła w stronę stajni, do wyznaczonego przez kolegów boksu. Jeszcze w biegu otworzyła furtkę, gdy oczom jej ukazała się przepiękna kilkuletnia klacz.

Zabije ich! Tylko nie ona! – jęknęła Wolha na widok konia.

Tym jakże urodziwym zwierzęciem była Stokrotka. Najwredniejsza i najbardziej zmanierowana klacz jaka biegała po ziemi. O dziwo Wolhi jakoś udało się wyciągnąć konia ze stajni i nawet go dosiąść. Reszta wyprawy nie miała być taka różowa. Podczas samego dojazdu do Zachodniej Bramy, Stokrotka tylko kilkakrotnie próbowała zrzucić magiczkę z siodła. Raz na zakręcie, gdy nie zwolniła, a drugi raz, kiedy zahamowała, gdyż zobaczyła w ręku kupca jabłko. Tylko szczęście i jeszcze więcej szczęścia uratowało magiczkę przed wystrzeleniem przed konia.

Dojeżdżając do umówionego miejsca Wolha widziała, że wszyscy zdążyli się zebrać. Nie tylko zdążyli się zebrać, ale zaczęli już niecierpliwić. Ruda magiczka wyskoczyła z siodła i starając się opanować oddech powiedziała:

- Przepraszam za spóźnienie. Miałam problemy z tym... – zaczęła się jąkać i mówić niewyraźnie – ...i dlatego jestem trochę później. Możemy ruszać, jestem gotowa – oznajmiła zaczesując kręcone włosy ręką. Następnie puściła oko do męskiej części grupy, licząc, że jej „rudy” urok uratuje choć trochę jej sytuację. W tym samym czasie Stokrotka dobierała się już do jabłek w plecaku.

vigo 21-04-2010 13:08

Opuszczając mury Ethshar wszyscy zachłysnęli się świerzym powietrzem. Smród pocących się mieszkańców Stustopowego Pola zniknął, a w zamian pojawił się zapach rosy zbierającej się rankiem na okolicznych polach. Wiatr delikatnie owiewał twarze podróżników, którzy powolutku i w ciszy skierowali się drogą na północny zachód. W oddali widać było ciągnący się Las Findale.


- Pojedziemy tą drogą aż do granic Hegemonii Ethsharu. Dotrzemy do "Gospody przy moście", gdzie przenocujemy. Następnie skierujemy się na północ omijając z lewej Smocze Góry. Tam nie znajdziemy żadnej gospody, więc będziemy musieli przenocować pod gołym niebiem na obrzeżach Lasu Tuuk. Kolejnego dnia przetniemy las kierując się na wschód. Trzeciego dnia, późnym popołudniem powinniśmy dotrzeć do Baal.

Wpółtowarzysze zareagowali komentarzami, które rozpoczęły długą i interesującą dyskusję. Czas podróży mijał całkiem szybko i nawet nie zauważyli, że piekące słońce zaczęło zmierzać ku zachodowi.
Delikatny wietrzyk wprawiał w ruch liście drzew Lasu Findale. Wszechobecny cichy szum przerwał dźwięk rogu. Truwlett zatrzymał wóz i rozglądnął się dookoła. Zza drzew wybiegło kilku uzbrojonych mężów.

- Zbójcy! - krzyknął Thomas.

Kerm 22-04-2010 22:26

Poranek zaczął się wspaniale.
Pogoda dopisywała, zaś towarzystwu, jeszcze nie znudzonemu zmianą otoczenia i, ewentualną, monotonią podróży, dopisywał humor.
Truwlett, nie mający zbyt wiele pracy przy kierowaniu ciągnącym bryczkę wozem, poświęcił znaczną część swej uwagi towarzyszom podróży, opowiadając o drodze, jaką będą musieli przebyć by dotrzeć do Baal.
Breggan przysłuchiwał się tej opowieści z zainteresowaniem. Chociaż sam przybył do Ethshar z Małych Królestw, to jednak jego droga była nieco inna, w związku z tym nie znał tego szlaku. Co prawda ich zleceniodawca mógł nieco wcześniej udzielić informacji o tym, że czeka ich nocleg pod krzaczkiem. Może trzeba było kupić sobie jakiś namiot. Albo chociaż płachtę nieprzemakalną.
Na szczęście nie zanosiło się na deszcz.

Miłą, urozmaiconą rozmowami przejażdżkę, zakłócił nagle dźwięk rogu i pojawienie się kilku osób, które Thomas określił jednym, acz wiele mówiącym słowem.
Każdy, kto tylko miał oczy i uszy, wiedział kim są i czym się zajmują zbójcy. Oczywiście zakres działalności zależał od liczebności grupy zajmującej się zbójowaniem, tudzież od charakteru wchodzących w skład bady osób, ale ogólna zasada była taka sama.
Zbójcy zajmowali się redystrybucją dóbr, które za ich sprawą zmieniały właściciela, zwykle ku niezadowoleniu jednej ze stron. Tej, która owych dóbr się pozbywały.
Nawet nie-kupcy wiedzieli, że im towar taniej zdobyty, tym większe zyski. Zbójcy szybko doszli do wniosku, że najlepsze interesy robi się nie płacąc wcale za towar. Jako że strona druga miała na ten temat nieco inne zdanie, zwykle nie obywało się bez nieporozumień. Na okrzyk 'pieniądze albo życie' jedni chwytali za sakiewki, inni za broń.
Oczywiście zawołanie szybko stało się przestarzałe. Zbójcy brali wszystko, jak leci, włączając to nieraz cnotę co ładniejszych niewiast i życie obrabowanych bez zwracania uwagi na płeć.
Z jaką kategorią zbójców mieli w tej chwili do czynienia trudno było powiedzieć, bowiem żaden z ludzi, którzy wypadli z lasu, nie złożył im jeszcze żadnej oferty. Nie nieśli również transparentu głoszącego, co mają zamiar zrobić z obrabowanymi. Należało zatem do sytuacji w sposób zalecany przez mędrców i myślicieli - zawsze spodziewaj się najgorszego...

Do bogaczy Breggan nie należał, ale nie miał zamiaru dzielić się swoim dobytkiem z nikim w ogóle, a z byle łapserdakami grasującymi na gościńcu w szczególności. Poza tym była to okazja do sprawdzenia, ile są warci poszczególni członkowie drużyny.
- Nie wspominałeś o takich niespodziankach - powiedział do Truwletta chwytając za kuszę i jak najszybciej opuszczając bryczkę. Ledwo znalazł się na ziemi był gotów do strzału.

Napastników, którzy pojawili się przed nimi na drodze, nie było nawet dziesięciu. Stroje wskazywały raczej na to, że - jak na razie przynajmniej - nie dorobili się zbytnio na tym procederze. Albo też przepuszczali swe zdobycze na inne przyjemności, niż ubiór. Lub też uważali, że odpowiednio zaniedbany strój wywrze odpowiednie wrażenie i każdy, kto ich zobaczy, rzuci broń nawet nie myśląc o oporze.
Z wrzaskiem, mającym zapewne wzbudzić strach w sercach przeciwników, ruszyli w stronę bryczki wymachując mieczami i toporami.
Breggan nie miał zamiaru czekać, aż podejdą bliżej. Uniósł kuszę i strzelił do biegnącego na czele człowieka. Celował w korpus, lecz ślepy los, przeznaczenie, a może krzywy uśmiech któregoś z bogów sprawił, że 'cel' Breggana potknął się i miast w serce dostał prosto w oko. Siła uderzenia sprawiła, że na ułamek sekundy zatrzymał się w miejscu. Potem wypuścił miecz i zwalił się na ziemię z gracją worka kartofli.
Przeczucie jakieś sprawiło, że Breggan obejrzał się.
Z tyłu, dotychczas niezauważeni, biegli następni bandyci. Trzech tylko, ale to by wystarczyło, by zaskoczyć napadniętych i zdecydowanie przechylić szalę zwycięstwa na stronę napastników.
- Niech to... - Nie dokończył.
Naciągnął kuszę gratulując sobie w duchu zakupu lekkiej kuszy, której ładowanie trwało w miarę krótko. Na tyle szybko, że zanim kolejny napastnik znalazł się bliżej niż dwadzieścia metrów Breggan był gotowy do strzału.
Nie sposób było chybić.
Gdyby to była ciężka kusza, to bełt przeszyłby na wylot ciało noszącego podniszczoną skórzaną zbroję napastnika. W tym wypadku wbił się prawie do końca grubego promienia.
Trafiony nawet nie jęknął. Siłą rozpędu zrobił jeszcze dwa kroki i padł.
Breggan odrzucił kuszę. Jak za dotknięciem różdżki w jego dłoniach błysnęły stalowe ostrza.
Dwóch na jednego to nie była uczciwa walka. Na szczęście Breggan nie był sam.

Fearqin 23-04-2010 18:54

,,Ładna pogoda. Tak do nich powiem. Słyszałem jak ludzie na ulicach tak mówili, zazwyczaj potem temat do rozmowy im się kończył i często, któryś z rozmówców mówił coś w stylu: No czas już na mnie. Obiad trzeba zjeść, gorzałki się napić." Na rozmyślaniach o wypowiedzi się skończyło, jak zwykle wygrał ból głowy spowodowany nadmiarem myśli.

Słuchanie na szczęście przychodziło mu całkiem łatwo, nawet jeśli z marnym skutkiem zrozumienia i zapamiętania przemowy. Jednak słuchając Truwletta rozumiał o czym mówi , szczególnie się wysilił gdy bard mówił o drodze. W końcu jakby misja się nie powiodła to musiał jakoś wrócić samodzielnie. Tak więc słuchał i jechał.

Sielankę przerwał bardzo nagły, gruby dźwięk rogu, a po sekundzie lub dwóch, pojawienie się kilku nieprzyjemnie nastawionych ludzi. Hieronim nigdy nie rozumiał jak tak często można się wściekać. Sam poważnie się zdenerwował dwa lub trzy razy w życiu, może dlatego, że miał mniej kontaktów z innymi ludźmi niż ci ,,cywilizowani" ludkowie. Jednak nie było czasu na rozmyślania! Bandyci wyglądali jak żebracy, ale w odróżnieniu od tych, mieli miecze i topory. Hiena szybko podniósł sie z wygodnego siedzenia, i wyskoczył z bryczki w stronę złych, okropnych i odrażających bandziorów. Wyjął jeden ze sztyletów do rzucania i chwycił go w swoją lepszą, prawą rękę, za rękojeść. Jakoś nie przepadał za rzucaniem chwytając nóż za ostrze, wtedy była mniejsza moc i precyzja. Tak więc chwycił sztylet jak szablę, z kciukiem na grzbiecie rękojeści, ostrze zaś skierowane prosto. Wykroczył lewą nogą, wykonał pełny zamach i rzucił wraz ze swobodnym ruchem ciała w drugiego ze zbójów, gdyż pierwszy został zabity na śmierć przez bełt tkwiący mu w oku. Rękojeść wysunęła się gładko z ręki, ostrze wykonało jeden pełny obrót w powietrzu i czubkiem zanurzyło się w gardle bandyty.Bandyta został trafiony z odległości około czterech metrów, Hieronim więc musiał odskoczyć, jednocześnie wyjmując drugi sztylet i po chwili oddają niemalże taki sam rzut. Celem był kolejny z rzędu bandyta, ten, który znajdował się najbliżej. Był strasznie szpetny. Nóż wsunął się w jego oczko bez sprzeciwu.

Jako, że noży do rzucania zabrakło, Hiena musiał walczyć wręcz. Ten styl walki nie miał opanowany tak bardzo jak rzucanie, aczkolwiek patrząc na swoich towarzyszy sądził, że większego problemu w tej walce nie będzie. Chwycił więc obydwa nożyska do walki wręcz i w tym samym momencie spostrzegł się, że sa atakowani również z drugiej strony. Przeskoczył na drugą stronę za pojazdem i zobaczył, że jeden napastnik już nie żyje. Stanął krok przed Bregganem i czekał aż, któryś z bandziorów zaatakuje.

Zdecydowanie łatwiej było się bronić, a jako, że obok niego stał Breggan przygotowany do walki bezpośredniej, sytuacja wydawał się być, co najwyżej, lekko wyzywająca.

Zaan 25-04-2010 20:11

Prawie o świcie wszyscy zebrali się pod Zachodnią Bramą. Innymi słowy, o świcie prawie wszyscy się zebrali. Dzięki swoim nieprzeciętnym umiejętnościom, Wolha spóźniła się „tylko” trochę. Jak mogła się domyślać, jej urok osobisty sprawił, że praktycznie wszyscy uczestnicy wyprawy patrzyli się na nią, nie do końca serdecznie. Na szczęście posiadała swojego konia, nie musiała więc podróżować bryczką wśród „sympatycznych” wzroków współtowarzyszy.

Początek podróży był dla Wolhi ekscytujący, niczym sprzątanie pokoju. Postanowiła, przynajmniej na razie, nie zbliżać się zbytnio do pozostałych. Nie chciała ich dodatkowo denerwować. Tymczasem Truwlett prowadził arcyciekawy wykład na temat drogi, którą będą przebywali. Ta opowieść całkowicie przekonała Wolhę, że nie musi trzymać się dokładnie przy bryczce. Czas mijał, słońce prażyło coraz mocniej, ptaszki śpiewały... a dziewczyna nudziła się coraz bardziej. Na domiar wszystkiego, zazwyczaj wredna Stokrotka, była całkowicie spokojna. Na pewno chciała uśpić czujność swojej nowej właścicielki.

Wolha zasypiała w siodle, Stokrotka poruszała się tylko z przyzwyczajenia, jej oczy były praktycznie zamknięte. Klacz brała przykład z jeźdźca – drzemała. Nagle całą okolicę przebiegł dźwięk rogu. Truwlett zatrzymał bryczkę. Wierzchowiec Wolhi siłą bezwładności walnął łbem w tylną ścianę pojazdu, tym samym budząc ją. Sekundę po tym zdarzeniu Thomas krzyknął coś, co pozwalało mieć nadzieję, że dzień ten, nie będzie do końca stracony.

Breggan i Hieronim momentalnie wyskoczyli do walki. Schodząc z konia, ruda magiczka zaplątała nogę w strzemieniu i z hukiem, niczym kłoda runęła na ziemię. Nim się pozbierała i strząsnęła kurz z ubrania, dzielni wojowie obezwładnili już trzech zbójów. Wolha chciała pokazać się z jak najlepszej strony, wyciągnęła więc swój miecz z pochwy. Po chwili siłowania, udało się jej wydobyć żelastwo na światło dzienne. Ujrzała broń i momentalnie przeklęła swoich kolegów. Głownia była ostra niczym brzeg kuli, a do tego cała zardzewiała. Magiczka cisnęła bezużyteczny kawałek złomu o ziemię i pobiegła naprzeciw zbójom. Przyjmując postawę bojową rzuciła maluteńką ognistą kulę w stronę jednego z napastników. Pocisk wielkości arbuza trafił celu zamieniając ubranie i włosy jednego ze złoczyńców w kupkę popiołu. Ten z wrzaskiem uciekł w stronę lasu. Kolejny strzał, w postaci pioruna miał uderzyć w najbliższego ze zbójów. Niestety Wolha pomieszała coś w zaklęciu, a może w geście. Przed biegnącym przeciwnikiem pojawił się kolczasty żywopłot. Biedak nie zdążył wyhamować przed niespodziewaną przeszkodą i z całym impetem wbił się w krzaki. W tym momencie, nie mając przy sobie żadnego oręża, ruda dziewczyna postanowiła przeprowadzić kontrolowany odwrót i szybkim krokiem uciekła na drugą stronę bryczki.

pteroslaw 30-04-2010 17:43

Renald jechał powoli na klaczy, po swojej lewej miał powóz. Nie rozmawiał ze swoimi towarzyszami. Pomógł co prawda jednej z kobiet gdy jej koń spróbował ją zrzucić. Aby zabić czas po raz kolejny ćwiczył podzielność swojej uwagi. Patrzył się na drogę, brzdąkał na lutni. Miał chociaż ten luksus że choć jego klacz była już stara to została tak wyszkolona aby można było nią kierować samymi jedynie nogami. Gdy wjechali do lasu zaczęło mu się wydawać że ktoś ich obserwuje. Dlatego też odłożył swą lutnie i położył rękę na rękojeści miecza. Jechali do karczmy o nazwie "Pod Mostem" czy jakoś tak.
-Zbójcy!- Zakrzyknął jeden z mężczyzn.
Renald rozejrzał się wkoło, faktycznie z lasu wychodzili ludzie których zamiary były widoczne gołym okiem. Mag dokonał szybkich kalkulacji ilu ich jest.
-Odstąpcie proszę was.- Rzekł. Jednak ci nie usłuchali.
Gdy ruszyli do ataku Renald wyjął nogi ze strzemion i wystrzelił w powietrze. Niektórzy mogliby być zdumieni tym jak wysoko wyskoczył taki staruszek. Nie wiedzieli jednak że użył on zaklęcia znanego jako "Lewitujący skok Tummple'a". W powietrzu zza pazuchy wyjął kilogramową kulę z żelaza, już na ziemi cisnął ją zaklęciem w głowę bandyty. Jakiś następny spróbował zaatakować go od tyły, miecz błyskawicznie znalazł się w ręku Renalda, mag sparował cios. Popatrzył w oczy przeciwnika, otworzył usta, a z nich popłynęły strumienie ognia. Poparzyły dotkliwie twarz oponenta i popaliły mu skrawki ubrania. Renald wyprostował się i puścił się biegiem w kierunku następnego bandyty. Walka była krótka, bowiem przeciwnik padł pod uderzeniem bełtu jednego z towarzyszy Renalda. walka powoli już dogasała. Mag odpiął od pasa bukłak i wychylił z niego łyk. był prawie pewien że nic mu już nie grozi.

Ryo 30-04-2010 22:23

- Zatem mamy trzy dni do Baal, jeżeli los nam dopisze - odezwała się pani Shiva, kiedy Truwlett zakończył informowanie ekipy odnośnie planu podróży. - Lecz mam pewną sprawę do załatwienia w tym czasie. Potrzebuję przesłać pewną wiadomość do mojego ojca od pewnego maga. Czy istnieje możliwość, ażeby nie wysługiwać się kurierami?
Do uszu szanownego przewodnika owe pytanie dotarło. W owym czasie również ucho Emeraldy wyłapało odpowiedź.
- Słyszałem, że czarownicy mogą posługiwać się magią i wysyłać wiadomości w snach. W Baal jednak takowych nie mamy. Może któryś z naszych współtowarzyszy potrafi? - odpowiedział Truwlett rozglądając się dookoła, tak jakby chciał ocenić po twarzy, który z nich zna się na tych sztuczkach. Następnie dodał - Może też panienka wysłać gołębia, które są specjalnie szkolone do tego rodzaju zadań. Istnieje jednak ryzyko, że zeżre go jakiś drapieżnik.
- Czarownicy właściwie są od tego, aby posługiwać się magią. Niemniej jednak nie każdy para się snami, a zresztą jest to informacja poufna i nie zamierzam do tego posługiwać się pierwszym lepszym kurierem, którego mogą szelmy napaść za byle zakrętem albo powierzać owe zadanie magowi, który przy okazji przepatrzy korespondencję i koniec tajemnicy państwowej. Gołąb, jak gołąb, nie potrafi czytać, ale potrafi latać, a do tego celu potrzebuję środka, który pokona odległość kilku dni drogi w znacznie krótszym czasie.
- W takim razie pozostaje tylko skorzystać z zaufanego posłańca, który posiada szybkiego i niezawodnego rumaka. Nie jest on tak tani, jak gołąb, ale z pewnością nie będzie aż tak drogi, jak wygórowane ceny maga.

Owszem, pomysł barda nie należał do godnych potępienia. Problem natomiast u Emeraldy polegał na tym, że nigdy do końca nie ufała posłańcom, ani tym zwykłym, ani tym bardziej wyposażonym, choćby zaklinali na samych demiurgów, że paczkę dowiozą. Z drugiej strony ptaszysko też mogło się gdzieś zapodziać: skończyłoby może nawet na rożnie u jakiego szaleńca albo, tak jak podsuwał Truwlett, w paszczy głodnego zwierzaka? Albo zmiótłby go wiatr?
W tym przypadku mag jednak okazałby się niezawodny, lecz tylko w sytuacji, gdyby kruszynce dosłownie kieszenie wyczarowywałyby złoto. A tu - suknia nawet ich nie posiadała, zaś po mieszku, w którym zostało zaledwie kilka srebrników, niczego czarodziejskiego nie można byłoby się spodziewać.
Skoro też okoliczności do tego wyboru naginają, to cóż - wynajmie tego "zaawansowanego listonosza": pod warunkiem, że zdobędzie skądś więcej owego grosza.
Towarzystwa nie znała na tyle dobrze, ażeby tu komuś powierzać przesyłkę od szanowanego przez nią starego maga, a już na pewno nie po to, by ta się zaprzepaściła w czeluściach czyjejś torby albo w wyniku zaklęć. Ostatecznie zadecydowała, że mimo wszystko obstawi na tego "jeźdźca z ładnym konikiem i równie ślicznym mieczem".
Choć i tak - niezbyt chętnie.

- Zbójcy!
Ktoś zakrzyknął z załogi.
I miła podróż musiała się zakończyć z fiaskiem.
Wszystko ponoć co dobre, szybko się kończy.
Lecz dlaczego akurat w takim momencie, kiedy zaczęła rozkoszować się ślicznym słoneczkiem, widocznym na niemalże bezchmurnym niebie i wiaterkiem uderzającym w popaloną przez wczorajszą "niebiańską kulę"? Dlaczego?
Kto na to owym okolicznościom pozwolił?

Odgłos rogu zwiastował przerwę w podróży na bijatykę... to znaczy: na kulturalną, wedle norm bandyckich, "rozmowę".
Jak życie ukazywało: nierówną walkę. Jak wataha wilków rzucająca się na stado baranów, tak tu grupa rzezimieszków psująca podziwianie krajobrazu "turystom" i brutalnie urywająca rozmowy i beztroski. Bandyci otoczyli ich - w zasadzie nie tylko zabarykadowali dalszy trakt, ale również odcięli im pozostałe drogi ewentualnej ucieczki. Hasło szelmy na oddawanie łupów rozpoczęło cały ceremoniał zastraszania i szantażowania ofiar, ażeby te oddały błyskotki. Mimo to - to owi hultaje powinni dostać, ale po tyłkach bełtami, sztyletami i batami, żeby sobie "za dużo nie pozwalali".
Choć boska sprawiedliwość w teorii powinna działać, to jak zwykle interwencja szarej rzeczywistości musiała tu zaistnieć. I rzeczywiście - bandytów otoczyło ich więcej.
Więcej niż wynosiła ilość członków wesołej kompanii.
Strona atakująca posiadła w głębokim miewaniu morale, co stanowiło jedną z podstaw ich bytowania na tym planie.

- Nie wspomniałeś o takich niespodziankach - sam "młodzieniaszek" Breggan już zacierał ręce do wojaczki.
Błaznów się spodziewał? - w głowie Emeraldy świsnęła takowa myśl, starając się przy okazji panować nad strachem.
A już by pomyślała, że panicz wiedział o tym, iż nie od dziś szlaki komunikacyjne to jedno z żerowisk dla wszelakiej masy szumowin. Począwszy od tych pasożytów społecznych, zwanych zbójcami i złodziejami, po szpiegi i chłopców na posyłki.
Zresztą, chyba tak - to błazny. Z nieudolnym pokazem swoich tricków i powtarzanym do znudzenia schematem napadu. Brak oryginalności, vanitas i schematyczność do bólu. Au!

Nie tkwiło w jej zasadach uśmiechanie się do wroga, chyba że pokonanego. Lecz tu oponentów zgoła kilkunastu, a dwóch z nich wycelowało spojrzeniem na blondynkę, jako, że do tygrysa dalej jej było aniżeli do zbłąkanej owieczki. W dodatku niski wzrost, jasne, kręcone włoski jak u aniołka oraz delikatna postura nie sprawiała wrażenia siły i zagrożenia.
Towarzystwo mierzyło się z przeciwnikami, zaś dzieweczce pozostał jeden "gladiator".
Dla kamratów co prawda przeciętniak, lecz porównując do niego jasnowłosego "niziołka" - to jednak kawał chłopa z niego był.
Jeszcze po chwili musiała przyuważyć, że w "posiłkach" owy "adorator" miał asystenta - stał za Emeraldą na wypadek, gdyby ta zamierzała czmychnąć z miejsca walki. Przygotował sobie przy okazji sztylet, żeby ewentualnie przystawić kobiecie ostrze do jej łabędziej szyi.

- Wspaniale - sarknęła pod nosem. - Warcholstwo, warcholstwo i jeszcze raz warcholstwo! Dwóch na jedną dziewuszkę leci? Przecież są tu jeszcze dwie inne panienki. Do zamążpójścia mi się nie spieszy!
- Żarty odstaw na bok, dzieciaczku! My cię na ślub odeślemy do robaków, żebyś je nakarmiła! - zagrzmiał ten drugi w obsadzie.
- Do robaków? O nie, dziękuję, nie skorzystam. Ale pozwólcie, że kogoś państwu przedstawię...
Zacisnęła dłoń na Kijaszku i wydawało się przez ułamek sekundy, że w zielonkawych oczkach białogłowej błysnął ognik szaleństwa. Zerkała to na jednego, to na drugiego. Asystent przystąpił do natarcia na zaklinaczkę. Ta, o dziwo, niewiele sobie z tego zrobiła - właściwie, spodziewała się ataku ze strony mięśniaka. W tym czasie ta szeptała, niby to zjadliwie, do momentu, gdy nagle uderzyła laską o ziemię.

Dziatko ma kochana, czy widzisz tego drania?
Tego tu, przed mymi oczami, co z nożem na mnie gania?
Jakiż to hultaj! Lepiej na szaleństwo tego zadręcz!
Gryź, kop go i szturchaj - niebotycznie go zamęcz!


- Ha! Wierszykami się zajmujesz czy... - tego zdania nie zdołał butny "kozak" dokończyć, bo wtenczas poczuł, że na ramionach siedzi mu ciężkie stworzenie, które zaczęło targać go niemiłosiernie za uszy i chłostać go jakby pokrzywami po ciele.

Co ciekawe, mara była dla oczu niewidoczna i napastnik - obecnie stawszy się ofiarą - nie wiedział, co począć. Czuł tylko, że przygniata go dziwna istota, oblewając go chłodem niczym lodowata woda. Przyzwane stworzenie coraz bardziej dawało mu w kość do tego stopnia, że zaczął w miejscu nawet tańczyć, byleby zwalić z siebie nieproszonego gościa. Darł się wniebogłosy, a współpracowników zdziwiło to, że mężczyzna szaleje i wrzeszczy do nie wiadomo kogo.

W owym tanecznym transie dręczony potrącił swego pomocnika (którego przy okazji też poturbował) i pognał przed siebie. Kilkanaście kroków dalej zaczął tarzać się po ziemi, bluzgając do nowego "wyimaginowanego przyjaciela".

- Nie, choć wierszokletowanie to czysta przyjemność - odpowiedziała z uśmieszkiem na twarzy. - Poznajcie Mindrigana, taki chłopaczek, którego ponoć ubiliście na tych terenach. Skarżył się, że nie zlitowaliście się na nim i nie podarowaliście mu życia. Nieładnie z waszej strony. Czy chcecie skończyć tak jak przyjaciel z waszej bandy? - pytanie skierowała do najbliżej niej stojących bandytów.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 15:12.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172