Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Fantasy > Archiwum sesji z działu Fantasy
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 06-05-2010, 17:13   #21
 
Minty's Avatar
 
Reputacja: 1 Minty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumny
Na dolnych piętrach, gdzie światło było raczej rzadko spotykanym zjawiskiem, a sam Ryszard czuł się jak nieproszony gość, znajdowało się pełno rupieci i różnorakich przedmiotów. Niestety większość z nich nadawała się wyłącznie na opał.
Skoro nic stąd nie mogło przydać się Ryszardowi, ani nikomu z kompanii w późniejszym życiu, a zadaniem mężczyzny było przecież gromadzenie drewna do ogniska, a nie szukanie skarbów, to Czereśniowiecki, w zgodzie swoimi swoimi poleceniami zaczął znosić w jedno miejsce wszystkie deski, belki i inne drewienka.
Samo drewno było stare i nierzadko przegniłe. Wokół delikatnych belek roztaczał się zapach zgnilizny, dodatkowo trzeba było się porządnie namęczyć, żeby znaleźć jakikolwiek suchy kawałek drewna. Ale co Polak miał innego do roboty?
No, jeszcze dziesięć i mogę wracać na górę. Powtarzał sobie mężczyzna za każdym razem, kiedy odkładał na stos trzymane belki, a każda musiała leżeć idealnie równo na innych.
Rysiek miał wprawę w wypełnianiu swoich natręctw. Można powiedzieć, że stał się przez to dokładniejszy i bardziej cierpliwy. Po pewnym czasie na środku pomieszczenia znajdował się już w miarę wysoki, drewniany stosik, a sam Ryszard rozglądał się już za którymś z jego niecodziennych towarzyszy.

***

Wyobrażenie, jakie na temat lochów posiadał Ryszard Czereśniowiecki pełne było powiązań z mrokiem, wilgocią i stęchlizną. Duży wpływ mogła mieć na ten pogląd literatura i filmy, jakie znał mężczyzna, albo zwyczajna szara rzeczywistość.
Szczerze mówiąc, to obraz, jaki malował się w głowie Polaka, kiedy myślał o lochach, wcale nie odbiegał specjalnie od prawdy. Nawet tuta, w świecie, gdzie przecież wszystko mogło być inne, nawet prawa fizyki, lochy były ciemne, brudne i panowała w nich wilgoć.

Komnata, do której dotarli znajdowała się za ciężkimi, okutymi drzwiami z ciemnego drewna. Stare, mocne belki zdawały się być niewzruszone wobec majestatu czasu. Zwyczajnie trwały, będąc jedynie tym, do czego zostały stworzone. Gdyby wszystko żyło i miało własną wolę, to te drzwi pewnie nadal byłyby drzwiami, niczym mniej i niczym więcej. Znajdowałyby się na swoim miejscu we wszechświecie, nawet w obliczu armagedonu. I nie byłoby w ty nic głupiego. Zwyczajnie są na świecie zjawiska, których człowiek nie potrafi zrozumieć. Kolejne zagadki istnienia.
Całe życie gnamy za własnym bytem, starając się uczynić go lepszym, pamiętnym, utrzymać go. Nawet obojętność w naszym wykonaniu jest przecież tak bardzo czuła. Może to dlatego, że na świat patrzymy sercem nawet wtedy, kiedy chcemy być zupełnie nieczuli. Pewnych elementów istnienia zwyczajnie nie da się wyeliminować z ludzkiego życia. I dlatego nie potrafimy zrozumieć tylu zjawisk.
Nasze zrozumienie kończy się tam, gdzie swój kraniec znajduje poznanie. Później jest już tylko wiara i zimne przekonanie.
Ryszard na pewno nie był człowiekiem nieczułym. Zdawał sobie sprawę z tego, że jego pomoc tutaj może być bardzo istotna, w końcu nie wzywano by go tutaj bez powodu. Podróż między światami to raczej nie błahostka. Czereśniowiecki zawsze był gotów odpowiadać na wołanie o pomoc, tym razem nie było inaczej, jednak cała obecna sytuacja przytłaczała go do tego stopnia, że jego wolę niejednokrotne zastępował już pełen obaw szaleńczy pęd.
Skąd mężczyzna miał wiedzieć kim jest owa cesarzowa, jakie są jej zamiary i jak ma wyglądać jego pomoc? W końcu nasuwały się pytania o rodzinę, dom, ojczyznę i własne życie...
Błyskawiczne oderwanie od osobistej rzeczywistości, było jak wyciągnięcie wtyczki świadomości z przytulnego kontaktu tego, co znane. Gdzie trafił Ryszard? Nie dało się przestać myśleć o tym, jak i o przyszłości, jednak najbardziej bolała przeszłość. Świat, który zdawał się teraz być tak odległy, znajomy, lecz dziwnie obcy, jak gwiazdy na niebie. Skąd można było wiedzieć, czy jeszcze istnieje? Jeżeli nie dal samego siebie, to dla Ryszarda, który przecież może nigdy już tam nie powrócić. Wszystko co było drogie i bliskie sercu nagle zostało zamienione na obce, dziwne i niosące zapomnienie.
Nie niebezpieczeństwo lękało Ryszarda, o nie! Mężczyzna czuł się jakby toną wraz z całym swoim światem, zapominając o niebezpieczeństwie, a skupiając się na prawdziwym źródle strachu. Groźbie samotności i zapomnienia.
Póki co trzeba jednak było trzymać nerwy na wodzy. W końcu nie mogło być aż tak źle.
Gdy wszyscy zgromadzeni znajdowali się już wewnątrz pomieszczenia, jasnym stało się, że jest to zbrojownia. Wewnątrz znaleźli kilka mieczy kiepskiej jakości, luków i tego typu przyrządów.
Aby na chwilę zapomnieć o otaczającej go aurze strachu i przygnębienia, dając upust swej mizantropii, Ryszard zajął się oglądaniem znalezionego przez siebie miecza.
Ostrze nietknięte było rdzą, lecz osadziła się na nim warstewka kurzu. Nic dziwnego, w końcu cały ten zamek wyglądał na nieodwiedzany od czasu... trudno było powiedzieć, ale co najmniej od kilku miesięcy.
Żelazo było stosunkowo ciężkie. Czereśniowiecki widział już w muzeach lżejsze miecze. Wszystko to za sprawą Małgorzaty, jego byłej przyjaciółki.
Ach, to były czasu... Wszyscy beztroscy zanurzaliśmy się w potoku zwanym wolność i czerpaliśmy wodę ze krynicy młodości... Wszystko wydawało się takie proste, nie istniały ani ból, ani samotność. We wszystkim można było odnaleźć chociaż iskierkę światła. Iskierkę, która otoczona murem naszych dłoni wzrastała i wzrastała, nabierając na sile, aż stawała się godna miana ognia radośnie tańczącego w Naszych sercach.
I Małgorzata... Trudno było mi wtedy zauważyć, jaka ta cudowna kobieta wtedy na mnie patrzyła. Zawsze cicha, lecz wesoła. Jedyna spośród Nas, która miała w głowie wystarczająco dużo rozumu, aby na czas Nas opuścić... Bo w końcu i wolność i młodość uderzały do głowy, zamieniając się w szaleństwo, a od niego droga wiodąca do zapomnienia się była już niebezpiecznie krótka.
Sam zniszczyłem sobie życie. Wspomnienia zabrudziłem i zamazałem, a ludzi, którzy niegdyś mnie kochali zraziłem do siebie przez swoją własną głupotę.
Najgorzej jest kochać bez nadziei na odwzajemnienie miłości.
Ale czy ja nie mam nadziei?

Stary miecz dobrze siedział w dłoni Ryszarda. Mężczyzna postanowił, że od teraz to właśnie będzie jego oręż. Zakręcił w miarę swoich możliwości zgrabnego młynka żelazem i schował je do pochwy, którą póki co przerzucił przez ramię.
Zabawne było to, że ten zimny kawałek metalu, który nijak miał się do osobowości Czereśniowieckiego, raczej pięściarza, niż szermierza i bardziej dyplomaty, niż wojownika, sprawił, że mężczyzna nagle poczuł się bardziej pewny siebie.
- Wezmę go sobie, dobrze? - zapytał głośno, przyglądając się rękojeści.
- Od tego jest – odparł Zilacan.



Mężczyźni krzątali się po pomieszczeniu, zbierając broń, zaglądając w każdy zakamarek i przeszukując każdy kąt.
Ryszardowi powoli powracała zdolność komunikowania się z ludźmi. Skoro dopisywał mu nastrój, a złe myśli odeszły od niego niczym banda zbirów odegnanych dźwiękiem syreny policyjnej, mężczyzna postanowił porozmawiać z Zilacanem, aby poznać odpowiedzi na kilka nurtujących go pytań, oraz usunąć otaczającą go aurę samotności.
- Kto mógł zaatakować to miejsce? Mamy się czego obawiać? - zapytał Ryszard. - Nie, żebym się bał - dodał lekko zmieszany, poklepując po chwili rękojeść miecza.
- Świątynię zaatakowały wojska cesarskie, ale nie pytaj mnie dlaczego - odpowiedział zagadnięty. - Ale wątpię byśmy mieli się czego bać. Szpiedzy Minasa mają bardzo dobry wzrok, ostrzegliby nas gdyby ktoś się kręcił w pobliżu. Ktokolwiek tu był już dawno go nie ma.
- I gdzie się teraz udamy? Jeżeli dobrze zrozumiałem, to tutaj nie mamy czego szukać.
- Pójdziemy do plemienia, w którym wychował się Minas. Oni udzielą nam zapewne informacji i pomocy.
- Chodziło mi o dalsze plany, ale rozumiem, że jeszcze takowych nie ustaliliśmy... - odparł zawiedziony Ryszard.
- Synku, bez informacji daleko nie pójdziemy.
Z niewiadomych powodów, Ryszard nagle postanowił wyłożyć „kawę na ławę” i przedstawić swoje obawy Zilicanowi. Z niewiadomych powodów Polak popadł też w lekką histerię. Taki nastrój zwykle dopadał go, gdy trener zbyt wcześnie rzucał ręcznik, albo coś innego zawalało się na niego bez jego winy. Swoją drogą, to mężczyzna nigdy nie był ani zbyt dobrym bokserem, ani wyróżniającym się dyplomatą. Kolejny zwyczajny człowiek starajacy się coś znaczyć na tle nieskończoności.
- Rozumiem, rozumiem. Cały plan najwidoczniej wziął w łeb. To wszystko jest jakieś idiotyczne... A co z Naszymi rodzinami, przyjaciółmi, co z nami? To, co mówicie jakoś nie dodaje mi otuchy. Jeżeli mam wierzyć w te całą gadkę o cesarzowej, a w zaistniałych okolicznościach nie mam raczej innego wyjścia, to... to... jasna cholera! Nikogo nie prosiłem o żadne pozaświatowe wycieczki, lubię swoje życie! To nie jest moja cesarzowa, więc dajcie mi do jasnej cholery jakiś powód, żebym uwierzył chociaż w słuszność sprawy, dla jakiej nas tutaj ściągnęliście. Skąd mam wiedzieć, że nie jesteście... po prostu źli?
Spojrzał na Polaka spod krzaczastych brwi i roześmiał się.
- Źli? Ciesz się, że nie obdarliśmy was ze skóry i nie zjedliśmy na kolację, jak to mają w zwyczaju ludzie z Północy - Zilacan zaśmiał się głośno. - My nie jesteśmy od dawania powodów. Wykonujemy swoją pracę.
- Nic nie rozumiesz, człowieku. Ty pewnie nawet nie masz rodziny... - odparł sfrustrowany Ryszard.
- Mam córkę, która na mnie czeka - jego głos zabrzmiał głucho. - Kiedy wyjeżdżaliśmy dopiero co się urodziła i zdążyła stracić matkę. I jeszcze odebrano jej ojca na cały długi rok.
- Odebrano? Myślałem, że dla cesarzowej ginie się z uśmiechem na ustach. A co dopiero opuszcza bliskich...
Zilacan gwałtownie chwycił Ryszarda za koszulę na karku i potrząsnął nim gwałtownie.
- Ty mały szczurku pewnie nawet nie wiesz co to jest służyć ojczyźnie! - zagrzmiał. - Poświęcenie jest tym, co czyni z ciebie wojownika!
Jeżeli coś mogło zaboleć Ryszarda naprawdę mocno, to na pewno było to posądzenie go o brak patriotyzmu. Ojczyzna była dla Czereśniowieckiego czymś, co sprawiało, że czuł się dumny, ale i odpowiedzialny. Zawsze starał się żyć tak, jak przystoi żyć Polakowi. Nawet jeżeli aktualnie był na dnie, to w jego sercu zawsze pozostawała duma możliwa do zrozumienia jedynie przez Polaka.
- Ale to nie jest moja ojczyzna! - krzyknął Ryszard chwytając ręce napastnika i usiłując odsunąć go od siebie. - Wolę zachować swoje poświęcenie dla Polski, a nie jakiegoś Cesarstwa, którego nazwy nawet nie znam! Czy ty rzeczywiście jesteś aż tak ograniczony? - nie mógł powstrzymać się Ryszard.
Wojownik puścił go z taką miną, jakby właśnie wypuszczał z ręki coś naprawdę obrzydliwego.
- Nie znam myśli mej władczyni - odpowiedział zimno. - Lecz jest sprawiedliwa i rozumna, nie sądzę by zatrzymywała tutaj kogokolwiek siłą. Poczekaj po prostu do spotkania z nią.
Wszystko znów wyszło fatalnie...

***

Kiedy wszyscy znów znajdowali się na górze, a Ryszard siedział sam gdzieś oparty o ścianę, czyszcząc swój miecz, do sali wpadła Vilith. Gdyby chcieć opisać jej stan słowem "zdenerwowana", można by zostać posądzonym o kłamstwo. Żadne niedomówienie nie wchodziłoby w grę. Ta kobieta była teraz mieszaniną rozpaczy, gniewu, strachu i tego czegoś, co sprawiało, że patrząc na nią Ryszardowi pociły się dłonie i serce przyśpieszało do niebezpiecznej szybkości. Aura niepokoju, jaką roztaczała wokół siebie kobieta była zdecydowanie potężna. To, co wprawiło ta spokojną wcześniej kobietę w taki nastrój nie mogło być niczym strasznym... to musiało być przerażające.
Czereśniowiecki uniósł się na nogi i podszedł do stołu, gdzie zebrali się wszyscy. Na ich twarzach malowało się zaskoczenie i obawa. Każdy z zebranych wiedział, że coś było nie tak. I to nie byle jakie coś i nie byle jak nie tak. Ale wszystko miało się wyjaśnić już za chwilę.
Kobieta z hukiem rzuciła księgę na stół i otworzyła ją na jakiejś stronie.
- Dziesięć lat! – oznajmiła krzycząc. – Nie było nas dziesięć lat!
Poruszenie jakie zapanowało wtedy na sali nie mogło się równać z uczuciami Ryszarda. Mężczyzna spojrzał jedynie na Zilicana, na wszystkich „przewodników” i zrobiło mu się ich żal.
Chciał przeprosić wojownika, lecz wiedział, że to nic nie da. Nie teraz, kiedy wieść o tym, na jak długo zostawili wszystko, co kochali dopiero do nich docierała.
Ryszardowi zrobiło się wstyd nie tylko za słowa, jakie wypowiedział w stronę Zilicana, lecz też za jego zachowanie i naburmuszenie. Polak uważał, że był najbardziej poszkodowaną osobą na świecie. Toną we własnym smutku zapominając o tym, że inny pewnie przeżywają to samo.
Teraz, kiedy wszystko stało się jasne, Ryszard nie wiedział co powiedzieć. Stał tylko z lekko otwartymi ustami i wpatrywał się w księgę.
Yyyy... - wykrztusił z siebie cicho, lecz zamilknął, bo wiedział, że jego słowa były teraz najmniej pożądane.
 

Ostatnio edytowane przez Minty : 06-05-2010 o 21:58.
Minty jest offline  
Stary 23-08-2010, 16:37   #22
 
Penny's Avatar
 
Reputacja: 1 Penny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemu
Słońce powoli wspinało się po nieboskłonie, wypełniając jadalnię ciepłym blaskiem pełni późnego crundzkiego lata, powietrze przesycone było zapachem kurzu i smakowitościami przyrządzanymi w kuchni. Kate nie miała pojęcia skąd Minas wytrzasnął tą mnogość przypraw i nawet bulwy przypominające kolorem i kształtem marchewki, ale o smaku o wiele od nich słodszym. Nazywał je ricona i z tego, co zdążyła się zorientować były tutaj bardzo popularne. Prawie jak ziemniaki czy koperek. Gotując chłopak próbował nawiązać jakąś niezobowiązującą rozmowę o kuchni i kulinarnych zwyczajach Ziemian. Kate musiała przyznać, że przez te wszystkie emocje całkowicie zapomniała o czymś takim jak jedzenie, a teraz miała wrażenie, że żołądek przyssał się jej do kręgosłupa i niedługo przegryzie się do rdzenia kręgowego. Nic więc dziwnego, że sam zapach gotującego się gulaszu sprawił, że ślina napłynęła jej do ust.

Tak zresztą (w mniejszym lub większym stopniu) czuli się ludzie za jej plecami. Po dość wstrząsającym odkryciu Vilith niektórzy mieli grobowe miny, czasem łypiąc z nienawiścią wypisaną w oczach na związanego Aelitha, który najspokojniej w świecie oglądał żebrowanie sufitu za nic sobie mając swoją dość beznadziejną sytuację. Tim, który obserwował wszystko z boku miał wrażenie, że gdyby nie nieznane zamiary Kapitana Straży reszta rzuciłaby się zdrajcy do gardła. Zauważył też, że w momencie, gdy Vilith oznajmiała owe niewesołe nowiny wzrok Wennera skierował się na twarz Asmela, a potem uśmiechnął się mściwie i triumfująco. Ciemnoskóry dowódca zaś wyglądał tak jakby właśnie odczytano mu wyrok śmierci – zamknął oczy, starając się oddychać jak najgłębiej, po czym odszedł od reszty grupy by wyjrzeć przez jedno z wysokich okien wychodzących na wspaniałą górską panoramę. Zastanawiająca reakcja jak na kogoś, kto właśnie z racji zajmowanego stanowiska powinien pozostać niewzruszony; z drugiej jednak strony nikomu nie można było odmówić ludzkich uczuć. W końcu dziesięć lat to naprawdę dużo, wiele można było stracić zwłaszcza jeśli zostawiło się w domu rodzinę.

Sybilla wciąż była pod wrażeniem tego, co przeżyła w opuszczonej bibliotece i wciąż nie rozumiała dlaczego ani Kate, ani Vilith nie zauważyły jej nieobecności. Żadna też nie zauważyła, że dziewczyna ściska pod kurtką zabraną z bibliotecznej półki książkę. Miała jakieś dziwne wrażenie, że zjawa, którą tam zobaczyła nie była ostatnią, jaka ją nawiedziła. Nie wiedziała tylko czy widzenie duchów było tutaj dobrym czy złym znakiem.

Makbet próbował sobie przypomnieć podstawy szermierki, którą miał opanowaną dość dobrze jako element swojego wykształcenia. Jego ruchy wyrwały z zamyślenia Muriona, który przez chwilę przyglądał się mu po czym uśmiechnął się lekko.
- Widzę, że i tobie nieobca jest sztuka miecza – stwierdził. – W takim razie szybko nauczycie się tego, co powinniście umieć by chronić swoje życie.
- Zajmiemy się tym później – rzucił Asmel, który zdążył wrócić już do reszty. – Nasze plany nie ulegają zmianie: Minas poprowadzi do swojego plemienia, a tam zorientujemy się w bieżącej sytuacji. Tymczasem usiądźmy razem do posiłku.

Vilith, Zilacan i Minas rozdali wszystkim po obtłuczonej glinianej misce i naprędce wystruganej drewnianej łyżce. Lena przyjęła swoją porcję, lecz odwróciła się z nią do związanego więźnia i zaczęła go karmić. Vilith chrząknęła chcąc ukryć rozbawienie, i położyła obok Leny kolejne naczynia. Reszta zgromadziła się wokół kominka. Gulasz czy potrawka, nikt nie był w stanie ocenić, był smaczny, choć wielu przypraw Ziemianie nie potrafili rozpoznać.

- Przykro mi, że gościmy was tak marnym posiłkiem i to w takich warunkach – stwierdził cicho Asmel. Siedział ze skrzyżowanymi nogami na podłodze, przez co jego sylwetka wydawała się trochę mniej przytłaczająca. – Mogę nie być dobrym źródłem informacji. Nie pochodzę z Cesarstwa, urodziłem się na Dalekim Południu, wśród ludu zamieszkującego białe miasta pośród pustyń. Przybyłem tu z polecenia mojego władcy i krewnego by złożyć u stóp cesarza Astilarica kilka lichych podarków i wyrazy głębokiego szacunku dla jego przodków i jego samego. Zostałem tu, bo taka była moja wola. Nie od razu otrzymałem tą pozycję, lecz sumiennie wypełniałem swoje obowiązki i doszedłem bardzo wysoko. Gdyby nie to, że Zilacan nie pragnął wysokiego stanowiska w Straży Pałacowej nigdy nie doszedłbym do stopnia kapitana.

- Jednakże do rzeczy. W tym kraju cesarz ma władzę nieograniczoną, lecz nad poszczególnymi regionami kontrolę sprawują Lordowie Ziem, którzy tworzą Radę Koronną. Ułatwia to komunikację między poszczególnymi, odmiennymi od siebie, częściami państwa i sprawia, że cesarz dokładnie wie, co dzieje się w jego domenie. Jednakże gry polityczne po śmierci cesarza Astilarica i jego syna ograniczyły władzę obecnej Cesarzowej do minimum. Sądzono, że to tylko tymczasowe dopóki następczyni tronu nie osiągnie dojrzałości i nie będzie zdolna sama podejmować decyzję. Wielu Lordów przyssało się do władzy jak pijawki do żywego ciała. Nakładali coraz to nowe ograniczenia na Cesarzową i jej władzę, tłumacząc to jej ogólnym nieprzygotowaniem. Ci, których ziemie przylegają do ziem naszych sąsiadów zaczęli łakomie spoglądać na ich bogactwa, a chciwość popychała ich do coraz to zuchwalszych czynów. W momencie, gdy Cesarzowa zrozumiała, co tak naprawdę się dzieje było już za późno. Kraj stanął w obliczu wojny ze swoimi sąsiadami, a większość Rady była przeciw niej, nie mogła wiec temu zapobiec, dlatego sięgnęła po niecodzienne środki. Cóż, muszę przyznać, że tylko kobieta mogła wpaść na tak szalony pomysł i zawierzyć swoje losy zwykłej legendzie. Legendzie, która mówi o pomocy przybyszów z innych światów. Nie pamiętam jej dokładnie, to jedna z tych rzeczy, których nie poznałem zbyt dobrze. Może ktoś inny ją wam kiedyś opowie. W każdym razie Cesarzowa przepytała wiele osób: magów, szamanów z Północy i kapłanów, ale tylko jeden Salerin oznajmił jej, że to, czego ona pragnie możliwe jest do zrobienia. Dlatego uważam, że jeśli nie przeżyje to wy nie wrócicie do domów.

Asmel zamilkł wpatrując się we własne dłonie złożone na kolanach. Zdawałoby się, że w owej ciszy usłyszeć można było jak drobinki kurzu przecinają rozgrzane powietrze.
- Cesarzowa wierzyła, że samo sprowadzenie wojowników z innego świata sprawi, że zyska choć tyle władzy by móc samodzielnie sprawować rządy. Jej zależy na dobru jej narodu, nie na władzy.
- I trzeba przyznać – odezwała się nagle Vilith – że to osoba władcy spaja ze sobą krainy Cesarstwa. Bez tego autorytetu nigdy nie stworzylibyśmy tak potężnego państwa. To nie jest zwykła polityka - to moc tradycji i przyzwyczajeń oraz poczucie, że w żyłach cesarskiej rodziny po trochu płynie krew każdego z nas. Dlatego przez wiele dziesięcioleci podczas wojen nasi wrogowie by osłabić naszą armię próbowali zniewolić lub zabić naszego przywódcę. Kiedy masz Cesarza - masz Cesarstwo.

- Dobrze. Przekazałem wam całą moją wiedzę na temat planu Cesarzowej – wtrącił Asmel łagodnie. – Więcej naprawdę nie wiem. Jeśli to rozwiało wszelkie wasze wątpliwości, co do sytuacji to zaproponowałbym wam abyśmy lepiej się poznali i przygotowali was na niebezpieczeństwa. Zilacan zajmiesz się przedstawieniem im podstaw technik walki? Ja i Vilith z chęcią zajmiemy się tymi, którzy już kiedyś mieli miecz w ręku. Mamy dwa łuki, jeżeli ktoś woli walkę na dystans to Minas albo Urmiel sprawdzą wasze umiejętności. Jeżeli ktoś posiada jeszcze jakieś przydatne umiejętności, to cieszyłbym się, gdybyście tym się podzielili z nami.

***

- Najważniejsza jest równowaga, a nie sama technika – stwierdził Zilacan. – Jeśli upadniecie, możecie już nigdy nie wstać. A prawidłowe trzymanie miecza to klucz do sukcesu. Kiedy zadajecie cios, nie możecie chwytać jednoręcznego miecza oburącz. Druga ręka ma wam pomóc trzymać równowagę, a kiedyś może uratować wam życie, jeśli będziecie trzymać w niej sztylet. Walka dwoma mieczami jednocześnie to cholernie trudna sprawa. Tą sztukę opanowali do perfekcji mistrzowie mieczy na Południu. Pewnych rzeczy nauczycie się jedynie podczas walki, ja wam pokażę podstawy, które będziecie ćwiczyć codziennie dopóki nie uznam, że możecie przestać.

Nie od razu dostali do ręki miecze. Najpierw pokazywał im podstawy używając drewnianych nóg ułamanych od krzeseł, poprawiał chwyty i pozycje. Później z pomocą Muriona pokazał im podstawowe cięcia i bloki, które później ćwiczyli. Obaj wojownicy przechadzali się między nimi poprawiając i udzielając rad. Nie szło im źle, lecz schody zaczęły się w momencie, kiedy zaczęli ćwiczyć w parach – nie obyło się bez kilku stłuczeń i niegroźnych siniaków. Kate przekonała się szybko, że kiedy zrozumiała podstawy wszystko zaczynało być dla niej łatwiejsze. Z pewnym rozbawieniem Murion wysnuł tezę, że Kate może mieć wrodzone zdolności w tym kierunku. Ryszardowi nauka szła jakoś, jakoś, ale nie było najgorzej. Lena nie okazała żadnego entuzjazmu do tego pomysłu i po prostu odmówiła, zaś Sybilla czuła, że miecz nie jest czymś dla niej. Zilacan poradził jej, żeby poprosiła Minasa o próbę z łukiem, która wyszła jej o wiele lepiej niż z mieczem. Ćwiczenia skończyli po niemal dwóch godzinach.

Po drugiej stronie sali Asmel i Vilith sprawdzali umiejętności tych, którzy z bronią białą mieli już jakiś kontakt. Chrisowi i Timowi szło, według nauczycieli, całkiem nieźle, pomimo że nie byli przyzwyczajeni do takiego rodzaju broni.
- Te wasze kawałki żelaza wyglądają śmiesznie, ale widziałam, że są diablo skuteczne… jednakże… no wiesz… ciągle są śmieszne - skomentowała Vilith wskazując na kaburę Tima. Przypominał sobie, że dziewczyna kręciła się po Bragg zanim zabrała go w tą nieprawdopodobną podróż. – W niektórych rejonach Cesarstwa wojownik nie może walić żelazem byle jak, musi mieć grację kota i zwinność węża. Na Wyspach o to nie dbamy, bo trudno jest walczyć z gracją na mokrym pokładzie ureth. Wy macie solidne podstaw y, zwłaszcza ty, Makbecie – zwróciła się do Szkota. Godzina ćwiczeń z mieczem pozwoliła przedstawicielom Cesarzowej na zaznajomienie się z Ziemianami i na odwrót. – To dobrze, możemy nauczyć was więcej w krótszym czasie, dzięki temu zyskujemy trzech nawet dobrych szermierzy. Reszta musi najpierw nauczyć się jak przeżyć kiedy dojdzie do walki, a my nie będziemy mogli im pomóc.
Ćwiczyli trochę dłużej niż pozostali, w zupełnie inny sposób. Wyglądało to jak krótkie sparingi, choć zarówno Asmel, jak i Vilith nie narzucili jakiegoś szczególnie szybkiego tempa. Skończyli, gdy słońce schowało się za najbliższym szczytem, a w jadalni zapanował półmrok. Urmiel i Minas zajęli się w tym czasie podsycaniem ognia w kominku, a Lena sprawdziła stan Salerina. Mężczyzna przez cały czas spał, a jego czoło było rozpalone jak przy normalnej gorączce. Lekarka nie zauważyła nic niepokojącego, choć uważała, że pacjent powinien zjeść coś lub wypić, ale uznała, że będzie lepiej jeśli poczeka z tym do rana, wtedy też zmieni mu opatrunek.

Wieczorem Asmel zwołał swoich podkomendnych i razem z związanym Aelithem opuścili jadalnię. Kapitan wyjaśnił tylko, że według reguł panujących w Straży muszą zadecydować co stanie się z zdrajcą i muszą to zrobić we własnym gronie. Ziemianie spojrzeli po sobie, wiedząc, że teraz może to być jedna z nielicznych okazji, kiedy będą mogli porozmawiać na osobności.

Strażnicy wrócili po około dwóch godzinach z ponurymi minami. Aelith wyglądał jakby w życiu nie zrobił nic złego i co najbardziej denerwowało jego niegdysiejszych towarzyszy – wydawał się być znudzony.

***

Noc minęła spokojnie, choć było trochę niewygodnie. Nie dysponowali śpiworami tylko miernymi kocami, na których musieli się ułożyć i przykryć. Nie pachniały zbyt zachęcająco, ale i tak mieli szczęście, że po dziesięciu latach nadawały się do czegokolwiek. Niektórzy ze Strażników (ci, którzy nie pełnili w nocy wart, jak zauważył Tim) spędzili noc na ocalałych ławach całkowicie odstępując reszcie koce.

Ranek powitał ich mroźnym tchnieniem z wyższych szczytów gór i słońcem nieśmiało wyglądającym zza chmur. Na śniadanie zjedli to, co pozostało z wczorajszego gulaszu. Lena, która sama znów nic nie zjadła, za pomocą Urmiela zdołała obudzić maga na tyle by zjeść kilka łyżek ciepłego posiłku i wypić kilka łyków mikstury, którą sporządził dla niego szaman. Sam wydawał się obojętny na wszystko i nieobecny duchem. Potem Lena zmieniła mu bandaże, a przy tej czynności zauważyła, że papka, którą wczoraj położyli na ranie maga wyschła, odeszła wraz z bandażem i zostawiła wokół niej niewielkie zaczerwienienie. Jednak nie to było zadziwiające – rana wyglądała jakby miała co najmniej tydzień, a nie niecały dzień. Widać Urmiel nie kłamał, co do działania tych alg.

Za jej plecami Strażnicy przygotowali nosze by ponieść nieprzytomnego maga. Miecze, które znaleźli wczorajszego dnia, zostały zawinięte w koce i związane niepotrzebnymi nikomu szmatami, które zastępować miały sznury. Rozdzielili cały ich dobytek pomiędzy siebie i wyruszyli, gdy słońce wzeszło nad wschodnią kopułę świątyni. Minas poprowadził ich ścieżką w dół, przez kamienny most spinający stok, w którym została wykuta świątynia, z groblą. Daleko w dole błękitno białą wstążką płynęła rzeka. Niektórzy spoglądali zafascynowani w dół, niektórzy woleli patrzeć przed siebie. Tylko Sybilla zatrzymała się na chwilę by spojrzeć w posępne okna Świątyni Północnego Wiatru i zdawało jej się, że w jednym z nich znów zobaczyła tą świetlistą postać. Czyżby unosiła dłoń w geście pożegnania?

- Można dostać zawrotów głowy jak się tak patrzy w dół, prawda? – spytał Murion zrównując się z Ryszardem. Przed nimi kroczył Asmel, prowadząc Aelitha. Rozwiązali go, a usztywnioną rękę położono na prowizorycznym temblaku zrobionym z chusty Vilith, lecz wyczuć można było, że gwardziści patrzą mu na ręce. Tim i Chris nieśli nosze z nieprzytomnym magiem, a pochód zamykał Urmiel i Zilacan.

Kiedyś do świątyni wiódł dobrze utrzymany trakt omijający trudniejsze piesze szlaki i niebezpieczne mosty. Teraz jednak droga była trochę zarośnięta i wyglądała na dawno nie używaną. Gdy weszli w las stała się bardziej szeroką ścieżką niż traktem i stopniowo się zwężała. Po godzinie marszu droga rozwidlała się – lewa ścieżka wiodła wedle słów Minasa na zachód w stronę podnóża gór i Puszczy Sigl, a druga na północny wschód na mniej uczęszczane szlaki pieszych wędrówek. I właśnie w tą ścieżkę skręcił twierdząc, że jak tylko będą mogli postarają się nie korzystać z utartych szlaków.

Dwa dni podróży wydawało się być zbyt krótkim czasem by dojść gdziekolwiek w ich dość powolnym tempem. Ścieżki, którymi prowadził ich gwardzista od wielu lat były uczęszczane jedynie przez dzikie zwierzęta, toteż nie raz nie dwa zdarzało im się widywać górskie kozice, które bardziej podobne były do młodych jeleni, śmieszne kuny o zielonkawej sierści, które jednak umykały jak tylko usłyszały ich kroki. Raz podczas przeprawy przez bród na rwącej rzece spędzili niemal dwie godziny czekając, aż wielka niedźwiedzica prowadząca młode zniknie wśród drzew po drugiej stronie. Jednakże oprócz tych nielicznych zwierząt nie natrafili na żadne ślady człowieka, co przekonało ich, co do skuteczności lotnych szpiegów Minasa.

Noce spędzali przy wielkim ognisku, piekąc dostarczone przez ptaki ryby i małe zwierzęta. Nie zaniechano także codziennych ćwiczeń fechtunku. Nauka była trudna i czasem bolesna, lecz przynosiła pewne efekty. Sypiali też o wiele wygodniej, bo na matach zrobionych z sosnowych gałęzi, paproci i trawy. Budzili się tylko, gdy gdzieś w oddali zawyły wilki albo gdy wciąż nieprzytomny i gorączkujący Salerin zaczynał wykrzykiwać przez sen jakieś niezrozumiałe słowa. Asmel wciąż wystawiał nocne straże złożone ze swoich ludzi.

Nie obyło się też bez przykrych wydarzeń. Choć początkowo nikt nie zwrócił na to uwagi, gdyż Lena zwykle podczas posiłku karmiła Aelitha i sprawdzała stan Salerina (gorączka utrzymywała się pomimo podawanych mu przez Urmiela ziół). Pierwszy zauważył to Minas, jak zwykle przygotowujący wszystkie posiłki i poprosił Chrisa by dyskretnie porozmawiał z Leną. Gdy to nie dało efektów Asmel przy wszystkich głośno zagroził Fince, że będzie ją karmić siłą jeśli nie zmieni swojego nastawienia.

Późnym popołudniem trzeciego dnia, schodząc ze stromego wzniesienia, Ryszard zobaczył na niebie coś, co sprawiło, że aż przystanął zdumiony. Na tle błękitnego nieba kołowały największe ptaki, jakie w życiu widział. Latały dość wysoko, więc jego wyobraźnia od razu podsunęła mu na myśl, że pewnie są rozmiaru sporego pterodaktyla. Trwało to ledwie chwilę, podczas której zdążyła się z nim zderzyć zbiegająca ze stoku Kate. Oboje przewrócili się na leśną ściółkę, potoczyli kilka metrów dalej i zatrzymali się na rozłożystym krzewie, którego ostre gałązki wbiły się chłopakowi boleśnie w bok.
- Zagapiłem się – wymruczał pomagając jej wstać i jeszcze raz zerknął na kołujące ptaki. Kate podążyła jego wzrokiem, a jej oczy zrobiły się okrągłe jak spodki.
- Hej, popatrzcie! – zawołała.
Wszyscy zadarli głowy do góry.
- Ha! To właśnie są Wielkie Orły Crund! – zawołał Minas z dołu. – Jesteśmy już blisko!

I faktycznie. Nie uszli nawet kilometra, gdy las skończył się nagle ukazując ich oczom płaską groblę pokrytą niczym dywanem jasnofioletowym wrzosem. W oddali widzieli niewielkie zbiorowisko kilkudziesięciu namiotów, a wśród nich biły w niebo cienkie nitki dymu z ognisk. Naprawdę byli u celu.



Gdy weszli do wioski namiotów zapadał już wieczór, a mieszkańcy przygotowywali się do wieczornego posiłku. Na ich widok ludzie odrywali się od pracy, milkły prowadzone rozmowy. Zebrali się na trasie ich dziwnego pochodu w stronę centrum wioski. Chris i Tim zdołali naliczyć około dwudziestu kobiet i tyle samo mężczyzn ubranych w skórzane spodnie i przylegające do ciała koszule w różnych kolorach zieleni. Dzieci nie było widać. Makbet zaś zauważył, że wszyscy zbudowani są podobnie do ich przewodnika: nie byli zbyt przysadziści, raczej drobnej budowy nic nie mówiącej o ich sile. Ryszard zauważył, że namioty zostały ustawione równiutko jak za pomocą linijki. Ogniska zaś znajdowały się na kilku małych placach.

Minas kazał im się zatrzymać na okrągłym placu, a sam podszedł do czegoś w rodzaju totemu wbitego w ziemię w centralnym punkcie wioski.
- Jestem Minas Foekkryd z Wędrownego Ludu Crund, Strażnik Pałacu Cesarzowej! – zawołał głośno i wyraźnie. – Cześć wam ludzie wiatru i orlich skrzydeł! Ja i moi towarzysze przybywamy by błagać was o schronienie! Co powie na to wasz czcigodny przywódca, niechaj wiatr zawsze dmie w skrzydła jego skrzydlatego Obrońcę!

Po tłumie przeszedł lekki szelest, coś podobnego do westchnienia ulgi z wielu ust. Z jednego z większych namiotów wyłonił się wysoki mężczyzna o ogorzałej twarzy i długich spłowiałych od słońca włosach. Rysy twarzy miał ostre, lecz dało się dostrzec w nich uderzające podobieństwo obu mężczyzn. Minas zauważył ruch i odwrócił się w stronę nadchodzącego. Skłonił głowę z szacunkiem.
- Haekan, bracie – powiedział nieco zaskoczony. – Wodzu.
- Potrzebujący zawsze są mile widziani w naszej wiosce – powiedział, kładąc ręce na ramionach Minasa. – Zwłaszcza, że wiedzie ich ten, którego uznaliśmy za zmarłego, a wśród obcych są Gwardziści. Jednak nikt już w Cesarstwie nie czci imienia Wypędzonej Cesarzowej.
Słowa wodza Haekana odbiły się niepokojem zarówno na twarzy Minasa, jak i pozostałych Strażników.
- Zajmiemy się waszymi rannymi – ciągnął dalej, wzywając ręką swoich ludzi. – Zabierzcie ich do naszego medyka. Minasie, zaprowadź swoich towarzyszy do mojego namiotu. Tam porozmawiamy, bo widzę na twej twarzy zdumienie, tak jakbyś ostatnie dziesięć lat przespał pod kamieniem.

Nosze z Salerinem zostały odebrane Timowi i Chrisowi, który nieśli je przez ostatni odcinek. Lena chciała pójść za nim, lecz powstrzymał ją Murion prowadzący Aelitha.
- Nic mu nie będzie, jest w dobrych rękach – powiedział. – Idź z resztą, ja go przypilnuję.
Kobieta skinęła głową i poszła za resztą grupy. Namiot Haekana był bardzo przestronny, urządzony iście po spartańsku. Nad sufitem paliły się dwie lampy, a w środku w żeliwnej misie na trójnogu paliło się małe ognisko, które było głównym źródłem światła w namiocie. Kiedy weszli, wokół niego przechadzała się młoda kobieta z małym dzieckiem na rękach. Ogniście rude włosy spięte miała w gruby warkocz, spłoszona przystanęła na ich widok, przytulając do siebie zawiniątko.
- To moja żona, Karena – powiedział ich gospodarz do Minasa, po czym zwrócił się do niej. – Ci ludzie są strudzeni długą podróżą. Poślij kogoś by przygotował dla nich ciepłą wodę, nocleg i odzienie na zmianę. Niech podadzą tutaj jadło, spożyjemy wieczerzę razem.

Usiedli na słomianych matach wokół ogniska, rozglądając się po wnętrzu tego prymitywnego i jednocześnie funkcjonalnego wnętrza. Nie było tu stolików, a kufry z jasnego drewna i naczynia z niemalowanej gliny. Niektóre sprzęty były żeliwne, lecz było ich naprawdę niewiele. Po kilku chwilach milczenia zjawiły się kobiety niosące dzbany i kubki, które po napełnieniu białym płynem rozdały wśród siedzących. Kate powąchała ciepłą zawartość swojego kubka i stwierdziła, że to na pewno kozie mleko, lecz sam jego zapach był o wiele słodszy niż zwykle. Ciepłe mleko doprawione jakimiś ziołami i miodem było słodkie w smaku i szybko ich rozgrzało i odegnało zmęczenia podróżą. Później wniesiono parujący kocioł gęstej zupy i płaski jak placek chleb. Za ostatnią kobietą do namiotu powróciła Karena już bez dziecka i usiadła po prawej ręce swego męża biorąc z jego rąk miskę parującej zupy. Jedli w milczeniu, a po skończonej wieczerzy Karena dolała im do kubków mleka i spytała czy mieliby później ochotę na wypicie z nimi wina. Minas uśmiechnął się do niej z wdzięcznością i szturchnął brata w bok uśmiechając się przy tym radośnie.
- Kiedy wybrali cię wodzem? – spytał.
- Trzy lata temu w nagrodę za zasługi na polu bitwy – odpowiedział, odwzajemniając uśmiech brata. – Lecz chyba nie to was interesuje. Widzę, że twój dowódca kręci się niespokojnie odkąd w takim pośpiechu opróżnił swoją miskę.
Asmel uśmiechnął się uprzejmie, lecz trochę nerwowo.
- Odgadujesz nastroje swych gości z wielką przenikliwością, panie – odpowiedział, kłaniając się lekko. – Przede wszystkim chciałbym wiedzieć, co zdarzyło się w ciągu ostatnich dziesięciu lat.
- Wasza misja się przeciągnęła – zauważył cierpko Haekan. – Miało nie być was rok, a nie było was dziesięć lat. I na dodatek mój niesforny brat nie postarzał się ani o dzień! Jak to możliwe?
- Wybacz, lecz to musi pozostać tajemnicą, tak samo zresztą jak cel owej misji - kapitan Strażników rzucił krótkie spojrzenie na Ziemian. Bystre oczy wodza przesunęły się po ich twarzach.
- Dziwnych gości ze sobą prowadzisz, Minasie – powiedział powoli. – Dziwne jest ich odzienie i spojrzenia. Zaś wy wciąż nosicie barwy Wypędzonej i jej symbole. Nie są teraz dobrze widziane, zwłaszcza w stolicy Cesarstwa.
- Na wszystkich bogów, powiedzże wreszcie co się stało! – zniecierpliwił się Zilacan.
- Do tego zmierzam, mój kudłaty przyjacielu – lekki uśmiech wykwitł na twarzy gospodarza. – Powiem co wiem i powiem co mówią plotki. To było jakieś… osiem lat temu. Nagle wypłynęła jakaś tajna korespondencja z Treganem, z której wynikało, że Cesarzowa szuka tam sobie męża. Bardzo nietypowe, prawda? Szczególnie, że król Tregan nie pała do Cesarstwa wielką miłością. W każdym razie to podobno wystarczyło by Rada Koronna zamknęła Cesarzową w areszcie domowym w jej letniej rezydencji. Wybrali lorda Laredriwytha na regenta, który ma pełnić obowiązki władcy dopóki Rada Koronna i przedstawiciele świątyń nie zdecydują co zrobić dalej z aresztowaną. Fakt, że ciągle na najważniejszych ustawach musiała być jej pieczęć, ale wciąż musiała robić co jej każą ze względu na wynik procesu. Stan ten utrzymywał się dość długo, coś koło roku.
- Krążą plotki, zapewne rozsiewane przez agentów Wypędzonej, że w czasie jej pobytu w areszcie domowym co najmniej dwukrotnie chciano przeprowadzić zamach stanu. Po roku uciekła ze swojej rezydencji i schroniła się najpierw w Sigl, gdzie zaczęła podburzać ludzi do buntu. Tam też zbiegły te oddziały które zdezerterowały gdy Laredriwyth ogłosił się Cesarzem. Lud nie pała miłością do uzurpatora. Zebrała dość pokaźną armię i wystawiła ją do walki na równinach Escadany. Niestety, najemne wojska sprzymierzeńców nowego Cesarza i te oddziały wojsk cesarskich, które pozostały zostały wręcz zmiażdżone i rozproszone. Mówiono, że Cesarzowa także zginęła w bitwie, ale to tylko plotki. Podobno widziano ją ostatnio na dworze króla Tregan, może znalazła w nim sojusznika? Cesarz-uzurpator bezwzględnie rozprawił się z buntownikami i nadal to robi, bo coraz więcej ludzi się do nich przyłącza, choć po masakrze w Świątyni Północnego Wiatru nieco przycichli.
 
__________________
Nie rozmieniam się na drobne ;)
Penny jest offline  
Stary 24-08-2010, 18:03   #23
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
Nie było o co kruszyć kopii. To nie było jakieś pokopane show. To nie mogło być jakiekolwiek show. Przemierzyli wiele mil. Zbyt wiele, jak na jakikolwiek plan filmowy. Chociaż szalenie ciężko było się pogodzić z tak wariackim science fiction, do złudzenia przypominającym powieści, które czytał kiedyś. Ale co było zrobić? Już Sherlock Holmes mawiał, że: jeżeli wyeliminuje się to co nieprawdopodobne, to to, co pozostanie, chociażby było naprawdę dziwaczne, będzie rzeczywistym faktem. Najpierw szli na północny wschód, potem skręcili ku wschodowi. Dziesiątki mil. Takiej sceny nie ma żadne studio. Ponadto te ptaki. Widział kto kiedy tak olbrzymie orły? Chyba tylko Lena jeszcze wątpiła, ale wierzył, że to raczej głos rozpaczy oraz tęsknoty, niżeli prawdziwa ocena. Starał się pomagać, jak tylko mógł oraz szanował jej decyzje. Dlatego, gdy Asmel zaczął grozić dziewczynie przy wszystkich, stanął w jej obronie nadzwyczaj stanowczo. Obawiał się, że takimi wyskokami kapitan gwardii tylko spowoduje odwrotną reakcję Leny. On sam w żadnym wypadku nie naciskał, ale po prostu starał się lekarce powiedzieć, że jeżeli to nawet show, to powstrzymywanie się od posiłków jest nierozsądne, skoro bowiem dopuszczono do ran, przelewu krwi etc., dlaczego mieliby więc dbać o nią? Przecież według nich takie podejście mogłoby być jeszcze bardziej widowiskowe. Jeżeli zaś jednak nie jest to pokaz … to wiadomo. Lena była rozsądna i właśnie ten rozsądek powodował, że obstawała przy swoim, przy telewizyjnym show. Tymczasem wyglądało na to, że cały światopogląd na temat magii oraz podróży za pomocą czarów trzeba było wsadzić sobie tam, gdzie nie dochodzi słońce. Czy to możliwe? Rozsądek podpowiadał, że nie i właśnie teraz trzeba było go odrzucić. Odrzucić to, co stanowiło normalnie wartość oraz prowadziło każdego sensowną ścieżką. Trudne. Dla każdego, ale zapewne najbardziej właśnie dla tej dziewczyny, dla której mądrość oraz doświadczenie stanowiło jądro jej trudnej pracy.

Asmelowi zaś rzekł spokojnie, lecz stanowczo.
- Kapitanie, jedziemy na jednym wózku, więc niech pan sobie daruje takie zachowanie. Nie jesteśmy pańskimi podwładnymi. Niech pan sobie wyobrazi, jakąś kretyńską, zupełnie niemożliwą sytuację w pańskiej rzeczywistości. Już? Dobrze, no to teraz uzmysłowij pan sobie, z czym my się teraz zmagamy, zastanawiając się co chwilę, czy to jakieś przedstawienie, czy poszaleliśmy, czy jest to jakimś cudem realne. Czy się to panu podoba, czy nie, musimy mieć więcej czasu i faktów, żeby uwierzyć oraz uznać coś, co jest sprzeczne ze wszystkimi naszymi doświadczeniami.

Cóż, właściwie on już uznał całą ową teleportację, ale mimo to miał jeszcze chwile, kiedy sądził, że to jakieś wariactwo, że coś przeoczył … Jednakże na osobności prosił szczerze Lenę, żeby nie dawała satysfakcji ani Asmelowi, ani ewentualnemu twórcy programu i po prostu przekąsiła coś. Obawiał się o jej zdrowie, choć to ona powinna przecież znać się lepiej na tych sprawach.
- Czy chcesz żeby umarła? - spytał spokojnie Asmel. - Albo zemdlała z wysiłku, bo nie jadła nic od wielu godzin? Wolę zmusić ją siłą do jedzenia niż mieć wyrzuty sumienia, że nie zareagowałem w porę. Rozumiem co chcesz przez to powiedzieć, ale postaw się też na moim miejscu. Jako dowódca muszę dbać o swoich ludzi, a skoro na rozkaz Cesarzowej zabraliśmy was z waszych domów to jestem odpowiedzialny i za was.
- Wręcz przeciwnie, nie chcę. Ale ona nie jest twoim żołnierzem, nieprawdaż - zawieszając głos, jakby dawał mu do zastanowienia, ze przecież choćby stanął na głowie, to nie jest w stanie pilnować dziewczyny cały czas. Nieprzyjmowanie jedzenia, to stosunkowo jeszcze był drobiazg porównując do tego, co Lena mogła sobie zrobić, jeśli nacisk byłby zbyt gwałtowny. Ech, kapitan chyba zawsze miał do czynienia z żołdakami prostymi, a nie wolnymi ludźmi, którzy mogli mieć chęć realizować swoje prawa na całkiem niespodziewane sposoby - a i swojej cesarzowej tylko wyrządzisz krzywdę, jeśli uczynisz wroga z kogoś, kto miał być sprzymierzeńcem. Przykro mi, ale musisz poszukać argumentów, a nie rozkazów, albo liczyć na to, że może same się one podstawią nam pod nos – szczerze mówiąc, Chris miał najbardziej nadzieję na to drugie, bo kapitan nie sprawiał wrażenie osoby, która potrafi przekonywać uparte młode kobiety do zmiany zdania innym sposobem, niżeli siłowym. Natomiast także uważał, że Lena powinna wrócić do jedzenia i miał nadzieję, że jednak po przemyśleniu uzna przedstawione argumenty.
- Skoro jest medykiem sama powinna wiedzieć czym grozi nieprzyjmowanie posiłków - Asmel obdarzył Chrisa twardym spojrzeniem. - To mój argument. To dla niej niebezpieczne, dobrze o tym wiesz. Pomyśl o tym: jeżeli jutro lub po jutrze znienacka wpadniemy w pułapkę to co sie z nią stanie skoro nie będzie potrafiła się bronić ani nie będzie miała siły by uciekać? Zginie. Zobacz, nie zmuszam jej by uczyła się fechtunku, chcę by jadła i miała siłę.
- To wybrałeś fatalną metodę - ocenił prosto. - Rozumiem twoje powody, ale skoro masz do czynienia z nami, musisz darować sobie siłowe sposoby. - Odprowadził go na bok - Słuchaj Asmel, ona nie wierzy w ten wasz kraj oraz misję. Wcale się zresztą jej nie dziwię, bo czasem także wątpię, choć czasami, nawet coraz częściej, wierzę, iż jakimś dziwnym sposobem masz rację. Zmuszając ją na siłę doprowadzisz tylko do tego, że podetnie sobie żyły, albo zrobi sobie coś innego wierząc, że po czymś takim całe maskowanie opadnie oraz rzeczywiście okaże się, że wszystko to jedynie pokaz. Rozumiesz teraz?
- Rozumiem. Spróbuj na nią wpłynąć.
Skinął, cokolwiek to miało znaczyć. Asmel zdaje się pojął, że nacisk nie zaprowadzi go daleko, ale nie oznaczało to jeszcze, że sytuacja się zmieni. Miał nadzieję, bardzo mu zależało, żeby Lena sama zdecydowała, iż nawet jeśli sądzi, że to gra, nie będzie sięgać do takich metod.

***

Najspokojniejszymi chwilami całej wędrówki byłe te spędzone podczas treningu. Starał się go zresztą przedłużać, ile tylko się dało, szczególnie czerpiąc z doświadczenia Zilacana, który wydawał się świetnym szermierzem. Ale nie tylko, chętnie fechtował z innymi starając się nie tylko uchwycić odpowiednie ruchy, ale także słabości. Szermierzy uczy się walczyć, jego natomiast uczono wygrywać. Nieważny sposób, liczy się jedynie pokonanie wroga. Miecz stanowił ważny element, ale tylko jeden z wielu. Chris chętnie używał sztyletu czy noża w drugiej ręce. Miecz stanowił nowy oręż, ale dodatkowe możliwości, które dawało krótkie ostrze mogło wyrównać brak wyszkolenia, później zaś zapewnić konkretną przewagę.

***

Spotkanie nomadów stanowiło punkt zwrotny. Dla wszystkich, szczególnie dla Leny, która musiała się wyzbyć reszty wątpliwości. Podobnie zresztą jak Chris. Nie było sensu się łudzić, że to normalna rzeczywistość. Ogólnie: dekada w plecy, cesarzowa wygnana, oni siedzą w kiblu wielkości kontenera.
- Asmel, i co ty na to? - spytał przy okazji kapitana gwardii, kiedy zebrało się kilku spośród nich. - Zdaje się, że misja jest średnio aktualna?
Wojownik wpatrywał się w zamyśleniu w swój kubek. W migotliwym świetle zwykle niewidoczne zmarszczki na jego twarzy pogłębiły się.
- Na to wygląda - odpowiedział z wahaniem. - Wiem, że ci z nas, którzy popierają Cesarzową i nie mają innego powodu, by tego nie robić, powinni podążyć do Treganu by przyłączyć się do niej lub poszukać kontaktu z buntownikami - spojrzał na swoich podwładnych. - Widzę w twoich oczach Zilacanie, że ciągnie cię do domu. Dobrze, poszukasz kontaktu z rebeliantami w Sigl. Minas zostanie tutaj, będzie przesyłał nam wiadomości od ciebie do Treganu.
- Odpowiadając na twoje pytanie, Chris - zwrócił się do mężczyzny - nie mam już ... argumentów na to byście szli z nami, ale nie widzę dla was innych możliwości. Boję się spuszczać z was oka, gdyż przysięgałem Cesarzowej, że będę dbał o to byście dotarli przed jej oblicze bezpiecznie. Pozostaję jej wierny pomimo wszystko. Ale, jak uświadomiłeś mi w czasie naszej wędrówki, że wszyscy macie wielkie poczucie swojej wolności i nie mam prawa niczego wam rozkazać, więc jeśli pójdziecie to tylko z własnej woli.

Zawahał się chwilę, odłożył kubek i złożył ręce na kolanach, tak samo jak tego wieczora, kiedy opowiadał im o Cesarstwie.
- Wzdragam się na myśl o podróży w tak licznej grupie, lecz daje nam to też pewne możliwości.
- Ech Asmel, a co my mamy robić? Czarodziej ranny, bez niego zaś nie wrócimy, nawet zaś gdyby ... wiesz, jest u nas przysłowie: dżentelmeni walczą tylko o przegrane sprawy. To wygląda mi właśnie na taką. Nie pozostawiłem niczego istotnego dla mnie tam, wiesz ... zostałbym. Może także dlatego, że chciałbym powiedzieć kiedyś sobie, że zdarzyło mi się postąpić jak dżentelmen. Mam nadzieje, że inni także się zdecydują - "a zwłaszcza Lena" to już tylko pomyślał. Niewątpliwie pani doktor wydała mu się sympatyczną oraz silną osobą, nie pozbawioną niebanalnej urody oraz kobiecego wdzięku, choć widać było, ze się kompletnie nie stara nic robić w tym właśnie zakresie. - Czy wasi znajomi nie mogliby użyczyć nam jakichś ubrań? Jakby nie było, w naszych strojach bardzo się wyróżniamy. Bo o koniach, jak rozumiem, pewnie nie mamy co marzyć? Zresztą, nawet nie wiem, czy wszyscy umieją jeździć – odpowiedział na pytania kapitana gwardii. Co do podróży w liczniejszej grupie, cóż, nie umiał odpowiedzieć. Zależy od specyfiki kraju, on zaś na temat tej krainy posiadał pojęcie nadzwyczaj marne.
Heakan odchrząknął, zwracając na siebie uwagę.
- Jeśli pozwolisz dodam, że moi ludzie mogą polecieć z wami do granicy z Manartum. Tam w pustynnym mieście Raendr na pewno znajdziecie kogoś, kto zabierze was statkiem do Treganu. Obdarujemy was prowiantem na dalszą podróż oraz naszymi wyrobami na wymianę. Dostaniecie także naszą broń, ubrania i wyposażenie. Niestety, nie hodujemy koni - gospodarz uprzejmie pochylił głowę w stronę Chrisa.
- Menartum? - zdziwił się Murion. - Toż to prawie szesnaście dni drogi stąd! Nie widuje się Wielkich Orłów tak daleko od ich gniazd. Jesteśmy zaszczyceni twoją hojnością, Heakanie. Dzięki temu osiągniemy Raendr za cztery dni.
- Ano dziękujemy - skłonił Chris lekko głowę wodzowi. - Nasze stroje stanowiłyby nie lada wyróżnik i pozwoliły nas wszędy poznać. Przy twojej zaś pomocy, zacny Heakanie mamy jakąś szansę.
 
Kelly jest offline  
Stary 24-08-2010, 18:07   #24
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Nie do końca zapomniał o tym, czego go uczono za młodu, i co odświeżał sobie podczas spotkań miłośników rycerskich kunsztów...
Nowy oręż dobrze leżał w dłoni. Odpowiednio wyważony, sprawiał wrażenie, jakby jednym z jego zadań było ułatwianie użytkownikowi posługiwania się nim.
Niestety nie by to szkocki rapier i niektóre techniki władania bronią trzeba było odrobinę zmienić. Ale, jak to powiadano na Ziemi, ćwiczenie czyni mistrza, zatem Makbet ćwiczył parę razy dziennie, z rożnymi członkami ich 'eskorty'.
Trochę mniej przykładał się do łuku.
Chociaż i w tej dziedzinie szło mu całkiem nieźle, to jednak łuków nie mieli zbyt dużo i lepiej było pozostawić ten oręż komuś, kto mniej wprawnie władał mieczem.


Widoki, jakie rozciągały się dokoła, stanowiłyby natchnienie dla każdego artysty. Chociaż Makbet nie specjalizował się w pejzażach, to jednak W wielu jego pracach odgrywały one niebagatelną rolę. Dlatego też i teraz co jakiś czas sięgał po szkicownik, by na kartce utrwalić co ciekawsze fragmenty krajobrazu.


Strajk głodowy podjęty przez Lenę dobitnie świadczył o tym, że niektórzy nie pogodzili się z myślą, iż opuścili Ziemię i znaleźli się... gdzieś.
Gdzie? To trudno było określić. Nawet miejscowi nie nadali nazwy swej planecie, co nieco zaskoczyło Makbeta.
- No wiesz... - powiedział Murion, zdziwiony nieco pytaniem Makbeta. - Nadaliśmy nazwy gwiazdom i konstelacjom, ale po co mielibyśmy nazywać swoją planetę? W końcu nigdzie się nie wybieramy.
Czy to miało jakiś sens? Taka głodówka?
Nawet jeśli to było reality show zrealizowane przez szalonego miliardera, albo jakiś tajny wojskowy eksperyment, to raczej nikt nie przerwałby imprezy z powodu śmierci jednej czy dwóch osób. Skoro rany były prawdziwe, to czemu śmierć uczestników przedstawienia miałby być pozorowana.
A może Lena wierzyła, że jak się zagłodzi, to zbudzi się z koszmarnego snu, w którym gwiazdy były całkiem obce, a księżyc znajdował się bliżej niż na Ziemi?
Trudno było powiedzieć...


Wielkie Orły oznaczały koniec wędrówki.
Dokładniej - koniec pierwszego jej etapu. Na szczęście plemię Minasa przyjęło pod swój dach swego krewniaka oraz towarzyszącą mu grupę.
- Kogo popierają plemiona Crund? - spytał Makbet, gdy wszystkie wstępne wymagania i protokoły związane z przyjmowaniem gości zostały zakończone i przyszła pora na opowieści i wymianę doświadczeń.
- Trudno powiedzieć - odpowiedział Haekan. - Wojownicy naszych plemion zasilają szeregi cesarskiej armii, lecz my sami staramy się zachować naszą autonomię. Niektórzy z wodzów widzą w Cesarzu silnego przywódcę, który powiedzie nas do zwycięstwa, a niektórzy wspierają rebeliantów. Dlatego panuje miedzy nami niezgoda.
- Jeśli obierzemy jakąś drogę, to czy będziesz mógł, wodzu, powiedzieć nam, jakiego przyjęcia i gdzie możemy się spodziewać?
- Mam nadzieję, że unikniecie spotkania z innymi plemionami - stwierdził zafrasowany wódz. - Boimy się szpiegów i donosicieli, wierni Cesarzowej działają w ukryciu, więc każdy wie tylko tyle ile jest mu potrzebne. Jednak przyjmijcie moją radę - nie afiszujcie się z tym kim jesteście.

Nim Makbet zaręczył, że wzbudzanie ciekawości jest ostatnią rzeczą, jaka ich interesuje, zmienił temat odpowiadając na pytanie Chrisa, dzięki czemu mogli się dowiedzieć, jaką pomoc otrzymają od tego plemienia.
Ale widać było, że Chris, choć może jest świetnym wojskowym, słownictwo ma nieszczególnie dobrane. Słowo 'zacny' było jakoś... trochę nie na miejscu.

- Możesz nam opowiedzieć, Haekanie, co się stało ze Świątynią Północnego Wiatru? - Makbet ponownie zabrał głos.
- Mówiąc krótko - wódz najwyraźniej nie zamierzał się rozwodzić - kler świątyni bardzo ostro sprzeciwiał się nowej władzy, udzielał schronienia rebeliantom i tak dalej. W dodatku wcale się z tym nie krył. Więc Cesarz jakieś trzy lata temu wziął swoją armię i zmasakrował świątynię by dać przykład wszystkim, którzy się mu sprzeciwiają
To było faktycznie krótko i zwięźle powiedziane.
- Czy podobny los spotkał inne świątynie? - spytał Makbet.
- Nie, nie sądzę - odparł Haekan. - Wiedzielibyśmy o tym.


Mieli do rozwiązania dwie sprawy. Pierwsza - kto zdecyduje się ruszyć z gwardzistami, a kto zdecyduje się czekać wśród krewniaków Minasa na powrót Salerina do zdrowia. Druga - co zrobić, by zdrajca nie stał się kulą u nogi, zdolną pociągnąć ich na samo dno.
- Asmelu, czy masz zamiar dalej ciągnąć z sobą Aelitha - spytał Makbet. - A jeśli nie, to co z nim zrobisz?
- Zgodnie z prawem Aelith powinien zostać osądzony przez sąd i skazany na śmierć za zdradę stanu i próbę zabójstwa - stwierdził zapytany. - Ale teraz nie jest takie jasne. Jeśli Haekan się zgodzi, zostawimy go pod jego opieką.
- A co takiego się zmieniło? Czy z tego, że Cesarzowa została aresztowana wynika, że Aelith już nie jest zdrajcą? - spytał zaskoczony nieco Makbet.
- Aelith złożył Cesarzowej przysięgę - odparł Asmel. - Jak każdy ze Straży.
- Czy skoro Cesarzowa nie jest przy władzy to przysięga się nie liczy?
- Obecny Cesarz zdobył władzę podstępem. Według mnie - kontynuował Asmel - nielegalnie, więc ja i zapewne moi ludzie także nie mamy podstaw do tego by czuć się zwolnionymi z obowiązków wobec prawowitej władczyni. Biorąc pod uwagę także moralność czy są przysięgi, które tracą swoją moc tylko dlatego, że ten, któremu je składałeś nie ma już tym, któremu je składałeś?
- Jest zdrajcą. Wiadomo, że karą za zdradę jest śmierć. W czym zatem problem?
- Podejrzewam, że któryś z przeciwników Cesarzowej przekupił Aelitha by zdradził i spróbował powstrzymać Strażników przed powrotem do domu, więc czemu mieliby skazywać kogoś, kto pracował dla nich? Sprawa raczej nie dotarłaby nawet do sądu, a Aelith, w przeciwieństwie do nas, mógłby się cieszyć wolnością.
- Dlaczego w takim razie sami nie wydacie wyroku?
- A czy wśród waszych żołnierzy samosąd jest powszechną praktyką? Nie uważacie, że to postępek godny potępienia? - Asmel odpowiedział pytaniem na pytanie.
- Samosąd? - Makbet był nieco zaskoczony. - Moi przodkowie nie wahaliby ani chwili. Naczelnik klanu wydałby natychmiast wyrok i sprawa byłaby załatwiona ku zadowoleniu wszystkich. Prócz zdrajcy oczywiście. Teraz jest wojna - mówił dalej Szkot. - Zwołany zostałby sąd polowy. I zostałby wydany wyrok. Winny, albo niewinny. Winny zostałby ukarany natychmiast.
- Moi przodkowie powiedzieli by, że zdecydują bóstwa i zostawiliby przestępcę na pustyni. Jeżeli przeżyje - znaczy, że niewinny. Lecz w Cesarstwie się tego nie robi. Gdyby to ode mnie zależało zgładziłbym go już w świątyni. Lecz każdy mieszkaniec Cesarstwa ma prawo do sądu, a my jako pokrzywdzeni nie możemy orzekać o jego winie lub niewinności, gdyż zaślepiać nas będzie żądza zemsty i wściekłość.
"Nasi przodkowie byli dużo mądrzejsi" - pomyślał Makbet. - "Nie bawili się w takie głupoty..."
- Co prawda dla mnie ważna byłaby tylko odpowiedź na pytanie 'jest zdrajcą, czy nie jest', a tu wszak nie ma żadnych wątpliwości. W dodatku ty Asmelu jesteś wodzem naczelnym. W dodatku w Cesarstwie trudno będzie znaleźć ludzi, w stosunku do których Aelith nie będzie winien... Nie będę jednak dyskutować. - Makbet skinął głową. - Twój świat, twój człowiek. Ale i tak nie zapomnę, że usiłował nas zabić.
- Nikt mu tego nie zapomni - wtrąciła Vilith.
- Może to moje osobiste zdanie, ale mam nadzieję, że nie pożyje na tyle długo, by nacieszyć się owocami swej zdrady. Ale jemu i tak pewnie jest wszystko jedno. To samobójca.
- Być może - zgodziła się. - Albo zaoferowano mu astronomiczną sumę.
- Po co trupowi pieniądze? Gdyby zabił Salerina uwiązłby wraz z nami gdzieś, tam - Makbet machnął ręką w nieokreślonym kierunku. - Chyba że nasz wróg ma pod ręką drugiego maga, równie dobrego jak Salerin.
- Równie dobrze mógł je wydać przed wyjazdem - stwierdził Murion. - Szczwany z niego lis.
Makbet spojrzał z powątpiewaniem na Muriona.
- Szczwany lis? Idiota chyba - powiedział. - Jaki to by miało sens? Chyba, że byłby śmiertelnie chory. Ale w innym przypadku? Sprzedać swoje życie za złoto? Za kilka dni rozrywek?
- Chyba nigdy się tego nie dowiemy - powiedział Urmiel spokojnie, niemal pogodnie. - Lecz teoria o drugim magu jest całkiem możliwa.
Makbet nie sądził, by we wprawnych rękach Aelith zdołał ukryć jakieś tajemnice, ale nie skomentował pierwszej części wypowiedzi szamana.
- Czy znacie, a raczej znaliście, krewnych Aelitha? Ich losy po waszym wyruszeniu będą mogły wiele powiedzieć...
- Nie, był sierotą, absolwentem szkoły wojskowej - odpowiedział Asmel z lekkim żalem w głosie. - Przyjąłem go z polecenia rektora jego akademii i byłem zadowolony z jego umiejętności.
- Kukułcze jajo... - powiedział Makbet niezadowolony. - Może kiedyś się dowiemy, kto go umieścił w tej akademii... Ale to może poczekać.
 
Kerm jest offline  
Stary 24-08-2010, 18:09   #25
 
Efcia's Avatar
 
Reputacja: 1 Efcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputację
Opuścili świątynię. Pani doktor szła ze wszystkimi. Doglądał rannych i kontuzjowanych. Karmiła więźnia. Nie miała ochoty sprawdzać czy aby ich przewodnicy sami o to zadbają. Sama jednak nie jadła. Uczepiła się desperackiej myśli, że może jeżeli coś się im zacznie dziać, to producenci tego czegoś zareagują i wyjdzie ta cała maskarada na jaw.
Ich "porywacze" zachowywali się zgodnie z przewidywaniem Leny, czyli starali się ją odwieść od jej zamiaru. Wykorzystali do tego nawet jednego z uczestników tej nieszczęsnej wyprawy. A kiedy to siła argumentów zawiodła, postanowili wykorzystać argument siły. "Typowe." Pomyślała Finka, wzruszając ramionami. Ale na pewno nie miała zamiaru rezygnować. Ta głupia zabawa ich kosztem musiała się skończyć. Przynajmniej ona była zdecydowana to zakończyć.

Jelena nie miała siły podziwiać widoków. Siły i ochoty. Ale zanotował gdy Makbet wyciągnął swój szkicownik i przysiadł by uwiecznić jedne z pejzaży. Nie mogąc opanować ciekawości zajrzała mu przez ramię.

- Ładne. - Skomentowała krótko, porównując obrazek z oryginałem.
- Dziękuję - uśmiechnął się lekko. - Chcesz jeden na pamiątkę? - spytał. - Czy może coś bardziej... osobistego? Lena wśród skał? Odbicie w tafli wody?
- Coś bardziej osobistego?? - Uśmiechnęła się pod nosem. - Ja wolę pejzaże. Wolę je też malować. To odpręża. Co do pozowania?? Nie próbowałam. - Odwróciła się do mężczyzny. Po czym jeszcze raz rzuciła okiem na obrazek, a następnie na swojego rozmówcę. - Może kiedy indziej. Teraz nie jest najlepszy czas.
- Lubisz malować? W razie czego założymy spółkę - otworzymy pracownię malarską i będziemy sobie dorabiać - uśmiechnął się. - A jeśli chodzi o pozowanie, to powinnaś spróbować. Może zrobiłbym z ciebie... - przyglądał się lekarce tak, jakby pierwszy raz ją widział. Na jego twarzy pojawił się wyraz skupienia. - Hamadriadę? Albo wróżkę... Wolałabyś dobrą, czy złą?
- Słucham?? - Z niedowierzaniem spoglądała na Szkota. - Ty też im wierzysz?? Wierzysz, że to inny świat?? Czary mary i jesteśmy gdzieś... gdzieś... nie wiadomo gdzie?? I dla ciebie to takie normalne??
Makbet pokręcił głową.
- Malowanie ciebie jako wróżki czy driady nie ma nic wspólnego z naszą obecną sytuacją - wyjaśnił. - Fantasy to moja dziedzina.
- Jeśli chodzi o to wszystko - gestem objął pół horyzontu. - To nie jest ważne, w co wierzę, czy nie. Nie jest dla mnie ważne, czy mi się w tej chwili śnisz, czy też dostaliśmy się w ręce ekscentrycznego milionera, który zdołał stworzyć taki realistyczny świat. A może to rzeczywistość wirtualna, a my jesteśmy ofiarami eksperymentu wojskowego. Nie wiem, bo i skąd.
- Pamiętasz ziemski księżyc? Był nieco dalej niż ten... Błąd programu czy inny świat? Nie mam pojęcia, ale na wszelki wypadek wolę wziąć pod uwagę najgorszy scenariusz i założyć, że oni - wskazał na Asmela - mówią prawdę. Jeśli to jakieś show, to najwyżej zrobię z siebie łatwowiernego głupca. Ale jeśli to ponura rzeczywistość, to nie chciałbym zginąć z powodu głupoty. Skoro rany są prawdziwe, to i śmierć również może taka być.
- Nieco dalej?? - Powtórzyła od niechcenia. - Astronomia to nie moja działka. Więc nie za bardzo potrafię określić czy jest dalej czy bliżej. Gdyby oni wszyscy krwawili na zielono, to co innego. - Westchnęła ciężko. - Oni wszyscy dobrze grają. Nawet lepiej niż bardzo dobrze. Ten Aelith będzie miał problemy z ręką jeżeli mu jej nie prześwietlić. Złożyć dobrze. Ale mimo to obstaje przy swoim. Jakie pieniądze trzeba komuś bać by zgodził się na kalectwo?? - Może trochę przesadziła z tym kalectwem, ale jednak. - To głupota.
Trzeba było chodzić całe życie ze wzrokiem wbitym w chodnik by nie zauważyć tak oczywistej różnicy między obydwoma księżycami, ale Makbet nie zamierzał pod tym względem uświadamiać swojej rozmówczyni. Wolał nawiązać do drugiej części wypowiedzi.
- To co powiesz w takim razie o magu? Salerinie? Tu już nie chodziło o jakieś kalectwo, za które można by dostać porządne odszkodowanie czy rentę do końca życia. Ktoś to traktuje bardzo poważnie, a jeśli to ma być zabawa, to z pewnością jest to zabawa w życie. I to nie w stylu Simsów, tylko śmiertelnie poważna.
- Ludzie robią różne rzeczy dla pieniędzy. - I dodała już ciszej, zapatrzona w widok. - Na przykład uprawiają seks oralny ze swoim szefem. - Wzdrygnęła się na samą myśl sceny, której była świadkiem tak dawno temu.
Makbet stłumił uśmiech, bowiem porównanie wydało mu się nieco... zabawne. Lena musiała mieć nieco staroświeckie poglądy na świat.
- O robieniu kariery przez tak zwane łóżko mówi się niestety dość często - powiedział. - Ale gdybym to ja miał coś robić dla pieniędzy, to wolałbym móc je wydać. A na co nieboszczykowi pieniądze? Do nieba ich nie weźmie, a w piekle też będą bezużyteczne, bowiem złoto topi się w wysokiej temperaturze, a banknoty rzadko drukowane są na azbeście.
- Dość często?? - Podniosła głos i zawiesiła do na dłuższą chwilę. Po czym zruszyła ramionami. "Co on mógł o tym wiedzieć?? Co najwyżej to on siedziałby na miejscy Mattiego i jakaś..." Tu wzdrygnęła się ponownie. "I jakaś wywłoka klęczałaby..." - Zresztą nieważne. - Nie patrząc na rozmówcę Jelena trawiła jego słowa o piekle, azbeście i topionych monetach. - Rodzina skorzysta.
- Nie mówię wszak, że to popieram - powiedział, nieco zaskoczony wybuchem Leny. Czyżby ją też ktoś w taki sposób ubiegł w awansie? - Ale zdarza się. Nie zawsze, nie wszędzie, ale się zdarza, niestety.
- Natomiast jeśli chodzi o zabezpieczenie rodziny... Być może, ale niewielu się zdarza takich ludzi... Sprzedać swoje życie za szczęście... nie, za zabezpieczenie finansowe bliskich? A jaką miałabyś gwarancję, że taka umowa zostanie dotrzymana?
- Co my tu roztrząsamy?? Przecież oni grają według jakiegoś scenariusza. - Była pewna swego. - Nie prześcigniesz scenarzystów w tworzeniu.
- Ale musisz wziąć pod uwagę fakt, że jeśli to scenariusz, to scenarzyści ujęli w tym również naszą śmierć, bez względu na to, czy się to nam podoba, czy nie. Dlatego mam zamiar to wszystko traktować poważnie, bo jestem pewien, że jeśli ktoś z nas zginie, to nikt się tym nie przejmie i nie powie 'koniec zabawy'. I jeśli czasem ktoś spróbuje mnie zabić, to nie uznam tego za zabawę, tylko postaram się być szybszy.
Spojrzała na niego jak na kosmitę. I na tym się chyba rozmowa zakończyła. Jelena spojrzał, niby to przypadkiem w stronę rannych. I mruknęła pod nosem coś o obowiązkach lekarza.
Makbet spojrzał za odchodzącą i pokręcił głową.
Miał nadzieję, że mimo wszystko Lena nie potraktuje sytuacji, w jakiej się znaleźli jak show, które w każdej chwili można przerwać.

Gdyby nie widziała na własne oczy tych wielkich orłów, to nie uwierzyłaby. Ale jednak. Były, były gigantyczne. Takich orłów nie ma na świecie.
"Takich orłów nie w moim świecie." Dodała w myślach. Musiała w myślach się przyznać, że nie miała racji. I że głodówka była głupotą.

Gdy przywitał ich wódz i zaprosił do swojego namiotu. Zaproponował posiłek. Żołądek niemile skręcał się kobiecie przypominając o jej pomyśle, niefortunnym, rzecby można było.
Lekarka czekała spokojnie aż podadzą posiłek. Jadła też spokojnie przeżuwając wszystko dokładnie i powoli. Wiedziała aż nazbyt dobrze czym może zakończyć się łapczywe pochłanianie pokarmów. Nie zjadła też zbyt dużo. Tylko tyle, żeby pobudzić organ do pracy. Później nadrobi.


Lena przysłuchiwała się uważnie wymianie zdań między Makbetem a tutejszymi. Bardzo uważnie. Bez względu na to co ten człowiek uczynił, śmierć nie była karą na jaką skazuje się ludzi w cywilizowanych krajach. A do tego, niech mówią sobie co chcą, ale Aelith był jej pacjentem. Ale nie powiedziała tego głośno. W końcu wstała gwałtownie i wyszła z namiotu. Gdyby mogła, trzasnęłaby głośno drzwiami. Tych drzwi na szczęście nie było.

Stanęła przed namiotem. Wzięła głęboki wdech, tak dla uspokojenia, właściwie dopiero tutaj, w tej wiosce, zaczynała wierzyć, że to nie jest program telewizyjny. Zaczynała. Ale jakaś część jej umysłu nadal uporczywie odmawiała uznania tych faktów. Jakaś część jej, nadal wierzyła i kurczowo trzymała się tej wiary, że to tylko sen lub właśnie jakiś głupi dowcip. Nadal wierzyła, że wróci do domu, zaraz, za dni kilka. Że ujrzy swoją rodzinę.

- Napijesz się? - Chris podał jej niewielki kubek ze słabym, owocowym winem, lekko rozcieńczonym wodą. Sam miał drugi identyczny, także wypełniony po brzegi ciemnokarminowym płynem.
Wzięła kubek. Upiła trochę.
- Ty też się z nimi zgadzasz?? - Zapytała nie patrząc na mężczyznę.
- A co nam zostaje? - stwierdził zadumany. - Nigdy nie byłem w takiej sytuacji i gdyby ktoś wspomniał mi o przenosinach do świata "Władcy Pierścieni" czy jakiegoś Conana, uznałbym go za idiotę. Teraz zaś ... proszę, zachowaj to dla siebie, ale zwyczajnie boję się. Staram się myśleć, jakby nic się nie stało, podchodzić praktycznie, żeby nie myśleć o tym, gdzie się znaleźliśmy. Póki zaś tu jesteśmy, to, możemy się nie zgadzać na wiele rzeczy, ale ... - urwał. - Lena - dodał po chwili łagodnie - bardzo chcesz wrócić, prawda?
- Prawda. - Spojrzała mu teraz w oczy. - Ja chcę wrócić. Chcę wrócić do swojego domu. Ciepłego i wygodnego. Do swojego życia, takiego ustabilizowanego. - Tu zrobiła przerwę, że się napić. - Do swojej rodziny. Ja ma tam dla kogo żyć.
Skinął ze zrozumieniem.
- Prawdziwie kochająca się rodzina to wielka wartość - powiedział nagle dziwnie smutniejąc. - Ja miałem siostrę. Kiedyś. Zresztą, pewnie jeszcze gdzieś mieszka ze swoim mężem. Nie wiem. Ale to było dawno, bardzo dawno - zadumał się. - A ty? Masz męża, dzieci?
-Dzieci?? - Rozmarzyła się. - Ahti i Into. Para słodkich bliźniaków. Moja siostra to szczęściara. - Pani doktor chyba nawet nie zdawała sobie sprawy, że wypowiedziała te słowa na głos. Takie miała rozmarzone oczy. Po chwili jednak wróciła do rzeczywistości. - Czy mam męża i dzieci?? Nie. - Odparła sucho.
- Ano, ja też nie mam żony, ani dzieci. Ale u wojskowych to normalne, zwłaszcza takich, co bywają na misjach. Po szkole oficerskiej od razu właściwie wylądowałem w Afganistanie. Praktycznie wróciłem dopiero tuż przed naszym uprowadzeniem. Od razu do szpitala i właściwie stamtąd zostałem porwany. A ty?
- Ja?? Ja mieszkam i pracuję w małej miejscowości, Vehmaa. Zaraz po studiach tam się przeniosłam. Moja rodzina mieszka w Helsinkach. Praca, praca, praca. To nie sprzyja relacją między ludzkim. Więc jak na razie nie mam męża ni dzieci. - Lena skłamał, ale dość nieudolnie.
Udał, że nie zauważył, a może nie zauważył wpatrując się w nią ze szczerym, przyjaznym uśmiechem.
- To, jak widać, mamy podobnie niesocjalizujący zawód. Ale jak rozumiem, mimo to masz siostrę oraz jej rodzinę i ... bardzo się kochacie. Wiem, jak to wspaniałe uczucie mieć ukochaną siostrę. Ale Helsinki. Hm, jesteś Finką, hm, a ja Brytyjczykiem. Tim jest Amerykaninem. Rozpoznałem też trochę Szkockiego akcentu, ale inni ... chyba ktoś z Europy Centralnej. Hm, nie jestem pewien - rozważał - a ty?
- Mam też czterech starszych braci. Żonatych, starszych braci. I do tego nadopiekuńczych. Tak to już jest z takimi. - Na samo wspomnienie zrobiło jej się cieplej. A może to to wino?? - Co?? Akcenty?? To chyba nie moja specjalność. W tej chwili to chyba nie ma znaczenia?? Bo i tak jesteśmy tu obcy. - Posmutniała.
- No, to rzeczywiście duża rodzina - przyznał - tym wspanialsza, że widać, iż bardzo przywiązana. Ale masz rację, jesteśmy obcy i dlatego musimy się trzymać razem, żeby mieć jakąś szansę, albo nadzieję, albo po prostu żeby móc dzielić wspomnienia. Leno, wiem, że to może brzmieć niczym banał, ale jakoś to będzie. Póki co, jesteśmy razem, możemy wspomagać się oraz dodawać ducha. Stanę na głowie, żeby nic ci się nie stało. Ostatecznie, całe życie zajmowałem się chronieniem innych. Jako młody chłopiec, siostry, potem moich chłopaków z kompanii. Naprawdę. Może jak czarodziej wróci do zdrowia, może, powrócimy do siebie. A może będzie nawet tu lepiej, niż myślisz. Jesteśmy obcy, to prawda, ale mamy żywność, broń, osoby znające ten kraj jako wsparcie. Nie wygląda to tak fatalnie, jak mogło być. Owszem, to nie Finlandia, czy Zjednoczone Królestwo, ale jednak jakaś cywilizacja jest. Wiem, że ci ciężko. Mi także było, jak straciłem siostrę - powiedział chyba goręcej, niżeli pragnął.
- Jakbym słyszała swoich braci. - Odparła cicho. - Macie to chyba genetycznie zaprogramowane. - Uśmiechnęła się, teraz już szczerze.- Czarodziej?? Wróci do zdrowia?? Sadząc po objawach, jego rekonwalescencja potrwa długo, bardzo długo. Mogłabym tu zostać do tego czasu. W końcu powiedzieli, że on będzie wstanie nas odesłać. - Mówiła to bardziej do siebie niż do Chrisa. Po czym się skrzywiła, jakby zjadła coś niesmacznego. - Z drugiej strony siedzieć tyle w tej... - Tu nie dokończyła, nie chciała aby ktoś usłyszał jak mówi o tej osadzie dzicz. I szybko zmieniła temat.
- A mówiłeś, że twoja siostra mieszka z mężem?? - I wtedy się zdała sobie sprawę, że może nie powinna zadawać takich pytań. Ale było za późno. Bo takie pytanie już padło.
- Tak, zapewne mieszka - przyznał. - Powiedziałem, że straciłem siostrę, nie, że zginęła. Wiesz - uśmiechnął się smutno - miałem kiedyś interesy z pewnym facetem, choć to może durne słowo, interesy, skoro miałem 16 lat. Zrobiłem coś dla niego i za to obiecał utrzymywać moją siostrę, opłacać jej szkołę i tak dalej - mówił bezbarwnie wypranym tonem, jakby dawno przetrawił już tą sprawę, która kiedyś musiała go strasznie gryźć oraz boleć. Widać to było w każdym wyrazie, który wypowiadał. - Nie mieliśmy rodziców od początku, ale niewiele co wcześniej straciliśmy opiekunkę, która nas wychowywała. Dlatego wiesz, taka obietnica była dla nas bardzo ważna. Okazało się, że gnojek się nie wywiązywał z obietnicy i kiedy byłem w szkole oficerskiej podsyłałem jej swoją pensję. Aż dowiedziałem się pewnego miłego dnia, kiedy postanowiłem złożyć niespodziewana wizytę, że siostra jakiś czas temu wyjechała, a ten dupek jest już od dawna jej mężem. Nawet nie wiem, gdzie jest teraz. Tak zresztą jest lepiej, bo przynajmniej mogę pamiętać te miłe chwile dzieciństwa. No, ale było, przeszło - odetchnął ciężko. - Zresztą - nagle się zreflektował - to dziwne - nikomu nie opowiadałem o tym, bo chwalić się nie ma czym, ale tutaj ... jest tak inaczej - nie wiedział, jak wyjaśnić to dziwaczne uczucie. - Przepraszam - wreszcie powiedział - chyba cię mocno zanudziłem. A wracając do pozostania tutaj, to chyba nienajlepszy pomysł - powiedział poważnie. - Czarodziej czarodziejem, ale samotna dziewczyna ... Leno, obiecałem ci pomoc. Poważnie traktuję swoje słowo. Jeżeli zdecydujesz się zostać, zostanę również. Ale chyba jednak bezpieczniejsi będziemy ze wszystkimi. Ponadto tylko tak zdobędziemy jakieś wiadomości na temat tego kraju, co może pomóc nam. Pozostając tutaj liczymy jedynie, że nikt nas nie ruszy, że pozostaniemy w cieniu. Wątpliwa sprawa. Lepiej spotkać niebezpieczeństwo będąc przygotowanym, niżeli czekać może długi czas na wyzdrowienie czarodzieja.
Jelena słuchał go uważnie. Wyznania, zwłaszcza dotyczące takich bolesnych spraw zawsze były trudne. Ona nigdy się na coś takiego nie zdobyła. Nawet najbliższym nie powiedziała prawdy. "Czym było się chwalić. Że źle wybrałam?? Mylić się jest rzeczą ludzką." Dodała w myślach.
- Samotne dziewczyny potrafią o siebie zadbać. Wierz mi. Robię to od przeszło trzech lat. - Tu nastąpiła pauza. A gdy dziewczyna ponownie przemówiła jej głos był łagodniejszy i spokojniejszy. -To znaczy... Nie to miałam na myśli. Ja po prostu nie wiem co ze sobą zrobić. Najbezpieczniej to jest we własnym domu. A tu?? Tu nie mam domu. Zostać tu i mieć nadzieję, żeby nie wpaść w oko komu niepotrzebna?? Czy iść dalej?? A jeżeli pójść z nimi, to na pewno kłopoty przyjdą prędzej. Znowu, jeżeli zostanę tu, i to ściągnie na tych ludzi niebezpieczeństwo... - Jednym łukiem opróżniła zawartość kubka. - Jeżeli zginę, to będę straszyła ich po nocach.
Chris uśmiechnął się do niej, skinął.
- Wobec tego bądź złośliwa - zażartował - i nie zapewniaj im tej rozrywki, jaką jest straszenie. Po prostu chyba lepiej jechać. Też się wahałem, ale tak mi się po prostu wydaje - wypił resztę wina - Za to, żeby się udało.
Nie miała czym już spełnić toastu, ale podniosła kubek.
- Może poznamy trochę tę krainę. Mam ochotę się przejść po wiosce. Idziesz??
- Pewnie. Chętnie - powiedział szybko. - Ciekawe, czy przypominają naszych nomadów.

Obozowisko przypominało te z ich świata. Chociaż dało się zauważyć małe warsztaty rzemieślnicze, co już nie było tak często spotykane u koczowników z Błękitnej Planety. Zwiedzanie nie trwało długo, wioska w końcu nie była duża. Po krótkim spacerze znowu znaleźli się przed namiotem wodza.
 
__________________
- I jak tam sprawy w Chaosie? - zapytała.
- W tej chwili dość chaotycznie - odpowiedział Mandor.

"Rycerz cieni" Roger Zelazny
Efcia jest offline  
Stary 24-08-2010, 18:20   #26
 
Penny's Avatar
 
Reputacja: 1 Penny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemu
Za Minty'ego

"Jedzenie tutaj wcale nie jest takie złe" pomyślał Ryszard, kiedy z jego miski zniknęły ostatki posiłku. Może nie dorównywało smakowo ziemskim potrawom, jednak wcale nie było złe, a co najważniejsze – doskonale syciło.
Oczywiście to mógł być jedynie przedsmak tego, co podaje się na tutejszych stołach. W końcu warunki nie pozwoliły nikomu na przyrządzenie tutaj istnej uczty, więc o żadnej euforii smaków nie było mowy.
Brakowało jedynie dobrego... soku. W końcu Ryszard już trzeci rok nie wziął do ust ani kropelki alkoholu. Żadnego piwa, żadnego wina, ani wódki. Wszystko to mogło jedynie zrujnować jego poukładane życie. A raczej względnie poukładane, bo w stosunku do innych ludzi Ryszard był przecież w pewnym sensie samotny. Ale liczyła się tutaj mentalność Polaka, a nie to, jaki cień rzuca na obraz życia innych osób. Czereśniowieckiemu wystarczało samo pragnienie szczęścia i wolne przybliżanie go do siebie. Nigdy nie pogodził się z faktem, że Julia go opuściła, a matka i siostra uważały go za ludzki wrak. Wszystko dało się jeszcze odbudować. Potrzeba było jedynie cierpliwości i wiary.

Swoją drogą, to skoro w świecie, gdzie znaleźli się Ryszard i reszta dotychczas tak wiele okazało się być było inaczej, niż na Ziemi, to oznacza, że nie można być niczego pewnym względem tego świata. Skąd można było na przykład wiedzieć, że prawa fizyki istniejące w ojczystym świecie Czereśniowieckiego obowiązują tutaj w niezmienionej formie? Koro można dowolnie manipulować rzeczywistością (tak Ryszard pojmował magię), to może żadne niepodważalne prawa fizyki wcale tutaj nie istnieją? Jest zbiór zaleceń, jak powinien wyglądać świat, jednak w prawdzie każdy silniejszy umysł może sobie z tych zaleceń kpić. W końcu co to byłyby za prawa, gdyby można je bezkarnie łamać.
A może jest właśnie na odwrót? Może magia nie pozostaje bez echa we wszechświecie? Skoro Ryszard na własnej skórze przekonał się o tym, że istnieją „inne światy”, to być może zwyczajne wyczarowanie sobie tutaj iluzji słoika dżemu wiśniowego, odbija się z nieporównywalną mocą na innej rzeczywistości i... niszczy ją?
Trzeba będzie wypytać kogoś o to wszystko.

W powietrzu unosiła się aura gniewu. Każdy z grupki „przewodników” spoglądał na Aelitha jakby miał mu się zaraz rzucić do gardła. Swoją drogą, to Ryszard nie widział w tym nic dziwnego. Nie dość, że zdrajca miał w zamiarze uwięzienie wszystkich podróżujących między światami, albo (w tym lepszym przypadku) na Ziemi, lub zwyczajne ich zamordowanie, to jeszcze swoimi czynami godził w bezpieczeństwo ojczyzny wielu z towarzyszy Ryszarda.
Zastanawiająca była jednak kwestia tego, czy Aelith był zwyczajnym kamikaze, czy może miał coś, lub kogoś, kto potrafiłby wyciągnąć go później z miejsca, w którym zostanie czasowo uwięziony (o ile oczywiście nie poległby w walce). W każdym razie mężczyzna jedynie leżał spokojnie, wpatrując się w sufit. Wyglądał na obojętnego, jednak Ryszard dobrze wiedział, ze tak nie było. Możliwe, że zdrajca był zwyczajnie zadowolony z siebie, ponieważ jego misja, mimo że nie do końca, jednak zakończyła się sukcesem. Jego beztroska w kwestii własnego bytu także wydawała się być Czereśniowieckiemu jedynie maską. Aelith albo miał jakiś dobry plan, albo drużynę rzeźników w barwach swego mocodawcy, którzy właśnie zmierzali w stronę świątyni. W każdym razie miał jakiegoś asa w rękawie, Ryszard był tego pewien. „Człowiek, który pogodził się już z własną śmiercią nie wygląda w ten sposób” – myślał.
Oczywiście Aelith mógł być równie dobrze religijnym fanatykiem, albo czymś tego rodzaju, jednak taka perspektywa ani trochę nie zadowalała Ryszarda. To jakoś nie pasowało mu do całej sytuacji. Nie było odpowiednio „fantastyczne”.

Reakcja Asmela na wieść o tym, na jak długo pozostawił swój dom rodzinny i pewnie wielu bliskich, zadziałała na Ryszarda jak nóż wbity gdzieś pod żebra. Uczucie winy naprawdę sprawiało ból. Nie, nie fizyczny, gorzej! Bolała dusza.
Przez całe swoje życie Czereśniowiecki dużo razy musiał się wstydzić, albo ciążyło na nim poczucie winy. Z pewnego punktu widzenia ta sytuacja wcale nie była gorsza od innych, jednak to była tylko jedna z perspektyw... Może Asmel nawet ni przejął się słowami Ryszarda, może to wszystko spłynęło po nim jak po przysłowiowej kaczce, a do ludzi miał stosunek na tyle elastyczny, by nie przejmować się takimi sprawami (chociaż na takiego nie wyglądał), jednak błędny osąd, jakiego dokonał nad Czereśniowkeckim najciężej osiadł Polakowi na sercu. Trudno było wytrzymać taką niesprawiedliwość. „W dodatku rozpleniającą się pewnie na całą grupę” – myślał paranoicznie Polak. Jedynym sposobem, aby oczyścić swoje imię było czynne ukazanie Asmelowi skali jego pomyłki. Ryszard mógł oczywiście przeprosić dowódcę, i zamierzał nawet to zrobić, jednak słowa, a czyny to przecież nie to samo. A i coś wewnątrz głowy Czereśniowieckiego podpowiadało mu, że musi się „odkuć”. Mężczyzna dobrze wiedział, dlaczego jakaś nieokreślona bliżej siła pcha go teraz do dokonania czegoś, co oczyści jego imię. Duma? Może i tak, lecz w znacznie mniejszej części. Lekarz ostrzegał Ryszarda, że stres połączony z odstawieniem lekarstw i zaniechaniem terapii może skutkować jedynie jednym – nawrotem choroby.
Nerwica natręctw – niby nic wielkiego, jednak mało kto mógł sobie wyobrazić stopień, w jakim to zaburzenie psychiczne potrafiło uprzykrzyć choremu życie. Zdawało się, że Czereśniowiecki właśnie zaczyna przechodzić przez to od nowa.

- Jednakże do rzeczy. W tym kraju cesarz ma władzę nieograniczoną, lecz nad poszczególnymi regionami kontrolę sprawują Lordowie Ziem, którzy tworzą Radę Koronną (...) Dlatego uważam, że jeśli nie przeżyje to wy nie wrócicie do domów.
Słowa Asmela zaniepokoiły Ryszarda. W końcu w historii, jaką znał już nie raz zdarzały się podobne sytuacje. Nigdy nie kończyły się dobrze. Rozlew krwi był najczęstszą konsekwencją. Tutaj już do tego doszło. Najprawdopodobniej.
Ryszard przez chwilę zastanawiał się nad tym, czy ich misja rzeczywiście miała polegać jedynie na „uciszeniu” rozpanoszonej szlachty z przerostem ambicji. Skoro Czereśniowiecki przybył już do innego świata, to coś podpowiadało mu, że zajmowanie się polityką – choćby będąc czyimś mieczem, to jednak zadanie mało fantastyczne. Chociaż kto wie...

- (…) zaproponowałbym wam abyśmy lepiej się poznali i przygotowali was na niebezpieczeństwa. Zilacan zajmiesz się przedstawieniem im podstaw technik walki? - rzekł Asmel.
Ryszard nigdy nie był zwolennikiem rozwiązań typowo siłowych. Co prawda trenował kiedyś boks, a, kiedy sam grał jeszcze w piłkę nożną, jako środkowy obrońca nie miał innego wyboru, jak rozpychać się, przepychać i uciekać do fauli taktycznych w najgorszych sytuacjach, jednak był to tylko sport. W życiu codziennym Czereśniowiecki zazwyczaj unikał tego typu konfrontacji. Nie chodziło tutaj o strach, czy małe możliwości, o nie1 Może nie był żadnym Mikem Tysonem, ale kilka lat nauki pięściarstwa nie poszło w las. Nawet, jeżeli ostatnimi czasy zaniedbał mocno swoją formę.
Ale miecz... to było coś zupełnie innego. Ryszard pamiętał idealnie, jak to będąc jeszcze dzieckiem, wraz z najlepszym przyjacielem – Władkiem byli rycerzami we własnej wyobraźni. Takie rzeczy nigdy tak naprawdę nie zostają do końca zasypane piaskami, w końcu niegdyś śmiesznej dorosłości.

Podczas treningów Ryszard robił w miarę duże postępy. Nie wybijał się na tle innych, ale nie zostawał także z tyłu. Mężczyzna mocno skupiał się nie tyle na samej siłowej walce, co na myleniu przeciwnika i szybkości. Koniec końców, to właśnie szybkość jest przecież siłą.
Mimo najsłabszej ostatnimi czasy formy, Ryszard i tak był wysportowany. W końcu jako trener młodzieżowej drużyny piłkarskiej nie mógł być tłustym dziadem z kanapką w ręku. Jaką reklamę zgotowałby swojej szkółce? Mężczyzna bez większego trudu mógł machać mieczem nawet kilkadziesiąt minut, a jego nogi zdawały się pracować, jak na ten stopień wtajemniczenia w tajniki walki długą bronią białą, idealnie. Miecz co chwila przecinał powietrze naprzeciw Polaka, aby sam mężczyzna mógł po chwili uchylić się przed nadlatującym, niewidzialnym ostrzem wyimaginowanego przeciwnika. Trening bokserski, brakowało tylko lustra, aby móc wychwycić własne błędy.
W walkach w parze także szło mu dobrze. Był pojętnym uczniem, jednak, mimo że machanie żelazem sprawiała mu niemałą przyjemność, to nigdy nie zdecydowałby się na związanie swego życia z walką mieczem. To by było co najmniej nierozsądne.
Mimo przekonania o dobrym poziomie własnych umiejętności walki mieczem, Ryszard zdawał sobie sprawę, że trenująca obok niego Kate radzi sobie o ton lepiej. Było to dla Czereśniowieckiego lekko upokarzające, jednak motywowało go do ciężkiej pracy. Owszem, był nieco przewrażliwiony i neurotyczny, jednak kobieta radząca sobie lepiej niż on w dziedzinie życia stricte męskiej - tego było już za wiele.
Literatura, sztuka, gotowanie, myśl twórcza, etc. czyli szeroko rozumiane „zajęcia bezpłciowe”, albo typowo kobiece mogły znaleźć się w gronie tych dziedzin życia, w których Rysdzard przegrywałby z przedstawicielkami płci pięknej, jednak walka? Iście absurdalna sytuacja.
Co prawda Polak mógł machać mieczem jak cepem, wkładając w to tylko siłę i może pokonałby wtedy Kate, gdyby skrzyżowali klingi, jednak jak taki styl walki sprawdziłby się w potyczce z silniejszym przeciwnikiem. Nie można było źle ukierunkowywać swego szkolenia już na starcie tylko dlatego, że kobieta póki co była w coś lepsza. „Zobaczymy za jakiś czas” - pomyślał Ryszard i wykręcił potrójnego młynka swoim ostrzem tuż przed własnym nosem, dając tym samym upust swej nerwicy natręctw.


A gdyby tak przekazać tutejszym naszą wiedzę i podzielić się z nimi ziemskimi osiągnięciami technologicznymi? Może Asmel i spółka, będąc na błękitnej planecie, w ojczystym świecie Ryszarda, nie poznali wszystkiego i teraz nie wiedzą nawet co tracą? Ale co można by im powiedzieć? Co to są bakterie? Jak wyprodukować energię elektryczną? Jak dzięki ropie naftowej, albo węglowi napędzać pociągi, maszyny i samochody? Pewnie każdy inny pochodzący z Ziemi miał jakąś wiedzę, razem mogli zmienić ten świat. Ale czy ich przewodnicy tego chcieli? „Trzeba będzie przeprowadzić delikatną rozmowę z jednym z nich i wypytać się o najważniejsze kwestię. W tym o chęć poznawania nowych technologii i posiadania nieznanej dotąd wiedzy” - zanotował w myślach Ryszard.

Wieczorem Asmel i spółka opuścili podopiecznych, aby podjąć wspólnie decyzję o tym co się stanie ze zdrajcą. Czyżby byli zdolni dokonać samorządu? Świat w którym się znajdowali realiami przypominał Ryszardowi raczej średniowiecze, czyli czasy, kiedy dowódca często mógł uciekać się do takiej formy wydawania osądu o podkomendnym. Ale czy można było być czegoś pewnym? Oczywiście, że nie.

Posłania, na jakich spędzili noc nie były żadnymi łożami z baldachimami, pięknymi sofkami, ani nawet ocieplanymi śpiworami. Spali na starych kocach, które wyglądały bardziej jakby miały się zaraz rozlecieć w pył, niż jak przykrycia, jakie znali z Ziemi. Mimo wszystko nie było na co narzekać. Obolałe plecy, lekko nadciągnięte mięśnie karku i wyziębione ciało były niczym w porównaniu z zapaleniem płuc. Z pewnego punktu widzenia mieli nawet duże szczęście.
Śpiąc jednak pod kocem, który odstąpił Ziemianinom któryś z przewodników, Ryszard czuł się nieswój. Ich tutejsi towarzysze zachowywali się jego zdaniem lekko... przesadnie. Czereśniowiecki nie czuł się dobrze ze świadomością, że leży okryty kocem, który oddał mu inny człowiek. Jemu było ciepło, a tej drugiej osobie zimno. Było to oczywiście niesprawiedliwe, jednak znów tylko z pewnego punktu widzenia. „Ach, dlaczego świat jest tak skomplikowany? Czasami lepiej by było, gdyby istniało tylko białe i czarne... ale tylko czasami” - myślał zasypiając Ryszard.
Za to ranek powitał ich pięknym niebem i rześkim powietrzem. Czereśniowiecki czuł się jak kiedyś, dawno temu, gdy jeszcze jako dziecko wybiegał w letni poranek na dwór, aby cały dzień grać i bawić się z przyjaciółmi. Ich ukochaną zabawką była własna wyobraźnia, coś doskonałego, co potrafiło ze wszystkiego zrobić to, czego się aktualnie oczekiwało. Patyk mógł być mieczem, stary koc magiczną peleryna, albo rozbitym wysoko w górach namiotem, byle kontener czasami okazywał się być czołgiem, a kamień granatem.
A później były książki i nowe znajomości...
Wszystko było wtedy takie piękne. Nie to co dzisiaj... komputer, internet, codzienność, gra wideo. Życie straciło kolor, ograniczyło się do tego, co dostaje już gotowe, samemu nie ingerując już nawet we własną rzeczywistość. Gdyby nie sny, pewnie dawno przestalibyśmy już kreować.
Póki co ludzie przynajmniej jeszcze marzą. O głupotach związanych często z tym, co ich ogranicza, czyli wyżej wymienionych obiektach nałogów XXI wieku, jednak takie są prawa marzeń – mają być nieskrępowane (chociaż sam Ryszard czasami uważał, że posuwał się zbyt daleko w snuciu wizji pożądanego porządku świata i przebiegu wydarzeń i sam siebie karcił w myślach, będąc przy tym zawstydzonym przed samym sobą).
Dziwny jest umysł ludzki.

Opuszczali już świątynie. Wszystko, co mieli ze sobą zostało spakowane, a rannych przygotowano do podróży. Ponoć czekała ich względnie krótka droga, jednak dla nieprzystosowanego do tak długich marszów Ryszarda kilkudniowa wędrówka wydawała się być podróżą na arcydługim dystansie. Nie było jednak innego wyjścia.
Droga, jaką przebywali opuszczając świątynię okazała się być równie ciekawa, co samo miejsce kultu. Sam most nad niebotycznie głęboką przepaścią i oczywiście sama przepaść wprowadzały w zachwyt i przyprawiały o szybsze bicie serca.
Ostatnie spojrzenie na świątynie – prawdopodobnie obraz, który Ryszard zapamięta najlepiej, zapierał dech w piersiach. Wielka, majestatyczna budowla na szczycie góry, a jednak pełna tak czystego piękna i spokoju. Na Ziemi, w świecie Ryszarda Czereśniowieckiego nie stawiało się takich budowli.

- Można dostać zawrotów głowy jak się tak patrzy w dół, prawda?– spytał Murion zrównując się z Ryszardem.

- Imponujące... - odrzekł zachwycony Polak. - W takich chwilach żałuję, że nie potrafię piękne malować – dodał uśmiechając się.

Dalsza droga przebiegała spokojnie i równym tempem. Noce spędzali przy ogniu, a dnie w marszu, bądź na ćwiczeniach fechtunku. Zwierzęta Minasa dostarczały im małych zwierząt i ryb na posiłki, a odległość dzieląca ich od celu podróży zmniejszała się z każdym krokiem. Pomimo wcześniejszych obaw Ryszard wcale nie był znużony marszem. Szło mu się nawet przyjemnie. Tutejszy świat był przepiękny, taki dziewiczy.


Cała wyprawa obyła się prawie bez ekscesów. Jedynie spór o stosunek Finki Jeleny do jedzenia zagęścił nieco sytuację, lecz i ten problem udało się rozwiązać pokojowo. Ryszard miał oczywiście co do tego swoje własne zdanie, jednak wydawało mu się, że za słabo zna jeszcze Metsänkyläe, aby mówić jej, co ma robić. Sytuacja nie doszła jeszcze do apogeum, a Ryszard i tak wierzył ciągle, że dziewczyna umęczona głodem, przecież tak realnym odczuciem, sama zda sobie sprawę z tego, że to wszystko dzieje się naprawdę. Mimo wszystko miał ją na oku. Czego, jak czego, ale martwej dziewczyny brakowało mu tutaj w najmniejszym stopniu. „W dodatku jest za młoda i za ładna, aby tak szybko umierać” - pomyślał Ryszard i uśmiechnął się do siebie w duchu.
Dodatkowo wypowiedź Chrisa, jaką zasłyszał Ryszard idealnie wykładała Asmelowi co to takiego jest wolność osobista. Swoją drogą, to sam Twinkle wydawał się być równym facetem. Widać było, że niejedno już w życiu przeszedł i dzięki temu nabrał rozwagi.
Ryszard zawsze zazdrościł ludziom, którzy potrafili patrzeć na świat nie przysłaniając sobie widoku emocjami i niepotrzebnymi konwenansami. Takie osoby – opanowane, lecz wolne, były dla Czereśniowieckiego zawsze niejako wzorem do naśladowania. I nie chodziło tu bynajmniej o typowo libertariańską wolność, ale o czystość umysłu. O umiejętność zachowania własnego zdania i zdrowego rozsądku w zdominowanym przez mass media, socjalistycznym świecie Europy.
Ktoś powiedział kiedyś Czereśniowkeckiemu, że jego trzeźwość umysłu polega jedynie na odrzucaniu tego, co nie wpasowuje się w jego „pseudokonserwatywną ideologię”, jednak sam Ryszard, używając argumentów jakoby zawsze posiadał obraz sytuacji widziany z perspektywy każdej ze stron, zbył tą osobę.

Trzeciego dnia podróży, schodząc z nie wiadomo którego już zbocza, unosząc głowę do góry, Ryszard ujrzał coś, co zamurowało go na dobrych kilka sekund.
Hen, hen wysoko na niebie, pośród bezkresnego nieba, jedynego pewnego zjawiska w tym świecie (Ryszard nie posiadając żadnych argumentów, ani podstaw naukowych, czy ideologicznych doszedł do wniosku, że niebo w każdym świecie jest to samo. Zwyczajnie czuł to gdzieś w sercu, albo przynajmniej wydawało mu się, że czuje) krążyły orły. Nie, orły to za mało powiedziane, to była orla arystokracja – ogromne, największe, jakie Ryszard kiedykolwiek widział i piękne ptaki, które dumnie latały tam w górze, mając pewnie grupkę maszerujących w dole ludzi za nic więcej, jak pył, albo stadko mrówek.

Te ptaki są wolne. Naprawdę. Nie chodzi tylko o to, że wyzbyły się takiego ograniczenia, jakim jest dla nas niemożność latania i w pewien sposób pokonały grawitację, tylko o ich myśli. One pewnie nie są związane żadnymi łańcuchami konwenansów, intryg i cierpienia... są wolne.

Ryszard zazdrościł każdej istocie na Ziemi i we wszystkich innych światach, która tylko mogła być wolna w taki sposób. Po co komu świadomość, skoro jedynymi owocami, jaki może ona przynieść w naszym podłym świecie są gorzkie poczucie absurdu, własnej bezsilności i marności.
Najlepiej jest tłumaczyć to wszystko zgodnie z założeniami jakiejś wyższej filozofii, albo wiary. Ryszard był chrześcijaninem, jednak nierzadko miewał wątpliwości. Nie co do istoty Boga, czy Szatana, pojmował także, na tyle na ile to możliwe, jeżeli jest się jedynie człowiekiem, co to jest niebo i piekło, oraz wierzył w ich istnienie, jednak zastanawiało go samo życie, a raczej jego sens. Dlaczego przychodzimy na świat tylko po to, aby dostać się do nieba? Zostajemy zesłani na ziemski padół w celu selekcji? Po to, aby nagrzeszyć i odsunąć od siebie Boga? Nie, to musi mieć jakieś inne wytłumaczenie. Tak przynajmniej uważał Ryszard.

W momencie, gdy Ryszard podziwiał piękno krążących nad nimi orłów, idąca za nim Kate, została gwałtownie wyrwana z monotonii marszu przez ciało Czereśniowieckiego. Ziemianie potoczyli się w dół zbocza, boleśnie lądując na jakimś kolczastym krzaku. Zaskoczony Polak szybko podniósł się na nogi i pomógł wstać towarzyszce.

- Zagapiłem się– wymruczał pomagając dziewczynie podnieść się z ziemi, jednocześnie ruchem głowy wskazując na orły latające nad nimi. Widać było, że majestatyczne ptaki wywarły duże wrażenie na Kate.

- Hej, popatrzcie! – zawołała kobieta.

Cała drużyna skierowała oczy w stronę wskazaną przez Kate.

- Ha! To właśnie są Wielkie Orły Crund! – zawołał Minas. –Jesteśmy już blisko!

Wiadomość ta uradowała całą drużynę. Pewnie nie tylko Ryszard poczuł, jak serce zaczyna mu mocniej bić na myśl o spotkaniu się z innymi przedstawicielami ludów zamieszkujących ten świat. To wszystko było takie fascynujące!

Już po chwili, przebywając niecały kilometr drogi, wędrowcy znaleźli się już u celu swej podróży. Oczom Ryszarda ukazało się piękne, rozległe wrzosowisko, przypominające bardziej scenerię jakiejś baśni, niż miejsce w realnym świecie. Mężczyzna gotów był założyć się z kimkolwiek, że takich wrzosów nie mają ani w Szkocji, ani nawet w Anglii.
Ale najważniejszy był fakt, że nieopodal, pośród wrzosowiska, znajdowało się małe zbiorowisko namiotów – ludzka osada.


Osada okazała się byś skupiskiem kilkudziesięciu namiotów i tyleż samo ludzi (przynajmniej tak wydawało się Ryszardowi). Wszyscy ubrani byli w ubrania sugerujące raczej, że ich życie ograniczało się głównie do własnej osady i terenów przyległych. Odzienie wykonane było ze skóry, albo zielonego materiału, który wydawał się Ryszardowi być możliwym do wyprodukowania nawet w takich warunkach, jakie panowały w tej osadzie.
Co ciekawe, namioty były ustawione tutaj równiutko, niczym od linijki. Rzadko widywało się takie połączenie pedantycznej dokładności z pierwotnością. Chyba, że chodziło o religię, a to także było jakieś rozwiązanie zagadki ustawienia namiotów.
Drużyna wywołała wśród tutejszych duże poruszenie. Ludzie posturami przypominający ich przewodnika - Minasa zbierali się, aby przyjrzeć się oświetlonym światłem ognisk postaciom przybyłych. Najwidoczniej nieczęsto miewano tutaj gości.

- Jestem Minas Foekkryd z Wędrownego Ludu Crund(...)niechaj wiatr zawsze dmie w skrzydła jego skrzydlatego Obrońcę! - mówił Minas, kierując słowa do mieszkańców osady.
Ryszard przez chwilę błagał Boga o to, aby tutejsi przedstawiciele Wędrownego Ludu Crund rozpoznali swego pobratymca i udzielili całej drużynie schronienia i pomocy w drodze.
Na szczęście nerwy nie trwały zbyt długo. Już po chwili obok Minasa pojawił się jakiś podobny do przewodnika mężczyzna, chyba przywódca tutejszego ludu.

- Haekan, bracie– powiedział nieco zaskoczony. – Wodzu.

Po wszystkim, przez co Ryszard przeszedł przez ostatnie kilka dni, ta sytuacja nie powinna ani trochę zdziwić Polaka. Mimo wszystko było inaczej. Żaden z tego co prawda szczególny zbieg okoliczności, skoro Haekan mieszkał w tej osadzie już za czasów, gdy Minas opuszczał ten świat („swoją drogą, to żaden tam z nich wędrowny lud, skoro przez dziesięć lat nie ruszyli się z miejsca” - pomyślał Ryszard), a wybranie go na przywódcę, bo po zdziwieniu przewodnika Czereśniowecki wnioskował, że pozycja społeczna brata to dla opiekuna Kate nowość, pewnie wiązało się z jakimiś koligacjami, albo szczególnymi zasługami samego zainteresowanego.

W chwilę po zajściu w centrum osady, cała drużyna została już zaproszona do namiotu Haekana i poczęstowana mlekiem, które w smaku przypominało kozie. Podano także jedzenie.
Z dalszej rozmowy wynikało, że brat Minasa został mianowany wodzem osady całkiem niedawno, w nagrodę za zasługi na polu bitwy. Typowe zachowanie ludów barbarzyńskich i półbarbarzyńskich. Ale Ryszard nie przyjechał tutaj, aby uczyć Wędrowny Lud Crund (bo wszystko wskazywało na to, że był to właśnie ten lud) jak powinno się obierać przywódcę.
Haekan okazał się być przyjaznym i rozsądnym mężczyzną. „Może czasami zdarza się im wybrać odpowiedniego przywódcę, nawet jeżeli kierują się przy tym idiotycznymi kryteriami” - zaśmiał się w duchu Ryszard.
Na pytanie Kareny, czy nie zechcieliby później napić się z nimi wina Ryszard odpowiedział:

- Wybacz pani, lecz z wielkim żalem muszę odmówić – Czereśniowiecki stwierdził, że tyle powinno na razie wystarczyć i nie obrazić ani Kareny, ani jej męża. A w razie dalszych pytań powie się coś o przysiędze i tyle. W końcu tutaj przysięgi jeszcze coś znaczą, tak wynikało choćby z postawy każdego z ich przewodników.

Z tego co powiedział Haekan wynikało, że sytuacja w Cesarstwie mocno się pogmatwała. Wypędzenie, próby dokonania zamachów stanu, w końcu i ogłoszenie się samozwańczo Cesarzem przez jakiegoś Laredriwytha, ucieczka prawowitej władczyni, bitwy, sojusze, rozlew krwi i bunty... „Temu wszystkiemu trzeba było jakoś zapobiec” - myślał Ryszard, nieświadomie coraz bardziej wrastając w tę rzeczywistość.
 
__________________
Nie rozmieniam się na drobne ;)
Penny jest offline  
Stary 24-08-2010, 18:25   #27
 
Penny's Avatar
 
Reputacja: 1 Penny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemu
Jako MG

Księżyc na niebie wisiał wysoko i świecił mocno, choć wydawał się być ogromny w porównaniu z tym, do którego przyzwyczajeni byli Ziemianie. Wiatr wiał z północy niosąc za sobą zapach kosodrzewiny i wody. Gdzieś daleko na wzniesieniach nad wrzosowiskiem zawył wilk. Wychodzili z namiotu wodza odprowadzani cichą kołysanką śpiewaną przez Karenę. Haekan poprowadził ich zewnętrzną ścieżką aż do wielkiego namiotu na granicy obozu, gdzie przygotowane już były dla nich posłania.
- Jutro rano Karena pokaże wam gdzie będziecie się mogli umyć i przyniesie dla was nowe rzeczy – powiedział na odchodnym. – Jutro zaczniemy przygotowywać was do drogi, więc myślę, że pojutrze wyruszycie. A teraz życzę wam spokojnej nocy.
- My tobie także Haekanie – odpowiedział Minas kłaniając się bratu nisko. – Gdybyś natknął się na Chrisa i Lenę wskaż im gdzie nas znaleźć. Pewnie poszli zobaczyć obóz i zostali gdzieś na dłużej.
- Tak zrobię – wódź ukłonił się im lekko i odszedł.

Namiot był duży, ale widać było, że postawiono go w pośpiechu. Jednakże nie groził zawaleniem, wiec musieli zadowolić się tym co mają. Wnętrze oświetlało takie samo palenisko jak w domostwie Haekana. Na ziemi rozłożone zostały specjalne maty zrobione z trawy, a na nie położono coś w rodzaju śpiworów pachnących skoszoną w upalny dzień trawą, igliwiem i lawendą. Były ciepłe i miękkie, a miejsce, gdzie zwykle znajduje się głowa obficie wypchane czymś, co w dotyku przypominało pierze. Minas potwierdził te przypuszczenia mówiąc, że zbierają je co roku na początku lata w gniazdach orłów, których dosiadają. Młode na początku lata zmieniają upierzenie, którego znakomita większość zostaje w gnieździe. Pod ścianką naprzeciw wejścia stał składany stolik, na którym ktoś zostawił im kubki i dzbanek wody.

Podróżni rozłożyli się w śpiworach rozmawiając jeszcze cicho między sobą. Niektórzy od razu pozasypiali, a inni leżeli z otwartymi oczyma chłonąc odgłosy nocy, a gdy pojawił się Chris z Leną Asmel rozgarnął węgle na palenisku. Zrobiło się ciemno i tylko mocne księżycowe światło przebijało się przez grube płótno i sączyło się przez wejściowy otwór. Jedno po drugim zapadali w sen.

***

Karena obudziła ich, gdy słońce stało już wysoko na niebie, a w obozie panował zwykły gwar rozmów, krzyki i śmiechy dzieci. Dziewczyna wraz z kilkoma innymi kobietami przyniosła świeżą wodę, suszone owoce i cieniutkie paski solonego mięsa oraz ubrania w jasnych i ciemnych kolorach ziemi. Po skończonym posiłku kobiety przyniosły drewniane balie z wodą oraz prześcieradła, które rozwiesiły na środku namiotu oddzielając mężczyzn od kobiet. Wszyscy zrozumieli, że to jest czas na odświeżenie się po długiej podróży. Wprawdzie Karena przepraszała za tak skromne środki, lecz tym razem obóz wypadł im w dość niefortunnym miejscu i nie są w stanie nic innego zorganizować. Pocieszyła ich tylko, że gdy trafią na ziemie Treganu na pewno będą mieli okazję skorzystać z tamtejszych łaźni.

Ubrania nie były nowe, lecz czyste i w dobrej kondycji. Ziemianom nawykłym do miękkich tkanin wydawały się szorstkie i sztywne, lecz szybko przyzwyczaili się do dotyku nieznanego materiału na skórze. Karena pomogła każdemu z osobna dopasować długie za kostkę buty i pokazała jak zawiązać je by nie zsunęły się ani nie rozwiązały podczas długiego marszu.

Po skończonych ablucjach Lena poprosiła o to by zaprowadzono ją do przyniesionych wczoraj rannych, zaś Sybilla mówiąc, że nie czując się dobrze podążyła za nią. Reszta udała się wraz z gwardzistami poza obóz, gdzie ponowili trening, który przyszło oglądać kilku innych mężczyzn i kobiet z obozu.

Tego dnia trening był o wiele bardziej wymagający niż te w czasie ich marszu. Widać było, że zdobyte wczorajszego wieczoru informacje i znaczne postępy, które poczynili Ziemianie zmusiły ich do przyspieszenia tempa ćwiczeń, a fakt, że wyruszali w dalszą podróż dopiero nazajutrz tylko wydłużył ich trening. Gdy skończyli każde z nich czuło jakby ramiona wykute były z kamienia i ciążyły im jak nic wcześniej.

Lena

Namiot-lazaret wyglądał trochę jak ten, w którym spaliście dzisiejszej nocy. Gdy wraz z Chrisem obchodziliście wioskę nie zauważyła go, może dlatego, że stał w centralnej części obozu, może dlatego, że było ciemno. Wejściowe „drzwi” były rozchylone i przewiązane rzemieniami tak by świeże górskie powietrze swobodnie przepływało przez wnętrze, które dzięki temu i otworom w dachu było dobrze oświetlone. Pacjenci ułożeni byli na miękkich skórach i pachnących lawendą oraz miętą śpiworach. Lena zdawała sobie sprawę z tego, że były to polowe warunki, lecz i tak nic nie mogło zastąpić polowych lazaretów na Ziemi. Jednak jak się nie ma co się lubi, to lubi się co się ma… Między posłaniami krzątał się ubrany w jasne szaty, średniego wzrostu mężczyzna. Tak jak większość tubylców był niski o drobnej kostnej budowie, lecz patrząc w jego twarz zdawało się, że ma w sobie coś, co fani fantasy zapewne nazwaliby „czymś elfim”. Wrażenie to nasiliło się gdy podeszła bliżej, gdy przykładał szczupłą rękę do rozpalonego czoła Salerina.
- Wciąż jest nieprzytomny – powiedziała na głos, jakby chciała zwrócić na siebie uwagę mężczyzny. – Aż dziwne, że ciągle żyje…
- Nie doceniasz możliwości magów. Obudził się rano i zaraz zasnął znów, a gorączka wróciła… To chyba przez te sproszkowane algi… Szamani maja dziwne sposoby leczenia, choć niewątpliwie skuteczne – odpowiedział, nie patrząc na Lenę. – Jego organizm jest silny, przeżyje. Jednak długo jeszcze będzie lizał rany.
Po chwili mężczyzna podniósł na nią wzrok najjaśniejszych niebieskich oczu jakie widziała, by po chwili przesunąć go na stojącą za jej plecami Sybillę.
- Oh, dziecko – jęknął i wstał podchodząc do Sybilli. – Dobrze, że przyszłaś teraz, a nie wtedy kiedy gorączka nie pozwoliłaby ci wstać z posłania.…
Lena spojrzała zaskoczona na dziewczynę, lecz nie zobaczyła nic niepokojącego, nie skarżyła się na nic… Jak to możliwe?! Mężczyzna usadził Sybillę na jednym z wolnych posłań i ruszył w głąb namiotu, za przepierzenie. Do Finki dochodziły stamtąd odgłosy przesuwania glinianych naczyń, a po chwili powietrze wypełnił jakiś orzeźwiający zapach.
- Jestem Jeron, medyk. Wydawało mi się, że znam wszystkich tutaj, więc wy pewnie jesteście ci obcy… W czym mogę pomóc? Tobie też coś dolega?– spytał Lenę wychylając się na chwilę zza grubego płótna. Przyjrzał się jej uważnie. – Nie wyglądasz…
Lena starała się wyjaśnić mu, że jest lekarzem i przyszła przekazać mu pacjenta, tak jak powinna. Mężczyzna tylko machnął niecierpliwie ręką twierdząc, że nie ma co gadać po próżnicy, lecz doktor nie ustępowała, a gdy w końcu powiedziała, że to taki rytuał spoważniał trochę i zgodził się jej wysłuchać.

W namiocie Jerona spędziła więcej czasu niż myślała, że spędzi przyglądając się jego pracy. Medyk też chętnie się podzielił odrobiną wiedzy na temat tego, co powinna wiedzieć o nieznanych jej tutejszych ziołach i sposobie leczenia chorób. Wyjaśnił też, że Sybilli mogło zaszkodzić wczorajsze mleko, gdyż czasem zdarzały się osoby, którym ono szkodziło.
- Myślę, że to przez to, że kozy jadają zioła, które pomagają im trawić, ale pozostawiają w mleku swój sok – wyjaśnił widząc jej zdziwioną minę. – Twoja przyjaciółka niestety nigdzie nie pojedzie. Zanim zajdzie słońce złoży ją gorączka. Przyjrzyj się innym, którzy z tobą przyszli. Jeśli któreś do wieczora będzie skarżyć się na ból brzucha lub palenie w gardle przyślij ich do mnie.

Gdy tylko wyłuskał z jej wypowiedzi fakt, że jadą do Treganu od razu dał jej kilka małych drewnianych pudełeczek z maścią na oparzenia i odtrutek na jad skorpiona, które trzeba było wetrzeć w miejsce ukąszenia niezwłocznie po tym, a później nacierać jeszcze przez tydzień wodą zmieszaną z odrobiną tego specyfiku.

Nie wiedzieć kiedy słońce poniosło się wysoko na nieboskłon, a wokół namiotu zrobiło się gwarno. Przychodziły matki z małymi dziećmi, ciężarne, mężczyźni i starcy. Niektórzy po kolejne porcje medykamentu, niektórzy z nowymi dolegliwościami. Przyszli też dwaj wojownicy prowadząc między sobą Aelitha, a za nimi wszedł Murion. Dzisiejszego poranka zniknął tak szybko, że nie zdążyła nawet zapytać się o jego ranę. Tym razem jej nie ucieknie.
- O, Lena! – uśmiechnął się czarująco. – Myślałem, że zostałaś w naszym namiocie… Piękny dzień, prawda?

Tim

Chociaż szkolenie wojskowe ograniczało sztukę posługiwania się bronią białą do niezbędnego minimum to zarówno Tim, jak i jego angielski kolega, nie mieli zbyt wielu problemów z przyswojeniem sobie „bardziej zaawansowanych podstaw”, jakby określiła to Vilith, która sama jeszcze nie była do końca pewna tego, czego powinna ich nauczyć. Jednakże ku zadowoleniu wszystkich gwardzistów ich grupa szybko przeszła do łączenia wyuczonych cięć, bloków i pchnięć w bardziej wymagające serie i kombinacje połączone z nieustannym ruchem. Tutaj jednak Evans napotkał niejaki opór – według bardziej doświadczonych Tim po prostu był zbyt wolny i niezgrabny tak jakby w ostatniej chwili przypominał sobie, że trzeba się cofnąć lub zejść trochę w bok.
- Cios masz dobry, silny - powiedział mu Murion, gdy ociekając potem kończyli „poranny” traning. – Ale zapominasz, że masz nogi i musisz balansować ciałem. Co z tego, że mi przyłożysz na zastawę skoro przy następnym ciosie zrzucę cię z muru? Nie wsadzisz mi żelaza w brzuch kiedy będę stał za tobą. Szermierz z Wysp trzy razy odebrałby ci broń i jeszcze rozwiązał spodnie.
Tim spojrzał krzywo na Muriona, którego zaraz Vilith zdzieliła pięścią w ramię.
- Nie musisz być tak złośliwy. Idź lepiej poszukać Leny, niech zobaczy twój bok.
Sardossi przestał się uśmiechać i skrzywił się niechętnie.
- To nie jest…
- Oh, daj spokój – zadrwiła. – Myślałam, że lubisz rozbierać się przed kobietami. No idź już.
Gdy odszedł dziewczyna spojrzała na Amerykanina uważnie.
- Słuchaj, znajdę jakieś miejsce, gdzie będziemy mogli popracować nad tym – powiedziała w końcu po dłuższej chwili milczenia. – Spotkamy się za godzinę w namiocie.
I odeszła, tak po prostu. Timowi nie pozostało nic innego niż tylko na nią poczekać.

Godzinę później byli w drodze. Schodzili po stromym wzniesieniu w kierunku gęstego lasu. Gdzieniegdzie między drzewami Tim dostrzegał słoneczne refleksy, więc zapewne gdzieś między drzewami płynęła woda.

Vilith poprowadziła go krętą, opadającą w dół leśną ścieżką aż na samo dno małej dolinki, a później wzdłuż brzegu szerokiego strumienia aż do małego wodospadu, do stóp którego zeszli po wilgotnych kamieniach. Strumień wpadał do niewielkiego jeziorka a stamtąd już o wiele szybszym nurtem dalej w sobie tylko znaną stronę. Na drugi brzeg prowadziły jedynie wystające z wody mokre i śliskie kamienie.


Tim z pewną obawą zauważył, że nie są to szerokie otoczaki lecz raczej wąskie, wyślizgane przez wodę skałki. Niedaleko miejsca gdzie stali w piasek wbite były dwa solidne kije, podobne do tych, którymi posługiwał się Zilacan.

- Lepiej zdejmij buty – poradziła dziewczyna ściągając obuwie i podwijając nogawki spodni. – I złap za kij. Przyda ci się.
Zwinnie wskoczyła na dwa pierwsze kamienie i bez problemów ruszyła w stronę drugiego brzegu, a gdy przebyła połowę drogi odwróciła się.
- No dobra, Tim. Żeby przejść na drugą stronę musisz minąć mnie – powiedziała. – Wbrew pozorom to nie będzie proste, kamienie są śliskie i wąskie.
Cóż mógł jeszcze zrobić? Chwycił kij i wszedł na kamienną ścieżkę. Wydawało mu się, że to będzie łatwe, lecz pierwsza wymiana ciosów skończyła się dla niego już po kilku sekundach gdy wylądował w wodzie zanurzając się po szyję w lodowatej wodzie. Z każdym kolejnym podejściem szło mu coraz lepiej i zmusił nawet kobietę do cofnięcia się w stronę drugiego brzegu.

Timowi wydawało się, że spędzili tam cały dzień, gdy nagle za plecami wojowniczki usłyszeli odgłos łamanych gałęzi i szelest liści, tak jakby ktoś w wielkim pośpiechu przedzierał się przez las. Vilith odwróciła głowę, a Amerykanin korzystając z okazji zgrabnym pchnięciem posłał ją do wody.
- Kryj się! – zdążyła jeszcze krzyknąć nim zamknęła się nad nią przezroczysta tafla zimnej wody. Chris przeskakując z kamienia na kamień dopadł brzegu, na którym zostawili swoje rzeczy i ukrył się w gęstym poszyciu leśnym. W tym samym momencie z kniei wyszedł, a wręcz wytoczył się mężczyzna, który Timowi wydał się wyglądać jak siedem nieszczęść. Nie dość, że odzież miał rozdartą w wielu miejscach to z jego punktu obserwacyjnego wydawało się, że jest cały zakrwawiony i pobity. Przez chwilę stał niezdecydowany w którą stronę się udać, lecz po chwili zbliżył się do pierwszego z kamieni i ostrożnie postawił na nim stopę. Jednak po kilku ostrożnych krokach pośliznął się i wpadł do wody i zapewne zniósł by go nurt rzeki, gdyby nie Vilith, która wynurzyła się z wody i z wysiłkiem wyholowała go na brzeg. Tim wypadł ze swojej kryjówki by wspomóc brodzącą na płyciźnie dziewczynę. Nieznajomy wydawał się być nieprzytomny, a jego twarz poznaczona wieloma świeżymi siniakami. Marines wiele rzeczy widział w Afganistanie, więc nie miał żadnych problemów z rozpoznaniem, że ktoś znęcał się nad tym człowiekiem.

Nagle nieznajomy otworzył oczy i chwycił koszulę Tima zadziwiająco silną ręką. Przyciągnął go do siebie, a drugą rękę wsadził pod szmatę na swojej piersi, która kiedyś zapewne była koszulą.
- Cesarzowa… - wycharczał. – Musi… Musi to dostać… Ja… zawiodłem… Ona… Ona musi
Chwycił kurczowo powietrze, spojrzał w jasnoniebieskie niebo, ręka zaciśnięta na koszuli zwiotczała, a jego oczy straciły blask. Wśród ciszy jaka zapadła w tym momencie Amerykanin wyraźnie słyszał oddech kobiety i bicie własnego serca. Dziewczyna uniosła rękę i zamknęła mężczyźnie oczy.

Makbet i Ryszard

Pomimo skwaru lejącego się z nieba Minas, który pojawił się na sam koniec ich ćwiczeń taszcząc ze sobą dwie wielkie skórzane sakwy, poprosił Ryszarda i Makbeta by zostali z nim jeszcze przez chwilę. Gdy wszyscy inni już rozeszli się do innych zajęć otworzył jedną z przyniesionych przez siebie pakunków, a ich oczom ukazał się bogato zdobiony rzeźbiony łuk. Stawiony na ziemi niemal sięgał Makbetowi do pasa. Refleksyjny, wedle ziemskich standardów, i przypominał te, których używali muzułmanie podczas wojen krzyżowych. Nie był jednak zrobiony tylko z drewna…


Gdy Ryszard wziął go do ręki sam aż był zdziwiony jego lekkością, gdyż wydawało mu się, że takich rozmiarów łuk będzie na tyle ciężki by nie uniósł go bez ćwiczeń, a co dopiero mówić o naciąganiu cięciwy!
- To łuki mojego plemienia – pochwalił się Minas wypinając dumnie pierś. – Są naszą główną bronią, więc wielką wagę przykładamy do ich tworzenia. Liczy się dla nas szybkość i ciężkość, dlatego jako jedyni wytwarzamy tak duże i jednocześnie lekkie łuki. Bez problemów naciągnie je już dziesięcioletnie dziecko. Przy odpowiednim wycelowaniu i naciągu strzały mogą przebić nawet pancerz konnego.
- Mój brat chce nam podarować kilka z nich, więc pomyślałem, że moglibyście je wypróbować – Minas uśmiechnął się wesoło. – Zauważyłem, że niezbyt pewnie czujesz się z mieczem, Ryszardzie… Nie uznaj tego za przytyk, lecz pomimo starań i postępów nie wydajesz się być przekonany. Walka mieczem bywa chaotyczna i uciążliwa, zaś użycie łuku często pomaga wygrać potyczkę nim na dobre się ona rozpocznie dlatego… dlatego pomyślałem, że łuk będzie bardziej ci leżał.

Może i Minas miał rację. Zarówno Makbet, jak i Ryszard gdy wzięli do ręki pięknie wykonaną broń ich dłonie przeszył przyjemny ciepły prąd tak jakby broń, którą mają w ręce była w jakiś sposób zaklęta. Od razu też obaj poczuli, że w przeciwieństwie do mieczy majdany łuków lepiej układają się im w ręce.

Kate i Chris

Zaraz po skończonym treningu wraz z innymi udali się do namiotu, w którym spędzili noc. Jednakże towarzystwo szybko się rozlazło po obozie wymawiając się jakimiś sprawami do załatwienia. Nic wiec dziwnego, że goście, którzy ich odwiedzili mieli nietęgie miny, gdy w namiocie zastali tylko Chrisa i Kate. Śmiejąc się mężczyzna i kobieta zajrzeli do namiotu, pozdrowili ich i spytali czy mogą wejść. Gdy nie padły żadne obiekcje nieznajomi przedstawili się jako Tanira i Perren.
- Razem z kilkoma innymi jutro pojedziemy z wami do Treganu – wyjaśniła Tanira, widząc ich uprzejme, ale pytające spojrzenia. – Pomyśleliśmy, że moglibyście chcieć zaznajomić się z Orłami, które was tam poniosą.

Nie mieli nic innego do zrobienia, więc z chęcią zgodzili się na małą wycieczkę za obozowisko. Nie oddalili się zbytnio od obozowiska, lecz weszli trochę nad nie, by na szczycie wzniesienia ich oczom ukazały się dwa największe ptaki jakie mieli okazję zobaczyć. Chrisowi wydawały się wielkością przebijać tylko spory czołg, a Kate pomyślała, że pióra żadnego z leczonych przez nią dzikich ptaków nie lśniły w słońcu tak zdrowo jak tych olbrzymów. Na ich grzbietach zobaczyli dziwnej i skomplikowanej konstrukcji niby siodła, niby nakrycia, które miały zapewne nie tylko chronić jeźdźców przed zsunięciem się z grzbietu ptaka, ale miały też umożliwić mu przeniesienie tak wielu rzeczy, jak wiele będzie w stanie przenieść Orzeł.

Orzeł Taniry miał upierzenie czarne o białej piersi, zaś orzeł Perrena miał bardziej brązowe i kasztanowe upierzenie. Oba ptaki spoglądały na przybyszów ciekawym i rozumnym wzrokiem.
- To właśnie są Wielkie Orły Crund – powiedział z dumą Perren, gładząc dłonią skrzydło ptaka. – To duma naszego kraju, symbol potęgi gór. Podejdźcie bliżej, nic wam nie zrobią. Są bardzo łagodne.
Kate podeszła do orła jako pierwsza z podziwem patrząc na potężny dziób ptaka. Pierwszy dotyk upierzenia tego ptaka przywiódł jej na myśl głaskanie najprawdziwszego jedwabiu. Ptaki niewątpliwie były zdrowe i silne. W myślach policzyła sobie ile może taki zjeść i pomyślała z lekkim przerażeniem, że skoro w górach tych wyrósł gatunek takich ptaków to jak wielkie muszą być zwierzęta, na które owe ptaki polują.
- Może macie ochotę na małą podniebną wycieczkę? – zaproponowała Tanira uśmiechając się zachęcająco. – Jutro podróż może być niekoniecznie tak zachwycająca jak dzisiaj.

***

Wczesnym wieczorem wszyscy spotkali się przy późnym obiedzie, a właściwie uczcie pożegnalnej, która przeciągnęła się do późnej nocy. Posiłek spożyli w towarzystwie wodza Haekana oraz jego małżonki obficie racząc się wodą, winem oraz sokiem wyciśniętym z górskich jagód. Na wielkich ogniskach rozpalonych na centralnym placu obozowiska pieczono złowioną specjalnie na tą okazję dziczyznę (tak jak podejrzewała Kate jeden tutejszy dzik był wielkości dwóch ziemskich) oraz gotowane jarzyny, suszone mięso oraz owoce. Powoli gwar rozmów i śmiech przybierał na sile, a gdy słońce schowało się za horyzontem dołożono drwa do ognisk. Powietrze przesycone było zarówno nadzieją, jak i obawą przed nadchodzącym jutrem. Dla Ziemian widok tych rozpalonych ognisk, gwar rozmów i śmiech, w którym też mieli udział wyrył się w pamięci na dobre.


Tańce i śpiewy rozpoczęły się na dobre w momencie, gdy wielki księżyc wszedł nad obozowiskiem, a Haekan powodując, że wszelkie rozmowy nagle ucichły. Wódz wzniósł w geście toastu swój pełen wina kubek.
- Ubywający księżyc ukazał nam dziś swą twarz. Jutro pożegnamy naszych braci i siostry, którzy udają się z naszymi gośćmi na Południe – rzekł. – Dziś rano złożyliśmy w ich imieniu dary dla bóstw opiekuńczych, a teraz bawić się będziemy by godnie pożegnać ich przed niebezpieczną podróżą. Niech nasza radość zaprawiona goryczą rozstania będzie dla nich najlepszą z możliwych wróżb. Wypijmy za ich zdrowie i pomyślność! Niech ich miecze nigdy nie stępieją, a strzały zawsze znajdą drogę do celu. Niech dobre wiatry niosą ich bezpiecznie tam, gdzie wiodą ścieżki ich losów!

Gdy skończył upił trochę ze swego kubka i podał swej żonie, która także uniosła go nad głowę. Inni spełnili wznieśli chóralny okrzyk unosząc w górę zaciśnięte pięści. W większości byli to mężczyźni, lecz pomiędzy nimi były także i kobiety.
- Kobiety tego plemienia – rzekła dźwięcznym i mocnym głosem, gdy tylko ucichły wszelkie szumy – przygotowały dla nich to, co możemy im zaproponować najlepszego: ubrania, żywność i broń. Niech podziękują nam jedząc i bawiąc się wraz z nami w tą noc, gdy księżyca zaczyna ubywać, a dla nas przychodzi czas największego szczęścia. Bawmy się i my, gdyż nigdy nie wiemy co przyniesie ze sobą wiejący wiatr!

Po jej słowach ponownie rozległy się okrzyki, a ktoś inny zaintonował wesołą piosenkę, którą inni podjęli. Szybko także znalazły się bębny i inne plemienne instrumenty. Minas poderwał się z miejsca chwytając swoją bratową w pasie i porwał ją w wir tańca przy wtórze śmiechu. Wkrótce i inni dołączyli do wspólnej zabawy, a wybijane na bębnach rytmy niosły się echem po całej dolinie.
 
__________________
Nie rozmieniam się na drobne ;)
Penny jest offline  
Stary 24-08-2010, 19:17   #28
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
Dzień był dosyć męczący, ale nie na tyle, by przyzwyczajony do krótkiego spania Chris nie zerwał się przed świtem z improwizowanego posłania. Ogólnie, to nie lubił spać. Zawsze uważał te chwile za stratę czasu, który można by poświecić na znacznie cenniejsze i przyjemniejsze sprawy, na przykład mycie. Twinkle śmierdział, podobnie jak wszyscy i choć przyzwyczajony był do warunków polowych, postanowił się nieco odprężyć i korzystając z samotnych chwil zażyć kąpieli. Wyobrażał sobie samotne namioty, puste przestrzenie, odgłosy chrapiących ludzi, ewentualnie jakiegoś strażnika, jednakże było zupełnie inaczej. Przed świtem, ku jego zaskoczeniu, panował dość duży ruch i choć nie widać w obozie dzieci i starszych, to sporo młodych wojowników kręciło się tu i tam … może szykując na polowanie? Ich żony, jak to zwykle kobiety, miały mnóstwo do roboty przy tych przygotowaniach. Przygotowywały grube dery, pakowały suszone mięso, zajmowały się ubraniami …
- Przepraszam – zapytał Chris jakiejś starszej z wyglądu kobiety, która akurat wyszła ze skórzanego namiotu – szukam jakiejś rzeki, czy strumienia do umycia się. Czy mogłaby mi pani pokazać, gdzie jest w pobliżu takie miejsce?

Niedługo później, dzięki wskazówką kobiety i z zawieszonym na ramieniu czymś, co od biedy mogło uchodzić za ręcznik, wesoło pogwizdując La Cumparsitę, gnał wzdłuż lasu w stronę nieodległej rzeki.

Słońce wschodziło barwiąc niebo piękną czerwienią, kiedy odświeżony i obwiązany pseudo-ręcznikiem, niczym Arab, wracał do osady. Na początku planował właśnie tak wrócić do siebie, ale pomyślał, że mógłby urazić skromność dziewcząt. Wprawdzie żadna z nich nie była już uczennicą szkoły podstawowej, ale …
- Ech – machnął ręką i ubrał się w stare ciuchy, które zdołał co nieco przeprać. Co nieco, czyli bieliznę i skarpety. Wykręcił mocno oraz powisiały trochę na gałęzi, a wchodząc do wsi uznał, ze najwyżej doschną na nim.

Śniadanie po kąpieli było naprawdę przyjemne, a zmiana ubrań na nowe jeszcze lepsza. Zdjęcie wilgotnych skarpet i majtek przynosiło ulgę, zaś rozbudzona wyobraźnia podpowiadała, jakie cuda się dzieją za kotarą, gdzie myły się panie. Starając się powściągnąć wyobraźnię na temat na temat smakowitych atrakcji, które kryły obydwie dziewczyny pod ubraniem, zaczął się przebierać. Szybko zrzucił ciuchy, po czym założył przepaskę na biodra, spodnie, onuce, buty …

… gdy kotarka rozsunęła się niczym muszla na obrazie Botticelliego i ukazała się Wenus … ewentualnie ktoś, kto zarówno wyglądem, jak strojem boginię miłości przypominał. Różnica była tylko w erotycznym wyzwaniu, które rzucały światu obydwie kobiety. Wenus wstydliwie usiłowała osłonić piersi i łono przed zbyt ciekawskimi spojrzeniami, natomiast Lena szła tak, jakby sobie nie zdawała sprawy, że chodzenie nago mogą niektórzy uważać za nieprzyzwoite. Oprócz Muriona, który głośno zagwizdał i zaczął się śmiać, że gdyby wiedział, iż Lena to zrobi, wybrałby sobie lepsze miejsce do obserwacji, to pozostali miejscowi w sumie tylko spojrzeli, co wzbudziło tyle radości ze strony kolegi, Poza tym Minas dostał niekontrolowanego ataku śmiechu, Asmel taktownie odwrócił wzrok, zaś Urmiel nawet nie zwrócił uwagi, zajęty rozmową z Zilacanem. Ten zaś tylko trzepnął po przyjacielsku Muriona, by się wreszcie przestał ekscytować jak młodzik, co po raz pierwszy widzi gołą babę.
- Kurwa – wyrwało się w myślach Chrisowi, choć sam „gołą babę” widywał od czasu do czasu. To był widok, przy którym mnich przeklinałby swój celibat, gej nawrócił się na normalność, a impotent na gwałt szukał marchewki. Po prostu, Lena przeszła tak cudownie naturalnie, jakby zrobiła to dokładnie u siebie w domu przy zasłoniętych od ulicy oknach. Mimo obecności grupy byczków, z nowym ubraniem pod pachą, poszła do miejsca gdzie spała, a to było akurat w części męskiej. Twinkle cieszył się, że zdołał już założyć sztywne, skórzane spodnie. Przynajmniej inni nie widzieli, że jego męskość zdecydowanie zaczęła sztywnieć na to niezwykłe przedstawienie, jakie dała piękna dziewczyna z Finlandii. Oczy bowiem mu niemal zezowały, nie wiedząc, czy trzymać się pięknych, jędrnych piersi, czy delikatnego skrawka włosów pozostawionych na wygolonym łonie, które jakby wskazywały drogę do delikatnych płatków skrywających sezam rozkoszy.

Taaaaak, choć starał się nie dać poznać niczego po sobie i na widok Leny w widoczny sposób jedynie podskoczyła jego brew oraz wyrwały mu się miękko powiedziane słowa:
- Jesteś bardzo ładną kobietą Leno.
Potem gryząc wargi wrócił do ubierania, jakby nigdy nic, choć było mu znacznie bliżej do reakcji Muriela niż Zilacana. To zresztą wydawało się dziwne, ze pozostali faceci nie zareagowali na takie frykasy, które pod nos podstawiła im na tacy bezpruderyjna natura fińskiej dziewczyny.
- Czyżby tu chodzenie na golasa nie stanowiło czegoś dziwacznego? Dziwne. Niczym na plaży nudystów? - zastanawiał się dosyć intensywnie.

Ubrał resztę stroju i wyszedł na zewnątrz.

Potem ostry trening wyciskający siódme poty oraz … orły. On i Kate. Nie znał jej tak dobrze, jak Leny, jeśli można w ogóle mówić o jakimś stopniu znajomości w takiej sytuacji, jak właśnie ich. Ale wydawała się nie tylko ładną, lecz również sympatyczną dziewczyną o twardym charakterze. No, przynajmniej nie narzekała tyle. Porozmawiali chwilę przechadzając się po obozie, gdy trafili na Tanirę.
- Może macie ochotę na małą podniebną wycieczkę? – zaproponowała im uśmiechając się zachęcająco. – Jutro podróż może być niekoniecznie tak zachwycająca jak dzisiaj.

- Jasna pipa kozy Dulcynei – zaklął uradowany pod nosem widząc piękne, bojowe ptaki o wielkości niedużej ciężarówki. Samym wyglądem czyniły wrażenie czegoś absolutnie niezwykłego, niezwykłego, niezwykłego blask olbrzymich oczu, drapieżnie zagięty dziób oraz pióra niczym wachlarz tworzyły coś niemalże nieopisanego. Przepiękny widok! Zajmujący kolejne miejsce w hierarchii widoków tego dnia, zaraz za cyckami Leny. Znaczy, najpierw była Lena, a potem długo, długo nic. Ale po tym „długim nic” właśnie następowały orły. – Jasne, masz Tanira już gotowego pilota – powiedział głośno. – Jak to jest – zapytał ciekawy, spoglądając na orła - jeździć na takim ptaszysku?
- To jest … - przez chwilę szukała odpowiednich słów - … to jest tak jak iść na przechadzkę z najlepszym przyjacielem. One naprawdę są naszymi prawdziwymi przyjaciółmi. Kimś wyjątkowo bliskim.
- Ale chyba utrzymanie takiego, eee, przyjaciela, jest dosyć trudne. Taki ptaszek musi pewnie strasznie dużo jeść?
- Żebyś wiedział – potwierdziła - Jedzą przeważnie mięso, czasami zimą dajemy im specjalną mieszankę ziaren i owoców zakupionych u kupców z wybrzeża. Inna sprawa, że niekiedy same sobie coś upolują, bo siłę mają olbrzymią.
- W moim kraju nie mamy tak wielkich ptaków – przyznał. – Nasze orły nie są aż tak wielkie, jak ten.
- Och, na równinach także spotyka się je bardzo rzadko. Wiją wtedy gniazda na dalekiej Północy w najwyższych partiach gór. Tam wychowują swoje młode. Czasem jedno takie pisklę pojawia się raz na trzy lata, głównie na wiosnę, ale zdarza się też, że jesienią.
- Doskonale – stwierdził Chris chcąc jak najszybciej dosiąść wielkiego ptaka. – Czy mógłbym …
- Hahaha – śmiechem przerwała mu Tanira – widać, że mężczyźni są bardzo niecierpliwi. We wszystkim - parsknęła. – Nie da rady. Kierowanie orłem to sztuka, nowicjusz zaś … sam zrozumiesz, kiedy będziemy wysoko, naprawdę wysoko.

Po chwili już byli. Dwie godziny lotu, dwie godziny szaleństwa, dwie godziny radości niezapomnianej. Nagłe machnięcie skrzydłami i podskakująca adrenalina, gdy ziemia uciekła spod nóg, a potem lot taki, że chce się krzyczeć niczym mały dzieciak na karuzeli. Widok na górski krajobraz zapierał dech w piersiach - ciągnący się na północ i południe zalesiony masyw górski poprzecinany wstążkami wody. Szczególną uwagę Chrisa wzbudziły dwie bliźniacze góry, położone niedaleko od siebie. Były niemalże gładkie, zaokrąglone, każda ozdobiona na szczycie niewielką kępą drzew otoczonych polaną. Pędząc poprzez przestrzenne szlaki nad ziemią, taki widok idealnie przypominał Chrisowi seksowne piersi Leny ozdobione słodkimi malinami sutek. Przesuwające się pod nimi chmury dawały złudzenie, że wzgórza się nieco poruszały, co jeszcze bardzie przywodziło mu na myśl jej biust, kiedy tak swobodnie przechodziła przez wypełniony mężczyznami namiot.

Chwilę później polecieli trochę na północ i "przewodnik" Chrisa pokazał Brytyjczykowi kierunek zachodni, gdzie zobaczył skąpaną we mgle wielką puszczę Sigl. Tajemniczą, niedostępną, kryjącą tajemnice … jak kobieta … jak Lena. Doskonale widział z daleka dwie przecinające ją rzeki, niczym jasne, długie nogi. Oraz wyjątkowe miejsce ich spotkania, tworzące coś w rodzaju leśnego jeziorka, wyróżniającego się jakby „specjalnie wygolonym kawałkiem” na zielonym, leśnym tle. Tylko niewielką wysepkę na środku pokrywał meszek krzewów, a poniżej niej, prawdopodobnie kłębił się, wskazujący na jakąś niezwykłą głębię, wir, nad którym unosiła się ledwo widoczna mgiełka wilgoci. Aż czuło się tą niesamowitość. Jedyny taki otwarty fragment na obszarze lasu, który wręcz zachęcał, prowokował: do wylądowania, wnikliwego zbadania oraz zagłębienia się w jego niezwykłe tajemnice.

Po jakieś godzinie zaś przelecieli nad wodospadem, podobno największym w tej części Rund. A potem znowu przez pagórkowatą przestrzeń, delikatnie opadającą w wąskie dolinki, a potem znowu wspinająca się w górę, tworząc łagodne, kształtne wzniesienia, niczym krągła pupa Leny. Jak pośladki przechodzą w plecy, tak tutaj pagórki przeszły w płaską równinę. Gdzie niegdzie trafiały się wielkie, beżowe ptaki, których łabędzie szyje przypominały mu … no właśnie, piękną szyję fińskiej lekarki. Przelecieli przez kłęby obłoków, układających się całkowicie przypadkiem w jej zmysłowe usta, a towarzyszące im non stop słoneczko świeciło ciepłym blaskiem, przypominającym blask jej oka. Aż wreszcie zbliżyli się na powrót do osady i już z daleka Chris zobaczył okrągłe jurty zakończone na wierzchu płatami ciemniejszych skór i wystającymi nieco palikami podtrzymującymi cała konstrukcję. Chrisowi znowu przypomniały się jej piersi, aż pacnął się w głowę wywołując zdziwienie Taniry.
- Myślałem, że komar chciał mnie ugryźć – wyjaśnił jej średnio sensownie, wymyślając sobie jednocześnie od ostatnich zboczeńców. Oczywiście, żeby wiedzieć, dlaczego ruga właśnie siebie samego, musiał znowu przywołać nabuzowany erotyczną energią obraz nagiej Leny. Co powodowało tylko kolejne skojarzenia zamykając owo psychologiczne kółko.
***

Zabawa wieczorem była przednia. Chcąc odpędzić niezwykle sugestywne i coraz śmielsze obrazy wyobraźni, które ostro zaatakowały jego męską stronę, zabrał się za ćwiczenia. Miecz, kiedy walczy się z dodatkowymi ciężarkami na rękach, daje mocno popalić. Po kwadransie już człowiek niemal oddycha rękawami, po pół godzinie chciałby przeklinać, gdyby miał siłę, po trzech zaś przypomina paniczyka, po którym przeczołgał się Arnold Schwarzenegger.

Nie mniej, cieszył się, że przynajmniej miecz nie przypominał mu jej biustu, aczkolwiek nagle uświadomił sobie, że przecież … każdy miecz ma pochwę … Wrrr, kolejne trzy kwadranse machania, aż wreszcie niemal zemdlał ze zmęczenia.

Na wieczorna zabawę jednak odzyskał siłę, kiedy zaś gospodarze uprzejmie zapraszali ich do wspólnego biesiadowania wstał i w imieniu wszystkich serdecznie podziękował za gościnę. Spać poszedł bardzo późno.
 
Kelly jest offline  
Stary 24-08-2010, 19:19   #29
 
Efcia's Avatar
 
Reputacja: 1 Efcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputację
Pobudka. Słońce stało wysoko. Ludzie byli pochłonięci swoimi normalnymi zajęciami. I ktoś przyniósł jej śniadanie do łóżka. No dobrze, nie był to hotel Hilton, ale i tak wygodnie się spało. I końcu przyszedł czas na kąpiel. Podmywanie się w strumyku nie należy do najprzyjemniejszych rzeczy. A balie zapowiadały choć chwilkę przyjemności.

Trochę ze zdziwieniem odnotował fakt, że rozwieszono zasłony. Ale skwitował to wzruszeniem ramion. W końcu co kraj to obyczaj.

Z lubością weszła do balii, usiadła w niej. Woda nie była jednak aż tak ciepła, ale Jelena nie zamierzała utyskiwać. Szybko się umyła, zanim zaczęła szczękać zębami. Chociaż i tak dostała gęsiej skórki na całym ciele, pomimo że się wytarła. Przeprała sobie również bieliznę.

Następnie wzięła do ręki czyste ubranie zaoferowane przez gospodarzy i udała się na swoje posłanie, które znalazło się po męskiej części. Lekko kołysząc biodrami przeszła koło mężczyzn. W zasadzie to nawet nie zwróciła uwagi na ich reakcje. W domu zawsze ubierała się w sypialni, nago przechodząc tam.

Jej głowę zaprzątały inne myśli niż te, jakie reakcje wywołają jej nagie ciało.

Długa, łabędzie szyja. Smukłe ramiona. Płaski brzuch i talia niczym u osy. Wyraźnie zarysowane biodra. Smukłe nogi. Gładka skóra po której spływały jeszcze kropelki wody z mokrych, kasztanowych włosów.

Lena w tej chwili planował swój dzień. Zwykle o tej porze była już w swoim gabinecie przyjmując pacjentów. Później robiła sobie dwugodzinną przerwę na obiad i wracała do gabinetu, gdzie pracowała go osiemnastej, czasami do dziewiętnastej. I tak co dnia.

W międzyczasie zdążyła się już ubrać. Wyszła z namiotu jak gdyby nigdy nic.

Zaczepił kogoś by wskazał jej drogę do, no właśnie go kogo lub czego?? Po dłuższym namyśle użyła słowa "medyk".
Zaprowadzono ją do namiotu, który okazał się być czymś w rodzaju lazaretu. Finka musiała przyznać, że jest pod wrażeniem. Weszła do środka.
W namiocie pojawiła się też Sybilla, a Jeron szybko zdiagnozował jej przypadłość. Nawet Lena nie zauważyła żadnych objawów. Medyk podzielił się z lekarką pewnymi medykamentami, które miały im pomuć w czasie drogi. Później zaczął przyjmować pacjentów. Pojawiło się także i jej dwóch podopiecznych, trzeciego obejrzała wcześniej.

- Fakt, ładny. - Uśmiechnęła się do niego równie czarująco. - Posadźcie Aelitha gdzieś tu. Zaraz obejrzę jego rękę.
Następnie znowu spojrzała na Muriona i uśmiechając się równie słodko co poprzednio dodała.
- Cieszę się, że przyszedłeś. Trzeba obejrzeć ranę. Zmienić opatrunek. Chyba nie muszę ci tego tłumaczyć. - Nie czekając na jego odpowiedź, zajęła się złamaną ręką Wennera. Delikatnie dotknęła jego ręki, tak by jej niepotrzebnie nie urazić. Podwinęła koszulę, żeby lepiej widzieć urażone miejsce. Wiedział, że to i tak go zaboli. Później odsunęła się kawałek i przyjrzała się ręce.
- Boli??
- A nie powinno? - spytał mrużąc lekko zielone oczy.
- Nie, jeżeli jest prawidłowo złożona. To boli czy nie??
- Czasami. Jak się poruszam...
- A nie, to normalne. Musisz uważać, żeby jej nie obciążać. Za jakieś sześć do ośmiu tygodni powinieneś móc się nią normalnie posługiwać. - Uśmiechnęła się. Następnie spojrzała na jego "eskortę".
- Mam nadzieję, że dostał posiłki??
- Nie jesteśmy barbarzyńcami - odpowiedział jeden z nich. - Najadał się do syta.
Tym razem miała obojętny wyraz twarzy.
- A moim obowiązkiem jako lekarza jest dbać o dobro pacjentów. Ale cieszę się z tego.
Ponownie zwróciła się do Wernnera.
- A po za tym, coś ci jeszcze dolega??
- Nie. Nic mi nie dolega.
- To się cieszę. Za jakiś tydzień, ktoś powinien znowu rękę obejrzeć. Jeżeli będziesz na nią uważał, to zrośnie się szybko. To tyle z mojej strony. Następny proszę. To znaczy. - Tu sobie przypomniała, że nie jest u siebie w gabinecie. - Gotowy?? - Popatrzyła na Muriona wyczekująco.
- Do czego? - spytał z niewinną miną.
Westchnęła głośno, odprowadzając wzrokiem Wennera i jego strażników. - Twoja rana. Trzeba ją obejrzeć. No chyba się nie boisz??
- Czemu miałbym się bać? - spytał, rozwiązując koszulę.
Lena czekała cierpliwie aż wojownik się rozbierze.
- Przy zakładani szwów nie byłeś zbyt chętny do współpracy. Ba, wyglądał na to, że się boisz.
- Czy wyglądam jak kawałek szmaty do cerowania?
- Chcesz się ze mną kłócić?? - Wydała się być znudzona. - Wybacz, ale w tej kwestii to ja lepiej wiem, co należy robić.
Rzucił jej świdrujące spojrzenie.
- Nie lubię kłócić się z pięknymi kobietami.
- To bardzo dobrze. - Uśmiechnęła się sztucznie.- Połóż się tam. - Wskazała na jedno z wolnych miejsc. A gdy już leżał, zdjęła mu bandaże, odrywając jednym szybki, ale niezbyt delikatnym ruchem to co przyschło do rany.
- I jak? - spytał opierając głowę o rękę.
Rana goiła się dobrze. Była jednak trochę zaczerwieniona, ale to równie dobrze mogło być od tego, że Murion był dość aktywny.
- Cóż, Miss Uniwersum to ty z pewnością nie jesteś, więc blizna nie musi być równa i mała. - Przekrzywiła głowę gdy się na niego patrzyła. - Doradzałbym jednak mniej aktywiści, przez kilka dni. Inaczej mogą być komplikacje.

Jelena mimochodem rzuciła okiem jego tors. Znaczy sama sobie wmawiała, że mimochodem. Musiała przyznać, że jest umięśniony. Znaczy widywał już dobrze zbudowanych mężczyzn, na przykład taki pracujący w policji Tavvi. Nie mniej jednak żaden nie miał tylu blizn. Zwłaszcza jedna rzucała się szczególnie w oczy. Ślad po oparzeniu. Szybko jednak przeniosła wzrok z powrotem na ranę.
- Tego nie da się zrobić, nie uważasz? - spytał trochę ironicznie.
- Nie!! - Odparła całkiem poważnie. - Wystarczą dobre chęci ze strony pacjenta. - Dodała usiłując mu nałożyć nowy opatrunek.
- Pomóc ci? - spytał unosząc się lekko na posłaniu. - Jakbyś nie była obecna przez ostatnie dni to mamy się dostać do kraju, który znajduje się tygodnie drogi stąd. Zmniejszenie aktywności może kosztować mnie życie
- Leż spokojnie. - Położyła mu rękę na torsie i lekko przycisnęła by wrócił do poprzedniej pozycji.- Jeżeli rana się otworzy, to może wdać się infekcja. A to na sto procent wyeliminuje cię z dalszej gry. A teraz leż spokojnie. Gdzieś tu, powinien być... - Zaczęła rozglądać się za plastrem, przekładając rzeczy w okolicy z miejsca na miejsce
- Tego szukasz? - spytał Jeron, podając jej gliniana miseczkę. - Ranę trzeba przemyć.
- Nie. -Odparła trochę rozkojarzona. - Szukam plastra i wody utlenionej.
- Czego? - spytał zaniepokojony Murion, a medyk uniósł lekko brwi.
- No pla... - Przez chwilę patrzyła zdziwiona na obu mężczyzn. - No tak. - W końcu popatrzyła przepraszająco na medyka i wzięła od niech glinianą miseczkę. - Jak pies Pawłowa. Muszę się do nowych warunków przyzwyczaić. Dziękuję. - Uśmiechnęła się do starszego mężczyzny. I wróciła do Muriona, nie musiała nawet zdejmować ułożonego opatrunku, gdyż sam się zsunął.
Zmoczywszy kawałek materiału zaczęła spokojnie przemywać ranę, tym dziwnym naparem. Następnie przyjrzała się krytycznie Murionowi.
- A teraz musisz wstać. Założenie nowego opatrunku wymaga jednak zmiany pozycji.
Gwardzista wstał z posłania, trochę zbyt szybko, gdyż skrzywił się lekko, lecz szybko pozbył się grymasu. Uśmiechnął się lekko do Leny.
- Przypomniało mi się jak pozbawiłaś Minasa gruntu pod nogami... Jak to zrobiłaś? Wydajesz się być... no... niepozorna
- Samotne kobiety muszą potrafić się obronić. - Nie wypowiedziała oczywiście na głos "a nie mówiłam" gdy wojownik się skrzywił z bólu. - A zastosowana przeze mnie technika pozwala na wykorzystanie siły napastnika przeciwko niemu samemu. - Obandażowanie go sprawiło jej trochę kłopotu, bo robiła to sama. -Ale nie, - Ubiegła jego ewentualne pytanie. - nic ci nie pokażę, dopóki rana się porządnie nie zagoi.
- Trzymam za słowo - uniósł dłonie by nie przeszkadzać jej w pracy. - Zawiąż mocno by nie przeszkadzało
- Po pierwsze, - Spojrzała groźnie na niego - Lojalnie cię ostrzegam, że jeżeli jeszcze raz będę musiała szyć tę ranę, to zrobię to najboleśniej jak się da. A po drugie. - Tu zrobiła minę niewiniątka. - Trzymasz mnie za słowo, ale w sprawie czego??
- W sprawie tego, że coś mi pokażesz - śmiejąc się. - Demon, nie kobieta, ja tu nie chcę zawadzać łokciami, a ty jeszcze na mnie fukasz.
- Uwierz mi, teraz jestem anielicą. - Zatrzepotała rzęsami, uśmiechnęła się uroczo, wręcz anielsko.
- Rano też byłaś... - mruknął pod nosem.
- Słucham?? - Ale usłyszał to.
- Rano też byłaś anielicą - odpowiedział głośniej. - No wiesz jak wyszłaś kompletnie nago...
- Hmmm?? - Zastygła w niemym pytaniu. - Nie bardzo rozumiem do czego pijesz.
- Do tego jak wyglądasz.
- A jak wyglądam??
- Jak bogini. Nie zauważyłaś jak Minas spiekł raka na twój widok?
- No, bo...- Tu ją zatkało.
- No bo co? Po prostu jesteś piękna. Nikt ci tego w domu nie mówił?
- Ty nie zmieniaj mi tu tematu. - Odparła po dłuższej chwili, starając się by jej głos brzmiał naturalnie. Generalnie to żadne pacjent nie prawił jej komplementów w gabinecie. Nie była do tego przyzwyczajona.
- Nie zmieniam tematu!
- Zmieniasz. - Podała mu koszulę. - Znaczy... yyyyy... - Znowu się zmieszała
- Niesamowite... nikt ci wcześniej tego nie powiedział? - spytał zaskoczony, biorąc od niej koszulę.
- Znaczy wizyta już skończona. - Mówiła już spokojnie. - Jutro trzeba ponownie zmienić opatrunek.
- Teraz to ty zmieniasz temat...
- Ja?? - Tu ponownie nastąpiła dłuższa przerwa, w czasie której Lena już kilka krotnie zabierał się aby coś odpowiedzieć Murionowi. Aż w końcu wydusiła to z siebie. - Tu jest lazaret. A ja jestem lekarzem. Więc...
- Nie bądź taka oficjalna... - w jego głosie wyczuć można było ślady drwiny. - Boisz się czegoś?
- Tam jest dużo potrzebujących. - Wskazała na ludzi czekających dalej.
- To robota tutejszego medyka.
- A ja mu pomagam. - Nie dawała za wygraną
- Jak sobie chcesz.- zawiązał koszulę i poprawił miecz u pasa, po czym pokłonił się dwornie. - Zawsze do twoich usług, Leno.
- I pamiętaj o moich zaleceniach. - Powiedziała głośno i wyraźnie, żeby ją usłyszał. Zajęła się następną osobą potrzebującą.


Spędziła w lazarecie cały dzień. W sumie nie miała nic innego do roboty. A "praca w zawodzie" pozwalała nie myśleć. Nie myśleć co będzie dalej i czy zobaczy jeszcze najbliższych.
Jeron nie kwestionował jej zaleceń, jednak stwierdził, że są dziwne.

A później była zabawa. Tańce i śpiewy. Alkohol i jedzenie.

Jelena uczestniczyła w całej te zabawie nawet aktywnie. W końcu, gdy po jednym łyko dość mocnego alkoholu zrobiło jej się niedobrze, uznała iż najwyższy czas położyć się spać.

Wstała, trochę niepewnie i wyprostowana niczym struna ruszyła do namiotu.

Szła powoli, ponieważ świat lekko wirował jej przed oczami. Na szczęście, pomimo iż droga była wyjątkowo nie równa, nie upadła ani razu. Wreszcie dotarła co celu i rozebrawszy się ułożyła się do snu.
 
__________________
- I jak tam sprawy w Chaosie? - zapytała.
- W tej chwili dość chaotycznie - odpowiedział Mandor.

"Rycerz cieni" Roger Zelazny
Efcia jest offline  
Stary 24-08-2010, 19:20   #30
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Makbet nigdy nie przepadał za zbiorowymi kąpielami. Nie widzieć czemu kojarzyły mu się z wojskiem, a tę instytucję omijał z daleka, jako że obarczona była kilkoma poważnymi wadami.
Oczywiście nie zawsze można było takich zbiorowych ablucji uniknąć, a że lepiej być czystym niż brudnym, dlatego też nie wybrzydzał.
Kończył się już myć, gdy nagle do 'męskiej' części wkroczyła Lena, goła jak ją Pan Bóg stworzył, trzymająca ubranie pod pachą. Mydło wyślizgnęło się z rąk Makbeta i z pluskiem wylądowało w balii. Zaskoczony Szkot zamknął i otworzył oczy, by się przekonać, że nie ma przywidzeń. Może jednak prześcieradła dzielące pomieszczenie nie były potrzebne? Po chwili oderwał wzrok od Leny. Z pewnym żalem, bo było na co popatrzeć. Płaski brzuch, zgrabne nogi, odpowiednie zaokrąglenia w odpowiednich miejscach... Wąskie pasemko włosów w najciekawszym z miejsc...
Nie wypadało się jednak wygapiać, chociaż lekarce najwyraźniej w niczym nie przeszkadzały ani spojrzenia, ani też zachowanie Murina czy śmiech Minasa.
Lena, obojętna jakby robiła to setki razy, przeszła przez salę, siadła na posłaniu i zaczęła się ubierać. Bez skrępowania spoglądała na swych towarzyszy, jakby chciała im dać do zrozumienia, że mężczyzn na różnym etapie ubierania czy rozbierania się widziała nieraz.
Co, z racji chociażby wykonywanego zawodu, było całkiem zrozumiałe.

Teraz przyszło Makbetowi płacić za opóźniony w stosunku do innych początek kąpieli. Podczas gdy gwardziści cesarzowej ubrani już byli co najmniej w spodnie, o tyle Makbet był w nieco mniej komfortowej sytuacji...Oczywiście miał kilka możliwości.
Na przykład mógłby siedzieć w wannie aż woda ostygnie. Co wywołałoby pewnie ogólne zdziwienie i nieco komentarzy.
Mógł wyczołgać się z balii, ukrywając ze swej nagości tyle, ile się da. I wyszedłby przy okazji na idiotę. Skończonego kretyna.
Gdyby nie ten tłum stojący dookoła mógłby, wzorem Leny, przespacerować się po namiocie. Jednak nie miał we krwi skandynawskiej swobody zachowań. Poza tym, chociaż nie był napalonym nastolatkiem, to nie był również z kamienia, a publiczne demonstrowanie fizycznego zainteresowania zdało mu się nieco ekshibicjonistyczne.
Mógł wstać, przy okazji zabierając leżący koło balii ręcznik i owijając się nim dokoła. To wyjście najbardziej mu się podobało. I wyglądało chyba najbardziej naturalnie, pod warunkiem, że nie będzie się zachowywać nerwowo jak spłoszona dziewica.

Ręcznik, demonstrując typową złośliwość rzeczy martwych, leżał nie tam, gdzie go Makbet zostawił. Całkiem jakby działały tu podstępne, domowe skrzaty, czerpiące radość ze sprawiania innym psikusów. Oczywiście można się było po niego wychylić, nie zwracając niczyjej uwagi. Wyciągnąć rękę. Jeszcze troszkę dalej... Jeszcze dalej... i wylądować na podłodze namiotu wraz z zawartością balii, wśród oklasków i śmiechu współmieszkańców. To by było zabawne... Szalenie. Koń by się uśmiał...
Jako że dziwne by było, gdyby kogoś poprosił o podanie ręcznika, pozostało zatem tylko jedno wyjście - wyleźć z balii, nie zważając na potencjalnych kibiców. Nie mówiąc już o tym, że raczej nikt z obecnych tu panów nie powinien się nim interesować.
A pani? To już była tak zwana siła wyższa. Poza tym nie miał się czego wstydzić.

Pierwszy krok ku ręcznikowi był zarazem ostatnim. Chwilowo. Los chyba uwziął się na Makbeta, każąc mu płacić za chwile przyjemności. Mydło, które wraz z Makbetem w najlepsze zażywało kąpieli, w najbardziej nieodpowiednim momencie podsunęło mu się pod stopę. Operacja "Wielki Plusk" tylko dzięki temu ominęła Makbeta, że ten w ostatniej chwili przytrzymał się brzegu balii, ratując dumę, a może i zdrowie.

Ponoć w każdym zdarzeniu, najgorszym nawet, można znaleźć jakieś plusy. W tym przypadku oczywistą zaletą było to, że z głowy Makbeta wyleciały wszystkie myśli o powabnej Fince i jej niewątpliwych wdziękach. I nie tylko z głowy...

- Cholerne mydło.... - zaklął pod nosem, tym razem opuszczając wannę nieco ostrożniej.
Sięgnął ręcznik, zawinął się w niego częściowo, a potem usiadł na swoim posłaniu i zaczął się spokojnie wycierać.


Nowe rzeczy na pierwszy rzut oka zdały się sztywne i niewygodne. Na szczęście w tym przypadku tak zwane pierwsze wrażenie było mylące. Po paru minutach noszenia ubranie dostosowało się do nowego właściciela. A może na odwrót... W każdym razie nie można było narzekać. Podobnie jak na buty, które - chociaż na pozór całkiem prymitywnie wykonane - okazały się całkiem wygodne. Wystarczyło się przyzwyczaić...


W obliczu tego, co nastąpiło później zdawać się mogło, że ta cała kąpiel i przebieranie się jest bez sensu. Po kilkunastu minutach machania mieczem był mokry od potu, zaś koszula wyglądała na używaną od jakiegoś czasu. Co prawda byli tacy co mówili, że po przepoceniu nowe ubranie lepiej się dopasowuje... Tylko czemu te teoria miała być sprawdzana jego kosztem?
Z drugiej strony... Umiejętność władania mieczem była ważniejsza od jakiejś szmatki, nawet jeśli ta ostatnia została mu podarowana przez ładną kobietę. Nic osobistego w tym nie było. Co innego, gdyby to był prezent od ukochanej.
Uśmiechnął się krzywo, na moment przerywając ćwiczenia.
Nawet gdyby gdzieś daleko pozostawił ukochaną, to po dziesięciu latach nic by z tego uczucia nie zostało. Może i lepiej, bo nie chciałby nikogo skazać na los Penelopy...
- Koniec przerwy, Makbecie - powiedział jego partner. - Tylko mi nie mów, że już się zmęczyłeś.
Zmęczyć to się troszkę zmęczył, ale nie do tego stopnia, by nie móc dźwignąć kawałka żelaza i pomachać nim w określony kilkoma regułami sposób.


Po paru godzinach owego machania kawałkiem żelaza miał szczerze dość jakichkolwiek treningów. Trudno się było dziwić, że gdy Minas poprosił go o pozostanie jeszcze przez chwilę na placu ćwiczeń spojrzał na gwardzistę średnio przychylnym wzrokiem. To, że drugim nieszczęśnikiem był Ryszard, w najmniejszym stopniu nie poprawiało jego humoru. Inni mogli sobie teraz poleniuchować w cieniu, zamiast prażyć się w słońcu, a oni do tych szczęśliwców nie zostali zaliczeni. Szło im za dobrze, czy zbyt kiepsko?
Niespodzianka, jaką zaprezentował im Minas była, wbrew początkowym obawom, miła. Łuki były, można by rzec, bajkowe. Makbet, chociaż z bronią różnego rodzaju stykał się nieraz, nie spotkał jeszcze takiego oręża.
Z pewnością coś kryło się w tym, co powiedział Minas. O ile miecze - chociaż dobrze wykonane i nieźle leżące w dłoni - były tylko kawałkami porządnie obrobionej stali, o tyle łuki miały w sobie coś, co śmiało można było nazwać duszą. To się po prostu czuło...
- Minasie - powiedział Makbet, gdy skończył pierwsze oględziny nowej broni - podziękuj swemu bratu za taki wspaniały dar. Zrobię to później osobiście, ale najpierw muszę się nacieszyć nowym nabytkiem i w praktyce poznać wszystkie jego zalety. Powiedz mu, że jestem zachwycony.

Nie przesadzał w najmniejszym stopniu. A po dalszych chwilach spędzonych na treningu był jeszcze bardziej zadowolony i równocześnie pełen podziwu dla twórców tej wspaniałej broni.
Gdy powyciągał strzały ze słomianego snopka udającego tarczę usiadł na chwilę pod okazałym dębem. Nieco odpoczynku po ciężkiej pracy dobrze zrobi każdemu. A że rozmowa raczej w odpoczynku przeszkadzać nie powinna, zatem bez wahania podjął zapoczątkowaną przez Ryszarda wymianę poglądów.


Męczący dzień miał nadspodziewanie przyjemny finał.
Tańce, hulanki i swawole przy ognisku stanowiły bardzo miłe zakończenie dnia. Ale chociaż zabawa była niezła, zaś trunkom i partnerkom do tańca nie można było nic zarzucić, to Makbet nie zamierzał przetańczyć całej nocy.
Jutro czekała ich daleka droga. Co prawda mieli podróżować na grzbietach wielkich orłów, ale i tak lepiej było nie mieć kaca...
Kierując się bardziej rozsądkiem niż potrzebami ciała wymknął się z kręgu balujących i poszedł w stroną namiotu.

Zasnął ledwo przyłożył głowę do zawiniątka udającego poduszkę. Zmęczenie zamknęło drogę do jego umysłu zarówno dla wizji nagich dziewcząt, jak i spadania lotem pikującym w zbliżające się z porażającą prędkością bezdenne przepaści. Na szczęście, bo mister Freud miałby używanie.
 
Kerm jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 05:38.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172