lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji z działu Fantasy (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-fantasy/)
-   -   [storytelling, fantasy] Gra o tron (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-fantasy/8780-storytelling-fantasy-gra-o-tron.html)

Penny 05-04-2010 16:33

[storytelling, fantasy] Gra o tron
 
GRA O TRON

POWOŁANIE





Świątynia Północnego Wiatru, gdzie ludzie z Crund oddawali cześć swoim bogom, wznosiła się nad przepastną głębią trzewi ziemi. Była niedostępna, położona na uboczu i niemal niezdobyta - idealna dla planów Cesarzowej. Pomimo, że były to ziemie Lorda Laredriwytha tutejszy kler sympatyzował z prawowitą władczynią Cesarstwa. Wykute w żywej skale wieże i sale zachwycały swoją piękną prostotą.

Mag zaaprobował jej miejsce prosząc tylko o udostępnienie najwyższej wieży. Nie wytłumaczył jej dlaczego, ale Cesarzowa ufała mu na tyle by nie dociekać dlaczego mieliby naruszyć spokój siedziby crundzkich bogów. Cel uświęca środki.

Asmel wybrał swoich najbardziej zaufanych ludzi. Było ich pięcioro, czworo mężczyzn i kobieta. Cesarzowa przyglądała im się ze szczytu Wysokich Schodów, gdy mozolnie wspinali się w górę. Wydawali się być najodpowiedniejszymi ludźmi, jakich mógł wybrać Kapitan. Wiedziała, że nie zawiodą, że prędzej zginą próbując wykonać powierzoną im misję. Zwłaszcza ich dowódca, który wbrew ostrym sprzeciwom Cesarzowej wpisał się na listę ochotników. Czuła się tak, jakby ją zdradził. I chyba nie tylko ona, widziała przecież jego żonę, z brzuchem pod nos, gdy chlipała w jego ramię. W głębi serca jej zazdrościła.

Za plecami Cesarzowej Salerin ustawiał ostatnie kryształy jakie potrzebne mu były do wysłania siebie i sześciu śmiałków na Ziemię. Brał udział w tym wszystkim niechętnie, a władczyni wciąż nie wiedziała, co mógłby chcieć od niej w zamian. Obawiała się, że będzie to coś wyjątkowo paskudnego.

Sześcioro gwardzistów stanęło kilka stopni poniżej swojej zwierzchniczki i opadło na kolana by złożyć pokłon należny jej z racji tytułu. Od ośmiu lat nie miała poczucia, że nie są to tylko puste ceremoniały przed marionetką w rękach Lordów. Po raz pierwszy od ośmiu lat dzierżyła stery swojego życia i władzy ręką tak pewną, jak pewna jest ręka sternika na statku. Przyjrzała się ich twarzom by na zawsze wyryć je w pamięci.

Przy Asmelu klęczał Zilacan, jego prawa ręka. Pamiętała go, był w Straży gdy była jeszcze dzieckiem. Zawsze odrzucał awanse i godności jakimi obdarzał go jej ojciec. Uważał, że niebyły by dobrym Kapitanem. Zawsze wyglądał tak, jakby właśnie wrócił z wyprawy w czasie szalejącej wichury – szare włosy zawsze były w nieładzie, co nadawało mu jeszcze dzikszy wygląd. Dotknęła jego głowy szepcząc słowa starego niczym podwaliny Świata błogosławieństwa. To samo uczyniła z kolejnym. Aelith Wenner, młody i błyskotliwy, szybko piął się po szczeblach hierarchii w Straży Pałacowej. Asmel był z niego naprawdę dumny.

Gdy mijała Muriona Sardossiego ten uniósł lekko głowę i puścił do niej oko. Arystokrata z podupadłego domu znany był ze swojej skłonności go kobiet i nie przeszkadzało mu w tym nic, nawet pozycja. Niemal natychmiast zgiął się w ponownym ukłonie za sprawą łokcia jednej z trzech kobiet w Straży. Jasnowłosa Vilith Elearion służyła, bo była uparta jak sto demonów i nikt nie znalazł kontrargumentów na to by tego nie robiła. Zresztą była jednym z lepszych nabytków Straży. Tuż obok niej w niechętnym ukłonie giął się szaman z Północy, którego wszyscy nazywali Urmiel, bo podobno używanie jego prawdziwego imienia przynosiło nieszczęście. Niewiele o nim wiedziała, ale miała zaufanie do osądów Asmela, a sama nie była zbyt zabobonna. Wiedziała, że nie wzbudzał zaufania wśród towarzyszy, ale nie mogła nikogo za to winić. Ludzie z Północy po prostu nie cieszyli się popularnością w centralnych ziemiach Cesarstwa.

Ostatni był Minas o wyglądzie podrostka. Płowe od słońca włosy spływały na twarz kryjąc wiecznie pogodny wyraz twarzy. „Pozory mylą”, pomyślała wymawiając ostatnie słowa błogosławieństwa. Odsunęła się na bok, a wtedy wszyscy, jakby na komendę, powstali i ruszyli do szczytu schodów. Salerin instruował ich, co mają robić i jak się zachowywać podczas rzucania tego zaklęcia. Na schodach został tylko Kapitan i Cesarzowa. Patrzyli na siebie badawczo, jakby nigdy się nie znali.
- Wypełnimy naszą misję albo zginiemy, Wasza Wysokość – powiedział cicho, patrząc jej w oczy. Jego głos był opanowany, jeśli cokolwiek czuł zostawił to dla siebie. – Będziemy ci wierni do końca. Oczekuj naszego powrotu za rok.
- Wiem, Kapitanie – odpowiedziała i zdumiała się jak słabo zabrzmiał jej głos w cichym świątynnym korytarzu. Czuła jak drżą jej usta i zganiła się za to w duchu. Uniosła więc dłonie i nasunęła na głowę kaptur. – Powodzenia, niech bogowie was prowadzą.
Ukłonił się jej sztywno i dołączył do swoich ludzi. Cesarzowa przez chwilę obserwowała Salerina rozpoczynającego magiczną inkantację, jednak czuła, że nie wytrzyma tu dłużej. Nagle wszystko, łącznie z jej własnym ciałem, zaczęło jej ciążyć.

Odwróciła się i zaczęła schodzić po Wysokich Schodach. Jej ciche kroki rozlegały się po korytarzu zwielokrotnionym echem.

***
Stany Zjednoczone Ameryki Północnej

To nie była mania prześladowcza. Naprawdę ją widział i naprawdę go obserwowała. Timothy Evans był pewien tego jak tu stoi. I miał dowód w postaci siedzącej na murku dziewczyny, której fizjonomia była mu dość znana. W końcu widywał ją codziennie od dwóch miesięcy. Pojawiała się tam, gdzie poszedł, widywali ją jego koledzy, więc na pewno przywidzeniem nie była, choć żaden z nią nie rozmawiał. A teraz przyjechała za nim tutaj, do Atlanty.

Spotkał ją już w Bragg, pojawiła się pewnego dnia w forcie i podążała za nim jak duch. Obserwowała go z oddali, a gdy chciał podejść i dowiedzieć się, o co tak naprawdę chodzi odchodziła i tyle ją widział. Nigdy nie dała mu podejść bliżej jak na pięć metrów. Wiedział, że jest niska i ma jasne włosy. Profil o zadartym nosie i twardym spojrzeniu jakie widywał u innych kobiet w wojsku. A teraz siedziała przed domem jego rodziców w Atlancie. Tak po prostu.

Obserwowała go jak zaparkował pożyczony samochód przed domem, jak wysiadał z niego zarzucając torbę na ramię. Podszedł na odległość zwyczajowych pięciu metrów i zatrzymał się. Nieznajoma zeskoczyła z kamiennego murku, oddzielającego posesję sąsiadów od posesji Evansów i skróciła dystans o wyciągnięcie ramienia. Dopiero teraz zauważył, że miała na sobie ciemny mundur z krwistoczerwonymi lamówkami i jakimiś znakami wyszytymi na rękawie. Nie był pewien, ale wyglądało to na walczące dzikie koty.

By spojrzeć mu w oczy musiała unieść głowę. Spomiędzy kosmyków jasnych, niedbale przyciętych włosów o dziwnym niebieskim połysku spoglądały na niego badawczo dwoje niezwykle jasnych oczu koloru morskiej wody. Uśmiechała się krzywo, jakby niechętnie.
- Jestem Vilith Elaerion, kapral Straży Pałacowej Cesarstwa – odezwała się zanim zdążył nawet pomyśleć o tym, co chciałby powiedzieć natrętowi. Miała niski głos, dziwny akcent i jeszcze dziwniejszą angielszczyznę, którą trudno mu było zrozumieć. – Z rozkazu Cesarzowej przybyłam by sprowadzić wojowników z Ziemi.

W tej samej chwili wyciągnęła rękę i chwyciła jego ramię z taką siłą, jakiej się nie spodziewał po drobnej kobiecie. Nagle otoczyło ich oślepiające białe światło, a Tim poczuł jak traci grunt pod nogami.

Anglia

Wiele setek kilometrów od Atlanty, na innym kontynencie, Christopher Twinkle właśnie opuszczał gabinet specjalisty, którego polecił mu doktor Kanes. Sam nie wiedział jak powinien się odnieść do lekarza głów. Niewiele mu powiedział, znów kazał sobie opowiedzieć tamtą historię. Chris miał tego dość, chciał zapomnieć, a nie rozdrapywać rany. Szlag by trafił ich wszystkich! Nie byli tam, nie wiedzą jak to jest!

Szedł pustym szpitalnym korytarzem, majowe słońce wpadało przez rozwarte szeroko okna, łapiąc najlżejszy podmuch wiatru. Zatrzymał się przy jednym z nich i wyjrzał na zewnątrz. Przyszpitalny park był pełen drzew i krzewów by zapewnić wypoczywającym tutaj jak najwięcej cienia w upalne dni lata. Kręciło się tam kilka osób w białych kitlach oraz odwiedzający ze swoimi bliskimi, których można było wypuścić z oddziału zamkniętego. Szpital od czubków. Po prostu wspaniale.

Nie zwróciłby na to uwagi gdyby nie to, że złapał jego spojrzenie przeczesując wzrokiem okolicę. Śniady olbrzym wyróżniał się na tle zalanej słońcem ścieżki nie tylko swoim wzrostem, ale także dziwacznym ubraniem i przeszywającym spojrzeniem, które przyszpiliło uwagę Chrisa na dłużej. Wydawał się być znajomy, a jednocześnie nieznajomy. Gdzieś już go widział, był tego pewien.

Mężczyzna nagle wykonał ponaglający gest, tak jakby zapraszał Twinkle’a na dół. Kapitan sam nie wiedział dlaczego, ale nogi same poniosły go w stronę schodów, które pokonał wręcz w zawrotnym tempie, ściągając na siebie uwagę przechodzących pielęgniarek. Wypadł jak torpeda ze szpitala i biegiem skierował się w stronę parku. Na ścieżce zwolnił jednak i zaczął zastanawiać się dlaczego tak pędził.

Cień rzucony przez nieznajomego był olbrzymi, zresztą jak sam właściciel. Chris ledwie sięgał mu do ramienia, ale to nie był powód jego pośpiechu. Mężczyzna zamrugał i spojrzał jeszcze raz na twarz nieznajomego. Z bliska wyglądał jak Arab, choć kości policzkowe miał wyższe niż tamten. I uśmiech był łagodniejszy, niemal dobrotliwy.

- Kim do cholery jesteś? – spytał zaskoczony własną impulsywnością. Tamten położył mu rękę na ramieniu. Wydawało się, że świat poza nimi przestał istnieć i było tylko to narastające za olbrzymem białe światło, które powoli oślepiało Chrisa.
- Jestem Asmel – odpowiedział mu nieznajomy z akcentem, jakim posługiwali się mieszkańcy Afganistanu. Światło stawało się bardziej natarczywe, pochłaniając wszystkie kolory wokół. Chris miał wrażenie, że za chwile straci grunt pod nogami i spadnie w jakąś świetlną przepaść. – A ty, panie, pójdziesz ze mną.

Szkocja

„My home is my castle” mówi przysłowie, a Makbet całkowicie się z tym zgadzał. Jasne było więc, że nie będzie zbyt zachwycony jeśli jakiś ekscentryczny gość puka do twoich drzwi i bez zaproszenia wchodzi do domu, zachowując się przy tym tak grzecznie, że ma się wrażenie, że urwał się z innych czasów. Gość Makbeta właśnie taki był z tą tylko różnicą, że nie zapukał. On po prostu pojawił się w jego domu.

Zaczęło się to tego popołudnia, jak zwykle siedział w swoim gabinecie, próbując się skupić na swojej pracy, gdy nagle usłyszał trzask otwieranych i zamykanych drzwi i kroki w korytarzu. Zatrzymały się w połowie i Makbet słyszał tylko cichy szelest jakiegoś materiału. Ki czort? Włamywacze?

Niewiele myśląc na palcach podszedł do otwartych drzwi gabinetu i wyjrzał ostrożnie na korytarz. Mężczyznę, którego zobaczył naprawdę mógł nazwać ekscentrykiem. Odziany był w dziwne przebranie, ciemnogranatowe z krwistoczerwonymi lamówkami, a plecy i ramiona okrywał niedbale odrzucony szkarłatny płaszcz. Skórzane buty o długich cholewach zapinane były na srebrne klamry, zapewne ręcznej roboty. „Dziwny gość” pomyślał, a w tym samym momencie nieznajomy odwrócił się w jego stronę, uśmiechając się uprzejmie. Miał długie do ramion czarne włosy, orli nos i drwiące spojrzenie ciemnych oczu.

- Pan Makbet MacAlpin, jak mniemam – jego angielski nie był zły, ale dość staromodny. I jeszcze ten akcent, którego nie potrafił zidentyfikować. Francuski? Może rosyjski? – W takim razie możemy już iść. Cesarzowa oczekuje z niecierpliwością waszego przybycia, a to w złym guście kazać czekać damie.

Przez chwilę pomyślał, że ktoś robi sobie jakiś głupi żart. Ale coś w tym mężczyźnie sprawiało, że wziął całkiem serio jego słowa. Tylko gdzie mieli iść?

- Gdzie moje maniery! – wykrzyknął nagle jego niecodzienny gość i pokłonił się nisko. – Nazywam się Murion Sardossi, herbu Trzech Mieczy.

Zanim Makbet zdążył zareagować Murion podszedł do niego i chwycił go mocno za ramię. Nagły powiew zimnego, mokrego powietrza rozwiał jego włosy, uderzył w niego sprawiając, że stracił równowagę i zatoczył się w tył. W tym samym momencie ostre światło otoczyło ich, Murion wzmocnił uścisk na ramieniu i szarpnął MacAlpinem, któremu wydawało się, że zaczęli… lecieć.

Inne miejsce w Szkocji

To był ciężki poród, ale udany. Szczęśliwa matka wydała na świat zdrowe i silne cielątko, a Kate znów miała wrażenie, że dobrze odwaliła swoją robotę. Wprawdzie wszystko poszło niemal podręcznikowo, ale jej pacjentka nie chciała z początku współpracować.

Zmywając krew z rąk myślała o czekającej ją wizycie w Woodside Park. Z wizyty na wizytę było jej coraz ciężej i starała się unikać tych wizyt pod byle jakim pretekstem. Nie chodziło o to, że była złą córką. Po prostu wizyty tam…
- Pani O’Conner, jakiś chłopak czeka na panią na zewnątrz – właściciel gospodarstwa, do którego została wezwana wsunął głowę do stodoły. – Mówi, że musi z panią porozmawiać i to bardzo pilnie.

Zaintrygowana, próbowała wyciągnąć z niego coś jeszcze, ale ten zbył ją tylko stwierdzeniem, że obcy jest trochę… dziwny. Kate uniosła brwi i ruszyła w stronę podjazdu, gdzie zaparkowała swojego Jeepa. Faktycznie, chłopak był dziwny. Ubrany w ciemny uniform z jakimiś zwierzętami wyhaftowanymi na ramieniu wydawał się być przebierańcem albo wojskowym. Stał niedbale oparty o jej samochód, a kiedy zbliżyła się wyprostował się i ruszył w jej kierunku z wyciągniętą dłonią. Odruchowo uścisnęła ją czując pod palcami zgrubienia powstałe jakby od trzymania liny albo czegoś w tym stylu. Chłopak miał trochę lisią twarz, bystre zielone oczy, które teraz przybrały wyraz ironicznego triumfu, okolone jasnobrązowymi włosami.

- To było zbyt łatwe – mruknął cicho, nieudolnie próbując naśladować szkocki akcent. Pociągnął ją w swoją stronę i objął w talii, a ręka Kate natrafiła na rękojeść noża przy jego pasku. Niemal odskoczyła, przestraszona, ale wszystko wokoło spowiła oślepiająca biel, tak jakby ktoś nagle wyłączył wizję. Poczuła, że spada, więc mocno chwyciła się kurtki nieznajomego. Ostatnią rzeczą jaką zobaczyła zanim wszystko zalało to intensywne światło były walczące oceloty na wyszyte na rękawie kurtki.

Londyn

Sybilla Rajska od tygodnia powinna być już w Walii robiąc zdjęcia na potrzeby British Nature. Jednak wciąż coś ją zatrzymywało w mieście, nie mogła z niego wyjechać. Ciągle miała coś do załatwienia, coś się psuło albo po prostu nie mogła znaleźć dobrego połączenia. Tego dnia wstała rano z poczuciem, że wydarzy się coś niezwykłego. Była naładowana pozytywną energią i mimo, że nie miała w planach nic odkrywczego (ot, odebrać swój sprzęt fotograficzny z serwisu oraz pójść do biura po potrzebne jej papiery) to jednak czuła się tak, jakby miała dziś przenosić góry. To była słodka euforia.

Gdy tylko wyszła z domu wiedziała, że coś jest nie tak. Zamiast skierować się do serwisu skręciła w boczną uliczkę w stronę londyńskiego metra, które jednak ominęła wiedziona jakimś instynktem obrała kierunek na miejski park. Wydawało jej się, że ktoś tam na nią czeka i już cieszyła się na spotkanie z tym kimś. To było tak, jakby dawno go nie widziała.

I faktycznie, na małym zacienionym dziedzińcu z fontanną ktoś na nią czekał. Wydawał się być starym znajomym, którego nie widziała od lat. Przyspieszyła kroku i z uśmiechem na ustach szła mu naprzeciw. Miał zdumioną minę jak rzuciła mu się na szyję by uściskać jak dawno niewidzianego przyjaciela. Głupek. Przecież nie widzieli się od wieków!

- Ups, musiałem przesadzić – usłyszała w uchu jego chropowaty głos. Przyłożył dłoń do jej czoła. – Dziewczyno, nieźle ci namieszałem w głowie. Niedługo ci przejdzie.

Sybilla cofnęła się o krok i zamrugała zaskoczona. Właściwie co ona tu robiła z tym nieznajomym mężczyzną. Dlaczego właśnie lepiła się do niego jak mucha do pajęczej sieci? Zmieszanie musiało się odmalować na jej twarzy, gdyż usta nieznajomego poruszyły się nieznacznie jakby próbował się nie uśmiechać.

- No nic. Czekają już na nas, cukiereczku – stwierdził, chwytając ją mocno za ramiona. Sybilla szarpnęła się i krzyknęła, ale słowa wzywające pomocy porwał nagły zimny wiatr. Unosili się w powietrzu, a świat szybko bladł w fali najjaśniejszego białego światła jakie kiedykolwiek widziała.

Polska

Mężczyzna, który stał w jego własnym salonie miał postawę niedźwiedzia. Był szeroki w barach, dobrze zbudowany o twarzy poznaczonej bliznami i zmarszczkami. Była ogorzała od wiatru i słońca, a spod krzaczastych szarych brwi patrzyły nań czujne niebieskie oczka. Ryszard przez chwilę zastanawiał się czy na pewno nie pomylił mieszkań, a potem czy nie ma jakiś niezapłaconych rachunków.

Ale przybysz nie miał wyglądu komornika, ani jakiegoś mafijnego zabijaki. Może to wariat? Świadczyłby o tym wygląd jego włosów – to była strzecha szarych chyba wiecznie nie czesanych włosów. Chyba powinien zadzwonić na policję i zgłosić włamanie.

Już miał podejść do telefonu, gdy człowiek w końcu się odezwał. Jego kaleki polski przywodził mu na myśl rosyjskich imigrantów.
- Synku, nie robiłbym tego na twoim miejscu – ostrzegł go swoim głębokim głosem. – Grzecznie pójdziesz teraz ze mną albo po prostu cię do tego zmuszę.

Groźba wypowiedziana przez tego dziwoląga zabrzmiała naprawdę serio, więc nie pozostało mu nic innego jak tylko skiniecie głową. W sypialni chyba miał wiatrówkę, może mógłby obcego nią postraszyć? Jednak zanim zdołał zrobić choć tylko krok nieznajomy z majestatem płynącego lodołamacza ruszył przez pokój i ucapił go za rękaw kurtki.

Ryszard nawet nie wiedział, że w tym samym czasie inni przeżywali to samo co i on.

Finlandia

Tego wiecznie roześmianego wyrostka poznała jakieś dwa tygodnie temu kiedy przyszedł z rozciętą w ulicznej bójce wargą. Lena była lekarzem rodzinnym, ale jednocześnie była pierwszą osobą, do której się zwrócił. Pomogła mu, a jakże, przecież to jej obowiązek. Kiedy zakładała opatrunek kręcił się niespokojnie, strzelał oczami na boki. Gdy tylko się odsunęła uśmiechnął się wesoło i zaczął opowiadać jak do tego wszystkiego doszło.

Od tamtej pory odwiedzał ją regularnie, choć bez widocznego powodu. Po prostu wpadał na nią na ulicy, gdy robiła zakupy lub szła na lunch podczas przerwy w pracy. Był naprawdę miłym chłopcem o szczerym spojrzeniu. Nigdy jej nie powiedział ile dokładnie ma lat, zbywając ją swoim perlistym śmiechem i mówiąc, że na razie to nie ma znaczenia. Wszystko w nim było trochę dziwne. Czasami był bardzo poważny i dorosły, a czasami naiwny niczym dziecko. Opowiadał niestworzone historie i chyba zmyślił swoje imię. Twierdził, że nazywa się Minas. Lena podejrzewała, że miał problemy ze swoją psychiką dlatego uciekał w świat fantazji.

Tego wieczora przyszedł pod jej dom. Siedział na klatce schodowej niedaleko jej drzwi. Wchodziła obładowana torbami z zakupami i zapewne by go nie poznała przez ten dziwny uniform jaki miał na sobie, gdyby nie to, że zawołał ją po imieniu. Odwróciła się zaskoczona i o niemal wypuściła z rąk torby. W tym ciemnym wdzianku o krwistoczerwonych lamówkach wyglądał bardzo poważnie. Jedyną rzeczą jaka się nie zmieniła była biała chusta okręcona dookoła szyi niczym u przedwojennego pilota. Ciągle się uśmiechał, ale tym razem jego oczy były bardzo poważne.

- Pomożesz mi Lena? – spytał poważnie, odrzucając na bok wypłowiałe od słońca loki, które nadawały mu wygląd barokowego cherubinka. Jak zwykle mówił jej po imieniu, co ją czasem irytowało. Na litość Boską był przecież od niej młodszy!

- Oczywiście, że tak – odpowiedziała. – Masz jakieś kłopoty?
- Powiedzmy – jego odpowiedź była tak wymijająca, że zbił ją z tropu. – Wybierzesz się ze mną w podróż?
To było… zaskakujące. Co on sobie myślał?!
- Nie bądź niemądry, Minas. Co na to twoi rodzice?
- Hm… - zamyślił się jakby to było naprawdę poważne pytanie. – Myślę, że są ze mnie dumni. W końcu służba Cesarstwu to zaszczyt.

Ten dzieciak żył w świecie własnej fantazji bardziej niż myślała. Kilka razy wspominał o jakimś Cesarstwie, ale ignorowała to myśląc, że to tylko nastoletnie urojenia.

- Cesarzowa wybrała cię byś jej pomogła – wyjaśnił chyba źle odczytując wyraz jej twarzy. – Chciałbym byś ze mną pojechała. To bardzo ważne.
- No dobrze, dobrze – opowiedziała bojąc się go zranić. – Może najpierw wejdziemy i napijemy się herbaty?
- Nie ma czasu – jednym susem przebył te kilka schodków jakie ich od siebie dzieliło i złapał ją za ramię. – Musimy iść. Salerin nie będzie czekał wiecznie.

***

Pomieszczenie wyglądało jak wielka jaskinia gdzieś w górach Ameryki Południowej. Była wysoka, zimna i wilgotna. Jedynym źródłem ciepła było rozpalone wielkie ognisko, przy którym kręciła się jakaś wysoka szczupła postać. Oprócz trzasku płonących gałęzi słychać było spadające ze stalaktytów krople wody.

Odzyskali wzrok niemal jednocześnie, każde miało przy sobie tego dziwaka, który ni z tego ni z owego pojawił się w ich życiu. Widzieli swoje sylwetki w rozmigotanym świetle ogniska. Niektórzy mrugali chcąc się pozbyć mroczków sprzed oczu, niektórzy wciąż mrużyli oczy próbując dostosować się do panujących warunków. Towarzyszący im ludzie nagle pozarzucali im na szyje srebrne łańcuszki z zawieszonymi na nich podłużnymi kryształkami, które w półmroku jaskini jarzyły się nikłym blaskiem.

- To byście mogli zrozumieć wszystkich i by oni potrafili zrozumieć wasz język – wyjaśnił spokojnie towarzyszący Sybil mężczyzna. – Wybacz, że namieszałem ci tak w głowie. To było konieczne.

Górujący nad wszystkimi Asmel powiódł po zgromadzonych uważnym spojrzeniem zaciskając lekko usta. Na egzotycznej dla Europejskich oczu twarzy olbrzyma odmalowało się zdumienie, a nawet zwątpienie. Chyba nie tego się spodziewał.

- Witajcie Ziemianie – pozdrowił ich uniesioną dłonią i oszczędnym ukłonem. – Jesteśmy tutaj z rozkazu Jej Wysokości Cesarzowej, by sprowadzić wojowników z innego świata – przesunął wzrokiem po twarzach zebranych wokoło osób i wydawało się, że nagle zwątpił. – Jesteście tutaj, bo zostaliście wybrani spośród wielu miliardów światów, spośród nieprzebranego strumienia ludzi by pomóc prawowitemu władcy Cesarstwa. A my będziemy waszymi przewodnikami. Ja jestem Asmel, Kapitan Straży Pałacowej Cesarstwa, a to moi podwładni – Strażnicy Pałacu.

- Nie zaliczaj mnie do swojej rozwydrzonej zgrai, Asmel – warknął stojący przy ognisku mężczyzna. – Ja jestem tutaj z własnej woli, nie jestem związany z Cesarstwem i Cesarzową.

- Oprócz tego, że mieszkasz na jej ziemi, magiku – warknął niedźwiedzi człowiek.
- Zresztą – ciągnął dalej mag wskazując na przybyszy i uśmiechnął się drwiąco – oni nie wyglądają na zachwyconych i nie wyglądają na wielkich wojowników. Zapewne nimi nie są.
- Pies, wiedział o tym – mruknęła stojąca obok Tima Vilith. Minas położył rękę na jej ramieniu, uśmiechając się wesoło.
- To nie ma znaczenia – szepnął. – Zostali wybrani. Cesarzowa w swej mądrości nie popełniła by błędu.
- Spokój! – zagrzmiał Asmel i odwrócił się do Ziemian. – Wiem, że to dla was trudne do przyjęcia, ale nie można zmienić przeznaczenia. Szykujmy się wiec do drogi. Salerin, przestań się wreszcie obijać i sprowadź nas do domu.
Mag mrucząc coś pod nosem zniknął z pola waszego widzenia, a Strażnicy porozkładali się wokół ogniska ciekawie spoglądając sprowadzonych przez siebie ludzi.

Efcia 05-04-2010 22:20

W pierwszej chwili Jelena pomyślała, że ma do czynienia z jakimś niezrównoważonym psychicznie młodzieńcem, który dziwnym trafem w niej ulokował swoje uczucia. To by się nawet zgadzało. W końcu od jakiś dwóch tygodni ciągle się na niego natykała. Tak jakby ją śledził. Więc gdy spotkała go wieczorem pod swoim domem, gdy zwrócił się do niej po imieniu, o mało co nie dostała zawału. No może nie zawału, ale przez chwilę serce waliło jej jak szalone. Popatrzyła na jego młodą twarz. Później przenosząc wzrok na jego ubranie.
"Czyżby był członkiem jakiegoś klubu??" Pomyślała. "Tylko jakiego?? Wielbiciele Gwiezdnych Wojen noszą raczej białe stroje szturmowców."
Nastąpiła krótka wymiana zdań, po której Minas po prostu rzucił się na nią.
"A wygląda tak niewinnie." Zaświtało w jej umyśle.
Chyba bardziej przerażona była atakiem ze strony chłopaka niż tym co się później stało. A gdy ponownie poczuła grunt pod nogami niepewnie rozejrzała się dookoła. I ze zdziwieniem odnotował, że stoi w jakieś grocie. Spojrzała na swoje ramię i na rękę, która wciąż na nim tkwiła.
- Co ty sobie w ogóle wyobrażasz?? - Warknęła głośno do Minasa wyrywając się mu jednocześnie z uścisku. Wprawdzie niezbyt mocnego, ale zawsze uścisku, który bądź co bądź ograniczał jej swobodę ruchów.
Kiedy młodzieniec zarzucił jej na szyję łańcuch potraktowała to jako atak na swoją osobę. W wyćwiczony sposób chwyciła nadgarstek chłopaka i przy pomocy znanych sobie technik rzutów i dźwigni posłała młodziana na glebę, upuszczając przy tym torby z zakupami, które właśnie niosła do domu. Z papierowych toreb wysypało się kilka jabłek, które potoczyły się pod nogi zgromadzonym. Z jednej z nich zaczęła wyciekać czerwona ciecz. I wypadło dwie tabliczki czekolady.
Jelena nadal stała wypatrując ewentualnych znak ataku ze strony obcych. Minas tym czasem podniósł się i otrzepał. A na znak dobrej woli zebrał kilka z jabłek i podał jej dziewczynie.

"Witajcie Ziemianie. A to dobre. Co to Star Trek?? Czy inne Gwiezdne Wrota??" Przebiegło jej przez myśl gdy najwyższy z obecnych mężczyzn przywitał ich.

Pani doktor uspokoiła się trochę. Chłopka odsuną się nieco od niej, co podświadomie potraktowała jako sygnał iż nie dąży do konfrontacji. Przyjęła od niego również jabłka i zaczęła zbierać resztę swoich rzeczy.

Wysłuchawszy wymiany zdań miedzy dziwacznie ubranymi ludźmi i przyjrzawszy się tym, którzy byli ubrani normalnie, powzięła decyzję.
"Dobrze. Zagram w tę ich dziwaczną grę."

- Poproszę jeszcze raz. I to od początku. Bo się pogubiłam. - Patrzyła się na tego, który przedstawił się jako dowódca.
"Co to za jakiś Reality Show??"

Kelly 05-04-2010 22:29

Jeden, który wydawał się najważniejszy, niestety wyszedł zanim zdążył mu powiedzieć parę słów do zasmarkanego słuchu. Widać średnio lubiany, przez innych. Przynajmniej sądząc po wyskoku tego niedźwiedziowatego. Co prawda ubierał się śmiesznie, jak na doktora, pozostali zresztą także, ale to nie było teraz ważne. Znacznie istotniejszą kwestię stanowiło, co za zasmarkane prochy dała mu ta spryszczenia na lewym policzku pielęgniarka. Bo że to były witaminy, to nawet dziecko nie uwierzyłoby.
"Chyba że … " przebiegła mu myśl szybka niczym błyskawica, iż mógł naprawdę zwariować. Szybko jednak odrzucił owa tezę, zdając jednak sobie sprawę, że żaden psychol za psychola bynajmniej się nie uważa, istniejąc w jakimś swoim wyimaginowanym świecie. Ale od takiego założenia trudno rozpocząć jakiekolwiek sensowne działanie. Ponadto, jakby nie było, znaleźć się nagle wśród gromady jakichś dziwacznych odmieńców gadających coś na temat cesarstwa i jakiejś cesarzowej. Spóźnili się ponad pół wieku. Jakby nie było, Elżbieta II nie nosiła tytułu Cesarzowej Indii, który kiedyś przyjęła Jej Wysokość Wiktoria, później zaś jej potomkowie do 1947 roku, kiedy to Perła Korony uzyskała praktyczną niepodległość, co zostało potwierdzone w 1950.

"Hm … " rozważał "może to badanie? Taka próba, czy naprawdę wszystko działa?"
To miało sens. Stawiali go naprzeciw jakiejś fantasmagorii sprawdzając reakcje? Tak. Jeszcze kolejna chwila zastanowienia utwierdziła Chrisa. Niewątpliwie badali go, bo co innego mogła oznaczać dziwaczna szopka.

Ktoś właśnie dostał po pysku od jednej z kobiet, ale niespecjalnie się przejął gierkami.
- Przepraszam doktorze – zwrócił się niedźwiedziowatego człowieka, który wydawał się być po Asmelu najważniejszą personą w tym towarzystwie – wiem, że zrobiliście te szurnięte badania dla mojego niby-dobra, ale czy nie moglibyśmy po prostu uznać, że sprawa została załatwiona pozytywnie. Podpiszcie jedynie, że pacjent wydal się cały i nie daje się nabrać na całą idiotyczną gierkę. A ponadto, czy można stąd zadzwonić na miasto? Bylem umówiony z kumplami – zdecydowanie postanowił, że nie da im tej satysfakcji. Nie był wariatem i nie da się wrobić, szczególnie, że brali go za jakiegoś matoła prowadząc dziwne gierki. Owszem wiadomo, psychiatrzy musieli go sprawdzić po … tak, musieli. Jasne. Ale naprawdę, w tak idiotyczny sposób robiąc jakiś teatrzyk?
Mężczyzna spojrzał na niego podejrzliwie.
- Doktorze? Co to do cholery jest? Złe duchy cię opanowały czy co? – tamten zrobił się lekko czerwony ze złości. – Nikt nie chce cię zrobić na szaro. To co powiedział Asmel to najprawdziwsza prawda. I do twojej wiadomości jesteśmy pośrodku niczego. Magik nas wyprowadził gdzieś, gdzie jakieś dobre drgania są czy jakoś tak. A kumple poczekają.

"Oczywiście" pomyślał, zresztą tych kumpli wymyślił tylko tak, dla bajery, ażeby tylko pozwolili mu się dostać do telefonu "a świstak siedzi i owija je w te sreberka. Idioty sobie szukają" ocenił "ale skoro tak, poszukają szmat czasu."

- Jasne, jasne. Rozumiem, ale skoro wasz szef sobie poszedł – stwierdził głośno - to moglibyśmy przestać na chwilę udawać. Za grzyba nie wiem, po co te zabawki. Każdego tak traktujecie po powrocie z Afganistanu?
- A co to jest Afganistan? – zapytał zaciekawiony tym dziwnym stwierdzeniem.
Naprawdę przesadzali. Nawet pomyleńcy mogli słyszeć cokolwiek na temat Afganistanu. Jakby nie było. Telewizję wypełniały przekazy z tamtego dotkniętego wieczną wojna kraju.
"Popełnili błąd, hehe" Chris uśmiechnął się, ale nie parsknął facetowi sardonicznie, tylko skomentował.
- Panie doktorze, jaja pan sobie robisz? Naprawdę rozumiem, że badania są potrzebne i szlag trafił, zadźgałem tamtego kawałkiem szyby, ale bez jaj. To był Talib, brudny zapchlony Talib, który ściął głowę kapralowi i wcale nie miał lepszych zamiarów wobec nas. Podpiszcie mi po prostu papier i dajcie wrócić do jednostki. Czy to tak dużo?
- Te, Zilacan, on chyba jest żołnierzem – odezwała się nagle jedyna wśród przebierańców kobieta. – Słyszałam jak w obozie jak o tym mówili. Afganistan to takie małe piekiełko. Ciągle się tam z kimś piorą po pyskach.
- Dobrze wiedzieć – odparł zagadnięty, drapiąc się po głowie. – Słuchaj, my sobie naprawdę nie robimy żartów. To poważna sprawa, a na głowę nie chorujesz. Jasne, że zaciukałeś tego tam… taliba. Albo ty albo on. Tym razem ty wygrałeś.
"Aha, teraz chcą mnie wziąć na niby-kumplostwo" ocenił uśmiechając się krzywo, niczym kanarek zgwałcony właśnie przez kota. "Tyle dobrze, że przyznali, iż nie zwariował. Widocznie reakcja była prawidłowa. Zresztą tylko dziecko dałoby się nabrać na jakieś pierdoły, które usiłowali mu wcisnąć." Ponadto dowiedział się, jak ten niedźwiedziowaty ma na imię, czy nazwisko. Plakietek wizytówkowych nie mieli, ale Zilacan? To chyba jakieś meksykańskie, czy hinduskie. Właściwie rzeczywiście wcale nie musiał pochodzić z Europy przecież. Brytyjskie imperium przyjmowało wielu cudzoziemców. Zarówno oni, jak ich potomkowie, nieraz udowadniali swą wierność Anglii.
- OK - powiedział głośno. - Jasne, macie swoją robotę. Cóż, wszyscy musimy udawać Greka, choć jasne, ze to kompletnie niepotrzebne. Jak rozkaz to rozkaz.
Zilacan i kobieta wymienili rozbawione spojrzenia, a niedźwiedzi poklepał Chrisa po ramieniu.
- Jeszcze się przekonasz.

Cóż, ten niedźwiedziowaty okazał się służbistą. Pomyślał, że może któryś ze statystów okaże się nieco miększy. Przynajmniej na takich wyglądali.
- Dużo wam za to płacą? - zapytał stojącą obok niego młodej kobiety. Ładnej, ale obecnie średnio go to interesowało. Zdecydowanie wolałby dostać kwitek oraz powiedzieć im: hasta la vista, baby. - A może robicie to w ramach jakichś badań?
- Jakich badań?! - sprawiała wrażenie jakby za chwilę miała zacząć krzyczeć lub wybuchnąć płaczem. Ewentualnie obie możliwości w tym samym czasie.
- Nic z tego nie rozumiem... To musi być jakaś halucynacja. Mnie tu nie ma, ciebie tu nie ma, ogólnie nic nie ma, a ja w najlepsze leżę sobie w łóżku... Kim pan właściwie jest?
- Tak tak, jasne, nie ma. Idź spać. W łóżku. Pewnie - ewidentnie świetnie grała. Niczym zawodowa aktorka, ale postanowił, ze nie da się wziąć takimi sztuczkami.
Wzięła głęboki oddech. Nie było pewne czy po to by się uspokoić czy zebrać odwagę do stawienia czoła ewentualnemu realizmowi sytuacji.
- Poza ewentualnym porwaniem przez szaleńców z zakładu zamkniętego nie znajduję innego racjonalnego powodu dla którego wszyscy się tu znaleźliśmy. Ogólnie nie znajduje tu niczego racjonalnego... Cesarzowa.. To brzmi jak majaki albo.. Ukryta kamera?�-
Zaczęła rozglądać się wokoło. Jednocześnie nerwowo wycierając dłonie w granatowy materiał spodni.
- Nie, szanowna pani. Nie ze mną takie numery. Ten oddział dla psychicznie chorych jest rzeczywiście nietypowy, ale jasny gwint, nie jestem wariatem, toteż darujcie to sobie, co nie?
- Może popytałbyś innych zamiast uwieszać się na mnie? W ogóle skąd ten pomysł że cokolwiek wiem na ten temat? Czuje się bardziej skołowana niż na cholernej karuzeli. - Uniosła dłonie do skroni i nerwowymi ruchami zaczęła je sobie rozmasowywać. - Napiłabym się Redbulla. Przepraszam, nie powinnam na pana tak naskakiwać. Zwyczajnie ta sytuacja... To po prostu nie może być prawdziwe, a wygląda że jest. Nie żeby przeszkadzała mi wyprawa do jakiegoś baśniowego świata, o ile ten świat jest baśniowy... Nie, co ja plotę... Może zapytasz kogoś z nich? - Ruchem dłoni wskazała na krzątających się wokoło nieznajomych. - Jestem pewna że przynajmniej część z nich wie coś więcej na ten temat.
- OK, tak właśnie planuję zrobić. Natomiast cóż, jesteś świetna, ale miałem nadzieję, że wreszcie ktoś powie mi, po co wam ta cała zasmarkana szopka

- A ty, kolego? Może ty wreszcie powiesz, w co gracie? - spytał następnego faceta, sprawiającego wrażenie twardziela.
- Nie wiem co tu jest grane i nie wiem, co to za ludzie. Wspomniałeś o Afganistanie. Gdzie służyłeś? - Tima zaciekawił monolog, jaki przed chwilą ten facet wypluł z siebie. Wyglądał, jakby nie miał wszystkiego w głowie po kolei, albo po prostu udawał, ale ta wzmianka o Talibach go zaintrygowała.
- Special Reconnaissance Regiment z Credenhill. Przecież wiecie. Macie to wszystko w papierach.
- SRR, no proszę. Jestem Tim - podał facetowi rękę. - Pierwszy Operacyjny Oddział Sił Specjalnych, widzę, że byliśmy w tym samym piekle. Możesz mi powiedzieć, o jakich papierach mówisz? - nadal nie za bardzo wiedział, o co biega temu gościowi.
- No tych, które pozwolą mi wrócić do jednostki - uścisnął dłoń faceta. - Potwierdzenie, że nie zdurniałem. Sam widzisz, że nie uwierzyłem w te dziecinady, które usiłujecie mi wcisnąć. Hm, wiedziałem że siły specjalne zatrudniają psychiatrów, ale do tej pory nie miałem jeszcze przyjemności być tak maglowany, jak to robicie. Naprawdę każdego tak sprawdzacie - zaciął się nieco - wiadomo, po takich wydarzeniach, jak moje?
- Wybacz nie wiem o czym mówisz. Sam chciałbym wiedzieć gdzie jesteśmy, podobnie - ręką wskazał pozostałych - jak oni wszyscy, bo jakbyś nie zauważył wyglądają na równie zdezorientowanych jak ty. - Zachowywał się, jakby Chris ze swoją gadką zaczął go irytować, jakby wszyscy byli w trudnej sytuacji, a Brytyjczyk myślał, że to jakaś cholerna podpucha. Postanowił to sprawdzić, rzucając w eter pytanie. - Kim i skąd jesteście? Może ja zacznę, Timothy Evans, Atlanta, Stany Zjednoczone. Teraz Wasza kolej.
- Kapitan Chris Twinkle, Royal Army - to przypominało mu zebranie Towarzystwa Anonimowych Alkoholików. Wszyscy się przedstawiali, ładnie opowiadali, jakie mają problemy. Tylko naprawdę, jeżeli mister Evans chciał, by Chris uwierzył w takie cuda przypominające "Władcę pierścieni", czy inne jakieś ... nieważne, przecież takie rzeczy się nie zdarzają. Jeżeli jednak się zdarzają, to niech to gęś kopnie. Oznaczało to, że Azja mogła się wydać przy tym wszystkim całkiem sympatycznym miejscem.

- Jelena Metsänkylä, Finlandia. - Westchnęła ciężko stojąca z boku młoda kobieta o niebanalnej urodzie. Ta, która wcześniej spuściła manto kolesiowi. Na jej nazwisku możnaby połamać język. - Obawiam się, że prawie wszyscy uczestniczymy w tym dziwnym reality show. Na takich samych zasadach.

Midnight 06-04-2010 14:43

Nowy dzień przywitała z uśmiechem na ustach, którego nie zdołała zetrzeć ani wczesna godzina ani całotygodniowy ciąg niepowodzeń. Powinna być zdenerwowana, w podłym nastoju, ewentualnie gniewnie przerzucać ciuchy w szafie klnąc przy tym pod nosem. Nic z tego. Nucąc sobie w najlepsze jakiś wesoły kawałek zasłyszany przypadkiem nie wiadomo gdzie, wirowała po pokoju co raz zmieniając garderobę. Gdyby nie to, że żółty kolor nie znajdował się na liście jej ulubionych jeżeli chodzi o garderobę, zapewne wyszłaby na miasto ubrana niczym dorodna cytrynka. Na szczęście jej dziwna, euforyczna energia ograniczyła się na tyle, że dziewczyna zdołała ubrać się w miarę po ludzku. Granatowe spodnie z delikatnej bawełny całkiem nieźle komponowały się z błękitnym topem bez rękawów ozdobionym małymi stokrotkami. Czarne włosy zostawiła rozpuszczone dochodząc do wniosku że wspaniale komponują się z jej humorkiem. Jeżeli wszystko pójdzie dobrze, a przecież nie może pójść źle w taki dzień, uda się jej odebrać sprzęt, który dwa dni temu z niewiadomej przyczyny odmówił współpracy. Zostanie więc tylko odebrać ten przeklęty plik papierków, które miały zostać przesłane faksem do hotelu w Cardiff. Miały, ale z racji gigantycznego pecha trwającego przez cały tydzień, mogła je odebrać osobiście. Skoro mogła to po co wysyłać. Tadam... Kolejna rzecz do załatwienia na jej głowie. Na szczęście ostatnia i będzie wreszcie mogła wyrwać się z miasta.
Midnight najwyraźniej wyczuwając pozytywne wibracje wysyłane przez jej współlokatorkę, bo zdecydowanie nie panią czy właścicielkę, na to kotka była zbyt dumna, przydreptała i mrucząc zaczęła ocierać się o nogi.

- No no, jaśnie pani, co pani sądzi o tym ślicznym dniu? - Wymruczała do zwierzaka jednocześnie pochylając się i podnosząc futrzaka na wysokość twarzy.
- Bo ja myślę że ma w sobie nieco magii, dzięki której już niedługo, a najlepiej jeszcze jutro, znajdziemy się w przytulnym hoteliku z dala od Londyńskiego tłoku. Co pani na to? Może uczcimy go zaraz na samym początku wielką miską mleka i puszką tuńczyka? Hmm?



Godzinę później, pożegnawszy pupilkę buziakiem w chłodny nosek i obietnicą kupienia nowej zabawki, zarzuciła na siebie biała wiatrówkę i włożywszy wygodne adidasy zamknęła za sobą drzwi mieszkania. Ruszyła przed siebie lekko tanecznym krokiem oddychając pełną piersią świeżym, o ile można je było takowym nazwać, powietrzem. Nie obrała jednak drogi którą planowała. Miast ruszyć w stronę przystanku z którego zazwyczaj jeździła i z którego autobus 214 zwykle dowoził ją pod same drzwi serwisu Fuji, wybrała przeciwny kierunek. Mijając stację metra nabrała przekonania, że ktoś na nią czeka. Musiał bo w innym wypadku po co miałaby pchać się do parku o tej porze? Im bliżej było miejsca spotkania tym jej przekonanie nabierało mocy, a osoba z która miała się spotkać stawała się bliższa. Nie potrafiła powiedzieć jak miał na imię czy kiedy się poznali, nie przeszkadzało jej to jednak w rzuceniu się mu na szyję. Reakcja zdecydowanie nie pasująca do jej osoby, jednak nie widzieli się tak dawno i byli tak dobrymi przyjaciółmi że lekki odskok od zwyczajów nie powinien dziwić ani jej ani tym bardziej jego. Najwyraźniej jednak musiała nieco zbić go z tropu swoim zachowaniem. Odpłacił się jej w chwilę później, słowami które z kolei obudziły w niej niepokój. Skąd ona go właściwie znała? Znała? Nie, raczej nie, ale... Kolejne słowa bynajmniej nie poprawiły jasności myślenia. Czekają? Kto? Gdzie? Mocny uścisk mężczyzny wyrwał z jej gardła instynktowny krzyk o pomoc. Krzyk całkiem bezowocny gdyż niemal natychmiast pochłonięty przez wiatr.


Jaskinia w której się znalazła nie różniła się zbytnio od innych które miała okazję zwiedzać. Zimno jakie w niej panowało sprawiło że odruchowo otuliła się ramionami. W jej głowie, wielkimi i lśniącymi czerwienią literami, znajdował się ogromny napis:
Gdzie ja do cholery jestem i kim są ci ludzie?!
W jaskini nie była bowiem sama. Właściwie miała wrażenie jakby ktoś wcisnął ją w tłum zdezorientowanych, poddenerwowanych i przestraszonych istot. Raz po raz zaciskała dłoń na krysztale który został jej podarowany przez nieznajomego, za którego sprawą się tu znalazła. Nie wiedziała dlaczego ale jego widok w jakiś dziwny sposób dodawał jej otuchy. Chociaż nie, otucha była tu nieco zbyt wygórowanym słowem. Ot, widok tego mężczyzny sprawiał że zamiast skupiać się na negatywnych stronach sytuacji, starała się przywołać naturalną dla niej ciekawość nowych miejsc, niekoniecznie ludzi.
Zadania bynajmniej nie ułatwiał jej facet, który ni z gruszki ni z pietruszki przyczepił się do niej ze swoimi pytaniami i wyrzutami. Czy ona wyglądała jak ktoś dobrze poinformowany? Może miała nad głową napis "Informacja"?! Sama chciałaby cokolwiek z tego zrozumieć jednak nie rzucała się na innych i nie wypytywała ironicznym tonem z marszu odrzucając każdą odpowiedź jako kłamliwą. Do diabła, miała ochotę trzasnąć faceta w twarz. Naturalnie nie zrobiła tego i znając siebie nigdy nie zrobi. Szkoda.
Rozglądając się wokoło próbowała nieśmiało nawiązać z kimś kontakt. Nie z wszystkimi, nie od razu, ale z kimś kto nie rzuci się na nią niczym głodny wilk na bezbronną owcę. Nie była pewna co sądzić o tym wszystkim. Nie chciała wypytywać nieznajomego który, o ile to możliwe, zaczarował ją i ściągnął w to miejsce. Chyba nie była jeszcze gotowa by stawić czoła ewentualnej prawdzie tego wszystkiego. Póki co wolała wersję ze snem, względnie halucynacją. Była bezpieczniejsza dla tej części jej samej która rządziła się prawami realizmu. Na razie...

- Sybilla Rajska, Londyn. - Nieco niepewnie odpowiedziała na wezwanie Timothego.
- Czy nikt z was nie brał pod uwagę że to się może dziać naprawdę? Nie mówię że tak ani.... - Wzruszyła ramionami.
- To tylko taka głupia myśl, zapomnijcie.

Czując że kompletnie się zbłaźniła, co nie powinno mieć znaczenia jeżeli to tylko sen, podeszła nieco bliżej do ogniska rzucając przy okazji słaby uśmiech w kierunku znajomego nieznajomego. Pomyśleć że ten dzień zaczął się dla niej tak wspaniale.

Stojący niedaleko niej wysoki mężczyzna obrócił się w jej stronę.
- Makbet MacAlpin - przedstawił się. - Szkocja - dodał. Biorąc pod uwagę nazwisko całkiem niepotrzebnie.
- Taka możliwość zawsze istnieje - odpowiedział na wcześniej postawione pytanie.

Odwróciła się do niego z jawnym niedowierzaniem wymalowanym na twarzy.

- Tak myślisz czy tylko się nabijasz? - Zapytała wprost.
- Właściwie... Co o tym wszystkim sądzisz? Sądzicie? - Dodała zwracając się również do pozostałych.

"Są na ziemi i niebie rzeczy..." - przemknęło mu przez głowę. Nie powiedział tego na głos, bo pewnie faktycznie Sybilla pomyślałaby, że z niej kpi w najlepsze.
- To jedna z wielu możliwości... Może to być sen, objaw szaleństwa, ciekawy tajny eksperyment jakiegoś rządu, zabawa w ukrytą kamerę.

- Wolałabym żeby to się wreszcie wyjaśniło, a najlepiej żeby wszystko wróciło do normy. Nie żebym miała coś przeciwko magicznym wyprawom, cesarzowym czy odkrywaniu innych światów. Tyle tylko, że wolałabym aby mnie ktoś wcześniej zapytał o zgodę. -
Odwróciła się ponownie w stronę ognia.
- Ciekawi mnie również jaki to, co się z nami teraz dzieje ma wpływ na nasze normalne życie.

Minty 06-04-2010 15:56

Ryszard powoli otwierał oczy. Jeszcze zanim uniósł powieki czuł, że coś przestało być tak, jak powinno. Nagle ucichł szum przejeżdżających samochodów za oknem, zrobiło się chłodniej, a i ta dziwna, swojska atmosfera własnych czterech ścian też jakoś odchodziła w niepamięć.

Zostałem porwany? W dzisiejszych czasach? W biały dzień? Nie, to nie jest możliwe. Ten wariat musiał mieć jakieś inne plany. A może mam z kimś na pieńku? Z kimś naprawdę wrednym.
Pytania przewijały się przez głowę mężczyzny.

Po kilkunastu sekundach rozmyślania nie było już innego wyjścia, jak zdecydowanie otworzyć oczy i rozeznać się w sytuacji. Ryszard pełen niepewności, a nawet strachu, do którego jednak za nic w świecie nie chciał się przed sobą przyznawać, uniósł powieki. To co ujrzał przeszło jego najśmielsze oczekiwania.
Polak nagle, bez żadnego ostrzeżenia przeniósł się ze swojego salonu w centrum Wrocławia do... właśnie, gdzie? Ryszard wiedział jedynie, że znajduje się teraz w jakiejś ciemnej jaskini, pośród dziwacznie odzianych ludzi. To miejsce nie wydawało się być bezpiecznym. Mężczyzna, który prawdopodobnie stał za tym wszystkim, a na pewno był winien pojawienia się tutaj Ryszarda, wcisnął Polakowi jakiś łańcuszek na szyję. Rysiek otumaniony jeszcze swoim poprzednim odkryciem nawet nic nie odpowiedział, tylko nerwowo skrzyżował ręce na piersi, aby ukryć drżenie dłoni.

Spokojnie, to nie może być nic nienormalnego. Pewnie jakiś chory żart, albo jakiś telewizyjny show, zwykłe dyrdymały, ot co! Ale dlaczego tak się denerwuję? Jasny gwint, muszę coś ze sobą zrobić. Jak ja wyjdę w telewizji, kiedy będę się trząsł jak osika? Ogarnij się, człowieku!

Niewątpliwie kubeł zimnej wody, albo co najmniej energiczny policzek byłby w tej chwili zbawienny dla Ryszarda. Niestety, mężczyźnie musiał wystarczyć właasny zdrowy rozsądek i opanowanie.

- To byście mogli zrozumieć wszystkich i by oni potrafili zrozumieć wasz język – powiedział jeden z dziwacznie ubranych, będących chyba organizatorami całej tej szopki.
- A co to ma niby być, hiper szybki tłumacz, którego jeszcze nie ma na rynku? Tylko dlaczego wygląda jak zwykły wisiorek? - zakpił pod nosem Ryszard, kiedy już nieco otrzeźwiał.
Wszystko tutaj wyglądało jak na jakimś chorym larpie, gdzie gracze za bardzo wcielają się w swoje role, a ponadto porywają zwyczajnych ludzi, aby mieć większą frajdę.
Cesarzowa? Ziemianie? Magik? Te określenia wskazywały na to, że ludzie stojący przed nim wcale nie są normalni. Na razie lepiej było przytakiwać.

A co, jeżeli to nie jest żadne porwanie, tylko jakaś telewizyjna zabawa? No tak, wszystko jasne. Jakiś dureń z klubu zapisał mnie do tego przez internet i ciach. Zabierają mnie z domu do jakiejś jaskini, pewnie gdzieś, gdzie nie ma nawet zasięgu w komórkach. Założę się, że siedzę teraz w opuszczonej sztolni, albo jaskini, jakich pełno po całych Sudetach. Trzeba zachować dobrą twarz.

Ryszard ukradkiem zaczął rozglądać się za kamerami, jednak w obliczu dzisiejszej technologii... Co mogły zdziałać ludzkie oczy w poszukiwaniu sprzętu, jakim dysponują takie programy? I jeszcze ten półmrok... Raczej nie było sensu dłużej wytężać wzroku.
Chwile mijały i mijały, a Ryszard nadal nie bardzo orientował się z kim w ogóle przyszło mu siedzieć w tym niecodziennym pomieszczeniu.
Grupka siedmiu osób odzianych w te dziwaczne stroje to zapewne opłaceni aktorzy. Patrząc na nich Ryszardowi samo narzucało się pytanie: Skąd oni ich wytrzasnęli?
Mężczyzna od razu spojrzał na stojącego obok niego starca. Wyglądał jak jakiś wariat, poszkodowany umysłowo przez wojnę kombatant. Jego twarz była obrazem wielu trosk i znojów, ale wyrażała również nieokreśloną dumę i pewność siebie. Aparycja bramkarza z klubu nocnego, oraz te potargane wiatrem włosy... To wszystko nadawało mu bajeczny wygląd rycerza, który w wiecznym poświęceniu broni swego władcy i granic swojej ojczyzny.
Kiedy Ryszard przyjrzał się już mężczyźnie stojącemu obok niego, przerzucił swój wzrok na najdziwniejszego i największego z domniemanych aktorów.

Jezus, Maria! Gdzie dzisiaj rodzą się tacy ludzie? I ten facet nie jest bokserem, tylko jakimś tam kiepskim aktorem grającym w tandetnych projektach... Drugi Valuev jak nic!

Pośród aktorów znajdowało się jeszcze kilka osób, jednak Czereśniowiecki zwrócił uwagę na niewielką kobietę znajdującą się kawałek od niego. Jasnowłosa postać o ciekawych rysach twarzy wzbudzała w nim niemałe zainteresowanie, jednak myśl o byłej narzeczonej, Julii, szybko ostudziła w nim te miłosne zapały.

Po błyskawicznym zlustrowaniu wyglądu co ciekawszych postaci z grona, jak nazywał ich w duchu Ryszard, aktorów, przyszedł czas na zorientowanie się w tym, z kim Czereśniowiecki w ogóle znalazł się w tym całym teatrzyku.
Pierwsza osoba, na jaką spojrzał Polak zdawała się być wojskowym, a przynajmniej słowa, które wykrzykiwała wskazywały na słuszność tej teorii. Mężczyzna był wysoki i miał ciemne włosy. Półmrok nie pozwolił Ryszardowi przyjrzeć mu się dokładnie, jednak jego twarz wydała mu się jakaś dziwna. Jakby to, co mówił o swoich przeżyciach w Afganistanie było całkowitą prawdą, a sam mężczyzna był osobą, która rzeczywiście przeszła w swoim życiu wiele złego. Żołnierz przedstawił się jako kapitan Chris Twinkle i twierdził, że jest Anglikiem.
Kolejną osobą była młoda kobieta, Finka Jelena Metsänkylä . Byłą to osoba o niewątpliwie przyjemnej dla oka fizjonomii, a jak się dodatkowo okazało również o nietuzinkowej mentalności. W ciągu zaledwie kilku minut od zjawienia się tutaj ta kobieta zdążyła zaatakować już fizycznie bogu duch winnego, młodego chłopca stojącego obok niej. A to już robiło niemałe wrażenie.
Ryszard nie musiał się długo długo rozglądać, aby ujrzeć kolejną osobę. Timothy Evans, tak się przedstawił. Z jego słów wynikało, że i on jest żołnierzem, jak twierdził, pochodzącym ze stanów.

No proszę, mamy tutaj samych wojaków... Zaraz się okaże, że to jakiś quiz militarny, a ja, ekspert w tej dziedzinie pośród moich znajomych, nie będę miał z nimi żadnych szans... Porażka.

Dalej w grocie znajdowały się jeszcze trzy osoby. Dwóch mężczyzn i jedna kobieta, która zdecydowanie źle znosiła takie sytuacje, jednak ciemność nie pozwoliła Ryszardowi na dokładne przyjrzenie się ich twarzom. Wiedział jedynie, że kobieta ma długie, gęste, ciemne włosy, a mężczyźni kolejno: jasne, przystrzyżone i opadające na twarz, ciemne pofalowane kosmyki. Każdy z nich był szczupły i żadne nie zdążyło jeszcze podać swojego imienia.
Ryszard po chwili zdał sobie sprawę z tego, że podróż tutaj mogła trwać nawet kilka dni. W końcu wcale nie musieli znajdować się gdzieś w Sudetach. Po bliższym przyjrzeniu się otoczeniu, Polak doszedł nawet do wniosku, że znajome mu jaskinie wcale nie wyglądały podobnie...

Ten stary na pewno odurzył mnie jakimś eterem i przewiózł mnie tutaj. Ciekawe, ile to trwało i gdzie w ogóle jestem... Wypadałoby zawiadomić rodzinę i znajomych. Pewnie będą się martwić. A dzieciaki w klubie? Właśnie zbliżał się mecz ćwierćfinałowy. Wszystko szlag trafił. Niech no tylko złapię tego, który zrobił mi taki piękny kawał...

W tym momencie kolejka przedstawiania się trafiła i zatrzymała się na Ryszardzie. Mężczyzna chwilę walczył ze sobą, aby nie oznajmić zebranym, że pochodzi z Nibylandii, a na imię mu Earl, jednak uznał, że skoro reszta postanowiła się przedstawić, to i jemu wypada podać im swoje nazwisko.
- Ryszard, a w zasadzie to Rysiek Czereśniowiecki. Pochodzę z Polski – zakończył z wymuszonym uśmiechem.

Kerm 06-04-2010 18:34

Makbet przeczesał palcami ciemne, niesforne włosy. Gest ten nie wpłynął zbytnio na wygląd owych włosów, a jeszcze mniej na pomysły, które jak na złość krążyły gdzieś na pograniczu świadomości i podświadomości, za nic w świecie nie chcąc się sprecyzować.
Nie pierwszy raz, nie ostatni.
Muza, kapryśna jak większość kobiet, nie była panienką na telefon. Lubiła go jednak na tyle, że był pewien, iż w krytycznej chwili przybędzie na pomoc i nie zostawi go na tak zwanym lodzie.
Uśmiechnął się, lecz uśmiech zniknął niczym starty gumką gdy do uszu Makbeta dotarł dźwięk otwieranych i zamykanych drzwi. Bez wątpienia nie był to nikt ze służby. Ci mieli wolne do jutra.
"Gość w dom, Bóg w dom" jak mawiano w niektórych mniej cywilizowanych stronach świata, witając każdego solą, chlebem, wodą (jeśli rzecz się miała na pustyni).
"Gość nie w porę..." mawiano w krajach zaliczających się do kręgu cywilizowanych.
Makbet nie przepadał za nieproszonymi gośćmi, zakłócającymi porządek dnia, ale nawet w takim przypadku nie odmawiał gościny. W tych rejonach stale jeszcze obowiązywały te mniej cywilizowane zasady. Chociaż, prawdę mówiąc, wolałby, żeby ten ktoś wcześniej zapukał, zamiast od razu ładować się do środka.

Wstał, prostując swoje sześć stóp wzrostu, chowając przy okazji do rękawa tweedowej marynarki sgian dubh, który w wolnych chwilach służył mu jako przycisk do papieru.
Witać gościa z bronią w ręku, w dwudziestym pierwszym wieku, było rzeczą mało kulturalną, ale na wypadek, gdyby gość ów przybył po to, by zabrać ze sobą część prywatnej własności Makbeta mieć pod ręką kawałek dobrej stali było rzeczą rozsądną...

Na włamywacza przybysz nie wyglądał. Raczej na kogoś, kto zjawił się z jakiejś sztuki teatralnej. Albo planu filmowego. Co prawda Makbet nie słyszał o niczym takim w okolicy, ale w końcu nie wszystkie plotki do niego docierały.
Język jakim przemawiał nieznajomy zdecydowanie pasował do wizji przedstawienia. Czyżby chciał na nim właśnie wypróbować fragment swej roli? Być może, bowiem żadnej cesarzowej Makbet osobiście nie poznał. Jego znajomości sięgały królowej brytyjskiej, zaś wiedza o arystokracji współczesnej ograniczała się do cesarzowej Japonii, której osobiście nie znał.
Pozostawała jeszcze Dziecięca Cesarzowa...
Czyżby ktoś miał zamiar wystawiać współczesną wersję "Neverending Story"?

Nim jednak zdążył odciąć się od znajomości z którąkolwiek z mniej lub bardziej znanych kobiet zasiadających na cesarskim tronie człowiek przedstawiający się jako Murion Sardossi złapał go za ramię...
Zimny wiatr owionął Makbeta, jakby nagle ktoś pootwierał wszystkie okna...

***

Wrażenie lotu ustało.
Otworzył nie wiadomo kiedy przymknięte oczy.
Ciągle było chłodno, ale zdecydowanie sceneria uległa zmianie. Nie stał w przeciągu we własnym domu, chociaż Murion Sardossi stale stał obok niego. Na szczęście nie gniótł mu już rękawa marynarki.
I raczej nie byli w dwójkę...
Siedem osób, wyglądających jakby nic się nie stało i tyle samo z wyrazem zaskoczenia wymalowanym na twarzy. Siedem, bo nie sądził, by na widok jaskini zdołał zachować pełną obojętność.

Wystąpienie mężczyzny, który przedstawił się jako Asmel, nie wyjaśniło niczego.
Albo też wszystko, oczywiście gdyby to, co powiedział ten cały kapitan gwardii było prawdą, w co nie wszyscy uwierzyli.
W przeciwieństwie do większości Ziemian, w końcu tak ich określił Asmel, jeden zachowywał się zdecydowanie nietypowo, nawet jak na taką dziwaczną sytuację. Bieganie od jednej osoby do drugiej i zapewnianie o swej 'normalności' niezbyt dobrze świadczyło o stanie psychicznym. Każdy, kogo podejrzewano o jakieś psychiczne odchylenia przysięgał, że jest normalny. Przynajmniej w książkach i filmach...
Jeśli ów 'normalny' człowiek był typowym przedstawicielem armii, to... Boże chroń Królową... I Anglię... Jeżeli mieliby faktycznie zostać wojownikami, to chyba już było wiadomo, komu nie należy dawać do ręki niczego, co choćby przypominało broń...
Amerykanin zdawał się być spokojniejszy.
Kolonie górą... Znowu...
Może jednak lepiej było poczekać cierpliwie. Przynajmniej teoretycznie sytuacja powinna wyjaśnić i albo wyskoczy ktoś z kamerą i powie 'Ale mieliście głupie miny', albo też paru dobrze zbudowanych panów z białymi kaftanami w rękach (i strzykawkach za plecami) poprosi wszystkich o zachowanie spokoju, bo 'Wszystko będzie dobrze...'.

Przez moment Makbet rozglądał się, zastanawiając się nad wykorzystaniem tego co widział jako motywów jakiejś ilustracji. W końcu ukryta kamera czy dziwny sen... Co za różnica. Teoretycznie wszystko dało się w taki czy inny sposób wykorzystać...

Przerwał obserwację i obrócił się w stronę zgrabnej brunetki, która w odpowiedzi na pytanie Tima przedstawiła się jako Sybilla Rajska i równocześnie zadała pytanie, na które trudno było udzielić odpowiedzi.
Raczej nie wyglądała na zachwyconą tym, co Makbet jej powiedział. Ale czy to była jego wina, że nie miał pojęcia, czy to był sen jakiś złoty, początek koszmaru z Innsmouth, dziwaczna wersja Big Brothera czy też innego reality show? Zapadli w sen i obudzili się po latach niczym gromadka śpiących królewien obu płci? A może oszaleli lub padli ofiarą bardzo tajnego rządowego eksperymentu i znajdują się w tej chwili w jakiejś wersji Strefy 51? Mają zanik pamięci? Po wypadku lub lekach?
Były to równie dobre wytłumaczenia jak porwanie przez kosmitów czy udział w misji zleconej przez jakąś cesarzową.

A Sybilla powinna była wcześniej wiedzieć, co ich czeka. Chyba że nie była podobna do swych znanych imienniczek...

Zastanowił się przez moment nad znaczeniem słów 'pośrodku niczego' i 'kumple poczekają'. Czyżby miało to znaczyć, że są w tej chwili na jakiejś stacji przesiadkowej i z jaskini nie da się wyjść? Że zaraz znów owionie ich zimny wiatr i polecą dalej? A to drugie stwierdzenie? Że czas nie odgrywa żadnej roli? Że wrócą na Ziemię w tym samym czasie, kiedy stamtąd wyruszyli?

Za dużo było pytań i za mało danych, by udzielić sensownej odpowiedzi.
Pozostawało czekać, jak się sprawa rozwinie.

Discordia 13-04-2010 23:45

Kate stała jak słup soli, z szeroko otwartymi oczyma i ustami otwartymi w stylu „karpik”. Ciągle trzymając się kurczowo koszuli faceta, który ją przeniósł w to… to miejsce. Otrząsnęła się po chwili na tyle, że zamknęła usta i puściła faceta. Niejasno zdawała sobie sprawę, ze dookoła niej ktoś stoi, coś się dzieje. Jednym uchem słyszała to, co mówią ludzie. Ludzie? Niepewnie rozejrzała się wokoło. Trzeba przyznać, że wzrok musiała mieć dość nieobecny. Zasadniczo bowiem, nic do niej nie docierało. Przegapiła nawet moment narzucania jej łańcuszka na szyję.
Na chwilę zwróciła twarz w kierunku kłócących się mężczyzn. Dotarło do niej słów. Słowo, które było przełącznikiem w jej mózgu. Termin „zakład zamknięty”.
- O-Mój-Bo-że… - Wyszeptała Kate opadając na kolana. Była załamana.
I ukryła twarz w dłoniach. Zdawała sobie sprawę, że właśnie jakiś obcy facet złapał ją za rękę i w smudze światła przetransportował do ciemnej nory. Przed chwilą. „Cholera” pomyślała.
- Cholera, cholera, cholera jasna! – Warknęła ze złością przez zaciśnięte zęby.
I nagle dotarła do niej cała absurdalność sytuacji. Jeszcze przed kilkoma minutami wycierała słomą małego, ciemnobrązowego cielaczka MacKinnonów, myła ręce powalane krwią i wodami płodowymi a teraz siedzi na tym brudnym kamieniu otoczona przez obcych ludzi, którzy uważają się za wykonawców woli jakiejś tam cesarzowej. Tytuł „wykonawca woli” skojarzył jej się z ostatnio przeczytanym cyklem Klucze do Królestwa i natychmiast zaczęła chichotać. Tutaj też było ich siedmiu. I ubrani byli dziwacznie. No i istniała jakaś cesarzowa i jakaś magia. Tylko zasadniczo ona nie była małym chłopcem, który miał za zadanie uwolnić świat od zła. Po chwili oparła ręce na podłożu a jej plecy trzęsły się od tłumionego śmiechu.
Po chwili coś w jej mózgu znowu przeskoczyło i śmiech, naturalny, zdrowy śmiech, zmienił się w szloch. Ramiona jej się trzęsły, głowę zwiesiła nisko, bezradnie drapiąc paznokciami podłoże. „Och Boże, Boże” myślała „to się nie może dziać. Proszę. Jeszcze nie zwariowałam, prawda?” Kate bała się tego jak ognia. Że skończy w klinice psychiatrycznej. Że wrócą koszmary z dziecinnych lat. Ze już nikt i nic nie będzie w stanie zrobić.
- Na pewno zwariowałam. Na pewno, bo jak inaczej to wytłumaczyć? – Zapytywała samą siebie, urywającym się od płaczu szeptem. – To wszystko nie może istnieć. Nigdy się nie zdarzyło.
Z rozpaczą uderzyła pięścią w podłoże.
- Nie dam się tak łatwo. To wszystko nie istnieje a ja jestem zdrowa. – Tym razem głos był nieco głośniejszy. Jakby Kate znalazła w sobie dość siły, by przeciwstawić się rzeczywistości. – Jestem zdrowa i nie oszalałam.

A potem znowu coś w niej przeskoczyło. Zapaliła się inna iskra. W jednej chwili płacząca, zrozpaczona Kate O’Conner zaczęła się szaleńczo śmiać. Najpierw były to tłumione dłonią spazmy, by za chwilę przekształcić się w chichotanie przemieszane z łapczywym chwytaniem oddechu. Dziewczyna klapnęła na tyłek zanosząc się donośnym śmiechem. Miała zamknięte oczy i głowę odchyloną do tyłu. Spod zaciśniętych powiek płynęły łzy. Złapała się za brzuch, bo nieopanowany śmiech po prostu rozsadzał ją od wewnątrz. Bolały ją wszystkie mięśnie brzucha. Nawet te, o których istnieniu nie zdawała sobie sprawy.
Po chwili znowu schowała twarz w dłoniach nie przestając rechotać w najlepsze. Zanosiła się śmiechem jak płaczem, spazmatycznie chwytając powietrze. Usiłowała się pozbierać, ale śmiech nie ustawał.
Między obłąkanym chichotem a histerycznym rżeniem przemknęła jej przez głowę jedna trzeźwa myśl: „ przepaliły mi się bezpieczniki”. I znowu zaniosła się śmiechem nie do opanowania.
Jednak po kilku sekundach ciśnienie w jej mózgu musiało się wyrównać, bo śmiech zaczął zamierać. Widocznie całe napięcie już z niej uszło i taki wentyl bezpieczeństwa nie był już potrzebny. Coraz cichszy śmiech dał jej odczuć milczenie pozostałych ludzi. Na pewno w ich oczach musiała wyglądać jak wariatka. Poczuła się więc nieco urażona. Nie podnosiła głowy, pewna, że wszyscy na nią patrzą.
- No. Już w porządku. – Nic nie było w porządku, ale Kate nie znosiła przyjmować do wiadomości takiego stanu rzeczy. – Nie ma się czego bać.
Mówiąc to przetarła oczy wierzchem dłoni i podniosła się z klęczek.
- Przynajmniej nie muszę przejmować się makijażem. – Mruknęła bardziej do siebie niż do innych. Jedna zaleta używania wodoodpornego tuszu. – No, to do dzieła, kochana. Nazywam się Kate O’Conner i pochodzę ze Szkocji. A tak przy okazji, to chciałabym się dowiedzieć co tu jest, do cholery, grane? – Dodała ostro kładąc dłonie na biodrach.
Miała zaciętą minę i zmierzyła wzrokiem po kolei każdą osobę stojącą w kręgu.
Jej uwagę zwróciło kilka osób. Między innymi wymuskany szatyn i zniewalająca szatynka, blondyn, który najwyraźniej miał zapędy dowódcze, kobieta o długich czarnych włosach, jakich można pozazdrościć i dwóch facetów o niebanalnej urodzie, ale każdy w innym typie bruneta. Prócz nich Kate zauważyła absurdalnie młodego, jasnowłosego chłopaka, starego i suchego jak kość siwowłosego mężczyznę i pozostałych "porywaczy", którzy z tego grona wyróżniali się ubraniem.
- Bo ta bajeczka, którą usłyszałam mnie nie przekonuje.

Penny 17-04-2010 23:04

Nie tylko Ziemianie zdawali się być zaskoczeni całą sytuacją. Obserwowali swoich „podopiecznych” z rosnącym niepokojem, a Asmel marszczył brwi jakby nie mógł uwierzyć swoim uszom. Najwyraźniej nie takiej reakcji się spodziewał.
- My naprawdę nie żartujemy – próbował wyjaśnić Kate. – Wypełniamy rozkazy Cesarzowej. Jestem pewien, że kiedy znajdziemy się na miejscu wszystko wam wyjaśni.

Minas szybko pozbierał się po nieoczekiwanym ataku ze strony Leny, ale teraz patrzył na nią dość niepewnie. Chyba jej zdolności zaskoczyły go bardziej niż ją jego „atak”. Vilith i Zilacan pogrążyli się w cichej rozmowie na temat ziemskich żołnierzy: stary wojak nie chciał uwierzyć, że główną bronią Ziemian są ciskane z wielką siłą metalowe kule, które w większości nawet nie przypominają kul, i robią przy tym straszny hałas. Przysłuchiwał im się Aelith podrzucając w ręku mały nóż. Ciemnowłosy „znajomy” Sybilli trzymał się z boku, grzejąc ręce przy ogniu, a za jego plecami Murion chodził tam i z powrotem z miną więzionego tygrysa.

Salerin kazał na siebie długo czekać, lecz gdy tylko wszedł w krąg światła cała uwaga Strażników Pałacu skupiła się na nim. Ten zaś przebiegł lekko znudzonym spojrzeniem po twarzach zebranych i uśmiechnął się krzywo.
- No co się tak gapicie? – spytał ochrypłym głosem, prostując plecy. – Wracamy do domu. Zbierać swój majdan i mocno złapać tych waszych wojowników – jego usta znów wykrzywił ironiczny uśmiech – nie chcecie chyba, żeby ich rozerwało po drodze. I skupcie się, bo nic z tego nie wyjdzie!

Ludzie Asmela bez słowa podnieśli się ze swoich miejsc, podnieśli spod ściany jakieś tobołki, których wcześniej nie było widać w ciemnościach, pozapinali klamry skórzanych pasów z bronią. W większości były to miecze o lśniących w blasku ogniska rękojeściach. Tylko Zilacan trzymał w dłoni grubą lagę, na widok której niektórzy z Ziemian uśmiechnęli się lekko – przybysz zaczynał wyglądać niczym Mały John znany wszystkim z licznych adaptacji legendy o Robin Hoodzie.

Minas zbliżył się do Leny na wyciągnięcie ramienia. Minę miał nietęgą, jakby właśnie kazano mu zrobić coś naprawdę okropnego. Próbował się uśmiechnąć beztrosko, ale jakoś zaciśnięte w pionową kreskę usta nie chciały przybrać odpowiedniego kształtu.
- Znów będę musiał cię złapać za ramię, ale nie chciałbym znów wylądować na ziemi… Przepraszam jeśli wtedy cię uraziłem.
- Chwila, chwila. Najpierw wyjaśnienia. - Lena odsunęła się ostentacyjnie od chłopaka. - Porwanie jest karalne, w każdym cywilizowanym kraju. - Tu była mniej pewna, czy jest właśnie w takowym
- Dobrze, wyjaśnienia – chłopak przeczesał palcami złote włosy. – To nie jest porwanie. Jesteśmy tylko wykonawcami woli Cesarzowej, nie mamy wpływu na to, kogo wybiera. Ale jest dobrą władczynią, która wysłuchuje tych, którzy stają przed jej obliczem. Jeżeli któreś z was nie będzie chciało jej pomóc to jestem pewien, że nie będzie nikogo zatrzymywała.
- Dobre sobie. - Parsknęła śmiechem. - Tylko wykonawcy woli. To jest współudział chłopcze. Za to też się idzie siedzieć. Wierz mi. A w twoim wieku to już sądzą jak dorosłego. I nie licz na syndrom sztokholmski. Czego wyście się w ogóle napalili? - Jelena przyjrzała się każdemu z "porywaczy" po kolei.

- Przecież jestem dorosły – Minas zmarszczył brwi. – Dlaczego nie chcecie nam uwierzyć? Nie mamy powodów by was okłamywać.
- Pełnoletni, być może. - Chłopcy w tym wieku mają jednak przesadne wyobrażenie o sobie, westchnęła w myślach. - A żebyś wiedział. W niespełna 12 godzin to i do Singapuru dotrzeć można. O czym ja mówię. - Dodała bardziej do siebie. - Ile wam zapłacono za ten teatrzyk? Cholerne Bollywood. - Była już zirytowana postawą chłopca.
- Od momentu spotkania na schodach przed twoim domem do momentu, w którym się tutaj znalazłaś nie minęła nawet godzina, a jesteśmy daleko od twojego miasta. Spróbuj sobie odpowiedzieć na pytanie: czy naprawdę mi nie wierzysz czy też tylko nie chcesz uwierzyć?
- Bierzesz mnie na logikę? - Znudzona spojrzała prosto w oczy swojego rozmówcy. Następnie ukryła twarz w dłoniach, masując sobie skronie. Zamknęła przy tym oczy i westchnęła głęboko. Stała tak przez chwilę rozmyślając co i jak.
- Tak, próbuję ci to wytłumaczyć – zgodził się z uśmiechem. – Pozwolisz mi więc położyć rękę na twoim ramieniu byś mogła bezpiecznie odbyć podróż do mojego świata?
- Prawdziwy rycerz w lśniącej zbroi. - Ponownie spojrzała na niego, a jej wypowiedź wręcz ociekała ironią. Następnie uniosła oczy w górę, wzruszyła ramionami. Pokręciła przecząco głową i dodała. - To nic nie da. Niech będzie, ten twój świat. - Ostanie dwa słowa były w równym stopniu zabarwione ironią. Minas odetchnął z wyraźną ulgą i poprowadził Lenę do reszty grupy.

Siódemka całkowicie zdezorientowanych ludzi została ustawiona wokoło szaleńca, który najwyraźniej uważał, że jest wielkim czarodziejem, a na ramieniu każdego z nich spoczywała ręka Strażnika-opiekuna. Salerin uniósł w górę ręce i całkowicie skupił się na przestrzeni pomiędzy swoimi ramionami. Z jego ust popłynął potok niezrozumiałych dla nikogo słów, choć wielu wydawało się, że już je gdzieś słyszeli, a po kilku minutach doszli do wniosku, że to coś w rodzaju mantry.

Niektórym wydawało się, że mają omamy – wydawało się im, że między wyciągniętymi rękoma maga formuje się coś na kształt białej, pierzastej kuli, która na dodatek zdawała się być utkana ze światła. Sybilla zaś widziała jeszcze coś na kształt cieniutkich niczym pajęcza nić świetlistych macek, które po szerokiej spirali spływały do każdego z nich, oplątując ich postaci jak niewidzialna lina. Każda z tych nitek miała swój początek właśnie w tej, coraz to wyraźniejszej, kuli.

Chris oderwał na chwilę wzrok od świetlistego punktu nad ich głowami i spojrzał po zgromadzonych. Wszyscy wpatrywali się w przestrzeń nad odmawiającym swoją mantrę człowiekiem. Jedynym kto tego nie robił był jeden ze Strażników Pałacu, który przybył tu razem z Kate. Wpatrywał się w Salerina z wyrazem triumfu, a w ręku trzymał nóż podobny do tego, jakim wcześniej bawił się przy ognisku. Nagle zamachnął się, a w tym samym momencie Twinkle wyrwał się do przodu z ostrzeżeniem na ustach, ale Asmel zacisnął rękę na jego ramieniu usadzając go w miejscu. Ręka opadła, powietrze przecięło ostrze zatapiając się w ciele maga, który zaskoczony opuścił ręce i spojrzał na swój tors.
- Skur… - przerwał w pół słowa, gdy kolejne ostrze trafiło jego pierś. Ból sprawił, że opadł na kolana.
- Aelith, nie! – krzyknął Asmel, ale było już za późno.

Zdezorientowana Kate została odepchnięta przez mężczyznę za nią, wpadła na Tima i stojącą za nim kobietę. Aelith ruszył z wyciągniętym mieczem w stronę maga, ale drogę zagrodził mu Murion, dobywając swojej broni. Niedoszły zabójca sparował cios Strażnika i pchnął go sztyletem, który nie wiadomo kiedy zjawił się w jego drugiej dłoni. Murion zwalił się na ziemię jak worek kartofli, ale zdążył jeszcze ciąć kolegę w dłoń trzymającą miecz, wytrącając ją.

Zilacan doskoczył do zabójcy i wyprowadził silny cios w jego drugie ramię. Rozległ się nieprzyjemny trzask łamanej kości, a sztylet z brzękiem potoczył się w stronę Chrisa. Kolejny cios pozbawił go przytomności.

Wszystko odbyło się tak szybko, że niektórzy nawet nie zorientowali się, co tak naprawdę się stało. Rozejrzawszy się po polu tej szybkiej walki można było dostrzec, że Strażnicy (jakiekolwiek by nie było zdanie Ziemian na ich temat) są dobrze przygotowani do tego, by kogoś ochraniać. Minas i mężczyzna stojący przy Sybilli, gdy tylko zorientowali się, co się dzieje dobyli mieczy i zasłonili sobą obie kobiety. Vilith, także uzbrojona w miecz przypominający trochę japońską katanę i gotowa do walki stanęła przy Timie, za plecami mając Kate. Ci, którzy rzucili się do walki wcześniej odepchnęli do tyłu swoich podopieczny. Zilacan zrobił z taką siłą, że Ryszard zamiast po prostu cofnąć się o kilka kroków upadł na ziemię boleśnie tłukąc bok. Asmel zaś wciąż trzymał za ramię Chrisa, a w jego ręku pojawiła się lekko zakrzywiona szabla, gotów był w każdej chwili odepchnąć zawadzającego mu mężczyznę. Wszyscy zamarli w napięciu, czekając na choćby jeden ruch ze strony powalonego zabójcy.

Pierwszy poruszył się mag, z trudem dźwigając się na nogi i unosząc zakrwawione ręce w stronę świetlistej kuli.
- Kapitanie… - wychrypiał. – Zbierz… swoich ludzi… Muszę dokończyć… inaczej utkniemy.
- Zilacan, zabierz Wennera, nie powinien się teraz ruszyć – rozkazał Asmel, kładąc rękę na ramieniu Chrisa. Człowiek-niedźwiedź podźwignął nieprzytomnego z ziemi i podszedł do Ryszarda. Kapitan spojrzał na Kate. – Vilith, zajmij się nią. A ty – wskazał na Makbetatrzymaj się Muriona i nie pozwól by stracił przytomność. Spróbuj zatamować krwawienie.

Tymczasem Salerin podjął swoją monotonną pieśń, choć krzywił się z bólu i wysiłku, a rdzawe plamy na jego szatach robiły się coraz większe. Ręce drżały mu jakby cierpiał na chorobę Parkinsona.

Wydawało się, że z każdym wypowiedzianym przez maga słowem świetliste wstęgi stają się coraz bardziej widoczne nie tylko dla Sybilli, ale także dla reszty. Robiły się coraz szersze, zamykały ich w kokonach, oślepiając znanym już białym światłem. Powietrze wokół nie było już zimne i wilgotne, ale nie było też suche i gorące. Wyczuwało się znane, przyjazne zapachy, woń nieznanych egzotycznych kwiatów, metaliczny posmak krwi, kurz i coś, co przywodziło na myśl wysokie ośnieżone szczyty. Światło stawało się nie do wytrzymania, więc zamknęli oczy, ale i to niewiele pomogło. Miało się tylko wrażenie, że świat nagle zaczął wirować, przyprawiając niektórych o mdłości. Ogłuszył ich szum pędzącego powietrza, tak jakby nagle znaleźli się na lotnisku, gdy startuje samolot relacji Londyn-Nowy Jork.

Po czasie długim jak wieczność światło zaczęło przygasać, owionęło ich chłodniejsze, ale i dużo świeższe powietrze. Stali w okrągłej komnacie, której jedyną ozdobą była stojąca w niszy rzeźba surowego mężczyzny o długiej, rozwianej brodzie, na którego wyciągniętym ramieniu siedział nienaturalnie duży orzeł, wbijający się do lotu. Różowawe światło wschodzącego słońca, sączące się nieśmiało z wąskich, ale wysokich okien, odbijało się kryształach na czole mężczyzny śląc na ściany różnokolorowe refleksy. Pokrywająca podłogę gruba warstwa kurzu świadczyła o tym, że pomieszczenie od dawna nie było używane. Ale te szczegóły nie dotarły od razu do umysłów osób, które ni stąd, ni zowąd zakłóciły grobową ciszę tego zakamarka Świątyni Północnego Wiatru.

Gdy tylko wirowanie ustało Vilith puściła Tima i rzuciła się w kierunku towarzysza broni krzycząc o pomoc medyka. Asmel jednym skokiem był już przy magu, który osunął się na podłogę kompletnie wycieńczony. Szybko przekazał go w ręce opiekuna Sybilli, a sam ruszył by uciszyć krzyczącą kobietę. W międzyczasie Zilacan ułożył na zakurzonej podłodze jęczącego z bólu jeńca, który zresztą szybko znów stracił przytomność. Mężczyzna napotkawszy wzrok Ryszarda wzruszył ramionami i wstał.
- Zostajesz tu, jak zacznie się ruszać to kopnij – rzucił do Ziemianina. – Idę po pomoc.
I wybiegł z pomieszczenia poprzez kamienny portal, a zaraz za nim pobiegł Minas, przykazując wcześniej Lenie by zajęła się swoim rzemiosłem.

Efcia 19-04-2010 13:17

- Medyk!! - Krzyknęła jedna z kobieta-porywacz. Lena zwróciła się w tamtą stronę. Przy rannym mężczyźnie był też jeden z Ziemian, jak to ładnie określili ich, oraz kobieta, która wzywała medyka, a także chyba ktoś w rodzaju dowódcy tej grupy.
Asmel złapał Vilith za ramię i podniósł ją do góry.
- Przepraszam. - Lena uklęknęła koło Makbeta, w tym samym czasie Asmel kazał Vilith przypilnować Wennera. - Ja się nim zajmę. Jestem lekarzem.
- Może tak lepiej tym magiem? - Makbet wskazał leżącego. - Ten przeżyje bez problemów, a tamten gorzej oberwał.
- Jak na razie jestem tutaj. - Pani doktor przyglądała się ciętej ranie na prawym boku. - Trzeba zatamować krwawienie. Potrzebne są jakieś gazy, cokolwiek. - Spojrzała na młodego Szkota, następnie na Asmela.- Najlepiej założyć kilka szwów. Ale ja tu nie mam narzędzi.
Makbet zacisnął lekko usta. Mimo wszystko nie zamierzał dyskutować z lekarką, choć ta najwyraźniej nie rozumiała hierarchii potrzeb.
Kapitan skinął głową, po czym zdjął z pleców podróżny worek, z którego wyciągnął ciasno zwinięte szerokie pasy białego materiału. Nie wyglądały jak przedmioty znane Lenie, ale każdy materiał był teraz dobry.
- Czego będzie ci potrzeba? - spytał podając je kobiecie.
- Igły, nici. - Zaczęła wymieniać. - Środki dezynfekujące i znieczulające. - Właściwie wyrzuciła z siebie całą litanię rzeczy, które każdy szanujący się lekarz ma w swoim gabinecie, nie zapominając oczywiście o jednorazowych rękawiczkach i jałowej gadzie.
- Potrafisz założyć opatrunek?? - Zwróciła się do Makbeta.
- Umiem - Makbet skinął głową. - Nie wykrwawi się aż nie założysz mu później szwów.
- To świetnie. - Zostawiła młodego mężczyznę z rannym.
- Emm... nie mam pojęcia o połowie rzeczy, które wymieniłaś - zaczął niepewnie Asmel. - Porozmawiaj o tym z Urmielem. Igły i nici znajdziemy. Musimy tylko stąd wyjść.
- Z kim?? - Lena zatrzymała się na chwilę. - Teraz muszę zobaczyć co z pozostałymi ofiarami. - Ruszyła w stronę rannego maga.
- Ze mną - odpowiedział jej klęczący przy magu czarnowłosy mężczyzna. - On jeszcze żyje, ale wykrwawia się szybko. Nie chciałem wyciągać sztyletów by nie pogłębić jego ran. Mam środki uśmierzające ból i wstrzymujące krwawienie, ale potrzebuję ciepłej wody do przygotowania ich.
Uklęknęła przy rannym. W swojej zawrotnej karierze małomiasteczkowego lekarza rodzinnego miała do czynienia z kilkoma ofiarami zabawy nożem. Toteż fachowym okiem mogła ocenić rozmiary obrażeń.
- Tu też przydałaby mi się jakaś pomoc przy tych opatrunkach. -
- Moment - Chris miał ewidentnie nietęgą minę, jakby miał do czynienia nie z szalbierstwem, ale czymś znacznie gorszym od szalbierstwa. - Jeżeli potrzebujesz asystenta, spróbuję pomóc. Nie jestem lekarzem, ale miałem praktyczne szkolenie z pierwszej pomocy oraz trochę praktyki w tym zakresie. Może nie tyle dotyczącej hemoroidów, czy łupieżu, ale ran oraz okaleczeń jak najbardziej. teraz to się nada, jak znalazł, jeśli przyjmiesz mnie za czeladnika.
- Trzymaj tutaj. - Poinstruowała starając się zabezpieczyć ranę. - Tylko mocno. Tutaj tego nie wyjmę. Obie rany trzeba będzie szyć. Ale spokojnie. Przeżyje. - Właściwie sama nie wiedziała po co to mówi.
Gdy skończyła z raną na klatce piersiowej, zajęła się ręką. Ta rana była mniej poważna. Tu również poszło sprawnie, z pomocom nowego asystenta.
- Jego jako pierwszego powinnam zop... - Tu zawahała się. - Powinnam zająć się nim w pierwszej kolejności. Będzie potrzebne jakieś pomieszczenie gdzie w spokoju i w miarę sterylnych warunkach będę mogła ich pozszywać. I tak. Dużo bandaży. Gaza... znaczy się czyste, hmmm..., spore kawałki materiału. - Lena namęczyła się, żeby nie używając "normalnej" terminologii wyjaśnić co i jak będzie potrzebne.
- Na dole są pokoje gościnne - odezwał się Asmel. - Urmiel weź sobie kogoś i idź sprawdzić, która się nada. Tylko uważaj, nie podoba mi się ta cisza. Coś jest nie tak.
Czarnowłosy niemal natychmiast wykonał polecenie zabierając ze sobą Ryszarda.
"Złamana ręka. Do stwierdzenia tego faktu nawet nie potrzebny był rentgen, gdyż opuchlizna była aż nadto widoczna. Do tego... " Rozważania kobiety przerwał Asmel.
- Nie mam pojęcia, ale doprowadź go do stanu używalności - odpowiedział dowódca. - Mam z nim do pogadania.
Jelena Metsänkylä otworzyła oczy ze zdziwieniem.
- Do stanu używalności?? Rany boskie!! Co to jest. Ja go muszę zbadać. A to może być bardzo, bardzo bolesne. Najlepsze byłoby znieczulenie... - "No tak, ale oni tu nie mają znieczuleń." Kobieta westchnęła ciężko. - Cudów nie obiecuję.
- Pomożesz mi jeszcze?? - Zwróciła się do Chrisa wskazując na jęczącego, niedoszłego zabójcę.. - Przytrzymaj go mocno. Muszę sprawdzić czy są jakieś przemieszczenia. A nie chcę mu ręki bardziej uszkodzić.
- Tu będzie potrzeba też twoja pomoc. - Odezwała się do Asmela. - We dwóch go utrzymacie.
- Możesz na mnie liczyć. Spokojnie, nie ruszy się - powiedział z parszywym uśmieszkiem. - Nie ruszysz się, prawda - zwrócił się do leżącego. - Pani doktor nie chce ci uszkodzić ręki, ale jeżeli spróbujesz jakiegoś numeru, nie będę tak miły, jak ona - powiedział łapiąc go wprawnym chwytem za bark drugiej ręki i dociskając mocno do ziemi. - Możesz się zabierać za niego - zwrócił się do lekarki, która, mimo zaskoczenia całą sytuacją, serio traktowała swój fach - niech tylko Asmel chwyci za nogi, bo choć nie wyrwie się, możne nieco wierzgnąć przy badaniu.
Kapitan Straży Pałacowej chwycił Aelitha za nogi. Lena przyglądała się z przerażeniem temu co robią mężczyźni. "Pacjent" jęknął głośno. Kobieta chciała już coś powiedzieć, ale chyba zmieniła zdanie z zaczęła delikatnie, o ile to jest możliwe w takiej sytuacji badać rękę. Niedoszły zabójca jęknął jeszcze głośniej. Obaj trzymający go mężczyźni wzmocnili ucisk, więc nie był się w stanie ruszać. Lekarka robiła co mogła, żeby sprawić mu jak najmniej bólu, niestety zwykle dokonywała takich badań, gdy pacjent był znieczulony. Dlatego im bardziej starał się być delikatną, tym gorzej jej szło. W końcu z zaciśniętymi mocno ustami, przestała bawić się w delikatność i zrobiła to co musiała. Aelith darł się przy tym wniebogłosy, jednakże nie mógł się ruszać. Na szczęście po chwili stracił przytomność.

- Ma tylko złamaną rękę. Trzeba to unieruchomić. Nie ma przemieszczeń. - Lena z drżącymi rękoma zwróciła się do Asmela.

Kerm 19-04-2010 19:26

Makbet bez słowa przysłuchiwał się wymianie zdań między Jeleną a stojącym obok niej gwardzistą - porywaczem.
Dotknął podbródka.
Jedno z pewnością przypominało prawdę - zbyt wiele czasu nie mogło minąć od chwili jego spotkania z Murionem i porwania, bo jak inaczej nazwać by można taki czyn.
Podbródek miał cały czas gładki. A on sam nie czuł głodu.

Nie do końca wierzył w cesarzową, podróż do innych światów i wielką misję, do której zostali powołani, ale wolał nie wypowiadać zbyt głośno swoich obiekcji. Porywacze zachowywali się tak, jakby wierzyli w swoje słowa, a jeśli byli szaleńcami, to lepiej było ich nie denerwować. Jeśli szaleńcami nie byli, to również warto było zachować spokój i rozwagę. Gdyby jakimś cudem mówili prawdę, to tym bardziej.
Grota była dość ładna, ale było tu zimno i pozostanie na tej stacji przesiadkowej na stałe nie byłoby niczym miłym.

Wydawać się mogło, że motorem napędowym, umożliwiającym całą podróż, był magik zwany Salerinem. Magik, czy też może raczej mag, bo to pierwsze słowo kojarzyło się Makbetowi z tanimi, oszukańczymi sztuczkami, a jeśli to, co im zrobiono było sztuczką, to była ona lepsza od numerów Davida Copperfielda.
Przyglądający się poczynaniom Salerina Makbet nie potrafił w pierwszej chwili powiedzieć, kto sprawił, że w piersi maga znalazł się nóż, ale dalszy ciąg całej akcji już nie uszedł jego uwadze.
Gdy Murion zwalił się na ziemię natychmiast przyklęknął przy nim.
Sztylet ześlizgnął się po żebrach i rana nie okazała się śmiertelna. Z pewnością była bolesna i wymagała późniejszego szycia, ale żeby powstrzymać największe krwawienie wystarczyło przyłożyć kawał szmaty. Najlepszy byłby oddarty rękaw, albo pół damskiej halki, ale takie rzeczy udawało się bez problemów zrobić w filmach. W praktyce bywało nieco trudniej i zajmowało więcej czasu. W dodatku nie wyglądało toteż chwilowo Murionowi musiał wystarczyć jego własny płaszcz, dociśnięty z całej siły do rany.
Poza tym na szkarłacie i tak plamy nie powinny być zbyt wyraźne.


Tym razem podróż miała zdecydowanie inny charakter. Całkiem jakby mieli do przebycia większy kawałek drogi. Albo i czasu.
Atakowany różnymi bodźcami Makbet przymrużył oczy, ale po chwili i tak je otworzył. Bez względu na to, czy miał oczy otwarte, czy zamknięte, i tak widział i czuł to samo.
Murion otworzył oczy.
- W... moim... - coraz silniejszy szum zagłuszył ciche słowa rannego.
Bez względu na to, co chciał powiedzieć, trzeba było poczekać do końca podróży.
Świat wreszcie przestał się kręcić.

- Leż spokojnie... - Makbet przytrzymał Muriona, który usiłował się podnieść. - Zaraz się tobą zajmę.
- Musiałeś zniszczyć mój płaszcz? - powiedział z oburzeniem Murion, usiłując odsunąć od siebie ręce Makbeta.
- Co się stało? - Obok Makbeta przyklęknęła kobieta, która poprzednio 'opiekowała się' Timem.
Nim Makbet zdążył wyjaśnić, że rana nie jest śmiertelna Asmel odciągnął ją na bok.
- Pilnuj Wennera - polecił.
- Vilith... - żałosnym tonem powiedział Murion. - Nie zostawiaj...
Nie dokończył. Przerwała mu Lena, która ze słowami "Jestem lekarzem" zajęła miejsce opuszczone przez Vilith.

Po krótkich oględzinach Lena pobiegła do drugiego rannego, a Makbet zajął się raną Muriona.
- Leż spokojnie! - Asmel zgromił Muriona, który miast cierpliwie poddawać się zabiegom Makbeta rozglądał się za Leną. Co, według Makbeta, dobrze świadczyło o guście rannego.
- Ale ja bym wolał ją. - Wzrok Muriona jasno wskazywał, o kim mówi. - Albo Vilith zamiast ciebie.
Asmel pokręcił głową.
- Widać od razu, że nic ci się nie stało. Tylko jedno ci w głowie.
- Jedno, nie jedno... - Murion, który widać poczuł się lepiej, stał się od razu bardziej elokwentny. - Koszulę szlag mi trafił, mundur do wyrzucenia, bo w pocerowanym chodzić nie będę, a ten mi jeszcze płaszcz zniszczył. O, popatrz.
- Na szkarłatnym plamy z krwi nie będą widoczne - Asmel bez cienia litości w głosie skwitował słowa rannego.

Mając dość bezczynności Sybilla podeszła do jedynej, w miarę znanej osoby. O ile można było tu mówić o jakichkolwiek znajomościach.
- Mogę w czymś pomóc? - Zapytała zajętego opatrywaniem jednego z rannych, Makbeta.
Na widok nowej twarzy Mirion aż się rozpromienił.
- O tak, tak! - powiedział szybko. - Wolę ciebie, niż tego rzeźnika o zimnym sercu.
To było skierowane do Asmela, nie do Makbeta.
Uśmiechnęła się przyklękając przy rannym.
- Nawet jeżeli okaże się że jestem od niego gorsza i sprawię ci więcej bólu?
- Taka piękna kobieta? - odparł Murion z mniej czy bardziej udawanym niedowierzaniem.
- Piękna nie zawsze oznacza delikatna czy wprawna w opiece nad cierpiącym mężczyzną. Twoje podejście do kobiet zdaje się być dość ogólnikowe. - odparła wesoło jednocześnie unosząc wzrok z niemym zapytaniem odnośnie tego co powinna zrobić by nie siedzieć bezczynnie.
- Zawsze wolę kobiece dłonie... - Murion nie dokończył.
- Przytrzymaj trochę ten opatrunek, a ja w tym czasie zrobię z niego pół mumii - zażartował Makbet.
Podczas wykonywania opatrunku Murion zamilkł. Pewnie nie do końca się zdecydował, czy odgrywać twardziela, czy biedną, bezbronną ofiarę.
Sybil posłusznie przyłożyła dłoń we wskazanym miejscu starając się jednocześnie nie wybuchnąć śmiechem. Ów mężczyzna sprawiał bowiem dość pocieszne wrażenie odrywając ją na chwilę od poważnych rozmyślań na temat celu tej wyprawy i tego co jeszcze na nich tu czeka.

- No - stwierdził Makbet - gotowe.
Murion został zawinięty w parę metrów bandaża, dzięki czemu nawet gdyby zaczął się gimnastykować, to opatrunek tamujący krwawienie nie mógłby się zsunąć.
- Ale lepiej jeszcze nie siadaj.
- Dziękuję bardzo - powiedział Murion. Wbrew dobrej radzie spróbował się podnieść i skrzywił się z bólu.
- Spokojnie bohaterze. - Rzuciła uśmiechając się do niego wesoło i popychając lekko z powrotem.
- Jeszcze będziesz miał okazje do zgrywania twardziela. Póki co bądź grzecznym chłopcem i słuchaj co się do ciebie mówi, a nie wyjdziesz na tym źle.
- O rany... jakbym słyszał swoją matkę - skrzywił się Murion.

- A gdzie mój miecz? - spytał nagle, podnosząc głowę i rozglądając się dokoła.
- Został w jaskini - powiedział Makbet. Mógł był o tym pomyśleć, ale miał wówczas inne sprawy na głowie.
- Zostawiłeś tam mój miecz?! - w skierowanych do Makbeta słowach zabrzmiał żal, oburzenie, pretensja.
- Przeżyjesz - stwierdził sucho Asmel. - Dostaniesz inny.
- Ale to pamiątka rodzinna - jęknął Murion.
- A ostatnio mówiłeś coś o wygranej w karty - podejrzanie łagodnym tonem powiedział Asmel. - Jak zatem było?
Murion spojrzał na niego spode łba.
- Cholerny zdrajca - wymamrotał pod nosem zmieniając temat. Nie odnosiło się to z pewnością do Asmela, bo wzrok rannego powędrował w stronę leżącego bez ruchu Wennera.
- A właśnie... Skoro z Murionem jest wszystko w porządku, to zobaczę, co z tamtym - powiedział Asmel. Ruszył w stronę Wennera.
Sybil odprowadziła wzrokiem Asmela po czym podniosła się i otrzepała kurz jaki przylgnął do spodni.
- Myślę że i ja powinnam znaleźć sobie jakieś zajęcie. - Rzuciła po czym zwróciwszy się do Makbeta dodała.
- Jak coś to wołaj.
- Ależ nie odchodź... powiedział Murion. - Pielęgnowanie rannego to takie szlachetne zajęcie.
- Dlatego też pozostawiam je w rękach Makbeta. Jestem pewna że zadba o ciebie znacznie lepiej niż ja. Jeżeli zaś będzie miał z tym problemy jestem pewna że zawoła, prawda? - Mruknęła do wspomnianego mężczyzny po czym ruszyła w stronę posągu.
Makbet odpowiedział jej uśmiechem a potem, korzystając z tego, że Murion na chwilę zamilkł, wrócił myślami do wypowiedzianych mimochodem słów rannego gwardzisty.

Murion bez wątpienia miał rację.
W ich koszyczku, pełnym pięknych jabłuszek, znalazło się jedno robaczywe. Można by nawet powiedzieć - zgniłe.
Ciekawą rzeczą było, dlaczego - dla jakiej idei lub z jakiego powodu - ktoś był gotów poświęcić swoje życie by ich podróż nie doszła do skutku. Jeśli to wszystko nie było jakimś przedstawieniem, lub nie było związane z jakimiś efektami specjalnymi, to bez maga zostaliby w tej jaskini.
Makbet przeniósł wzrok z (przez moment leżącego spokojnie) Muriona na Wennera.
Co mogło skłonić tego człowieka do dokonania zdrady? Pieniądze? Po co pieniądze trupowi. Fanatyk-samobójca? A może ofiara szantażu?
Bez względu na wszystko wybrał moment działania w mało inteligentny sposób. Gdyby zranił maga nie w jaskini, ale w trakcie przemieszczania się, wszyscy by zginęli. Na szczęście żyli.

- Czy tu zawsze jest tyle kurzu? - spytał Muriona. - Nikt nie spodziewał się naszego przybycia? Nie macie sprzątaczek? A może to taka moda? Czy też trafiliśmy do budowli, którą się omija z daleka?
- Nie, to świątynia, jedna z większych w Crund - odpowiedział, krzywiąc się lekko. - To kaplica, zawsze ktoś tu jest... Coś musiało się zmienić w ciągu tego roku...
- Roku? - spytał zaskoczony Makbet. To oznaczało, że jego wniosek o powrocie ewentualnym powrocie na Ziemię w tym samym czasie, co wyruszyli, mógł być nieco nietrafny. - Nie było was rok?
- Taki był plan. - Wojownik skinął głową. - Żeby was znaleźć przebyliśmy długą drogę.
Plan planem, ale równie dobrze mogło się okazać, że minęło sto lat i zleceniodawcy, a raczej zleceniodawczyni, od dawna nie ma na tym świecie.
- Wygląda na to, że przez ten rok nikogo tu nie było. Czy czasem nie powinni na was... na nas czekać?
- Ktoś powinien być w świątyni. Kler, podróżnicy, wyznawcy...
Zapewne brak tych wszystkich osób, w dodatku od dawna, nie oznaczał nic dobrego.
- Mam nadzieję, że to nie oznacza kłopotów - powiedział Makbet. - Już w tej chwili - dodał.
- To się okaże jak stąd wyjdziemy - odparł Murion.
Nie do końca była to prawda. kłopoty za moment mogły same przyjść do nich. Ale i tak na razie nie mieli do roboty nic innego, poza czekaniem.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 14:19.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172