Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Fantasy > Archiwum sesji z działu Fantasy
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 05-04-2010, 15:33   #1
 
Penny's Avatar
 
Reputacja: 1 Penny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemu
[storytelling, fantasy] Gra o tron

GRA O TRON

POWOŁANIE





Świątynia Północnego Wiatru, gdzie ludzie z Crund oddawali cześć swoim bogom, wznosiła się nad przepastną głębią trzewi ziemi. Była niedostępna, położona na uboczu i niemal niezdobyta - idealna dla planów Cesarzowej. Pomimo, że były to ziemie Lorda Laredriwytha tutejszy kler sympatyzował z prawowitą władczynią Cesarstwa. Wykute w żywej skale wieże i sale zachwycały swoją piękną prostotą.

Mag zaaprobował jej miejsce prosząc tylko o udostępnienie najwyższej wieży. Nie wytłumaczył jej dlaczego, ale Cesarzowa ufała mu na tyle by nie dociekać dlaczego mieliby naruszyć spokój siedziby crundzkich bogów. Cel uświęca środki.

Asmel wybrał swoich najbardziej zaufanych ludzi. Było ich pięcioro, czworo mężczyzn i kobieta. Cesarzowa przyglądała im się ze szczytu Wysokich Schodów, gdy mozolnie wspinali się w górę. Wydawali się być najodpowiedniejszymi ludźmi, jakich mógł wybrać Kapitan. Wiedziała, że nie zawiodą, że prędzej zginą próbując wykonać powierzoną im misję. Zwłaszcza ich dowódca, który wbrew ostrym sprzeciwom Cesarzowej wpisał się na listę ochotników. Czuła się tak, jakby ją zdradził. I chyba nie tylko ona, widziała przecież jego żonę, z brzuchem pod nos, gdy chlipała w jego ramię. W głębi serca jej zazdrościła.

Za plecami Cesarzowej Salerin ustawiał ostatnie kryształy jakie potrzebne mu były do wysłania siebie i sześciu śmiałków na Ziemię. Brał udział w tym wszystkim niechętnie, a władczyni wciąż nie wiedziała, co mógłby chcieć od niej w zamian. Obawiała się, że będzie to coś wyjątkowo paskudnego.

Sześcioro gwardzistów stanęło kilka stopni poniżej swojej zwierzchniczki i opadło na kolana by złożyć pokłon należny jej z racji tytułu. Od ośmiu lat nie miała poczucia, że nie są to tylko puste ceremoniały przed marionetką w rękach Lordów. Po raz pierwszy od ośmiu lat dzierżyła stery swojego życia i władzy ręką tak pewną, jak pewna jest ręka sternika na statku. Przyjrzała się ich twarzom by na zawsze wyryć je w pamięci.

Przy Asmelu klęczał Zilacan, jego prawa ręka. Pamiętała go, był w Straży gdy była jeszcze dzieckiem. Zawsze odrzucał awanse i godności jakimi obdarzał go jej ojciec. Uważał, że niebyły by dobrym Kapitanem. Zawsze wyglądał tak, jakby właśnie wrócił z wyprawy w czasie szalejącej wichury – szare włosy zawsze były w nieładzie, co nadawało mu jeszcze dzikszy wygląd. Dotknęła jego głowy szepcząc słowa starego niczym podwaliny Świata błogosławieństwa. To samo uczyniła z kolejnym. Aelith Wenner, młody i błyskotliwy, szybko piął się po szczeblach hierarchii w Straży Pałacowej. Asmel był z niego naprawdę dumny.

Gdy mijała Muriona Sardossiego ten uniósł lekko głowę i puścił do niej oko. Arystokrata z podupadłego domu znany był ze swojej skłonności go kobiet i nie przeszkadzało mu w tym nic, nawet pozycja. Niemal natychmiast zgiął się w ponownym ukłonie za sprawą łokcia jednej z trzech kobiet w Straży. Jasnowłosa Vilith Elearion służyła, bo była uparta jak sto demonów i nikt nie znalazł kontrargumentów na to by tego nie robiła. Zresztą była jednym z lepszych nabytków Straży. Tuż obok niej w niechętnym ukłonie giął się szaman z Północy, którego wszyscy nazywali Urmiel, bo podobno używanie jego prawdziwego imienia przynosiło nieszczęście. Niewiele o nim wiedziała, ale miała zaufanie do osądów Asmela, a sama nie była zbyt zabobonna. Wiedziała, że nie wzbudzał zaufania wśród towarzyszy, ale nie mogła nikogo za to winić. Ludzie z Północy po prostu nie cieszyli się popularnością w centralnych ziemiach Cesarstwa.

Ostatni był Minas o wyglądzie podrostka. Płowe od słońca włosy spływały na twarz kryjąc wiecznie pogodny wyraz twarzy. „Pozory mylą”, pomyślała wymawiając ostatnie słowa błogosławieństwa. Odsunęła się na bok, a wtedy wszyscy, jakby na komendę, powstali i ruszyli do szczytu schodów. Salerin instruował ich, co mają robić i jak się zachowywać podczas rzucania tego zaklęcia. Na schodach został tylko Kapitan i Cesarzowa. Patrzyli na siebie badawczo, jakby nigdy się nie znali.
- Wypełnimy naszą misję albo zginiemy, Wasza Wysokość – powiedział cicho, patrząc jej w oczy. Jego głos był opanowany, jeśli cokolwiek czuł zostawił to dla siebie. – Będziemy ci wierni do końca. Oczekuj naszego powrotu za rok.
- Wiem, Kapitanie – odpowiedziała i zdumiała się jak słabo zabrzmiał jej głos w cichym świątynnym korytarzu. Czuła jak drżą jej usta i zganiła się za to w duchu. Uniosła więc dłonie i nasunęła na głowę kaptur. – Powodzenia, niech bogowie was prowadzą.
Ukłonił się jej sztywno i dołączył do swoich ludzi. Cesarzowa przez chwilę obserwowała Salerina rozpoczynającego magiczną inkantację, jednak czuła, że nie wytrzyma tu dłużej. Nagle wszystko, łącznie z jej własnym ciałem, zaczęło jej ciążyć.

Odwróciła się i zaczęła schodzić po Wysokich Schodach. Jej ciche kroki rozlegały się po korytarzu zwielokrotnionym echem.

***
Stany Zjednoczone Ameryki Północnej

To nie była mania prześladowcza. Naprawdę ją widział i naprawdę go obserwowała. Timothy Evans był pewien tego jak tu stoi. I miał dowód w postaci siedzącej na murku dziewczyny, której fizjonomia była mu dość znana. W końcu widywał ją codziennie od dwóch miesięcy. Pojawiała się tam, gdzie poszedł, widywali ją jego koledzy, więc na pewno przywidzeniem nie była, choć żaden z nią nie rozmawiał. A teraz przyjechała za nim tutaj, do Atlanty.

Spotkał ją już w Bragg, pojawiła się pewnego dnia w forcie i podążała za nim jak duch. Obserwowała go z oddali, a gdy chciał podejść i dowiedzieć się, o co tak naprawdę chodzi odchodziła i tyle ją widział. Nigdy nie dała mu podejść bliżej jak na pięć metrów. Wiedział, że jest niska i ma jasne włosy. Profil o zadartym nosie i twardym spojrzeniu jakie widywał u innych kobiet w wojsku. A teraz siedziała przed domem jego rodziców w Atlancie. Tak po prostu.

Obserwowała go jak zaparkował pożyczony samochód przed domem, jak wysiadał z niego zarzucając torbę na ramię. Podszedł na odległość zwyczajowych pięciu metrów i zatrzymał się. Nieznajoma zeskoczyła z kamiennego murku, oddzielającego posesję sąsiadów od posesji Evansów i skróciła dystans o wyciągnięcie ramienia. Dopiero teraz zauważył, że miała na sobie ciemny mundur z krwistoczerwonymi lamówkami i jakimiś znakami wyszytymi na rękawie. Nie był pewien, ale wyglądało to na walczące dzikie koty.

By spojrzeć mu w oczy musiała unieść głowę. Spomiędzy kosmyków jasnych, niedbale przyciętych włosów o dziwnym niebieskim połysku spoglądały na niego badawczo dwoje niezwykle jasnych oczu koloru morskiej wody. Uśmiechała się krzywo, jakby niechętnie.
- Jestem Vilith Elaerion, kapral Straży Pałacowej Cesarstwa – odezwała się zanim zdążył nawet pomyśleć o tym, co chciałby powiedzieć natrętowi. Miała niski głos, dziwny akcent i jeszcze dziwniejszą angielszczyznę, którą trudno mu było zrozumieć. – Z rozkazu Cesarzowej przybyłam by sprowadzić wojowników z Ziemi.

W tej samej chwili wyciągnęła rękę i chwyciła jego ramię z taką siłą, jakiej się nie spodziewał po drobnej kobiecie. Nagle otoczyło ich oślepiające białe światło, a Tim poczuł jak traci grunt pod nogami.

Anglia

Wiele setek kilometrów od Atlanty, na innym kontynencie, Christopher Twinkle właśnie opuszczał gabinet specjalisty, którego polecił mu doktor Kanes. Sam nie wiedział jak powinien się odnieść do lekarza głów. Niewiele mu powiedział, znów kazał sobie opowiedzieć tamtą historię. Chris miał tego dość, chciał zapomnieć, a nie rozdrapywać rany. Szlag by trafił ich wszystkich! Nie byli tam, nie wiedzą jak to jest!

Szedł pustym szpitalnym korytarzem, majowe słońce wpadało przez rozwarte szeroko okna, łapiąc najlżejszy podmuch wiatru. Zatrzymał się przy jednym z nich i wyjrzał na zewnątrz. Przyszpitalny park był pełen drzew i krzewów by zapewnić wypoczywającym tutaj jak najwięcej cienia w upalne dni lata. Kręciło się tam kilka osób w białych kitlach oraz odwiedzający ze swoimi bliskimi, których można było wypuścić z oddziału zamkniętego. Szpital od czubków. Po prostu wspaniale.

Nie zwróciłby na to uwagi gdyby nie to, że złapał jego spojrzenie przeczesując wzrokiem okolicę. Śniady olbrzym wyróżniał się na tle zalanej słońcem ścieżki nie tylko swoim wzrostem, ale także dziwacznym ubraniem i przeszywającym spojrzeniem, które przyszpiliło uwagę Chrisa na dłużej. Wydawał się być znajomy, a jednocześnie nieznajomy. Gdzieś już go widział, był tego pewien.

Mężczyzna nagle wykonał ponaglający gest, tak jakby zapraszał Twinkle’a na dół. Kapitan sam nie wiedział dlaczego, ale nogi same poniosły go w stronę schodów, które pokonał wręcz w zawrotnym tempie, ściągając na siebie uwagę przechodzących pielęgniarek. Wypadł jak torpeda ze szpitala i biegiem skierował się w stronę parku. Na ścieżce zwolnił jednak i zaczął zastanawiać się dlaczego tak pędził.

Cień rzucony przez nieznajomego był olbrzymi, zresztą jak sam właściciel. Chris ledwie sięgał mu do ramienia, ale to nie był powód jego pośpiechu. Mężczyzna zamrugał i spojrzał jeszcze raz na twarz nieznajomego. Z bliska wyglądał jak Arab, choć kości policzkowe miał wyższe niż tamten. I uśmiech był łagodniejszy, niemal dobrotliwy.

- Kim do cholery jesteś? – spytał zaskoczony własną impulsywnością. Tamten położył mu rękę na ramieniu. Wydawało się, że świat poza nimi przestał istnieć i było tylko to narastające za olbrzymem białe światło, które powoli oślepiało Chrisa.
- Jestem Asmel – odpowiedział mu nieznajomy z akcentem, jakim posługiwali się mieszkańcy Afganistanu. Światło stawało się bardziej natarczywe, pochłaniając wszystkie kolory wokół. Chris miał wrażenie, że za chwile straci grunt pod nogami i spadnie w jakąś świetlną przepaść. – A ty, panie, pójdziesz ze mną.

Szkocja

„My home is my castle” mówi przysłowie, a Makbet całkowicie się z tym zgadzał. Jasne było więc, że nie będzie zbyt zachwycony jeśli jakiś ekscentryczny gość puka do twoich drzwi i bez zaproszenia wchodzi do domu, zachowując się przy tym tak grzecznie, że ma się wrażenie, że urwał się z innych czasów. Gość Makbeta właśnie taki był z tą tylko różnicą, że nie zapukał. On po prostu pojawił się w jego domu.

Zaczęło się to tego popołudnia, jak zwykle siedział w swoim gabinecie, próbując się skupić na swojej pracy, gdy nagle usłyszał trzask otwieranych i zamykanych drzwi i kroki w korytarzu. Zatrzymały się w połowie i Makbet słyszał tylko cichy szelest jakiegoś materiału. Ki czort? Włamywacze?

Niewiele myśląc na palcach podszedł do otwartych drzwi gabinetu i wyjrzał ostrożnie na korytarz. Mężczyznę, którego zobaczył naprawdę mógł nazwać ekscentrykiem. Odziany był w dziwne przebranie, ciemnogranatowe z krwistoczerwonymi lamówkami, a plecy i ramiona okrywał niedbale odrzucony szkarłatny płaszcz. Skórzane buty o długich cholewach zapinane były na srebrne klamry, zapewne ręcznej roboty. „Dziwny gość” pomyślał, a w tym samym momencie nieznajomy odwrócił się w jego stronę, uśmiechając się uprzejmie. Miał długie do ramion czarne włosy, orli nos i drwiące spojrzenie ciemnych oczu.

- Pan Makbet MacAlpin, jak mniemam – jego angielski nie był zły, ale dość staromodny. I jeszcze ten akcent, którego nie potrafił zidentyfikować. Francuski? Może rosyjski? – W takim razie możemy już iść. Cesarzowa oczekuje z niecierpliwością waszego przybycia, a to w złym guście kazać czekać damie.

Przez chwilę pomyślał, że ktoś robi sobie jakiś głupi żart. Ale coś w tym mężczyźnie sprawiało, że wziął całkiem serio jego słowa. Tylko gdzie mieli iść?

- Gdzie moje maniery! – wykrzyknął nagle jego niecodzienny gość i pokłonił się nisko. – Nazywam się Murion Sardossi, herbu Trzech Mieczy.

Zanim Makbet zdążył zareagować Murion podszedł do niego i chwycił go mocno za ramię. Nagły powiew zimnego, mokrego powietrza rozwiał jego włosy, uderzył w niego sprawiając, że stracił równowagę i zatoczył się w tył. W tym samym momencie ostre światło otoczyło ich, Murion wzmocnił uścisk na ramieniu i szarpnął MacAlpinem, któremu wydawało się, że zaczęli… lecieć.

Inne miejsce w Szkocji

To był ciężki poród, ale udany. Szczęśliwa matka wydała na świat zdrowe i silne cielątko, a Kate znów miała wrażenie, że dobrze odwaliła swoją robotę. Wprawdzie wszystko poszło niemal podręcznikowo, ale jej pacjentka nie chciała z początku współpracować.

Zmywając krew z rąk myślała o czekającej ją wizycie w Woodside Park. Z wizyty na wizytę było jej coraz ciężej i starała się unikać tych wizyt pod byle jakim pretekstem. Nie chodziło o to, że była złą córką. Po prostu wizyty tam…
- Pani O’Conner, jakiś chłopak czeka na panią na zewnątrz – właściciel gospodarstwa, do którego została wezwana wsunął głowę do stodoły. – Mówi, że musi z panią porozmawiać i to bardzo pilnie.

Zaintrygowana, próbowała wyciągnąć z niego coś jeszcze, ale ten zbył ją tylko stwierdzeniem, że obcy jest trochę… dziwny. Kate uniosła brwi i ruszyła w stronę podjazdu, gdzie zaparkowała swojego Jeepa. Faktycznie, chłopak był dziwny. Ubrany w ciemny uniform z jakimiś zwierzętami wyhaftowanymi na ramieniu wydawał się być przebierańcem albo wojskowym. Stał niedbale oparty o jej samochód, a kiedy zbliżyła się wyprostował się i ruszył w jej kierunku z wyciągniętą dłonią. Odruchowo uścisnęła ją czując pod palcami zgrubienia powstałe jakby od trzymania liny albo czegoś w tym stylu. Chłopak miał trochę lisią twarz, bystre zielone oczy, które teraz przybrały wyraz ironicznego triumfu, okolone jasnobrązowymi włosami.

- To było zbyt łatwe – mruknął cicho, nieudolnie próbując naśladować szkocki akcent. Pociągnął ją w swoją stronę i objął w talii, a ręka Kate natrafiła na rękojeść noża przy jego pasku. Niemal odskoczyła, przestraszona, ale wszystko wokoło spowiła oślepiająca biel, tak jakby ktoś nagle wyłączył wizję. Poczuła, że spada, więc mocno chwyciła się kurtki nieznajomego. Ostatnią rzeczą jaką zobaczyła zanim wszystko zalało to intensywne światło były walczące oceloty na wyszyte na rękawie kurtki.

Londyn

Sybilla Rajska od tygodnia powinna być już w Walii robiąc zdjęcia na potrzeby British Nature. Jednak wciąż coś ją zatrzymywało w mieście, nie mogła z niego wyjechać. Ciągle miała coś do załatwienia, coś się psuło albo po prostu nie mogła znaleźć dobrego połączenia. Tego dnia wstała rano z poczuciem, że wydarzy się coś niezwykłego. Była naładowana pozytywną energią i mimo, że nie miała w planach nic odkrywczego (ot, odebrać swój sprzęt fotograficzny z serwisu oraz pójść do biura po potrzebne jej papiery) to jednak czuła się tak, jakby miała dziś przenosić góry. To była słodka euforia.

Gdy tylko wyszła z domu wiedziała, że coś jest nie tak. Zamiast skierować się do serwisu skręciła w boczną uliczkę w stronę londyńskiego metra, które jednak ominęła wiedziona jakimś instynktem obrała kierunek na miejski park. Wydawało jej się, że ktoś tam na nią czeka i już cieszyła się na spotkanie z tym kimś. To było tak, jakby dawno go nie widziała.

I faktycznie, na małym zacienionym dziedzińcu z fontanną ktoś na nią czekał. Wydawał się być starym znajomym, którego nie widziała od lat. Przyspieszyła kroku i z uśmiechem na ustach szła mu naprzeciw. Miał zdumioną minę jak rzuciła mu się na szyję by uściskać jak dawno niewidzianego przyjaciela. Głupek. Przecież nie widzieli się od wieków!

- Ups, musiałem przesadzić – usłyszała w uchu jego chropowaty głos. Przyłożył dłoń do jej czoła. – Dziewczyno, nieźle ci namieszałem w głowie. Niedługo ci przejdzie.

Sybilla cofnęła się o krok i zamrugała zaskoczona. Właściwie co ona tu robiła z tym nieznajomym mężczyzną. Dlaczego właśnie lepiła się do niego jak mucha do pajęczej sieci? Zmieszanie musiało się odmalować na jej twarzy, gdyż usta nieznajomego poruszyły się nieznacznie jakby próbował się nie uśmiechać.

- No nic. Czekają już na nas, cukiereczku – stwierdził, chwytając ją mocno za ramiona. Sybilla szarpnęła się i krzyknęła, ale słowa wzywające pomocy porwał nagły zimny wiatr. Unosili się w powietrzu, a świat szybko bladł w fali najjaśniejszego białego światła jakie kiedykolwiek widziała.

Polska

Mężczyzna, który stał w jego własnym salonie miał postawę niedźwiedzia. Był szeroki w barach, dobrze zbudowany o twarzy poznaczonej bliznami i zmarszczkami. Była ogorzała od wiatru i słońca, a spod krzaczastych szarych brwi patrzyły nań czujne niebieskie oczka. Ryszard przez chwilę zastanawiał się czy na pewno nie pomylił mieszkań, a potem czy nie ma jakiś niezapłaconych rachunków.

Ale przybysz nie miał wyglądu komornika, ani jakiegoś mafijnego zabijaki. Może to wariat? Świadczyłby o tym wygląd jego włosów – to była strzecha szarych chyba wiecznie nie czesanych włosów. Chyba powinien zadzwonić na policję i zgłosić włamanie.

Już miał podejść do telefonu, gdy człowiek w końcu się odezwał. Jego kaleki polski przywodził mu na myśl rosyjskich imigrantów.
- Synku, nie robiłbym tego na twoim miejscu – ostrzegł go swoim głębokim głosem. – Grzecznie pójdziesz teraz ze mną albo po prostu cię do tego zmuszę.

Groźba wypowiedziana przez tego dziwoląga zabrzmiała naprawdę serio, więc nie pozostało mu nic innego jak tylko skiniecie głową. W sypialni chyba miał wiatrówkę, może mógłby obcego nią postraszyć? Jednak zanim zdołał zrobić choć tylko krok nieznajomy z majestatem płynącego lodołamacza ruszył przez pokój i ucapił go za rękaw kurtki.

Ryszard nawet nie wiedział, że w tym samym czasie inni przeżywali to samo co i on.

Finlandia

Tego wiecznie roześmianego wyrostka poznała jakieś dwa tygodnie temu kiedy przyszedł z rozciętą w ulicznej bójce wargą. Lena była lekarzem rodzinnym, ale jednocześnie była pierwszą osobą, do której się zwrócił. Pomogła mu, a jakże, przecież to jej obowiązek. Kiedy zakładała opatrunek kręcił się niespokojnie, strzelał oczami na boki. Gdy tylko się odsunęła uśmiechnął się wesoło i zaczął opowiadać jak do tego wszystkiego doszło.

Od tamtej pory odwiedzał ją regularnie, choć bez widocznego powodu. Po prostu wpadał na nią na ulicy, gdy robiła zakupy lub szła na lunch podczas przerwy w pracy. Był naprawdę miłym chłopcem o szczerym spojrzeniu. Nigdy jej nie powiedział ile dokładnie ma lat, zbywając ją swoim perlistym śmiechem i mówiąc, że na razie to nie ma znaczenia. Wszystko w nim było trochę dziwne. Czasami był bardzo poważny i dorosły, a czasami naiwny niczym dziecko. Opowiadał niestworzone historie i chyba zmyślił swoje imię. Twierdził, że nazywa się Minas. Lena podejrzewała, że miał problemy ze swoją psychiką dlatego uciekał w świat fantazji.

Tego wieczora przyszedł pod jej dom. Siedział na klatce schodowej niedaleko jej drzwi. Wchodziła obładowana torbami z zakupami i zapewne by go nie poznała przez ten dziwny uniform jaki miał na sobie, gdyby nie to, że zawołał ją po imieniu. Odwróciła się zaskoczona i o niemal wypuściła z rąk torby. W tym ciemnym wdzianku o krwistoczerwonych lamówkach wyglądał bardzo poważnie. Jedyną rzeczą jaka się nie zmieniła była biała chusta okręcona dookoła szyi niczym u przedwojennego pilota. Ciągle się uśmiechał, ale tym razem jego oczy były bardzo poważne.

- Pomożesz mi Lena? – spytał poważnie, odrzucając na bok wypłowiałe od słońca loki, które nadawały mu wygląd barokowego cherubinka. Jak zwykle mówił jej po imieniu, co ją czasem irytowało. Na litość Boską był przecież od niej młodszy!

- Oczywiście, że tak – odpowiedziała. – Masz jakieś kłopoty?
- Powiedzmy – jego odpowiedź była tak wymijająca, że zbił ją z tropu. – Wybierzesz się ze mną w podróż?
To było… zaskakujące. Co on sobie myślał?!
- Nie bądź niemądry, Minas. Co na to twoi rodzice?
- Hm… - zamyślił się jakby to było naprawdę poważne pytanie. – Myślę, że są ze mnie dumni. W końcu służba Cesarstwu to zaszczyt.

Ten dzieciak żył w świecie własnej fantazji bardziej niż myślała. Kilka razy wspominał o jakimś Cesarstwie, ale ignorowała to myśląc, że to tylko nastoletnie urojenia.

- Cesarzowa wybrała cię byś jej pomogła – wyjaśnił chyba źle odczytując wyraz jej twarzy. – Chciałbym byś ze mną pojechała. To bardzo ważne.
- No dobrze, dobrze – opowiedziała bojąc się go zranić. – Może najpierw wejdziemy i napijemy się herbaty?
- Nie ma czasu – jednym susem przebył te kilka schodków jakie ich od siebie dzieliło i złapał ją za ramię. – Musimy iść. Salerin nie będzie czekał wiecznie.

***

Pomieszczenie wyglądało jak wielka jaskinia gdzieś w górach Ameryki Południowej. Była wysoka, zimna i wilgotna. Jedynym źródłem ciepła było rozpalone wielkie ognisko, przy którym kręciła się jakaś wysoka szczupła postać. Oprócz trzasku płonących gałęzi słychać było spadające ze stalaktytów krople wody.

Odzyskali wzrok niemal jednocześnie, każde miało przy sobie tego dziwaka, który ni z tego ni z owego pojawił się w ich życiu. Widzieli swoje sylwetki w rozmigotanym świetle ogniska. Niektórzy mrugali chcąc się pozbyć mroczków sprzed oczu, niektórzy wciąż mrużyli oczy próbując dostosować się do panujących warunków. Towarzyszący im ludzie nagle pozarzucali im na szyje srebrne łańcuszki z zawieszonymi na nich podłużnymi kryształkami, które w półmroku jaskini jarzyły się nikłym blaskiem.

- To byście mogli zrozumieć wszystkich i by oni potrafili zrozumieć wasz język – wyjaśnił spokojnie towarzyszący Sybil mężczyzna. – Wybacz, że namieszałem ci tak w głowie. To było konieczne.

Górujący nad wszystkimi Asmel powiódł po zgromadzonych uważnym spojrzeniem zaciskając lekko usta. Na egzotycznej dla Europejskich oczu twarzy olbrzyma odmalowało się zdumienie, a nawet zwątpienie. Chyba nie tego się spodziewał.

- Witajcie Ziemianie – pozdrowił ich uniesioną dłonią i oszczędnym ukłonem. – Jesteśmy tutaj z rozkazu Jej Wysokości Cesarzowej, by sprowadzić wojowników z innego świata – przesunął wzrokiem po twarzach zebranych wokoło osób i wydawało się, że nagle zwątpił. – Jesteście tutaj, bo zostaliście wybrani spośród wielu miliardów światów, spośród nieprzebranego strumienia ludzi by pomóc prawowitemu władcy Cesarstwa. A my będziemy waszymi przewodnikami. Ja jestem Asmel, Kapitan Straży Pałacowej Cesarstwa, a to moi podwładni – Strażnicy Pałacu.

- Nie zaliczaj mnie do swojej rozwydrzonej zgrai, Asmel – warknął stojący przy ognisku mężczyzna. – Ja jestem tutaj z własnej woli, nie jestem związany z Cesarstwem i Cesarzową.

- Oprócz tego, że mieszkasz na jej ziemi, magiku – warknął niedźwiedzi człowiek.
- Zresztą – ciągnął dalej mag wskazując na przybyszy i uśmiechnął się drwiąco – oni nie wyglądają na zachwyconych i nie wyglądają na wielkich wojowników. Zapewne nimi nie są.
- Pies, wiedział o tym – mruknęła stojąca obok Tima Vilith. Minas położył rękę na jej ramieniu, uśmiechając się wesoło.
- To nie ma znaczenia – szepnął. – Zostali wybrani. Cesarzowa w swej mądrości nie popełniła by błędu.
- Spokój! – zagrzmiał Asmel i odwrócił się do Ziemian. – Wiem, że to dla was trudne do przyjęcia, ale nie można zmienić przeznaczenia. Szykujmy się wiec do drogi. Salerin, przestań się wreszcie obijać i sprowadź nas do domu.
Mag mrucząc coś pod nosem zniknął z pola waszego widzenia, a Strażnicy porozkładali się wokół ogniska ciekawie spoglądając sprowadzonych przez siebie ludzi.
 
__________________
Nie rozmieniam się na drobne ;)

Ostatnio edytowane przez Penny : 12-04-2010 o 21:15. Powód: zmiana linku
Penny jest offline  
Stary 05-04-2010, 21:20   #2
 
Efcia's Avatar
 
Reputacja: 1 Efcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputację
W pierwszej chwili Jelena pomyślała, że ma do czynienia z jakimś niezrównoważonym psychicznie młodzieńcem, który dziwnym trafem w niej ulokował swoje uczucia. To by się nawet zgadzało. W końcu od jakiś dwóch tygodni ciągle się na niego natykała. Tak jakby ją śledził. Więc gdy spotkała go wieczorem pod swoim domem, gdy zwrócił się do niej po imieniu, o mało co nie dostała zawału. No może nie zawału, ale przez chwilę serce waliło jej jak szalone. Popatrzyła na jego młodą twarz. Później przenosząc wzrok na jego ubranie.
"Czyżby był członkiem jakiegoś klubu??" Pomyślała. "Tylko jakiego?? Wielbiciele Gwiezdnych Wojen noszą raczej białe stroje szturmowców."
Nastąpiła krótka wymiana zdań, po której Minas po prostu rzucił się na nią.
"A wygląda tak niewinnie." Zaświtało w jej umyśle.
Chyba bardziej przerażona była atakiem ze strony chłopaka niż tym co się później stało. A gdy ponownie poczuła grunt pod nogami niepewnie rozejrzała się dookoła. I ze zdziwieniem odnotował, że stoi w jakieś grocie. Spojrzała na swoje ramię i na rękę, która wciąż na nim tkwiła.
- Co ty sobie w ogóle wyobrażasz?? - Warknęła głośno do Minasa wyrywając się mu jednocześnie z uścisku. Wprawdzie niezbyt mocnego, ale zawsze uścisku, który bądź co bądź ograniczał jej swobodę ruchów.
Kiedy młodzieniec zarzucił jej na szyję łańcuch potraktowała to jako atak na swoją osobę. W wyćwiczony sposób chwyciła nadgarstek chłopaka i przy pomocy znanych sobie technik rzutów i dźwigni posłała młodziana na glebę, upuszczając przy tym torby z zakupami, które właśnie niosła do domu. Z papierowych toreb wysypało się kilka jabłek, które potoczyły się pod nogi zgromadzonym. Z jednej z nich zaczęła wyciekać czerwona ciecz. I wypadło dwie tabliczki czekolady.
Jelena nadal stała wypatrując ewentualnych znak ataku ze strony obcych. Minas tym czasem podniósł się i otrzepał. A na znak dobrej woli zebrał kilka z jabłek i podał jej dziewczynie.

"Witajcie Ziemianie. A to dobre. Co to Star Trek?? Czy inne Gwiezdne Wrota??" Przebiegło jej przez myśl gdy najwyższy z obecnych mężczyzn przywitał ich.

Pani doktor uspokoiła się trochę. Chłopka odsuną się nieco od niej, co podświadomie potraktowała jako sygnał iż nie dąży do konfrontacji. Przyjęła od niego również jabłka i zaczęła zbierać resztę swoich rzeczy.

Wysłuchawszy wymiany zdań miedzy dziwacznie ubranymi ludźmi i przyjrzawszy się tym, którzy byli ubrani normalnie, powzięła decyzję.
"Dobrze. Zagram w tę ich dziwaczną grę."

- Poproszę jeszcze raz. I to od początku. Bo się pogubiłam. - Patrzyła się na tego, który przedstawił się jako dowódca.
"Co to za jakiś Reality Show??"
 
__________________
- I jak tam sprawy w Chaosie? - zapytała.
- W tej chwili dość chaotycznie - odpowiedział Mandor.

"Rycerz cieni" Roger Zelazny
Efcia jest offline  
Stary 05-04-2010, 21:29   #3
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
Jeden, który wydawał się najważniejszy, niestety wyszedł zanim zdążył mu powiedzieć parę słów do zasmarkanego słuchu. Widać średnio lubiany, przez innych. Przynajmniej sądząc po wyskoku tego niedźwiedziowatego. Co prawda ubierał się śmiesznie, jak na doktora, pozostali zresztą także, ale to nie było teraz ważne. Znacznie istotniejszą kwestię stanowiło, co za zasmarkane prochy dała mu ta spryszczenia na lewym policzku pielęgniarka. Bo że to były witaminy, to nawet dziecko nie uwierzyłoby.
"Chyba że … " przebiegła mu myśl szybka niczym błyskawica, iż mógł naprawdę zwariować. Szybko jednak odrzucił owa tezę, zdając jednak sobie sprawę, że żaden psychol za psychola bynajmniej się nie uważa, istniejąc w jakimś swoim wyimaginowanym świecie. Ale od takiego założenia trudno rozpocząć jakiekolwiek sensowne działanie. Ponadto, jakby nie było, znaleźć się nagle wśród gromady jakichś dziwacznych odmieńców gadających coś na temat cesarstwa i jakiejś cesarzowej. Spóźnili się ponad pół wieku. Jakby nie było, Elżbieta II nie nosiła tytułu Cesarzowej Indii, który kiedyś przyjęła Jej Wysokość Wiktoria, później zaś jej potomkowie do 1947 roku, kiedy to Perła Korony uzyskała praktyczną niepodległość, co zostało potwierdzone w 1950.

"Hm … " rozważał "może to badanie? Taka próba, czy naprawdę wszystko działa?"
To miało sens. Stawiali go naprzeciw jakiejś fantasmagorii sprawdzając reakcje? Tak. Jeszcze kolejna chwila zastanowienia utwierdziła Chrisa. Niewątpliwie badali go, bo co innego mogła oznaczać dziwaczna szopka.

Ktoś właśnie dostał po pysku od jednej z kobiet, ale niespecjalnie się przejął gierkami.
- Przepraszam doktorze – zwrócił się niedźwiedziowatego człowieka, który wydawał się być po Asmelu najważniejszą personą w tym towarzystwie – wiem, że zrobiliście te szurnięte badania dla mojego niby-dobra, ale czy nie moglibyśmy po prostu uznać, że sprawa została załatwiona pozytywnie. Podpiszcie jedynie, że pacjent wydal się cały i nie daje się nabrać na całą idiotyczną gierkę. A ponadto, czy można stąd zadzwonić na miasto? Bylem umówiony z kumplami – zdecydowanie postanowił, że nie da im tej satysfakcji. Nie był wariatem i nie da się wrobić, szczególnie, że brali go za jakiegoś matoła prowadząc dziwne gierki. Owszem wiadomo, psychiatrzy musieli go sprawdzić po … tak, musieli. Jasne. Ale naprawdę, w tak idiotyczny sposób robiąc jakiś teatrzyk?
Mężczyzna spojrzał na niego podejrzliwie.
- Doktorze? Co to do cholery jest? Złe duchy cię opanowały czy co? – tamten zrobił się lekko czerwony ze złości. – Nikt nie chce cię zrobić na szaro. To co powiedział Asmel to najprawdziwsza prawda. I do twojej wiadomości jesteśmy pośrodku niczego. Magik nas wyprowadził gdzieś, gdzie jakieś dobre drgania są czy jakoś tak. A kumple poczekają.

"Oczywiście" pomyślał, zresztą tych kumpli wymyślił tylko tak, dla bajery, ażeby tylko pozwolili mu się dostać do telefonu "a świstak siedzi i owija je w te sreberka. Idioty sobie szukają" ocenił "ale skoro tak, poszukają szmat czasu."

- Jasne, jasne. Rozumiem, ale skoro wasz szef sobie poszedł – stwierdził głośno - to moglibyśmy przestać na chwilę udawać. Za grzyba nie wiem, po co te zabawki. Każdego tak traktujecie po powrocie z Afganistanu?
- A co to jest Afganistan? – zapytał zaciekawiony tym dziwnym stwierdzeniem.
Naprawdę przesadzali. Nawet pomyleńcy mogli słyszeć cokolwiek na temat Afganistanu. Jakby nie było. Telewizję wypełniały przekazy z tamtego dotkniętego wieczną wojna kraju.
"Popełnili błąd, hehe" Chris uśmiechnął się, ale nie parsknął facetowi sardonicznie, tylko skomentował.
- Panie doktorze, jaja pan sobie robisz? Naprawdę rozumiem, że badania są potrzebne i szlag trafił, zadźgałem tamtego kawałkiem szyby, ale bez jaj. To był Talib, brudny zapchlony Talib, który ściął głowę kapralowi i wcale nie miał lepszych zamiarów wobec nas. Podpiszcie mi po prostu papier i dajcie wrócić do jednostki. Czy to tak dużo?
- Te, Zilacan, on chyba jest żołnierzem – odezwała się nagle jedyna wśród przebierańców kobieta. – Słyszałam jak w obozie jak o tym mówili. Afganistan to takie małe piekiełko. Ciągle się tam z kimś piorą po pyskach.
- Dobrze wiedzieć – odparł zagadnięty, drapiąc się po głowie. – Słuchaj, my sobie naprawdę nie robimy żartów. To poważna sprawa, a na głowę nie chorujesz. Jasne, że zaciukałeś tego tam… taliba. Albo ty albo on. Tym razem ty wygrałeś.
"Aha, teraz chcą mnie wziąć na niby-kumplostwo" ocenił uśmiechając się krzywo, niczym kanarek zgwałcony właśnie przez kota. "Tyle dobrze, że przyznali, iż nie zwariował. Widocznie reakcja była prawidłowa. Zresztą tylko dziecko dałoby się nabrać na jakieś pierdoły, które usiłowali mu wcisnąć." Ponadto dowiedział się, jak ten niedźwiedziowaty ma na imię, czy nazwisko. Plakietek wizytówkowych nie mieli, ale Zilacan? To chyba jakieś meksykańskie, czy hinduskie. Właściwie rzeczywiście wcale nie musiał pochodzić z Europy przecież. Brytyjskie imperium przyjmowało wielu cudzoziemców. Zarówno oni, jak ich potomkowie, nieraz udowadniali swą wierność Anglii.
- OK - powiedział głośno. - Jasne, macie swoją robotę. Cóż, wszyscy musimy udawać Greka, choć jasne, ze to kompletnie niepotrzebne. Jak rozkaz to rozkaz.
Zilacan i kobieta wymienili rozbawione spojrzenia, a niedźwiedzi poklepał Chrisa po ramieniu.
- Jeszcze się przekonasz.

Cóż, ten niedźwiedziowaty okazał się służbistą. Pomyślał, że może któryś ze statystów okaże się nieco miększy. Przynajmniej na takich wyglądali.
- Dużo wam za to płacą? - zapytał stojącą obok niego młodej kobiety. Ładnej, ale obecnie średnio go to interesowało. Zdecydowanie wolałby dostać kwitek oraz powiedzieć im: hasta la vista, baby. - A może robicie to w ramach jakichś badań?
- Jakich badań?! - sprawiała wrażenie jakby za chwilę miała zacząć krzyczeć lub wybuchnąć płaczem. Ewentualnie obie możliwości w tym samym czasie.
- Nic z tego nie rozumiem... To musi być jakaś halucynacja. Mnie tu nie ma, ciebie tu nie ma, ogólnie nic nie ma, a ja w najlepsze leżę sobie w łóżku... Kim pan właściwie jest?
- Tak tak, jasne, nie ma. Idź spać. W łóżku. Pewnie - ewidentnie świetnie grała. Niczym zawodowa aktorka, ale postanowił, ze nie da się wziąć takimi sztuczkami.
Wzięła głęboki oddech. Nie było pewne czy po to by się uspokoić czy zebrać odwagę do stawienia czoła ewentualnemu realizmowi sytuacji.
- Poza ewentualnym porwaniem przez szaleńców z zakładu zamkniętego nie znajduję innego racjonalnego powodu dla którego wszyscy się tu znaleźliśmy. Ogólnie nie znajduje tu niczego racjonalnego... Cesarzowa.. To brzmi jak majaki albo.. Ukryta kamera?�-
Zaczęła rozglądać się wokoło. Jednocześnie nerwowo wycierając dłonie w granatowy materiał spodni.
- Nie, szanowna pani. Nie ze mną takie numery. Ten oddział dla psychicznie chorych jest rzeczywiście nietypowy, ale jasny gwint, nie jestem wariatem, toteż darujcie to sobie, co nie?
- Może popytałbyś innych zamiast uwieszać się na mnie? W ogóle skąd ten pomysł że cokolwiek wiem na ten temat? Czuje się bardziej skołowana niż na cholernej karuzeli. - Uniosła dłonie do skroni i nerwowymi ruchami zaczęła je sobie rozmasowywać. - Napiłabym się Redbulla. Przepraszam, nie powinnam na pana tak naskakiwać. Zwyczajnie ta sytuacja... To po prostu nie może być prawdziwe, a wygląda że jest. Nie żeby przeszkadzała mi wyprawa do jakiegoś baśniowego świata, o ile ten świat jest baśniowy... Nie, co ja plotę... Może zapytasz kogoś z nich? - Ruchem dłoni wskazała na krzątających się wokoło nieznajomych. - Jestem pewna że przynajmniej część z nich wie coś więcej na ten temat.
- OK, tak właśnie planuję zrobić. Natomiast cóż, jesteś świetna, ale miałem nadzieję, że wreszcie ktoś powie mi, po co wam ta cała zasmarkana szopka

- A ty, kolego? Może ty wreszcie powiesz, w co gracie? - spytał następnego faceta, sprawiającego wrażenie twardziela.
- Nie wiem co tu jest grane i nie wiem, co to za ludzie. Wspomniałeś o Afganistanie. Gdzie służyłeś? - Tima zaciekawił monolog, jaki przed chwilą ten facet wypluł z siebie. Wyglądał, jakby nie miał wszystkiego w głowie po kolei, albo po prostu udawał, ale ta wzmianka o Talibach go zaintrygowała.
- Special Reconnaissance Regiment z Credenhill. Przecież wiecie. Macie to wszystko w papierach.
- SRR, no proszę. Jestem Tim - podał facetowi rękę. - Pierwszy Operacyjny Oddział Sił Specjalnych, widzę, że byliśmy w tym samym piekle. Możesz mi powiedzieć, o jakich papierach mówisz? - nadal nie za bardzo wiedział, o co biega temu gościowi.
- No tych, które pozwolą mi wrócić do jednostki - uścisnął dłoń faceta. - Potwierdzenie, że nie zdurniałem. Sam widzisz, że nie uwierzyłem w te dziecinady, które usiłujecie mi wcisnąć. Hm, wiedziałem że siły specjalne zatrudniają psychiatrów, ale do tej pory nie miałem jeszcze przyjemności być tak maglowany, jak to robicie. Naprawdę każdego tak sprawdzacie - zaciął się nieco - wiadomo, po takich wydarzeniach, jak moje?
- Wybacz nie wiem o czym mówisz. Sam chciałbym wiedzieć gdzie jesteśmy, podobnie - ręką wskazał pozostałych - jak oni wszyscy, bo jakbyś nie zauważył wyglądają na równie zdezorientowanych jak ty. - Zachowywał się, jakby Chris ze swoją gadką zaczął go irytować, jakby wszyscy byli w trudnej sytuacji, a Brytyjczyk myślał, że to jakaś cholerna podpucha. Postanowił to sprawdzić, rzucając w eter pytanie. - Kim i skąd jesteście? Może ja zacznę, Timothy Evans, Atlanta, Stany Zjednoczone. Teraz Wasza kolej.
- Kapitan Chris Twinkle, Royal Army - to przypominało mu zebranie Towarzystwa Anonimowych Alkoholików. Wszyscy się przedstawiali, ładnie opowiadali, jakie mają problemy. Tylko naprawdę, jeżeli mister Evans chciał, by Chris uwierzył w takie cuda przypominające "Władcę pierścieni", czy inne jakieś ... nieważne, przecież takie rzeczy się nie zdarzają. Jeżeli jednak się zdarzają, to niech to gęś kopnie. Oznaczało to, że Azja mogła się wydać przy tym wszystkim całkiem sympatycznym miejscem.

- Jelena Metsänkylä, Finlandia. - Westchnęła ciężko stojąca z boku młoda kobieta o niebanalnej urodzie. Ta, która wcześniej spuściła manto kolesiowi. Na jej nazwisku możnaby połamać język. - Obawiam się, że prawie wszyscy uczestniczymy w tym dziwnym reality show. Na takich samych zasadach.
 

Ostatnio edytowane przez Kelly : 05-04-2010 o 21:56.
Kelly jest offline  
Stary 06-04-2010, 13:43   #4
Konto usunięte
 
Midnight's Avatar
 
Reputacja: 1 Midnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputację
Nowy dzień przywitała z uśmiechem na ustach, którego nie zdołała zetrzeć ani wczesna godzina ani całotygodniowy ciąg niepowodzeń. Powinna być zdenerwowana, w podłym nastoju, ewentualnie gniewnie przerzucać ciuchy w szafie klnąc przy tym pod nosem. Nic z tego. Nucąc sobie w najlepsze jakiś wesoły kawałek zasłyszany przypadkiem nie wiadomo gdzie, wirowała po pokoju co raz zmieniając garderobę. Gdyby nie to, że żółty kolor nie znajdował się na liście jej ulubionych jeżeli chodzi o garderobę, zapewne wyszłaby na miasto ubrana niczym dorodna cytrynka. Na szczęście jej dziwna, euforyczna energia ograniczyła się na tyle, że dziewczyna zdołała ubrać się w miarę po ludzku. Granatowe spodnie z delikatnej bawełny całkiem nieźle komponowały się z błękitnym topem bez rękawów ozdobionym małymi stokrotkami. Czarne włosy zostawiła rozpuszczone dochodząc do wniosku że wspaniale komponują się z jej humorkiem. Jeżeli wszystko pójdzie dobrze, a przecież nie może pójść źle w taki dzień, uda się jej odebrać sprzęt, który dwa dni temu z niewiadomej przyczyny odmówił współpracy. Zostanie więc tylko odebrać ten przeklęty plik papierków, które miały zostać przesłane faksem do hotelu w Cardiff. Miały, ale z racji gigantycznego pecha trwającego przez cały tydzień, mogła je odebrać osobiście. Skoro mogła to po co wysyłać. Tadam... Kolejna rzecz do załatwienia na jej głowie. Na szczęście ostatnia i będzie wreszcie mogła wyrwać się z miasta.
Midnight najwyraźniej wyczuwając pozytywne wibracje wysyłane przez jej współlokatorkę, bo zdecydowanie nie panią czy właścicielkę, na to kotka była zbyt dumna, przydreptała i mrucząc zaczęła ocierać się o nogi.

- No no, jaśnie pani, co pani sądzi o tym ślicznym dniu? - Wymruczała do zwierzaka jednocześnie pochylając się i podnosząc futrzaka na wysokość twarzy.
- Bo ja myślę że ma w sobie nieco magii, dzięki której już niedługo, a najlepiej jeszcze jutro, znajdziemy się w przytulnym hoteliku z dala od Londyńskiego tłoku. Co pani na to? Może uczcimy go zaraz na samym początku wielką miską mleka i puszką tuńczyka? Hmm?



Godzinę później, pożegnawszy pupilkę buziakiem w chłodny nosek i obietnicą kupienia nowej zabawki, zarzuciła na siebie biała wiatrówkę i włożywszy wygodne adidasy zamknęła za sobą drzwi mieszkania. Ruszyła przed siebie lekko tanecznym krokiem oddychając pełną piersią świeżym, o ile można je było takowym nazwać, powietrzem. Nie obrała jednak drogi którą planowała. Miast ruszyć w stronę przystanku z którego zazwyczaj jeździła i z którego autobus 214 zwykle dowoził ją pod same drzwi serwisu Fuji, wybrała przeciwny kierunek. Mijając stację metra nabrała przekonania, że ktoś na nią czeka. Musiał bo w innym wypadku po co miałaby pchać się do parku o tej porze? Im bliżej było miejsca spotkania tym jej przekonanie nabierało mocy, a osoba z która miała się spotkać stawała się bliższa. Nie potrafiła powiedzieć jak miał na imię czy kiedy się poznali, nie przeszkadzało jej to jednak w rzuceniu się mu na szyję. Reakcja zdecydowanie nie pasująca do jej osoby, jednak nie widzieli się tak dawno i byli tak dobrymi przyjaciółmi że lekki odskok od zwyczajów nie powinien dziwić ani jej ani tym bardziej jego. Najwyraźniej jednak musiała nieco zbić go z tropu swoim zachowaniem. Odpłacił się jej w chwilę później, słowami które z kolei obudziły w niej niepokój. Skąd ona go właściwie znała? Znała? Nie, raczej nie, ale... Kolejne słowa bynajmniej nie poprawiły jasności myślenia. Czekają? Kto? Gdzie? Mocny uścisk mężczyzny wyrwał z jej gardła instynktowny krzyk o pomoc. Krzyk całkiem bezowocny gdyż niemal natychmiast pochłonięty przez wiatr.


Jaskinia w której się znalazła nie różniła się zbytnio od innych które miała okazję zwiedzać. Zimno jakie w niej panowało sprawiło że odruchowo otuliła się ramionami. W jej głowie, wielkimi i lśniącymi czerwienią literami, znajdował się ogromny napis:
Gdzie ja do cholery jestem i kim są ci ludzie?!
W jaskini nie była bowiem sama. Właściwie miała wrażenie jakby ktoś wcisnął ją w tłum zdezorientowanych, poddenerwowanych i przestraszonych istot. Raz po raz zaciskała dłoń na krysztale który został jej podarowany przez nieznajomego, za którego sprawą się tu znalazła. Nie wiedziała dlaczego ale jego widok w jakiś dziwny sposób dodawał jej otuchy. Chociaż nie, otucha była tu nieco zbyt wygórowanym słowem. Ot, widok tego mężczyzny sprawiał że zamiast skupiać się na negatywnych stronach sytuacji, starała się przywołać naturalną dla niej ciekawość nowych miejsc, niekoniecznie ludzi.
Zadania bynajmniej nie ułatwiał jej facet, który ni z gruszki ni z pietruszki przyczepił się do niej ze swoimi pytaniami i wyrzutami. Czy ona wyglądała jak ktoś dobrze poinformowany? Może miała nad głową napis "Informacja"?! Sama chciałaby cokolwiek z tego zrozumieć jednak nie rzucała się na innych i nie wypytywała ironicznym tonem z marszu odrzucając każdą odpowiedź jako kłamliwą. Do diabła, miała ochotę trzasnąć faceta w twarz. Naturalnie nie zrobiła tego i znając siebie nigdy nie zrobi. Szkoda.
Rozglądając się wokoło próbowała nieśmiało nawiązać z kimś kontakt. Nie z wszystkimi, nie od razu, ale z kimś kto nie rzuci się na nią niczym głodny wilk na bezbronną owcę. Nie była pewna co sądzić o tym wszystkim. Nie chciała wypytywać nieznajomego który, o ile to możliwe, zaczarował ją i ściągnął w to miejsce. Chyba nie była jeszcze gotowa by stawić czoła ewentualnej prawdzie tego wszystkiego. Póki co wolała wersję ze snem, względnie halucynacją. Była bezpieczniejsza dla tej części jej samej która rządziła się prawami realizmu. Na razie...

- Sybilla Rajska, Londyn. - Nieco niepewnie odpowiedziała na wezwanie Timothego.
- Czy nikt z was nie brał pod uwagę że to się może dziać naprawdę? Nie mówię że tak ani.... - Wzruszyła ramionami.
- To tylko taka głupia myśl, zapomnijcie.

Czując że kompletnie się zbłaźniła, co nie powinno mieć znaczenia jeżeli to tylko sen, podeszła nieco bliżej do ogniska rzucając przy okazji słaby uśmiech w kierunku znajomego nieznajomego. Pomyśleć że ten dzień zaczął się dla niej tak wspaniale.

Stojący niedaleko niej wysoki mężczyzna obrócił się w jej stronę.
- Makbet MacAlpin - przedstawił się. - Szkocja - dodał. Biorąc pod uwagę nazwisko całkiem niepotrzebnie.
- Taka możliwość zawsze istnieje - odpowiedział na wcześniej postawione pytanie.

Odwróciła się do niego z jawnym niedowierzaniem wymalowanym na twarzy.

- Tak myślisz czy tylko się nabijasz? - Zapytała wprost.
- Właściwie... Co o tym wszystkim sądzisz? Sądzicie? - Dodała zwracając się również do pozostałych.

"Są na ziemi i niebie rzeczy..." - przemknęło mu przez głowę. Nie powiedział tego na głos, bo pewnie faktycznie Sybilla pomyślałaby, że z niej kpi w najlepsze.
- To jedna z wielu możliwości... Może to być sen, objaw szaleństwa, ciekawy tajny eksperyment jakiegoś rządu, zabawa w ukrytą kamerę.

- Wolałabym żeby to się wreszcie wyjaśniło, a najlepiej żeby wszystko wróciło do normy. Nie żebym miała coś przeciwko magicznym wyprawom, cesarzowym czy odkrywaniu innych światów. Tyle tylko, że wolałabym aby mnie ktoś wcześniej zapytał o zgodę. -
Odwróciła się ponownie w stronę ognia.
- Ciekawi mnie również jaki to, co się z nami teraz dzieje ma wpływ na nasze normalne życie.
 
__________________
[B]poza tym minął już jakiś czas, odkąd ludzie wierzyli w Diabła na tyle mocno, by mu zaprzedawać dusze[/B]
Midnight jest offline  
Stary 06-04-2010, 14:56   #5
 
Minty's Avatar
 
Reputacja: 1 Minty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumny
Ryszard powoli otwierał oczy. Jeszcze zanim uniósł powieki czuł, że coś przestało być tak, jak powinno. Nagle ucichł szum przejeżdżających samochodów za oknem, zrobiło się chłodniej, a i ta dziwna, swojska atmosfera własnych czterech ścian też jakoś odchodziła w niepamięć.

Zostałem porwany? W dzisiejszych czasach? W biały dzień? Nie, to nie jest możliwe. Ten wariat musiał mieć jakieś inne plany. A może mam z kimś na pieńku? Z kimś naprawdę wrednym.
Pytania przewijały się przez głowę mężczyzny.

Po kilkunastu sekundach rozmyślania nie było już innego wyjścia, jak zdecydowanie otworzyć oczy i rozeznać się w sytuacji. Ryszard pełen niepewności, a nawet strachu, do którego jednak za nic w świecie nie chciał się przed sobą przyznawać, uniósł powieki. To co ujrzał przeszło jego najśmielsze oczekiwania.
Polak nagle, bez żadnego ostrzeżenia przeniósł się ze swojego salonu w centrum Wrocławia do... właśnie, gdzie? Ryszard wiedział jedynie, że znajduje się teraz w jakiejś ciemnej jaskini, pośród dziwacznie odzianych ludzi. To miejsce nie wydawało się być bezpiecznym. Mężczyzna, który prawdopodobnie stał za tym wszystkim, a na pewno był winien pojawienia się tutaj Ryszarda, wcisnął Polakowi jakiś łańcuszek na szyję. Rysiek otumaniony jeszcze swoim poprzednim odkryciem nawet nic nie odpowiedział, tylko nerwowo skrzyżował ręce na piersi, aby ukryć drżenie dłoni.

Spokojnie, to nie może być nic nienormalnego. Pewnie jakiś chory żart, albo jakiś telewizyjny show, zwykłe dyrdymały, ot co! Ale dlaczego tak się denerwuję? Jasny gwint, muszę coś ze sobą zrobić. Jak ja wyjdę w telewizji, kiedy będę się trząsł jak osika? Ogarnij się, człowieku!

Niewątpliwie kubeł zimnej wody, albo co najmniej energiczny policzek byłby w tej chwili zbawienny dla Ryszarda. Niestety, mężczyźnie musiał wystarczyć właasny zdrowy rozsądek i opanowanie.

- To byście mogli zrozumieć wszystkich i by oni potrafili zrozumieć wasz język – powiedział jeden z dziwacznie ubranych, będących chyba organizatorami całej tej szopki.
- A co to ma niby być, hiper szybki tłumacz, którego jeszcze nie ma na rynku? Tylko dlaczego wygląda jak zwykły wisiorek? - zakpił pod nosem Ryszard, kiedy już nieco otrzeźwiał.
Wszystko tutaj wyglądało jak na jakimś chorym larpie, gdzie gracze za bardzo wcielają się w swoje role, a ponadto porywają zwyczajnych ludzi, aby mieć większą frajdę.
Cesarzowa? Ziemianie? Magik? Te określenia wskazywały na to, że ludzie stojący przed nim wcale nie są normalni. Na razie lepiej było przytakiwać.

A co, jeżeli to nie jest żadne porwanie, tylko jakaś telewizyjna zabawa? No tak, wszystko jasne. Jakiś dureń z klubu zapisał mnie do tego przez internet i ciach. Zabierają mnie z domu do jakiejś jaskini, pewnie gdzieś, gdzie nie ma nawet zasięgu w komórkach. Założę się, że siedzę teraz w opuszczonej sztolni, albo jaskini, jakich pełno po całych Sudetach. Trzeba zachować dobrą twarz.

Ryszard ukradkiem zaczął rozglądać się za kamerami, jednak w obliczu dzisiejszej technologii... Co mogły zdziałać ludzkie oczy w poszukiwaniu sprzętu, jakim dysponują takie programy? I jeszcze ten półmrok... Raczej nie było sensu dłużej wytężać wzroku.
Chwile mijały i mijały, a Ryszard nadal nie bardzo orientował się z kim w ogóle przyszło mu siedzieć w tym niecodziennym pomieszczeniu.
Grupka siedmiu osób odzianych w te dziwaczne stroje to zapewne opłaceni aktorzy. Patrząc na nich Ryszardowi samo narzucało się pytanie: Skąd oni ich wytrzasnęli?
Mężczyzna od razu spojrzał na stojącego obok niego starca. Wyglądał jak jakiś wariat, poszkodowany umysłowo przez wojnę kombatant. Jego twarz była obrazem wielu trosk i znojów, ale wyrażała również nieokreśloną dumę i pewność siebie. Aparycja bramkarza z klubu nocnego, oraz te potargane wiatrem włosy... To wszystko nadawało mu bajeczny wygląd rycerza, który w wiecznym poświęceniu broni swego władcy i granic swojej ojczyzny.
Kiedy Ryszard przyjrzał się już mężczyźnie stojącemu obok niego, przerzucił swój wzrok na najdziwniejszego i największego z domniemanych aktorów.

Jezus, Maria! Gdzie dzisiaj rodzą się tacy ludzie? I ten facet nie jest bokserem, tylko jakimś tam kiepskim aktorem grającym w tandetnych projektach... Drugi Valuev jak nic!

Pośród aktorów znajdowało się jeszcze kilka osób, jednak Czereśniowiecki zwrócił uwagę na niewielką kobietę znajdującą się kawałek od niego. Jasnowłosa postać o ciekawych rysach twarzy wzbudzała w nim niemałe zainteresowanie, jednak myśl o byłej narzeczonej, Julii, szybko ostudziła w nim te miłosne zapały.

Po błyskawicznym zlustrowaniu wyglądu co ciekawszych postaci z grona, jak nazywał ich w duchu Ryszard, aktorów, przyszedł czas na zorientowanie się w tym, z kim Czereśniowiecki w ogóle znalazł się w tym całym teatrzyku.
Pierwsza osoba, na jaką spojrzał Polak zdawała się być wojskowym, a przynajmniej słowa, które wykrzykiwała wskazywały na słuszność tej teorii. Mężczyzna był wysoki i miał ciemne włosy. Półmrok nie pozwolił Ryszardowi przyjrzeć mu się dokładnie, jednak jego twarz wydała mu się jakaś dziwna. Jakby to, co mówił o swoich przeżyciach w Afganistanie było całkowitą prawdą, a sam mężczyzna był osobą, która rzeczywiście przeszła w swoim życiu wiele złego. Żołnierz przedstawił się jako kapitan Chris Twinkle i twierdził, że jest Anglikiem.
Kolejną osobą była młoda kobieta, Finka Jelena Metsänkylä . Byłą to osoba o niewątpliwie przyjemnej dla oka fizjonomii, a jak się dodatkowo okazało również o nietuzinkowej mentalności. W ciągu zaledwie kilku minut od zjawienia się tutaj ta kobieta zdążyła zaatakować już fizycznie bogu duch winnego, młodego chłopca stojącego obok niej. A to już robiło niemałe wrażenie.
Ryszard nie musiał się długo długo rozglądać, aby ujrzeć kolejną osobę. Timothy Evans, tak się przedstawił. Z jego słów wynikało, że i on jest żołnierzem, jak twierdził, pochodzącym ze stanów.

No proszę, mamy tutaj samych wojaków... Zaraz się okaże, że to jakiś quiz militarny, a ja, ekspert w tej dziedzinie pośród moich znajomych, nie będę miał z nimi żadnych szans... Porażka.

Dalej w grocie znajdowały się jeszcze trzy osoby. Dwóch mężczyzn i jedna kobieta, która zdecydowanie źle znosiła takie sytuacje, jednak ciemność nie pozwoliła Ryszardowi na dokładne przyjrzenie się ich twarzom. Wiedział jedynie, że kobieta ma długie, gęste, ciemne włosy, a mężczyźni kolejno: jasne, przystrzyżone i opadające na twarz, ciemne pofalowane kosmyki. Każdy z nich był szczupły i żadne nie zdążyło jeszcze podać swojego imienia.
Ryszard po chwili zdał sobie sprawę z tego, że podróż tutaj mogła trwać nawet kilka dni. W końcu wcale nie musieli znajdować się gdzieś w Sudetach. Po bliższym przyjrzeniu się otoczeniu, Polak doszedł nawet do wniosku, że znajome mu jaskinie wcale nie wyglądały podobnie...

Ten stary na pewno odurzył mnie jakimś eterem i przewiózł mnie tutaj. Ciekawe, ile to trwało i gdzie w ogóle jestem... Wypadałoby zawiadomić rodzinę i znajomych. Pewnie będą się martwić. A dzieciaki w klubie? Właśnie zbliżał się mecz ćwierćfinałowy. Wszystko szlag trafił. Niech no tylko złapię tego, który zrobił mi taki piękny kawał...

W tym momencie kolejka przedstawiania się trafiła i zatrzymała się na Ryszardzie. Mężczyzna chwilę walczył ze sobą, aby nie oznajmić zebranym, że pochodzi z Nibylandii, a na imię mu Earl, jednak uznał, że skoro reszta postanowiła się przedstawić, to i jemu wypada podać im swoje nazwisko.
- Ryszard, a w zasadzie to Rysiek Czereśniowiecki. Pochodzę z Polski – zakończył z wymuszonym uśmiechem.
 

Ostatnio edytowane przez Minty : 06-04-2010 o 15:09.
Minty jest offline  
Stary 06-04-2010, 17:34   #6
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Makbet przeczesał palcami ciemne, niesforne włosy. Gest ten nie wpłynął zbytnio na wygląd owych włosów, a jeszcze mniej na pomysły, które jak na złość krążyły gdzieś na pograniczu świadomości i podświadomości, za nic w świecie nie chcąc się sprecyzować.
Nie pierwszy raz, nie ostatni.
Muza, kapryśna jak większość kobiet, nie była panienką na telefon. Lubiła go jednak na tyle, że był pewien, iż w krytycznej chwili przybędzie na pomoc i nie zostawi go na tak zwanym lodzie.
Uśmiechnął się, lecz uśmiech zniknął niczym starty gumką gdy do uszu Makbeta dotarł dźwięk otwieranych i zamykanych drzwi. Bez wątpienia nie był to nikt ze służby. Ci mieli wolne do jutra.
"Gość w dom, Bóg w dom" jak mawiano w niektórych mniej cywilizowanych stronach świata, witając każdego solą, chlebem, wodą (jeśli rzecz się miała na pustyni).
"Gość nie w porę..." mawiano w krajach zaliczających się do kręgu cywilizowanych.
Makbet nie przepadał za nieproszonymi gośćmi, zakłócającymi porządek dnia, ale nawet w takim przypadku nie odmawiał gościny. W tych rejonach stale jeszcze obowiązywały te mniej cywilizowane zasady. Chociaż, prawdę mówiąc, wolałby, żeby ten ktoś wcześniej zapukał, zamiast od razu ładować się do środka.

Wstał, prostując swoje sześć stóp wzrostu, chowając przy okazji do rękawa tweedowej marynarki sgian dubh, który w wolnych chwilach służył mu jako przycisk do papieru.
Witać gościa z bronią w ręku, w dwudziestym pierwszym wieku, było rzeczą mało kulturalną, ale na wypadek, gdyby gość ów przybył po to, by zabrać ze sobą część prywatnej własności Makbeta mieć pod ręką kawałek dobrej stali było rzeczą rozsądną...

Na włamywacza przybysz nie wyglądał. Raczej na kogoś, kto zjawił się z jakiejś sztuki teatralnej. Albo planu filmowego. Co prawda Makbet nie słyszał o niczym takim w okolicy, ale w końcu nie wszystkie plotki do niego docierały.
Język jakim przemawiał nieznajomy zdecydowanie pasował do wizji przedstawienia. Czyżby chciał na nim właśnie wypróbować fragment swej roli? Być może, bowiem żadnej cesarzowej Makbet osobiście nie poznał. Jego znajomości sięgały królowej brytyjskiej, zaś wiedza o arystokracji współczesnej ograniczała się do cesarzowej Japonii, której osobiście nie znał.
Pozostawała jeszcze Dziecięca Cesarzowa...
Czyżby ktoś miał zamiar wystawiać współczesną wersję "Neverending Story"?

Nim jednak zdążył odciąć się od znajomości z którąkolwiek z mniej lub bardziej znanych kobiet zasiadających na cesarskim tronie człowiek przedstawiający się jako Murion Sardossi złapał go za ramię...
Zimny wiatr owionął Makbeta, jakby nagle ktoś pootwierał wszystkie okna...

***

Wrażenie lotu ustało.
Otworzył nie wiadomo kiedy przymknięte oczy.
Ciągle było chłodno, ale zdecydowanie sceneria uległa zmianie. Nie stał w przeciągu we własnym domu, chociaż Murion Sardossi stale stał obok niego. Na szczęście nie gniótł mu już rękawa marynarki.
I raczej nie byli w dwójkę...
Siedem osób, wyglądających jakby nic się nie stało i tyle samo z wyrazem zaskoczenia wymalowanym na twarzy. Siedem, bo nie sądził, by na widok jaskini zdołał zachować pełną obojętność.

Wystąpienie mężczyzny, który przedstawił się jako Asmel, nie wyjaśniło niczego.
Albo też wszystko, oczywiście gdyby to, co powiedział ten cały kapitan gwardii było prawdą, w co nie wszyscy uwierzyli.
W przeciwieństwie do większości Ziemian, w końcu tak ich określił Asmel, jeden zachowywał się zdecydowanie nietypowo, nawet jak na taką dziwaczną sytuację. Bieganie od jednej osoby do drugiej i zapewnianie o swej 'normalności' niezbyt dobrze świadczyło o stanie psychicznym. Każdy, kogo podejrzewano o jakieś psychiczne odchylenia przysięgał, że jest normalny. Przynajmniej w książkach i filmach...
Jeśli ów 'normalny' człowiek był typowym przedstawicielem armii, to... Boże chroń Królową... I Anglię... Jeżeli mieliby faktycznie zostać wojownikami, to chyba już było wiadomo, komu nie należy dawać do ręki niczego, co choćby przypominało broń...
Amerykanin zdawał się być spokojniejszy.
Kolonie górą... Znowu...
Może jednak lepiej było poczekać cierpliwie. Przynajmniej teoretycznie sytuacja powinna wyjaśnić i albo wyskoczy ktoś z kamerą i powie 'Ale mieliście głupie miny', albo też paru dobrze zbudowanych panów z białymi kaftanami w rękach (i strzykawkach za plecami) poprosi wszystkich o zachowanie spokoju, bo 'Wszystko będzie dobrze...'.

Przez moment Makbet rozglądał się, zastanawiając się nad wykorzystaniem tego co widział jako motywów jakiejś ilustracji. W końcu ukryta kamera czy dziwny sen... Co za różnica. Teoretycznie wszystko dało się w taki czy inny sposób wykorzystać...

Przerwał obserwację i obrócił się w stronę zgrabnej brunetki, która w odpowiedzi na pytanie Tima przedstawiła się jako Sybilla Rajska i równocześnie zadała pytanie, na które trudno było udzielić odpowiedzi.
Raczej nie wyglądała na zachwyconą tym, co Makbet jej powiedział. Ale czy to była jego wina, że nie miał pojęcia, czy to był sen jakiś złoty, początek koszmaru z Innsmouth, dziwaczna wersja Big Brothera czy też innego reality show? Zapadli w sen i obudzili się po latach niczym gromadka śpiących królewien obu płci? A może oszaleli lub padli ofiarą bardzo tajnego rządowego eksperymentu i znajdują się w tej chwili w jakiejś wersji Strefy 51? Mają zanik pamięci? Po wypadku lub lekach?
Były to równie dobre wytłumaczenia jak porwanie przez kosmitów czy udział w misji zleconej przez jakąś cesarzową.

A Sybilla powinna była wcześniej wiedzieć, co ich czeka. Chyba że nie była podobna do swych znanych imienniczek...

Zastanowił się przez moment nad znaczeniem słów 'pośrodku niczego' i 'kumple poczekają'. Czyżby miało to znaczyć, że są w tej chwili na jakiejś stacji przesiadkowej i z jaskini nie da się wyjść? Że zaraz znów owionie ich zimny wiatr i polecą dalej? A to drugie stwierdzenie? Że czas nie odgrywa żadnej roli? Że wrócą na Ziemię w tym samym czasie, kiedy stamtąd wyruszyli?

Za dużo było pytań i za mało danych, by udzielić sensownej odpowiedzi.
Pozostawało czekać, jak się sprawa rozwinie.
 
Kerm jest offline  
Stary 13-04-2010, 22:45   #7
 
Discordia's Avatar
 
Reputacja: 1 Discordia jest na bardzo dobrej drodzeDiscordia jest na bardzo dobrej drodzeDiscordia jest na bardzo dobrej drodzeDiscordia jest na bardzo dobrej drodzeDiscordia jest na bardzo dobrej drodzeDiscordia jest na bardzo dobrej drodzeDiscordia jest na bardzo dobrej drodzeDiscordia jest na bardzo dobrej drodzeDiscordia jest na bardzo dobrej drodzeDiscordia jest na bardzo dobrej drodzeDiscordia jest na bardzo dobrej drodze
Kate stała jak słup soli, z szeroko otwartymi oczyma i ustami otwartymi w stylu „karpik”. Ciągle trzymając się kurczowo koszuli faceta, który ją przeniósł w to… to miejsce. Otrząsnęła się po chwili na tyle, że zamknęła usta i puściła faceta. Niejasno zdawała sobie sprawę, ze dookoła niej ktoś stoi, coś się dzieje. Jednym uchem słyszała to, co mówią ludzie. Ludzie? Niepewnie rozejrzała się wokoło. Trzeba przyznać, że wzrok musiała mieć dość nieobecny. Zasadniczo bowiem, nic do niej nie docierało. Przegapiła nawet moment narzucania jej łańcuszka na szyję.
Na chwilę zwróciła twarz w kierunku kłócących się mężczyzn. Dotarło do niej słów. Słowo, które było przełącznikiem w jej mózgu. Termin „zakład zamknięty”.
- O-Mój-Bo-że… - Wyszeptała Kate opadając na kolana. Była załamana.
I ukryła twarz w dłoniach. Zdawała sobie sprawę, że właśnie jakiś obcy facet złapał ją za rękę i w smudze światła przetransportował do ciemnej nory. Przed chwilą. „Cholera” pomyślała.
- Cholera, cholera, cholera jasna! – Warknęła ze złością przez zaciśnięte zęby.
I nagle dotarła do niej cała absurdalność sytuacji. Jeszcze przed kilkoma minutami wycierała słomą małego, ciemnobrązowego cielaczka MacKinnonów, myła ręce powalane krwią i wodami płodowymi a teraz siedzi na tym brudnym kamieniu otoczona przez obcych ludzi, którzy uważają się za wykonawców woli jakiejś tam cesarzowej. Tytuł „wykonawca woli” skojarzył jej się z ostatnio przeczytanym cyklem Klucze do Królestwa i natychmiast zaczęła chichotać. Tutaj też było ich siedmiu. I ubrani byli dziwacznie. No i istniała jakaś cesarzowa i jakaś magia. Tylko zasadniczo ona nie była małym chłopcem, który miał za zadanie uwolnić świat od zła. Po chwili oparła ręce na podłożu a jej plecy trzęsły się od tłumionego śmiechu.
Po chwili coś w jej mózgu znowu przeskoczyło i śmiech, naturalny, zdrowy śmiech, zmienił się w szloch. Ramiona jej się trzęsły, głowę zwiesiła nisko, bezradnie drapiąc paznokciami podłoże. „Och Boże, Boże” myślała „to się nie może dziać. Proszę. Jeszcze nie zwariowałam, prawda?” Kate bała się tego jak ognia. Że skończy w klinice psychiatrycznej. Że wrócą koszmary z dziecinnych lat. Ze już nikt i nic nie będzie w stanie zrobić.
- Na pewno zwariowałam. Na pewno, bo jak inaczej to wytłumaczyć? – Zapytywała samą siebie, urywającym się od płaczu szeptem. – To wszystko nie może istnieć. Nigdy się nie zdarzyło.
Z rozpaczą uderzyła pięścią w podłoże.
- Nie dam się tak łatwo. To wszystko nie istnieje a ja jestem zdrowa. – Tym razem głos był nieco głośniejszy. Jakby Kate znalazła w sobie dość siły, by przeciwstawić się rzeczywistości. – Jestem zdrowa i nie oszalałam.

A potem znowu coś w niej przeskoczyło. Zapaliła się inna iskra. W jednej chwili płacząca, zrozpaczona Kate O’Conner zaczęła się szaleńczo śmiać. Najpierw były to tłumione dłonią spazmy, by za chwilę przekształcić się w chichotanie przemieszane z łapczywym chwytaniem oddechu. Dziewczyna klapnęła na tyłek zanosząc się donośnym śmiechem. Miała zamknięte oczy i głowę odchyloną do tyłu. Spod zaciśniętych powiek płynęły łzy. Złapała się za brzuch, bo nieopanowany śmiech po prostu rozsadzał ją od wewnątrz. Bolały ją wszystkie mięśnie brzucha. Nawet te, o których istnieniu nie zdawała sobie sprawy.
Po chwili znowu schowała twarz w dłoniach nie przestając rechotać w najlepsze. Zanosiła się śmiechem jak płaczem, spazmatycznie chwytając powietrze. Usiłowała się pozbierać, ale śmiech nie ustawał.
Między obłąkanym chichotem a histerycznym rżeniem przemknęła jej przez głowę jedna trzeźwa myśl: „ przepaliły mi się bezpieczniki”. I znowu zaniosła się śmiechem nie do opanowania.
Jednak po kilku sekundach ciśnienie w jej mózgu musiało się wyrównać, bo śmiech zaczął zamierać. Widocznie całe napięcie już z niej uszło i taki wentyl bezpieczeństwa nie był już potrzebny. Coraz cichszy śmiech dał jej odczuć milczenie pozostałych ludzi. Na pewno w ich oczach musiała wyglądać jak wariatka. Poczuła się więc nieco urażona. Nie podnosiła głowy, pewna, że wszyscy na nią patrzą.
- No. Już w porządku. – Nic nie było w porządku, ale Kate nie znosiła przyjmować do wiadomości takiego stanu rzeczy. – Nie ma się czego bać.
Mówiąc to przetarła oczy wierzchem dłoni i podniosła się z klęczek.
- Przynajmniej nie muszę przejmować się makijażem. – Mruknęła bardziej do siebie niż do innych. Jedna zaleta używania wodoodpornego tuszu. – No, to do dzieła, kochana. Nazywam się Kate O’Conner i pochodzę ze Szkocji. A tak przy okazji, to chciałabym się dowiedzieć co tu jest, do cholery, grane? – Dodała ostro kładąc dłonie na biodrach.
Miała zaciętą minę i zmierzyła wzrokiem po kolei każdą osobę stojącą w kręgu.
Jej uwagę zwróciło kilka osób. Między innymi wymuskany szatyn i zniewalająca szatynka, blondyn, który najwyraźniej miał zapędy dowódcze, kobieta o długich czarnych włosach, jakich można pozazdrościć i dwóch facetów o niebanalnej urodzie, ale każdy w innym typie bruneta. Prócz nich Kate zauważyła absurdalnie młodego, jasnowłosego chłopaka, starego i suchego jak kość siwowłosego mężczyznę i pozostałych "porywaczy", którzy z tego grona wyróżniali się ubraniem.
- Bo ta bajeczka, którą usłyszałam mnie nie przekonuje.
 
__________________
Discordia (łac. niezgoda) - bogini zamętu, niezgody i chaosu.

P.S. Ja tylko wykonuję swój zawód. Di.
Discordia jest offline  
Stary 24-04-2010, 15:42   #8
 
Minty's Avatar
 
Reputacja: 1 Minty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumny
W momencie, kiedy Ryszard zdał sobie sprawę z tego, że ani porwanie, ani krew, ani nawet teleportacja, nie były żartami, tylko bezwzględną rzeczywistością, w jego głowie zawirowało.
- Spokojnie, tylko spokojnie... musi być na to jakieś racjonalne wytłumaczenie... raz, dwa, trzy, cztery... - szeptał pod nosem, kiedy wokół niego zawrzało.
Trudno było trzeźwym okiem ogarnąć wszystko, co działo się dookoła, kiedy ci dziwaczni ludzie zaczęli ze sobą walczyć. Wszystko było takie niepojęte, dziwaczne i okrutne zarazem.
Bez żadnych skrupułów? Nie wykluczone, ale co myśli taki człowiek...? Jak traktuje swoją ofiarę? A może sam jest jedynie wilkiem wypuszczanym w krąg rządnych krwi staruchów, gdzie w rzeczywistości jest tylko on, albo ta druga bestia...
Ale o czym ja tera myślę? Tu giną ludzie!

W tej chwili Zilacan, z mocą dojrzałego tura, odepchnął Ryszarda za siebie. Mało brakowało, a ten bądź, co bądź opiekuńczy gest stałby się ostatnim wspomnieniem młodego Polaka.
Mężczyzna, starając się złapać równowagę, machnął kilka razy rękoma w powietrzu, jednak nawet te desperackie zabiegi nie pomogły mu utrzymać się na nogach. W ułamku sekundy później Ryszard głucho gruchnął o podłoże. Cała sytuacja musiała wyglądać przekomicznie. Gdyby nie panująca w jaskini gorąca atmosfera i gorzejąca walka, pewno wszyscy chwyciliby się za brzuchy i zaśmiewali się w nieskończoność. Tak przynajmniej wydawało się zawstydzonemu Polakowi.
Suchy piasek w ustach i kurz w oczach od razu dały się we znaki leżącemu na ziemi mężczyźnie. Dodatkowo tępy ból w potylicy i ciężki oddech potęgowały uczucie bezsilności i upokorzenia. Ryszard nie zdawał sobie nawet sprawy z tego, jak dobrze było teraz leżeć na ziemi, gdzie, zamiast mieczy, szabli i noży, otaczały go ciemność i kamienie.
Wszystko działo się tak szybko... walka, teleportacja, zamieszanie związane z rannymi... Trudno było się nie pogubić. Kiedy Ryszard miał stanąć na nogi, zrobił to machinalnie, wcale nie zastanawiając się nad tym, czy powinien, ani czy jest to bezpieczne. Zwyczajnie podniósł się z ziemi i... przeteleportował.
Kiedy wszyscy znaleźli się na miejscu, a wrząca wokoło walka nie mąciła już nikomu spokoju myśli, wszystko stało się do bólu realne.
Krew, ból i to dziwne uczucie tęsknoty. Ryszard wiedział, że nie znajduje się już blisko domu. To nie było miejsce, jakie znał z telewizji, ani z książek. Nagle uświadomił sobie, że to może nie być jego świat.
Nie, to nie jest możliwe... Za dużo fantastyki, ot co! – racjonalnie myślący umysł Polaka nadal nie dawał za wygraną. - Muszę się czymś zająć, byle czym, bo inaczej zwariuję.
Wtedy, niczym boski wysłannik, z pomocą przyszedł mu Urmiel.
- Chodź - powiedział do niego swym donośnym głosem.
Mężczyźni ruszyli długimi korytarzami, gdzie piękno w swym dostatku stawało się czymś naturalnym, rzucając swój czar nawet na porozrzucane wszędzie przyrządy i meble. Wszystko wyglądało tutaj tak, jakby ułożone było bezpośrednio przez boga harmonii.
Schody, po których schodzili Urmiel i Ryszard, zdawały się nie mieć końca. Dopiero, gdy Polak gotowy był stwierdzić, że minęli już chyba kilkanaście pięter, jego oczom ukazało się wyjście z korytarza.
Sala wyglądała jak pobojowisko. Wszędzie walały się porozrzucane przedmioty, części mebli i tkanin. Ryszard dopiero po chwili zauważył, że w pomieszczeniu znajduje się także Zilican.
- Możliwe, że ktoś szturmem wziął to miejsce - powiedział, kiedy tylko ujrzał zbliżających się mężczyzn. - Znalazłem porzucony proporzec cesarski – dodał ciężkim głosem.
Po chwili namysłu Urmiel polecił Ryszardowi odszukać drewno na opał, kiedy sam udał się wraz z Zilicanem gdzieś w głąb zamku, bo tak określił tą budowlę Ryszard.
Polak nie czekając na szczególne zaproszenia począł zbierać na kupę wszystko, co jego zdaniem mogło przydać się do rozpalenia ogniska.
 

Ostatnio edytowane przez Minty : 24-04-2010 o 17:40.
Minty jest offline  
Stary 25-04-2010, 15:02   #9
 
Penny's Avatar
 
Reputacja: 1 Penny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemu
- Standardem tutaj jest miecz i sztylet – Asmel wyprostował się, spoglądając ze smutkiem w młodą twarz Aelitha. – Ale każdy w Straży Pałacowej ma swój ulubiony rodzaj broni i styl walki. Specjalizował się w rzucaniu nożami. – Wyjaśnił, po czym ponownie pochylił się nad rannym i rozpiął jego pasy: ten z nożami i z pustą pochwą na miecz i wręczył je Chrisowi. – Mam nadzieję, że taki rodzaj walki nie jest ci obcy.

Ciemnobrązowe oczy olbrzyma odwróciły się w stronę Leny.
- Musimy znieść rannych na dół, tam jest więcej światła i miejsca. Znajdzie się i woda, jeśli nikt nie zatruł źródła. Murion więcej jęczy niż go boli, więc zejdzie sam. Wykorzystamy jego płaszcz – wspominany właściciel spojrzał na swojego zwierzchnika wilkiem zza pleców Leny – i przeniesiemy Salerina. Zilacan weźmie na grzbiet Aelitha.

Jakby wywołany słowami Kapitana do kaplicy wpadł zadyszany Zilacan. Przez chwilę łapał oddech z rękoma opartymi na udach, po czym wyprostował się ciężko i już by splunął na podłogę, ale widok zgromadzonych pań i świętość miejsca, w którym się znaleźli sprawiły, że się powstrzymał.
- Kapitanie, melduję, że na dole jest czysto, ale wygląda jak po przejściu huraganu. Minas na dziedzińcu odkrył szkielety ułożone w stos, a jego lotni szpiedzy mówią, że za murami jest mogiła wielu cesarskich żołnierzy. Cokolwiek się tu zdarzyło było to bardzo dawno. Spotkałem też Urmiela z tym Ziemianinem, kierowali się w stronę kuchni.

Twarz Asmela wyrażała niewiele, tylko lekkie zmarszczenie brwi świadczyło o tym, że zaniepokoiły go wieści przekazane przez gwardzistę. Zastanawiał się przez chwilę, po czym podszedł do Muriona, który zdążył już się podźwignąć na nogi z pomocą Makbeta. Sardossi bez słowa odpiął klamrę płaszcza i podał go dowódcy.
- Zilacan podtrzymasz Muriona i pójdziesz przodem. Vilith, Chris wsuńcie płaszcz pod Salerina, tylko ostrożnie. Wy – wskazał na Tima i Makbeta – pomożecie go nieść.
Odwrócił się w stronę Sybilli, Leny i Kate.
- Panie pójdą przodem z Murionem za Zilacanem. Ja zabiorę Wennera. Ruszać się!

Człowiek-niedźwiedź zarzucił sobie ramię kolegi na szyję i powoli poprowadził w stronę schodów, a za nimi ruszyły kobiety.
- Jak za dawnych czasów, co Zila? – mruknął Sardossi. – Znów mnie prowadzisz po schodach.
- Taa… ale tym razem nie jesteś zalany w trupa – sapnął w odpowiedzi.

Vilith rozścieliła szkarłatny płaszcz Muriona i z pomocą Chrisa przeniosła na niego rannego maga. Te improwizowane nosze musiały im wystarczyć, by przenieść Salerina, który zresztą okazał się być nawet lekki. Pochód zamykał Asmel, niosący w ramionach Aelitha, ale jakoś nie dbający to by nie urazić złamanego ramienia.

***

Jak się szybko okazało w świątyni niewiele było rzeczy zdatnych do użytku. Z Strażnicy z ledwością znaleźli pięć marnej jakości, pachnących stęchlizną i zbutwiałym siennikiem koców i poobijane gliniane miski, w których Urmiel przygotował specyfiki mające pomóc Lenie w opatrywaniu rannych.

A mówiąc już o lekarskich zabiegach to pani doktor musiała przyznać, że medycyna Cesarstwa była dość rozwinięta. Nie dość, że wiedzieli o co jej chodzi, kiedy mówiła o szyciu, to jeszcze zdołali znaleźć prawie wzorcowe środki. Igła wprawdzie była nieco dłuższa i grubsza od powszechnie stosowanych, a nić nie była nicią chirurgiczną tylko wyciągniętą z płóciennego bandaża to jednak spełniało swoją rolę. Na koniec Urmiel obłożył rany maga jakimś nieprzyjemnie pachnącym mazidłem, który jak wytłumaczył później Lenie jest papką ze sproszkowanych alg rosnących na północy Cesarstwa i miała właściwości przyśpieszające gojenie się ran. Wspomniał też, że efektem ubocznym jest gorączka i halucynacje u pacjenta, ale doktor Metsänkylä w duchu stwierdziła, że to bajka wyssana z palca, bo gorączka spowodowana była zapewne walką organizmu z bakteriami, a halucynacje to po prostu efekt wysokiej temperatury.

Z Murionem był problem taki, że stanowczo odmówił szycia („Nie jestem jakimś kawałkiem szmaty byś mogła sobie poćwiczyć haftowanie!”) i nawet stanowczy rozkaz Asmela nie odwiódł go od jego decyzji. W końcu Zilacan przytrzymał wyrywającego się wojaka, a Urmiel napoił go jakimś wywarem, po czym spojrzał prosto w oczy mrucząc pod nosem słowa o chropowatym brzmieniu, a Sardossi po kilku sekundach osunął się w głęboki sen z głupawym uśmiechem na twarzy. Dopiero wtedy Lena mogła zszyć jego ranę i bez śmierdzącej papki, obwiązała go mocno bandażem. Potem zaaplikowała obu swoim pacjentom zastrzyki z morfiny i kazała ich ułożyć obok kominka, na którym płonął już ogień rozpalony przez Vilith i Tima.

Na końcu, pod okiem Asmela, usztywniła rękę Aelitha i jemu także zaaplikowała morfinę, obiecując Kapitanowi, że chłopak niedługo się obudzi. Słysząc to, dowódca wydał rozkaz związania więźnia, a pilnowaniem go miał zająć się Murion gdy tylko Urmiel wyprowadzi go z transu. Po tych wszystkich zabiegach Lena pozbierała zakrwawione bandaże i wrzuciła je do ognia, po czym jeszcze raz przejrzała apteczkę, którą dał jej Timothy. Zostały jeszcze trzy ampułki morfiny, dwa pakiety jałowych gazików, dwa rulony bandaży, paczuszka plastrów i maść na oparzenia. I jeszcze pokaźny zbiór tutejszych ziół Urmiela. Uwadze Leny nie uciekło to, że mężczyzna miał dużą wiedzę, ale z jakiegoś powodu koledzy unikali wzroku i kontaktu z nim. Stał na uboczu, nie odzywając się nie pytany. Ufali mu, ale było to zaufanie ograniczone i podszyte jakimś zabobonnym lękiem.

Po opanowaniu sytuacji z rannymi uwaga wszystkich skupiła się na Minasie, który przyszedł z uruchomionej przez niego i Kate kuchni, z orłem na ramieniu, przedstawiając go wszystkim jako swojego głównego informatora. Krótko opowiedział, że jakiś czas temu pod świątynię podeszły wojska cesarskie i zdobyły ją szturmem. Walki, według orła, były dość krótkie, bo świątynia mimo, że jest doskonałą twierdzą nie miała stałej obsady wojskowej, bo i po co. Później wojska odeszły, a świątynia opustoszała.

- Mój skrzydlaty przyjaciel mówi jeszcze, że plemiona Crund walczą między sobą jak wściekłe wilki, ale nie jest w stanie zrozumieć o co – referował zaniepokojony Minas. – Nigdy nie walczyliśmy o ziemie ani jedzenie. Żyliśmy w zgodzie, czcząc naszych bogów i podróżując po znanych nam powietrznych ścieżkach wokół Crund. Często też odwiedzaliśmy Wielką Puszczę Sigl, o czym może poświadczyć Zilacan. Teraz jednak lud Sigl broni zawzięcie swoich granic i nie wpuszcza już nas na swój teren. Całkowicie się zamknęli na zewnętrzny świat.
- Co tu się działo przez ten rok? – zapytał Asmel i spojrzał na powoli odzyskującego przytomność Aelitha.
- I właśnie tu się zaczyna problem, szefie – powiedział ostrożnie Minas. – Nie jestem w stanie określić jak dawno miała miejsce ta bitwa o świątynię. Dla żyjących tutaj istot nie ma znaczenia ile dni przeminęło, więc nie są w stanie powiedzieć jak wiele czasu minęło od dnia bitwy. To mogą być lata, ale też może być kilka miesięcy.
- Ale jest też druga strona medalu – podjął po chwili milczenia tym razem uśmiechając się wesoło. Wyglądał wtedy jak piętnastolatek, który spłatał rodzicom wymyślnego figla. – Dwa dni drogi stąd obozuje moje rodzinne plemię. Jestem pewien, że udzielą nam informacji i gościny, a także zaopiekują się Salerinem lepiej niż my. Spiżarnia jest totalnie ogołocona, ale moi przyjaciele zapolują dla nas na kozice albo inną zwierzynę.

- Właśnie mi się coś przypomniało – odezwał się nagle Murion ze swojego stanowiska przy Wennerze. – Na rozkaz starego Cesarza wszystkie świątynie w Cesarstwie muszą prowadzić rejestry odwiedzających. O ile dobrze pamiętam Świątynia Północnego Wiatru miała swoje rejestry w bibliotece, może wtedy uda nam się ustalić czy minął rok czy dwa.
Wszyscy Strażnicy spojrzeli na dowódcę czekając na jego rozkazy.
- Dobra. Vilith, sprawdzisz bibliotekę – odezwał się Asmel. – Zilacan zostaniesz z Aelithem, Murion przejrzyj to, co mamy w workach i zadecyduj co musimy zostawić, a co zabrać. A reszta niech podzieli się na grupki i przeszuka świątynię. Szukajcie broni, ekwipunku, czegokolwiek, co mogło by się przydać. Minas, wyślij swoich szpiegów na polowanie, potrzebujemy jedzenia na dzisiaj.

Rozkazy zostały wydane, szuranie butami zwiastowało natychmiastowe ich wykonanie. Asmel także ruszył w stronę wyjścia z sali, mając widocznie w planach coś jeszcze.

***

Chmura kurzu uniosła się znad kolejnego tomiszcza, które Vilith rzuciła na dębowy stół. Sybilla zaniosła się kaszlem, a wojowniczka posłała jej współczujące spojrzenie i sama otarła nos w rękaw munduru. Sybilla i Kate pomagały Vilith w przeszukaniu biblioteki, choć nie znały języka ani alfabetu używanego w Cesarstwie. Jednak wojowniczce to nie przeszkadzało, poinstruowała obie, czego mają szukać. W międzyczasie Kate znalazła drewniane tuby, w których ukryte były kunsztownie wykonane mapy. Zabrała je ze sobą do stołu, uznając pewnie, że na pewno się przydadzą.

W bibliotece było cicho, ale Sybilla słyszała coś jeszcze. Od kiedy przekroczyła prób tego pomieszczenia, słyszała szelesty, jakby jakaś niewidzialna ręka przerzucała kartki zapisanego drobnym pismem papieru. Jakieś szepty w nieznanym jej języku. Czasami wydawało się, że słyszy swoje imię i wtedy unosiła gwałtownie głowę i rozglądała się. I miała wtedy wrażenie, że obserwuje ją co najmniej setka par oczu. W pewnym momencie kiedy znów podniosła głowę zobaczyła tą postać przechodzącą między zdewastowanymi półkami. Była wysoka, ubrana w obszerne białe szaty, miała długie włosy, które powiewały jakby poruszane jakimś niewyczuwalnym powiewem. Wydawała się czekać na coś, a dziewczyna nagle poczuła przemożne pragnienie by dać się poprowadzić. To było co innego niż czuła w Londynie, gdy było to nieco sztuczne, a to było jak najbardziej naturalne. Jakby pochodziło od niej i dawało jej wybór. Rajska wstała gwałtownie od stołu, a postać ruszyła wzdłuż półek, a za nią ona. Ani Kate, ani Vilith zdawały się nie dostrzegać jej dziwnego zachowania.

Sybilla weszła pomiędzy dwa najlepiej zachowane regały i niemal zderzyła się ze swoim dziwnym przewodnikiem. Zobaczyła, że sięga ręką na półkę i dotyka palcami jedną z książek.
- Chcesz żebym ją wzięła? – spytała niepewnie. Postać skinęła lekko, głową i cofnęła się od półki.

Vilith nagle zerwała się na równe nogi, krzesło na którym siedziała przewróciło się wbijając w powietrze kolejną chmurę pyłu.
- To NIEMOŻLIWE! – wykrzyknęła i złapała się za głowę. – To nie może być prawdą!

***

Zilacan, Tim, Chris i Ryszard zeszli niemal do samych lochów, gdzie wedle słów Muriona powinny znajdować się skarbce i zbrojownie. Wszystko wskazywało na to, że główna walka rozegrała się na pierwszym i drugim poziomie świątyni, a nie tknęła wyższych i niższych poziomów.

Korytarz był dość wąski, dobry do obrony, bo ramię przy ramieniu mogli tam stanąć dwaj mężczyźni postury Chrisa lub Tima. Kończyły się ciężkimi drewnianym drzwiami o stalowych okuciach. Po oględzinach w migotliwym świetle naprędce zrobionej pochodni wszyscy stwierdzili, że zawiasy nie są przerdzewiałe, a co najdziwniejsze drzwi nie są nawet zamknięte na klucz. Po otworzeniu ich oczom ukazał się niemal doszczętnie ogołocone pomieszczenie. Na drewnianych stelażach wisiały poślednie (jak ocenił Zilacan) miecze i pochwy do nich, gdzieś w głębi znaleźli też trzy łuki, dwa kołczany strzał o pogiętych lotkach i dwie zwinięte cięciwy. Co dziwniejsze żadna nie była tknięta zębem czasu czy oznakami zniszczenia w przeciwieństwie do tych sprzętów, które znaleźli na górnych poziomach.

- To wygląda tak, jakby ogołocili skarbce i zbrojownie w wielkim pośpiechu – powiedział Zilacan, kiedy wychodzili już wynosząc swój łup. – Dziwne tylko, że cokolwiek jest jeszcze zdatne do użytku.

***

Lena postanowiła zostać przy swoich pacjentach, a Makbet zaoferował się, że pomoże jej w razie kłopotów. Zgodnie ze słowami Urmiela i przewidywaniami pani doktor Salerin miał gorączkę, ale na razie spał spokojnie. Aelith odzyskał przytomność, ale milczał jak zaklęty, wpatrując się w sufit tylko od czasu do czasu zerkając w stronę stojącego na straży Muriona, który przeglądał zawartość worków swoich towarzyszy.

Minas wrócił do nich po godzinie niosąc ze sobą trzy martwe króliki, z radością ogłaszając, że będą mieli dzisiaj potrawkę na obiad. Zaraz po nim przybyli obładowani znaleźną bronią mężczyźni, a za nimi do jadalni cicho wślizgnął Asmel, wymienił kilka zdań z Murionem, zerkając co jakiś czas na ich więźnia. Tymczasem broń złożyli na stole, a Zilacan zajął się jej dokładnymi oględzinami jednocześnie dopytując się pozostałych czy cokolwiek potrafią posługiwać się mieczem.

Nagle do jadalni wpadła Vilith ściskając w ramionach oprawianą w skórę księgę, a wzrok miała dość błędny. Za nią zaskoczone i zmieszane szły Sybilla i Kate. Jasnowłosa wojowniczka cisnęła księgę na stół i z rozmachem otworzyła. Wszyscy spojrzeli na nią zdziwieni, a ona powiodła po zebranych błędnym wzrokiem.
- Dziesięć lat! – warknęła. – Nie było nas dziesięć lat!
 
__________________
Nie rozmieniam się na drobne ;)
Penny jest offline  
Stary 26-04-2010, 14:23   #10
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Niesienie maga w najmniejszym stopniu nie przeszkadzało Makbetowii w obserwowaniu otoczenia. Wszędzie odnosiło się wrażenie, że miejsce to było opuszczone od dość dawna. Warstwa kurzu, co łatwo było zauważyć, nie powstała w ciągu dwóch-trzech dni, nie była również zasługą nieuważnej sprzątaczki. Jeśli to była świątynia jakiegoś boga, to bóg ten ostatnio nie cieszył się nadmiarem wyznawców.
Pewien problem wiązał się z faktem, iż wyznawcy nie znikali z minuty na minutę, a nawet jeśli ich zabrakło, to zawsze pozostawali kapłani, którzy pozostawali w świątyni aż nie zmarł ostatni z nich.
Ktoś ich wyciął w pień? Wyznawców i kapłanów?
To optymizmem nie napełniało.
Jedyną pocieszającą rzeczą było to, że skoro nikt od dawna nie odwiedzał tego miejsca, to nikt nie mógł na nich czekać. Pod pojęciem 'nikt' należało oczywiście rozumieć wrogów. Przeciwko przyjaciołom Makbet zwykle nic nie miał.
Jasne było, że nawet jeśli ktoś wiedział o tym, że miało przybyć siedmioro wspaniałych, to z pewnością zrezygnował z czekania na nich.

W opatrywaniu ran niewiele mógł pomóc, ale mimo wszystko trwał u boku Leny, starając się w miarę swych możliwości pomóc lekarce w opatrywaniu maga a potem kolejnych rannych. Miał zatem okazję przyjrzeć się zarówno działaniom lekarki, jak i środkom używanym przez Strażników.
I musiał przyznać, że bez względu na to, czy stosowany przez Urmiela sposób uśpienia Muriona był hipnozą czy magicznym zaklęciem, to szybkość działania robiła prawdziwe wrażenie.
Co do wspomnianych przez Urmiela halucynacji... Chociaż na twarzy Leny malowało się powątpiewanie, to Makbet takich wątpliwości nie miał. W Amazonii widział różne ciekawe rzeczy, a skoro na Ziemi halucynogennych roślin było wszędzie dużo, to czemu nie tutaj?

Opatrywanie rannych zakończyło się dość szybko, a ponieważ Lena nie wyrażała wielkich obaw o stan ich zdrowia, zatem wszyscy zainteresowali się informacjami, które przyniósł Minas.
Splądrowana świątynia, stos szkieletów, zbiorowa mogiła... Wyglądało to kiepsko...
- Wybacz pytanie - wtrącił się Makbet - ale muszę je zadać. Czy jesteś pewien, że twoi ludzie nas przyjmą przyjaźnie? W końcu jest wojna.
- Jako Strażnik możesz być ich wrogiem... Czy więzy krwi będą silniejsze?
- To dobre pytanie... - tutaj Minas zająknął się jakby nie znał imienia swojego rozmówcy - Makbecie. Ale jestem pewien, bo prawa krwi są ważniejsze niż polityka. Zresztą towarzyszy nam ranny.
Trzeba było mieć tylko nadzieję, że Minas się nie myli. W przeciwnym razie ich wspaniała kariera zakończyłaby się za dwa dni...

Wszyscy rozeszli się do rozmaitych zadań, zaś Makbet, awansowawszy nieformalnie do roli pielęgniarza, pozostał w komnacie by, w razie konieczności, pomóc Lunie.
Jako że pomoc ta nie była na razie potrzebna, Makbet przeznaczył swój czas na nieco przyjemniejsze zajęcie niż babranie się w ranach - na rozmowę. Lena była kobietą, na którą warto było zwrócić uwagę i z którą rozmowa z pewnością byłaby interesująca, jednak w tym przypadku przyjemności musiały poczekać.
- Ilu było w ogóle strażników cesarzowej? - Makbet zwrócił się do Muriona. - Takich jak ty?
- W obsadzie pałacu było ich około trzystu, trzystu pięćdziesięciu - odparł zagadnięty.
- Kto jest głównym dowódcą Strażników? Asmel?
- Tak, Asmel jest głównym dowódcą.
- Czy możesz nam opowiedzieć o sytuacji w państwie? - wypytywał dalej Makbet. - Oczywiście w chwili, gdy je opuszczaliście. Jacyś możnowładcy? Kto był zadowolony, kto niezadowolony z cesarzowej? Kto prócz cesarzowej sprawował władzę? Co to są plemiona Crund? Oraz Puszcza Sigl? No to jeszcze - kto z ramienia cesarzowej dowodzi wojskami?
- Skoro Cesarzowa musiała sprowadzać wojowników z Ziemi to znaczy, że nie było dobrze, nie uważasz? - Murion odpowiedział pytaniem na pytanie. - Ale od początku. Jej Wysokość jest bardzo młoda i rządzi tym państwem od ośmiu lat. Problem w tym, że jest tylko pusty tytuł. Kiedy zmarł stary Cesarz miała piętnaście lat, więc mimo, że była już na tyle dorosła by stanąć na czele państwa to Rada Koronna, czyli Lordowie Ziem cichaczem przejęli kontrolę nad państwem. Widzisz, chodzi o to, że Cesarstwo to całkiem spory spłachetek ziemi, powstały w wyniku podbojów i unii. Dlatego powstała Rada Koronna i urząd Lorda Ziemi, czyli takiego jakby namiestnika w danej krainie. Cesarzowie od wieków sprawowali władzę w każdym zakątku Cesarstwa poprzez Lordów Ziem, ale nigdy nie było tak, że pozycja Cesarza była tak słaba jak teraz. Myślano, że kontrola nad młodą Cesarzową będzie tylko chwilowa, ale minęło osiem lat i nic się nie zmieniło. Co najgorsze jej stronnictwo jest bardzo słabe. Nie wiem dlaczego zdecydowała się was wezwać, ale zapewne ma to coś wspólnego z tym, że potrzebuje siły by przekonać więcej Lordów by stanęli po jej stronie. Asmel wspominał coś o tym, że Cesarzowa traci kontrolę nad własnym wojskiem i dlatego potrzebni jej wojownicy z zewnątrz. Wiesz, to robi wrażenie jak nagle ni stąd ni z owąd stają przed tobą ludzie z zupełnie innego miejsca, z bardzo daleka i oświadczają, że będą walczyć dla twojego władcy. To jest coś.
- Oprócz zarządzania krainami Lordowie Ziem sprawują też funkcje takich jakby... ministrów - kontynuował Murion. - Każdy z nich zajmuje się czym innym. O na przykład mój były pryncypał, lord Villarreal w imieniu Cesarzowej miał zwierzchnictwo nad zawodowym wojskiem Cesarstwa. Tak więc mają ułatwić władcy wypełnianie swoich obowiązków. Jednak wszelkie dekrety, uchwały czy decyzje podejmuje Cesarz. Lordowie nie mają kompetencji do - dajmy na to - wypowiedzenia wojny granicznemu państwu.
- Plemiona Crund to tubylcy, to ich ziemia. Tworzą coś w rodzaju luźnego narodu, z których każdy ma własnych władców i własne prawa. Jednak to co ich łączy i zespala to Wielkie Orły, tradycja i religia. Kiedy powstawało Cesarstwo jako jedni z pierwszych oddali nam hołd. Jak się pewnie domyślasz Crund czyli cały pas górski i przyległości na północy i wschodzie to jedna z krain tworzących Cesarstwo. Puszcza Sigl to kolejna kraina. Stamtąd pochodzi Zilacan. To lud znakomitych tropicieli i cieśli, ale na szkutnictwie się nie znają. Z Sigl pochodzi najlepsze drewno, z którego budujemy nasze statki wojenne.
- Minas wspominał o podróżowaniu po powietrznych ścieżkach. To jakaś przenośnia - spytał Makbet.
- Powietrzne ścieżki trzeba rozumieć dosłownie, w każdym razie w stosunku do ludu Crund - odparł Murion.
- Latają na swoich wielkich orłach?
- No tak.
Orły faktycznie musiały być wielkie... Ale pewnie to lepsze, niż smoki.
- Smoki też żyją gdzieś w tej krainie? - spytał półżartem.
- Nie - odparł Murion.
- A poza Cesarstwem?
- Nic nikomu o tym nie wiadomo.
Taka odpowiedź wcale Makbeta nie zmartwiła. Smoki nadawały się idealnie na ilustrację do książki fantasy, ale jako przedstawiciel fauny spotkany oko w oko... Chyba lepiej darować sobie takie przyjemności...
- Jak wygląda herb, czy też symbol cesarzowej?
Murion pokazał na swój mundur.
- To są jej barwy, a na ramieniu wyhaftowane mam dwa walczące koty, które są jej symbolem.
- Czy te koty to jakiś określony rodzaj? Tygrysy, lamparty, koty domowe?
- Te koty to oceloty.
"Ciekawe, czy to oznacza waleczność, czy też ma związek z powiedzeniem 'drzeć ze sobą koty...'"
- A jak zwie się cesarzowa?
Murion wzruszył ramionami
- Nikt tego nie wie - odparł.
- Powinieneś o to spytać Asmela - powiedział z jadowitym uśmiechem milczący do tej chwili Aelith.
- Nikt nie zna imienia cesarzowej? - Makbet zignorował słowa Aelitha. - To jakiś przesąd, tabu, tradycja czy coś innego? Czy to wielki sekret? Może nie należy wypytywać?
- Można powiedzieć, że to tradycja - odparł. - Prawdziwe imię Cesarza znane jest dopiero po jego śmierci, a ludzie w codziennym życiu posługują się przydomkami nadanymi Cesarzowi przez lud.
"Czyli są ludzie, którzy te imiona znają... Może faktycznie Asmel również..."
- A jak zwą ludzie młodą cesarzową?
- Po prostu Cesarzową...
- Jeszcze jedno... Kim jest Urmiel? Jest strażnikiem, ale traktujecie go jakby inaczej?
- Urmiel pochodzi z Północy. To szaman... - w głosie Muriona nie było zbyt wiele sympatii.
- Szaman?
Murion wzruszył tylko ramionami.
- To w większości nikczemni ludzie, którzy babrają się we wnętrznościach ludzi i zwierząt, zapewne je jedzą i gdziekolwiek się pojawia pojawiają się kłopoty. Poznanie prawdziwego imienia takiego szamana zawsze przynosi pecha i jest ostatnią rzeczą jakiej dowiesz się w życiu.
"Nic dziwnego, że przy takiej opinii można nie cieszyć się powszechną sympatią" - pomyślał Makbet. Ale z własnego doświadczenia wiedział, że niektórzy szamani potrafią robić różne ciekawe rzeczy. To, co zademonstrował Urmiel było... interesujące.

Na dalsze rozmowy nie było czasu, gdyż zjawiła się grupka niosąca broń.
- Miecz to chyba dla mnie - powiedział Makbet, podchodząc do stołu z bronią. Co prawda była pewna drobna różnica między jego ulubionym szkockim rapierem, a tymi mieczami, ale to była kwestia paru dni treningu.
Obejrzał miecze. Chociaż wszystkie były niemal takie same, z wygrawerowanym orłem na głowicy, to jeden z nich szczególnie dobrze leżał mu w ręce. Jakby stworzony dla niego. Przypasał miecz.
- Są jacyś chętni na łuki? - spytał.
Co prawda w tym momencie łuki bardziej nadawały się do poganiania gęsi, niż do walki, ale po zdobyciu odpowiednich strzał...

Rozważania na temat przydatności broni przerwała Vilith, z hukiem rzucając na stół wielką księgą. I z jeszcze większym efektem rzucając we wszystkich ładną, okrągłą liczbą.
"Dziesięć lat..." - pomyślał Makbet. - "Od ich wyjazdu, czy między ich wyjazdem a ostatnim wpisem? I na ile przyczyniło się do tego zajście w jaskini...
- Czy ta księga gości jest magiczna?
- Owszem, ksiega w pewnym sensie jest magiczna - odparł Minas.
- Sama uzupełnia daty?
- Coś w tym stylu - uśmiechnął się Minas.
- A kiedy był ostatni wpis? Ile dni temu? - spytał Makbet.
- Chodzi ci o ostatni wpis zrobiony ręką człowieka?
- Zgadza się. I kto był tym gościem.
- Taki wpis został zrobiony trzy lata temu i ostatnim gościem był niejaki Taegan z Cealu
- Czyli jakies trzy lata temu świątynia została zdobyta przez 'cesarskich' - skomentował Makbet..
- To jest coraz dziwniejsze - stwierdził Asmel, nie uściślając, co w tym dziwnego.
- Ceal leży na wybrzeżu - powiedziała Vilith. - To w sumie trochę dziwne odwiedziny.
- Pewnie w kolejnych dniach lub tygodniach świątynia była odcięta, bo to ostatni zapis - orzekł Murion.
- Dlaczego dziwne? - spytał Makbet. - Nikt z wybrzeża nie podróżuje w tym kierunku? Wyprawa handlowa albo coś w tym rodzaju?
- Wyprawy handlowe są odnotowywane jako karawana pod przewodnictwem kogoś tam - wtrącił się Urmiel - a pojedyncze osoby z wybrzeża nie przyjeżdżają do świątyń oddalonych o miesiąc drogi od ich domu. Zwykle są to całe pielgrzymki, ale to i tak się dzieje niezwykle rzadko, bo w Cealu maja dwie o wiele większe świątynie o większym dla nich znaczeniu.
"Może tamte świątynie spotkało to samo..." - pomyślał Makbet.
- Ilu ludzi przebywało zwykle w świątyni?
- Zwykle było to piętnastu kapłanów i kapłanek oraz uczniowie, dwudziestu świątynnych strażników. To daje około sześćdziesięciu ludzi zawsze będących w świątyni. I zwykle około dwudziestu gości.
- Czy w historii tego świata zdarzały się takie zajścia jak atakowanie i zamykanie świątyń? - spytał.
- Nie, nigdy.
- Komu podlegają świątynie?
- Nie rozumiem pytania - powiedział Asmel.
- Czy są zależne od Cesarza? niezależne? mają jakiegoś naczelnego kapłana? każda świątynią sama sobie...
- Świątynie są niezależne od Cesarza, ale przedstawiciele każdej zasiadają w Radzie Koronnej jako obserwatorzy.
- A ilu jest bogów?
- No, dwunastu. Głównych wyznań jest dwanaście, ale są oczywiście różne odłamy...
- Czyli w radzie jest dwunastu przedstawicieli świątyń?
- Tak.
- Jeśli na wybrzeżu są świątynie, dwie... Może zostały zaatakowane wcześniej, a ten Taegan przybył tu z ostrzeżeniem...
To było możliwe. Ale nie pewne.

- Macie pod ręką mapę? - spytał Makbet. - Gdzie my jesteśmy? Gdzie znajduje się twoje plemię, Minasie? A pałac? Ceal? I jaka jest odległość do pałacu?
- Konno przebywa się tę drogę w jakiś tydzień - .
- A pieszo? Czy może znane są jakieś magiczne sposoby podróżowania?
- Salerin jest ranny, a zatem pozostaje podróż piechotą - stwierdził Asmel.
- Z tym bywa różnie - dodał Murion. - Od dwóch tygodni do miesiąca. Wszystko zależy od tego, czy znasz ścieżki, czy korzystasz z utartych szlaków. .
- Utartych szlaków raczej bym unikał - uśmiechnął się Makbet. - Przynajmniej dopóki nie poznamy całej sytuacji. Być może jesteśmy wyjętymi spod prawa banitami...
 
Kerm jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 17:23.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172