Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Fantasy > Archiwum sesji z działu Fantasy
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 05-04-2010, 15:33   #1
 
Penny's Avatar
 
Reputacja: 1 Penny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemu
[storytelling, fantasy] Gra o tron

GRA O TRON

POWOŁANIE





Świątynia Północnego Wiatru, gdzie ludzie z Crund oddawali cześć swoim bogom, wznosiła się nad przepastną głębią trzewi ziemi. Była niedostępna, położona na uboczu i niemal niezdobyta - idealna dla planów Cesarzowej. Pomimo, że były to ziemie Lorda Laredriwytha tutejszy kler sympatyzował z prawowitą władczynią Cesarstwa. Wykute w żywej skale wieże i sale zachwycały swoją piękną prostotą.

Mag zaaprobował jej miejsce prosząc tylko o udostępnienie najwyższej wieży. Nie wytłumaczył jej dlaczego, ale Cesarzowa ufała mu na tyle by nie dociekać dlaczego mieliby naruszyć spokój siedziby crundzkich bogów. Cel uświęca środki.

Asmel wybrał swoich najbardziej zaufanych ludzi. Było ich pięcioro, czworo mężczyzn i kobieta. Cesarzowa przyglądała im się ze szczytu Wysokich Schodów, gdy mozolnie wspinali się w górę. Wydawali się być najodpowiedniejszymi ludźmi, jakich mógł wybrać Kapitan. Wiedziała, że nie zawiodą, że prędzej zginą próbując wykonać powierzoną im misję. Zwłaszcza ich dowódca, który wbrew ostrym sprzeciwom Cesarzowej wpisał się na listę ochotników. Czuła się tak, jakby ją zdradził. I chyba nie tylko ona, widziała przecież jego żonę, z brzuchem pod nos, gdy chlipała w jego ramię. W głębi serca jej zazdrościła.

Za plecami Cesarzowej Salerin ustawiał ostatnie kryształy jakie potrzebne mu były do wysłania siebie i sześciu śmiałków na Ziemię. Brał udział w tym wszystkim niechętnie, a władczyni wciąż nie wiedziała, co mógłby chcieć od niej w zamian. Obawiała się, że będzie to coś wyjątkowo paskudnego.

Sześcioro gwardzistów stanęło kilka stopni poniżej swojej zwierzchniczki i opadło na kolana by złożyć pokłon należny jej z racji tytułu. Od ośmiu lat nie miała poczucia, że nie są to tylko puste ceremoniały przed marionetką w rękach Lordów. Po raz pierwszy od ośmiu lat dzierżyła stery swojego życia i władzy ręką tak pewną, jak pewna jest ręka sternika na statku. Przyjrzała się ich twarzom by na zawsze wyryć je w pamięci.

Przy Asmelu klęczał Zilacan, jego prawa ręka. Pamiętała go, był w Straży gdy była jeszcze dzieckiem. Zawsze odrzucał awanse i godności jakimi obdarzał go jej ojciec. Uważał, że niebyły by dobrym Kapitanem. Zawsze wyglądał tak, jakby właśnie wrócił z wyprawy w czasie szalejącej wichury – szare włosy zawsze były w nieładzie, co nadawało mu jeszcze dzikszy wygląd. Dotknęła jego głowy szepcząc słowa starego niczym podwaliny Świata błogosławieństwa. To samo uczyniła z kolejnym. Aelith Wenner, młody i błyskotliwy, szybko piął się po szczeblach hierarchii w Straży Pałacowej. Asmel był z niego naprawdę dumny.

Gdy mijała Muriona Sardossiego ten uniósł lekko głowę i puścił do niej oko. Arystokrata z podupadłego domu znany był ze swojej skłonności go kobiet i nie przeszkadzało mu w tym nic, nawet pozycja. Niemal natychmiast zgiął się w ponownym ukłonie za sprawą łokcia jednej z trzech kobiet w Straży. Jasnowłosa Vilith Elearion służyła, bo była uparta jak sto demonów i nikt nie znalazł kontrargumentów na to by tego nie robiła. Zresztą była jednym z lepszych nabytków Straży. Tuż obok niej w niechętnym ukłonie giął się szaman z Północy, którego wszyscy nazywali Urmiel, bo podobno używanie jego prawdziwego imienia przynosiło nieszczęście. Niewiele o nim wiedziała, ale miała zaufanie do osądów Asmela, a sama nie była zbyt zabobonna. Wiedziała, że nie wzbudzał zaufania wśród towarzyszy, ale nie mogła nikogo za to winić. Ludzie z Północy po prostu nie cieszyli się popularnością w centralnych ziemiach Cesarstwa.

Ostatni był Minas o wyglądzie podrostka. Płowe od słońca włosy spływały na twarz kryjąc wiecznie pogodny wyraz twarzy. „Pozory mylą”, pomyślała wymawiając ostatnie słowa błogosławieństwa. Odsunęła się na bok, a wtedy wszyscy, jakby na komendę, powstali i ruszyli do szczytu schodów. Salerin instruował ich, co mają robić i jak się zachowywać podczas rzucania tego zaklęcia. Na schodach został tylko Kapitan i Cesarzowa. Patrzyli na siebie badawczo, jakby nigdy się nie znali.
- Wypełnimy naszą misję albo zginiemy, Wasza Wysokość – powiedział cicho, patrząc jej w oczy. Jego głos był opanowany, jeśli cokolwiek czuł zostawił to dla siebie. – Będziemy ci wierni do końca. Oczekuj naszego powrotu za rok.
- Wiem, Kapitanie – odpowiedziała i zdumiała się jak słabo zabrzmiał jej głos w cichym świątynnym korytarzu. Czuła jak drżą jej usta i zganiła się za to w duchu. Uniosła więc dłonie i nasunęła na głowę kaptur. – Powodzenia, niech bogowie was prowadzą.
Ukłonił się jej sztywno i dołączył do swoich ludzi. Cesarzowa przez chwilę obserwowała Salerina rozpoczynającego magiczną inkantację, jednak czuła, że nie wytrzyma tu dłużej. Nagle wszystko, łącznie z jej własnym ciałem, zaczęło jej ciążyć.

Odwróciła się i zaczęła schodzić po Wysokich Schodach. Jej ciche kroki rozlegały się po korytarzu zwielokrotnionym echem.

***
Stany Zjednoczone Ameryki Północnej

To nie była mania prześladowcza. Naprawdę ją widział i naprawdę go obserwowała. Timothy Evans był pewien tego jak tu stoi. I miał dowód w postaci siedzącej na murku dziewczyny, której fizjonomia była mu dość znana. W końcu widywał ją codziennie od dwóch miesięcy. Pojawiała się tam, gdzie poszedł, widywali ją jego koledzy, więc na pewno przywidzeniem nie była, choć żaden z nią nie rozmawiał. A teraz przyjechała za nim tutaj, do Atlanty.

Spotkał ją już w Bragg, pojawiła się pewnego dnia w forcie i podążała za nim jak duch. Obserwowała go z oddali, a gdy chciał podejść i dowiedzieć się, o co tak naprawdę chodzi odchodziła i tyle ją widział. Nigdy nie dała mu podejść bliżej jak na pięć metrów. Wiedział, że jest niska i ma jasne włosy. Profil o zadartym nosie i twardym spojrzeniu jakie widywał u innych kobiet w wojsku. A teraz siedziała przed domem jego rodziców w Atlancie. Tak po prostu.

Obserwowała go jak zaparkował pożyczony samochód przed domem, jak wysiadał z niego zarzucając torbę na ramię. Podszedł na odległość zwyczajowych pięciu metrów i zatrzymał się. Nieznajoma zeskoczyła z kamiennego murku, oddzielającego posesję sąsiadów od posesji Evansów i skróciła dystans o wyciągnięcie ramienia. Dopiero teraz zauważył, że miała na sobie ciemny mundur z krwistoczerwonymi lamówkami i jakimiś znakami wyszytymi na rękawie. Nie był pewien, ale wyglądało to na walczące dzikie koty.

By spojrzeć mu w oczy musiała unieść głowę. Spomiędzy kosmyków jasnych, niedbale przyciętych włosów o dziwnym niebieskim połysku spoglądały na niego badawczo dwoje niezwykle jasnych oczu koloru morskiej wody. Uśmiechała się krzywo, jakby niechętnie.
- Jestem Vilith Elaerion, kapral Straży Pałacowej Cesarstwa – odezwała się zanim zdążył nawet pomyśleć o tym, co chciałby powiedzieć natrętowi. Miała niski głos, dziwny akcent i jeszcze dziwniejszą angielszczyznę, którą trudno mu było zrozumieć. – Z rozkazu Cesarzowej przybyłam by sprowadzić wojowników z Ziemi.

W tej samej chwili wyciągnęła rękę i chwyciła jego ramię z taką siłą, jakiej się nie spodziewał po drobnej kobiecie. Nagle otoczyło ich oślepiające białe światło, a Tim poczuł jak traci grunt pod nogami.

Anglia

Wiele setek kilometrów od Atlanty, na innym kontynencie, Christopher Twinkle właśnie opuszczał gabinet specjalisty, którego polecił mu doktor Kanes. Sam nie wiedział jak powinien się odnieść do lekarza głów. Niewiele mu powiedział, znów kazał sobie opowiedzieć tamtą historię. Chris miał tego dość, chciał zapomnieć, a nie rozdrapywać rany. Szlag by trafił ich wszystkich! Nie byli tam, nie wiedzą jak to jest!

Szedł pustym szpitalnym korytarzem, majowe słońce wpadało przez rozwarte szeroko okna, łapiąc najlżejszy podmuch wiatru. Zatrzymał się przy jednym z nich i wyjrzał na zewnątrz. Przyszpitalny park był pełen drzew i krzewów by zapewnić wypoczywającym tutaj jak najwięcej cienia w upalne dni lata. Kręciło się tam kilka osób w białych kitlach oraz odwiedzający ze swoimi bliskimi, których można było wypuścić z oddziału zamkniętego. Szpital od czubków. Po prostu wspaniale.

Nie zwróciłby na to uwagi gdyby nie to, że złapał jego spojrzenie przeczesując wzrokiem okolicę. Śniady olbrzym wyróżniał się na tle zalanej słońcem ścieżki nie tylko swoim wzrostem, ale także dziwacznym ubraniem i przeszywającym spojrzeniem, które przyszpiliło uwagę Chrisa na dłużej. Wydawał się być znajomy, a jednocześnie nieznajomy. Gdzieś już go widział, był tego pewien.

Mężczyzna nagle wykonał ponaglający gest, tak jakby zapraszał Twinkle’a na dół. Kapitan sam nie wiedział dlaczego, ale nogi same poniosły go w stronę schodów, które pokonał wręcz w zawrotnym tempie, ściągając na siebie uwagę przechodzących pielęgniarek. Wypadł jak torpeda ze szpitala i biegiem skierował się w stronę parku. Na ścieżce zwolnił jednak i zaczął zastanawiać się dlaczego tak pędził.

Cień rzucony przez nieznajomego był olbrzymi, zresztą jak sam właściciel. Chris ledwie sięgał mu do ramienia, ale to nie był powód jego pośpiechu. Mężczyzna zamrugał i spojrzał jeszcze raz na twarz nieznajomego. Z bliska wyglądał jak Arab, choć kości policzkowe miał wyższe niż tamten. I uśmiech był łagodniejszy, niemal dobrotliwy.

- Kim do cholery jesteś? – spytał zaskoczony własną impulsywnością. Tamten położył mu rękę na ramieniu. Wydawało się, że świat poza nimi przestał istnieć i było tylko to narastające za olbrzymem białe światło, które powoli oślepiało Chrisa.
- Jestem Asmel – odpowiedział mu nieznajomy z akcentem, jakim posługiwali się mieszkańcy Afganistanu. Światło stawało się bardziej natarczywe, pochłaniając wszystkie kolory wokół. Chris miał wrażenie, że za chwile straci grunt pod nogami i spadnie w jakąś świetlną przepaść. – A ty, panie, pójdziesz ze mną.

Szkocja

„My home is my castle” mówi przysłowie, a Makbet całkowicie się z tym zgadzał. Jasne było więc, że nie będzie zbyt zachwycony jeśli jakiś ekscentryczny gość puka do twoich drzwi i bez zaproszenia wchodzi do domu, zachowując się przy tym tak grzecznie, że ma się wrażenie, że urwał się z innych czasów. Gość Makbeta właśnie taki był z tą tylko różnicą, że nie zapukał. On po prostu pojawił się w jego domu.

Zaczęło się to tego popołudnia, jak zwykle siedział w swoim gabinecie, próbując się skupić na swojej pracy, gdy nagle usłyszał trzask otwieranych i zamykanych drzwi i kroki w korytarzu. Zatrzymały się w połowie i Makbet słyszał tylko cichy szelest jakiegoś materiału. Ki czort? Włamywacze?

Niewiele myśląc na palcach podszedł do otwartych drzwi gabinetu i wyjrzał ostrożnie na korytarz. Mężczyznę, którego zobaczył naprawdę mógł nazwać ekscentrykiem. Odziany był w dziwne przebranie, ciemnogranatowe z krwistoczerwonymi lamówkami, a plecy i ramiona okrywał niedbale odrzucony szkarłatny płaszcz. Skórzane buty o długich cholewach zapinane były na srebrne klamry, zapewne ręcznej roboty. „Dziwny gość” pomyślał, a w tym samym momencie nieznajomy odwrócił się w jego stronę, uśmiechając się uprzejmie. Miał długie do ramion czarne włosy, orli nos i drwiące spojrzenie ciemnych oczu.

- Pan Makbet MacAlpin, jak mniemam – jego angielski nie był zły, ale dość staromodny. I jeszcze ten akcent, którego nie potrafił zidentyfikować. Francuski? Może rosyjski? – W takim razie możemy już iść. Cesarzowa oczekuje z niecierpliwością waszego przybycia, a to w złym guście kazać czekać damie.

Przez chwilę pomyślał, że ktoś robi sobie jakiś głupi żart. Ale coś w tym mężczyźnie sprawiało, że wziął całkiem serio jego słowa. Tylko gdzie mieli iść?

- Gdzie moje maniery! – wykrzyknął nagle jego niecodzienny gość i pokłonił się nisko. – Nazywam się Murion Sardossi, herbu Trzech Mieczy.

Zanim Makbet zdążył zareagować Murion podszedł do niego i chwycił go mocno za ramię. Nagły powiew zimnego, mokrego powietrza rozwiał jego włosy, uderzył w niego sprawiając, że stracił równowagę i zatoczył się w tył. W tym samym momencie ostre światło otoczyło ich, Murion wzmocnił uścisk na ramieniu i szarpnął MacAlpinem, któremu wydawało się, że zaczęli… lecieć.

Inne miejsce w Szkocji

To był ciężki poród, ale udany. Szczęśliwa matka wydała na świat zdrowe i silne cielątko, a Kate znów miała wrażenie, że dobrze odwaliła swoją robotę. Wprawdzie wszystko poszło niemal podręcznikowo, ale jej pacjentka nie chciała z początku współpracować.

Zmywając krew z rąk myślała o czekającej ją wizycie w Woodside Park. Z wizyty na wizytę było jej coraz ciężej i starała się unikać tych wizyt pod byle jakim pretekstem. Nie chodziło o to, że była złą córką. Po prostu wizyty tam…
- Pani O’Conner, jakiś chłopak czeka na panią na zewnątrz – właściciel gospodarstwa, do którego została wezwana wsunął głowę do stodoły. – Mówi, że musi z panią porozmawiać i to bardzo pilnie.

Zaintrygowana, próbowała wyciągnąć z niego coś jeszcze, ale ten zbył ją tylko stwierdzeniem, że obcy jest trochę… dziwny. Kate uniosła brwi i ruszyła w stronę podjazdu, gdzie zaparkowała swojego Jeepa. Faktycznie, chłopak był dziwny. Ubrany w ciemny uniform z jakimiś zwierzętami wyhaftowanymi na ramieniu wydawał się być przebierańcem albo wojskowym. Stał niedbale oparty o jej samochód, a kiedy zbliżyła się wyprostował się i ruszył w jej kierunku z wyciągniętą dłonią. Odruchowo uścisnęła ją czując pod palcami zgrubienia powstałe jakby od trzymania liny albo czegoś w tym stylu. Chłopak miał trochę lisią twarz, bystre zielone oczy, które teraz przybrały wyraz ironicznego triumfu, okolone jasnobrązowymi włosami.

- To było zbyt łatwe – mruknął cicho, nieudolnie próbując naśladować szkocki akcent. Pociągnął ją w swoją stronę i objął w talii, a ręka Kate natrafiła na rękojeść noża przy jego pasku. Niemal odskoczyła, przestraszona, ale wszystko wokoło spowiła oślepiająca biel, tak jakby ktoś nagle wyłączył wizję. Poczuła, że spada, więc mocno chwyciła się kurtki nieznajomego. Ostatnią rzeczą jaką zobaczyła zanim wszystko zalało to intensywne światło były walczące oceloty na wyszyte na rękawie kurtki.

Londyn

Sybilla Rajska od tygodnia powinna być już w Walii robiąc zdjęcia na potrzeby British Nature. Jednak wciąż coś ją zatrzymywało w mieście, nie mogła z niego wyjechać. Ciągle miała coś do załatwienia, coś się psuło albo po prostu nie mogła znaleźć dobrego połączenia. Tego dnia wstała rano z poczuciem, że wydarzy się coś niezwykłego. Była naładowana pozytywną energią i mimo, że nie miała w planach nic odkrywczego (ot, odebrać swój sprzęt fotograficzny z serwisu oraz pójść do biura po potrzebne jej papiery) to jednak czuła się tak, jakby miała dziś przenosić góry. To była słodka euforia.

Gdy tylko wyszła z domu wiedziała, że coś jest nie tak. Zamiast skierować się do serwisu skręciła w boczną uliczkę w stronę londyńskiego metra, które jednak ominęła wiedziona jakimś instynktem obrała kierunek na miejski park. Wydawało jej się, że ktoś tam na nią czeka i już cieszyła się na spotkanie z tym kimś. To było tak, jakby dawno go nie widziała.

I faktycznie, na małym zacienionym dziedzińcu z fontanną ktoś na nią czekał. Wydawał się być starym znajomym, którego nie widziała od lat. Przyspieszyła kroku i z uśmiechem na ustach szła mu naprzeciw. Miał zdumioną minę jak rzuciła mu się na szyję by uściskać jak dawno niewidzianego przyjaciela. Głupek. Przecież nie widzieli się od wieków!

- Ups, musiałem przesadzić – usłyszała w uchu jego chropowaty głos. Przyłożył dłoń do jej czoła. – Dziewczyno, nieźle ci namieszałem w głowie. Niedługo ci przejdzie.

Sybilla cofnęła się o krok i zamrugała zaskoczona. Właściwie co ona tu robiła z tym nieznajomym mężczyzną. Dlaczego właśnie lepiła się do niego jak mucha do pajęczej sieci? Zmieszanie musiało się odmalować na jej twarzy, gdyż usta nieznajomego poruszyły się nieznacznie jakby próbował się nie uśmiechać.

- No nic. Czekają już na nas, cukiereczku – stwierdził, chwytając ją mocno za ramiona. Sybilla szarpnęła się i krzyknęła, ale słowa wzywające pomocy porwał nagły zimny wiatr. Unosili się w powietrzu, a świat szybko bladł w fali najjaśniejszego białego światła jakie kiedykolwiek widziała.

Polska

Mężczyzna, który stał w jego własnym salonie miał postawę niedźwiedzia. Był szeroki w barach, dobrze zbudowany o twarzy poznaczonej bliznami i zmarszczkami. Była ogorzała od wiatru i słońca, a spod krzaczastych szarych brwi patrzyły nań czujne niebieskie oczka. Ryszard przez chwilę zastanawiał się czy na pewno nie pomylił mieszkań, a potem czy nie ma jakiś niezapłaconych rachunków.

Ale przybysz nie miał wyglądu komornika, ani jakiegoś mafijnego zabijaki. Może to wariat? Świadczyłby o tym wygląd jego włosów – to była strzecha szarych chyba wiecznie nie czesanych włosów. Chyba powinien zadzwonić na policję i zgłosić włamanie.

Już miał podejść do telefonu, gdy człowiek w końcu się odezwał. Jego kaleki polski przywodził mu na myśl rosyjskich imigrantów.
- Synku, nie robiłbym tego na twoim miejscu – ostrzegł go swoim głębokim głosem. – Grzecznie pójdziesz teraz ze mną albo po prostu cię do tego zmuszę.

Groźba wypowiedziana przez tego dziwoląga zabrzmiała naprawdę serio, więc nie pozostało mu nic innego jak tylko skiniecie głową. W sypialni chyba miał wiatrówkę, może mógłby obcego nią postraszyć? Jednak zanim zdołał zrobić choć tylko krok nieznajomy z majestatem płynącego lodołamacza ruszył przez pokój i ucapił go za rękaw kurtki.

Ryszard nawet nie wiedział, że w tym samym czasie inni przeżywali to samo co i on.

Finlandia

Tego wiecznie roześmianego wyrostka poznała jakieś dwa tygodnie temu kiedy przyszedł z rozciętą w ulicznej bójce wargą. Lena była lekarzem rodzinnym, ale jednocześnie była pierwszą osobą, do której się zwrócił. Pomogła mu, a jakże, przecież to jej obowiązek. Kiedy zakładała opatrunek kręcił się niespokojnie, strzelał oczami na boki. Gdy tylko się odsunęła uśmiechnął się wesoło i zaczął opowiadać jak do tego wszystkiego doszło.

Od tamtej pory odwiedzał ją regularnie, choć bez widocznego powodu. Po prostu wpadał na nią na ulicy, gdy robiła zakupy lub szła na lunch podczas przerwy w pracy. Był naprawdę miłym chłopcem o szczerym spojrzeniu. Nigdy jej nie powiedział ile dokładnie ma lat, zbywając ją swoim perlistym śmiechem i mówiąc, że na razie to nie ma znaczenia. Wszystko w nim było trochę dziwne. Czasami był bardzo poważny i dorosły, a czasami naiwny niczym dziecko. Opowiadał niestworzone historie i chyba zmyślił swoje imię. Twierdził, że nazywa się Minas. Lena podejrzewała, że miał problemy ze swoją psychiką dlatego uciekał w świat fantazji.

Tego wieczora przyszedł pod jej dom. Siedział na klatce schodowej niedaleko jej drzwi. Wchodziła obładowana torbami z zakupami i zapewne by go nie poznała przez ten dziwny uniform jaki miał na sobie, gdyby nie to, że zawołał ją po imieniu. Odwróciła się zaskoczona i o niemal wypuściła z rąk torby. W tym ciemnym wdzianku o krwistoczerwonych lamówkach wyglądał bardzo poważnie. Jedyną rzeczą jaka się nie zmieniła była biała chusta okręcona dookoła szyi niczym u przedwojennego pilota. Ciągle się uśmiechał, ale tym razem jego oczy były bardzo poważne.

- Pomożesz mi Lena? – spytał poważnie, odrzucając na bok wypłowiałe od słońca loki, które nadawały mu wygląd barokowego cherubinka. Jak zwykle mówił jej po imieniu, co ją czasem irytowało. Na litość Boską był przecież od niej młodszy!

- Oczywiście, że tak – odpowiedziała. – Masz jakieś kłopoty?
- Powiedzmy – jego odpowiedź była tak wymijająca, że zbił ją z tropu. – Wybierzesz się ze mną w podróż?
To było… zaskakujące. Co on sobie myślał?!
- Nie bądź niemądry, Minas. Co na to twoi rodzice?
- Hm… - zamyślił się jakby to było naprawdę poważne pytanie. – Myślę, że są ze mnie dumni. W końcu służba Cesarstwu to zaszczyt.

Ten dzieciak żył w świecie własnej fantazji bardziej niż myślała. Kilka razy wspominał o jakimś Cesarstwie, ale ignorowała to myśląc, że to tylko nastoletnie urojenia.

- Cesarzowa wybrała cię byś jej pomogła – wyjaśnił chyba źle odczytując wyraz jej twarzy. – Chciałbym byś ze mną pojechała. To bardzo ważne.
- No dobrze, dobrze – opowiedziała bojąc się go zranić. – Może najpierw wejdziemy i napijemy się herbaty?
- Nie ma czasu – jednym susem przebył te kilka schodków jakie ich od siebie dzieliło i złapał ją za ramię. – Musimy iść. Salerin nie będzie czekał wiecznie.

***

Pomieszczenie wyglądało jak wielka jaskinia gdzieś w górach Ameryki Południowej. Była wysoka, zimna i wilgotna. Jedynym źródłem ciepła było rozpalone wielkie ognisko, przy którym kręciła się jakaś wysoka szczupła postać. Oprócz trzasku płonących gałęzi słychać było spadające ze stalaktytów krople wody.

Odzyskali wzrok niemal jednocześnie, każde miało przy sobie tego dziwaka, który ni z tego ni z owego pojawił się w ich życiu. Widzieli swoje sylwetki w rozmigotanym świetle ogniska. Niektórzy mrugali chcąc się pozbyć mroczków sprzed oczu, niektórzy wciąż mrużyli oczy próbując dostosować się do panujących warunków. Towarzyszący im ludzie nagle pozarzucali im na szyje srebrne łańcuszki z zawieszonymi na nich podłużnymi kryształkami, które w półmroku jaskini jarzyły się nikłym blaskiem.

- To byście mogli zrozumieć wszystkich i by oni potrafili zrozumieć wasz język – wyjaśnił spokojnie towarzyszący Sybil mężczyzna. – Wybacz, że namieszałem ci tak w głowie. To było konieczne.

Górujący nad wszystkimi Asmel powiódł po zgromadzonych uważnym spojrzeniem zaciskając lekko usta. Na egzotycznej dla Europejskich oczu twarzy olbrzyma odmalowało się zdumienie, a nawet zwątpienie. Chyba nie tego się spodziewał.

- Witajcie Ziemianie – pozdrowił ich uniesioną dłonią i oszczędnym ukłonem. – Jesteśmy tutaj z rozkazu Jej Wysokości Cesarzowej, by sprowadzić wojowników z innego świata – przesunął wzrokiem po twarzach zebranych wokoło osób i wydawało się, że nagle zwątpił. – Jesteście tutaj, bo zostaliście wybrani spośród wielu miliardów światów, spośród nieprzebranego strumienia ludzi by pomóc prawowitemu władcy Cesarstwa. A my będziemy waszymi przewodnikami. Ja jestem Asmel, Kapitan Straży Pałacowej Cesarstwa, a to moi podwładni – Strażnicy Pałacu.

- Nie zaliczaj mnie do swojej rozwydrzonej zgrai, Asmel – warknął stojący przy ognisku mężczyzna. – Ja jestem tutaj z własnej woli, nie jestem związany z Cesarstwem i Cesarzową.

- Oprócz tego, że mieszkasz na jej ziemi, magiku – warknął niedźwiedzi człowiek.
- Zresztą – ciągnął dalej mag wskazując na przybyszy i uśmiechnął się drwiąco – oni nie wyglądają na zachwyconych i nie wyglądają na wielkich wojowników. Zapewne nimi nie są.
- Pies, wiedział o tym – mruknęła stojąca obok Tima Vilith. Minas położył rękę na jej ramieniu, uśmiechając się wesoło.
- To nie ma znaczenia – szepnął. – Zostali wybrani. Cesarzowa w swej mądrości nie popełniła by błędu.
- Spokój! – zagrzmiał Asmel i odwrócił się do Ziemian. – Wiem, że to dla was trudne do przyjęcia, ale nie można zmienić przeznaczenia. Szykujmy się wiec do drogi. Salerin, przestań się wreszcie obijać i sprowadź nas do domu.
Mag mrucząc coś pod nosem zniknął z pola waszego widzenia, a Strażnicy porozkładali się wokół ogniska ciekawie spoglądając sprowadzonych przez siebie ludzi.
 
__________________
Nie rozmieniam się na drobne ;)

Ostatnio edytowane przez Penny : 12-04-2010 o 21:15. Powód: zmiana linku
Penny jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 12:14.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172