lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji z działu Fantasy (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-fantasy/)
-   -   [Bissel - dark fantasy] - Wyprawa I (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-fantasy/9383-bissel-dark-fantasy-wyprawa-i.html)

Bielon 01-11-2010 21:02

[Bissel - dark fantasy] - Wyprawa I
 
Bissel - Wyprawa I




W izbie pachniało wschodnimi przyprawami, ale inaczej być nie mogło. Akif ibn Musari, kupiec gniewski, zarządca ligi bakluńskiej w Ainorze lubił gości swoich gościć czym chata bogata. Owalne, marmurowe stoły tonęły pod natłokiem pysznych, kolorowych i roztaczających nieziemskie zapachy potraw. Jednakże zgromadzeni, najwidoczniej nie obdarzeni tak wyszukanymi jak Akif smakami, znacznie więcej uwagi poświęcali trunkom i tancerkom. Zwarzywszy na to, że byli rodowitymi bisselczykami bak luna to nie dziwiło. Uśmiechał się do nich, bo tego wymagał interes. Uśmiech nie sięgał oczu.

- Zwykle płacą mi od głowy, ale odjętej od tułowia. To zawsze jakaś nowość. – Burns skrzywił się tak paskudnie, że blizny na jego policzku zmieniły przystojną w sumie twarz surowego najmity w koszmarną maskę.




– Ale martwi są drożsi od żywych. Kiedyś za głowę jednego człowieka ofiarowano mi tysiąc lwów. Jednego! Dacie wiarę? – pytanie zawisło w próżni psując koloryt pląsających tancerek zmieszany z barwami zaścielających stoły tac upstrzonych wszelakimi potrawami. Biesiadnicy skrzywili się, jakby zniesmaczeni obcesowością powrotu do tematu. Burnsowi najwidoczniej to nie wadziło, bo kontynuował swe przemyślenia. – Nie ważne. Powtórzcie więc o co wam tak naprawdę chodzi.


- Jeśli zatem wolą jest Panów, byśmy przeszli do interesów, zróbmy to. – Akif dostrzegł grymas niezadowolenia na twarzy rozłożonego na wielkiej otomanie barona Rotgiera. Z tym większą satysfakcją odprawił gestem odziane w zwiewne muśliny niewiasty, które zniknęły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Tresowane do bólu.


- To wbrew pozorom bardzo jasna sprawa, panie Burns. – głos magistra Ademusa ociekał zjadliwością. Był przeciwnikiem zatrudnienia „twardogłowego tępaka” jak nazywał człowieka, którego wybrali pozostali spośród pięciu innych kandydatur.


- Może dla was. Ja chcę jasno, czarno na białym. Jasne sytuacje czynią wszak przyjaciół. A przecież wolimy wszyscy być przyjaciółmi niż… kimś innym. Nie? – Burns sięgnął ku stołowi i ujął śliwkę, którą podrzucił i złapał w usta. Chwilę później wypluł pestkę na stół. Nie zważając na krytyczny wzrok swoich mocodawców.


- Za pozwoleniem? – Akif czuł się w obowiązku. Reszta nie zniżyła się nawet do tłumaczenia najemnikowi zawiłości. Coraz bardziej nabierali wątpliwości, czy aby na pewno jest odpowiednim kandydatem. – Otrzyma pan po sto lwów za głowę, jednak tylko wówczas, gdy zostaną spełnione następujące warunki. Po pierwsze, osadników musi być minimalnie pięćdziesięciu i za tylu płacimy. Jeśli będzie ich czterdziestu dziewięciu, nie zapłacimy nawet złamanego sekala. Po drugie, wynagrodzenie otrzyma pan dopiero, gdy obsiane zostaną pola o powierzchni hektara a na miejscu narodzi się co najmniej pięcioro dzieci. Czy to jasne?


Burns przytaknął. Po czym zapytał. – A jeśli osadników będzie stu? Dostanę dziesięć tysięcy?


Popatrzyli na siebie zaskoczeni. Zdumieni tym, że najemnik tak biegle włada tabliczką mnożenia.


Magister Ademus pierwszy odzyskał rezon. – Nie. – odparł – Nam zależy na tym, by było ich pięćdziesięciu lub więcej, ale panu płacimy za pięćdziesięciu, hektar pola i pięcioro dzieciaków. Za nic więcej.


- Zrozumiałem…


- Zatem jest pan wolny. My mamy jeszcze do omówienia kilka kwestii i nie jest konieczne obarczać pana…
- Ademus nie skończył. Przerwał mu Burns.


- Jeszcze nie skończyliśmy.


- Ech?



W oczach wszystkich odbił się wielki znak zapytania.


- Chcę zaliczkę. Przy każdej transakcji, jaką zawieram, dostaję zaliczkę…


Napięcie znów wzrosło a akcje Burnsa leciały na łeb na szyję w dół. Tyle, że był typem człowieka, który nie przywiązuje do tego zbyt wielkiej wagi…



***


- Następny! – głos Martensa mógłby obudzić umarłego. Z ławy w prowizorycznej poczekalni zerwała się przynajmniej połowa oczekujących. Dosyć szybko ustalili który z nich jest pierwszy i ten podążył do alkierza, gdzie trwała rekrutacja. Siedzący tam nad talerzem z golonką Burns nawet nie uniósł nań wzroku. Dzisiejsi kandydaci go nie zachwycali.


- Jakie masz doświadczenie hultaju! Mów prędko! – Martens tym razem już obniżył nieco tembr głosu. Skacowany pijaństwem za otrzymaną zaliczkę Burns był mu za to wdzięczny.


- No ten, tego… Byłem Łapaczem. Znaczy Tępicielem, nie? Trzy ostatnie lata. Nim mnie do wieży nie wrzucili za niewinność… - zbir z pyska był kozakiem, ale przy Burnsie i jego reputacji jakoś nie miał ochoty kozaczyć. Łowca nagród, najemnik i płatny morderca miał ustaloną renomę.


- Znaczy dałeś się złapać. – skwitował podnosząc ciemne oczy na przybyłego.


- Kompani wydali, sukinsyny…


- Czyliś głupek. Zaufałeś. Co umiesz?



- No w koniu siedzę przednio, na śladach się znam i łukiem ze stu kroków to w dłoń trafię! – zależało mu na robocie. Więc się stawiał.


- Obaczy się. Jak trafisz, masz robotę na rok. Płacę dwa lwy na miesiąc. A na koniec stówę! Wikt zapewniony. Udział w łupach równy razem z wszystkimi pozostałymi, których wezmę. Ale do podziału ćwierć tego co zdobyte dla wszystkich. Resztę biorę ja! Pasuje?


Pasowało. Pasowało, jak mało co…


***


- Wybrałeś? – Martin Martens był daleki od swego zwyczajowego opanowania. Zawsze tak było przed akcją. Znali się od lat i wiedzieli, że mu to minie. Za to między innymi Burns go cenił. Martin zawsze był defetystą i starał się przewidywać wszystkie niedogodności, jakie ich spotkać mogą. Z optymistycznym Burnsem tworzyli zgodną parę.


- Pierdole wybieranie. Jest niepolityczne. Wiesz, segregacja i inne takie…


- To co? Weźmiemy wszystkich dwudziestu? Tych dziewięciu co im kazałeś w karczmie „Kucyk na rozstaju” się zatrzymać, piątkę od Modrego Hutta i tych czterech byłych Tępicieli? Za dużo będzie ludzi. Potrzebujemy do ochrony dziesięciu najwyżej ludzi. Poza tymi co mamy. Musimy resztę wypieprzyć!
– Martin przysiadł na chwilę, nalał sobie wina i splunął siarczyście na klepisko. „Coś” ulotnego nie dawało mu spokoju. Może to był bliski termin początku misji, która miała potrwać sporo czasu, lecz dać proporcjonalne do tego zyski, może świadomość ilości niedogodności, jakie przyjdzie im na drodze spotkać a może było to zwykłe przemęczenie. Tak czy siak kilka spraw wymagało jeszcze jego czujnego oka, więc i do picia był dziś kiepskim kompanem.


- Ty i te twoje seksualne skojarzenia. Masz zawężone horyzonty. Musimy to, musimy tamto! Nic nie musimy! – Burns wypił do końca i z hukiem postawił przed sobą drewniany kubek na stole. To była swego rodzaju profanacja. Czerwone luskrańskie wino pite w drewnianym kubku. Prawie, jakby pili je z koryta… - Gówno musimy. Wiem jak to załatwimy. Sam to zresztą załatwię, nie martw się tym. Jutro o świcie ruszamy, prześpij się.


- Muszę jeszcze…


***


Siedzieli w karczmie, którą opłacił im ich nowy szef. Siedzieli przy jednym stole jedząc kolację, która również została opłacona. Dbał o nich. Byli wśród nich tacy, którzy skojarzyli sobie to z tuczeniem na rzeź, ale z drugiej strony darowanemu koniowi się w zęby nie patrzy. Był chleb, wędzone ryby, ser, tłusta słonina, kasza ze skwarkami, jajecznica i pół pieczonego prosiaka. I sporo piwa. Było w czym wybierać a że wyprawa zapowiadała się na dłużej a ich najęto do jej ochrony, korzystali póki się dało. Burns nie mówił co prawda dokąd ich powiedzie, ale z całą pewnością żadna karczma na szlaku nie była by w stanie dać im tylu wygód co ta. Thornward, miasto wielu kultur położone na przecięciu szlaków kupieckich z Ket do Veluny i dalej do Furyondy a także do Bissel i południowych królestw, było kolorowe, tłoczne ale nade wszystko bogate. Oferowane tu atrakcje musiły być lepsze niż na szlaku. Zresztą, darowanemu…


- Ta ostatnia wieczerzaaaaa! – zaintonował przeciągając końcówkę jakiś najemny grajek. Akompaniament na lutni urwał się zaraz po tym, jak ciśnięta kość przemknęła o włos od jego twarzy. Aluzję pojął w lot i oddalił się od alkierza, gdzie go nie chcieli. Biesiadna była gwarna, mieszczanie w Thornwardzie lubili się bawić a i pora roku, wczesna jesień z ciepłymi wieczorami, temu sprzyjała. Jednak dziewiątka siedząca przy jednym stole, jakoś nie była w nastroju. Jutro mieli się stawić o świcie na targu końskim. I rozpocząć wyprawę w nieznane. „Jedziecie ze mną jako moi ludzie. Do ochrony karawany, którą prowadzę. Robicie co każę ja, lub Martens. Bez szemrania. Jak co pójdzie nie tak wywalę na zbity pysk. Jak szczęście taki ktoś mieć będzie. Poniali?” Poniali. Zresztą za przyjęciem oferty przemawiała reputacja Jasona Burnsa. Znanego najmity, odkrywcy i kondotiera. Człowieka, który zawsze doprowadzał do końca to, czego się podjął. Mieli być "jego ludźmi”. Już samo to znaczyło wiele. To mogło im ułatwić w przyszłości wiele. Nie mówiąc o sowitej gratyfikacji, którą obiecywał i teraz. Jednak, pomimo tak dobrych w sumie wieści i perspektyw, jakoś się nie cieszyli. Jakby podświadomie wyczuwając „coś” co wisiało w powietrzu…


- Jest list do mospanów! – Oberżysta, cokolwiek by o nim nie mówić, do rzeczy przechodził z marszu. Jego ciężki, skórzany kaftan opinał potężną sylwetkę nosząc ślady kolacji, obiadu i śniadania. Co najmniej z całego tygodnia. – Smyk taki przyniósł, ale powiedział, że to od pana Burnsa. Tom w te pędy przyniósł…


Czekał na nagrodę, napiwek jaki może, ale jedynie usłyszał słowa podzięki. I też niewyraźne. Odszedł jak niepyszny zasłaniając osłaniającą alkierz ciężką kotarę, którą odgrodzeni byli od biesiadnej. Oni zaś spoglądali na pożółkłą, zapisaną niedbałym pismem kartę, którą zdążyli już otworzyć…

„Macie problem. I macie noc na to by go rozwiązać. Poza wami wybrałem jeszcze dziewięciu innych. Pięciu ludzi przyprowadził mi Modry Hutt. Jak i wy czeka na jutrzejszy dzień i jak i wy chce wyjechać z karawaną. Teraz pewnie piją u „Grubego Josha” na przedmieściach. Tam im opłaciłem kwaterę. Jak i wam. Wierzcie mi, to skurwiele jakich mało. Myślę, że mogą być odpowiedniejsi od was do tej roboty, ale trzeba tego być pewnym. Podobnie jak z czwórką Tępych. Byłych Tępicieli, co to dość mieli roboty dla Kościoła. Nie dziwię im się. Oni zatrzymali się na samym końskim targu w „Naszej szkapie”. Tam pewnie jak i wy teraz żrą i planują jutro. Jednak wszyscy macie jeden problem. Wezmę tylko dziesięciu ludzi najwyżej. Póki co mam nadmiar. Ale że wezmę tylko najlepszych… możecie zadbać o to, by o świcie na końskim targu stawiła się tylko dziewiątka. Wasza dziewiątka. Choć gdybym miał obstawiać, byli byście ostatnimi na których bym postawił. Zaskoczcie mnie.”


List podpisano „Jason Burns”.


List, który pewnie był jednym z trzech wysłanych tej nocy przez ich pryncypała. List pozostawiający ich z ich dylematem. I całą nocą na jego omówienie.


O ile lubili dyskusje…


.

JohnyTRS 01-11-2010 21:55

Walther siedział przy końcu stołu i żarł. Darmowa kolacja bez ograniczeń nie trafiała się często. Najczęsciej nigdy. Tak więc Walther, niski włamywacz jadł wszystko po trochu. Ciachał prosiaka bez pardonu i zagryzał pajdami chleba. Do tego piwo...
~Żyć nie umierać ~ pomyślał ~ zjeśc wyspać się poleźć na koński targ i wio w drogę. ~

Waltherowi ser stanął w chwili, gdy usłyszał od reszty, że kurwy nędzy mają konkurencję. Jednak szybko otrząsnął się z tego, porządny łyk piwa przetkał gardło. Już miał plan.

~Dobra, ci osiłkowia sprzątną nasze problemy, a ja pozbieram łupy ~ już myślał jak dodatkowo zarobić.
~ A ja nic im nie pomogę. No.. może troszeczkę... ~ pogładził kuszę, którą trzymał na kolanach.

Podniecenie Ulryka zdradzały błyszczące się oczy, na myśl, że szybko i bezboleśnie napełni kieszenie.

Aramin 01-11-2010 22:28

Baldwin Styrbjorn


Baldwin był niezwykle wesół - świadomość, że towarzysze jedzą w iście niecywilizowany sposób jakoś go bawiła. "A to o mnie mówią, żem dzikus" - stwierdził w myślach z dezaprobatą, ukradkiem obserwując jak jeden z towarzyszy je za pomocą... s z t u ć c ó w. I co, to ma być ta światła cywilizacja? Śmiechu warte. Brodaty Gnom zostawił jednak filozofowanie na później, kiedy już krew zgęstnieje od zacnych trunków. Jak na razie postanowił skupić się na szybkim, chaotycznym pożeraniu rozstawionych na stole specyjałów. Sąsiedzi niepozornego woja mieli nie lada problem - barbarzyńca prawdziwie masakrował niezliczone zastępy żarła, popijając wchłaniane hałdy gęsto lanym dobrym piwskiem. Gdy już nasycił się odrobinkę, trzasnął kuflem rozchlapując złoty płyn i jął zawodzić:
-Krasnaluuu! Czy Ci nie żaaal! Krasnalu wracaaaj do... - urwał widząc miny swoich towarzyszy. Wbrew panującym stereotypom dzicy mieszkańcy Nilandu nie byli półinteligentami, zatem drobny wojownik pojął w lot, że skwaśniałe miny musiały być efektem jego wyczynów wokalnych. Jakiś człowiek podsunął mu jednak pod nos pergamin i grobowym głosem mruknął:
-Czytaj.
Styrbjorn na widok pergaminu zaczął gładzić starannie pielęgnowany wąs i zasępiwszy się, by zyskać chwilę na czasie zaczął poprawiać swój naszyjnik z wilczych kłów w wielkim zamyśleniu. No cóż... szaman z rodzinnych stron uprzedzał, że tutejsi za coś normalnego uznają umiejętność rozumienia atramentowych owadów. "Zresztą" - pomyślał, beknąwszy by rozładować sytuację - "Szaman szamanem, na własnej skórze przekonałem się, jak na to patrzą."
***
"No to pierwsze wrażenie mamy za sobą." - pomyślał ponuro, wzdychając na przecież żywe jeszcze wspomnienie upokarzającej chwili, gdy przyznał się do swojej nieznajomości atramentowych bohomazów. - "Na szczęście mamy inne zmartwienia." Z trudem przetrawiwszy tą myśl (alkohol robił już swoje) skupił się na rozwiązaniu dla trudności, przed którą stanęli. Chrząknąwszy wyprostował się by skupić na sobie wzrok pozostałych, co niewiele dało toteż dobył swój topór, wszedł na krzesło i wbił go głęboko w polerowany blat, w końcu zwracając na siebie uwagę wysokiego towarzystwa.
-Sprawa jest prosta jak...- urwał, by znaleźć jakąś wyszukaną metaforę. Gdy już ucapił ową poczwarę wyszczerzył zęby do pozostałych najemników i kontynuował - ...budowa cepa. Musimy *hik* rzucić tamtym grupom honorowe wyzwania i pokonać ichnich przywódców. Najlepsze będą zawody w chlaniu!
Wyobrażając sobie owe zawody wrzasnął z podniecenia, wyszarpnął topór i zeskoczył z krzesła po to, by po jednym okamgnieniu ów topór porzucić na rzecz przywodzących na myśl foremne pagórki cycuszków chętnej młodej dziewuszki, która pojawiła się w izbie dosłownie znikąd, tam też zapewne chciała zabrać trzos woja. Na razie jednak z uśmiechem na twarzy poddawała się solidnemu miętoszeniu przez swojego świeżego klienta.

adurell 01-11-2010 23:07

Chłopak siedział daleko i jadł, raczej w ciszy. Nie bawiły go nigdy karczemne śpiewanki ani zabawy i hulanki. Co gorsza, nienawidził tłustego, karczemnego mięsa, czego skutkiem była desperacka próba znalezienia na stole jakiegoś warzywa lub owocu, oczywiście bezskuteczna.

Przeżuwając chleb z serem, Merro oglądał osoby, z którymi miał następnego dnia ruszyć w podróż. Ot, banda wyrwignatów, moczymord, szuj i szumowin. Normalka, prawie wszyscy w tym "zawodzie" byli tacy sami. Jeden czy drugi wyglądał może nieco inaczej (albo tak zdawało się Merrowi) ale w gruncie rzeczy nie było żadnej różnicy. Jorino co jakiś czas mimowolnie, z przyzwyczajenia, sprawdzał swój ekwipunek, zwłaszcza to, czym mógł się bronić. Nigdy nie wiadomo wszak, kto i dlaczego może w takim miejscu chcieć zrobić burdę.

Rozmyślania przerwał donośny jęk dochodzący ze strony alkierza. Merro bez zastanowienia złapał kostkę i cisnął nią w stronę wyjca, po czym...

Ano właśnie, coś mu się przypomniało. Ręka powędrowała do jednej z sakiewek, rozsznurowała ją i wyjęła szczyptę białego proszku. Jorino szybkim ruchem podsunął ją pod nos i mocno wciągnął powietrze. Ach... od razu lepiej...

Gdy tak trwał w błogostanie, karczmarz podbiegł z listem do Burnsa. Merro wstał i błyskawicznie znalazł się koło niego, aby móc przeczytać. Poznawszy treść listu, westchnął. Mimo zaskoczenia, wydało mu się to takie... typowe, zupełnie jak jego kamraci. Strategia była logiczna; zmniejszyć liczbę jadących do minimalnej potrzebnej, przy okazji unikając oficjalnego zwolnienia, na które wielu reagowało w dosyć nieprzyjemny sposób i odsiewając słabszych. Cóż, mus to mus, skoro tego chce ten skurw.... pracodawca.

Merro wrócił na miejsce, czekając aż inni wypowiedzą się pierwsi. Nie jest typem lidera, który jako pierwszy poddaje pomysły i wskazuje drogę. Wolał usłyszeć w miarę sensowny plan kogoś innego, co najwyżej wskazując autorowi błędy w rozumowaniu...

Jeszcze raz poprawił i sprawdził cały ekwipunek. Przynajmniej - pomyślał- z trupów tamtych można wydobyć kasę i inne drobiazgi... Jorimo miał wrażenie, ze nie tylko on tak myśli.

Cohen 02-11-2010 02:04

Markus Goetz

Robotę dostał bez trudu. Eks-żołnierz, teraz miecz do wynajęcia, sprawdzony w boju, dobry w mieczu, niezły jeździec. Robił to, za co mu płacono, bez pytań, bez mędrkowania, azali godzi się rąbać, azali nie. A i gębę potrafił trzymać zamkniętą, kiedy trzeba. Porządny rzemieślnik najemniczego fachu.

Obfitą, a co lepsze darmową, wyżerkę przerwał karczmarz, przynosząc list. List, oczywiście, zawierał złe nowiny.
Markus darzył niechęcią wszelkie pisma, zwłaszcza zaś urzędowe. Jego zdaniem nigdy nie wynikało z nich nic dobrego.
Toteż i nie był zdziwiony postawionym przed nimi ultimatum. Za to był zły.
Cisnął giczą prosięcą o talerz i zaklął pod nosem. Dziewięć osób do zabicia jednej nocy. W tym czterech Tępicieli. I to z bandą, o której nie wiedział nic. Tylko po to, żeby dostać robotę, której końca może nie dożyć. Ech, życie...

Chwycił kufel i opróżnił go do dna, po czym uderzył nim w stół, by zwrócić uwagę towarzyszy.
- Skoro wszyscy już wiemy - przemówił chrapliwym głosem, przyglądając się każdemu po kolei - co mamy do zrobienia, wartałoby mieć jakiś plan. Chyba, żeście z tych, co to wznoszą oręż i lecą na hurra, nie patrząc nawet, dokąd lecą. Proponuję tedy, co następuje: ktoś z nas odwiedzi obie wspomniane w liście karczmy i w obu opłaci oberżystów, by wzmniankowanych osobników schlali we trzy dupy. Tak dla pewności, jeśli sami by na gorzałę skąpili. A potem, jak się już pośpią, my ich szybko i po cichutku zaciukamy. Co tedy powiecie, ludkowie? Zgoda? A może któryś ma inny koncept?
Zamilkł, rozglądając się wokoło.
- Skoro mamy bić się razem - podjął po chwili. - warto by, wierę, znać swe imiona. Ot, choćby dla wygody. Jestem Markus Goetz.

QuartZ 02-11-2010 10:04

Dość wysoki jegomość starał się nie rzucać w oczy od samego początku. Siedział na uboczu z kawałkiem mięsa nabitym na nóż i spokojnie obserwował otoczenie. Złapał kęs i prześledził oczami wszystkich zebranych na sali, zmierzył ich spokojnie wzrokiem, po czym znów ugryzł swój kawałek prosiaka. Żując mięso z nadludzkim spokojem kalkulował wartość każdego z towarzyszy w boju, oceniał zwinność, szybkość z jaką dobędą boni w razie potrzeby. W końcu przecież będą musieli dobyć broni i to lada chwila.

Kiedy tylko przyszła wiadomość, a na sali wybuchło zamieszanie, wszyscy zaczęli niespokojnie kręcić się i stawać na czele jak niezwyciężeni przywódcy. Chyba ktoś wymknął się na uliczkę w tak zwanym między czasie. Bardzo szybko w jego umyśle wymalowała się jedna niebezpieczna myśl.
"Czemu mam dziwne wrażenie, że nasza konkurencja szybciej przejdzie od gadania do czynów? Nic nigdy nie jest tajemnicą od początku do końca, a jeśli ci tutaj jeszcze trochę pogadają, to tamci dowiedzą się o wszystkim zwykłą pocztą pantoflową. Głupota."
Nie powiedział jednak nic. W zasadzie i tak nic nie mówił od kiedy tylko się pojawił. Jedynie siedział i obserwował, obserwował i powoli analizował swoje otoczenie. W zasadzie nie można było nawet powiedzieć niczego więcej, bo długi płaszcz wędrowny skutecznie osłaniał sylwetkę i maskował drobne ruchy dłoni. Pewnie nikt by się nawet nie zorientował, że sprawdza czy długi bojowy sztylet luźno siedzi w swojej pochwie przy pasie.

Wreszcie podszedł powoli do gęstniejącej grupki wciąż jeszcze debatującej nad wiadomością. Nie zwracał na nikogo uwagi, a jedynie sam przeczytał wiadomość, by upewnić się że wszystko z krzyków dobrze zrozumiał.
- Mhmm... - Mruknął pod nosem.
Chyba po raz pierwszy ktokolwiek w ogóle usłyszał jaki ma głos. Narzucił kaptur, upewnił się że wszystko jest w pogotowiu i odpalając od jedej ze świec prostego skręta rzucił:
- Dajcie mi znać.
Po czym wyszedł przed karczmę i zniknął w półmroku jakiejś bocznej uliczki zostawiając po sobie dziwne wrażenie, że kiedy tylko ktoś wreszcie zechce "dawać mu znać" ten małomówny człowiek na pewno nie przegapi momentu.

Mike 02-11-2010 12:06

Konrad Metzger
Nie był brzydki, jak większość w tym zawodzie. Co więcej można by go nawet uznać za ładnego. Ale było w nim coś odpychającego, coś trudnego do określenia. Być może bliższe poznanie pokaże co to jest. O ile do tego poznania dojdzie. Bo na razie dwójka osobników patrzyła wyczekująco na innych, jedne chciał spijać wrogów, a kolejny zawinąwszy się w płaszcz poszedł chuj wie gdzie. Tylko jeden cos z sensem powiedział. Niestety jak na razie nie padło to na podatny grunt.
- Dobra - rzucił tytońca w kominek – nie ma co pierdolić. Zwą mnie Konrad. Tyle wam wystarczy wiedzieć. Jak przeżyjemy to sobie poopowiadamy historie naszych żywotów przy gorzale. Teraz trza działać.
Rzucił ogryzioną kość na stół i wstał.
- Nie wiem co to był za kolo ten co wyszedł, ale nie zamierzam tu czekać aż nas sprzeda, albo wyda dawszy się złapać. Ruszać dupy, na miejscu zobaczymy co i jak. O ile tamci są jeszcze na miejscu. Bo chyba nie wierzycie, że tylko my list dostaliśmy.
Sięgnął po wiszący na kołku płaszcz i to uradowało mu życie. Bełt rozbił szybkę w okienku karczmy i fontannie krwi wyszedł z piersi posługacza niosącego akurat drwa ma opał. Ładunek posypało się na podłogę. Chłopak przeszedł jeszcze dwa kroki zanim zwalił się na stolik gdzie dwóch kupców załatwiało interesy.
Metzger skoczył za filar z dala od okna. Pozostali siedzieli idealnie na widoku, ale nimi Metzger nie przejmował się wcale. W jego dłoni znalazł się jeden z wielu sztyletów jakie miał. Ten akurat pochodził z Ket, idealnie wywarzony do rzucania. W drugiej ręce pojawił się balkuński kindżał. Dłuższy niż przedramię i idealny do walk w toku. A na to się zapowiadało, bo ochroniarze wystraszonych kupców właśnie dobywali broni tocząc wokoło czujnymi spojrzeniami.

Kiep_oo 02-11-2010 14:21

"Co ja tu, do kurwy nędzy robię? Banda zapijaczonych kmiotów wpieprza te wszystkie parszywe ochałpy i paskudnie uśmiecha się do brudnych dziewek... Tamte tylko machają tyłkami i uśmiechają się zalotnie. Liczycie na napiwek, co? A chuja dostaniecie... Póki co trzeba jednak robić dobrą minę do złej gry."
Ta obskurna karczma niezbyt przypadła Woody'emu do gustu. Chętnie zamieniłby niewygodne ławy, (z których przynajmniej kilka drzazg siedziało w jego dupie) na wygodne dworskie fotele, tłustego prosiaka na sarninę w czerwonym winie, a te rozwodnione szczyny na wyborne Chianti... Na samą myśl o tym wspaniałym trunku szeroko się uśmiechnął, co reszta odebrała jako przyjacielski gest...
"Głupie buce..." - pomyślał.
Jednak po przeczytaniu listu od swojego mocodawcy znacznie się ożywił. Prawdę mówiąc to wszyscy zainteresowani sprawą się ożywili. Zabicie 9 konkurentów byłoby nielichą rozrywką. W grę wchodziły też osobiste abicje, co Burns umiejętnie wykorzystał. "Choć gdybym miał obstawiać, byli byście ostatnimi na których bym postawił." - to zdanie najbardziej dotknęło drużynę...
"Biedne kmiotki już myślą jak tu tylko napchać sakiewki... Żal mi tych osiłków... Wystarczyłoby kilka celnych strzałów z dachu sąsiedniego budynku, żeby łatwo wykosić konkurencję. Ale wolę poczekać, aż biedaczki same się pozabijają w kolejce. Tak czy inaczej - wyrwiemy tej nocy dziewięć chwastów..."

Cohen 02-11-2010 16:05

Markus Goetz

~ Milczki jebane. Gówniarzeria cholerna. Siedzi taki szczyl jeden z drugim, miny stroją, a robić ni ma komu ~ pomyślał z niechęcią, obserwując towarzystwo. ~ Żeby przynajmniej co powiedzieli, a ci ani be, ani me. ~
Rozważania o stanie i wartości przygodnych towarzyszy przerwał bełt, który wybiwszy okno, przebił posługacza.
Markus błyskawicznie zanurkował pod stół, chwytając leżacy na ławie pas z falcjonem. Na czworakach wylazł spod mebla, roztrącając nogi tych, którzy jeszcze siedzieli.
Wypełzł z alkierza, kierując się w stronę filara, za którym schował się ten, który przedstawił się jako Konrad.

- Widziałeś coś? - warknął, nie podnosząc się z klęczek. Zapiął za to na biodrach pas z bronią. - To ten chuj, co wyszedł?

Mike 02-11-2010 16:40

- Weź, kurwa wstań bo jak tak na kolanach przede mną jesteś to z daleka ludziska mogą sobie coś pomyśleć - warknął Metzger rozglądając się - Widziałem jakąś sylwetkę za oknem, ale gęby nie. Może to i był ten co wyszedł.
- Ruszać się matoły, do tylnego wyjścia, zajdźcie ich od tyłu! - krzyknął do reszty samemu ruszając biegiem do schodów na pięterko. Miał własny plan...


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 23:52.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172