lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji z działu Fantasy (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-fantasy/)
-   -   [Wiedźmin] Zobaczyć Novigrad i umrzeć (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-fantasy/9691-wiedzmin-zobaczyc-novigrad-i-umrzec.html)

Cohen 21-01-2011 01:03

[Wiedźmin] Zobaczyć Novigrad i umrzeć
 
Novigrad (...) to stolica świata. Prawie trzydzieści tysięcy mieszkańców,(...) nie licząc przyjezdnych(...). Murowane domy, główne ulice brukowane, morski port, składy, cztery młyny wodne, rzeźnie, tartaki, wielka manufaktura produkująca ciżmy, do tego wszelkie wyobrażalne cechy i rzemiosła. Mennica, osiem banków i dziewiętnaście lombardów. Zamek i kordegarda, że aż dech zapiera. I rozrywki: szafot, szubienica z zapadnią, trzydzieści pięć oberży, teatrum, zwierzyniec, bazar i dwanaście zamtuzów. I świątynie, nie pamiętam ile. Dużo.

Jaskier

Wszystkimi drogami (…), które biegły ze wszystkich krańców świata do tej „ziemi obiecanej”, wszystkimi ścieżkami (…) ciągnęły tłumy ludzi, setki wozów skrzypiało, tysiące wagonów leciało jak błyskawice, tysiące westchnień wznosiło się i tysiące rozpalonych spojrzeń rzucało się w ciemność z upragnieniem i gorączką szukając konturów tej „ziemi obiecanej...”

Władysław St. Reymont, Ziemia obiecana



Rok 1260 niczym specjalnym nie zapisał się w ludzkiej pamięci ani też nie poświęcono mu wiele miejsca w kronikach i annałach. Bo i nic godnego uwagi uczonych mężów wówczas się nie wydarzyło.
Jedno, co ludzie wspominali, to upalne lato. Ale jako że bywały gorętsze, szybko o tym zapomniano.
Gdyby wiedzieli, że to ostatni rok pokoju na długi czas, bardziej doceniliby jego pospolitość.

***

Novigrad był miastem brudnym, śmierdzącym, nielicznym, niewielkim i w sumie siermiężnym. Według kryteriów pewnego kompletnie innego świata.
Natomiast według kryteriów Kontynentu, Novigrad był miastem brudnym, śmierdzącym, ludnym, gwarnym, ogromnym i ze wszech miar godnym miana stolicy świata. A w każdym razie na pewno Północy.
Był też jedynym ze statusem wolnego miasta, który to uzyskał niemal dwieście lat temu, na mocy traktatu, zwanego Aktem założycielskim Wolnego Miasta Novigradu, podpisanego przez króla Redanii Gedowida II, hierarchę Hieronimusa Brunckhorsta oraz Lamberta I, władcę Temerii, jako gwaranta umowy.

***

Novigrad dzieli się na pięć dzielnic. Port wraz ze Starym Miastem są jego sercem i źródłem bogactwa, Nowe Miasto to siedziba wszelkiej maści cechów, rzemieślników i wyrobników, na Bazarze Zachodnim setki kramów oferują wszystko, co można nabyć za pieniądze, zaś Czerwona Dzielnica pozwala oddać się dowolnym uciechom, jakie człowiek sobie wymarzy.
Jest jeszcze Zamek Novigradzki, nominalna siedziba hierarchy i faktyczna złowrogiej Straży Świątynnej, na czele której stoi namiestnik do spraw bezpieczeństwa Chapelle, szara eminencja miasta. Mieści się w nim również garnizon najemnych żołnierzy i główne więzienie miasta w jednej z baszt.

***

Novigrad płonął. Żar wypełniał ulice i uliczki, place i podwórza. Gorące, smrodliwe powietrze było niemal nieruchome. Miasta nie ratowało nawet położenie, gdyż chłodna morska bryza po przejściu przez Port stawała się ciepłymi podmuchami cuchnącego rybami powietrza.
Ale mimo to Novigrad był jak zwykle rojny niczym mrowisko i gwarny niby gniazdo rozwścieczonych szerszeni.
Było sześć dni po Lammas, środek sierpnia, a upalne lato ani myślało chylić się ku końcowi.

***

Wysoki mężczyzna odwrócił się od okna i wróciła za biurko. Rozsiadł się wygodnie na krześle, otarł dłonią spocone czoło.
- Chcę mieć kogoś wewnątrz. – oświadczył stojącemu po drugiej stronie blatu człowiekowi. – Informacje z pierwszej ręki zawsze łatwiej zweryfikować. Poza tym, czuję, że to coś innego, niż wygląda. Wykonać.
Stojący skinął głową i ruszył do drzwi.
- Vernon. – zatrzymał go głos siedzącego. – Zwerbuj dwoje. Tak, mężczyznę i kobietę. – uśmiechnął się drwiąco, widząc zdumioną minę podwładnego.

- Co myślisz, Ekmann? – zapytał siedzący, gdy Vernon opuścił pomieszczenie.
Zapytany, mężczyzna stojący w bezruchu przy drugim oknie, nie odpowiedział, wzruszył tylko ramionami.
- Poczekamy, co z tego wyniknie. – zdecydował siedzący. – Dopiero jeżeli moje podejrzenia się potwierdzą, zawiadomię górę. Dijkstra nie znosi, gdy niepotrzebnie zawraca się mu dupę.

***

Gdzie ja mu, kurwa, babę znajdę taką, co się nada, pomyślał z goryczą Vernon, wychodząc na ulicę. Od razu oblepiły go, niczym mokra koszula, duchota i smród. Pełne słońce popołudnia oświetlało rynsztoki pełne gówna, a ciepło zmuszało je do parowania. Vernon splunął z obrzydzeniem i opędzając się od much, ruszył w górę ulicy.
Uznawszy, że najpierw załatwi prostsze zadanie, udał się do szynku na podgrodziu, gdzie wieczorem poprzedniego dnia spotkał idealnego osobnika do skaptowania. Młodego, cwanego, znudzonego.

Cedric Veemer

- Stawiam następną kolejkę. – Cedric spojrzał na fundatora. Człowiek był perfekcyjnie nijaki. Wszystko w nim było tak przeciętne, że był niemal niemożliwy do opisania.
- Nie jestem ciotą. – warknął.
- Ani ja. – odpowiedział niezmieszany nieznajomy. – Mam dla ciebie propozycję, którą lepiej omówić w cichszym miejscu. Na przykład tam, przy stoliku w kącie. Możesz wziąć kufel ze sobą.
- Robota jest prosta.
– zaczął od razu, gdy usiedli. - Kompania Delty Pontaru zatrudnia ludzi. Nie, jak zwykle, dokerów i marynarzy. Najemników.
- Pracujesz dla nich?
- Nie. Pracuję dla ludzi, którzy chcieliby wiedzieć, po co Kompanii najemnicy. Oferta brzmi: dowiesz się, co kombinują, zatrzymujesz to, co zarobisz plus forsa od moich przełożonych.
– nieznajomy dopił piwo. – Jeśli jesteś zainteresowany, zatrudnij się tam i bądź tu jutro o tej samej porze. – wstał, skinął Cedricowi głową i opuścił lokal.

***

Resztę dnia Vernon spędził kręcąc się po mieście, szukając kobiety która pasowałaby i Kompanii i jego szefowi. Jednak nawet Novigrad nie oferował aż tyle.
Wytrwał w poszukiwaniach prawie do północy, kiedy stwierdził, że dziś już nic z tego nie będzie i postanowił wrócić do domu.
Szedł szybko, skracając sobie drogę różnymi zaułkami. Nie było to zbyt bezpieczne, gdyż novigradzkie uliczki pełne były wszelkiej maści rabusiów, rzezimieszków, podrzynaczy gardeł i nożowników nawet w dzień, ale szedł tą trasą już wielokrotnie. Sztylet za pazuchą też dodawał mu pewności siebie.
W pewnym momencie z zaułka, w który miał właśnie wejść, dobiegły go odgłosy wskazujące na bójkę. Vernon przywarł do ściany. Miał zamiar to przeczekać, ale nie mógł odmówić dobie spojrzenia. Był wścibski, tego wymagał od niego praca.
Zajrzał w uliczkę i wytężył wzrok.
Heh, jeszcze jeden, który dołączy do gówna w rynsztoku, pomyślał, przyglądając się jak dwóch typów przyparło do muru ofiarę. Nagle zobaczył błysk stali, a potem usłyszał wrzask. Jeden z typów padł na ziemię, drugi, zaskoczony widać oporem łupu, zapłacił za to dołączeniem do towarzysza. Rzucał się jeszcze przez chwilę, po czym znieruchomiał.
Vernon odczekał, aż niedoszła ofiara opuści alejkę, po czym sam w nią wszedł. Po drugiej stronie spojrzał za odchodzącym.
O kurwa, sapnął ze zdumienia, gdy oświetlił go blask księżyca. Kobieta! Czyżby to była jego szansa na spełnienie kaprysu szefa? Vernon nie miał zamiaru stracić takiej okazji. Zamiast wrócić do domu, ruszył za nią.

Marina Crest

- Nieźle sobie poradziłaś w tamtym zaułku. Spokojnie, chcę tylko porozmawiać – dodał szybko mężczyzna, widząc, że błyskawicznie sięgnęła po sztylet przytroczony do uda. Rozejrzał się po pustoszejącej powoli gospodzie. Marina otaksowała go krytycznym spojrzeniem. Był tak przeciętny, że pięć minut po jego odejściu nie mogła sobie przypomnieć, jak wyglądał. Mimo, że pamięć miała świetną. – Mam propozycję. – powiedział, gdy przyzwalająco skinęła głową. - Popłatną. Kompania Delty Pontaru werbuje najemników. Zatrudnij się u nich, a potem dowiedz, o co chodzi. Inkasujesz od nich i od moich szefów. Jeśli jesteś zainteresowana, przyjdź tu jutro o zachodzie słońca, już na ich żołdzie.

***

- To już, kurwa, trzeci transport poszedł w chuj. Co tam się, kurwa, dzieje? Chyba nie próbujesz mnie ojebać, co, Gruby?
- Skąd, Vito, wiesz, że nigdy…
- Gruby zbladł gwałtownie, jego ciało pokryło się nową warstwą potu. Zaryzykował szybkie spojrzenie na szefa, Dziurawego Vita, bossa jednego z największych gangów w mieście. Jego ksywa brała się stąd, że bodaj wszystkie części ciała pokrywały mu blizny, małe i duże, płytkie i głębokie, starsze i nowsze. I ciągle przybywało nowych, gdyż stanowiska takie jak Vita pełniło się dożywotnio. Zabójstwo poprzedniego bossa jako forma przejęcia władzy cieszyło się bowiem pełną akceptacją środowiskową.
- Wiem, że nie zrobiłbyś tego tak kurewsko durnie. – Vito skrzywił się, podrapał po bliźnie na policzku. – Ktoś leci sobie z nami w chuja. Ty odpowiadasz za przemyt towaru tymi krypami Kompanii, załatw to. Albo ktoś, kurwa, awansuje na twoje miejsce.

Conor Storm

- Jest tak, młody. Coś się kroi w Kompanii. Zniknęły trzy łajby z naszymi ładunkami, po ludziach też ani śladu. A Kompania kaptuje najemników. Wejdź w to i dowiedz się, o co, kurwa, chodzi. Pamiętaj, Conor, jak spierdolisz, to nie pokazuj się więcej w Novigradzie.

***

- Przybyłam z towarzyską wizytą, Liane, a rozmawiamy niemal wyłącznie o sprawach ważkich. – Nina Saintcoeur, temerska magiczka przeciągnęła się z wdziękiem. – A na to jest za gorąco.
Jej rozmówczyni uśmiechnęła się, sięgnęła po kieliszek.
Akurat dla kobiet pogoda nie była problemem, dom był bowiem magicznie klimatyzowany, obie mogły więc wylegiwać się na leżankach bez ryzyka spocenia się choćby odrobinę.
- To może teraz coś ważkiego, acz interesującego. – Liane Hessler, czarodziejka–rezydentka Novigradu ułożyła się wygodniej i spojrzała na przyjaciółkę. - Kompania Delty Pontaru ma najwyraźniej jakiś problem. Problem, który można rozwiązać przy pomocy bandy rębajłów.
- I?
– uniosła brew Nina.
- Jak zapewne wiesz, Kompania to monopolista w handlu rzecznym na Pontarze, od delty aż do Piany. Za jej roczny przychód można by kupić sobie całą prowincję. Albo niewielkie księstwo wraz z tytułem. Ma wpływ na rządy w Novigradzie. Zmierzam do tego, że z ich pozycją i zasobami, mogą mieć dowolnego specjalistę z dowolnej dziedziny. A wynajmują najemników z ulicy.
- Faktycznie, interesujące. Niech zgadnę, chciałabyś się w to włączyć?
- Nazwijmy to zobowiązaniem zawodowym. Jeśli wyniknie z tego coś poważnego, Kapituła i Rada mogą nie być zachwycone moją biernością.
- Masz kogoś, żeby go tam wkręcić?

Liane przygryzła wargę.
- Niestety. Nie bardzo też uśmiecha mi się brać kogoś na chybił trafił, ale…
- Przepraszam, wielmożne panie.
– rozległ się od drzwi cichy głos służki.
- Tak?
- Przy drzwiach jest jakiś mężczyzna, żąda widzenia z panią Saintcoeur.
– czarodziejki wymieniły zdziwione spojrzenia. – Przedstawił się jako Bert Brokelen. Odprawić?
- Każ go wpuścić, Liane.
– powiedziała z uśmiechem Nina. – Chyba mam rozwiązanie twojego problemu.

Bert Brokelen

- Znaczy – zmarszczył czoło najemnik. – Panie magiczki sypnął groszem, ażebym partycypował w mieczowej robocie, za którą to również czeka mnie zapłata?
- Właśnie tak. Co pan odpowie?


Zygfryd Faulker

Oferowanie usług skryby było nawet niezłym sposobem na zarobek. Jednak w Novigradzie, każdy, kto chciał się liczyć albo sam zajmował się swoimi pismami i rachunkami, albo miał od tego ludzi.
Konkurencja też była liczna i co przyznawał z pewną zazdrością, lepsza.
Mało kto chciał korzystać z jego usług. W zasadzie jedynymi klientami byli chłopi z pobliskich wsi, gdy przybywali do miasta i niektórzy mieszkańcy podgrodzia.
Tym, co zarobił, szło głównie na bieżące wydatki, dla niego samego nie zostawało pawie nic. Ba, póki nie przeniósł się do karczmy na podgrodziu, wydawał własne oszczędności. Novigradzkie ceny były znacznie wyższe niż gdzie indziej.
Podliczywszy oszczędności, przypomniał sobie, co usłyszał parę dni temu, kiedy jeszcze mieszkał w gospodzie w mieście. Podobno Kompania Delty Pontaru zatrudnia ludzi. Cóż, to może być jedyna alternatywa dla wyniesienia się z Novigradu. Pieniądze niebezpiecznie zbliżały się granicy, kiedy nie wystarczy mu nawet na podróż. Trzeba więc było podjąć decyzję.

Shimko Bort

Okazja do znalezienia nowego zajęcia trafiła mu się już wkrótce po przybyciu do Novigradu. Gdy po kilku dniach przebywania w pokoju tylko ze sobą, zdecydował się zejść do głównej izby oberży, w której się zatrzymał, w końcu samotność samotnością, ale jakoś trzeba na nią zarobić, indagowany barman przyznał wreszcie, że coś tam słyszał o najmowaniu ludzi przez Kompanię Delty Pontaru.
- Ale to, chłopcze, zaraza tam wie. Bo mówili, ale portowe robotniki, pijani dodatkiem to może i co poputali.
Cóż, może i tak, ale nic nie straci na sprawdzeniu.

Brego

Przybył do Novigradu wiedziony plotkami o kupcach szukających ludzi do ochrony karawan. Niestety, gdy dotarł do miasta, sprawa okazała się już dawno nieaktualna.
Jeden z faktorów przekazał mu za to wieści o opłacaniu najemników przez Kompanię Delty Pontaru i radził spróbować szczęścia u nich.

Ragnar Miszkun i Ginnar Modi

Karczma „Złota” mieściła się na Nowym Mieście i była jedynym w Novigradzie wyłącznie krasnoludzkim lokalem. Spotykali się tam brodacze wszelkich profesji, miejscowi i przyjezdni. Była jednym z elementów tworzących i podtrzymujących ich rasową solidarność. Przedstawiciele innych gatunków, poza gnomami, nie byli tam mile widziani i szybko dawano im do zrozumienia, że powinni znaleźć inną gospodę.
Co ciekawe, sama karczma rzadko doświadczała stałego nawet w Novigradzie, tyglu ras i narodowości, rasizmu i ksenofobii. Drzwi i ściany mazano gównem okazjonalnie, podobnie rzecz się miała z wybijaniem okien oraz obraźliwymi rysunkami i hasłami.
Zapewne miało to jakiś związek z faktem, że rasizm słabł na sile, gdy stawał naprzeciwko bandy rozwścieczonych, pijanych krasnoludów uzbrojonych w kordy i topory.
Tego dnia, mimo wczesnej pory i upału, w lokalu było sporo gości. Większość pokrzepiała się zimnym piwem i obserwacją wyjątkowo zawziętej partii gwinta, rozgrywanej przez szóstkę krasnoludów.
- Dubel w dzwonki!
- Duża kupa w kule!
- Gwint!
- Właśnie, chłopy, wyście nie szukali czasem roboty?
– przypomniał sobie jeden z grających, Ferentz Alda, ślusarz.
Ragnar zerknął na karty, zaklął, łupnął kuflem w stół. Spojrzał na Ginnara, który skinął głową.
- Ta, a bo co? – zapytał.
- A bom słyszał od znajomka, co w porcie robi, że Kompania szuka takich, co w walce wprawieni. Ponoć płacą więcej niż nieźle.
- Ragnar, Ginnar, nie spać, kurwa, gwint był!


Draug

Sprawy potoczyły się nieco inaczej, niż się spodziewał. Po kilku dniach bezowocnych poszukiwań nowego pracodawcy, to pracodawca znalazł jego. Przynajmniej na to się zapowiadało, gdy w oberży, w której się zatrzymał, znalazł go posłaniec Kompanii Delty Pontaru. Z zaproszeniem od niejakiego Reinharda Stoka.

- Siadajcie, panie wiedźmin. Jak wasze miano, jeśli można?
- Draug.

Stok czekał chwilę na ciąg dalszy, ale ciągu dalszego nie było.
- Napijecie się zimnego piwa? Upał męczy jak cholera, to i pić się chce.
- Zatem, panie Draug
– zaczął po kilku łykach. – Sprawa ma się tak: jestem Reinhard Stok, szef działu bezpieczeństwa. Znaczy, moja robota to ochrona wszelkiej własności Kompanii. A ta ostatnimi czasy zawodzi. Krótko mówiąc, giną nam jednostki. Całe, z ładunkiem i załogą. Z ostatnią, z zeszłego ledwie tygodnia, będzie to już pięć. Co prawda jestem pewien, że to sprawka piratów rzecznych, albo którejś z miejscowych grup przestępczych, ale dla świętego spokoju i krycia dupy chciałbym, byś pan sprawdził, czy to nie sprawka jakiejś bestii wodnej czy tam czego.
- Znaleziono jakiekolwiek pozostałości łodzi?
- Nie. Trupów również. Podejmiecie się tego, panie wiedźmin? Zapłata gwarantowana, nawet jeśli nic nie znajdziecie. A jak znajdziecie, to dostaniecie ekstra za wyeliminowanie zagrożenia.


Amavet Eilhart

Los rzucał go z miejsca na miejsce, aż w końcu doprowadził do Redanii, do Novigradu, jedynego bodaj miejsca tym kraju, gdzie pojedynczy najemnik miał szansę na znalezienie zajęcia.
Miasto przywitało go skwarem i smrodem.
Po paru dniach dowiedział się o zaciągu prowadzonym przez Kompanię Delty Pontaru. Oferta była ponoć niezła, a nawet jeśli nie, to w jego sytuacji nie mógł wybrzydzać.

Dallan z Lyrii

Trop celu był wyraźny i prosty jak w mordę strzelił, odkąd wpadł na niego tydzień wcześniej. Miał nad Dallanem dzień, góra dwa, przewagi. Widać nie zdawał sobie sprawy z pogoni. Cóż, minęło trochę czasu, czujność osłabła. Zawsze tak jest. Tym gorzej dla niego.
W mieście zgubił go, ale dzięki szczęśliwemu trafowi znowu był na tropie. Usłyszawszy gdzieś, że Kompania Delty Pontaru najmuje ludzi biegłych w mieczu, strzelił, że kogoś takiego jak on może to przyciągnąć. Trafił w dziesiątkę.
Teraz pozostawało tylko obmyślić, jak go dopaść. Dallan bowiem, mimo młodego wieku, nieco już przeżył i wiedział, że szansę będzie miał zapewne tylko jedną – albo on, albo tamten drugi wyjdzie z tego żywy.

Tom Czekierda

Słyszał o tym, że coś się szykuje w związku z Kompanią już od paru dni. Ale póki co nie było żadnych konkretów. Widać wszyscy zainteresowani trzymali gęby na kłódki. Póki co.
Nie palił się za bardzo do roboty oferowanej przez Kompanię. Śmierdziało mu to ciężką pracą. Ciężką i niebezpieczną. Co mu przyjdzie z trzosu novigradzkich koron, jeśli będzie pływał w pełnym gówna rynsztoku z poderżniętym gardłem, albo stanie się pokarmem stworzeń żyjących w Pontarze?
Ale z drugiej strony nie ma musu się najmować. Można pokręcić tu i ówdzie. Coś zwędzić. Podsłuchać. Albo coś równie mało męczącego. Może więc w ogólnym rozrachunku warto zakręcić się wokół tej sprawy?

xeper 21-01-2011 11:14

Dotarł do Novigradu cały i zdrowy. Udało mu się uciec i gdyby wierzył w bogów, to powinien im za to podziękować. Nie wierzył, więc uznał, że sukces zawdzięcza szczęściu lub swoim umiejętnościom. Do wielkiego miasta dotarł bogatszy o lekki miecz, podróżną sakwę z podstawowymi utensyliami i sakiewkę, w której niestety widać już było dno. Novigrad był drogi, zwłaszcza gdy chciało się mieć spokój. Shimko odkąd przybył, wynajmował pokój w jednej z miejskich karczm. Całymi dniami przesiadywał w pomieszczeniu, obawiając się, że może zostać gdzieś na ulicy rozpoznany i złapany. Samotność zupełnie mu nie przeszkadzała, wręcz przeciwnie, lubił być sam. Nie musiał wówczas rozmawiać, nawiązywać konatktu, otwierać na innych. W końcu jednak musiał wkroczyć między ludzi. Pieniądze szybko topniały, trzeba się było rozglądnąć za jakimś zajęciem. Miasto, takie jak Novigrad dawało wiele możliwości.

Zszedł do przestronnej karczemnej izby i ruszył w kierunku krzątającego się za szynkwasem karczmarza. Ci, z gości, którzy o tej porze raczyli się zimnym piwem i polewką przy stołach, dostrzegli młodego chłopaka o jasnych włosach, przyciętych na paziowską modę, równo wokół głowy, jak od garnka. Jego delikatną, pozbawioną zarostu twarz zdobiły duże, błękitne oczy, a na ustach gościł delikatny uśmiech. Był wysoki i chudy. Miał na sobie lnianą koszulę z podwiniętymi do łokci rękawami, mocne spodnie związane plecionym, rzemiennym paskiem i wysokie, spięte klamrami i wiązane na rzemień, buty o zdartych obcasach.

Indagowany o możliwości pracy szynkarz, wspomniał o Kompanii Delty Pontaru, że szukają najemników. Praca dobra, jak każda inna, pomyślał Shimko, byleby za godziwe pieniądze. Dopytał jeszcze o położenie biur Kompanii i bez słowa opuścił karczmę. Szedł według wskazówek karczmarza, zalanymi żarem ulicami Novigradu, starając się wtopić w tłum ludzi, zniknąć, co przy jego aparycji wcale łatwe nie było.

Do siedziby Kompanii dotarł bez jakichkolwiek przeszkód. Najwidoczniej wieści o rekrutacji zatoczyły już szerokie kręgi, gdyż w korytarzach i holu zgromadził się całkiem słuszny tłumek osobników o różnorakiej prowieniencji. Pośród zbieraniny obwiesiów, dostrzegł kilku zacniej odzianych i dobrze uzbrojonych ludzi, parę krasnoludów i kobiety. Posłusznie ustawił się w kolejce do jednego z pokoi, w którym to trwały przesłuchania zainteresowanych. Gdy przyszła jego kolej wszedł do środka i bez słowa usiadł na wskazanym mu miejscu.
Siedzący naprzeciw niego, za masywnym stołem, jegomość był cały mokry. Niewiele pomagało otwarte okno, w pomieszczeniu panował nieznośny zaduch. Urzędnik otarł spocone czoło chusteczką.
- Co możesz nam zaproponować? - zapytał, patrząc bacznie na Shimka. Ten odwzajemnił spojrzenie, mężczyzna odwrócił wzrok.
- Miecz - odpowiedział Shimko.
- Dobra odpowiedź - urzędnik uśmiechnął się. - Nie mędrkujesz, nie owijasz w bawełnę... Takich nam trzeba. Takich co za dużo nie mówią i zbyt wielu pytań też nie zadają... Teraz potrzeba mi Twego miana i miejsca kwaterunku.

Ku zdziwieniu urzędnika, Bort wziął w rękę pióro, zamoczył je w kałamarzu i podpisał się na długiej liście, zajmującej większą część pergaminowej karty.



Po takim obwiesiu jak on, nikt nie spodziewał się, że będzie potrafił pisać. Paru innych rzeczy też o nim nie wiedzieli i miał nadzieję, że nigdy się nie dowiedzą.

Tom Atos 21-01-2011 12:08

Mężczyzna ten nadjechał od Bramy Oxenfurckiej. Zarówno on jak i jego wierzchowiec byli pokryci potem i kurzem. Przy czym co ciekawe koń wydawał się bardziej zmęczony. Na pierwszy rzut oka było widać, iż przybysz para się wojaczką. Świadczyła o tym nie tyle wystająca z juków koszulka kolcza i miecz u boku, ale sposób bycia i postawa charakterystyczna dla wojowników. Niezatrzymywany przez strażników wjechał do miasta wraz z tłumem innych podróżnych. Normalnie zostałby pewnie zatrzymany i kazano by mu zsiąść z konia, gdyż w Novigradzie nie wolno było bez pozwolenia magistratu poruszać się po ulicach konno, a wierzchowce należało zostawiać w stajniach miejskich, ale dwójka strażników raczyła się właśnie zimnym piwem dla ochłody i żadnemu z nich nie chciało się pouczać przybysza. Pierwsze co go przywitało za murami to nieprawdopodobny fetor, zupełnie jakby całe miasto gniło od wewnątrz. Sprawy nie poprawiał też wszechogarniający upał. Bert Brokelen, bo tak się nazywał mężczyzna był w Novigradzie pierwszy raz w życiu i teraz rozglądał się na boki w poszukiwaniu jakiejś gospody. Po niewczasie żałował, że nie wypytał w Oxenfurcie o miejskie atrakcje. Żacy pewnie znali niejedną knajpę. Jechał zatem przed siebie, aż po minięciu zamku i dwóch mostów dotarł do przybytku „Biała Mewa”. Wszedł by się dowiedzieć, że ceny noclegu są trzykrotnie wyższe niż „na prowincji”. Bert który groszem nie śmierdział pojechał zatem dalej. Dość długo zeszło mu nim znalazł coś na swoją kieszeń. Nie było jednak tyle złego co by na dobre nie wyszło. Zjechał kawał miasta i zaczął jako, tako orientować się w gąszczu miejskich ulic. Wreszcie dotarł do gospody „Pod Baryłką”, gdzie postanowił się zatrzymać. Było drogo, ale przebitka była jedynie podwójna. Gospodarz, pulchny, rumiany jegomość w brudnym fartuchu okazał się być na szczęście dla Berta gadułą.
- Panie Wawrzec. – zwrócił się do niego Brokelen kładąc na blacie denara za piwo. – Szukam magiczki, niejakiej Niny Saintcoeur. Mam coś dla niej. Nie wiesz mój zacny gospodarzu, gdzie takową mogę znaleźć?
Wawrzec podrapał się zafrasowany po niemytym od wielu tygodni łbie. Wydrapując pokaźne ilości łupieżu.
- Ja tam nie wiem. Tu szukać magiczki panie Bert, to jak proszę waszmości igły we stogu. Ale czekajcie. – coś mu się przypomniało – Mamy tu rezygentkę .. rejentkę … na taką miejscową wiedźmę co mieszka niedaleko ratusza. Czekajcie … Deczka a chodź no tu dziewczyno.
Z zaplecza po chwili wygramoliła się nie mnie zażywna córka Wawrzca.
- Jak się nazywa ta magiczko, co koło ratusza mieszka?
- Liane Hessler ociec. –
odpowiedziała szybko ciekawie zerkając na najemnika.
Bert pokiwał głową zapamiętując imię. Dokończył piwo i zabrał się w drogę. Do ratusza było łatwo dojść, już raz koło niego przejeżdżał. Tam skierowano go do niewielkiej, ale gustownej kamieniczki.
Szczęście mu dopisywało, gdyż poszukiwana Nina akurat znajdowała się w tym miejscu. Drugim miłym zaskoczeniem, była panujący w środku chłód i brak wszechogarniającego na zewnątrz smrodu. Zaprowadzono go do dwóch wylegujących się na leżanka kobiet.
- Moje Panie, Pani Nino. – Bert skłonił się elegancko. – Pozwoliłem sobie niepokoić Panie, gdyż mam coś ciekawego, co może Was zainteresować.
Brokelen rozsupłał woreczek i wysypał na niewielki stolik stojący przy ścianie kilka suszonych trucheł młodych gigaskopionów.
- Udało mi się z niemałym trudem zdobyć owe ingrediencje i mam przyjemność je paniom zaoferować.
Jeśli spodziewał się, że wywrze na magiczkach wrażenie, to się grubo pomylił. Nawet nie spojrzały na towar, a Liane kazała co szybciej uprzątnąć truchła. Tym niemniej Nina wypisała mu czek do banku Vivaldich na 100 koron wprawiając go tym samym w doskonały humor. Co więcej zaoferowały mu zajęcie i perspektywę kolejnego zarobku.
- Co ja na to? Drogie panie. – skłonił się ponownie – Interesy z Wami to prawdziwa przyjemność. Chętnie podejmę się tego zadania.
Wychodząc z kamienicy na rozgrzane, jak piec ulice Bert nie miał jednak najmniejszego zamiaru udawać się od razu do Kompanii Delty Pontaru. Najpierw musiał zrealizować czek, a potem, cóż … ponoć „Różowy Domek” był miejscem wartym głębszego poznania. Gdy niedawno przejeżdżał koło niego wpadła mu w oko pewna blondyneczka o kręconych włosach, która siedząc w oknie prezentowała swoje dość pokaźne walory. A Bert? Bert mógł się oprzeć wszystkiemu z wyjątkiem pokusy.

Nadiana 21-01-2011 18:04

Wysoki, ale szczupły chłopak nie wahał się długo. Dłonią o szczupłych, mocnych palcach przeczesał ciemne włosy i mrugnął do dziewki wycierającej niedaleko kufle. Ta zachichotała zachęcająco i schowała się za szynkwasem. Ciągle jednak zerkała i płoniła się jak tylko to spojrzenie podchwycił.
Cedricowi jednak nie w głowie były jej falujące przy każdym oddechu cycki. Nie dziś, dzisiaj łoże pannie Rosie będzie musiał grzać inny gość karczemny.

Dopił piwo i podniósł się zdecydowanie ku wyjściu, gdzieodprowadzało go zawiedzione spojrzenie cycatej karczmareczki. Całe ubranie; w postaci skórzni, koszuli i spodni lepiło mu się do ciała, a jasne słońce niemal oślepiało. Poznał już jednak trochę miasto i wiedział, gdzie znajduje się siedziba kompanii, mimo to trochę nadłożył drogi, by przejść koło zamtuzu Passiflora. utejsze dziwki były najładniejsze w mieście i wyjątkowo chętnie odmachiwały do całkiem przystojnego młodzieńca, gdy tylko je mijał. Oczywiście nie było go stać by skorzystać z ich usług. Jeszcze.
Zwracając się myślami ku kształtnej ciemnowłosej, półelfiej ladacznicy nawet nie zauważył, kiedy znalazł się przy drewnianych budynkach kompanii. Mając szczerą nadzieję, że w środku upał będzie trochę bardziej znośny wszedł do środka.

A w środku, przed stolikiem zażywnego grubasa ustawiła się już kolejka podobnych jemu. Ocierając spocone czoło raz po raz chusteczką wypytywał każdego o zawód i wpisywał jego nazwisko na liście. Bez marudzenie młody Veemer ustawił się w kolejce i czekał na swą kolej.
- Co potrafisz synu?
Głos grubasa był irytująco piskliwy, a Cedric zjeżył się dodatkowo za nazwanie go synem. Pohamował się jednak i dłonią delikatnie poklepał przewieszony przez ramę łuk.
- Jestem myśliwym panie, upoluje wiewiórkę z odległości trzystu jardów.
Pogardliwe prychnięcie dobiegło za pleców skryby. W tylnych drzwiach pojawił się wielki, barczysty, wąsaty mężczyzna, ani chybi były były wojskowy.
- Na trzysta jardów powiadasz chłopcze? Chodźże, więc i mi tu pokaż. Nie jest to trzysta jardów, więc nie powinieneś mieć kłopotu.
Ruchem ręki zaprosił Cedrica na ogromny dziedziniec, gdzie pokazał majaczącą po drugiej stronie tarczę. W takiej odległości zdawała się nie większa niż dwie dłonie. Veemer stanął pewnie starając się nie zwracać uwagi na ironiczne spojrzenie wojskowego.
Wyjął strzałę i przez chwilę uważał na każdy ruch powietrza. Upewniając się, że jest nieruchome jak gęsta zupa, wziął oddech i jednym płynnym łukiem napiął łuk. Trzymał go chwilę, tak by ręką nie zdążyła się zmęczy, i celując w środek wypuścił pocisk.

Cichy syk strzały i daleki odgłos wbicia. Wąsacz ruszył ku tarczy, by po dłuższej chwili już bez ironicznego spojrzenia.
- Nieźle mały, niemal środek. Dopisz go na listę Dick.
Ostatecznie zdanie skierowane już było do grubego skryby, który na moment wyszedł za biurka i spoglądał ciekawie.
- Dobrze, w takim razie damy ci znać, kiedy będziemy cię potrzebować. Dziś jesteś wolny.

W świetnym humorze Cedric opuścił budynki kompanii. Miał nadzieję tylko, że zdążył naciągnąć swego tajemniczego pryncypała na małą zaliczkę, musi jakoś konia przetrzymać przez ten czas w Novigradzie. Ale tym się będzie martwił jutro, słońce dopiero zachodziło i pozostawała nadzieja, że miła Rosie jeszcze nie znalazła nikogo na jego zastępstwo i będzie mógł jej umilić ten wieczór. A przy okazji za darmo wyspać się w miękkim łożu.

Draugdin 21-01-2011 18:14

Był wiedźminem. Młodym i mało doświadczonym. Był jednak wiedźminem.
Na jego widok staruszki bladły, złorzeczyły, spluwały z pogardą.
Na jego widok psy dostawały szału.

Był wiedźminem. Czy to lubił? Głupie pytanie. Nie przeszkadzało mu jednak to kim lub jak uważała większość czym był.

Lubił to co robił. Może nie dokładnie to co robił. Lubił walkę. Był w tym dobry i sprawiało mu to przyjemność. Nie chorobliwą przyjemność, ale po prostu satysfakcję.

Był samotny. Któż zresztą chciałby obcować z wiedźminem. Czy mu to przeszkadzał? Był raczej odludkiem także nie tęsknił zbytnio za towarzystwem.
Miłość? Przecież wiedźmini nie mają uczuć. Poza tym łatwiej po prostu zapłacić dziwce.

Ostatnie zlecenie wykonał dość dawno i zaczynało mu pomału brakować gotówki. Nie żeby mu już doskwierał głód, ale zwykł był odpowiednio wcześnie szukać rozwiązań.
W poszukiwaniu zleceń zawitał więc do Novigradu.

Żeby uniknąć niepotrzebnego rozgłosu – a raczej złorzeczeń – dostał pod osłoną wieczornego mroku północną bramą. Prawie nikt nie zauważył jego przybycia poza kilkoma wyjącymi psami.
Zatrzymał się w najbliższej i najtańszej karczmie. Gdzie bez niepotrzebnych ceregieli udał się na spoczynek. Ewentualnych zleceniodawców miał zamiar poszukać od samego rana.

K.D. 21-01-2011 20:52


Ona z żupana go rozdziera
Dziwi się wielce jak cholera
Wielkie, olbrzymie ma źrenice
Pierwszy raz widzi taką gromnice
To diabli niechybnie zadęli w miechy
Żeby urosły tak wielkie orzechy
Czas leci, wiec póki mam siły
Pomnij co ciotki stare mówiły
Wszak dziewko znasz robotę z dwora
Umiesz dobrze za łeb złapać gąsiora!


Zygfryd zmarszczył nos, poprawił okulary i z determinacją godną lepszej sprawy sadystycznie trącał zachodzące słońce na nieboskłonie swojego popękanego talerza, tępo obserwując wypływające z niego płynne złoto. Nie miał zamiaru zjeść owego sadzonego jaja – to byłoby stanowczo zbyt proste. Miał zamiar trwać przy stoliku i delektować się nim jeszcze kilka ładnych godzin, to jest robić wszystko by nie musieć pokazać się na oczy właścicielowi skromnego przybytku i zostać wypytanym o zapłatę za ostatnie dwa dni postoju. I za jajko.

Letni poranek wdzierał się do chałupy każdym kominem i mysią dziurą – drewniana konstrukcja zamieniła się w parnię, a jej nieliczni klienci w wędzone śledzie. Było zdecydowanie za wcześnie i za ciepło by w mordowni roiło się od spragnionych szczyn wieśniaków, więc jedynymi istotami żywymi w zasięgu wzroku było paru niedobitków dnia wczorajszego, sam Zygfryd, to co żyło w kubku który kurczowo ściskał w wolnej ręce obawiając się że przebywający tam sinozielony grzyb wielkości pięści spróbuje się stamtąd wydostać, i oczywiście poeta.

Niemłody już i niepiękny osobnik zajmował miejsce – a nawet trzy, półleżąc wygodnie – tuż obok Zygfryda i odrywał od ust oplecioną wikliną butelkę samogonu tylko po to by dołożyć kilka nowych wersów do swej niemoralnej historii epickiej z morałem, którą skryba miał przyjemność wysłuchać przed chwilą. Osobnik cuchnął przy tym niemożebnie piwem, moczem i psem i co jakiś czas poprawiał swój zmiętoszony kapelusz, malowane na niebieskiego gęsie pióra z którego zaściełały całą podłogę w bezpośredniej bliskości pijaczyny.

-Artyści- Jęknął Zygfryd, patrząc nienawistnie na barda. –W dupach się poprzewracało, że można teraz dzień cały spędzić w oparach likworu w zamian za flatulowanie sołtysowi do kotleta, a ludzie nauki żrą wszy z brody i śpią na szmatach- Mruczał pod nosem młodzieniec, dźgając resztki jajka coraz bardziej zuchwale. Poeta musiał mieć jedni lisi słuch, zaraz bowiem podniósł głowę z alkoholowej drzemki i uśmiechnął się szczerbato do Zygfryda.

-Panie pisasz- Smarknął w rękaw. –Siądźże pan ze mną, wypijem za literacki ród! Obaj wszakże słowem czynimy świat lżejszym do noszenia prostemu ludkowi, a to czyni nas co najmniej krewniakami po fachu! Co tam krewniakami, braćmi po matce Muzie!- To rzekłszy, wyciągnął w stronę skryby pękaty gąsior i potrząsnął nim zachęcająco. Zygfryd przysiągłby że usłyszał dźwięk przesypującego się piachu.

-Azaliż, bracie poeto, nie dla mnie dziś słodki uścisk boginki Vino, nie dla mnie pozbawione trosk bachanalia- A żeby ci fiuta w kokardkę zawinęło, odrażający ochlapusie.

Niezrażon, poeta zagwizdał wesoło i przysunął się dobre trzy łokcie bliżej.

-Jak to tak, jak to jak, ze mną się nie napijesz? Jak to tak?- Podkręcił dumnie osiwiałego wąsa. –Wiedz, szczypiorku, żem Fonz Rymarz, takoż znany w świecie, bo rymuję jako farmer marchew hoduje!

-Rzeczywiście- O kurwa.

-Powiedz tylko, synku, co cię gnębi, a wnet Fonz Rymarz to pieśnią przepędzi! Były sobie trzy kury, bardzo potężnej postury…- Poeta wziął głęboki wdech. Zanim jednak zdążył dośpiewać resztę zdania, Zygfryd wyrwał mu z rąk butlę i przycisnął sobie ją do ust jakby była lordowskim sygnetem a on chciał wyssać z niego drogie kamienie. –Hhraa, i co, nie jest tak trudno, he? No już, już, bo mi nie zostanie… A teraz gadaj, co taki struty siedzisz, pisarzu? Wczorajżeś z dziewkami na stubulcu tańcował jak przypiekany, a dziś oklapły jak cycki nilfgaardzkiej praczki. Czyżby kacyk? Jak kacyk, to klinik, a jak klinik, to ja mam tąąąką pieśń na ozdrowienie napuchniętej czaszki…

-Litości! Litości, panie poeto… litościwy bądź dla miejscowych i oszczędź dla nich swego głosu, nie zawsze wszak jest im dane słuchać wielkich mistrzów. Mój problem to bynajmniej maladia pospożyciowa, a raczej – chciałbym aby tylko ona. Przybyłem do Novigradu by na grosza zapracować, na potrzeby podstawowe się ustabilizować – chleba i dziwek…

-Szlachetnie! Rycerski to zamiar!

-…acz, mości poeto, w grodzie nic tylko syf i swąd, oprychów jak kamieni na plaży, a pracy dla młodych i ambitnych – ni fallusa- W odpowiedzi stary bard pokiwał mądrze głową i popukał się palcem po czubku nosa w geście z którego skryba zdaje się miał coś wyczytać, ale nie wiedział co.

-Wiadomo jak jest, świnia się byle czego nachapie, w gównie się wytapla, i szczęśliwa, a człek sensowny tylko zelówki zdziera próbując szlachetnie dojść do czegoś...- Doprawdy? -...ale, ale, panie pisarzu, może pomyślałby pan o zmianie profilu zawodowego? W takim mieście znaki mogą stawiać sami… ale com słyszał, tom słyszał, a słyszałem że ludzi zatrudniają do kompanii najemnej. Jak jej tam było?...

-Kompania Delty Pontaru?- Przypomniał sobie nagle Zygfryd, aż na głowie zatańczył mu kurz.

-Ano, to słyszałem. Może miecza pan nie utrzymasz, a przyznam szczerze, że i ja się brzydzę wojaczką… ale spisywanta jakiegoś listów czy inwentarzy może by potrzebowali? Znam ich tam, bitewne nasienia, i połowa z nich będzie potrzebować pomocy żeby postawić jak im matka nadała na kontrakcie! Hhhraaa!

-To jest myśl… to jest myśl…- Odparł bez przekonania Zygfryd. Chuj z poetą, stary opój nie wiedział że jego talenty kaligraficzne, choć znaczne, wcalejako nie były jego jedynymi, ani nawet najważniejszymi. Może tutaj był wampir pogrzebany – porzucić to nielukratywne a znojne zajęcie i zacząć pracować tak jak bogowie przykazali i do czego go stworzyli? Skryba pomacał się po kieszeni i widząc że jedyne na co natrafił to własne jajca wstał gwałtownie i stuknął obcasami.

-To jest myśl!- Powtórzył pełen nadziei na lepsze jutro. Poeta obserwował go z szelmowskim błyskiem w oku. –Do diabła z siedzeniem w biurze, do diabła z hemoroidami i ciepłą gorzałką, do diabła z tym miejscem! Jadę do Novigradu i nie ma chuja we wsi- Gdzieś z kąta izby dobiegł go słaby głos że, w istocie, jest chuj we wsi i Zygfryd pospiesznie odwrócił wzrok. –Dzięki stokrotne panie poeto, wypij dziś za moje szczęście. Karczmarzowi rzeknij, żem ruszył w drogę i zostawiam u niego w depozycie co tylko mam w pokoju, a jak się zapiekli, to niech mnie w dupę pocałuje. Żegnam- Z tymi słowami skryba porwał leżącą tuż obok niego podróżną torbę, pod pachę wziął swą wymęczoną kapotę i wymaszerował z zapyziałej karczemki jak dowódca prowadzący armię do bitwy.

Poeta tymczasem, z trzeźwym już zupełnie wzrokiem, wyjął zza pazuchy wyświechtany zwitek, postawił na nim kawałkiem węgla mały krzyżyk i obejrzał go, cmokając z uznaniem. Kilkanaście innych podobnych znaczków zdobiło pożółkłą kartę, a nad nimi, niby ojciec, czuwała pieczęć Kompanii Delty Pontaru.

Idąc żwawo zapyloną ścieżyną Zygfryd żywił nadzieję że karczmarz nieprędko zauważy jego zniknięcie, a jeszcze później fakt że w swym pokoju młodzieniec nie pozostawił nic poza schnącymi skarpetami. Zostawiając za sobą cuchnące podgrodzie kierował się pewnym krokiem zdobywcy świata ku jeszcze gorzej cuchnącemu miastu, gotów przyjąć wszystko co to w niego rzuci po męsku, na klatę. A choć uczony w księgach był, o życiu gówno wiedział, bo i w dupie generalnie przebywał, i nie raz i nie dwa przyjdzie mu jeszcze tej decyzji pożałować...


kanna 21-01-2011 22:37

Marina syknęła, kiedy jej plecy uderzyły w mur.

Gdyby dalej trzymał ja za szyję nie miałaby szans, nie była wojowniczką. Ale on zsunął rękę niżej i ta sekunda zaskoczenia, kiedy natknął się na jej pierś, dała moment potrzebny na wyciągnięcie sztyletu. Uderzyła celnie, wiedziała gdzie trafić – znajomość anatomii przydaje sie nie tylko przy leczeniu. Po chwili i drugi zbir leżał w rynsztoku. Chwilę się rzucał, zmęczenie dało o sobie znać, chybiła minimalnie.

Wsunęła sztylet do kabury na udzie. W dzień jej męski strój, spodnie, wysokie buty i dopasowana skórzana kamizelka zapewniał tylko wygodę, za to w nocy maskował – jak widać - płeć. Wyszła z alejki, potrzebowała znaleźć miejsce , gdzie będzie mogła usiąść, odpocząć. Miedziaki w sakiewce nie wystarczały nawet na skrawek miejsca w stajni, ale na rozwodnione piwo, które pozwoli jej chwilę posiedzieć w gospodzie – pewnie tak.

Wtedy go wyczuła. Wolała używać słowa „wyczuła” bo nie potrafiła określić, który ze zmysłów – słuch, zapach, wzrok? - dał jej znać, że ktoś za nią idzie. Nie zgubiła kroku, nie przyspieszyła, po prostu szła dalej i po chwili weszła do gospody. Usiadła ze swoim piwem – na szczęście mocno rozwodnionym, alkohol fatalnie na nią działał, szczególnie na pusty żołądek - w kącie sali skąd miała dobry widok na całe pomieszczenie. Jak zwykle zadbała, żeby za plecami mieć ścianę.

Wszedł po chwili i podszedł prosto do niej. Był nijaki – nie potrafiłaby opisać jego wyglądu, choć , oczywiście, zapamiętała go i wiedziała, że rozpozna nawet po wielu latach. Odegrała mały spektakl, udając zaskoczoną i wysłuchała jego propozycji.
Potem uśmiechnęła się lekko i odgarnęła włosy z czoła. Naturalnym gestem, bez cienia kokieterii.
- Nie znasz mnie, nie wiesz, co potrafię ani czym się zajmuje. Zobaczyłeś, że pokonałam tamtych dwóch gówniarzy i na tej postawie wnioskujesz, że dam rade bawić się w szpiega? – roześmiała się, ale jej oczy pozostały zimne – Może jestem kretynką, nie odróżniam lewej od prawej i po sekundzie zapominam wszystko, co usłyszałam? Spoważniała.
- Ale masz szczęście, nie jestem. Ty za to jesteś zdesperowany, skoro mnie zaczepiasz. Opłać mi noc w tej gospodzie, to jutro rano spotkam się z Twoim szefem. Wymyślę zgrabna historyjkę o tym, jak mnie znalazłeś, ile czasu i wysiłku włożyłeś w zwerbowanie mnie. A potem zaciągnę się do Kompanii Delty Pontaru. Ale najpierw musze wiedzieć, czego się ode mnie oczekuje.

Makotto 21-01-2011 23:41

-Kompanię Delty Pontaru...- mruknął cicho Amavet, patrząc na oblegany przez bandę rębaczy, najemników oraz innych zawalidróg budynek. Nigdy nie sądził że będzie pracował z nimi na jednym poziomie. A jednak.
I ten pieprzony koń. Był narowisty, silny, zdrowy i kurewsko wredny. Łowca głów odruchowo pociągnął za wodze, odpędzając od swojego ucha zębiska tego cholernego zwierzaka. Skrzywił się, posyłając mu jednookie spojrzenie.

-Posłuchaj głupi wałachu.- warknął, poprawiając wędzidło wierzchowca.-Ja nie lubię ciebie, ty nie lubisz mnie, jo? Więc nie zdziw się, chendożony mule, jeśli cię w końcu sprzedam do pieprzonej rzeźni. A teraz czekaj tutaj, rwa mać.
Ze złością przywiązał zwierzę koło poidła obok innych koni po czym wszedł do budnku. Kwadrans później wrócił, znalazwszy zatrudnienie oraz kilka głupich pytań na temat czym się zajmuje. Jakby miecz przy boku i kolczuga niczego, kurwa, nie sugerowały. Z politowaniem spojrzał na niedoszłego koniokrada leżącego w końskim gównie i suchym błocie. Może koń był wredny, ale bardzo niechętnie zmieniał właścicieli. I kopał jak cholera.
Amavet Eilhart i jego koń, Pierun, powoli zagłębili się w smrodliwy Novigard, by zadekować się w jakiejś stajni, gdzie jeden dodatkowy koń nie zwróci niczyjej uwagi, tak samo jak mężczyzna siedzący w zamyśleniu na strychu. Ta... Z pieniędzmy też było kiepsko. A może też Amavet, w pewnych kwestiach, był zwyczajną sknerą. Zaliczka została zachowana na ważniejsze wydatki.

Lechu 22-01-2011 03:54

Znikoma ilość złota w sakwie wprawiała Ragnara w nie lada złość. Zawsze twardy i ordynarny młody krasnolud wydawał się teraz na skraju wybuchu. Wyruszył z Mahakamu z myślą o rozmazywaniu potworów i innych siusiumajtków na rozmaitych traktach, ale ostatnimi czasy mu się nie powodziło. Jego broń od dawna nie była używana w prawdziwym boju, nie mówiąc o jakimkolwiek zarobku.

Ponad półtorametrowy wojownik słysząc od starszego brodacza wieści na temat możliwości pracy w kompanii bojowej zacisnął swe zabliźnione dłonie na mosiężnym kuflu wychylając, wcześniej pełne naczynie do dna. Widząc podnoszącego się od stołu Ginnara rzekł:

- Siedź no póki Ci w gwinta idzie. Ja dowiem się o co dokładnie chodzi z tą robotą!

Dziarsko podchodząc do barczystego oberżysty krasnal uderzył kuflem w szynkwas jednocześnie podnosząc głos nad gwar panujący w pomieszczeniu:

- Hargin dolej gorzałki. Słyszałem, że jakaś kompania wojenna się szykuje. Wiesz coś na ten temat?

- A wiem, wiem. - odparł czarnooki krasnolud. - Podobno Kompania Delty Pontaru zatrudnia zaprawionych w boju wojów. Jak chcesz się z nimi pobawić zgłoś się do ich siedziby. Nie dowiedzą się jak się powinno walczyć jak nie będą mieli w tej grupie żadnego z naszych.

Podziękowawszy skinieniem głowy krasnal ruszył w kierunku stołu, gdzie siedzieli grający w gwinta. Jako, że widocznie Ginnara również opuściła passa obaj udali się do wymienionego już budynku dowodzenia kampanii.

Po krótkich poszukiwaniach głośni i bitni brodacze znaleźli ten marny, jak dla wychowanego w centrum krasnoludzkiej myśli inżynierskiej Ragnara, budyneczek. Już przed nim ludzie tłoczyli się jak muchy wywołując niepotrzebne zamieszanie - jak to ludzie. Przepychając się do kolejki zaczynającej się na parę dobrych metrów przed salą, w której dokonywało się rekrutacji krasnoludy poczuły okropny żar wypełniający całą budowlę. W chwili wejścia do pomieszczenia już obaj byli spoceni przeklinając ludzi za panujący wszędzie skwar.

Siedzący za biurkiem szczupły mężczyzna wyglądał jakby chciał się rozpłynąć.

- Zapewne wy wiecie jak się powinno machać mieczem. - rzekł człowiek.

- Potrafimy nie tylko machać, ale i trafiać w wybrany cel. - odparł brodacz wybuchając śmiechem.

Dziwnie skrzywiony urzędnik podał odpowiednie papiery, które Ragnar zaznaczył dziwnym gryzmołem, nie przypominającym w żadnym stopniu jego dawniejszych podpisów. Nigdy nie skupiał się na nauce czytania czy pisania...

Komtur 22-01-2011 15:53

Tomowi nie przeszkadzał smród, duchota i cienkie piwo, które podawali w podrzędnych Novigardzkich knajpach. Był do tego przyzwyczajony, ba nawet to na swój sposób lubił. Gorzej było z zapasem orenów, który kurczył się w zastraszającym tempie. Próbował szukać roboty tu i tam, ale nie znalazł nic ciekawego. Po prawdzie robota była, ale dźwiganie ciężkich worów i skrzyń za marny grosz to nie było w jego stylu. Lżejsze i bardziej popłatne zajęcia w stylu włam czy kontrabanda wymagały znajomości, których Tom na razie nie posiadał, wypił co prawda kilka kufli z miejscowymi chłopakami, ale nikt nie ufał mu na tyle by zaproponować grubszą robotę. Włóczenie się po knajpach przyniosło jednak mu pewne informacje, a mianowicie że dwie trzecie rzezimieszków, która trafia do "baszty" lub na szafot to przyjezdni, więc lepiej nie kombinować nic na własną rękę. Druga pożyteczna informacja była taka że Kompania Delty Pontaru organizowała jakąś grubszą imprezę. Szczęściem dowiedział się tego przy butelce grogu, od marynarza na statku, którym mają płynąć zebrani przez kompanię najemnicy i szczęściem brakowało im ludzi do pełnej obsady krypy. Czekierda poczuł, że los sam wtyka okazję w jego ręce, co prawda będzie musiał trochę uczciwie popracować, ale bilans końcowy ogólnie może być bardzo korzystny. Rankiem zgłosił się do kapitana i dzięki rekomendacji Drejfusa gościa, któremu Tom poprzedniej nocy postawił flaszkę, został nowym członkiem załogi.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 17:49.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172