Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 14-03-2013, 00:14   #1
 
Zapatashura's Avatar
 
Reputacja: 1 Zapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputację
[Historyczna] Papieskie ziemie, papieskie kłopoty 18+

Kwiecień roku pańskiego 1500 był bardzo ciepły i zwiastował nadejście upalnego lata. Na razie był jednak miłą odmianą po chłodnej zimie i deszczowym marcu. Szczególnie ten dzień miał dobrze zapisać się w pamięci mieszkańców Rzymu. Wieść o uczcie, którą wystawić zechciał Cesare Borgia rozeszła się w mieście z prędkością wichury i plotkowali o niej wszyscy, od ulicznych przekupniów, przez cyrulików aż do możnych. W efekcie pod Pałac Apostolski trudno było dotrzeć przez tłumy gapiów, którzy chcieli choć oczy nasycić widokiem bogatych i wpływowych.

1

Sytuacji w żadnej mierze nie poprawił fakt, że papież nakazał służbie rozrzucić biedakom chleb przed pałacem, aby pokazać Rzymianom, że Kościół dba o swe najbiedniejsze dzieci. Skończyło się to oczywiście okazyjnymi bójkami i jeszcze większym ściskiem.

do Roberto Tavaniego

Z okna pałacu przyglądał się temu patriarcha Konstantynopola, Giovanni Michiel. Wiek nie obszedł się z biskupem lekko, ale i on sam się nigdy nie oszczędzał, zarówno w pracy jak i w przyjemności.

2

-Mięso na pańskim stole, ochłapy dla kmiotków – powiedział smutno, ni to do siebie, ni to do stojącego przy nim Roberto Tavaniego. -Dobrze, że chociaż tyle Hiszpan zrobił dla biedaków.
Hiszpan, czyli papież Aleksander. Michiel co prawda poparł go podczas konklawe, ale ostatnimi laty nie krył przed swymi zaufanymi rosnącej pogardy dla obecnie panującej głowy Kościoła. Od lat starał się nakłaniać papieża do udostępnienia pieniędzy na budowę lecznicy dla biednych i na wydawanie posiłków ubogim pielgrzymom, lecz kościelny skarbiec otwierał się tylko, gdy w grę wchodziły wojny, spiski, lub uczty. Przeciw czemu biskup Giovanni protestował, chociaż niezbyt głośno, gdyż we wszystkich tych trzech sprawach szczerze się lubował.
-Prostaczkowie biją się o suchy chleb, a Borgiowie ucztują ku chwale Francji. Pomyślałby kto, że znowu serce Kościoła przeniosło się do Awinionu – utyskiwał. -Chodźmy zatem, mości Tavani. Nim waszych słów raczy wysłuchać Hiszpan, będziecie musieli zdobyć jakieś poparcie- patriarcha Konstantynopola miał na myśli główny cel przybycia Roberto do Rzymu – problemy Wenecji z Ottomańską zarazą.

do Lukrecji Medycejskiej

Los to kapryśna pani. Jednego dnia jest się florencką eminencją, a nazajutrz po śmierci ojca trzeba opuścić swój pałac i uciekać z własnych ziem. Jednego dnia jest się żoną Przeora Gildii Florenckich, a drugiego ma się w domu męża pogrążonego w depresji i przejadającego swój majątek. Ród, swego czasu tak wpływowy, pogrążył się w niemocy i desperackiej walce o własne przetrwanie. Doskonałym przykładem takiej samolubnej walki był kardynał Giovanni de'Medici, który powrócił niedawno do Włoch po wieloletniej tułaczce po Cesarstwie Rzymskim, Nederlandach i Francji.

3

Co dziwne jednak, nie spotkał się ze strony papieża Aleksandra VI ze wzgardą i kpiną, lecz serdecznością i gościnnością. Osiadł w Rzymie, a teraz gościć miał na papieskiej uczcie. Prawdziwy uśmiech losu.
Który kardynała niezwykle niepokoił, przez co na ucztę wybierał się ze swą siostrą Lukrecją.
-To może być dla nas dobry omen, ale równie dobrze cios w plecy siostro – mówił Giovanni, kiedy jego powóz toczył się po ulicach Rzymu. -Nie byłbym pierwszym człowiekiem otrutym przez Borgię- snuł swoje czarne myśli i wyraźnie się pocił. Lukrecja była mniej sceptyczna, choć gdyby zdradziła tego powód, pewnie zostałaby wyrzucona z powozu tu i teraz. Zwyczajnie nie uważała, by jej brat się liczył. Przez blisko sześć lat nie zdołał zagrzać ławy w aż trzech królestwach, toteż jego wpływy i pozycja były wątpliwe. Nie stanowił dla papieża żadnego zagrożenia, prędzej był potrzebny jako marionetka. A dobrych marionetek się nie wyrzuca, czego próbowała nauczyć swoje dzieci.

do Carminy di Betto

Przedarcie się przez tłum to niełatwe zadanie, szczególnie dla młodej, drobnej kobiety. Strach pomyśleć, co by się stało, gdyby nie tarasująca drogę straż i inni goście. Do uczty co prawda zostało trochę czasu, lecz Carmina nie mogła sobie, przy swej pozycji, pozwolić na najdrobniejsze nawet spóźnienie. „Jestem o jedno miejsce wyżej od kurtyzany, a niżej od wędrownej cyrkówki” -jak zwykła sobie żartobliwie powtarzać. Artystom nigdy nie jest łatwo, nauczycieli docenia się zbyt późno, a gdy połączy się te dwie profesje... lepiej spuścić na to zasłonę milczenia. Dzisiaj Cesare zgromadził prawdziwą śmietankę towarzyską, di Betto nie mogła zatem nie przyjść. Zawsze przydałby się nowy mecenas, strumień pieniędzy od byłego kochanka mógł bowiem wyschnąć bez ostrzeżenia. Roztropna kobieta nigdy nie powinna być zależna od jednego mężczyzny. Uczta odbyć się miała w ogrodach, toteż Carmina musiała przejść przez korytarze Pałacu Apostolskiego, by do nich dotrzeć. I właśnie na korytarzu spotkała nie kogo innego, jak samego gospodarza.

4

Jakże inaczej wyglądał w kondotierskiej zbroi niż w kardynalskich szatach. Dumny, władczy i co nawet ważniejsze, przystojny. Serce Carminy zabiło mocniej, chociaż wiedziała, że ta łódź odpłynęła już dawno – w końcu Cesare był żonaty z Carlottą d’Albert. Nie przeszkodziło mu to jednak rozpromienić się na widok Carminy. Uśmiech, który pojawił się na jego twarzy był pełen zadowolenia.
-Panna di Betto – zawołał radośnie, ale jednak formalnie. - To prawdziwa radość cię widzieć. Tylko czemu idziesz sama? – zwrócił się w kierunku gwardzistów, pełniących wartę przy schodach. -I na cóż stoicie jak osły? Niech was diabeł ogonem nakryje, nie godzi się by dama chodziła bez eskorty – wybuchł nagle gniewem, który jednak szybko wygasał. -A zresztą czort z wami! Pozwoli panna, że odprowadzę ją do ogrodów osobiście?

do Marco Viscontiego

Gdy pierwsi goście przybywali do Pałacu Apostolskiego, Marco Visconti już na nich czekał, a to dlatego, że został uhonorowany tytułem honorowego strażnika. W praktyce oznaczało to tyle, że wolno mu było nosić broń w towarzystwie papieża i bez konsekwencji przywalić w mordę każdemu, kto by mu się nie spodobał. A przynajmniej tak twierdził Giulio Orsini, jeden z kondotierów Cesara Borgii, któremu na uczcie przypadł paskudny obowiązek pełnienia honorowej straży.

5

Pozornie oba pojęcia: honorowy strażnik i straż honorowa, były podobne, ale wiązały się z zupełnie innymi obowiązkami. Orsini musiał dzisiejszego wieczoru pozostać trzeźwy jak niemowlę i doglądać wart gwardzistów, odpowiadając za bezpieczeństwo, a Visconti mógł pić, hulać i cieszyć się z łaski i uznania przełożonego... przynajmniej przez jakiś czas. Ludzie Viscontiego przeszli niedawno w stan aspetto, a co gorsza nic nie wskazywało na to, by ich condotta miała zostać przedłużona. Tym samym Marco stał się dowódcą bez wojska, a papieska uczta stawała się szansą znalezienia kogoś, kto potrzebowałby jego usług.
-Nie przejmuj się Visconti – mówił jednak Giulio. -Valentino cię polubił i z głodu ci zemrzeć nie da – ulubieni kondotierzy Borgii, zwykli mówiąc o nim, korzystać z przydomka.
A skoro już o księciu Walencji mowa, to Marco nigdzie go jeszcze dzisiaj nie widział, mimo tego, że to Cesare tak naprawdę wydawał dzisiejszą ucztę. Bardzo dziwne biorąc pod uwagę fakt, że pojawiali się już pierwsi goście.


Ogrody watykańskie mieniły się głównie dwoma kolorami – zielenią krzewów i traw, oraz bielą obrusów na licznych i suto zastawionych stołach.


Mięsiwa, owoce i karafki z winem sprawiały, że niektórzy goście z trudem przełykali napływającą do ust ślinę. A gości było niemało, kardynałowie, biskupi, kondotierzy, oficerowie, szlachcice, oraz goście wieczoru: francuscy posłowie. Ubrani jednolicie w wykwintne, błękitne szaty wyróżniali się mocno na tle Włochów. O ile jednak mogli czuć się nieswojo w obcym sobie towarzystwie, to gospodarze nie ułatwiali im życia, stawiając ich w centrum uwagi. Sam papież określił ich tymi słowami, wstając od stołu i unosząc kielich z winem:

6

-Zaprawdę chrześcijańskim duchem trzeba się wykazać, aby wojnę prowadząc, unikać rozlewu krwi. Podwładnym Korony Francuskiej sztuka się ta udała, gdy zdobywając Novarę, nie upuścili ani kropli krwi obrońców. Oby przykład ten powtarzany był, ilekroć do wojny dojść musi.
Nikt naturalnie nie ośmielił się wspomnieć, że większa w tym była zasługa Szwajcarów niż Francuzów i że król Ludwik rozlewu krwi wcale nie unikał. Zresztą większości obecnych polityka interesowała mało, o ile akurat nie przemierzała stalowym butem po ich włościach. Milan i Neapol były dla nich dostatecznie daleko, a półmiski z jadłem w zasięgu ręki. Ci zaś którzy nie jedli rozglądali się po obecnych węsząc polityczne i towarzyskie szanse. Carmina di Betto została usadzona przy kardynale Alessandro Farnese, którego słabość do sztuki była powszechnie znana. Wśród obecnych wyłowiła też okiem Lukrecję de'Medici, żonę Jacopo Salviati'ego, poprzedniego przeora Gildii Florenckich, które zajmowały się między innymi handlem dziełami sztuki, a także Alfonsa d'Este, syna Herkulesa I d'Este, znanego mecenasa.

Marco Viconti dość szybko znalazł się w żołnierskim towarzystwie, przy najnowszych kondotierach Borgii: Oliverotto Euffreduccim i Vitelozzo Vitellim. Towarzystwo to trochę go kuło, szczególnie wobec plotek o tym pierwszym. Całkiem słusznie, bowiem jak w przyszłości napisać miał o nim Niccolo Machiavelli:
Cytat:
Otóż Giovanni nie zaniedbał żadnych starań
na korzyść krewniaka i uzyskał uroczyste przyjęcie go przez
mieszkańców Fermo. Oliverotto zamieszkał w jego domach,
gdzie przepędził kilka dni, zajęty przygotowaniem tego, co
mu było potrzebne do jego przyszłej zbrodni; następnie zaś
wydał uroczystą ucztę, na którą zaprosił Giovanniego
Fogliani i wszystkich znakomitych obywateli Fermo. Po
spożyciu uczty i po zabawach, zwyczajnych w podobnych
okolicznościach, wszczął Oliverotto umyślnie poważną
rozmowę o potędze papieża Aleksandra i jego syna Cezara
tudzież o ich przedsięwzięciach. Gdy Giovanni i inni wzięli
udział w rozprawie, ten naraz powstał ze słowami, że o tych
rzeczach należy mówić w bardziej sekretnym miejscu, i udał
się do jednej z komnat, dokąd podążyli za nim Giovanni i
wszyscy inni obywatele. Ledwo usiedli, gdy z kryjówek
wypadli żołnierze i zamordowali Giovanniego i wszystkich
innych.
Szukał tedy Visconti wzrokiem innego towarzystwa, aż wypatrzył Alfonsa d'Este.

7

Lukrecja Medycejska na razie nie bawiła się zbyt przednio, siedząc zbyt blisko kardynałów, którzy nie mogli się zdecydować, czy być skromni i bogobojni, czy też żreć bez opamiętania. W efekcie raczyli się głównie winem, które było przecież prawie krwią Chrystusa. I tkwiła tak między swym bratem, a kardynałem Orsinim, zaś naprzeciwko francuskiego posła nazwiskiem Pierre de Graveson, o ile dobrze wypowiadała obco brzmiące nazwisko.

8
-Nasz pielgrzym Giovanni bardzo skąpi nam opowieści ze swych podróży – zagadnął stary kardynał, zwany Orsino, a w jego głosie dość łatwo było wyczuć kpinę, którą najwyraźniej przez alkohol trudno było staruszkowi ukryć. -Lecz swojej siostrze zwierzył się na pewno.

Roberto Tavani trzymany był na razie blisko boku patriarchy Konstantynopola, który póki co trzymał się z dala frykasów na stole, lecz wiadomo było, że jego silna wola nie wytrzyma długo. Obecnie jednak dyskretnie wskazywał Tavaniemu tego, czy tamtego biesiadnika.
-Kardynał Orsini, który zanudza teraz swoją obecnością tamtą biedną damę, jest bliski papieskiego ucha. Gdy poprzedni król Francji radził odwiedzić Rzym, razem z papieżem przebywał w Orvieto. Był także legatem u króla Ludwika, jego wpływów tedy nie można nie docenić. Dla kontrastu, obok siedzi pielgrzym de'Medici, który według mnie nigdy do niczego nie dojdzie i wszystko co teraz ma, zawdzięcza Jego Świątobliwości – stwierdził. -Spoza Kościoła warto, byś spojrzał w kierunku młodego d'Este. Jego ojciec ostatnimi czasy wkupuje się w papieskie łaski. Gdybyś podczepił się pod ten korowód, mógłbyś się dobrze umościć. Jeśli cię zaś ręka świerzbi, spróbowałbym porozmawiać z którymś z Orsinich, Giulio albo Paolo. Służba u kondotiera to nie wstyd, a znalazłbyś się blisko papieskiego syna. Tylko jak na złość, żadnego z nich nie widzę – westchnął i z rezygnacją sięgnął po dziczyznę. Dość długo już wytrzymał w swej wstrzemięźliwości.

________________________________________
1 – kadr z serialu „Rodzina Borgiów” S01E01
2 - Old Man - Steeve by Karan shetty
3 - Stephen Noonan w serialu „Rodzina Borgiów”
4 – Cesare Borgia w grze Assassin's Creed: Brotherhood
5 – A Condotierre, autorstwa lorda Fredericka Leightona
6 – Rodrigo Borgia w grze Assassins's Creed: Brotherhood
7 - Portret Francesco d'Este, autorstwa Rogiera van der Weydena
8 - Derek Jacobi w serialu „Rodzina Borgiów”
 

Ostatnio edytowane przez Zapatashura : 24-03-2013 o 22:12. Powód: Dodanie przypisów
Zapatashura jest offline  
Stary 14-03-2013, 18:32   #2
 
Maura's Avatar
 
Reputacja: 1 Maura jest na bardzo dobrej drodzeMaura jest na bardzo dobrej drodzeMaura jest na bardzo dobrej drodzeMaura jest na bardzo dobrej drodzeMaura jest na bardzo dobrej drodzeMaura jest na bardzo dobrej drodzeMaura jest na bardzo dobrej drodzeMaura jest na bardzo dobrej drodzeMaura jest na bardzo dobrej drodzeMaura jest na bardzo dobrej drodzeMaura jest na bardzo dobrej drodze


Niebo miało barwę zmąconego lazuru, jakby ktoś zamoczył pędzel w weneckiej żółci, dodał bieli i zmieszawszy z głębokim indygo, stworzył przedziwną, pełną światła mieszankę. Skrzydła gołębi, wzbijających się nad Via Aurelia, były niczym plamy bieli i szarości, niżej roztaczał się pstrokaty tłum, prący do Apostolskiego Pałacu, będący jak paleta szalonego malarza. Carmina, którą ojciec kiedyś nazywał Piosenką, odetchnęła głęboko, gdy czyjś łokieć, zbyt brutalnie wymierzony w jej bok, naznaczył delikatne ciało siniakiem, a twardy but nastąpił na skraj długiej, zielonej sukni, nadpruwając jej falbanę.

- Bodajbyś szukając w portkach kuśki suchą gałąź znalazł! - krzyknęła z gniewem na odzianego w przepocony kaftan kupca, który niczym dziki knur parł na przód, tratując wszystko i wszystkich, w tym ją, Carminę. Podli ludzie, jeden z drugim głupcy, ślepi na kolory, nieczuli na uczucia, uważający, że babska droga od pieca do łoża i proga! A przecież miała na sobie swoją ostatnią, porządną suknię, kupioną jeszcze za czasów młodzieńczych uniesień za złoto Cezara. Co prawda nieco ciaśniej było w biuście, talii i biodrach, bo kobiecego ciała przybyło, ale nadal był to kosztowny aksamit, falbany z jedwabiu, biała riusza przy dekolcie i marszczone ładnie rękawy. Stanik haftowany ciemnozłoto, w listki i kwiaty podkreślał ciepłą barwę włosów kobiety, rozpuszczonych na złość wszystkim, a nie upiętych, jak niewieście w jej wieku przystoi. Nie wyglądała na papieskiego gościa, zdyszana, przedarła się przez kordon gapiów, by jakoś w końcu dostać się do pałacowych korytarzy. Jak dobrze znała te posadzki z marmuru, te wykuszowe okna, amfilady, te twarze służby, przemykającej pod ścianami, te kondotierskie zbroje i zapach, ulotny zapach kamieni, kurzu, świeżej zieleni z ogrodów, potraw z kuchni, metalu, drewna, butwiejących kotar... To tu przebywała z ojcem całe trzy lata, malując freski w prywatnych apartamentach papieża, zafascynowana Watykanem, Rzymem, wiosną, miastem, nowo odkrytą miłością... Tu straciła niewinność, szybko znaleziona i uwiedziona przez pełnego wigoru Borgię, który nie tylko malarskie umiejętności docenił, ale przede wszystkim dziewczęcą, smukłą talię, młode piersi, twarz jak poranek i włosy niczym pszenne, złocone pola. Teraz była starsza, mądrzejsza, bardziej cyniczna, nieco smutna i przede wszystkim zdeterminowana. Prowadząc szkołę malarską dla dziewcząt w wynajmowanej kamienicy była teraz prawdziwą residente a Roma, rzymianką, pewną siebie na pozór, głośną, wygadaną... Na pozór, bo w głębi serca nadal była jasnowłosą Piosenką, zachwyconymi oczyma śledzącą lot gołębi, arkady kolumn, barwy wiosennego dnia i zieleń liści...

Pędząc kamiennym korytarzem, niemal wpadła na znajomą postać. I niemal zamarła, dygając dwornie, z bijącym głośno sercem.
- Signore...
Nadal był przystojny, choć nie budził już jej wzruszenia czy pożądania. Za dobrze go poznała, ale była na tyle mądra, by ukryć zarówno rozczarowanie, jak i gorycz czy żal. Uśmiechnęła się nawet ciepło, starając się nie myśleć o nadprutej falbanie i o tym, że jej opalona buzia pewnie ma niestosowne rumieńce, a włosom daleko do wytwornego upięcia. Ale była artystką, a w opinii większości ludzi było to równoznaczne z ekscentryzmem, jeśli nie wręcz szaleństwem.
- Oczywiście, nie mogę marzyć o wykwintniejszej eskorcie...
Poprawiła fałdy sukni, mocniej ujęła uchwyt wyszywanej tanimi, rzecznymi perełkami sakwy, w której miała grzebień, chusteczkę, jakieś kobiece drobiazgi. I ruszyła z Cezarem ku ogrodom, szczupła, drobna, jasnowłosa niczym rzymska wiosna, pełna życia, którego nie zdołała jeszcze zdusić twarda ręka losu.
Jakiś czas potem, siedząc przy kardynale Alessandro Farnese i słuchając dość nudnych, lecz wygłaszanych z zapałem dywagacji na temat rapporto oro i nowej mody wśród kolorystów weneckich, których dzieła kardynał kolekcjonował, Carmina wodziła wzrokiem wśród gości, myśląc o błękitach francuskich strojów, szkarłacie wina i o tym, czy spotka dzisiaj kogoś, kto ożywi jej najbliższą przyszłość czymś więcej, niż zdawkową rozmową.
 
__________________
Nie ma zmartwienia.

Ostatnio edytowane przez Maura : 14-03-2013 o 18:55.
Maura jest offline  
Stary 15-03-2013, 17:21   #3
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
Marco odnosił wrażenie, że nie całkiem pasuje do tego miejsca. Tu bawiła się elita rzymska! Barchanowe suknie przewijały się obok kardynalskiej purpury, złote sygnety herbowe obok łańcuchów wysadzanych drogimi kamieniami. Zresztą także on miał taki pierścień, który jeszcze kilkadziesiąt lat temu znaczył bardzo wiele. Wąż morski rodzący człowieka oraz korona. Herb Viscontich, dawnych władców Mediolanu. Właściwie Sforzowie zastąpili ich wyłącznie dlatego, że ostatni książę głównej linii rodu miał jedynie córkę, którą wydał za swojego najlepszego generała mającego przydomek Sforza, czyli Mocny. Tym samym takie boczne linie, jak ta, do której należał Marco, zostały na lodzie. Owszem, były nadal ogólnie zamożne, zaś brat Marca pełnił zaszczytny urząd podesty Pizy, lecz gdzież tam porównać do epoki, kiedy ród trząsł połową italijskiego buta.




Marco należał do najuboższych jego członków. Miał nazwisko, koneksje oraz parę ubrań, które pozwalały mu pójść bez wstydu na każdą ucztę, nawet tą wydawaną przez księcia Walencji. Zresztą należy przyznać, że Cesare Borgia nie należał do wielkich skąpców, jeśli tylko hojność mu się opłacała. Najlepiej dostrzec można to było podczas takich wystawnych bali, jak właśnie ten. Oraz kto był zaproszony! Borghese, Farnesee, Orsini, d’Este, Gonzaga ... przedstawiciele najważniejszych rodzin rzymskich oraz nie tylko. Interesujące było także, oczywiście, kogo nie było. Przede wszystkim Sforzów. I dobrze. Także innych, którzy nie cieszyli się łaską Aleksandra VI. Zaproszenie stanowiło jasny sygnał, kto jest bliski papieskiemu sercu, kto daleki, lub kto jest na tyle mocny, że nawet, jako przeciwnik, musi zostać zaproszony na ucztę. Ponadto nie było samego gospodarza. To jednak akurat nie dziwiło. Książę Walencji bardziej dbał o uciechy łoża niżeli stołu. Toteż prawdopodobnie, przypuszczał, Cesare właśnie odgrywa rolę trzmiela, spijając słodki nektar na delikatnych płatkach intymnej lilii jakiejś urodziwej damy. Rzecz jasna, mogły pojawić się jakieś inne okoliczności.

Największym pechowcem uczty w papieskim pałacu był niewątpliwie Giulio Orsini, także przedstawiciel potężnej, rozdartej wzajemnymi waśniami, rodziny rzymskiej. Niektórzy jej członkowie stali murem za Borgiami, inni zaś stanowili ich najostrzejszych przeciwników. Jeszcze inni natomiast robili kariery na zagranicznej służbie, chociażby hrabia Niccolo Orsini di Pitigliano, dowódca armii, którą wystawiła niezwykle dumna Serenissima Repubblica. Wprawdzie hrabia Niccolo nie potrafił wygrywać na polu walki, lecz wyczuwał wiatry dyplomacji niczym istny wyżeł oraz zmieniał strony, niczym kurek na dachu. Przypominał pewnego dziekana, który podczas walk we Florencji pomiędzy Medyceuszami oraz zwolennikami Savonaroli, raz po raz zmieniał stronnictwa zależnie od tego, które właśnie miało przewagę. Kiedy zarzucano mu, że jest zmienny, odparł prosto: „Zmienny? Absolutnie nie jestem zmienny. Ja jestem stały, ja chcę być tutaj dziekanem.” Hrabia Niccolo także chciał być takim dziekanem, jakikolwiek nie byłby układ polityczny. Rozpoczynał swoją służbę jako dowódca papieski. Później przeszedł na służbę Neapolu, Florencji, ponownie Neapolu, jeszcze raz papiestwa, znowu Florencji, papiestwa, aż wreszcie wybrał Wenecję. Dzięki temu, pomimo nadzwyczaj średnich umiejętności strategicznych, miał stopień Gubernatora Generała wojsk weneckich oraz potężny majątek.

Giulio Orsini należał do tej samej rodziny, aczkolwiek innej gałęzi, wspierającej Borgiów. Inaczej nigdy nie powierzonoby mu ochrony papieża oraz innych gości. Cesare doskonale zdawał sobie sprawę, że są tacy, którzy mogliby zaryzykować niespodziewany atak na bawiącą się arystokrację oraz wysokie duchowieństwo. Zresztą także dla Marco jego stanowisko stanowiło wyróżnienie. Niby drobne, jednak świadczące, że Cesare wiązał jakieś określone nadzieje ze starym mediolańskim rodem. Ponieważ wiedziano jednak, iż syn jest kierowany przez ojca, można było przypuszczać, że książę Walencji wspomniał niewątpliwie cośkolwiek Aleksandrowi. Dlatego właśnie Visconti nie używał ponad miarę. Ot, kielich wina za papieza, króla, gospodarza. Parę drobnych kąsków oraz czatowanie na jakąś okazję ciekawej znajomości. Dlatego raczej nie starał się przystawać z innymi wojskowymi, których spotykał podczas kampanii wojennych. Raczej poszukiwał:

- miłego towarzystwa, zdecydowanie lubił bowiem sympatyczne panie, łączące sobą urodę, wdzięk, kulturę, obycie oraz to wyjątkowe coś, dające się znaleźć wyłącznie wśród kobiet mających klasę. Niewątpliwie pośród tego towarzystwa, wiele zaproszonych arystokratek miało naturę pospolitych dziwek spod bramy, które puszczały się na lewo oraz prawo, lecz było także nieco pań mających do siebie znacznie więcej szacunku. Rzecz jasna, owa rozwiązłość nie dotyczyła jedynie kobiet. Mężczyźni również, nawet duchowni, hulali, nie przejmując się większością nakazów religijnych. Niejednokrotnie właściwie dwoje małżonków doskonale wiedziało o swoich wzajemnych wyczynach bez cienia wstydu grając w starą grę: kto komu przyprawi więcej razy rogi. Marco wprawdzie prawiczkiem wstydliwym nie był, jednak wolał cieszyć się wspólnymi przyjemnościami cielesnymi z kimś, kogo darzył uczuciem, lub co najmniej jakąś wyjątkową sympatią.

- jakichś protektorów, bowiem jego oddział mógł być rozwiązany. Powody mogły być dwa: straty, które ponieśli podczas kampanii oraz rozsądek, który nakazywał likwidację kondotierskich kampanii. Jeśli bowiem takie wojsko długo tworzyło jednolitą grupę, zaczynało być zbyt samodzielne oraz samowolne. Zdecydowanie wskazane było rozpuszczanie takich oddziałów oraz wcielanie ich do innych jednostek. Visconti pojmował to, ale niewątpliwie właśnie przez takie coś musiał sobie szukać odpowiedniego wsparcia.

Chodził więc wśród gości, uśmiechał się starając się poznawać innych. Nie był może pięknisiem sprawiającym, że panie mdlały na jego najprostsze gesty. Jednak wstydzić nie miał się czego. Bowiem Visconti był mężczyzną średniego wzrostu oraz proporcjonalnej, miłej dla oka budowy. Oczy miał ciemnoniebieskie, nos prosty, włosy brązowe, zwykle lekko ufryzowane. Ogólnie określano go, jako „całkiem przystojnego”, chociaż bez tych zachwytów otaczających niezwykle urodziwego księcia Walencji. Porozmawiał z kilkoma dystyngowanymi paniami, zaproszonymi na ucztę kawalerami oraz duchownymi, aż wreszcie trafił na starego drucha Alfonsa d’Este. Dwudziestoczteroletni dziedzic Ferrary i Modeny należał do niezwykle starego rodu, którego korzenie sięgały do czasów Karolingów. Jego ojciec specjalizował się w kombinacjach politycznych. Chociaż pełnił służbę generała w wojskach florenckich oraz neapolitańskich, przegrywał bitwę za bitwą. Ale to, co stracił na polu walki, potrafił odzyskiwać droga polityczną. Jako książę Ferrary posiadał wielkie skarby, a wśród nich największym była jego małżonka Eleonora Aragońska. Księżna bowiem nie tylko urodziła oraz wychowała pół tuzina dzieci, nie tylko pełniła wraz z mężem rolę wielkich mecenasów sztuki, ale błyszczała również inteligencją, odwagą oraz zdecydowaniem. Tak naprawdę jej właśnie męstwo uratowało dla Herkulesa Ferrarę, kiedy podczas wojen rodzinnych Mikołaj d’Este wdarł się do miasta na czele 700-iuset piechurów. Małżeństwo Eleonory oraz Herkulesa miało jednak pewnie bardzo niepokojący rys. otóż kompletnie niezrozumiałe oraz dziwaczne wręcz było to, że małżonkowie uchodzili za sobie wiernych. Niewątpliwie tam, gdzie zdrada stanowiła normę, zaś łajdaczenie się zwyczajność, bliskość rodzinna wydawała się co najmniej niepokojąca.




Alfons d’Este niewątpliwie się nudził, niczym mops. Oczywiście był zbyt wielkim dyplomatą, żeby nie posyłać wszystkim ważnym osobistościom ciepłych uśmiechów oraz banalnych grzeczności. Tyle, że dyskretnie przy tym poziewywał, zasłaniając mniej czy bardziej akuratnie usta. Owszem, lubił nawet od biedy sztukę, szczególnie muzykę, jednak atmosfera wokoło, przepełniona głośnymi rozmowami, okrzykami oraz ciamkaniem niespecjalnie nadawała się do słuchania dźwięcznych melodii. Od artyzmu zawsze jednak wolał dobre towarzystwo, szczególnie męskie, zaś piękno wolał analizować pod postacią kontemplacji kobiecego ciała. Akurat właśnie to hobby mógł od jakiegoś czasu realizować bez ograniczeń, bowiem jakiś czas temu utracił swoją młodziutką żonę, córkę księcia Mediolanu. Jako młody wdowiec był uznawany niewątpliwie za jedną z najlepszych partii Italii. Toteż wiele pań spoglądało na niego z zainteresowaniem, ale tez jasne było, że jego ewentualne małżeństwo będzie stanowić wyłącznie akt polityki.
- Witaj – Marco wyciągnął rękę na powitanie swojego przyjaciela. – Miło cię widzieć na rzymskich komnatach.
Rzeczywiście Pizańczyk był ucieszony. Już od początku uczty planował porozmawiać z Alfonsem, ale obowiązki towarzyskie przeszkadzały wcześniej to jednemu, to drugiemu.
- Salute, Marco – odparł Alfons. – Dobrze cię widzieć także, ale przyznam, że wolałbym się spotkać poza tym miejscem, gdzie główną zaletą jest dobre jedzenie, niezłe wino oraz … właściwie tyle – mruknął. – Zdecydowanie wolałbym się spotkać w jakimś mniej ludnym miejscu.
- Chociażby obozie wojskowym, jak poprzednio
– usmeichnał się wesoło Visconti, nawiązując do miejsca ich poznania.
- A żebyś wiedział. Mój ojciec woli jednak negocjować, niż wojować. Co prawda to pierwsze zawsze lepiej mu wychodziło – dodał pełen przekąsu. Alfons bowiem, choć posiadał pewne zdolności dyplomaty, miał też talent prawdziwego oficera i wolał się realizować na tym drugim polu. Zresztą, właśnie metoda osiągania celów stanowiła pewną zadrę oraz kość niezgody pomiędzy Alfonsem oraz jego ojcem. Książę nazywał syna „popędliwym młodzieniaszkiem”, zaś Alfons pomrukiwał o ojcu, który stracił ikrę. Pomimo tego zawsze wreszcie potrafili się jako dogadać, zaś osoby liczące na konflikt rodzinny wśród d’Estów musiały się obejść smakiem.
- Zdrowie mu dopisuje?
- Dziękuję, całkiem, całkiem. Pomimo sześćdziesięciu dziewięciu lat ma sprawny umysł, tylko mógłby sobie darować owe śmieszne teatrzyki, które uwielbia oglądać wieczorami.


Początkowo nie zrozumiał. Teatrzyki? O, to coś nowego.
- Teatrzyki? - zdziwił się.
- A owszem, ściąga trupy aktorskie z całej Italii. Nawet nie byłoby nic z złego w tym, gdyby nie to, że każe mi sobie towarzyszyć. Pierwszy kwadrans jeszcze daje radę, ale później przypominam sobie, że mam coś pilnego do zrobienia. Coś istotnego, co absolutnie nie może czekać, toteż pełen, hm, tego tamtego żalu jakiegoś powiedzmy, wychodzę przepraszając ojca, ścigany zazdrosnymi spojrzeniami tych, co zostali.
- Haha, sprytne
– przyznał Marco.
- Owszem, tym bardziej, ze naprawdę ojciec przekazał mi coraz więcej pracy, szczególnie zaś obecnie, po wkroczeniu Francuzów, mamy całkiem nową sytuację – przyznał Alfons, który, chociaż formalnie wyluzowany, martwił się.
- Książę cię tutaj przysłał?
- Ojciec? A juści. Sam rozumiesz, d’Este są głównymi sojusznikami papieża w Emilii – Romanii.
- Oraz Francuzów
– przytaknął Visconti.
- Tak, oraz Francuzów. Ojciec ma przywitać po drodze Jego Królewska Mość, zaś ja mam zabawiać Jego eminencję oraz resztę familii.
- Akurat wszystkich powinieneś znaleźć na miejscu. Książę Walencji oraz księżna d’Aragon gdzieś tutaj się znajdują.
- Gdzieś
… - skonstatował kwaśno d’Este.
- Sam wiesz, Cesare nie przykłada wiele wagi do jedzenia, preferując bardziej intymne rozrywki.
- Rozumiem go, ale to akurat nie ułatwia mi sprawy.
- Cóż, podobno w łożu odnosi równie łatwo zwycięstwa, co na wojnie.
- A owszem
– przyznał Alfons – byłeś obok niego podczas kampanii.
- Tak, chociaż obecnie mój oddział ma zostać rozwiązany. Jakbyś słyszał o jakiejś ciekawej propozycji, daj znać.
- Dam, przy obecnej sytuacji Italii wojskowi będą bardzo pożądani. Możesz liczyć, że pomogę, jak będę cokolwiek wiedział
– obiecał mu d’Este.

Ferraryjczyk wypił nieco wina.
Jak oceniasz Cesare? - spytał po chwili milczenia Alfons.
- Lepiej mieć go za sojusznika, niżeli walczyć przeciwko, jest prawdziwym jastrzębiem. Bowiem trzeba przyznać, że lisem oraz lwem jest, jak na prawdziwie wielkiego księcia przystało. Odwagę oraz rozwagę posiada, zaś jego twarz nie zdradza prawdziwych myśli – rzucił Pizańczyk oględnie doceniając talenty papieskiego bastarda.
- Szczwany oraz prawdziwie groźny rywal do władzy – przyznał d’Este.
- Niewątpliwie dumać można, czy nie jest najlepszym obecnie wodzem Italii. Ma armię, talent, doświadczenie …
- … wsparcie Jego Świątobliwości, także Jego Wysokości króla Ludwika, tak, wszystko posiada. Zobaczymy. Tak czy siak mam złożyć mu od ojca gratulacje.
- Masz papieża, możesz mu nieco pokadzić.
- Akurat właśnie to zadanie już zostało wykonane. Mało sobie języka nie zwichnąłem zapewniając Jego Świątobliwość, jak kocha go mój ojciec oraz niezwykle ceni świątobliwy przykład umiłowania dobra oraz miłosierdzia przez Aleksandra VI. Pozostał mi jeszcze Cesare oraz jego siostra. A’propos siostry. Zapomniałbym. Masz pozdrowienia od Izabeli oraz jej męża. Akurat Francesco odwiedzał Ferrarę, kiedy dowiedział się, że wyjeżdżam do Rzymu prosił, bym przekazał ci ich wyrazy sympatii.
- Podziękuj markizie oraz jej mężowi
– powiedział zadowolony Visconti, gdyż faktycznie polubił wojowniczego markiza Francesco oraz jego pochłoniętą sztuką żonę. Obydwoje należeli do ścisłej elity społeczeństwa, ale kiedy się z nimi rozmawiało, nie sprawiali wrażenia zadufanych. Wręcz przeciwnie, byli wytworni, lecz mili oraz tak po prostu normalni, co nie zdarzało się specjalnie często. – Cóż tam u nich?
- Izabela spodziewa się kolejnego dziecka. Dlatego nie chciała przyjechać do Rzymu, choć czuje się całkiem dobrze. Obydwoje mają nadzieję, że teraz będzie syn
– wyjaśnił Alfons.
- Och, wobec tego będę zobowiązany, jeśli przy okazji przekażesz markizom Mantui list ode mnie. Chciałbym, żeby spełniły się ich życzenia oraz miło wspominam nasze spotkania.

Wspominali jeszcze chwilę. Lecz inni goście także oczekiwali swojej kolei. Skupienie się na kimś mogło zostać niewłaściwie odebrane przez pozostałych biesiadników. Rozchodząc się potwierdzili nadzieję na kolejne spotkanie, lub przynajmniej korespondencję.

Można przed siebie spoglądać wesoło, niepewnie, ciekawie oraz na sto milionów sposobów. Wśród nich jest także taki: ratunku! zabierzcie ode mnie tego nudziarza. Właśnie dokładnie tak patrzyła młoda, ładna kobieta w stosunkowo prostej sukience, która usiłował zagadywać obleczony purpurą kardynał Farnese, przedstawiciel wpływowej rodziny rzymskiej oraz skarbnik kościoła. Jego siłę stanowiła siostra, wedle plotek, kochanka Aleksandra VI. Zresztą kardynał Farnese również sam słynął z bardzo dużego braku powściągliwości, co do zaspokojenia własnych chuci. Visconti nie miał pojęcia, czy akurat to przeszkadzało owej nieznajomej blondynce, jednak niewątpliwie szukała jakiejkolwiek znajomej postaci, która wyrwałaby ją zza tamtego stołu. Wprawdzie Marco nie miał przyjemności jej znać wcześniej, jednak ucieszył się widząc, ze może pomóc ładnej dziewczynie w jakiejś potrzebie.




Podszedł, ukłonił się przed nią.
- Pani, jestem Marco Visconti, czy zaszczyci mnie pani swoim towarzystwem? Orkiestranci rozpoczynają pawanę. Zaiste, byłbym niezwykle wdzięczny, gdyby zgodziła się pani poświęcić mi ów piękny taniec.
- Tak, bardzo chętnie... wybacz płochej kobiecie, signore
- dygnęła przed kardynałem i wysunęła się zza stołu, stając przed nieoczekiwanym wybawcą. Jej dłoń, którą mu podała, była drobna i ciepła
Orkiestra pod przewodnictwem tamburmajora ruszyła. Marco nie był może wielkim tancerzem, ale radził sobie całkiem nieźle. Wprawdzie obydwoje nie towarzyszyli sobie cały czas, niekiedy wymieniając partnerów oraz tworząc korowód, potrafili chwilami wymienić parę zdań.
- Pani, wybacz że wyrwałem cię od niewątpliwie interesującej eminencji kardynała Farnese, mam nadzieję, że wybaczasz mi ten postępek – uśmiechnął się wykonując obrót wokoło partnerki. – Jak wspomniałem, nazywam się Marco Visconti. Czy mogę poznać twoje imię?
Żeby tylko nie nadepnął na falbanę, bo wypruje się ze szczętem, pomyślała Carmina, ale już po kilku krokach zdała sobie sprawę, że to płonne obawy. Jej nowy towarzysz tańczył bardzo dobrze, trzymał rytm, a uścisk ręki miał szczery i wcale nie omdlewający.
- Carmina di Betto - odparła z uśmiechem, mrużąc ciepłe, brązowe oczy. - Ojciec nazywał mnie Piosenką, ale niestety, nie spełniłam jego muzycznych nadziei.
- Niewątpliwie za to spełniła pani wszystkie inne, niemuzyczne. Chociaż biorąc pod uwagę, jak pani tańczy, nie mogę uwierzyć, że ma pani jakkolwiek problemy przy muzycznym rytmie
– wspomniał prawdę, gdyż nieznajoma radziła sobie naprawdę z pełną gracją kreśląc skomplikowane figury dworskiego tańca. – Czy wybaczy mi pani ciekawość, siniorina di Betto – zaryzykował, ze jego partnerka jest panną – ale pochodzę z północy, dokładnie z Pizy toteż nie znam wszystkich, nawet najważniejszych rodzin Rzymu – przyznał przepraszająco.
- Pochodzę spod Sieny, z wioski tak małej jak wyrzut sumienia kardynała - obróciła się, robiąc wdzięczny ukłon - Może słyszałeś o moim ojcu, zwą go Pinturicchio, jest malarzem.... ozdabiał nawet prywatne apartamenty papieskie, signore. Towarzyszyłam mu jako młódka i tak zostałam w Rzymie. Prowadzę szkołę malarską i próbuję przetrwać, nie tracąc resztek złudzeń. To trudne, czyż nie? - uśmiechnęła się, nieco smutnie, choć swobodnie. Miała dziwny sposób mówienia, bezpośredni, bez salonowych konwenansów
- Pani, jeśli udało ci się zachować te resztki, szczerze podziwiam oraz przyznaję, że jesteś lepsza niżeli większość Rzymian – przyznał szczerze. Jego towarzyszka była Toskanką, czyli urodziła się stosunkowo niedaleko Pizy. Aczkolwiek biorąc pod uwagę, że ta znajdowała się pod władzą Florencji, stosunki pomiędzy obydwoma miastami nie należały do kategorii najlepszych. – Chyba bardziej już wolę szczerego nieprzyjaciela, niżeli … - ugryzł się w język. Pewnych rzeczy lepiej było nie mówić. – Słyszałem o pani ojcu, siniorina, oglądałem jego freski z dziejami św. Bernardyna w kaplicy Bufalini w kościele Santa Mara Aracoeli. Jeśli prowadzi pani szkołę, musiała pani odziedziczyć jego zdolności. Wiem bowiem, że niełatwo kobiecie poruszać się po świecie sztuki, gdzie niewiasty stanowią zdecydowana mniejszość. Przyznaję, iż oprócz pani nie słyszałem żadnego innego nazwiska malarki.
- O, jest jeszcze siniorina Silva Battista, szczerze ją podziwiam
- Carmina nie spuściła wzroku, gdy mówił o jej ojcu i odziedziczonym talencie. Nie udawała skromnisi, wiedziała, że maluje może i lepiej, niż malarze mężczyźni, a przegrywa tylko dlatego, że jest kobietą. - A w mojej szkole trzy bardzo obiecujące dziewczynki... choć obawiam się, że czternastoletnia Lucia niestety ugnie sie pod presją rodziny i zrezygnuje. Chcą ją wydać za mąż... Zostanie mamma, a jej mąż spali jej pędzle i palety. - Menuet zakończył się, a ona poczuła, że dobrze zrobił jej ruch i swobodna rozmowa. Tak łatwo rozmawiało się z jej niespodzianym towarzyszem.
- Cóż, rzeczywiście tak bywa, właściwie nawet nie bywa, tak po prostu jest – przyznał dość naturalnym tonem, gdyż córki rzeczywiście nie miały wiele do gadania, chyba, że chciały iść do klasztoru. Synowie niewiele zresztą więcej możliwości posiadali. Rodzina decydowała o właściwie każdej rzeczy. – Menuet się skończył, pani – przyznał czując jakiś nieokreślony smutek. – Odprowadzić cię do twojego rozmówcy, czy może zgodzisz się na mały spacer po ogrodzie? – spytał damę di Betto.

Zerknęła w stronę kardynała. Cóż, musi jej wybaczyć. Naprawdę wolała wydostać się spoza stołu i z gorsetu rozmów, a ogrody lubiła zawsze. Gdzieś w jej sercu nadal tkwiła wiejska dziewczyna, tęskniąca za smakiem winogron z domowej winnicy i szumem rzeczułki, pędzącej wśród wzgórz.
- Ogrody, tak. Tylko nie myśl, panie, że musisz mnie zabawiać na siłę rozmową, chętnie pomilczę, zwyczajnie podziwiając naturę - spojrzała nań jakby z wyzwaniem. Albo doceni szczerość, albo zabierze się do jednej z pięknie odzianych i znudzonych dam.
- Proszę się nie obawiać, nie planuję rozmawiać na temat pogody. Wolę już na temat sztuki – wydawał się naprawdę zaintrygowany. Być może właśnie to, że spotkał kobietę prowadzącą szkołę malarska wydal mu się dziwny, lub po prostu poddał się jej urokowi. Może zresztą obydwa? - Przyznam ponadto, że także skorzystam z pani towarzystwa opuszczając na trochę to tłoczne miejsce. Chętnie pooglądam dalszą część ogrodów papieskich, tym bardziej, ze nie miałem okazji ich podziwiać. Siniorina – ułożył dworko ramię tak, że mogła wsunąć tam własną dłoń.

Dziękowała Bogu za to, że uratował ją od nudy i czegoś gorszego od niej: sztuczności. Dawno nie była w watykańskim splendorze i towarzystwie, a choć zaproszenie przyjęła skwapliwie, sądząc, że zyska coś dla siebie i szkoły, już widziała, że musiałaby zapłacić dużą cenę. A przywykła już do wolności,, żyjąc obok polityki, romansów i intryg. Ruszyła, wsuwając dłoń pod ramię dwornego towarzysza, nie mogąc sobie odmówić przyjemności spaceru.

Ogrody watykańskie zajmowały prawie połowę papieskiej ziemi. Każda alejka przypominała jej dawne czasy. Tu malowała kępę lilii, tu odpoczywała pod dwustuletnim cyprysem. Lubiła viridarium, czyli ziołowe ogrody, pratellum, czyli wzorowane na naturalnych łączki. Ale ten naturalny charakter ogrodów, od czasów Mikołaja III niemal niezmieniony, juz ustępował miejsca przepychowi. Rzeźby, fontanny, strzyżone krzewy, rabaty kwiatów, których nazw nie znała, alejki. Altany ... wędrując między nimi opowiadała Marcowi o kolorach, biorących się z natury. A czasem milczała. Za nimi wędrowała odległa muzyka.

Właściwie to ona prowadziła, nie on. Dla niego wszystko było nowe, wszytko ładne, wszytko tak doskonale dobrane. Rozglądał się ciekawie wokoło, chociaż może było to nieco przekraczające reguły etykiety. Jednak naprawdę mu się podobało, ponadto jej powieść doskonale uzupełniała to, co mógł poczuć własnymi zmysłami. Feerię barw, kształt, aromat zapachów … Podążał wedle jej kroków.
- Pani była tutaj wcześniej niejednokrotnie, prawda? – raczej stwierdził, niżeli spytał.
- Tak. Piętnaście lat miałam, gdyśmy przybyli tu z ojcem, a trzy lata trwały prace... przez ten czas plątałam się po pałacu i ogrodach, zyskując sporo wiedzy i doświadczeń, a tracąc drugie tyle niewinności i złudzeń ... - w zamyśleniu zerwała kwiat wiosennej magnolii, bladoróżowej, wtulając weń nos. Uniosła wzrok ku mężczyźnie. - Narażasz swą reputację, spacerując tu ze mną, panie ...
Zamyślony, jakby nie usłyszał jej poprzedniego zdania.
- Miałaś piętnaście lat, pani? Trzy lata prace … - owszem, zgadzało się. Jego miła towarzyszka miała tyle lat, na ile wyglądała, około osiemnastu. Uśmiechnął się, jak każdy mężczyzna, który dochodzi do jakiegoś oczywistego wniosku.

Nagle pojął jej ostatnie zdanie. Jednakże kompletnie nie wiedział, jak niby mogła mu zrujnować reputację? Nazwisko wskazywało, że należała do szanowanej rodziny mającej szlacheckie pochodzenie. Zresztą imię ojca, wybitnego malarza, potwierdzało ten fakt. Nie wierzył więc. Chyba, że miała ona reputację tak nieposkromionej lubieżnicy, iż każdy, kto jej towarzyszył, natychmiast był obejmowany tym odium dzikiej perwersji. Wędrując jednak przy niej, nie stwierdził tego. Nie był jakoś wybitnie śledzony spojrzeniami. Tym bardziej, że za ścianami, czy kurtynami bocznych sal pałacu, działy się rzeczywiście sceny niczym z mitologicznych obrazów, kiedy to zamieniony w byka Zeus, zdobywał urodziwą Europę.
Proszę nawet tak nie żartować, siniorina – uśmiechnął się chwytając samokrytyczny dowcip dziewczyny. - Jest mi naprawdę miło, że spacerujemy wspólnie, chociaż, ku mojemu utrapieniu, rzeczywiście będziemy musieli powrócić niedługo. Przynajmniej będę musiał ja tam właśnie powrócić, bowiem pełnię funkcję honorowego strażnika. Niby nic specjalnego, ale trzeba się, chociażby niekiedy, pokazywać wśród gości.

Zaśmiała się cicho, kręcąc głową. I spojrzała na niego z sympatią.
- Carmina. Nazywaj mnie Carminą, panie. I rzeczywiście, chodźmy. Ciekawe, czy kardynał zauważył, że znikłam, czy też nadal opowiada pieczonym kapłonom o weneckich kolorystach … - ruszyła lekkim krokiem z powrotem, a mężczyzna mógł zobaczyć, że jej paradna suknia ma nadprutą falbanę. Dama jednak nie wydawała się tym specjalnie przejmować.




Jej obawy okazały się jednak płonne. Wielu obecnym panom, także kardynałowi, zależało chyba bardziej na dowolnej kobiecie, której możnaby zaglądać w głąb dekoltu, delektując się miłymi krągłościami kształtnego biustu, niż na tej szczególniej pannie di Betto. Znalazł sobie przeto Alessandro Farnese doskonałą partnerkę pod postacią baronowej Matyldy Sonieri, damę sławy równie wielkiej, jak jej chuć. Oczywiście była to sława szczególnego rodzaju. Jednak baron jej mąż, nie wydawał się przejmować, że o wyczynach pani Matyldy krążyło po Rzymie pewnie nie mniej opowieści, niżeli na temat cesarzowej Messaliny. Nawet jeśli jedynie niewielka ich część była prawdziwa, musiała budzić wśród panów uwielbiających łóżkowe sporty prawdziwy podziw. Jednak dziwne, iż Marco jakoś uśmiechnął się do siebie, jakby ucieszony, że jednak jego sympatyczna towarzyszka nie należy do takich pań. Chociaż kto wie? Nie znali się przecież właściwie, jednak jakieś nieokreślone wrażenie odnosił, iż reprezentuje ona nieco inny typ niewieścich pragnień, niżeli nieposkromiona baronowa Matylda Sonieri.


dialog z sinioriną di Betto pisany wspólnie z Maurą
 

Ostatnio edytowane przez Kelly : 24-03-2013 o 15:45. Powód: modyfikacja tańca
Kelly jest offline  
Stary 22-03-2013, 04:16   #4
 
Yannar's Avatar
 
Reputacja: 1 Yannar wkrótce będzie znanyYannar wkrótce będzie znanyYannar wkrótce będzie znanyYannar wkrótce będzie znanyYannar wkrótce będzie znanyYannar wkrótce będzie znanyYannar wkrótce będzie znanyYannar wkrótce będzie znanyYannar wkrótce będzie znanyYannar wkrótce będzie znanyYannar wkrótce będzie znany
Los jak piłka rzucana w rękach kuglarza, bywa przewrotny i nieprzewidywalny. Rzym był dla niej obcym miastem. Czuła brudne spojrzenia zatrzymywane na jej twarzy. Naznaczały ją piętnem upokorzenia. Wzrok zupełnie obcych ludzi zdawał się odczytywać całą smutną historię jej podupadłej rodziny. Ani wesprzeć się na swoim małżonku, ani na sławetnym rodzie. Brat został jej jedyną podporą a jego znajomości wśród duchownych były tą ostatnią nicią za jaką należało chwycić. Poprzysięgła sobie, że będzie proporcjonalnie aktywna do bierności swojego męża. Czas naglił a dni spędzane na wegetacji oddalały szanse na powrót świetności ich nazwiska. Popłynęło dość już tych wylewanych łez, najwyższa pora chwycić ster dni w swoje ręce. Cóż, że kobiece i wątłe.
Jak sygnał dany przez same siły niebieskie, dzień wstał piękny. Błyszczał słońcem niczym dorodny kryształ a zapowiedź wieczoru stała się słodka jak gryziony pierwszy raz owoc granatu, kiedy to purpurowy sok spływa z otoczek nasiennych. Kwietniowa aura niepodobna była do poprzednich dni. W samym Rzymie czuć było poruszenie i niezdrowy ruch panował na ulicach. Zamierzała wykorzystać ów bal jak trampolinę do swoich celów. Zebrała włosy w szykowną fryzurę odpowiednią do jej wieku i stanowiska, jednak na tyle luźną by oddawała urodę lśniących ciemnych pukli. Piękny, głęboki granat aksamitu podkreślał głęboką czerń jej oczu. Wykonany z tego samego materiału hennin przetykany białymi perłami dopełnił stroju wraz z woalką zwiewnie unoszącą się przy podmuchach wiatru. Z trudem unosiła na piersi ukazanej dość głębokim dekoltem, nanizane misternie duże, białe perły i pokaźny naszyjnik.




Ten ascetyczny zestaw kolorów miał ją nieco wyróżnić z tłumu, gdzie moralność była jedynie cieniutką fasadą. Wiedziała, że być może jej wejście między te hieny będzie łączyło się z koniecznością dokonania wielu nowych wyborów, także tych natury etycznej, przed którymi do tej pory chroniła ją jej pozycja rodzinna. Jednak przed sobą miała tylko te dwie ścieżki, tą nową i pełną pułapek oraz drugą, wiodącą prosto w przepaść biedy i zapomnienia.
Weszła na bal pewnie przy ramieniu brata, jednak za nic nie mogła odnaleźć się przy stole biesiadnym. Posadzona między próżniakami i lubieżnikami, usztywniła się i obserwowała biernie otoczenie. Z tego stuporu wyrwały ją słowa starzejącego się od dawna Orsiniego, który nie wiedzieć dlaczego został zapomniany przez sprawiedliwą śmierć i mielił jedzenie, mlaszcząc i miażdżąc wyschłymi, bezzębnymi szczękami, posiłek. Niechętnie skłoniła się ciałem w jego stronę, udając że z radością wda się w tą konwersację.

- Jakże bym miała śmiałość być powiernicą swojego brata. Przecież nie niewieście jest dane sprawować rolę spowiednika a bratu mojemu już od najmłodszych lat bliżej jest do posadzki kościelnej niż do siostrzanego ucha.

Ucięła krótko tą próbę zbadania ich rodzinnych zamiarów i planów. Każde słowo należało wypowiadać z rozwagą. Każdy gest przemyśleć trzy razy. Ani jej w głowie było wypaplać coś temu starcowi. Marzyła aby jak najprędzej wydostać się zza stołu i wmieszać w tłum, by wybadać jak wygląda ta ludzka mozaika. Skorzystała z chwili zamyślenia starca i dyskretnie patrzyła w stronę korytarza.
 
__________________
Błędy uczą nieufności do świata i do siebie. *T. Konwicki*

Ostatnio edytowane przez Yannar : 22-03-2013 o 14:24.
Yannar jest offline  
Stary 22-03-2013, 22:30   #5
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Rzym, serce chrześcijańskiego świata.
Ale jakiż to musiał być świat, gdy sercem jego władał Borgia, osobnik jakże daleki od ideałów Piotrowych.
Niemniej Duch Święty wybiera wszak papieży przystających do czasów w jakich żyją i do wyzwań dla Kościoła z nimi związanych.

Twierdzić inaczej, to głosić herezję...

Co nie zmieniało faktu, że nie pojawiały się niesnaski. Roberto rozumiał oburzenie patriarchy Konstantynopola na dość kontrowersyjne sposoby rządzenia Aleksandra VI-ego. Niestety miał też świadomość, że nie otwarcie okazywać oburzenia.
Ottomani zagrażali chrześcijańskiemu światu. I należało uwrażliwić papieża na ten fakt.
Otwarta krytyka jego świętobliwości w tym nie pomoże.



Ponieważ pogoda sprzyjała wyprawom poza miasto, wenecjanin udał się na łowy wraz Belladonną,



swym ulubionym jastrzębiem. Wychowywany od pisklęcia drapieżnik, był wyjątkowo ułożony. Tak że Roberto nie musiał mu zakładać kaptura na łepek. Po szlachcicu widać było, że nie jest jednym z typowych dworzan. Sylwetkę miał postawną i umięśnioną. Twarz gładką, acz rysy ostre. Nie miały w sobie nic z młodzieńczej niewinności. Spojrzenie błękitnych oczu spod gęstych jasnych brwi było bystre i skupione.
Gdy nie musiał dobierać stroju do okoliczności, Roberto preferował proste funkcjonalne szaty, koloru czarnego zazwyczaj. Stąd nie dziwota że w Wenecji przylgnęło do niego przezwisko “Corvus”.
Dumny potomek Tavanich nie przejmował się tym przydomkiem.
Obecnie jadąc na swym wierzchowcu rozglądał się za zdobyczą godną jego Belladonny.

Nagle jastrząb zakwilił przenikliwie, gdy w polu widzenia pojawił się ukryty przy miedzy szarak. Gest w postaci uniesienia ręki z jastrzębiem, sprawił że ptak rozłożył skrzydła po czym zerwał się do lotu. Zatoczył kilka kół w powietrzu by rzucić się w kierunku zdobyczy.
Zając zerwał się do ucieczki, ale było już za późno. Bura błyskawica uderzyła prosto z nieba. Śmiercionośne szpony wbiły się w kark uciekającego szarak kończąc jego żywot.
-Giuseppe...- padło słowo z ust wenecjanin.

Młodzieniec o jasnych włosach i wychudzonej postaci jadący na szkapinie tuż za Roberto zareagował natychmiast.


Był ów Giuseppe chudym i wysokim sługą Tavaniego, jak i opiekunem Belladony. Bure ubrania wydawały się wisieć na jego ascetycznej postaci, mimo że od dawna nie głodował. Nie licząc oczywiście postów nakazanych przez Kościół.
Chłopak zeskoczył z wierzchowca i podbiegł do jastrzębia kosztującego już smaku zdobyczy.
-Na biskupi stół się nie nada. Na szlachecki najwyżej, a na proboszczowy na pewno.- krzyknął do swego pana oceniając wielkość zdobyczy.
-Musi wystarczyć...- zaśmiał Roberto.- Na szczęście, ja nie biskup i mniejszą zdobyczą się zadowolę.


Jakkolwiek jadło syciło głód i pieściło kubki smakowe to jednak Roberto nie czuł się swobodnie na tym przyjęciu. Wino może i było upajające, ale też wenecjanin nie przybył tu by się upajać przednimi trunkami, czy też urodą rzymskich dam.
Dla Roberto to przyjęcie było okazją do poznania osób liczących się w polityce Rzymu i mających większy lub mniejszy dostęp do papieskiego ucha.
Nie dziwota więc, że mniejszą uwagę przywiązywał do wymyślnych potraw, czy też biustów przynoszących je służek, skupiając się na słowach patriarchy Konstantynopola i wskazywanych mu osobach.

-Czy jego świętobliwość Orsini dobrze się prowadzi, czy też... Ulega pokusom ciała?-
spytał cicho Roberto obserwując kardynała i jego rozmówczynię.
-Jest za stary, aby mieć inne przyjemności niż jedzenie.
-Ale chyba nie lubi jak mu się przeszkadza w rozmowie, prawda? Kim jest ta młódka z którą prowadzi dysputę?-
dopytywał się cicho Roberto.
-To zdaje się siostra pielgrzyma, ale jeśli tak jest w istocie, to nie jest ona wcale taka młoda - odparł w odpowiedzi duchowny.
-Niemniej, jak na swój wiek dobrze się trzyma- odparł Wenecjanin oceniając urodę kobiety. Po czym spytał.- Domyślasz się może co ona i jej krewniak chcą uzyskać od Orsiniego i Papieża?
-Mówiąc szczerze, to zastanawiam się, co papież chce uzyskać przez niego-
rzekł patriarcha Giovanni. -Trzyma go w Rzymie i karmi, ale jaki ma z tego zysk? Tego umysłem nie ogarniam.
-Sentymenty?
-uśmiechnął się szlachcic.- Liczy na sentymenty innych wobec tej pary? Zapewne tylko do tego mogą posłużyć. Jako pionki do użycia i porzucenia.
-Medyceusze zawsze byli ważnym rodem, nawet jeśli teraz podupadli i stracili Florencję. Może papież liczy na to, że jeśli odzyskają władzę, będą pamiętali, kto był ich przyjacielem w nieszczęściu?
- zastanawiał się Michiel. -Zresztą ich brat, Piero, znajduje się obecnie w weneckiej gościnie. Możliwe, że wielu możnych pragnie przejąć kontrolę nad wpływową rodziną.
-To by tłumaczyło zainteresowanie naszego drogiego kardynała, no i... -rzekł w odpowiedzi Roberto wstając od stołu.- wypadałoby, bym i ja się zainteresował wspomagając jego świętobliwość Orsiniego w tych wysiłkach.
Skłonił się rozmówcy dodając na pożegnanie.- Wasza ekscelencja wybaczy.
Czas działać.



Szlachcic ostrożnie ruszył w kierunku rozmawiających osób, Orsiniego i Lukrecji. Nie śmiał wtrącać się chamsko w rozmowę jego świętobliwości kardynała, zwłaszcza że chciał zyskać jego przychylność.
Dlatego też podszedł jedynie do rozmówców. Roberto był dość postawnym szlachcicem, acz widać było po jego sylwetce zabijaki, że nie był dworzaninem. Mimo że strój dobrano zgodnie z obecnie panującą modą szlachcic wydawał się na siłę w niego wciśnięty.
Ciemnoniebieski sajan... sięgający do połowy uda, obcisły kaftan z kwadratowym wycięciem, kończący się u dołu na kształt spódniczki z klinów. Na to narzucona czarna szuba, podbita futrem. Do tego powinno być jeszcze nakrycie głowy, ale...jasnowłosy mężczyzna najwyraźniej z niego zrezygnował.

Lukrecja uniosła się na łokciach by wstać od biesiadnego stołu, wzrok swój skierowawszy na rozmawiających ludzi w korytarzu nieopodal. Wydawali się jej tak odlegli i naturalnie obcy, jednak kierując spojrzenia raz po raz na nią lub na jej brata byli ciekawym obiektem obserwacji. Korciło ją by wychwycić choć cień tego o czym rozprawiali. Jej myśli zakotwiczyły się w tamtym miejscu i nawet nie zwróciła uwagi, że podszedł do niej i kardynała rosły mężczyzna o blond czuprynie.. Jego twarz zdradzała jakąś zadziorność, a figlarne oczy uśmiechały się gdzieś w kącikach.

-Ale rodzina bywa bliżej sercu, niż godności kościelne... A i rady udzielane przez troskliwe serce, są równie cenne co nakazy spowiednika
-rzekł mężczyzna wtrącając się w rozmowę.- Nieprawdaż?
-Słucham?-
biskupa trochę wybiło z rytmu pojawienie się nowego rozmówcy. -No tak, no tak, rodzina rzecz święta - odpowiedział coś koło tematu.
-Ja jestem przykładem tego. Oddalony od rodziny i ziemi Weneckiej -rzekł szlachcic tonem pełnym udawanej tęsknoty.- Pozwoli wasza świętobliwość i ty zacna damo, że się przedstawię, dopełniając obowiązku grzeczności, jestem Roberto Tavani z Wenecji.
-Hmm... tak, tak. Kardynał Giambattista Orsini - przedstawił się staruszek. -A to...- nie dokończył jednak, bowiem przerwał mu drugi purpurat -kardynał Giovanni di Lorenzo de' Medici, a to moja siostra Lukrecja.
-To dla mnie zaszczyt, poznać tak znamienitych przedstawicieli Kościoła.- rzekł z emfazą Roberto.

Zamiast niepotrzebnie trwonić słowa, Lukrecja skłoniła lekko głową na powitanie nowo poznanego mężczyzny. Nie znała tu wielu osób, trudno było zgadywać, czy jest bywalcem u miejscowych notabli, czy też raczej stałym gościem niewieścich alkowianych skrytek, czy może trzyma z papieskimi, ani też czy jest po prostu jednym z tysięcy poszukiwaczy przygód.

- Czyż nie na pierwszym miejscu powinniśmy stawiać tego co boskie i ponadczasowe? Rodzinne wartości, owszem budują wspólnotę państwową, ale ponad nie inny duch powinien nam przyświecać.- Obróciła oczy ku niebu jakby to zaraz miało się nad nimi otworzyć. -Zwłaszcza tu powinno się je mieć baczniej na uwadze.-
Miała na myśli swoją obecność w Piotrowym Mieście, jednak ugryzła się w język, by dalej nie rzec więcej, uświadomiła sobie fasadowość tego co powiedziała. Gdzież się podziały wartości jakie powinny przyświecać zgromadzonym tu ludziom. Omiotła salę. Tłum falował unoszony oparami przedniego jadła i hektolitrów wylewanego wina. Każdy tu coś załatwiał. Toczyła się gra. W jej przypadku o wszystko.

-Boskie prawa, zawsze powinniśmy stawiać na pierwszym miejscu, jakoż i powinności.- zgodził się z nią Roberto dodając.- Tyle, że Pan nasz wymaga od każdego stanu spełnienia innych obowiązków. Ksiądz ma swoje powinności, mieszczanin, chłop swoje. Takoż i rycerz i mąż i niewiasta. Nie można wymagać od rycerza, by zastępował kapłana, prawda?

- I w każdym stanie, czy to szlacheckim, czy chłopskim, jeno prawa boskie trzeba mieć przed obliczem. Atoli gdy mój brat boskie wołanie jako powołanie do kapłaństwa odczytał, to i jemu bliżej ku spowiednikowi niźli siostrze, choć miłość moją i braci naszych będzie miał póki światło jego się palić na tym świecie będzie. A Waszmość co uważa dla siebie za kodeks honoru? Czymże się sam kierujesz na ścieżkach życia? -Pytała coraz bardziej ciekawa jego osoby, śmiało tym razem w oczy mu spojrzała, jakby tam, w głębinie źrenic zapisana była odpowiedź nim usta zdążą ją wypowiedzieć.

-Z urodzenia i przynależności do stanu rycerskiego, ten kodeks mi przynależy przestrzegać.-odpowiedział dość szybko Roberto z uśmiechem błąkającym się na twarzy.-Aczkolwiek... Rolą moją jest być dyplomatą i sztukę tą przedkładać nad kodeks rycerski. Niemniej pośrednio Bogu służę, bo ma misja z walką z niewiernymi powiązana.

Stłumiła swój uśmiech ostatkiem sił. Błąkał się nieco gdzieś w kącikach jej karminowych ust i ledwo zauważalny zniknął wreszcie.Niczym młode drzewo, które na wiosnę nasiąka sokami świeżej ziemi, tak i ona rosnąc wśród Medyceuszy właśnie tą sztukę łowiła całą sobą. Duszą rwała się między ludzkie tkliwe kontakty, by móc wśród nich znaleźć właściwe nici, za które pociągano w potrzebie. Jako kobieta była odsuwana jednak systematycznie od spraw ważnych, jak to określano. Do tej pory jej życie było zaplanowane i przewidywalne. Teraz gdy miała działać trafiła na zupełnie nieznany grunt. Chciała się dobrze przygotować, jak wytrawny szermierz bada przeciwnika nim zada pierwszy cios.

- Zatem pisana Ci chwała i nimb zasług wielkich. A kim są Twoi mocodawcy? Komu władzy swoją posługą przymnażasz? -Była ciekawa odpowiedzi. -I kim są owi niewierni? Dyć już prawie dwieście lat minęło od czasu jak nieszczęsny Dandolo po złoto niewiernych idąc sam swe kości w Konstantynopolu zostawił.

-Ottomani wyciągają swe łapy po chrześcijańskie miasta, w tym i Wenecję. Najwyższy czas przypomnieć muzułmanom, że ich miejsce jest z dala od katolickich krajów.-odparł z pasją w głosie Roberto.-A służę memu miastu. Czyż nie ma zaszczytniejszej służby ?
Wzruszył ramionami.- Nie wiem tylko, czy sprawy możniejszych nie są teraz ważniejsze od obrony niewiast chrześcijańskich przed arabskimi barbarusami.
-Przyznać muszę, że zacne słowa z ust Twoich padają.- Zastanawiała się na ile są one prawdą a na ile bajką na publiczny użytek. -Jak miło poznać kogoś tak zacnego, kto swojej ziemi ojczystej krwi nie szczędzi.
Klaśnięciem dłoni wezwała służkę.-A przynieś dla tego walecznego rycerza kielich przedniego czerwonego wina- Zmienionym, oschlejszym tonem odezwała się do krzątającej się dziewczyny.

- Niech dane mi będzie spełnić wspólnie puchar czerwonego trunku. -Jej ton automatycznie zmienił się na miły i miękki, kiedy do niego przemawiała. Kiedy podano tacę z dwoma srebrnymi pucharami, kocim ruchem nadgarstka pokierowała jednym z nich w jego stronę, sama zaś chwyciła ten pozostały. Niemym gestem uniosła go do toastu.
-Zbytek łaski... pani.-odezwał się Roberto skromnie schylając głowę.-Wszak czyż nie powiedział Wergiliusz... “Dulce et decorum est pro patria mori” ?
“Słodko i zaszczytnie jest umierać za ojczyznę”... Cytat ten Roberto pamiętał doskonale, jednakże osoby, która go stworzyła już niekoniecznie. Będąc mimo wszystko niezbyt pojętnym uczniem Tavani pomylił Horacego z Wergilim... Zresztą sam autor tych słów wedle swej maksymy nie postąpił salwując się ucieczką z pola bitwy, w której brał udział. Jak widać łatwiej zachęcać innych do ginięcia za ojczyznę, niż własne życie poświęcać.

-Nie wypada chełpić się tym, co wszak jest obowiązkiem.-dokończył wypowiedź Roberto biorąc jednakże w dłoń kielich wina i upijając z niego odrobinę.
- Przyznasz jednak, że coraz mniej osób dziś nosi w sobie takie przywary jak skromność czy honor. -Smutnie zajrzała na dno swojego kielicha. Głęboka czerwień wina rozświetlana była promieniem słońca chwyconym przez srebrną powłokę.
-Możliwe pani.-odparł w odpowiedzi Roberto najwyraźniej nie mający aż tak sentymentalnego podejścia.-Czasy takie nastały, jednakże nie należy się spodziewać niczego innego.
- Skoro Twoją ojczyzną jest Wenecja, to Cię sprowadziło w mury Wiecznego Miasta, jeśli mogę spytać? -Ciągnęła tę rozmowę pełną grzeczności i uprzejmych zwrotów. Znać było, że Roberto jest obeznany zarówno ze sztuką gładkiej konwersacji co i dyplomatycznych kroków. Ciekawa była na ile jest biegły w tej ostatniej sztuce.
-Jak wspomniałem, błagania weneckiego ludu o wsparcie mego miasta w zbliżających się bojach z Ottomanami.- wyjaśnił rzeczowo Roberto. Po czym spytał kobietę.- A jak tobie podoba się obecne przyjęcie. Czy znajdujesz je odpowiednio interesującym.
-Wiele tu wspaniałych osobistości. I tak jak powiadają, że wszystkie drogi do Rzymu prowadzą, tak i dzisiejsze przyjęcie każdego decydenta zwabiło. Watykan jest dziś jak piękna panna na wydaniu i moc konkurentów do niej cholewki smali.
-A twe osobiste zdanie na temat tego przyjęcia?-spytał Roberta nie dając się omamić jej wymówkami.
-Nie chwal dnia przed zachodem słońca... zapytaj się mnie Waćpan o to, kiedy wychodzić będę. -Figlarnie się roześmiała po czym wstała od stołu zostawiając napoczęte wino. -Muszę przeprosić, ale brak mi trochę powietrza. Choć dni są nadal chłodne, to jednak potrzebuję złapać oddech poza zgromadzonym tu tłumem. Niewieście ciało jest delikatne.- Skłoniła się wpierw kardynałowi potem wysłała porozumiewawcze spojrzenie bratu i w reszcie dygnęła ku Roberto.

Tavani odpowiedział skinięciem głowy, ale nie wydawał się chętny pospieszyć za nią, przedkładając towarzystwo dwóch kardynałów nad jej.

Lukrecja wyszła nieśpiesznym krokiem ostrożnie przechodząc pomiędzy zastawionymi stołami. Aksamitna suknia była suto utkana i ciepło rozpaliło jej policzki w rumieńce, które nie przystoiły damie. Kilka łyków wina i stres aż nadto przyspieszyły bieg krwi, więc była bliska omdleniu.Wyrwanie się z tej ciżby ludzkiej zajęło jej chwilę. Ale wtedy mogła wreszcie wciągnąć do ust chłodne orzeźwiające powietrze.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 24-03-2013 o 16:16. Powód: poprawki
abishai jest offline  
Stary 24-03-2013, 22:35   #6
 
Zapatashura's Avatar
 
Reputacja: 1 Zapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputację
Uczta pod gołym niebem trwała i trwała, ale zaczynało już zmierzchać i goście zaczęli czuć wieczorny chłód. To znaczy, czuli go ci, którzy zachowywali jeszcze dostateczne poziomy przytomności. Wielu bowiem opiło się winem i obżarło dziczyzną tak, że byli o krok od drzemania na krzesłach. Dlatego też papież wraz z synem przystąpili do pożegnań i błogosławieństw, zaś służba pomagała niektórym w drodze do pałacu. Nie wszyscy jednak goście mieli wkrótce ten pałac opuścić drugimi drzwiami. Niektórzy zostali poproszeni, aby pozostać trochę dłużej...

do Roberto Tavaniego

Roberto w trakcie uczty nastawiał się głównie na to, by zostać zapamiętany. Starał się zatem zataczać jak najszersze kręgi i wdawać w rozmowy przy nadarzających się okazjach. W Rzymie był wszak praktycznie nieznany, nie mógł oczekiwać, że od razu zdobędzie czyjąś przychylność. Jeśli jednak miejscowi wielmoże przywykną do jego obecności, mogą pochylić nad nim ucho, a może nawet swą sakiewkę bądź wpływy. Problemu ottomańskiego nie można jednak było ignorować, a ponieważ zapoczątkował go między innymi Ludovico Sforza, który to do Turków zwrócił się o pomoc, to na przyjęciu na cześć Francuzów, którzy Sforzę ujęli, Tavani trafiał na podatny grunt. Pierre de Graveson, poseł francuski wysłuchiwał sprawozdań z weneckiego frontu z wielką uwagą. Możliwe, że za jednym zamachem zdoła Roberto uzyskać pomoc papieża i króla Ludwika. Przyjęcia mają jednak to do siebie, że sprowadzają się do pięknych słówek i uśmiechów, kiedy prawdziwe negocjacje wymagają dębowego stołu i wywijania pięścią. Nie mógł zatem Tavani poczytać sobie większego sukcesu niż zasianie ziarna.
Poprzez liczne rozmowy udało się jednak Robertowi przynajmniej jedno. Gdy goście zaczęli się już rozchodzić, a w tym i kardynał Giovanni Michiel, de Graveson poprosił by Roberto został chwilę dłużej. Być może Francuz czuł się w towarzystwie Wenecjanina trochę swobodniej, wszak obaj byli daleko od swych domów.
-Zostałę wraz z mymi towarzyszami poproszon do apartamentów księcia Walęcji – choć znajomość włoskiego była u posła całkiem niezła, akcent pozostawiał trochę do życzenia. -Jak rozumię, papieski syn pragnie kontynuować ucztę w pałacu, dla tych, którzy nie są gnani swymi obowiązkami. Czy dołączyłby pan do nas?- okazja taka mogła się nie powtórzyć. Węższe grono pozwalało na nawiązanie lepszych relacji, toteż Roberto zgodził się bez wahania.

do Marco Viscontiego (fragment pisany z Kellym)

Marco, z racji swej zaszczytnej funkcji, musiał opuścić ogród jako ostatni. Plus tego był taki, że towarzyszył dzięki temu samemu papieżowi, bowiem jego syn korzystał z ostatnich okazji by zamienić kilka słów z możnymi w pałacowych korytarzach. Aleksander VI nie był w żadnej mierze młody, widział bowiem bez mała sześćdziesiąt wiosen, a może i więcej, trzymał się jednak dumnie i prosto, a jego ciało nie popadało w typowe dla tak zaawansowanego wieku wychudzenie. W dodatku, mimo tego, że jak widział Visconti, Jego Świątobliwość nie unikała toastów, poruszał się wcale nie chwiejnie.
-Powiedz mi synu, tylko szczerze, czy uczta przypadła ci do gustu? – zapytał nieoczekiwanie Aleksander.
Niewątpliwie Marco wiedział, że papieżowi nie mówi się nie, ba należy wręcz pochlebiać ile wlezie. Jednakże jednocześnie z drugiej strony, Aleksander VI miał niezwykle światły umysł, chociaż może obecnie nieco osłabiony alkoholem.
- Wasza Świątobliwość - skłonił się Marco starając się odpowiednio dobrać słowa - proszę mi wierzyć, że jestem wdzięczny Waszej Świątobliwości oraz księciu Walencji za zaproszenie dla mojej skromnej osoby. Wielki to honor przebywać w towarzystwie tak znamienitych osób oraz pięknych dam. Uczta była niezwykła, jedzenie przednie, rozrywki doskonałe. Wspaniałym polem owej uczty były ogrody watykańskie. Niezwykle piękne są pod nadzorem Waszej Świątobliwości oraz świetnie harmonizowały, niezwykle pasując do uroczystości - miał nadzieje, ze pochlebiając siedzibie oraz pomysłom pozostawi również pozytywne wrażenie na papieżu. - Nigdy nie uczestniczyłem w takiej oraz przyzwyczajony byłem do znacznie skromniejszych warunków. Toteż muszę przyznać, ze większość czasu spędziłem po prostu chłonąc cały klimat przyjęcia, wpatrując się, tańcząc oraz obserwując. Dla mnie, jako strażnika honorowego, istotne było również, że samo spokojne się wszystko odbyło.
Papież słuchał z narastającym w oczach zdziwieniem, a gdy Visconti zakończył odpowiedź, obawiał się, że Jego Świątobliwość czym się zadławiła, tak wielkie były jego oczy.
-Hahaha - zaśmiał się nagle w głos. -Mój syn nie kłamał, mówiąc, że językiem fechtujesz synu równie sprawnie co mieczem. Toż twe słowa możnaby żywcem w kronikach uwieczniać[/i] - słowa te wypowiedziane były serdecznie i bez wątpienia w formie komplementu.
- Pochwała Waszej Świątobliwości to wielka rzecz dla zwykłego żołnierza, służącego wprawdzie pod wspaniałym, zwycięskim dowódcą oraz rycerzem chrześcijaństwa - uff, ile pochlebstw jednocześnie wobec papieża oraz jego ukochanego syna, chociaż jednocześnie zawierających ziarna prawdy, bowiem Marco doskonale wiedział, że jedynie te ogólniki czy kłamstwa są przyjmowane, jeśli mają nieco rzeczywistości. - Jeśli Wasza Świątobliwość lub książę Walencji sobie życzy, jestem na ich rozkazy, zarówno mieczem, jak językiem, gdyż obydwoma trzeba niekiedy szermować, ku chwale chrześcijaństwa. Visconti zawsze służyli rzymskim Ojcom Kościoła od czasów wypraw krzyżowych i pragnąłbym wedle swych sił wspierać to, co czynili moi przodkowie - akurat to była prawda, gdyz faktycznie, pierwszy władca Mediolanu, rycerz, który powrócił po krucjacie, otrzymał tytuł wicehrabiego - vicecomte, który dał początek nazwisku rodziny.
-Człowiek z tradycją, silnym ramieniem, szybkim językiem... - wymieniał papież zalety swego rozmówcy. Krótko, lecz treściwie. -Pozwolisz zatem synu, że pozwolę sobie przetestować jeszcze bystrość twego umysłu. W pałacu przebywa moja córka, Lukrecja, ale nie mam pojęcia gdzie - rozłożył dłonie. -Czy mógłbyś ją dla mnie znaleźć i przyprowadzić do pokoi mego syna?
- Rozumiem, Wasza Świątobliwość, księżna d’Aragon pojawi się na komnatach księcia Walencji. Zajmę się odszukaniem jej natychmiast, kiedy odprowadzę Waszą Świątobliwość do Jego komnat. Jest to mój podstawowy obowiązek, jako strażnika honorowego - Marco doskonale akurat znał te chwyty. Klasyczne testowanie poprzez wydanie poleceń, które kłóciły się z obowiązkami. - Chyba, że oczywiście Wasza Świątobliwość zwalnia mnie z tego zadania - uśmiechnął sie do papieża, jakby dając do zrozumienia, że zna te metody. Aleksander VI jak widać sprawdzał go na wielu płaszczyznach oraz pomimo lekkiego rauszu miał bystry umysł.
-I do tego wszystkie karny - dodał. -Oczywiście, że zwalniam was z obowiązku prowadzenia tego starca po schodach - zażartował. -Nie mam się czego obawiać w moich własnych pałacach i z Wolą Bożą po mej stronie. Idź już synu, idź - polecił ze śmiechem.
- Wasza Świątobliwość z pewnością nie jest jeszcze starcem - skłonił się Marco odchodząc. Tutaj akurat mówił prawdę, bowiem papież, pomimo lat, dokazywał niczym młodzik czyniąc podboje łóżkowe wręcz legendarne. Oczywiście nie było mowy, żeby ktokolwiek powiedział mu to wprost.

Giulio Orsini chodził po resztkach, które pozostały po wspaniałej uczcie z wyraźną błogością. Podobnie jak Marco, uradowany był, że nic się nie stało, po wtóre zaś, powoli zbliżała się pora, kiedy wreszcie wszyscy udadzą się do swoich złoconych nor zwanych pałacami, on zaś będzie mógł usiąść uczciwie nad szklanica dobrego Chianti. Właściwie niemal wszyscy, już zresztą poszli, bądź wyniesiono ich, niekiedy chrapiących jak prosiaki, czasami nawet obrzyganych. Służba uwielbiała takie momenty, kiedy dostrzegała, że ich pan jest po prostu zwykłym ochlejem, który miał niezwykłe szczęście urodzić się bogatym szlachcicem. Zdarzyły się wprawdzie wyjątki, które pozostały na miejscu z rozmaitych przyczyn, ale to było naprawdę parę osób. Tak czy siak Orsini uśmiechał się już niemal do słodkiego dzbana ambrozji, kiedy zaczepił go Marco. Młody szlachcic wracał akurat od papieża.
- Ooo, mości Visconti, jak tam służba, jak tam uczta? – wykrzyknął jowialnie.
- Całkiem ciekawaaa … - mruknął Pizańczyk przeciągle. – Jego Świątobliwość życzył sobie zostać sam, ale chyba warto, żeby ktoś tam zerkał na niego. Papież nie cieszy specjalną atencją kilku rodzin – dodał pewnie zbytecznie coś, co wszyscy doskonale wiedzieli. Niektórzy radośnie śpiewaliby, gdyby Aleksandrowi VI coś się niemiłego wydarzyło.
Orsini jednak nie zlekceważył sprawy.
- Poślę tam kogoś – rzucił przeciągle wpatrując się w ów wypełniony słodkością dzban. – A ty co?
- Mam znaleźć księżną Lukrecję, a właśnie, widziałeś ją gdzieś?
- Ostatnio nie, może raczej na początku uczty. Później gdzieś chyba zniknęła, wolę nie wiedzieć gdzie
– puścił Viscontiemu porozumiewawczo perskie oko. Lukrecja bowiem stanowiła istną studnię, w którą wpadało wszystko, co tylko ludzka zawiść oraz plotka mogła wymyślić. Każdą nieprawdopodobną oraz prawdopodobną wieść omawiano sobie szepcząc po kątach. Lukrecja to … Lukrecja tamto … chodziły słuchy nawet, że zabawia ojca oraz brata podczas łóżkowych igraszek tak obleśnych, że zawstydziłyby satyry. Nie mówiąc już na temat kilku tuzinów hipotetycznych kochanków. Visconti nie wiedział, jaka jest prawda, czy rzeczywiście księżna d’Aragon jest lubieżną nimfomanką o naturze dziwki spod marynarskiej tawerny, czy też stanowi klasyczny przykład ofiarnego kozła. No, biorąc pod uwagę płeć, ofiarnej kozicy, poprawił się.
- Szkoda – mruknął nieco zawiedziony.
- Spróbuj zapytać Isoldę – doradził mu Orsini pokazując na ochmistrzynię zajmującą się akurat pilnowanie służby sprzątającej resztki jedzenia. – Ona sporo wie, a jak nie, pokieruje cię dalej.
- Dobra rada
– odparł Marko machając Orsiniemu kapeluszem, podczas, kiedy tamten wydawał polecenia jakimś strażnikom, by zwrócili uwagę na bezpieczeństwo papieża.


1

Isolda Lestia od dawna pracowała dla Borgiów, przyszła na służbę jeszcze za czasów wicekanclerstwa obecnego papieża i odtąd pełniła rolę ochmistrzyni. Jej obowiązki były nieokreślone, ogólnie polegały na wypełnianiu poleceń oraz kierowaniu częścią służby. Nie należała do wyższych rangą administratorów familii, ale ceniła swoją posadę. Uważano ją za ślepo przywiązaną do papieża z niewiadomych innym powodów. Chodziły plotki na temat jakiegoś romansu, ale jednak inni odrzucali je pogardliwie. Siniora Lestia należała bowiem do kobiet prowadzących się nadzwyczaj surowo. Jak zresztą przystało na stara pannę, która sama nie zaznała przyjemności loża, toteż usiłuje obrzydzić je wszystkim innym. Jak wytrzymywała więc z Borgiami chyba stanowiło ich słodką tajemnicę. Płeć miała gładką, nos haczykowaty, głos zaś niechętny, lecz istotnie mogła cos wiedzieć.
- Siniora – podszedł do niej Marco napotykając nieprzyjemne spojrzenie spod półprzymkniętego oka – poleceniem Jego Świątobliwości szukam księżnej d’Aragon – wymienił tytuł Lukrecji po kolejnym mężu, neapolitańskim synu króla Alfonsa II. Niby mógł wydać jej polecenie, ale Marco doskonale wiedział, że każda akcja równa się reakcji. Traktowanie ochmistrzyni pogardliwie czy rozkazująco mogło spowodować niechęć. Marco zaś potrzebował przyjaciół, zwłaszcza takich, którzy coś wiedzieli oraz mogli cos podszepnąć figurom dworu, nawet jeśli sami byli wyłącznie blotkami. Isolda Lestia spełniała obydwa kryteria.
- Służymy Jego Świątobliwości, skoro wykonuje pan jego polecenie, oczywiście spróbuję pomóc – słowa wypowiedziane przez Lestię zdradzały niezwykłą atencję. Wspomnienie papieża złagodziło także jej spojrzenie. - Jej wysokość – wyjaśniła siniora – przebywa na gdzieś za skrzydłem Zielonej Bramy. Przynajmniej tam ją widziałam jakiś czas temu, jak szła rozmawiając. Nawet, jeśli stamtąd wyszła, ktoś ze służby wskaże panu dokładniej. Proszę wybaczyć teraz, zawsze po uczcie służba ma wiele pracy – wyjaśniła spokojnie, ponownie odwracając się do pracowników porządkujących ogrody, wynoszących resztki, sprzątających etc.

Przysłowie mówi: „Koniec języka za przewodnika”. Najpierw ogrodowa aleja, potem, Zielona Brama, schody, korytarz, mała antresola, nieco dalej wypełnione stylizowanymi blankami patio, kolejne przejście oraz komnaty, aż dotarł do wspomnianej części pałacu. Bardzo rozglądał się po drodze, wypytywał kolejno spotkane osoby. Kręciło się ich zresztą sporo. Przynajmniej na początku.
- A księżna d’Aragon, tak, tak, tamtędy ….
- Jej wysokość? Przeszła dalej …
- Księżna pani udała się tam ze swoja przyboczną służka oraz jakimś mężczyzną …

Takim pokrętnym nieco szlakiem, który niekiedy kluczył, niekiedy prowadził po błędnych, zakolonych ścieżkach, wreszcie dotarł na stronę boczną papieskiej budowli.


2

Korytarz był oświetlony oraz pusty. Po jednej stronie otoczony ścianą, w której znajdowało się kilkoro drzwi, po drugiej zaś obszerne okna. Ogólnie wydawało się, że były to prywatne komnaty papieskich gości, niekiedy wypełnione mieszkańcami, niekiedy zaś puste. Obecnie akurat nie miały mieszkańców. Marco idąc przyciszył krok, tym bardziej, że usłyszał coś, czego się nie spodziewał, mianowicie rozmowę. Przypuszczał raczej, że wybór tak pustej obecnie części przez Lukrecję świadczyło o jednym, oczywistym rozwiązaniu. Wbrew jednak jego przypuszczeniom wszystko okazało się nie tak proste.

Powolutku dotarł do drzwi. Były lekko uchylone, na tyle, ze mógł spoglądnąć do wnętrza. Widocznie osoby przebywające w środku miały przekonanie, ze naprawdę nikogo tutaj nie ma, gdyż nie dbały specjalnie o dyskrecję. Pierwszą osobą, która dojrzał, był mężczyzna, ubrany całkowicie.


3

Człowiek bogato, choć nie wytwornie, przyodziany, dojrzałych lat mąż. Pomimo smagłej cery, trefnionych włosów oraz ogólnie solidnego wyglądu przypominał raczej mieszczanina mającego jakiś interes do ubicia, niżeli płomiennego kochanka. Jednak niedaleko niego stała … naga rzeczywiście Lukrecja. Właśnie dokładnie tak golutka, jak ją mama urodziła, zaś obok niej służąca trzymała bogate szaty swojej księżnej.

Każdy prawdopodobnie mężczyzna, który widział papieską córkę, musiał przyznać, że miała niebagatelną urodę. Można było szukać panie piękniejsze, mające więcej wdzięku, bardziej postawne etc. zależnie od swoich upodobań, lecz Lukrecja niewątpliwie należała do tych naprawdę ładnych. Młody Visconti nie pałał bynajmniej do niej jakimś platonicznym uczuciem, ale spoglądał na nią jak ktoś, kto potrafi docenić urodę, tak jak docenia się piękno obrazu namalowanego przez artystycznego geniusza. Była urodziwą blondynką, pozwalającą by długie, luźno opuszczone włosy spadały jej na plecy niemal do wysokości pasa. Miała jasną płeć, smukłą sylwetkę, choć nie jakąś wyjątkowo chudą. Zachowywała zdrowy umiar pod tym względem. Piersi miała kształtne, nie wyróżniające się wielkością ani in plus, ani in minus, co akurat Viscontiemu się podobało. Wieczorny chłodek bijący od zimnych ścian powodował, że jej malinowe, otoczone ciemną obwódką, sutki, wyraźnie zaznaczyły się, lekko unosząc. Talię miała stosunkowo wąską, podkreślającą kształt bioder przechodzących dalej w zgrabne nogi. ponieważ Lukrecja zdenerwowana widocznie chodziła po komnacie, niekiedy chowała się na niewidocznym zza drzwi fragmencie komnaty. Jednak niewątpliwie z drugiej strony dzięki temu Marco mógł, chociaż z przerwami, obserwować pełnię jej krasy. Zgrabny tyłeczek oraz trójkącik jasnych włosów wprost wskazujący ukryty pomiędzy nogami niewieści kwiat. Wymarzony oraz pożądany. Może właśnie w przypadku Lukrecji akurat nie przez Viscontiego, ale potrafił docenić urodę.

Była ładna, naprawdę ładna, brakowało jej tylko jakiegoś dodatkowego uroku, który roztaczała … właśnie, który roztaczała dzisiejsza towarzyszka Marca podczas spaceru, równie piękna panna di Betto. Uświadomił sobie to nagle bardzo mocno. Carmina miała w sobie coś, co brzydką kobietę czyni ładną, zaś ładną piękną. Visconti nie wiedział, czy było to dziwne połączenie jakiegoś niezwykłego wdzięku, pewnej melancholii oraz powiewu świeżości, który ciężko odnaleźć na ulicach spleśniałego Rzymu. Im bardziej myślał na jej temat, wspominał wspólny taniec, spacer, rozmowę, tym bardziej miał nadzieję, że uda mu się jeszcze spotkać piękną malarkę. Tymczasem jednak skupił się nieco na rozmowie, bynajmniej niezbyt łagodnej.
- Panie d'Oderigo – głośno mówiła księżna przechadzając się nerwowo po pokoju – jestem niezwykle niezadowolona. Umówiliśmy się szczegółowo co do ceny oraz mojego obrazu.
- Tak
– przyznał ubrany mężczyzna – miał być gotowy wasza książęca mość. Pani jako Wenus.
- Dobrze, że chociaż to pan pamięta. To miał być prezent
– twardo podkreśliła Lukrecja. – Tymczasem dzisiaj mi pan przychodzi wspominając, że potrzebuje pan kolejnej sesji … - chwilę przystanęła, jakby zbierała się wewnątrz siebie. – Zgodziłam się, tymczasem pan mi mówi, ze właściwie jeszcze pan nie zaczął i po prostu chodziło o odświeżenie malarskiej pamięci.
- To ważne, wasza książęca mość. Bez znajomości szczegółów nie mogę malować.
- Owszem
– warknęła niemal Lukrecja – proszę nie uważać mnie za głupią. Jednak powiedział to pan dopiero przed chwilą. Gdybym wiedziała wcześniej, zerwalibyśmy umowę. Ciekawe sinior, na co pan liczył? Chyba naprawdę pan nie liczył, że ulegnę takim argumentom? – księżna wydawała się naprawdę rozdrażniona.
- Tym argumentem jest pani ojciec, Jego Świątobliwość, wasza książęca mość – odpowiedział także wzburzony malarz, Lorenzo di Andrea d'Oderigo, zwany powszechnie Lorenzo di Credi. – Gdyby nie nalegała pani na ukrycie całej sprawy, mógłbym odmówić papieżowi, natomiast tak, oczekiwania Jego Świątobliwości stanowiły po prostu polecenie. Pani to wie, wasza książęca mość, ja także. Robię co mogę, żeby spełnić pani polecenia, ale zrobić więcej, po prostu się nie da – wyjaśniał także twardo.
- Wobec tego był pan zobowiązany poinformować wcześniej, wtedy mogłabym decydować, czy wolałabym poczekać, aż będzie pan dysponował swoja osobą, czy wybrać innego artystę. Przecież skoro miała to być niespodzianka, było oczywiste, że musimy to zrobić po kryjomu
- Przypominam, że wasza książęca mość już najlepszych malarzy wybierała
– przypomniał jej di Credi.
- Tak prawda, jednak widać nie trafiłam odpowiednio. Licząc na mistrza portretu trafiłam na zwykłego kombinatora. Proszę wyjść!
- Wasza książęca mość
… - malarz wręcz syknął wściekle.
- Niech pan idzie, wynosi się. Szybciej, bo zacznę krzyczeć! – księżna podniosła głos pełen emocji.

Coś jeszcze wspominała oburzona mocno, ale Visconti nie czekał. Wiedząc, że zaraz wyjdzie malarz szybko skoczył głębiej chowając się za boczną kolumną. Jakoż rzeczywiście szybkie kroki wzburzonego Lorenzo di Credi. Biorąc pod uwagę sytuację, można się było spodziewać, że postara się wrócić do Wenecji. Tak dla bezpieczeństwa.
- Sophia, ubierz mnie – usłyszał jeszcze głos księżnej. – Będziemy musieli poszukać kogoś nowego.
Usłyszał szelest szat.
- Wasza książęca mość, słyszałam kiedyś o jakiejś wybitnej malarce prowadzącej artystyczną szkołę. To podobno córka Bernardino di Betto, który pracował już dla Jego Świątobliwości. Być może kobieta lepiej ukazałaby piękną naturę waszej wysokości – złożyła propozycję Lukrecji pokojówka Sophia.
- Naprawdę Sophio, ciekawe, może warto się zastanowić – widać było wahanie ubierającej się rzymskiej damy. - Mulierem per mulier - szepnęła do siebie po łacinie. - Dolore magna itane, sed stultum est dicere?

Marco uwinął się. Korzystając sprawnie z przerwy na ubieranie, wyszedł przed budynek, gdzie pracowało kilku sprzątaczy. Tam, gdzie także jego obecność nie mogła być zaskoczeniem, czekał na księżną panią. Wolał nie spotykać jej na korytarzu. Mogła bowiem podejrzewać oraz niespecjalnie być zadowolona, że widział jej pełną nagość. Natomiast zewnątrz, gdzie stali także inni, wszystko wydawało się normalne.

Jakoż rzeczywiście po chwili księżna wyszła. Przystrojona piękną, amarantową suknią z dużym dekoltem, zdobioną jedwabnymi tiulami oraz kosztownymi haftami oraz elementami czystego srebra. Tuż za nią postępowała służąca Sophia. Kiedy Marco podszedł do Lukrecji, papieska córka podniosła pytająco spojrzenie.
- Wasza wysokość – skłonił się przed nią – rad jestem, iż udało mi się spotkać cię pani. Jestem Marco Visconti – nie zaniedbał przedstawienia się. – Jego Świątobliwość polecił mi powiadomić panią, że jest pani oczekiwana na komnatach księcia Walencji oraz odprowadzić tam waszą książęca mość.
Lukrecja obejrzała uważnie swojego nowego „przybocznego”, od stóp do głów, aż w końcu uśmiechnęła się zadowolona i stwierdziła:
-Skoro tata sobie tak zażyczył, będę posłuszna – zbliżyła się. -A kimże jest Marco Visconti?
- Wasza książęca mość, kimś kto służy Jego Świątobliwości oraz księciu Walencji podczas
kampanii w Romanii, oraz tobie, pani, do usług
- odpowiedział uprzejmie, lecz oględnie, chociaż zdawał sobie sprawę, że pytała o co innego. Nazwisko Visconti było bardzo znane na obszarze italijskiego buta oraz Europy jeszcze kilkadziesiąt lat temu. Władcy Mediolanu skutecznie rywalizowali z Florencją oraz Wenecją o wpływy na północy, niekiedy przymierzając się nawet do włoskiej korony. Upadek głównej linii rodu spowodował spadek znaczenia także bocznych gałęzi, jak ta, z której wywodził się Marco. - Jestem żołnierzem urodzonym w Pizie, pani. Wprawdzie rzeczywiście książę Galeazzo przekazać córkę oraz diadem Sforzom, ale nasza rodzina przetrwała na pobrzeżu Toskanii oraz w Rzymie. Być może zna wasza wysokość hrabiego di Modrone. To mój kuzyn po mieczu - wyjaśnił papieskiej córce wiedząc doskonale, jak kiepsko lubią się Sforzowie oraz Borgiowie.
-Luccino Visconti, naturalnie - przypomniała sobie blond-włosa. -Czy to z nim przybył na ucztę?
- Rzeczywiście stryj Luccino, aczkolwiek nie przybyłem z nim. Jego Wysokość książę Walencji powierzył mi funkcję honorowego strażnika, za którą, przyznaję, byłem niezwykle wdzięczny. Uczta wydała się bez wątpienia wspaniała, zaś poznanie Waszek Książęcej Mości zaliczę do jej największych walorów - rzucił klasycznym komplementem. Chciał się jej przypochlebić oraz nie powodować niechęci, co nakazywał rozsądek, jednocześnie zaś nie miał ochoty na bliższą znajomość z osobą mającą nadzwyczaj dziwne powiązania, co również nakazywał rozsądek. Dlatego właśnie klasyczna użyteczność oraz elegancja wydawały mu się najrozsądniejsze.
-Nie mogłabym zatem prosić o lepszą eskortę - zachichotała, zasłaniając usta, w bardzo dziewczęcym geście.
- Skoro wasza książęca mość tak mówi, nie zaprzeczę przez grzeczność oraz obiecuję być stuokim strażnikiem, niczym ów antyczny stwór Briareus - zażartował podejmując lekki ton, jednocześnie zaś ruszając w stronę apartamentów papieskich oraz blisko nich położonych komnat Cesare.

do Roberto Tavaniego i Marco Viscontiego

Tej nocy apartamenty Borgii nie były dostosowane do tego, by w nich spać. Były przygotowane, aby się w nich bawić. Na ustawionych w podkowę stołach nie brakowało wina, owoców i innych zakąsek, choć w przeciwieństwie do wcześniejszej uczty nie było na nich mięsiwa ni niczego innego, czym można by zaspokoić głód. Któż jednak jeszcze chciał jeść? Towarzystwo było też mniej liczne, chociaż jeszcze schodziło się z ogrodów. Tavaniemu przyszło zasiąść we francuskiej kompanii, która łamaną włoszczyzną wypytywała jak wygląda świętowanie w Wenecji, wszak ichni karnawał słynny był na Włochy i okolice. Papież zasiadał na honorowym miejscu i od czasu do czasu błogosławił nowych gości gestem dłoni. Z czasem też, najwyraźniej po tym jak już poinformował stosowne osoby o dodatkowym przyjęciu, pojawił się sam Cesare, który zdążył swą paradną zbroję zamienić na wygodniejsze ubranie. Służący chłopcy chętnie i szybko uzupełniali kielichy, a atmosfera przepełniona była śmiechami. Niemałe wrażenie wywarło przybycie papieskiej córki, Lukrecji, w towarzystwie błękitnookiego bruneta.


4

Jej amarantowa suknia przykuwała wzrok kunsztownym wykończeniem, lecz prawdopodobnie głównie bardzo odważnym dekoltem, prezentującym aksamitny powab piersi. Gdzieniegdzie usłyszeć można były szmery, gdyż mężczyzna przy papieskiej córce nie był jej mężem, Alfonsem d’Aragon, ta jednak zupełnie się tym nie przejmowała. Rozpromieniła się na widok swego ojca i brata i prędko zapomniała o swym przybocznym, w szybkich krokach dopadając do nich i całując w policzki w geście powitania. Stosowniej jednak byłoby napisać 'braci', gdyż i młody Gioffre znajdował się na przyjęciu.

5

Razem z nim zaś, jego wielkiej urody żona, Sancia Aragońska, w fioletowej sukni z beżowym, haftowanym stanikiem, z szyją udekorowaną naszyjnikiem, który niknął gdzieś między powabnymi piersiami. Śmiała się w najlepsze i wdawała w dyskusje, najwyraźniej w poważaniu mając zasady wpajane przykładnej żonie, czyli siedzieć cicho i służyć mężowi.

6

Na tych swoistych poprawinach, choć nazwa ta była zbyt pospolita jak na okoliczności, gości było wyraźnie mniej niż na uczcie w ogrodzie. Z kardynałów pozostali tylko Alessandro Farnese i Domenico Grimani patriarcha Akwileji, oraz kilku biskupów ściśle się ich trzymających. Pozostało jednak wielu zbrojnych mężów: kondotierzy Vitellozzo Vitelli, Gian Paolo Baglioni, Paolo Orsini, Oliverotto da Fermo, Marco Visconti, a także Miguel de Corella, znany szerzej jako Don Michelotto. Ten ostatni ponury jak burzowa chmura, nieprzystający swą postawą do rozradowanego towarzystwa do tego stopnia, że absolutnie nikt nie znajdował się w jego pobliżu.

7

Bawili się też pośledniejsi żołnierze pod dowództwem wcześniej wymienionych, choć ze świecą byłoby szukać prostych piechurów. Część francuskich gości, których jadło i wino nie zdołało jeszcze zmóc siedziało w zwartej grupie, wykorzystując weneckiego dyplomatę, Roberto Tavaniego, niemal jak tłumacza w kontaktach z innymi gośćmi. Również handlarze i bankierzy mieli wśród gości Cesarego swoich przedstawicieli, nie krępujących się korzystać z przyjemności, do których nawykli w swym dostatnim życiu. Tylko kobiet w towarzystwie wyraźnie brakowało: Lukrecja Borgia, Sancia Aragońska, oraz baronowa Matylda Sonieri, obecna wraz ze swym mężem. Łącznie około trzydziestu osób, oddających się pijaństwu i plotkom, przy aprobacie Aleksandra VI. A kiedy Borgia zadecydował, że nadszedł czas na część artystyczno-rozrywkową, uciszył zebrane towarzystwo po czym zaklasnął głośno. Na znak ten z bocznych drzwi i z korytarza do sali wmaszerowały cztery szeregi kobiet, każdy liczący około tuzina głów, ubranych w zwiewne suknie i z rozpuszczonymi włosami: blondynki, brunetki, rudowłose, o cerze alabastrowej, bądź ogorzałej od słońca aż po dwie o barwie hebanu.
-Córki moje, córki Rzymu – zwrócił się do nich papież gromkim głosem. -Goście nasi złaknieni są rozrywki, która umiliłaby ten wieczór. Tańczcie zatem dla nas, tańczcie!
A że do tańca potrzeba muzyki sprawą jest oczywistą, służba zaraz przystąpiła do instrumentów i zaczęła grać rytmy żwawe, zachęcające do pląsów. Przybyłe kobiety nie traciły czasu i ochoczo zaczęły wypełniać papieski rozkaz. W ich ruchach pełno było entuzjazmu, ale zgrania, czy kroków poprawnych saltarello ni pivy dostrzec w nich nie szło. I tak do świadomości zebranych zaczynało docierać, że kobiety nie były wcale tancerkami. Ich suknie wirowały w dzikich ruchach odsłaniając nagie, bose nogi, rzemyki w strojach, związane byle jak, poluzowały się tu i ówdzie, uwalniając czasem jędrną pierś. Co śmielsze podrywały do tańca gości, a nawet służących, którzy wcale nie mieli zamiaru protestować. Najodważniejsze jednak wskoczyły na stoły, zrzucając kielichy i tace, przy wtórze klątw, gdy jakiemuś możnemu rozlały wino na spodnie. Gniew ich jednak w mig mijał, czy podciągane w pląsach kiecki odsłaniały nie tylko uda, lecz i pośladki nagie i srom, który z perspektywy krzeseł doskonale był u nich widoczny.


8

___________________________________________
1 - Portret Laury Battiferri, autorstwa Agnolo di Cosimo
2 - korytarz
3 - Portret Lorenzo di Credi, autorstwa Pietro "Perugino" di Cristoforo Vannucci
4 - Lukrecja Borgia z gry Assassin's Creed: Brotherhood
5 - Gioffre Borgia
6 - Emmanuelle Chriqui w serialu "Rodzina Borgiów"
7 - Don Michelotto z gry Assassin's Creed: Brotherhood
8 - Milo Manara, Alexandro Jodorowsky, "Borgia 2: Władza i Grzech"
 
Zapatashura jest offline  
Stary 25-03-2013, 21:59   #7
 
Zapatashura's Avatar
 
Reputacja: 1 Zapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputację
do Carminy di Betto (fragment pisany z Maurą)

Cesare w trakcie uczty nie poświęcał Carminie dużo czasu, chociaż zauważyła, że starał się od czasu do czasu kierować ku niej kogoś niepozbawionego pieniędzy i zainteresowanego, czasem prawdziwie, a czasem na pokaz, sztuką. Gdy jednak uczta dobiegała końca, razem z przytomnością poniektórych biesiadników, ogród zaś zaczął pustoszeć, panna di Betto nie musiała wracać sama. Cesare Borgia zaoferował jej swoje ramię tak samo jak wtedy, gdy na ucztę przybyła. Gdy zaś szli tak przez pałacowe korytarze, po serii kurtuazyjnych pytań, zadał jedno bardziej konkretne:
-Czy miałabyś czas namalować coś na moje zamówienie?
Carmina po rozmowie z Marco Viscontim i tańcach, była przyjemnie ożywiona. Nawet towarzystwo późniejsze nie odebrało jej żywiołowości i rumieńców, udało jej się zdobyć dwa nowe zamówienia i obietnicę od jakiegoś wielmoży z Kalabrii, że przyśle swoją córkę na nauki do szkoły panny di Betto. Nie miała złudzeń, że wszelkie oferty podszyte były dwojako; chęcią przypodobania się jej kontrahentom Cesarowi, albo nadziejami, że jasnowłosa malarka stanie się pomostem do popularności. Bo nawet mimo niejasnej czasem reputacji plotka głosiła, że panna jest nadal w łaskach, a widząc, jak sam Cesare oferuje jej ramię, by odprowadzić po uczcie, panowie gratulowali sobie korzystnych interesów. Carmina zaś spłonęła rumieńcem na pytanie mężczyzny, starając się odgonić myśl: a o co poprosisz w zamian?
- Oczywiście, signore - odparła, patrząc na czubki swoich ciżemek. Cisnęły nieco, były nowe. - Cokolwiek zechcesz.
-Cokolwiek zechcę, cokolwiek zechcę... chociaż ty nie mów do mnie jak ci wszyscy doradcy i dyplomaci łaknący mojej łaski - obruszył się Cesare. -Mów swobodnie.
Kąciki jej ust drgnęły. Cesare mógł zobaczyć, że nie używała żadnej barwiczki, jej cera nadal była cerą młodej kobiety, a usta nie nosiły śladów modnej ostatnio szminki.
- No dobrze, przyznam się, nie namaluję ci martwej natury ze ślimakami, martwym ptactwem czy obraną cytryną, panie, jak to ostatnio niemal w każdym domu widzę. Moda z Wenecji przyszła, a tam ponoć od Olendrów, ale jakoś mnie ta zawartość talerzy na obrazach nie przekonuje. A o resztę proś śmiało.
-I to jest odpowiedź, której po tobie oczekiwałem - ucieszył się Borgia. -Z werwą, a nie sennie jak ksiądz w konfesjonale. A co zrobisz, gdy powiem, że obraz miałabyś zacząć malować zaraz? - spytał, a jego zęby błysnęły w chytrym uśmiechu.
- A co powiesz, signore, gdy odpowiem, że nie mam farb ani płótna przy sobie? Rzadko chodzę z takim wyposażeniem na ucztę- Carminie zazwyczaj nie brakowało riposty, uśmiechnęła się, a jej ciemne oczy błysnęły humorem. Niestety, wstępowali właśnie po kamiennych schodkach i naderwana falbana wybrała właśnie ten moment, by pod ciżemką poddać się ostatecznie. Dał się słyszeć odgłos prutej materii, a Carmina potknęła się, jak Toskańczyk po dzbanie wina.
Valentino chwalony był za wiele zalet, między innymi szybkość umysłu i szybkość ramienia. Wino, którego w trakcie uczty raczej unikał, nie osłabiło żadnej z tych cech. Pochwycił zatem blondwłosą w pasie, co niestety zakuło ją dość mocno w bok. Zbroja, nawet jeśli jedynie paradna, miękką nie była.
-Czy wszystko w porządku? - zapytał Cesare, poluźniając chwyt, gdy upewnił się, że dziewczyna odzyskała równowagę.
- W porządku... poza faktem, że zniszczyłam ostatnią paradną suknię - mruknęła cicho, starając się nie patrzeć w oczy mężczyzny. Był za blisko. Jeśli pewne rzeczy miały nie wracać, należało nie kusić losu. - Więc jak rozwiążemy fakt braku warsztatu malarza? Można kogoś podesłać do mojej pracowni... I co miałabym malować, pod warunkiem, że to nie ślimaki w cytrynach?
-Ależ nie trzeba nikogo po nic posyłać, farby i niezbędne akcesoria już czekają - powiedział pewnie, jakby miał wszystko zaplanowane. -Mogę obiecać, że nie będzie żadnych cytryn... a ślimaki na pewno nie będą martwe - tą ostatnią wypowiedź rzucił tak cicho, że ledwie ją można było wyłapać.
Mogła teraz dygnąć, odwrócić się na pięcie i odejść, zapewne nie zatrzymałby jej. Wymówić się czymkolwiek; nadprutą suknią, znużeniem po uczcie. Ale był za blisko. I był za dobry i uprzejmy; a Carminą łatwo było manipulować, grając na jej uczuciach. W głębi serca nadal była dziewczyną z prowincji, choć watykańskie ulice, zaułki i spiski próbowały odcisnąć na niej swe piętno. Gnając rozsądek do stu toskańskich diabłów, westchnęła.
- A więc uratowana od cytryn. Ślimaki jakoś przeżyję. Chodźmy.
Odsunęła się, by podać mu ramię. I próbowała nie patrzeć na odprutą falbanę, zupełnie skandaliczną. Nie ułatwiał tego Cesare, który jakby na złość zaczął się jej kreacji dokładnie przyglądać. Nie odezwał się jednak ani jednym słowem. Niewiele rzeczy umykało jego uwadze, ale to nie znaczy, że wszystkim się przejmował. Krótka przechadzka skończyła się u samego szczytu schodów, na najwyższym piętrze pałacu, tak dobrze znanym Carminie. To właśnie tutaj razem z ojcem przyozdabiała papieskie apartamenty. Teraz, mimo niewczesnej już godziny, panował jakiś dziwny harmider, zza zamkniętych drzwi apartamentów dobiegały szmery rozmów i jakaś krzątanina. Borgia jednak prowadził ją do pomieszczenia, którego nie znała. Wiedziała, że za drzwiami w korytarzu kryje się jakiś pokój, ale nigdy w nim nie była. Papieski syn zachowywał się jednak tak naturalnie, że niczego się nie obawiała... i miała nadzieję, że słusznie. Nieznane wnętrze było... po pierwsze ciemne. Bardzo brakowało mu lampy, albo przynajmniej świec. Po drugie ciasne, zupełnie nie przystawało do przestronnych apartamentów głowy Kościoła. Po trzecie zaś, trochę zakurzone, widać było że w pokoju nikt nie mieszkał. Byłoby to zresztą trudne, jako że nie było w nim łóżka, czy szaf. Znajdował się tu jednak stolik, parę foteli, a przede wszystkim sztaluga z przygotowanym płótnem i farbami. Och i jednak był we wnętrzu kandelabr, który Cesare właśnie zapalał.
-Służbie należy się nagana, jak można pozwolić na to, by tak zapuścić pokój? - mężczyzna powiedział na głos, chociaż chyba nie oczekiwał odpowiedzi.
Światło świec w kandelabrze obchodziło się litościwie z pokojem, kryjąc kąty, kurz, niedostatek ozdób czy mebli. Wydobywało też całą kruchość postaci stojącej obok Cesara kobiety. Mrok malował na jej twarzy blaski i cienie, zsuwał się po krągłych ramionach, haftowanym staniku sukni, splotach nieco zwichrzonych włosów. Carmina wyglądała, jakby przyszła tu prosto ze spaceru lasem czy ogrodami. Z lekkim zaskoczeniem spojrzała na sztalugi, po czym podeszła do nich, sprawdzając pędzle.
- Co mam malować.... lub kogo? - zapytała.
Borgia jednak zamiast odpowiedzieć, przyglądał się pannie di Betto. Trwało to trochę za długo, by nie było to krępujące. W końcu jednak przerwał ciszę:
-Myślę, że jako część zapłaty powinnaś otrzymać nową suknię. Nie wiem jak długo ta jeszcze wytrzyma.
Spłonęła rumieńcem, jej policzki pokraśniały jak wiśnie.
- Jakiś kupiec w tłumie przed pałacem... nastąpił mi na falbanę. To piękna suknia. Kiedyś dostałam ją właśnie od ciebie...
Niestety, stało się. Wspomnienie przedarło się zaułkami myśli. Po raz kolejny zastanowiła się, czy dobrze zrobiła, przychodząc. Nie z powodu sukni. Z powodu tego, że przeszłość nadal próbowała wstać z grobu.
-Obdarowywanie cię sukniami mogłoby stać się moim nałogiem - zapewnił Cesare z łotrowskim uśmiechem. -Ale do tego potrzeba by zdjąć z ciebie miarę. Czy wykrzeszesz dla mnie trochę cierpliwości, bym sprowadził jakiegoś sługę?
Chciała mu odpowiedzieć, gdzie ten sługa może wsadzić sobie miarę, ale po pierwsze, nie wypadało damie, a po drugie, nie w jego obecności. Więc potrząsnęła tylko głową.
- Jeszcze nie zarobiłam na nic. To niemoralne, nagradzać przed końcem pracy... a co dopiero, przed jej rozpoczęciem.
Pojęcia nie miała, czemu tak bardzo chciała być niezależna.
-Nie traktowałbym tego, jako zapłaty... raczej jako negocjacji umowy, jak powiedzieliby bankierzy- Borgia nie dawał za wygraną.
- Nie znam się na negocjacjach. Moja matka po prostu męczyła ojca tak długo, aż dawał jej, co chciała; na przykład zarobione pieniądze na wyżywienie piątki dzieciaków, czy obietnicę, że w niedzielę pójdzie z nami do kościoła. Wiesz, że mój ojciec, malujący tak pięknie zmartwychwstanie i wniebowstąpienie, nie wierzył w nic?
Patrzyła nań ciemnymi, brązowymi oczyma, w mrokach osnutego pełganiem świec pokoju. Potem westchnęła. Czuła, że nie da jej spokoju, a nie mogła przeciągać “negocjacji” w nieskończoność. Widać chciał jej zrobić prezent, tak jak prezentem były kontrakty, zawarte dzisiaj.
- No dobrze... jak masz jakiegoś mistrza igły i tkanin pod ręką, to niech zdejmie miarę, byle szybko...
-Postaram się, by nie zajęło to dużo czasu – obiecał Cesare i pokłonił się nisko. -Na razie jednak uzbrój się w cierpliwość... i baw się dobrze – dorzucił jeszcze na odchodnym. Tak oto została Carmina sama w małym pokoju, jedynie ze swoimi myślami o tym, co mógł mieć na myśli Velentino. Nie mając nic do roboty przyjrzała się płótnu i przygotowanym farbom, żadnych innych zabaw bowiem tu nie było. Wszystko wydawało się przygotowane w pośpiechu i bez wprawy, sztalugi stały krzywo a i farba nie było poprawnie rozrobiona. I tak zagadką było, skąd Borgia je wziął w tak krótkim czasie.
Minuty mijały bezczynnie, przez co panna di Betto coraz wyraźniej rejestrowała dźwięki, które do niej docierały. Kroki, głosy, skrzypienie drzwi, okazyjny śmiech i chichot. Część dobiegała z korytarza, a część zza ściany. W pokoiku panował półmrok, bo ileż to światła mógł dać jeden kandelabr, gdy za oknem zapadał zmrok? Dzięki temu zauważyła, że przez jedną ze ścian sączy się światło, choć poprawniej byłoby powiedzieć, że przez otwory w owej ścianie. Ciekawość po krótkiej walce przegrała z grzecznością i panna di Betto zajrzała cóż to się po drugiej stronie dzieje, co wzbudza aż taką wesołość. Okazało się, że... przyjęcie. W pokoju, który należał do Cesare, przy stołach zastawionych winem i frykasami, zbierała się towarzyska śmietanka. Kardynałowie, biskupi, kondotierzy, bankierzy, handlarze... Wtem usłyszała, jak drzwi pokoiku się otwierają. Odskoczyła zatem od ściany i udawała, że absolutnie nic nie robiła. To wrócił Borgia z zapowiadanym służącym, młodym i trochę zahukanym mężczyzną, z jakiegoś powodu żywo zainteresowanego swoimi butami.
-Goście zdążyli się już zebrać, prawda? - spytał wprost Cesare. Możliwe, że był to wynik jego spostrzegawczości, ale możliwe też, że założył iż Carmina musiała zdążyć zorientować się, co dzieje się w sąsiednim apartamencie. -To właśnie ich chciałbym, abyś namalowała. Całą scenę, stoły, wina, kliki, służbę, Francuzów. Na pamiątkę dzisiejszego dnia – wyjaśnił. -Ja zaś muszę dołączyć do zebranych – ukłonił się w pożegnaniu i zostawił di Betto ze służącym. Ta jeszcze zerknęła po chwili przez ścianę, jak na honorowych miejscach przy stole zasiada ród Borgiów: Rodrigo, Cesare i Gioffre, po czym pozwoliła młodzieńcowi na zdjęcie z niej miary. Pasjonat butów, który dokładnie zbadał trzewiki Carminy, a prawie w ogóle nie widział jej twarzy, uwinął się w swojej pracy nadzwyczaj szybko i sprawnie, czego minus był taki, że po paru minutach znowu została sama. Teraz jednak miała zajęcie, które w dodatku usprawiedliwiało podglądanie... to znaczy obserwowanie sceny. Przyłożyła oko do otworu akurat na chwilę przed przybyciem do apartamentów Cesare, jego siostry Lukrecji, idącej pod ramię z... Marco. Najwyraźniej Visconti poczytał sobie za punkt honoru przespacerować się dzisiaj z każdą blondynką w okolicy, choć by tak spoufalać się z księżną d’Aragon, trzeba było mieć tupet. Pewną satysfakcję sprawił jej zatem fakt, że Marco został przez Lukrecję w mig zapomniany, gdy rzuciła się w objęcia ojca i braci.
Tak oto malarka przystąpiła do swej pracy, próbując zidentyfikować biesiadników i spamiętać, kto z kim przystawał. Sancia Aragońska ciałem przy swym mężu, lecz z duchem wyrywającym się do innych gości; Don Michelotto niczym upiór stojący w rogu; jakiś grubszy jegomość, bankier może lub handlarz, nie potrafiący oczu oderwać od dekoltu Borgiówny; błękitni Francuzi otaczający blondwłosego mężczyznę w czarnej szubie; kardynał Farnese pochylający się nad uchem papieża. A kiedy wreszcie Carminie wydawało się, że opracowała sobie plan całej uczty, wszystko się posypało, gdy do sali wmaszerowały dziesiątki tancerek... a przynajmniej na początku myślała, że to tancerki.

do Lukrecji Medycejskiej

Przebywanie na uczcie u Borgiów z każdą mijającą chwilą utwierdzało Lukrecję w przekonaniu, że nazwisko Medici wciąż wiele znaczy. Wielu członków Kościoła było wobec niej życzliwych, widząc w upadku jej rodu efekt działań Savonaroli, którego w Rzymie nie kochano nigdy i z którego śmierci na stosie się cieszono. Znacznie gorzej Medyceusze wyglądali w oczach ludzi trudniących się handlem – upadek ich banku rozszedł się w świecie szerokim echem, znacznie osłabiając wiarygodność rodziny w oczach niektórych. O bankierach nie warto było nawet wspominać, rody Pazzich i Salviatich dołożyły wszelkich starań, by nie chciano już więcej z Medyceuszami rozmawiać o pieniądzach... Chociaż z drugiej strony, mąż jej Jacopo sam wywodził się z Salviatich. Może więc warto było zapomnieć o dawnych niesnaskach i próbować budować przymierza? Sprzymierzeńców mogła jednak z pewnością szukać wśród Orsinich z Monterotondo, w tym u kardynała Giambattisty Orsini'ego, przez matczyną linię krwi... nawet jeśli na razie stary klecha sobie kpinkował. Niestety ród Orsinich był wewnętrznie podzielony, część przy papieskich szatach, a część pochłonięta konfliktem z Aleksandrem VI. Ale krewniak, hrabia Niccolò Orsini di Pitigliano, był naczelnym wodzem sił weneckich, co można było wykorzystać w kontaktach z Roberto Tavanim, gdyby do takich jeszcze doszło. Był jeszcze na uczcie Alfonso d'Este, syn Herkulesa d'Este, papieskiego sprzymierzeńca wśród wpływowych włoskich rodów. Ciesząc się, przynajmniej na razie, z papieskiego poparcia dla Giovanniego, nie warto było wikłać się w układy z rodami papiestwu niesprzyjającymi, stąd rzymscy Colonna odpadali w przedbiegach. No i oczywiście nie sposób było nie myśleć o samych Borgiach. Hiszpańska rodzina trzęsąca całymi Włochami. Multum możliwości, a grunt był grząski. W dodatku dwie osoby wokół których Lukrecja mogłaby budować przymierza, jej mąż i brat, byli zagubieni i bardziej jej ciążyli niż udzielali pomocy.


Uczta tymczasem dobiegała końca i goście zaczynali opuszczać watykańskie ogrody. Nie inaczej postąpił kardynał Giovanni de'Medici, chociaż siostra jego dosłyszała jak kardynał Farnese namawiał go do zostania. Giovanni wymówił się jednak, w dodatku powołując się na konieczność odwiezienia swej siostry do jej męża, spod którego opieki wyrwał Lukrecję na dostatecznie długi czas. Cóż zatem mogła innego zrobić, jak przytaknąć i żegnać się z mijanymi gośćmi, z którymi miała wcześniej okazję zamienić zdanie czy dwa przy zastawionych stołach.
W powozie nie musiała już jednak przejmować się konwenansami i odezwała się wprost, pytając brata o słowa Farnese.
-Kardynał sugerował spotkanie w pokojach Cesare, ale prawdę mówiąc wino mi ciąży i głowa opada na piersi. Zresztą wolę nie dyskutować z Borgiami w ich pokojach, bezpieczniej jest spotykać się z nimi przy świadkach – streścił. Tyle tylko, że Lukrecja była przekonana, że Giovanni nie był jedynym zaproszonym. Przyglądała się bowiem uważnie kto opuszcza ogrody, a kto odjeżdża bądź odchodzi spod pałacu. I nijak nie mogła doliczyć się z dwóch tuzinów ludzi, którzy musieli gdzieś utknąć na korytarzach pałacu, albo co prawdopodobne, u księcia Walencji. Wyglądało na to, że jej brat odrzucił zaproszenie do elitarnego grona, które z jakichś powodów cieszyło się względami papieskiego syna. A na coś takiego nie mogła pozwolić. W dziesięć minut przemówiła bratu do rozumu, a powóz zawrócił do Watykanu.

do Carminy di Betto, Roberto Tavaniego i Marco Viscontiego

Rozochoconemu towarzystwu szybko spodobały się kobiety dostarczające tak ekscytującej rozrywki. I jakoś nikt nie przejmował się, że ich tańce są chłopskie, a nie dworskie, gdy dłonie tancerzy zagłębiały się pod materiał, chwytając piersi i pośladki przy wtórze zachęcających chichotów. Ci, co ich natura pokarała dwoma lewymi nogami, też nie mogli narzekać, podziwiając wyginające się na stołach młode ciała. Z każdą minutą kiecki odsłaniały coraz więcej i więcej, nie wytrzymując żywych ruchów, ani ingerencji dłoni zebranych gości. Jeden z żołnierzy Vitelliego, zachęcony bliskością jednej z tancerek, usadził ją sobie na kolanach i jednym ruchem zerwał z niej sukienkę, odsłaniając jędrne piersi. Za jego przykładem wkrótce poszli i inni, aż w sali zaczął przeważać dźwięk rwanego materiału. Wraz zaś z ubytkiem strojów zaczynała zamierać chęć na tańce, zastępowana przez inne chętki.
Oglądając to wszystko, Sancia księżna Squillace, śmiała się w głos, aż wstała ze swego miejsca i podeszła do papieża, by wyszeptać mu coś do ucha. W efekcie Aleksander również się zaśmiał i uderzył pucharem w stół, by uciszyć towarzystwo.
-Skoro córy Rzymu zrzuciły swe stroje i bliższe są sukom w rui niż dworskim damom, tedy i powinny suczym wzorem pełzać na czworakach! – zarządził. -Dalej goście moi, poustawiajcie kandelabry na podłodze, urządzimy konkurs!
Pomysł Jego Świątobliwości spotkał się z powszechnym entuzjazmem i te świece, które jeszcze nie zostały pozrzucane, poustawiano nieskładnie pomiędzy stołami, służący zaś zaczęli rozrzucać kasztany.
-Dalejże córki, padajcie na kolana i zbierzcie kasztany – rozkazał papież. -Nie jak ludzie jednak, a jak suki. Ustami! Najlepsze z was obdaruję jedwabiami i trzewikami!
Widok, który wkrótce zapanował godzien był upamiętnienia na płótnie. Piękne kurtyzany pełzały pomiędzy kandelabrami, wypinając swoje wdzięki ku uciesze widzów. Kształtne usta wyławiały brązowe kulki, a zniesione przez służących kosze powoli zapełniały się ponownie zebranymi kasztanami.


1

Nie wszyscy goście potrafili utrzymać na wodzy swoje żądze poddani takim scenom. Pierwszymi, którzy się poddali była baronowa Sonieri i jej mąż. Poderwali z czworaków śliczną brunetkę i posadzili w rozkroku na stole. Jej ciche protesty, wszak liczyła na nagrodę, stłumione zostały kielichem wina, a swe własne pragnienie baronostwo syciło jej pełnymi piersiami.


2

I trwała tak ta rozpusta w najlepsze. Jedna z nierządnic podpełzła przed papieskie oblicze, uśmiechając się lubieżnie i oblizując karminowe usta. Wspięła się na stół, piersiami przewracając dzban z winem. Aleksander poderwał się z krzesła, aby ratować swe śnieżnobiałe szaty. Nastąpiło drobne zamieszanie, a nagle salę przeciął wściekły ryk:
-Wasza Świątobliwość! - to Don Michelotto, czujny nawet w takich warunkach, ruszył biegiem w stronę papieża. Wielu uznało tę reakcję za śmieszną, wszak to tylko rozlał się trunek, lecz Visconti dojrzał to, co zobaczył i de Corella. Dziwka trzymała w swej dłoni widelec i brała właśnie zamach, by ugodzić głowę Kościoła. Michelotto nie miał szans zdążyć. Instynkt naprowadził dłoń Marco na dzbaniec wina, którym cisnął w morderczynię. Gliniane naczynie rozbiło się na głowie nierządnicy na uderzenie serca nim ta zdążyła wrazić ostrza widelca w papieską szyję. Zachwiała się zamroczona, spadając ze stołu. W dłoni wciąż trzymała narzędzie niedoszłej zbrodni. Nie dane jej jednak już było go puścić, nim de Corella dopadł do niej i jednym cięciem miecza urąbał jej rękę pod łokciem.
Wybuchła panika i krzyki. Dziwki poderwały się z ziemi i rzuciły do drzwi. Carmina jednak, ze swej bezpiecznej kryjówki, dostrzegła jak pierwszy do drzwi dopadł barczysty mężczyzna w brązowym kubraku, wcześniej krzątający się przy służbie, lecz nigdy nie odchodzący zbyt daleko od wyjścia na korytarz.

do Lukrecji Medycejskiej

Gdy powóz ponownie stanął przed papieskim pałacem, Giovanni zdążył już nawet przestać oprotestowywać pomysł swej siostry. Zgodził się, że ta prawdopodobnie ma rację, a jego zachowanie było nierozsądne. Minięcie straży pałacowej nie sprawiało kłopotów, nie w towarzystwie kardynała, więc choć plac zdążył opustoszeć i frontowe drzwi zostały zamknięte, Medyceusze zostali wpuszczeni bez słowa. Przez korytarze prowadził Lukrecję brat, który lepiej znał ich rozkład, jako że uczestniczył w papieskich audiencjach. Na schodach prowadzących na najwyższe piętro, gdzie mieściły się apartamenty papieża i jego dzieci, czekała jednak Lukrecję niemiła niespodzianka. Wpadł na nią wąsaty mężczyzna, w prostym brązowym stroju, pewnie służący jakiś, który na łeb na szyję zbiegał ze schodów.


3

Wytrącona z równowagi kobieta przewróciła się i boleśnie potłukła. Szczęściem w nieszczęściu była u podstawy schodów, gdyby było inaczej i spadła z ich szczytu mogłaby nawet skręcić kark. Giovanni doskoczył do niej prędko, aby sprawdzić czy nic jej się nie stało. Z góry zaś zaczęły dobiegać ich uszu krzyki przerażenia.

________________________
1 - Spot light is on Lisa, fineartimages na Deviantart
2 - Milo Manara, Alexandro Jodorowsky, "Borgia 2: Władza i Grzech"
3 - Study of a Sicilian peasant, autorstwa Johna Singera Sargenta
 

Ostatnio edytowane przez Zapatashura : 06-04-2013 o 23:19.
Zapatashura jest offline  
Stary 26-03-2013, 14:06   #8
 
Maura's Avatar
 
Reputacja: 1 Maura jest na bardzo dobrej drodzeMaura jest na bardzo dobrej drodzeMaura jest na bardzo dobrej drodzeMaura jest na bardzo dobrej drodzeMaura jest na bardzo dobrej drodzeMaura jest na bardzo dobrej drodzeMaura jest na bardzo dobrej drodzeMaura jest na bardzo dobrej drodzeMaura jest na bardzo dobrej drodzeMaura jest na bardzo dobrej drodzeMaura jest na bardzo dobrej drodze


Kiedy Carmina została sama, chwilę stała, w milczeniu, opuszkami palców dotykając powierzchni płótna. Potem obróciła je w poprzek; czując blejtram i naprężone płótno w dłoniach, odzyskała równowagę. Malować. Miała tu malować. Potrafiła to. To było jak oddech, jak nucenie piosenki. Farb nie było wiele, ale wszystkie podstawowe kolory, a nawet jej ulubiona żółć wenecka. Pędzle też przypadkowe, ale wystarczające, uśmiechnęła się smutnie, patrząc na napełniony wodą gliniak. Cesare pomyślał o wszystkim, widać miał dobrą pamięć. Te kilka lat temu, jako przybyła z ojcem młódka, oprowadzała go po papieskich apartamentach, z entuzjazmem pokazując, co już namalowali, wyjaśniając warsztat pracy malarza, tłumacząc tajemnice tworzenia fresków i opowiadając o swoich mistrzach: Francesco Traianim i Bonamico Buffalmacco. To oni stworzyli cudowne malowidła w Pizie, w Camposanto, a kilkunastoletnia Carmina z naiwnością młodego dziewczęcia sądziła, że przystojny, uprzejmy syn papieża jest prawdziwym znawcą sztuki i bezinteresownym wielbicielem malarstwa... A jednak, gdy jej niewinność stała się już przeszłością, a suknie, obietnice pomocy w zakładaniu malarskiej szkoły i w karierze, gorące ramiona Cesara i zwykły, prowincjonalny rozsądek zranionej dziewczyny koiły łzy- paradoksalnie była wdzięczna Borgii. Za to, że pokazał jej, jaki naprawdę jest watykański świat, jak naiwne były jej marzenia i oczekiwania i jak silna musi być, by przetrwać. Nigdy nie zapomniała tej lekcji, z godnością pogodziła się z odejściem kochanka, nie żądała niczego, radziła sobie, nie oskarżała, nie pchała się, gdzie jej nie chciano, a poświęciła temu, co kochała - sztuce.

To, co ujrzała przez specjalne otwory w ścianie, wzbudziło tylko jej smutny uśmiech i może lekkie drgnienie zmysłów, pobudzonych widokiem. A potem zaczęła malować, najdziwniejsze zamówienie w swoim życiu, w półmroku ukrytego pokoju, jak milczący obserwator.

Rodrigo, Cesare i Giofre. Lukrecja, która weszła pod ramię z Marco Viscontim; Carmina przygryzła usta, szkicując umbrą sylwetki gości. Cóż, wydawał się w ogrodach kimś, kto raczej nie bywa na takich przyjęciach, widać pomyliła się co do mężczyzn po raz kolejny. Papież na honorowym miejscu. Naszkicowała jego błogosławiącą rękę.A potem zabawa zaczęła się rozkręcać i Carmina popatrując przez otwory, a potem wracając do płótna, szkicowała szybko. Tańczące nierządnice. Sancię Aragońską, spijającą słodycz z obnażonych piersi czarnowłosej dziwki, jej męża, ginącego między udami rozchichotanej panny. Kandelabry. Nagie kobiety na czworaka, wędrujące po sali. Kardynałów, Grimaniego i Farnese. Kondotierów, Orsiniego, samotnego don Michelotto. Żołnierzy i francuskich posłów. Muzykantów. Kopulującą parę na aksamitnym fotelu. Jakiegoś mężczyznę w brązowym kubraku, gdzieś przy służbie. Szkicowała szybko, nadawała chaosowi linie symetrii, wyznaczała proporcje stołów, kompozycje sylwetek. Kiedy zaczęła pokrywać szkic pierwszymi warstwami rozrobionej farby, zaglądała przez otwory w scianie rzadziej, skupiając się na pracy, ignorując okrzyki, śmiechy, kakofonię muzyki i brzęków kielichów, strąconych zydli i naczyń.
O dziwo, malując muśnięciami małego pędzelka różowość skóry nagich kobiet, karmazyn sukni Lukrecji, błyski kielichów, cienie i brązy, Carmina myślała o ojcu Dionisio. W małym kościółku pod Sieną, w jej rodzinnej wiosce San Pierro, siwiutki, chudy staruszek był miejscowym księdzem. Hodował kury, miał mały ogródek, skromną plebanię i własną piwniczkę na wino. Nabożeństwa odprawiał szczere i proste i naprawdę martwił się o zbawienie duszy jej ojca, który nie chciał chodzić do kościoła mimo błagań matki. Kiedy wyruszali do Rzymu, wcisnął Carminie w rękę małą sakiewkę i nakazał szeptem, by zamówiła mszę za swego ojca w dominikańskim kościółku ś. Marii sopra Minerva. Do dzisiaj wstydziła się tego, ale nie uczyniła tego nigdy. Zawartość sakiewki starczyła na wynajem mieszkania po odejściu od ojca i rozpoczęciu samodzielnego życia. Carmina też bowiem straciła swoją cichą, prostą wiarę, oglądając sceny, podobne dzisiejszej i słuchając pełnych hipokryzji kazań purpuratów...

Nagle drgnęła, robiąc plamę na płótnie. Ktoś krzyczał za ścianą i nie był to krzyk rozkoszy. Szybko rzuciła się do otworów, patrząc z niedowierzaniem na pandemonium na sali. Kurtyzany pędziły do drzwi na przed stołem leżało nagie ciało w kałuży szkarłatnej krwi, przy nim zaś stał de Corella z mieczem w dłoni... a obok Marco Visconti... popatrzyła na mężczyznę w brązowym kubraku, pędzącego ku drzwiom, to był ten, którego narysowała tuż przy służbie. Struchlała, z pędzlem w dłoni, z którego karmazynowa farba spływała na podłogę niby kropelki krwi, poczuła się zupełnie zagubiona...
 
__________________
Nie ma zmartwienia.
Maura jest offline  
Stary 26-03-2013, 18:31   #9
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
Dzisiaj wielki bal w Operze.
Sam Potężny Archikrator
Dał najwyższy protektorat,
Wszelka dziwka majtki pierze
I na kredyt kiecki bierze,
Na ulicach ścisk i zator,
Ustawili się żołnierze,
Blyszczą kaski kirasjerskie,
Błyszczą buty oficerskie,
Konie pienią się i rżą,
Ryczą auta, tłumy prą,
W kordegardzie wojska mrowie,
Wszędzie ostre pogotowie,
Niecierpliwe wina wrą,
U fryzjerów ludzie mdleją,
Czekający za koleją,
Dziwkom łydki słodko drżą.


Bal w operze, Julian Tuwim

Otrzymał polecenie stawienia się z księżną d’Aragon, lecz pojęcia nie miał, że zaproszenie na prywatne komnaty Cesare Borgii dotyczy również jego. Jednak papieżowi oraz księciu wodzowi naczelnemu się nie odmawia. Przeto wszedł oraz niemal otworzył usta zdziwiony. Tam był bal, tutaj zaś pohulanka, tam jaka taka powaga, tutaj zaś szaleństwo, tam elegancja względna, zaś tutaj przepych. Jedzenie też ewidentnie stanowiło przystawkę do tego, co planował Aleksander VI. Brakowało mięsiwa, za to wspaniałe wina: od tokaju do małmazji, od alikantu do reńskiego, od wonnej malagi do mocnego burgunda. Ponadto owoce oraz drobne słodkości. Wszystko lekkie, nie siadające na żołądku, jakby organizator owego wewnętrznego kręgu przewidział atrakcje, które wymagają od ucztujących bardziej sprawnego ciała, lub umysłu. Viscontiego dziwiło wszakże to, jakich gości zgromadził papież. Duchowni, wojskowi, rodzina, także posłowie. Osoby niezwykle różnej kondycji oraz profesji. Dlaczego akurat ci? Posłowie francuscy – oczywista sprawa. Nawet kilka oczywistych. Po pierwsze, Borgiowie chcieli ich zjednać, zaś poprzez nich ich potężnego suwerena. Po wtóre mogli liczyć, że podpici Francuzi powiedzą coś, czego nigdy nie rzekliby oficjalnie. Zresztą on także liczył. Wprawdzie nie mógł przypuszczać, że Visconti powrócą na księstwo Mediolanu, jednak zawsze istniała szansa na wyszarpanie jakiegoś tłustego kawałka. Grunt zwyczajnie, to wiedzieć, skąd wiatr wieje.

Właśnie dlatego podszedł do francuskiego poselstwa. Pierre de Graveson niewątpliwie był kimś, jako przedstawiciel króla Ludwika. Doskonale też o tym wiedział zadzierając do góry orlej postury nochal. Widać było, że średnio radzi sobie mówiąc po włosku, zaś jego twarda akcentacja przypomina bardziej szczekanie, niżeli śpiewną mowę italską. Dlatego odezwał się po francusku, co spotkało się ze zdziwieniem, ale zdecydowanie pozytywnym.
- Monsieur, je tiens a feliciter la victoire glorieuse du roi Louis – odezwał się z gratulacyjnym powitaniem. – Pozwoli pan, że się przedstawię, Marco Visconti w służbie Jego Świątobliwości.
- Zacna to służba, zaraz obok służby mojemu panu, Jego Królewskiej Mości Ludwikowi, jestem posłem pełnomocnym mojego pana. Pierre de Graveson, do usług, zaś gratulacje przyjmuje z całą życzliwością, jako przynależne Królowi Arcychrześcijańskiemu
– wymienił dawny tytuł władców Francji.
- Wszyscy niewątpliwie cieszą się z tego sukcesu – przyznał autentycznie zadowolony Marco, który nie miał nic przeciwko utarciu nosa dumnym Sforzom. – Czy mógłbyś panie przybliżyć, jak ułożyła się kampania? – spytał autentycznie ciekawy Marco.
Dyplomata ujął się pod boki, jak każda osoba, której ktoś dał szansę wypowiadania się na ulubiony temat.
- Modlitwa Jego Świątobliwości oraz geniusz mojego pana, mości Visconti. Mediolan został odzyskany przez króla Ludwika XII bez zbędnego przelewu krwi, co stanowi najoczywistszy dowód, że w oczach boskich jest prawowitym dziedzicem Księstwa Mediolańskiego – dodał mocno przypatrując się wnikliwie Viscontiemu.
- Radość wielka to – Marco udał, że nie rozumie spojrzenia dyplomaty.
- Dokładnie tak, jak pan mówi, bowiem po swym ojcu, Karolu Orleańskim, którego prawa do ziemi wywodzą się od jego matki, Walentyny Visconti, córki pierwszego diuka Milanu Gian Galeazzo Visconti'ego, Jego Królewska Mość mój pan jest spadkobiercą prawowitym. Jak sam pan widzi, władza Ludwika XII nad Mediolanem jest jedynie wypełnieniem spuścizny rodu, którego i pan jest członkiem - Francuz wdał się w dywagacje nad drzewem genealogicznym.
- Zapewne, zapewne – przyznał oględnie Marco doskonale wiedząc, że najoczywistszą przyczyną dziedziczenia Mediolanu, poniekąd zrozumiałą skądinąd, jest parędziesiąt tysięcy wojska, które przyprowadził ze sobą do Italii król Ludwik. – A co z dotychczasową władzą, księciem Il Moro? – nazwał władcę mediolańskiego znanym powszechnie przydomkiem, pochodzącym od jego nadzwyczaj smagłej cery.
-Ludovico Sforza został ujęty i przebywa w królewskiej niewoli, gdzie jego miejsce – uśmiechnął się zadowolony de Graveson, który rozpoczął tyradę na temat wspaniałości króla Francji. Przy tym wszystkim uczynił coś, co potwierdzało jego dyplomatyczne umiejętności: mówiąc wiele, nie powiedział nic kompletnie konkretnego. Ani słowem nie wspomniał na temat dalszych planów Ludwika XII, za to uczynił z pustosłowia prawdziwą sztukę. Marcowi nie udało się wycisnąć z niego więcej informacji. Możliwe zresztą, że sam poseł niczego nie wiedział, zaś gadanina pokrywał niewiedzę własną, co do królewskich decyzji. Jednak posiadał na tyle obycia, że uśmiechał się, przytakiwał, podejmował ton posła, wreszcie przyjaźnie sobie powiedzieli do widzenia, rozchodząc się do innych gości.

***

Uczta Borgiów trwała. Kardynałowie oraz biskupi zachowywali się właściwie na podobieństwo świeckich. Jedzenie, rozmowa, śmiechy wspierane życzliwym spojrzeniem papieża. Duchowni zaproszeni słynęli z bliskich relacji oraz wspierania papiestwa. Papież Aleksander VI bowiem, chociaż potężny, miał także mocnych przeciwników. Bez przerwy musiał lawirować między zwalczającymi się frakcjami kurii oraz arystokracji rzymskiej. Jego kombinacje dyplomatyczne godne dawnych Bizantyjczyków, dawały mu większą siłę, niżeli dowodzona przez Cesare dywizja. Bitna niewątpliwie oraz dobrze prowadzona, ale nie znów taka liczna, żeby podbić cały italski półwysep. Bogate rody włoskie oraz duchowieństwo wspierały Borgię, lecz za to również wymagały pewnej współpracy oraz przywilejów. Uczta organizowana przez księcia Walencji na jego komnatach, stanowiła swego rodzaju podkreślenie bliskości oraz spłatę papieskich zobowiązań. wobec nich.

Oprócz posłów oraz duchownych, swoja role mieli do odegrania także świeccy. Właściwie każda osoba, mająca cokolwiek wspólnego z polityką, wie bowiem, że do prawidłowego uprawiania sztuki dyplomacji oraz realizowania swoich zamiarów potrzebne są dwie rzeczy:
1. Po pierwsze idea, która wypełni entuzjazmem zwolenników, pociągnie za sobą neutralnych oraz sparaliżuje przeciwników.
2. Po drugie potrzebna jest grupa ludzi, która wypełni każdy rozkaz, nawet niekoniecznie przystający do głoszonej idei.
Doskonale spełniało rolę idei przewodniej chrześcijaństwo. Dla papieża, który może wierzył, ale średnio realizował, oględnie mówiąc, zasady owej wiary, była to broń stanowczo potężna. Potrafił użyć jej, kiedy potrzeba bez jakichkolwiek skrupułów. Łamał przykazania, posługiwał się przekupstwem, groził konsekwencjami kościelnymi, rzucał klątwy. Wszystko dla realizacji swoich wizji bardziej, niżeli dobra Kościoła. Bowiem chociaż Aleksander VI duchownym był złym, to jednak władcą bardzo wybitnym, wykorzystującym każdy dostępny oręż, czy to religijny, czy wojskowy.

Natomiast to drugie, czyli grupę bezwzględnych, bezideowych najemników, mieli spełniać kondotierzy pod dowództwem księcia Walencji. Vitellozzo Vitelli, Gian Paolo Baglioni, Paolo Orsini, Oliverotto da Fermo, sama śmietanka najemników. Pierwszy spośród nich większą część swoich bitew stoczył przeciwko wojskom papieskim. Pogodzony jednak z księciem Walencji obecnie służył Borgiom. Baglioni pochodził z Perugii, zaś da Fermo z prowincji Marche. Wszystko to byli wojownicy w różnym wieku, ale znani z przebiegłości, odwagi oraz skuteczności. Papież liczył na to, że związawszy ich ze sobą zdoła stworzyć gromadę wybitnych pomocników. Owa grupa wzbogacona takimi osobami, jak wierny Michelotto, lub potomkami wielkich rodów szukających okazji do powrotu na szczyty władzy, jak Orsini, czy Visconti, miała tworzyć pięść, kierowaną arcybystrym umysłem zdeprawowanego Aleksandra VI.

***

Burbon z młodym Rastakowskim
Serpentynę flaków wcina,
Na talerzu Donny Diany
Ryczy wół zamordowany,
Dżawachadze, prync gruziński,
Rwie zębami tyłek świński,
Szach Kaukazu, po butelce
Rumu cum spiritu wini,
Przez pomyłkę tknął widelcem
W cyc grafini Macabrini,

Ćwierciomirski z Podhajdańca
Sarni udziec wziął do tańca,
Esterhazy, w sztok zalany,
Zrobił z wędlin przekładańca
I na wszystkie strony pchany
Klaps go w talerz Donny Diany,
W ostry sos - więc ryk pijany,
Śmiech prezesów i Burbonów - -
A nad wszystkim - pułk garsonów
Fruwa zmotoryzowany.

Bal w operze
, Julian Tuwim

***

Papież jadł. Papież bawił się. Papież odczuwał potrzebę prawdziwej niewątpliwie rozrywki. Zresztą właściwie nie był wyjątkiem, wszak dosłownie niedawno kardynał Raffaele Riario polecił wybudować wspaniałe Palazzo Della Cancellaria za pieniądze uzyskane podczas jednej nocy uprawiania hazardu! Rzym dorównujący wielkością samej Florencji rozbudowywał się, ale też odwiedzany przez masy gości, potrzebował odpowiedniego zaplecza rozrywek seksualnych. Panie wykonujące najstarszą profesję świata miały się doskonale oraz uczciwie płaciły podatki od swego utargu. Najlepsze jednak spośród nich, wcale nie musiały szukać, czy żebrać o potencjalnego klienta. Miały wysokie stawki oraz wejścia do najlepszych rodów, także Borgiów. Dziwki, taką właśnie rozrywkę Aleksander VI lubił oraz taka oferował swoim gościom.

Brunetki, blondynki, ja wszystkie was dziewczynki … nawet czarnoskóre znalazły się w tej grupie tańczących. Przez chwilę Marco przypuszczał, że to jakiś żart, ale okazało się, że nie. Bal elity! Panowie piją, panie klaszczą, dziwki tańczą. Elity Rzymu oraz Francji. Bawmy się, hej. Jedzenie, śmiech i gołe dupy.

Och, wprawdzie Visconti nie był specjalnym prawiczkiem, co to na widok niewieściego sutka doznaje gwałtownych rumieńców, ale prostytutek nie trawił. Bynajmniej nie dla tego, że gardził najstarszą ową profesją. Raczej z ostrożności, chociaż akurat Marco miał przy okazji jakieś podstawy honoru oraz jakiej takiej przyzwoitości, przeciwnie do wielu innych kondotierów. Miał niegdyś znajomego Wenecjanina Severina, który uwielbiał wsadzać swój dyndający pomiędzy nogami miecz w każdą możliwą pochwę. Chętną, czy mniej chętną, to już mu było obojętne, chłop bowiem siłą wołu niemalże dysponował, zaś idąc wśród oddziału sobie podobnych zbrojnych, nie przejmował się jakimikolwiek protestami. Kiedy miał ochotę, zwyczajnie znajdował jakąś, czy to młodszą, czy starszą, przykładał sztylet do szyi, później zaś zabawiał się zwyczajem najemników. Owszem, bywało niekiedy, że jakiś nachalny mąż, który bronił swej żony, dostał przy okazji przez czerep, jakaś inna wolała zaś gardło sobie podciąć, niż oddać się, ale ogólnie jako tako wszystko działało. Przynajmniej właściwie do momentu, kiedy wychędożył jakąś toskańską mieszczkę podczas postoju. Mniejsza szczegóły, niemniej, napuchnięte niby owoce melona jaja, pokryte ranami, poczerwieniałe, nieodłącznie świadczyły, że zaraził się francuską chorobą. Ohyda, straszliwa, ponura, jakby specjalnie uderzająca tam, gdzie mogło Severina najmocniej zaboleć. Kompani targali go jakiś czas ze sobą, aż wreszcie zostawili gdzieś przy umbryjskim klasztorze oddając pod opiekę mnichów. Franca, wyciskająca jedyne ropę z napuchniętej męskości, jeszcze gęstszą oraz jeszcze bledszą niżeli nasienie męskie. Uff, dosyć, cokolwiek powiedzieć, Marco nie planował sprawienia sobie dobrowolnie takiego właśnie losu. Brr właściwie dreszcz przechodził go po karku na samą syfilityczną myśl.

***

Jednak panienki lekkich obyczajów kusiły. Oraz niektóre naprawdę były nawet ładne. Oraz czyste! Pląsały na stołach przed gośćmi, wedle rytmu muzyki, zaś śmiech dostojnych panów oraz czcigodnych pań towarzyszył owym tanecznym figurom. Na stole, pomiędzy krzesłami, przy ławach. Wirujące spódnice, falujące, poruszające się wedle rytmu podskoków piersi, wymalowane twarze. Hej, szaleństwo, hej, muzyka, hej pląsy, chichoty oraz muzyka tworzące istną kakofonię. Festiwal światło dźwięk.

Kasztany! Pomysł papieża. Dziwki niczym świnie pełzające po ziemię oraz szukające trufli, które podczas uczty zastąpiono kasztanami. Gole, zakurzona, wciskające się pod każdą ławę, pod stół, krzesła, rzucające się pomiędzy nogi.
- Merda – mruknął Marco pod nosem cicho robiąc dobrą oficjalnie minę do złej gry - gdzie ja wdepnąłem?
Jednak inni bawili się fantastycznie.
- Ej ty! Dawaj mała, tam masz, pod ławą – rozbawiony Sonieri wskazał leżąca kupę kasztanów.
- Dwa dublony na rudą! – wrzasnął brodaty kondotier na swoją faworytkę, kiedy biskup Rzymu ogłosił nowe zawody.
- Przyjmuję! – odkrzyknął ktoś. – Na ta cycatą czarnulkę. Ej ty, dukat dla ciebie, jak się sprężysz – dodał jej dopingu powodując, że piersiasta dziwka niemal rzuciła się szorując obliczem o podłogę. Niemal zżerała owe kasztany wypluwając potem do podsuwanego kosza. Wypinanie gołego tyłka oraz ukazywanie reszty obfitych wdzięków było stanowczo owej kobiecie obojętne. Jako przodownica swojego zawodu, przepuściła pomiędzy nogami pewnie niejeden batalion wojska i gdzieś miała pożądliwe spojrzenia zebranej arystokracji. Także inni zaczęli się zakładać. Dziewczyny przyspieszyły. Szlacheckie zakłady oznaczały pieniądz, także dla nich.
- Szybciej żesz suko! – wściekł się któryś ze stawiających na szczupłą, nastoletnią brunetkę mającą wyraźne znamię na barku. Widać uznał, że nie dosyć się stara i podchodząc do niej dał jej kopniaka w wypięty tyłek.
- Augh – może nawet nie było tak silne owo uderzenie nogą, ale zaskakujące. Pchnięta siłą ciosu dziewczyna odruchowo spięła się, - Ughhh – połykając wzięty co dopiero do ust kasztan, szczęśliwie niezbyt duży.
- Zbierać masz, nie żreć, szybciej, bo … - pogroził jej pięścią, kiedy młodziutka prostytutka zaczerwieniona ze strachu dała nura pod stół.

Straszliwe zamieszanie.
- Ha, mam cię! – głośno rozległ się krzyk rozbawionego Paolo Orsiniego, któremu pełzająca obok prostytutka wylała na spodnie kielich wina. Wyglądał obecnie, jakby się posikał.
- Ha! Nieźle mości panie, wiwat za naszego małolata – usiłowała krząknąć siedząca obok baronowa Matylda Sonieri, ale niespodziewanie, którąś z panienek przystawiła się do niej. Jednak widocznie się nie spodobała, jednak wkrótce znalazła się kolejna. Jędrna brunetka wyglądająca na szwarną, wiejską dziewuchę. Czcigodne baronostwo całkowicie zgodnie podzieliło się jej piersiami. Pan lewą, pani prawą, zaś Orsini obok, dopingowany przez dwóch kompanów niższego stopnia podniósł swoją dziewkę, chwycił za rękę oraz wykręcił przygniatając twarzą do stołu tak, że wpadła licem na jabłkową marmoladę.
- Auuu … ghh! – wrzasnęła dziewka zaskoczona, dławiąc się trochę owocowa mazią, w której miała wymazana twarz i długie czarne włosy.
- To za moje brudne spodnie – parsknął Orsini unosząc dłoń do solidnego klapsa.
- Ogh … boli, aaa! – rzeczywiście krzyknęła boleśnie odruchowo napinając mięśnie, kiedy żołnierskie łapsko trzasnęło ją po pupie zostawiając czerwony, piekący ślad.
- Jeszcze jeden! – wydarł się ktoś, ale Orsini nie miał ochoty zwlekać. Szybko popuścił pasa osuwając spodnie. Dziewka chyba zresztą też wolała, żeby ktoś używał sobie wedle znanego sposobu, niż dawał jej lanie.
- Ach … uff, panie, nie tak szybko, masz takiego dużego … - jęknęła, zapewne znaną sobie metodą, odsuwając wolną ręką wypełniony resztkami marmolady półmisek. Podstawa niewątpliwie to wygodne, wypracowane doświadczeniem, ułożenie, myślała pewnie dziewka, gdyż później nawet uśmiechnęła się, ruszając jedynie pupą oraz sztucznie trochę pojękując, wedle prawideł wszelkich swojej rozrywkowej profesji. Zaś piekący zadek? Trzeba wytrzymać, pewnie nie pierwszy raz oraz nie ostatni jeszcze.

***

Przy drugim krańcu stołu wcale nie było lepiej. Córy Rzymu, jak nazwał dziewczyny papież, choć właściwsze byłoby: Córy Koryntu, szalały, tańczyły, zaczepiając gości oraz służących. Póki co, Marco potrafił się jeszcze uchronić. Kiedy jedna blondyna, obdarzona parą melonów zapewne, zamiast normalnego biustu, usiłowała mu skoczyć na kolana, po prostu przesunął się tak, że wylądowała u zachwyconego zresztą sytuacją jakiegoś biskupa. Na inną zaś spojrzał tak wściekle, że kobiecie lubieżny usmeich zastygł w pół słowa. Widać jednak spotkał absolutną profesjonalistkę. Dziewczyna zrozumiała przekaz oraz obrała sobie na powrót za cel kasztany.

Takie mijanki nie mogły jednak trwać cały czas. Jeszcze papież mógł się obrazić, czy co. Jednak stanowczo nie interesowały go takie gry. Szlag trafił! Czyż jedna naga niewiasta nie wygląda wiele bardziej ponętnie, niż jednocześnie kilkadziesiąt podrygujących, niczym popychany morską bryzą strach do odpędzania wróbli? Według niego, stanowczo właśnie tak. Jakimś sposobem znowu stanęła mu we wspomnieniach poznana wcześniej panna di Betto. Pewnie dawno już pojechała do domu, ułożyć się oraz wypocząć po przyjęciu … uśmiechnął się.
- A ty co, nie bawisz się? – usłyszał nagle głos Paolo Orsiniego, który skończył nieco wcześniej używać sobie na przyciśniętej do stołu dziewczynie. Podszedł właśnie dopinając spodnie oraz ściągając pas.
- Nie, czemu brachu, wypiłem trochę, ech … - Pizańczyk chciał się wydać bardziej nietrzeźwym, niż w rzeczywistości. Uśmiechnął się głupio, co akurat umiał odegrać całkiem gracko.
- Buuuch, haha, dałeś ciała. Nie chlap sobie tyle na przyjęciach papieskich. Wino jest dobre, ale kiedy go zbyt wiele, nie zaspokoisz dziewki – widać było, że Orsini jest wyjątkowo rozradowany. Widać faktycznie potrzebował rozładowania napięcia pomiędzy swoimi nogami. Dlatego rzucił dobrą radę naprawdę życzliwym tonem, dokładnie takim, jaki przybiera mentor pomagając swojemu niedoświadczonemu uczniowi.
- Taaa wiesz Paolo, rzeczywiście nieco za dużo, ale normalnie nie było okazji. Wiesz, tam, podczas kampanii, głównie mieliśmy szczyny kwaśne.
- Hehe, tutaj jest Rzym, brachu, kompletnie inne uczty oraz inne panienki. Chcesz się też założyć? Wedle mnie ta mająca pieprzyk na dupie będzie


Orsini pomrukiwał coś jeszcze pod nosem, ale Marco go nie słuchał. Od jakiegoś czasu wpatrywał się w ową koszmarną z jednej strony, zaś jednak z drugiej arcywesołą scenę, jakby spodziewając się czegoś. Co prawda myślał raczej, że ktoś się nagle durnie potknie, przewróci stół, zaś pijany kondotier w wywalonym fiutem skoczy na biskupa, biorąc go za jakąś lalę. Nie sprawdziło się. Ale wyostrzone zmysły zareagowały. Zbliżająca się do papieża dziwka. Rozbity dzban, uśmiech swawolnego papieża, który zdołał gwałtownie odsunąć się ratując szaty od poplamienia. Nagłe uniesienie dłoni trzymającej widelec, błysk przerażonego oka Borgii oraz dzban, który wyfrunął z ręki Vicontiego. Nawet nie myślał, co robi. Złapał cokolwiek, prawdopodobnie, gdyby był to talerz wypełniony jajami, rzuciłby tak samo choć pewnie nietrafnie.

Wszystko spowolniło. Ruch wzniesionej ręki, która usiłowała ugodzić papieża, lot wypełnionego winem, glinianego dzbanka, zadawany cios oraz uderzenie, które zwaliło nierządnicę ze stołu przerywając zamach. Wolno, bardzo wolno … Błysk! Gwałtownie wszystko przyśpieszyło. Upadek kobiety, która pomimo zamroczenia próbowała się zerwać, krzyk papieża oraz błysk oręża Michelotta, ratującego swojego suwerena.

Moment trwała cisza, jakby widzowie tej sceny nie rozumieli, co się stało. Aż nagle wybuchnął wściekły ryk, chaos, zamieszanie!
- Porca miseria!
- Fica!
- Putain!
- Merde!
- Schiffo!

Krzyki, przekleństwa włoskie oraz francuskie przecięły powietrze komnaty. Sparaliżowany strachem tłum, groźniejszy niżeli wściekły bawół. Uciekające dziewki, lądujący się pod stół baron.
- Aaa … ughhh, och … - straszny okrzyk uciekającej dziewczyny, która stanęła na turlający się po podłodze kasztan. Nagle niespodziewany ból nogi oraz śliźnięcie … - Aaa! – jęk potężny, kiedy poleciała na kamienną podłogę uderzając o nią boleśnie tyłkiem. Wpadły na nią jakieś jeszcze inne. Kompletne zamieszanie.
- Och, nie …
- Nic …
- Panie
… - zawodziły, krzyczały, lecz nade wszystko chciały uciec jak najdalej od tej potwornej Sali.
- Bronić Jego Świątobliwości! – ryknął Marco wyskakując na stół. Któż wie bowiem, czy kobieta planująca uwidelcowanie papieża nie miała wspólników – Zamknijcie te pieprzone drzwi! Nie wypuszczać – ryknął do służących oraz kilku niższych rangą wojskowych. – Pilnować je, może coś wiedzą. Paolo – szybko rzucił do Orsiniego, który dopiero się opanował – ściągaj swoich ludzi, niech obstawią wyjścia, łap kogokolwiek. Jeśli ktokolwiek z nią współpracował, może jeszcze nie uciekł – rzucił rozkazy dotyczące samych podstaw. Liczył jednak, że resztę poleceń wyda albo Jego Świątobliwość, któremu widocznie nic się nie stało, albo przynajmniej jego nieodrodny synalek.
 

Ostatnio edytowane przez Kelly : 27-03-2013 o 11:55.
Kelly jest offline  
Stary 02-04-2013, 20:04   #10
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
Po wydaniu poleceń, Marco skoczył sam do drzwi, pilnować wyjścia, tym bardziej, ze niewątpliwie Michelotto stanowił nadzwyczaj dobrą ochronę osobistą. Planował początkowo sam ruszyć za ewentualnymi uciekinierami, ale mówiąc szczerze przypuszczał, że Paolo Orsini zna teren wiele lepiej od niego. Jakby nie było bowiem, dla Viscontiego była to pierwsza taka uczta oraz pierwsza obszerniejsza wizyta na papieskich komnatach. Dlatego właśnie rzucił mu owe polecenie wiedząc, że rzymski kondotier będzie wiele sprawniejszy od niego. Zaś właśnie przy tej akcji, liczyła się szybkość oraz nadzieja, że uda się schwytać wszystkich ewentualnych wspólników, jeśli tacy byli. Jednakże nie chciał się pakować w buty dowodzących papieża lub księcia Walencji, gdyż znając ich reputację mogli wcale nie wyrazić takiego wielkiego zadowolenia. To, co było potrzebne, zrobił, zaś dalsze rozkazy należały do wyższych rangą.

Zamykanie tymczasem sali wcale nie szło sprawnie - pijani żołnierze, nie mniej pijani dowódcy i przerażona służba nie wykazywali się ani nadmierną koordynacją, ani należytą kompetencją. Nim zdołali dopchać się do drzwi i zablokować wyjścia, kilka jeśli nie kilkanaście osób zdołało już uciec. Pozostawało liczyć na to, że Giulio Orsini lepiej pilnuje pałacu, niż cała reszta kondotierów jednego pokoju.

***


Zamach wyrwał towarzystwo całe z dobrej, acz mało cnotliwej zabawy. Roberto nie zdołał się jeszcze dość upić, by nie orientować w wydarzeniach. Bo i też sytuacja sprzyjała chłonięciu wrażeń odmiennej natury. Atak nieszczęsnej ladacznicy, niczym miecz przeciął nastrój dobrej zabawy pozostawiając po sobie popłoch. Tavani ruszył w kierunku papieża, głównie by po drodze przyjrzeć dziewce, która chciała go życia pozbawić. Nie żeby się temu nie dziwił, Borgia jako głowa kościoła był marny.

Ale zabójca winien znać swe rzemiosła, a owa głupia dziewucha najwyraźniej go nie znała.

Wenecjanin nie przeszkadzał żołnierzom papieskim w robocie. Nie zwiększał chaosu wykrzykując dodatkowe rozkazy. Najpierw ladacznica, może jeszcze przytomna. Może coś powie zanim upływ krwi ją uśmierci.

Ratować jej Roberto nie miał zamiaru. Lepiej by umarła tutaj, niż w katowni torturowana aż do śmierci.

Potem zobaczyć, czy papieżowi nica aby się nie stało. Wszak w interesie Wenecji było, by Hiszpan jeszcze posiedział na tronie biskupa Rzymu. Przynajmniej na razie...

***


Rzecz jasna kondotierzy bawili się tutaj, nie zaś pilnowali kogokolwiek. Toteż trudno było winić za to co się stało gromadę przesączonych alkoholem wojaków. Kobieta pewnie już przeniosła się na łono swoich przodkiń. Jakby nie było, po takim ciosie Michelotta musiała się już chyba wykrwawić, ewentualnie były to jakieś jeszcze podrygi. Zdawał sobie sprawę z ogłupienia służby, która przestraszona usiłowała wciskać się gdzieś do mysich nor prędzej, niżeli słuchać rozkazów. Marco miał nadzieję, że wysłany na zewnątrz Paolo Orsini poinformuje kuzyna Giulio, żeby zablokował wyjścia oraz spróbował połapać wszystkich uciekinierów. Tak czy siak, nawet jeśli ktoś ucieknie pewnie będzie widziany. Grunt to dokładnie sprawdzić. Póki co, zrobić jednak wiele nie mógł. Ci co zdołali zwiać, dali dyla, zaś pechowcy, którym się nie udało, byli jako tako pilnowani. Pozostawało podejść do papieża oraz sprawdzić sytuacje, tudzież pozyskać może jakieś frukty niespodziewanego wydarzenia. Co ciekawe, podobny pomysł chyba przyświecał posłowi Wenecji. Nie byli dotychczas sobie przedstawieni, ale uznał, że może będzie okazja. Każda znajomość mogła się przydać, każda współpraca mogła się opłacić. Głupio jednak było czynić sobie wzajemne honory stojąc właściwie przed papieżem. Skłonił się prawdziwie dworsko oraz dystyngowanie, dokładnie, jak gdyby nie zauważając całego wielkiego chaosu. Tonacja głosowa również bardziej przypominała taką salonową oraz mogła działać uspokajająco.
- Cieszymy się, że Wasza Świątobliwość uniknęła straszliwego niebezpieczeństwa - cóż, podobno Borgiowie robili tak samo ze swoimi przeciwnikami. Marco przypuszczał więc, że ktoś próbował odpłacić im pięknym za nadobne. Musiał jednak przeciwnik Borgiów odnaleźć jakąś zdesperowaną kobietę, której niezbyt zależało już na czymkolwiek chyba, bowiem nie mogła mieć nadziei raczej, że po udanym ataku wyszłaby cało. Ktoś dał desperatce szansę pomsty, na której jej bardziej zależało niż na sobie. Oprócz powyższego, ktoś te kobiety wybrał. Czy ta również była wynajęta, czy raczej wcisnęła się pomiędzy prostytutki, gdzie przecież dokumentów nie żądają, zaś każdy zajmuje się swoimi sprawami? Ciekawe było również, kto jej pomagał, bowiem trudno było uwierzyć, że działała samodzielnie. Jednak nawet to nie było pewne, bowiem mało to szaleńców targało się gwałtownie na wybitnych dostojników.
-Tylko dzięki temu, że Bóg prowadził twą rękę synu - odparł papież, dość szybko dochodząc do siebie. Na pewno szybciej, niż wstrząśnięte Lukrecja i Sancia, które uspokajał Cesare.

Niedoszła morderczyni zaś wykrwawiała się na podłodze, pozostawiona samej sobie. Rzęziła jedynie coś z bólu i szoku, choć nie miało prawa trwać to zbyt długo.
- Czy można coś jeszcze z nią zrobić? Może wyznałaby, dlaczego, jeśli to jeszcze możliwe - spojrzał wątpiąco Marco. Niespecjalnie znał się na tym. - Mogę spróbować przewiązać jej jeszcze rękę, żeby powstrzymać krwawienie, chociaż niespecjalnie się na tym znam - przystąpił do działania. Morze jakiś medyk, lub duchowny potrafiliby jeszcze wydobyć od niej cokolwiek. Wsłuchiwał się jednak, czy kobieta nie powie jakiegokolwiek imienia lub czegokolwiek.

Jednak książę Walencji zareagował.
-Michelotto, dobijże wreszcie tę kurwę - Cesare wywarczał rozkaz. Wierny przyboczny nie kwestionował słów swego pana i jego ostrze uniosło się w górę po raz drugi.
-Nie, błagam. Nie - dziwka zdołał jeszcze wydobyć z siebie ostatnie, podszyte przerażeniem słowa, nim żelazo zagłębiło się w jej piersiach.
-Jeśli którykolwiek z moich gości wie coś o wydarzeniu, którego właśnie byliśmy świadkami, może być pewny, że dotrę do prawdy. A ci, którzy prawdziwie są przyjaciółmi moimi i Ojca Świętego, niechaj wiedzą, że okazaną nam pomoc otrzymają nagrodę - mówiąc te ostatnie słowa Cesare spojrzał w kierunku Marco.

Roberto przyglądał się śmierci ladacznicy z obojętnością. Biedna kobieta nie wiedziała, że owa szybka śmierć była dla niej wybawieniem. Przesłuchanie i tak nie byłoby przyjemne, a życie jej zakończyłoby się kaźnią. Cesare wyświadczył biednej dziwce przysługę swym rozkazem.

Szkoda tylko, że Tavaniemu nie udało się podsłuchać niczego ciekawego.

***


Słowa księcia Walencji brzmiały nadzwyczaj dwuznacznie. Najłatwiejszym sposobem dojścia do prawdy było przesłuchanie owej kobiety. Cesare zrezygnował z tego, jakby specjalnie chciał ja uciszyć. Ale dlaczego? Przecież widział to papież oraz inni. Niewątpliwie pomyśleliby to co Marco, że Cesare maczał swoje paluchy przy zamachu. Jednak właściwie papież stanowił oparcie przede wszystkim dla niego. Syn nie miał jakiegokolwiek interesu, żeby zabić ojca. Chyba, że cały zamach był zaplanowany oraz miał się z definicji nie udać. Borgiowie potrafili robić takie intrygi, chociaż na to nie wyglądało. Być może więc książę Walencji na moment stracił rozsądek albo uważał, że bez względu na wszystko odnajdzie sprawców, lub tych, których zechce wrobić. Jednak Cesare nie był naiwny, możliwe więc, ze miał już jakieś mocne poszlaki oraz nie potrzebował tamtej kobiety.
- Chyba nie ma co już opatrywać - przyznał Marco wstając oraz kłaniając się niby wdzięcznie księciu Walencji wspominającemu nagrodę. - Czy Wasza Świątobliwość pragnie udać się do swych komnat? - spytał papieża. - Strażnik honorowy do usług, cokolwiek rozkażesz.
-Nasza papieska mość nie będzie uciekać przed atakiem dziwek – obruszył się Aleksander, ale w sukurs Marco przyszedł Valentino.
-Ojcze, reszta tego wieczora należeć już będzie do straży i komendantów, nie ma powodu byś na cokolwiek się narażał. Ręczę za Viscontiego, dopilnuje byś był bezpieczny – Cesare wypowiedział te słowa spokojnym, miękkim tonem, ale była to jedyna rzecz, która odróżniała je od rozkazu. Jeśli ktoś zwracał uwagę na takie rzeczy. -Weź ze sobą dwójkę ludzi i wszystkiego dopilnuj – nakazał Marco i przyglądał się, jak opuszczają salę.

(...)

Marco wyszedł na zewnątrz. Bycie żołnierzem oznacza także wykonywanie rozkazów, nawet jeśli ma się jakieś wątpliwości do wcześniejszych decyzji wodza. Oznacza także siedzenie cicho nawet wtedy, kiedy chciałoby się odezwać. Doskonale pojmował to Visconti, dla którego wyrazem najczystszego zaufania ze strony księcia Walencji było powierzenie mu ochrony papieża. Przy takiej niepewnej sytuacji, Cesare powinien skorzystać wyłącznie ze służby osób pewnych. Cieszyło go to, że był za taką osobę uznany. Odpowiedzialność niemała, lecz potencjalne możliwości równie znaczące, biorąc pod uwagę pozycję Borgiów.

***


Grube, dębowe drzwi oddzielały jaki taki spokój komnaty od potwornego burdelu. Na korytarzach panował chaos, który tylko teoretycznie wydawał się kontrolowany. Knechci, gwardziści, żołnierze biegali jak szaleni szukając wszystkiego oraz niczego. Kilku stało robiąc marsowe miny, inni jeszcze udawali, że czegoś pilnują. Także dwóch lancknechtów, należących do oddziałów księcia Walencji. Poznał ich Visconti podczas kampanii na terenach Emilii-Romanii. Starzy oraz doświadczeni żołnierze. Wiedzieli doskonale, jak markować swoją robotę. Stali oraz udawali zajętych odstraszając wszystkich groźna miną. Tyle jednak, że Marco także znał tą sympatyczna sztukę.




Uśmiechnął się.
- Carmino, Palatio, do mnie – wydał im komendę. – W imieniu Jego Świątobliwości – dodał widząc, że wojak chce cos powiedzieć.
- Panie, otrzymaliśmy od pana Paolo Orsiniego … - wąsaty Giorgio Palatio próbował się jeszcze wymigać, nie wiedząc, co im poleci. Bowiem lepiej przecież chwile poudawać, później natomiast pójść przespać się gdzieś ze słodkim kubkiem wina, niżeli wykonywać oficerskie dyrektywy.
- Dość – przerwał mu Visconti. – Gorgio Palatio, ty oraz Luccio Carmino wedle rozkazu Jego Świątobliwości oraz księcia Walencji jesteście na tą noc odkomenderowani do osobistej ochrony papieskiej.
- Papieskiej? Wedle rozkazu – mruknęli średnio chętnie, ale rangi wydających rozkaz podziałały. Chyba uznali, że nie ma co się stawiać się oficerowi, który powoływał się na papieża oraz wodza naczelnego.
- Doskonale – mruknął Visconti. – Idziecie przodem, zabezpieczacie teren. Jeśli ktokolwiek sprawi jakiekolwiek niebezpieczne wrażenie, macie prawo walić ile wlezie.

Później odwrócił się odsłaniając prowadzona przez siebie osobę.
- Wasza Świątobliwość. Zapraszam. Carmino oraz Palatio to dzielni żołnierze. Będą tarczą Waszej Świątobliwości – specjalnie wymienił ich nazwiska chcąc zdopingować ich do wyjątkowej czujności. Tym bardziej więc dwóch żołnierzy wyprężyło się. Byli przerażeni, kogo mają eskortować podczas takiego zamieszania, ale opanowali się widząc dobrotliwy wzrok papieski.
- Ufam wam panowie. Prowadźcie – powiedział ojcowskim tonem, który miał równie dobrze opanowany, jak twardy, którym wydawał polecenia.

Jednakże pewnie ku radości wszystkich sama droga do sypialni papieskiej okazała się prosta. Nie było żadnych problemów, zaś szukający ewentualnych uciekinierów żołnierze schodzili z drogi niewielkiej obstawie prowadzącej najdostojniejszego papieża.
- Wasza Świątobliwość pozwoli, że wejdę pierwszy – powiedział Visconti polecając papieskiemu kamerdynerowi otworzyć drzwi. Sługa czekający przy komnacie papieskiej dzierżył klucz. Wypytany przez Viscontiego stwierdził, że nikogo specjalnego nie widział ani nie słyszał, zaś stał tutaj od dłuższego czasu, tak, jak przebiegała jego zmiana.

Przeszukany dokładnie pokój okazał się pusty. Papież nawet jeśli miałby ochotę się położyć, zdawał sobie sprawę, co się stało. Pewnie stanowczo nie miał ochoty na kolejną prostytutkę dzierżącą widelec. Toteż ucieszył się stanowczo, że wszystko wydało się spokojne. Marco rozstawił straże, zaś kamerdyner zajął się rozbieraniem papieża do snu. Jednak stanowczo nie należało tracić czujności.



przy udziale Zapatashury oraz Abishaia
 
Kelly jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 16:52.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172