Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 11-01-2009, 07:45   #1
Banned
 
Reputacja: 1 Arango jest na bardzo dobrej drodzeArango jest na bardzo dobrej drodzeArango jest na bardzo dobrej drodzeArango jest na bardzo dobrej drodzeArango jest na bardzo dobrej drodzeArango jest na bardzo dobrej drodzeArango jest na bardzo dobrej drodzeArango jest na bardzo dobrej drodzeArango jest na bardzo dobrej drodze
Mulele maj operacja "Congo"

Wioska rybaków ok 400 km od Leopoldville 18 XI 1964 ranek

Promienie słońca odbijały się od wód Rzeki raniąc oczy wpatrujących się w czarny stateczek. Osłaniali je więc dłońmi starając się zobaczyć szczegóły.
Mały okręt manewrował to pod prąd, to znów z nim, aż w końcu rzucił kotwicę przy świeżo odbudowanym przed wczorajszymi łowami pomostem.

Jego załoga składała się oprócz "marynarskiej braci" również z "desantu" grupy wymęczonych mężczyzn i kobiet wraz z kilkoma małymi Murzyniątkami.




- Tacy sami frajerzy jak my - rzucił Paddy Kitowi.
-
I frajerki - odpowiedział ten drugi wskazując głową na dwie całkiem ładne, ale nieco zwichrzone i obdarte kobiety na pokładzie.

Załoga krzątała się na pokładzie przygotowując do wyładunku pasażerów. Pierwszy z pokładu zszedł oficer i stanąwszy przed sierżantami przedstawił się.
- Kapitan Clement dowódca patrolowca "Pegasus" - widząc spojrzenie mężczyzn skierowane na przybyszy dorzucił - Zabraliśmy ze sobą po drodze, a właściwie uratowali rozbitków z DC-3 lecących do SURCOUFu i jakąś misjonarkę z dziećmi. Stoczyli ciężki bój z oddziałem Simba i stracili kilku ludzi.
- Sierżanci O'Connor i Padawsky z grupy specjalnej -
Irlandczyk udokumentował swe słowa papierami wyciągniętymi z kieszeni bluzy.

- Mieliśmy rozpoznać dlaczego mieszkańcy nie wypływają na połowy. Brak ryb jest dotkliwy dla ludności Leoville. Na miejscu okazało się, ze wmieszał się w to oddział Simba. Zlikwidowaliśmy nieprzyjaciela, ale straciliśmy oficera, brata tej oto pani - wskazał dyskretnie na zbliżających się Simone i Tima.

-
To panna Simone von Strachwitz lekarka z naszych służb medycznych i pan Python znawca tych terenów przewodnik i myśliwy.
- Gdzie Narinda ? -
rzucił półgłosem jeden z sierżantów.Clement zasalutował.

Grupa "desantu" zeszła z pokładu zbliżając się do stojących. Ostre, ściągnięte rysy, nie do końca przytomne oczy, bandaże i wżery z sadzy, których nie do końca dały się usunąć świadczyły o przebytych przejściach.

- Porucznik de Werwe, siły lotnicze Katangi, kapralowie Halder i da Silva, pani Bielanska - z trudem wymówił nazwisko - i doktor Torecci.
Ponieważ jak widzę panowie i oczywiście panie -
poprawił się szybko - maja przydział do 12 batalionu muszę skontaktować się z dowództwem. Panów - tu zwrócił się do sierżantów - poproszę o raport powiedzmy za... trzy kwadranse. - zakończył Clement.

Nowi znajomi przypatrywali się sobie w milczeniu. I jedni i drudzy domyślali się , że te kilka ostatnich dni były ciężkie.Co może sobie powiedzieć grupka białych wrzuconych w sam środek afrykańskiego piekła ? Podzielić się wiadomościami o najbliższych których stracili ? Zaginionych przyjaciołach ?

Jakby na przekór gwar wokół nasilał się z każdą chwilą. Chmary dzieci pobiegły przypatrzyć się Pegasusowi plątając się pod nogami marynarzy wyładowywujących to co zostało z ekwipunku obrońców misji i skromne zapasy załogi. Kobiety wyciągały ukryte dotąd tkane maty, wynosiły na handel zakopane dotąd tykwy z musującym napojem z prosa elebet'i przypominającym piwo. Mężczyźni chwalili się największymi złowionymi rybami i odwagą w czasie nocnego połowu.

Zresztą cała wioska z tak charakterystyczna dla plemion Afryki łatwością przejścia od żałoby i smutku do radości wręcz zaczynała tętnić życiem. Zabici przez Simba, porwani wcześniej przez ludzi-krokodyli, to już przeszłość. Teraźniejszość, to przybycie holownika, możliwość handlu i łowienia pod ochrona kongijskiej armii.

Życie w Afryce znów brało górę nad śmiercią.

------
 

Ostatnio edytowane przez Arango : 11-01-2009 o 15:11.
Arango jest offline  
Stary 11-01-2009, 15:30   #2
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Nocną wyprawę można by uznać za uwieńczoną częściowym powodzeniem.
Co ogólnie i tak oznaczało klapę.
Z tego, że na dno poszło paru ludzi-krokodyli, natomiast pani doktor - nie, nie wynikało nic. To było ważne dla nich, natomiast prawie nie zmieniało sytuacji rybaków. Trudno było się spodziewać, że w tym rejonie grasowały sobie tylko cztery potwory. Czy zatem rybacy, których wprost paraliżował widok ludzi-krokodyli, znajdą w sobie tyle odwagi, by teraz, gdy wiedzą, co im grozi, stanąć do walki?
Z tego, że zdecydowali się wypłynąć na kolejny połów, nic nie wynikało. Kolejnej nocy, gdy następny rybak zginie, gdy za plecami nie będzie białych najemników, mogą nie zechcieć.
W każdym razie czegoś się dowiedzieli.
Najciekawsze było, co na ich raport powie major Morcinek... Pewnie, że jego ludzie się nieźle popili...


Nie doszedłszy do żadnych rozsądnych wniosków poszedł spać...

Nawoływanie stojącego na nadbrzeżu rybaka wyrwało Kita z krótkiego snu. Słów zrozumieć nie mógł, ale po paru sekundach do głosu człowieka dołączył się nowy dźwięk.

"Statek?"

W parę chwil Kit znalazł się na pomoście.
Daleko, bardzo daleko, zza zakrętu rzeki, wyłaniał się niezbyt wielki stateczek...

- Simba to raczej nie są - skonstatował Kit, przewieszając przez ramię broń. Wrócił do chaty, by spokojnie przygotować się na przybycie niespodziewanej odsieczy. Na przykład ogolić się.



Na pokładzie holownika "Pegasus" oprócz marynarzy tłoczyło się jeszcze kilkanaście osób, w tym kilkoro białych.

- Tacy sami frajerzy jak my - rzucił półgłosem Paddy.

- I frajerki - odpowiedział równie cicho Kit, do którego skierowane były te słowa.
Przez moment wpatrywał się w jakby znajome twarze.

- Znam paru z nich... - powiedział cicho, tak by tylko Paddy go słyszał. - Miałem lecieć z nimi "Dakotą". Tamta blondynka mnie zastąpiła... Ale było ich więcej... Skoro są tutaj, to najwyraźniej ten porucznik nie był tak dobry, jak sądził... - uśmiechnął się krzywo.

Odkładając na później zagadkę "Dakoty" odwrócił się w stronę schodzącego z pokładu dowódcy "Pegasusa". Gdy Patrick przedstawiał wszystkich uczestników misji Kit odwrócił się w stronę nadchodzącej dwójki i spytał półgłosem:

- A gdzie Narinda?

Czyżby Africia nie była ciekawa, kogo dobry los, czy też pech, przygnał do wioski?

Potem zwrócił się do Clementa, który właśnie skończył mówić:

- Witam, kapitanie. Dokąd pan płynie, jeśli wolno wiedzieć?

- Płyniemy do Czterdziestego kilometra. Naszym zadaniem jest patrolowanie i utrudnianie przepraw oddziałom Simba - dodał Clement, odpowiadając na niezadane pytanie.

- A - zaczął Kit, spoglądając w stroną, skąd przypłynął "Pegasus" - nie widział pan czasem "Katangi"? Przywiozła nas tu, miała czekać, aż wrócimy, a zniknęła niespodziewanie.

Postanowił, przynajmniej na razie, nie wnikać w szczegóły ich misji. To już Patrick opisze w swoim raporcie.

Clement pokręcił głową.

- Nie i to jest dziwne. Co więcej nie słyszałem od ponad doby ani by ktoś ją wywoływał, ani by sama coś meldowała.

To było faktycznie co najmniej dziwne. Czyżby buntownicy zdołali przejąć albo zatopić "Katangę"? Dysponowali takimi możliwościami?

- Dziękuję, kapitanie - Kit zasalutował. - Czy potem wraca pan w górę rzeki?

- Popłynę tam, gdzie mi każą. Jak to w wojsku... - kapitan odsalutował, po czym wrócił na pokład.

- Napisz szybko ten raport - spojrzał na Patricka - a potem wracaj i pomóż mi bawić gości - zażartował.


Przy 'lądowym' końcu trapu zgromadzili się pasażerowie "Pegasusa". Z porucznikiem sił lotniczych na czele.

"Słoneczko ci przypaliło piórka, biedaku?" - pomyślał Kit z mieszaniną kpiny i współczucia.

- Witamy na suchym lądzie. Christopher Padawsky - przedstawił się, kierując te słowa do tych, którzy go wcześniej nie znali. - Cóż za niespodziewane spotkanie - dodał, spoglądając na panią Bielanska oraz Haldera i Silvę. - Miło poznać, pani doktor - skinął głową w stronę doktor Torecci.

- Zapraszam - dodał, wskazując wioskę. - Przynajmniej na chwilę.
 

Ostatnio edytowane przez Kerm : 11-01-2009 o 19:52.
Kerm jest offline  
Stary 13-01-2009, 19:30   #3
 
Hellian's Avatar
 
Reputacja: 1 Hellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwu
Clement ulokował trzy kobiety i dzieci w mesie. Brzydkie ponure pomieszczenie wydawało się Ance cudownym azylem, zwłaszcza wypełnione przez dzieci, które w pierwszym momencie ulgi rozpierała energia. Biegały i przekrzykiwały się wzajemnie, w co najmniej trzech językach. Sophie i Maria były pewnie do tego przyzwyczajone, ale Ankę wciąż dziwiło, jak dużo hałasu może robić sześć małych istot. Sześć. Poczuła skurcz żołądka, z trudem powstrzymała nagłe drżenie rąk. Nie mogła jeszcze pozwolić, by obraz tej dwójki, która zginęła dominował jej myśli. Tym bardziej, że wiedziała, że jej towarzyszki muszą cierpieć stokroć mocniej, bo kochały i wychowywały te dziewczynki.
- Ktoś pomoże nam przynieść wodę? – zapytała Clementa.
Skinął głową.
Wkrótce mogła umyć dzieci i siebie. Pewnie powinna darować wyczerpanym maluchom toaletę, ale nie mogła powstrzymać tego odruchu. Wszyscy byli upaprani krwią.

Potem, mimo początkowych protestów, dzieci zasnęły w mgnieniu oka. Maria i Sophie wyglądały na wykończone, Anka też ledwie trzymała się na nogach.
Ale myła się bardzo długo. Zapamiętale tarła skórę zdzierając z siebie kolejne warstwy minionych zdarzeń. Przestała dopiero, gdy Maria bez słowa delikatnie wyjęła jej myjkę z ręki. Ubierając się patrzyła, jeszcze oszołomiona, na czarną zakonnicę. Skurcze żołądka znowu dawały znać o sobie.
- Pomódlmy się – powiedziała cicho Maria klękając naprzeciw wiszącego na ścianie krucyfiksu.
Anka klęknęła obok niej. Pozwoliła żeby drewniana rzeźba przeniosła jej myśli gdzie indziej. Zbawiciel miał zdecydowanie murzyńskie rysy, sama Anka miała kiedyś bardzo podobny, nieco większy krzyż. Zabrała go ze sobą do Europy, do Louvain. Zgorszenie niektórych nieortodoksyjnością kongijskiego katolicyzmu warte było miejsca w bagażu, które zajęło to murzyńskie rękodziełu.
Wspomnienia odprężały. Przeniosły Ankę do spokojnego uniwersyteckiego miasteczka, pod gotycki ratusz, na najlepszą czekoladę w mieście i na południową kawę na słonecznym rynku, stanowiące przerwę w wykładach, których nuda nagle zaczęła wydawać się rozkoszna. Dziewczyna uspokajała się.
- Amen – zakończyły a Anka zdobyła się nawet na uśmiech.

***

Ale nie miała spokojnej nocy. W jej śnie biały dworek z arkadami płonął. Pożar rozświetlał plantację, ukazując umalowane, naćpane twarze wszechobecnych rebeliantów. Anka biegła w stronę ciał leżących na stopniach przed domem, nie czując nadziei, że to będzie kto inny, ale pragnąc z całego serca, bez względu na konsekwencje, tego ostatniego pożegnalnego kontaktu. Była już tak blisko, gdy wyrosła przed nią, wyłaniając się nagle z mroku, czarna twarz mężczyzny, tego, który zabił biegnącą przy niej dziewczynkę, a może tego, którego ona sama zastrzeliła. Obudził ją własny krzyk. Natychmiast usiadła na posłaniu. Dziewczyna kojarzyła, że to tylko sen, ale niestety w niczym nie zmniejszało to strachu i rozpaczy. Powoli, po omacku znajdując drogę, starając się nikogo nie obudzić, wyszła na pokład. Wiedziała, że już dłużej nie powstrzyma płaczu i nie da rady kwilić cicho w poduszkę, tylko będzie wyć niczym zapędzone w pułapkę przez myśliwych zwierzę, znając swój los i nie godząc się z nim ani trochę.
Jeszcze musiała znaleźć dobre miejsce - samotne i ukryte w cieniu. Dopiero tam opadła na podłogę i szlochała uwalniając rozpacz, po kilku miesiącach nieustannego zaprzeczania rzeczywistości, pozwalając sobie w końcu na żałobę. Jej świat objął pożar. Nie istniał już kraj, który kochała, nie było miejsca, do którego mogła zawsze wrócić. Trzymała się nadziei, że rodzice żyją, ale wiedziała, że wojna ta zabrała wielu, których znała. Opłakiwała ich więc tej nocy, tłumiąc dźwięk zdjętą z siebie kurtką, w której chowała twarz. Płakała bardzo długo.

***

Kiedy przybili do brzegu Anka była już spokojna. W ciężkich wojskowych butach i dużej skórzanej kurtce, mimo potargania i nieprzespanej nocy wyglądała na mniej niż swoje 24-lata. Niemniej wiele się zmieniło od … przedwczoraj - od momentu, kiedy dostała się na pokład samolotu. Nie czuła się już obok najemników groteskowo, niczym postać z innej opowieści. Mimo zmęczenia i strachu, którego, podejrzewała, do końca nie pozbędzie się już nigdy, coś w Ance stwardniało, niszcząc tym samym tę niewinność charakterystyczną dla kochanego i rozpieszczanego dziecka. Choć dobrze, że umknęło jej słowo frajerki, ono plus brzmiąca jeszcze w głowie „głupia baba” mogłyby dodatkowo zrujnować jej wiarę w prawdziwych mężczyzn.
Za to determinacja Polki i wcześniej nieprzeciętna jeszcze się powiększyła.

Raniony w szpitalu chłopiec, który, jak wreszcie się dowiedziała, miał na imię Mulunda, cały ranek biegał wokół dziewczyny. Wchodził jej na ręce, targał kurtkę, zmusił do obejścia całego holownika. Miała wrażenie, że, odkąd w nocy zauważył jej nieobecność, postanowił nie spuszczać z niej oka.
Zaszła z trapu ciągnięta właśnie przez Mulundę. Gdyby nie dziecko nie ruszyłaby się z pokładu. Nie chciała odpowiadać na żadne pytania, ani słuchać opowieści o cudzych nieszczęściach. Liczyło się tylko, że za dwa dni będzie znowu w miejscu startu i będzie mogła podjąć kolejną próbę dotarcia do Stanleyville.

Rozpoznała sierżanta, którego wycofano z samolotu by zrobić jej miejsce. Kiedy zaprosił ich do wioski, Anka rozejrzała się po znajomych twarzach szukając w nich pretekstu do zostania na holowniku. Najkrótsza droga do domu wiodła przez ten statek. Anka nie chciała zbaczać z niej ani na chwilę.
 
Hellian jest offline  
Stary 14-01-2009, 18:08   #4
 
Leoncoeur's Avatar
 
Reputacja: 1 Leoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputację
Zmęczony Belg kiwnął głową na przywitanie, zdziwił się widokiem mężczyzny o polsko brzmiącym nazwisku, który pierwotnie miał lecieć z nimi. Może to i dobrze że zawrócili go z lotniska, przeprawa jaką mieli usunęłaby tę wesołość i żywiołowość. Odruchowo spojrzał na Ankę, na której chyba najbardziej odbiła się ich 'podróż', choć pełnym podziwu było, że niewiele prócz zmęczenia było po niej widać. Nie powinni się zamieniać, choć kto mógł przypuszczać, że to podróż drugiej grupy będzie bezpieczniejsza, niż ich niefortunny lot?

*Bezpieczniejszą?* - Lambert powtórzył w myślach patrząc na Simone von Strachwitz, która wedle słów sierżanta straciła brata. Niedobre miejsce spoczynku dla arystokraty, ale tez niedobre dla nikogo.
Belg zerknął w stronę znikającego w nadbudówce kapitana. Holownik "Commanda Schramma", grupy Jeana Schramme osławionego pułkownika i posesjonata kongijskiego, jak na razie był jedyną ich przepustką by dostać się do Stanleyville. De Werve bał się, że rozkazy które przyjdą każą im wracać do Leopoldville i być może jedyna szansa by dostać się do SOURCOFu przepadnie. Nie chciałby też rozstawać się z grupą Clermonta, gdyż póki byli z nim, Lukas nie musiał martwić się że jest najwyższy stopniem. *... kontrakt podpisalibyśmy powiedzmy na tydzień ?* wspomniał słowa kapitana w Building Forescom. Jeszcze tylko kilka dni i będzie mógł odpruć naszywki, rzucić je w zafajdane afrykańskie błoto i wysrać się na ten cały najemniczo-wojskowy cyrk. Zająć się tym po co tu przybył.

Rzucił wór na ziemię z większa troskliwością stawiając obok niego czarny skórzany neseser. z kieszeni podziurawionej kulami kałasznikowa koszuli wyciągnął sfatygowaną paczkę papierosów która zdążyła wyschnąć od czasu gdy ścigał się z krokodylami w rzece. Wyciągnął ja ku reszcie w zapraszającym geście po czym sam odpalił jednego i zaciągnął się dymem. Głosy tętniącej życiem wioski i twarze żywych rozbitków takich jak i oni przeganiały chwilowo złe myśli.
- Wiele cię ominęło mr Padawsky. - odezwał się do jedynej znajomej twarzy - choć nie ma też czego żałować.
 
__________________
"Soft kitty, warm kitty, little ball of fur...
Happy kitty, creepy kitty, pur, pur, pur."

"za (...) działanie na szkodę forum, trzęsienie ziemi, gradobicie i koklusz!"

Ostatnio edytowane przez Leoncoeur : 15-01-2009 o 10:04.
Leoncoeur jest offline  
Stary 14-01-2009, 21:07   #5
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Rano obudziło ją panujące w wiosce poruszenie, i oczywiście... ból głowy. Przeżycia poprzedniego dnia nadal paliły od środka żywym ogniem. Wczoraj, nim położyła się spać, wymusiła na mieszkańcach wioski podarek w postaci mocnego trunku. Smakowo nie umywał się do whiskey, ale skutecznie przytępiał zmysły. Nie pamiętała dokładnie jak znalazła się w chacie i ostatecznie odpłynęła w błogi senny niebyt. Musiała porządnie się wstawić.

Teraz zwlekła się na nogi i z zaskoczeniem spostrzegła, że jej ubranie jest nadal wilgotne, po wczorajszej niespodziewanej kąpieli w rzece. Przetarła zaspane oczy i wychyliła duszkiem ostatni kubek lokalnego palącego samogonu. Słońce raziło w oczy i przypominało o bolesnej konieczności egzystencji.

Wygładziła na sobie lepką od wody i potu koszulkę zatrzymując na moment dłoń na zaschniętej czerwonej plamie. Krew... Krew Eryka. Musiała się ubrudzić gdy wczoraj długo tuliła jego martwe ciało. Koszmarna scena znów stanęła jej przed oczami. Głośno przełknęła ślinę i nieśpiesznie ruszyła przed siebie w stronę zgromadzonego nad rzeką tłumku. Wyglądała na zmizerniałą i przybitą, co dodatkowo podkreślało ubranie w ogólnym nieładzie i rozsznurowane wojskowe buty.

Zbliżając się usłyszała koniec wypowiedzi O'Connora:
- ...Zlikwidowaliśmy nieprzyjaciela, ale straciliśmy oficera, brata tej oto pani...

Simone zerknęła na sierżanta z wyrzutem. Po co to mówił? Po co dzielił się z resztą jej bolesnymi przeżyciami? To, że straciła brata to była wyłącznie jej sprawa.

Kapitan Clement przedstawił w tym czasie część towarzyszących mu osób:
- Porucznik de Werwe, siły lotnicze Katangi, kapralowie Halder i da Silva, pani Bielanska - z trudem wymówił nazwisko - i doktor Torecci.

Wzrok Simone prześlizgnął się po twarzach nowo przybyłych. Nie starała się nawet zapamiętać ich nazwisk. I tak pewnie zginą nim zdąży się z nimi bliżej poznać. W tym kraju pogrążonym w wojnie czekało na nich tylko jedno. Śmierć. Tym bardziej w centrum zamieszek, gdzie się wszyscy tak ochoczo pchali.

Minęła ich i podeszła do rzeki. Przykucnęła by ochlapać wodą twarz i ramiona. Pomogło. Trochę oprzytomniała. A później zbliżyła się do rosłego blondyna w dystynkcjach kaprala i zagadnęła:
- Das ist Annehmlichkeit Sie kennen zu lernen, Herr Halder – zwróciła się do mężczyzny, sądząc po nazwisku Niemca. Bez skrępowania użyła rodzimego języka, nie przykładając wagi, że może się to wydać dość niegrzeczne. Inni prawdopodobnie nic nie rozumieli z jej bełkotu, ale przyjemnie było poczuć z kimś nikłą więź, choćby na ułamek chwili, i choćby całkiem nieistotną. Jeśli się myliła to kapral pewnie szybko ją sprostuje, ale i tak warto było zaryzykować. - Miło spotkać rodaka na drugim końcu świata – wysiliła się na blady uśmiech odpalając papierosa, którego przyjęła od jednego z mężczyzn. Swoją paczkę musiała zostawić w plecaku, ale obiecała sobie w myślach, że zwróci mu papierosa. Nie chciała być nikomu nic dłużna.

Pozostałym skinęła tylko głową i wróciła w stronę obozu. Zerknęła jeszcze z pobłażaniem na Padawskiego i poklepała go lekko po ramieniu. Był szarmancki jakby wylądował, nie na afrykańskim zadupiu, a co najmniej na paryskich salonach. Na jego zaproszenie, może w zamierzeniu dowcipne, zaśmiała się z kpiną:

- To doskonale Kit, że jesteś w nastroju do żartów. Otwórz jeszcze szampana i wzniesiemy wspólnie toast. Może za tego, który spośród nas jako pierwszy będzie gryzł ziemię od spodu? - pokręciła z dezaprobatą głową, po czym odwróciła się na pięcie i poszła w stronę wioski.

Fakt, była opryskliwa i nieokrzesana, ale na litość boską straciła wczoraj brata! Miała prawo do drobnych fanaberii. Jeśli przesadziła Patrick jej to powie, jeśli jednak ją upomni, nie oznacza to wcale, że będzie od tej pory słodka i uprzejma. Była w rozsypce do jasnej cholery. Nie miała wcale ochoty zachowywać się odpowiednio. Dobre maniery zgubiła gdzieś po drodze a wszelkie przejawy poczucia humoru odbierała jako bezpośredni atak na własną osobę. Padawsky wiedział co ją wczoraj spotkało. Sam pomagał grzebać Eryka w miękkiej kongijskiej ziemi. A teraz dowcipkował jakby spotkał się z kumplami na piwko. Nie było powodów do radości. Nie widziała żadnego teraz, a tym bardziej nie pojawi się żadem kiedy dotrą do Stanleyville, w sam środek tego kurewskiego piekła.

W wiosce przybiegła do niej znajoma dziewczynka - Alinda. Ta sama, której poprzedniego dnia dala swój złoty pierścionek. Po serii krótkich zdań i próbach dojścia do porozumienia poprosiła dziecko o coś do picia, a ta przyniosła jej jakieś gatunek lokalnego piwa. No tak. Przepaść językowa postanowiła uprzykrzyć jej życie. Była trochę rozczarowana, bo liczyła na coś mocniejszego, ale chwilowo zadowoliła się tym co trzymała w ręku. Wypiła kilka kubków z rzędu dyskutując z dziewczynką o mało istotnych sprawach, a później zawlokła się do O'Connora. Pociągnęła solidnie ze swojego kubka a drugi postawiła przed Irlandczykiem, który czyścił właśnie swoją broń.
- Masz zamiar przemilczeć w swoim raporcie kwestie ludzi-krokodyli, prawda? Nie chcemy chyba by wzięli nas za szaleńców.

Odpaliła papierosa i znów zatopiła się w myślach odpływając na moment.
- Narinda jest chora. To chyba nawrót malarii. Proponuję by zabrać ją na Pegasusa bo przecież nie możemy jej tu zostawić... - Zaciągnęła się dymem, po czym wyciągnęła papierosa w stronę Irlandczyka sprawdzając, czy ten nie skusi się na parę machów – Ma wysoką gorączkę. Podaję jej chininę, ale za wcześnie by coś konkretnego powiedzieć.

Po jakimś czasie zrobiło jej się jednak trochę głupio, że nie wykazała się choćby krztyną dobrych manier. Podeszła do nowych, zgromadzonych w centralnym punkcie wioski, stawiając przed nimi gliniany dzban z lokalnym piwem i kubki. Napój nie wyglądał nazbyt kusząco. Gęsty, burobrązowy o konsystencji rzecznej brei. W zachęcającym geście nalała sobie jako pierwsza po czym wychyliła kilka łyków.

- Napijcie się. Smakuje nawet gorzej niż wygląda, ale w takim miejscu jak to, człowiek robi się mało wybredny - na moment wbiła wzrok w ziemię i odpłynęła gdzieś daleko myślami, ale już po chwili wysiliła się na grymas, który w zamiarze miał być uśmiechem, wyszedł jednak mało wiarygodnie.

- Te berbecie... - wskazała na bawiące się w pobliżu dzieci, które wyraźnie odżyły podczas obcowania z rówieśnikami – Nie zabierzecie ich do Stanley, prawda? To nie miejsce dla nich. Lepiej jeśli zostawilibyście je tutaj, wśród swoich.
 
liliel jest offline  
Stary 15-01-2009, 14:29   #6
 
Tom Atos's Avatar
 
Reputacja: 1 Tom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputację
Starczyło mu tylko siły by wyczyścić broń, a potem coś zjeść. Nawet nie pamiętał co jadł. Znalazł kawałek wolnego miejsca na pokładzie i przykrywszy się pożyczonym przez Wolfa kocem zasnął z plecakiem pod głową. Spał długo. Bardzo długo. Po przebudzeniu spojrzał na zegarek. Minęło 16 godzin. Głód znów dał o sobie znać. Tym razem jednak Marcus najpierw się umył i ogolił nim zasiadł do posiłku. Później miał jeszcze czas by wyprać i pocerować swój sfatygowany mundur. Ze względu na kobiety na pokładzie znów poratował go Heinrich i użyczył swojego kombinezonu, by nie musiał paradować w majtkach.
Okazało się, że mimo młodego wyglądu Wolf jest o 20 lat starszy od Haldera. Co więcej służył w Dywizji Großdeutchland, mało tego sam zagadał, czy Marcus przypadkiem nie jest krewnym Erwina Haldera. W 1944 r. jego dywizja współdziałała razem z 28. Ochotniczą Dywizją Grenadierów Pancernych SS "Wallonien" podczas obrony Estonii przed sowietami. Tak oto w kongijskiej głuszy Marcus spotkał nie tylko rodaka, ale też dawnego towarzysza broni swego ojca.
Nic dziwnego, że Heinrich zaczął matkować Halderowi. Snuli opowieści o dawnych dobrych czasach. Niemiec wspominał swoje przeżycia, a Marcus wtrącał to co usłyszał od ojca. Nie obyło się, a jakże bez wspólnego odśpiewania Alte Kameraden, Du schoner Westerwald, Panzerlied, Erika i co tylko im się przypomniało, a nawet Unser Rommel. A wszystko to okraszone narodowym napojem piwem. Do pełni szczęścia brakowało tylko frankfurterek i kiszonej kapusty.
Jak to się mówi dzięki Wolfowi Marcus „ładował baterie”. Nie wspominał tego co się zdarzyło w misji, bo i po co ? Rozpamiętywanie ofiar czyni człowieka miękkim, a w naturze przeżywają tylko jednostki twarde. Halder dobrze się tego nauczył i w domu i podczas przewrotu w Algierii.
Gdy przybijali do brzegu naciągnął nie całkiem jeszcze suchy mundur i … milczał. Spojrzał tylko przeciągle na Ernesto, gdy przedstawiano im sierżantów. Padawskiego już spotkał, ale praktycznie nic o nim nie wiedział tak jak i o reszcie. Raz tylko zareagował nieco żywiej. Gdy usłyszał nazwisko von Strachwitz, czyżby spotkał krewną Der Panzergrafa ? Skłonił się lekko. W pierwszej chwili chciał jej złożyć wyrazy współczucia z powodu śmierci brata, ale coś w oczach dziewczyny powstrzymało go od tego. Ten dzień póki co był pełen niespodzianek.
Wyładunek sprzętu przebiegł szybko, bo i wiele nie było do noszenia. Zagadnięty przez Simone Marcus uśmiechnął się lekko.
- To prawda. Dobrze spotkać rodaka na obczyźnie. – przez chwilę patrzył na nią dobierając słowa.
- Proszę wybaczyć zbytnia ciekawość, ale czy jest pani krewną Hyazintha von Strachwitz ?
Poczekał na odpowiedź nim znów się odezwał.
- Przykro mi z powodu pani brata. Proszę opowiedzieć co tu się stało. Oczywiście jeśli wspomnienia nie są zbyt bolesne. – widać było że dziewczyna ostatnio dużo przeszła, a Halder nie chciał przez gruboskórność ją urazić. Kto wie, może była na krawędzi załamania nerwowego. To miejsce zdecydowanie nie było dobre dla kobiet.
Nic nie wiedział o tym miejscu. Czy byli zabezpieczeni przed atakiem ? Podejrzewał, że nie. Póki co jednak pozostawało mu czekać na raport sierżantów, rozkazy Clementa i próbować pociągnąć Simone za język.
Nieco później w centrum wioski napił się odrobinę miejscowego piwa przyniesionego przez rodaczkę i nalał po kubku dla Anki i Sophie. Podając naczynie Bielańskiej szepnął.
- Napij się. Jesteś zbyt spięta.
Determinacja choć dobra podczas walki, gdy trwa cały czas może człowieka wykończyć.
Miał nadzieję, że dziewczyna to zrozumie. Nie wiedział za bardzo jak jej to wyjaśnić.
 

Ostatnio edytowane przez Tom Atos : 15-01-2009 o 14:57.
Tom Atos jest offline  
Stary 16-01-2009, 11:30   #7
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
- Proszę wybaczyć zbytnia ciekawość, ale czy jest pani krewną Hyazintha von Strachwitz ?

Simone chwilę się zawahała. Wolała nie chwalić się przy wszystkich, że jest spokrewniona z byłym, wysoko postawionym, oficerem SS. Od czasów wojny nie minęło jeszcze wcale tak dużo czasu i sporo osób tu obecnych mogło wciąż czuć do Niemców głęboki uraz za krwawe i bestialskie czyny, jakich się dopuścili.
- Owszem, hrabia jest moim stryjem – odpowiedziała Halderowi po niemiecku – ale utrzymuję z nim raczej sporadyczne kontakty. Zresztą, to zawsze był bardzo zajęty człowiek.

Kapral pokiwał głową:
- Przykro mi z powodu pani brata. Proszę opowiedzieć co tu się stało. Oczywiście jeśli wspomnienia nie są zbyt bolesne.

- Kondolencje przyjęte – zaciągnęła się dymem papierosowym i odwróciła wzrok by uniknąć jego spojrzenia. Prawda była taka, że to nadal było bolesne, i takie już pewnie pozostanie na zawsze, ale nie mogła unikać tego tematu w nieskończoność. – Mieszkańcy wioski przestali zaopatrywać wojska najemników w ryby. Braki żywności były na tyle odczuwalne, że major Morcinek zlecił nam rozwiązać niezwłocznie ten problem. Dzień drogi stąd znaleźliśmy mieszkańców wioski przetrzymywanych przez Simba. Doszło do walki, ale nie wiem nic o ich liczebności ani o szczegółach, ponieważ w niej nie uczestniczyłam. Jeśli chce pan usłyszeć wyczerpujące informacje powinien pan pomówić z O'Connorem lub Padawskim. Podporucznik von Strachwitz zginął na miejscu od postrzału w serce, my zaś z ocalonymi wróciliśmy tutaj. Plemię utrzymywało jednak, że nie wznowią połowów z powodu rzecznych demonów, które zalęgły się w rzece. W nocy... - zamilkła na chwilę bacząc na to jak dobiera słowa – faktycznie ktoś zaatakował rybaków ale panowie wpakowali w nich kilka serii i na tym się skończyło. Moim zdaniem to Simba sabotowali w ten sposób dopływ zapasów żywności dla przeciwnej strony. Rebelianci wykorzystali po prostu wierzenia i strach tutejszej ludności – Nie powiedziała tego z ogromnym przekonaniem. A jeśli to faktycznie były demony? Tak czy inaczej postanowiła swoje wątpliwości przemilczeć. Rzuciła niedopałek na ziemię i przydepnęła go wojskowym butem. - Miło było pana poznać Herr Halder. Zapewne będziemy mieli jeszcze okazję porozmawiać - wysiliła się na lekki uśmiech i ruszyła w stronę wioski częstując po drodze Padawskiego kąśliwą uwagą.
 
liliel jest offline  
Stary 16-01-2009, 19:50   #8
 
Hawkeye's Avatar
 
Reputacja: 1 Hawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputację
Prezentacja i spotkanie białych pod palącym słońcem Afryki. Paddy obserwował to wszystko obojętnie. Każdy miał jakieś powody, aby znaleźć się w Kongu, a los sprawił, że obie grupy w dżungli stracili towarzyszy broni. Taki był już los najemnika, aczkolwiek nie można powiedzieć, że taka śmierć nie była w mniemaniu Irlandczyka lepsza od wielu innych jej rodzajów. Kula w piersiach, broń w dłoniach i "pieśń" na ustach. Jasne nigdy tak nie wyglądało, ale z drugiej strony, czy lepsza była jakaś choroba, która sprawiała, że człowiek leżał ostatnie miesiące swojego życia przykuty do łóżka i cierpiący? Jasne, że O'Connor chciał dożyć sędziwego wieku, ale miał nadzieję na szybką śmierć ... jeżeli nie będzie mogła być spokojna, to cóż ... jednak wolał o tym nie myśleć, chciał jeszcze wrócić do Derry i do tego małego baru.

Gdy rozpoczynały się rozmowy na jakieś błahe tematy oddalił się aby wyczyścić broń i pomyśleć co napisać w swoim raporcie. Właśnie przy tej czynności zastała go Simone. Postawiła przed nim kubek, który Irlandczyk przyjął z wdzięcznością uśmiechając się przy tym do niej szeroko.

- Masz zamiar przemilczeć w swoim raporcie kwestie ludzi-krokodyli, prawda? Nie chcemy chyba by wzięli nas za szaleńców.- zapytała go po chwili.

-Oczywiście. - odparł bez wahania -Nazwę to starciem z niezidentyfikowaną grupą wroga -

Patrzył jak Niemka odpala papierosa.

- Narinda jest chora. To chyba nawrót malarii. Proponuję by zabrać ją na Pegasusa bo przecież nie możemy jej tu zostawić... -
w tym miejscu przerwała swoją wypowiedź i podała papierosa Paddy'emu , ten przyjął go, zaciągnął się parę razy i oddał go Simone. [i]– Ma wysoką gorączkę. Podaję jej chininę, ale za wcześnie by coś konkretnego powiedzieć.- dodała lekarka po chwili

-Zobaczymy. Może uda się ją odesłać, do jakiegoś "porządnego" szpitala. Na pewno tutaj jej nie zostawimy -

Chwile po tym jak został ponownie pozostawiony samemu sobie skończył swoje zajęcie. Podniósł się i ruszył do Clementa, szybko zdał mu raport i mógł wrócić do zgromadzonych na środku wioski. Właśnie w tym momencie wpadł na jednego z załogantów

-O'Connor?-

-Jean - Baptist? - zapytał ten w odpowiedzi -Myślałem, że gnijesz w jakimś Francuskim więzieniu -

-A ja myślałem, że gryziesz glebę w jakieś dżungli - obaj zaśmiali się krótko, co mogło wzbudzić pewne zdziwienie wśród pozostałych, szczególnie jeżeli słyszeli wymianę zdań

-Widzę, że znów 4 Commando. Myślałem, że pójdziesz za Pułkownikiem -

-Cóż 4 to szczęśliwa liczba. A ty nie w Commando? -

-Tak jakoś się złożyło - rozmawiając dwójka towarzyszy doszła do ogniska. Tutaj Baptista pognał Mateusza, żeby przyniósł coś z łódki. Przedmiotem tym okazała się gitara. Piwo, gitara i ognisko ... "prawie jak na pikniku" przebiegło przez myśl sierżanta. Tymczasem Francuz podał gitarę Irlandczykowi ze słowami

-Masz tobie zawsze to szło lepiej. Zagraj coś, bo co to za piwko, bez przyśpiewki -

Najemnik uśmiechnął się i zaczął grać:
"As down the glen one Easter morn to a city fair rode I
There Armed lines of marching men in squadrons passed me by
No fife did hum nor battle drum did sound it's dread tatoo
But the Angelus bell o'er the Liffey swell rang out through the foggy dew

Right proudly high over Dublin Town they hung out the flag of war
'Twas better to die 'neath an Irish sky than at Sulva or Sud El Bar
And from the plains of Royal Meath strong men came hurrying through
While Britannia's Huns, with their long range guns sailed in through the foggy dew

'Twas Britannia bade our Wild Geese go that small nations might be free
But their lonely graves are by Sulva's waves or the shore of the Great North Sea
Oh, had they died by Pearse's side or fought with Cathal Brugha
Their names we will keep where the fenians sleep 'neath the shroud of the foggy dew

But the bravest fell, and the requiem bell rang mournfully and clear
For those who died that Eastertide in the springing of the year
And the world did gaze, in deep amaze, at those fearless men, but few
Who bore the fight that freedom's light might shine through the foggy dew

Ah, back through the glen I rode again and my heart with grief was sore
For I parted then with valiant men whom I never shall see more
But to and fro in my dreams I go and I'd kneel and pray for you,
For slavery fled, O glorious dead, When you fell in the foggy dew."

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=UT44Uj9QleU&feature=related[/MEDIA]
 
__________________
We have done the impossible, and that makes us mighty
Hawkeye jest offline  
Stary 18-01-2009, 12:40   #9
 
hija's Avatar
 
Reputacja: 1 hija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodnie
Stojąc na rufie statku przyglądała się wodzie, którą widziała przez szczeliny pomiędzy palcami. Obie jej dłonie pokryte były mieszaniną krwi, pyłu i sadzy, ale to nie miało teraz najmniejszego znaczenia. Ze wszystkich sił próbowała pozbyć się obrazów, które towarzyszyły wydarzeniom kilku ostatnich godzin.

Niech żyją czynności zastępcze! Odkąd wsiedli na „Pegasusa”, próbowała robić wszystko, co tylko mogła, byleby nie zostać ani na chwilę sam na sam ze swoimi myślami. Tak, jakby było to wykonalne.

Czy nie miała ratować żyć? Jakim do cholery była lekarzem? Dwoje dzieci i Teresa, dawniej jej przyjaciele, teraz podziurawione ołowiem ochłapy ludzkiego mięsa, dobitnie świadczyły o jej porażce. Czuła, że są to obrazy, które będą ją prześladowały do końca życia. Łzy rozpuszczały zaschnięty brud pokrywający twarz kobiety. Nie mogła patrzeć w oczy reszcie dzieci. Nie umiała. Pozwoliła Ance i siostrze Marii zająć się dzieciakami. Miała nadzieję, że ze zdążyła wyjść, zanim którekolwiek zorientowało się, że płacze. Zawiodła ich. Miała być silna, ufali jej i… zachłysnęła się powietrzem. Płuca, ściśnięte od strachu w dwie ciężkie kule, niechętnie przyjmowały do wiadomości konieczność oddychania. Czarnowłosa dziewczyna otarła oczy wierzchem dłoni. Śmierdziała krwią. Lub rdzą. Lub może jednym i drugim? Co to właściwie za różnica?

W kieszeni płaszcza ciążył rewolwer. Nabity. Maria oddała go lekarce zaraz po tym, jak ich stopy dotknęły pokładu holownika. Wsunęła dłoń do kieszeni niemiłosiernie brudnego mundurka. Palce pieszczotliwie dotknęły kolby. Zdecydowanym ruchem ujęła broń. Polerowana stal lufy błysnęła w półmroku. Sophie obdarzyła ją miękkim, prawie miłosnym spojrzeniem. Zajrzała w bezdenne oko lufy i usłyszała szeptaną przezeń obietnicę ulgi.

Tak, pomyślała, tak, chcę.

Objęła ją ustami, jak gdyby były kochankami.

Miłość łaskawa jest.

Nacisnęła spust.


Osunęła się na kolana, jedną dłonią wciąż trzymając się poręczy. Broń odtoczyła się na bok wypadając z bezwładnej ręki. Ciałem dziewczyny wstrząsnął spazm.

Namokła od rozbryzgów kongijskiej wody broń nie wypaliła.

Nie błogosławieństwo spokoju, lecz kara. Nim podniosła się z klęczek, musiało minąć niemało czasu. Gdy chwiejnym krokiem wróciła do mesy, dzieci już spały.

Anka i Maria klęczały naprzeciw krucyfiksu.

Uśmiechnęła się kwaśno, kładąc się na podłodze z dala od dzieci i odwracając się tyłem do modlących się kobiet.

*

Noc dokonała przełomu. Coś z Toreckiej stwardniało. Nie patrząc w oczy dzieciom, pomagała im przy porannej toalecie. Odcinała się od nich. Zastawiła szafą drzwi do swojego serca – atak na misję uświadomił jej, że nie ma prawa przyzwyczajać się do tych dzieci. I że nie ma prawa uzależniać ich od siebie. Gdyby zamiast przetrzymywać je w szpitalu odsyłała do domów… może żyły by teraz. Udawała, że nie widzi ukradkowych spojrzeń, jakie rzuca jej siostra Maria.

*

Gdy schodzili z pokładu, miał w głowie plan.

- Sophie…

- Nie rozumiesz? Nie mogę zostać z Wami. Nie dam rady. Po prostu. Mario, proszę…

- To Ty nic nie rozumiesz! Te dzieciaki dopiero co przeszły przez piekło, straciły Teresę, a teraz Ty chcesz je zostawić? Na dokładkę? Uważasz, ze jeszcze im mało?

- Uważam, że aż nazbyt dużo. Lepiej dla nich będzie, jeśli nauczą się radzić sobie same.

- Co Ty wygadujesz? Czy Ty w ogóle słyszysz co mówisz? Nie pozwalam Ci!

- Nie możesz nic zrobić –
powiedziała patrząc w oczy czarnoskórej zakonnicy. - Mam dług do spłacenia i zamierzam to zrobić ruszając z wojskowymi.

- Zginiesz.

- Trudno. Zaopiekuj się dziećmi.

- Wróć tu… jak już się z tym uporasz.


Milczała przez cała scenę powitania. Za nic miała fakt, że musi wydawać się osobą antypatyczną. Każde z czepiających się jej spódnicy dzieci było jak uwiązany u szyi kamień. Czuła, że tonie w powodzi małych, czekoladowych łapek. Z trudem utrzymywała się na powierzchni.

- Te berbecie… Nie zabierzecie ich do Stanley, prawda? To nie jest miejsce dla nich. Lepiej jeśli zostawilibyście je tutaj, wśród swoich

Sophie popatrzyła na Niemkę z niedowierzaniem w oczach. Robisz się przeczulona. Skarciła się w myślach. Nie chcąc wywoływać awantury, odetchnęła głęboko. Doprawdy, wchodzenie na wojenną ścieżkę z innymi białymi, którzy mieli pecha wdepnąć w kongijską kloakę, pozbawione było sensu.

- Nie zamierzam ich dłużej narażać - odpowiedziała tak grzecznie, jak tylko potrafiła. – Proszę się nie martwić. Dziękuję.

Uniosła podany jej przez Haldera kubek i duszkiem wychyliła okropny płyn, który zawierał. Fakt, że dzieci zeszły jej z oczu stanowił nie lada ulgę. Przyjrzała się Ance, która taktownie przełykała rosnący jej w ustach alkohol.

- Może tego właśnie potrzebujemy? Upić się i zapomnieć?

Uśmiechnęła się nieoczekiwanie, kończąc drugi kubek.

- Mężczyźni wierzą, że to działa.
 
hija jest offline  
Stary 19-01-2009, 14:55   #10
 
Sekal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputację
Ernesto Silva

Jurij nie udzielał się zbytnio. Załogę holownika traktował z pewnym szacunkiem, ale chłodno, nie odzywając się bez większej potrzeby. Nieco lepiej było z towarzyszami broni, chociaż też nie do końca. Zajęty pomniejszymi zajęciami, jak czyszczenie każdego fragmentu ekwipunku po kolei, wyraźnie nie miał ochoty na jakiekolwiek dyskusje. Potem usnął. Zmęczenie było zbyt silne, by wciąż je powstrzymywać, zwłaszcza, że nie wiadomo było, kiedy następnym razem nadarzy się okazja do snu. Głośny warkot silnika i lecąca na cały regulator muzyka były dla Pietrolenki jak dobra kołysanka.

Wyszedł na pomost jako ostatni, dźwigając ze sobą cały tabół. Narzędzia tylko zostawił na holowniku, były im już teraz całkiem zbędne. Spojrzał tylko na Clementa, który robił właśnie coś w stylu prezentacji nowo przybyłych.
-Silva. Bez da.
Zaciągnął hiszpańskim akcentem tak, że aż uszy rozbolały. Sądził, że wtedy na łodzi mówił całkiem wyraźnie, ale cóż, może lata słuchania tej idiotycznej niemieckiej muzyki już mu podziałały na uszy. Potem zerknął na Padawskiego i tego drugiego. Widząc, jak Chris salutuje, uśmiechnął się lekko i szturchnął Haldera. Skinął tylko sierżantom, zupełnie nie dbając o salutowanie.
-Nie wierzę w niespodzianki. Bóg sprowadził na nas to spotkanie.
Uśmiechnął się tajemniczo i odszedł w kierunku wioski, razem z Niemcem i kobietami. Dopiero potem parsknął śmiechem, widząc minę Haldera.
-Nie mogłem się powstrzymać.
Wzruszył ramionami i skinął głową na przywitanie do kolejnej kobiety na wojnie. Tym razem Niemka, niezłe zebranie narodowości. Brakowało mu tylko rodaków. Podał jej rękę, po wojskowemu. Potem zaczęli pić. A jeden z tych cholernych sierżantów zaczął śpiewać. Nie skomentował tego, ale zerknął na misjonarkę.
-Tylko wtedy, gdy pijesz codziennie, coraz więcej.
Piwo było ohydne, ale nie mieli nic innego. Nagle zdjął z siebie wojskową bluzę, pozostając w samym podkoszulku. Nie był potężnej postury, lecz solidne mięśnie i widniejące gdzieniegdzie blizny świadczyły o jego doświadczeniu.
-Mają tu czystą wodę?
Widząc zdziwione spojrzenia, uśmiechnął się.
-To zboczenie. Zawsze korzystam z okazji, by się umyć.
W Rzece wolał tego nie robić. Tak brudnej wody nie było nawet w kałużach w jego rodzinnych stronach. A te strony nie należały do pięknych i czystych.
 
Sekal jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 19:21.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172