Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 18-01-2009, 21:14   #1
 
Asmorinne's Avatar
 
Reputacja: 1 Asmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemu
Lyonetta & Enrico





Paryż, zamek Île de la Cité



Każdy doskonale wiedział, że król Filip, człowiek starej daty, nie był zwolennikiem kościoła. Często uciekał się do wiedzy tajemnej. Ta wiedza długo jeszcze żyła i miała się całkiem dobrze w sercach prostych ludzi. Lecz nie w sercach szlachty, która z przymrużeniem oka traktowała zjawiska nadprzyrodzone.
Król nie próżnował, a jego ambicje przerastały możliwości, cały czas pragną czegoś więcej. alchemik i astrolog Groutg często odwiedzał posiadłości królewskie, nie bez powodu odsiadywał wtedy w najlepszych komnatach. Tak oto król dowiedział się o tajemniczym przedmiocie, zrabowanym w czasie jednej z krucjat, „magiczna moc jest tylko dla wybrańców” jak mawiał stary alchemik. Od tamtej pory Filip rozpoczął poszukiwanie magicznego skarbu, który to miał mu otworzyć drogę na świat, podarować moc, respekt poddanych, jak i sąsiadów, co tak bardzo potrzebował. Nawet, kiedy wybuchła wojna Filip nie mógł myśleć o niczym innym, teraz jednak widział lepszy użytek skarbu- wybawienie od Anglików i wygraną wojnę. Jeszcze bardziej więc nasilił poszukiwania. Aż pewnego dnia otrzymał długo oczekiwaną wieść, zachodnia Francja, miasto Saumur. Sprawa nie była pewna, zaczął obmyślać jak ściągnąć do siebie tamtejszego władcę.

***

Rada tego dnia miała sporo pracy, nie dość, że wojna oraz sprawy codzienne, to jeszcze król zawracał im głowę jakimś starym precjozem, co to niby jest gdzieś w Dolinie Loary. Stary pomyleniec najwidoczniej wierzył zażarcie w siły nadprzyrodzone, myśleli niektórzy, innym tym dłużej już przebywającym w radzie wiadomość ta spędzała sen z powiek.

Tym czasem siły angielskie odnosiły zwycięstwa gdzieś na południowej Francji, grabiąc i niszcząc wszystko na swojej drodze. Uzbrojeni w walijskie łuki mogące przebić każdą zbroję działały ogromne spustoszenie wśród wojsk francuskich.



Zachodnia Francja. Dolina Loary. Saumur..

Padał deszcz. Tak często było tu szaro, bez życia, lecz to tylko pozory. W głębi murów zamku rzeczywistość była zupełnie inna. Wynajęci grajkowie przyśpiewywali, publiczność z wysokiej klasy śmiała się, klaskała i tańczyła. Piękne bogate stroje zadziwiały oczy, potrawy smakowały wyśmienicie, a wino lało się strumieniami. Mimo, iż toczyła się wojna, mieszkańcy nie przejmowali się tym, aż tak bardzo. „ Jest czas smutku jak i jest czas radości, ten pierwszy trzeba zastępować jak najczęściej drugim” – jak mawiał wieczny optymista Bordoux z Chinon.

Hrabina Horietta de Saumur przechyliła kieliszek i uśmiechnęła się powściągliwie.
- Proszę Cię drogi mężu zapanuj nad swoją córką, przyniesie nam hańbę, nie mogę już znieść jej kaprysów – była wyraźnie zmieszana wspominając Lyonette, tak ciężko było jej ją znieść, robiła wszystko, co tylko mogła, aby utrzymać dyscyplinę, lecz im bardziej się starała z tym większym oporem się spotykała.
Hrabia Jacques de Saumur zamyślił się chwilę, to była jego wina, dobrze to tym wiedział. Zawsze rozpieszczał Lyonette po mimo, że tak pragną męskiego potomka, który umarł zaraz po narodzinach. Horietta niestety nie zdołała dać mu więcej dzieci, tak, więc córka stała się jego całym życiem. Lyonetta z całych sił próbowała przypodobać się ojcu, gdyż tylko z nim mogła szczerze porozmawiać. Surowa matka często nie dawała jej dojść do słowa. Zaczęła uczyć się nawet szermierki, której tak bardzo nienawidziła, dzięki temu ojciec był z niej nadzwyczaj dumny. Niestety często wyjeżdżał, a ona żeby tylko nie siedzieć w zamku, wyjeżdżała na długie konne przejażdżki.
- Dobrze Horietto porozmawiam z nią, a ciebie proszę o cierpliwość – westchną przechylając kieliszek w bok, wino w tym roku było wyśmienite.
- Mam taką nadzieje, nie słucha mnie wcale, nie mam pojęcia jak do niej podejść, a z tobą zawsze rozmawia
- Wiem, kiedyś było inaczej, nasza córka po prostu dorośleje, musisz to zrozumieć
- Excusez-moi monsieur, mam pilną sprawę nie może czekać – przerwał im posłaniec, jak to zwykle bywało w czasie rodzinnych rozmów.


***

Północna Francja...Czyżby królowi brakowało posiłków? Ciężko uwierzyć, ze już na początku wojny siły południa uległy wyraźnemu zmniejszeniu, a może król szykuje się do czegoś większego? Utkwionemu w zadumie hrabiemu przeszkodziła zdenerwowana żona:
- Co to za zbiórka wojsk Jacques, dlaczego mi nie powiedziałeś?
- Jest wojna, wiedziałaś to od dawna
- Poczekaj, nie zamierzasz chyba brać udziału?! Umawialiśmy się...
- To mój obowiązek wobec króla– podniósł głos
- Ty i ten twój honor, na południe? Co może chcieć od ciebie król na południu zastań tu i broń zamku, jeśli zabierzesz żołnierzy będziemy bezbronni – mówiła szybko, jak to zwykła robić poirytowana
- Nie martw się wszystkich nie zabiorę
Jacques już nic nie odpowiedział ruszył od razu do pokoju córki, zostawiając poruszoną żonę.
- Lyonetto musze Ci o czymś powiedzieć – zaczął spokojnie
- Mogę iść z tobą?
- To już wszystko wiesz
- Tak. Pozwól mi jechać z tobą proszę – trochę speszyła się swoim wścipstwem
- Wojna nie jest dla kobiet, obiecaj mi coś – dziewczyna wyraźnie posmutniała, wiedziała, że ojciec już podjął decyzję.
- Nie, nie każ mi nic obiecywać. Wrócisz
- Obiecaj proszę – powiedział łagodnie hrabia, dziewczyna pokiwała niepewnie głową
- Zaopiekuj się tym i strzeż jak oka w głowie, nikt nie może się dowiedzieć ze to masz. Trzymaj to zawsze przy sobie...To nasza największa tajemnica i nasz najcenniejszy skarb. Tak samo jak ty Lyoni. Nie zapomnij nigdy o tym. – Ucałował ją w czoło, dziewczyna nie hamowała łez
- Zaopiekuj się tez matką, ona chce dla ciebie dobrze, wbrew pozorom. Nie płacz już, wrócę przecież
- Wrócisz ojcze, na pewno wrócisz...

Jacques podał jej zawiniątko, Lyoni przytuliła się do ojca, chłonęła tą chwilę.
Hrabia musiał ruszać, zostawiając płacząca córkę, tak żałował, że poświęcił jej tak mało uwagi, obiecał sobie, że jak wróci, postara się z całych sił nadrobić stracony czas.


Paryż, zamek Île de la Cité

Potyczki na północy, były doskonałym argumentem na ściągnięcie hrabiego Jacques’a de Saumur. Król własnoręcznie napisał list i powierzył najlepszemu posłańcowi. Jeszcze tego samego dnia ruszył do piwnic, gdzie ukrywał perełkę królestwa, w całej Francji nie było lepiej wyposażonego pokoju tortur. Chodził pomiędzy rozmaitymi narzędziami, niektóre już zakurzone, czekały z utęsknieniem na świeżą krew, niektóre posiadały oznaki wczorajszego używania. Filip podniósł pukiel włosów, jeszcze czuć było w nich strach właściciela.
Już niedługo dostanie hrabiego, już niedługo...

***

Podróż do Paryża była nadzwyczaj spokojna. Jedynie jeden koń złamał nogę, ale mieli cztery zastępcze, więc nie przedłużyli przez to drogi.
Jacques wchodząc do królewskich komnat, został ugoszczony iście po książęco, dostał kieliszek wytwornego wina, syte jadło. W pewnym momencie poczuł się słabo, miał swoje lata, więc zignorował to, lecz zaraz pobladły padł na podłogę. Obudził się w ciemnej i zimnej komnacie tuż przed sobą zauważył drewniany słup, znał ten kształt – garrota, ponownie poczuł się słabo i stracił przytomność.





***

Król podziwiał upór i wytrwałość hrabiego, mało, kto wykazał się taką odpornością na ból, lecz zawsze jest granica, po której wszyscy miękną, zdążył już to wywnioskować przypatrując się torturowanym. Hrabia jednak był inny nie powiedział nic szczególnego, a konając przeklął Filipa. Dopiero trzech przypadkowych żołnierzy z wojsk Saumur zdradziło, jak Jacques bardzo kochał swoją córkę. Ta wiadomość mu wystarczyła.

Król w końcu otrzymał to, co chciał, znalazł już swój pierścień, który bezsprzecznie czekał na niego przy Lyonecie. Natychmiast polecił zorganizowanie grupki najemników, mających się zająć brudną robotą, bez zbędnych podejrzeń na jego osobę. Tylko jego najbliższy sekretarz Riueux, doskonale wiedział o wszystkim, to właśnie jemu król zlecił zebranie grupy. Tak oto Riueux wysłał dwie grupy najemników, lecz jedną z nich dużo później.




Zachodnia Francja. Dolina Loary. Saumur.


Padał deszcz. Tak często było tu szaro, bez życia, ten dzień dłużył się tak jak wszystkie inne odkąd hrabia ruszył na wojnę. Wydawało się, iż znowu nikt nie doczeka się wieści. Czerwone słońce tego dnia zaszło krwią, w sercach wzrósł niepokój.
Wiadomość przybyła zaraz po zmierzchu wraz z trójką rannych, którzy w ciężkim stanie trafili do swych domów, byli posępni i małomówni.
Wspaniały władca hrabia Jacques de Saumur poległ na bitwie. Czerń oblała prawie wszystkie serca a szczególnie te najbliższe...
Najbardziej przeżyła to Lyonetta o kruchym i wrażliwym sercu, długo chodziła z zakrytą twarzą, która bez przerwy była mokra od łez. Straciła najważniejszą osobę w swoim życiu kochającego ojca, a jednocześnie największego przyjaciela. Jej poukładany świat runą, została całkowicie sama.





Matka szybko wzięła się w garść i zaczęła poszukiwania kandydata na męża dla Lyonetty Nikt nie wiedział, że już dawno owego wybrała. Wkrótce, mimo tłumów chętnych rycerzy, wicehrabia Karol de la Rochelle upomniał się o swoje należności, rozgrzebując stare pakty. Madame Horietta nie miała wyboru, musiała oddać rękę córki, żeby nie dopuścić do wojny domowej.
Lyonetta nie chciała nic słyszeć o małżeństwie z dużo starszym od siebie kawalerem, jeszcze częściej wymykała się z zamku na przejażdżki.
- Jesteś szlachcianką, małżeństwa bez miłości zdarzają się często, tak samo jak twój ojciec i ja, zobaczysz miłość sama przyjdzie – matka postanowiła podejść do sprawy racjonalnie, lecz i tak nie spotkała się, z choć najmniejszym zrozumieniem córki.

Któregoś wieczoru, wspominając zakurzoną przeszłość, dziewczyna przypomniała sobie o tajemniczym zawiniątku, który jeszcze tak niedawno otrzymała od ojca. To był pierścień. Czerwony rubin w złotej oprawie z graberacją od spodu w kształcie smoka.

Przypomniałą sobie legendę o magicznym pierścieniu Draco z czerwonym kamieniem, dzięki to, któremu pewnemu rycerzowi udało się pokonać straszne bestie z bagien. Było to jasne, że to nie ten sam pierścień, mimo to patrząc na niego wyraźnie czuła coś dziwnego. Postanowiła dostosować się do poleceń ojca, nigdy go więcej nie zostawiła.





***
17 kwietnia 1337


Zamek wręcz zaroił się od liczących na szybki zysk rycerzy, którym nie sposób było odmówić gościny, Lyonetta dwoiła się i troiła, żeby nie natknąć się na żadnego z nich, lecz nie sposób jej było ignorować polecenia matki. Nagłe zainteresowanie jej osobą przytłaczało ją i flustrowało.

Tak, więc pewnego dnia, wychodząc po swojego konia na przejażdżkę, przypadkiem natknęła się na grupkę uzbrojonych wojaków. Sądząc po tym, iż nie mieli herbów, można było przypuszczać, iż są najemnikami. Lyonetta była ubrana w strój męski cotte, długie buty, włosy miała związane i schowane pod kapturem.


- Madmoiselle Lyonetta de Saumur? – Spytał jeden zimnym tonem. Oblał ją strach jak mogli ją poznać? Przecież nie pierwszy raz wychodziła w przebraniu, nigdy dotąd nikt jej nie rozpoznał. Pokręciła głową przecząco. Zdenerwowania złapała za wisiorek, na którym miała zawieszony prezent od ojca. Zauważyła, ze jeden z nich mruży oczy, wyraźnie spoglądając na jej szyję. W jednej chwili otrząsnęła się i ruszyła do ucieczki.

Ojciec często mawiał, aby zawsze informowała strażników kiedy wychodzi. Dopiero teraz zdała sobie sprawę jakie to jest ważne, dopiero teraz, gdy potrzebowała pomocy. Biegła przed siebie ile miała sił. Zręcznie przeskoczyła jakiś stary przewrócony wóz przy, którym klął rozgniewany chłop. Jej koń był już tak blisko. Skoczyła. Zsuną jej się kaptur, spod którego wyswobodziły się czarne, długie włosy. Pędziła zaraz na karym
ogierze. Zaskoczeni najemnicy zostali z tyłu, nie mieli szans dogonić jej bez koni.
 
__________________
Cisza barwą mego życia Szarość pieśnią brzemienną, którą śpiewam w drodze na ścieżkę wojenną istnienia...

Ostatnio edytowane przez Asmorinne : 19-01-2009 o 19:31. Powód: poprawka
Asmorinne jest offline  
Stary 18-01-2009, 22:15   #2
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
Gospoda była dość droga, jak to zazwyczaj w ruchliwych miasteczkach nieopodal skrzyżowania szlaków handlowych. To, gdzie Enrico de Sept Tour przebywał czerpało dochody z kupców, którzy z Normandii, Bretanii, czy nawet dalekiej Gujenny przewozili towar na królewski dwór Filipa VI. Biały konik w jej herbie miał przynosić karczmarzowi szczęście i zapewne tak właśnie było, gdyż w środku niemal nie widać było wolnego kawałka ławy, na którym mógłby przysiąść zdrożony podróżnik. Szczęśliwie jeden z rzemieślników ciągnących do Reims, by pomóc przy budowie katedry, pijany zwalił się pod stół i Enrico szybko zajął po nim miejsce. Uprzedził tylko o moment jakiegoś śmierdzącego owczym tłuszczem starszego gościa w baranicy, który, widać, powziął ten sam pomysł.
- Któż, kto pierwszy ten lepszy – ocenił zamawiając piwo u przechodzącego właśnie obok grubego właściciela tego zacnego przybytku.


Tłok, w którym używanie miały złodziejaszki. Krzyki, kłótnie, ktoś grał w kości, ktoś przeprowadzał jakąś transakcje, ale nade wszystko zamawiano trunki i, w mniejszym stopniu, żarcie. Powietrze przecinały przenikające się zapachy jedzenia, alkoholu i ostrego, cuchnącego brudem potu z niemytych ciał. Tego ostatniego nie trawił, odkąd wrócił do Europy. W Palestynie oraz na Rodos byli czyści, musieli, jeżeli nie chcieli, by zabiło ich gorąco i pustynne choróbska. Ci szatańscy Arabowie byli pod tym względem bardziej cywilizowani, niż większość baronów Francji.
- Dwa!
- Dawaj szybciej gorzały!
- Cztery kufle chmielu! Aby szybciej!
- Nie, sześć! Przynieś sześć.
- Kolejny rzut!
- Kurwa!
- Mówię, że taniej nie sprzedam!
- Chcesz mi wcisnąć gówno?
- Moja sakiewka! Taki chuj, zwinęli mi sakiewkę.
- Nie mam takiego siodła, ale może za parę groszy przypomnę sobie, kto ma.
- Możesz sobie być wysłannikiem samego hrabiego, nie tylko kupca Hermana. Ale jego tu nie ma, natomiast ja jestem. Oddasz więc pieniądze, albo tak cię zmaluję poprzez gębę, że znajdą cię w ulicznym rynsztoku.
- Niech będzie moja strata.
- Hej, panie, chcesz się zabawiać?
- Wino!
- Tak go jebnąłem, że wyleciał z tego konia, a potem wypieprzyłem jego dziewkę i wiesz co? Ta kocica dupą ruszała, natomiast potem chciała jeszcze. Niby szlachcianka, a zwykła ulicznica, co to tylko za chędożeniem patrzy. One wszystkie takie same. Dać im tylko kawał chłopa to zaraz mają w rzyci przyzwoitość.
- Tylko liwr i dam taki występ, że nawet staruszkowi by stanął.
- Spierdalaj dziwko, kiedy uczciwi żołnierze se popijają, bo przez pysk zajadę
.

Pił cienkusza, odpędzał lubieżne panienki, które zarabiały po gościńcach zaspokajając chuć podróżnych i zastanawiał się, czym zapłaci za kolejną noc mając pustą sakiewkę:
- Ej ty – usłyszał nagle.
Podniósł głowę i ujrzał podchodzących dwóch wojaków.
- Ej ty, do ciebie mówimy – jeden z nich, młodszy, wąsaty, przyodziany w zieloną sukmanę, podniósł głos. – Łeb trzymasz w kwintę spuszczony, ale miecza gracko pilnujesz. Widzieliśmy, jak popędziłeś tego huncwota, co chciał ci sakiewkę zwinąć. Chcesz trochę zarobić. Przydałby się do naszej kompanii dobry mordobijca, a ty wyglądasz na takiego, co to zadźgał nie jednego chłopaka. To co? Byłbyś zainteresowany? – Mówił wyraźnie akcentując wyrazy. Sas, Lotaryńczyk albo Frank.
- Może być, ale gadajcie coś więcej – skinął głową. Był bez grosza i każdy kontrakt teraz stawał się czymś bardziej pożądanym.
- To i powiemy – rzucił drugi paskudnej urody, mający noc rozcięty niemal na całej długości i wyraźnego zeza. – Spieprzaj dziadu, kiedy wojsko siada – zrzucili jakichś dwóch rzemieślników przysiadając się do Enrico. – To teraz posłuchaj. Nasz wódz dostał zlecenie na złapanie groźnego bandziora. Władze robią na niego zasadzkę, ale póki co nie dają rady. Dlatego wzięli nas, a u nas jest kilku chłopaków tęgich, ale potrzeba jeszcze ze dwóch, trzech. Ty bary masz, Miecz też. To co?
- Ile płacicie?
- Od razu o pieniądzach, co?
- Ano, tak to już jest
– oględnie odpowiedział. – Bez grosiwa nie ma piwa – zacytował przysłowie.
- Żarcie i spanie zapłacimy. Tudzież spyżę dla konia. Liwra na tydzień tudzież możesz się spodziewać, jako i inni dostają. Może niewiele, ale mamy dostać spora nagrodę, jak złapiemy tą … tego zbója. To co, wchodzisz? Kompania zacna, miecze przednie, dowódca nie wymaga, poza walką, posłuchu, toteż jak będziesz chciał wychędożyć jakąś chłopkę czy inną, to możesz się nie przejmować. Byle wyższych stanem omijać.

- Ale kompania
? – Zastanowił się przez chwilę. – Widać, że odpady z różnych armii, które połączyły się ze sobą, żeby łatwiej zarabiać na rozbojach. Ale dają jakieś pieniądze i uczciwe zajęcie. Ściganie zbójów może nierycerska rzecz, ale … - no właśnie, ale on dawno przestał bawić się w gierki opieczętowane tradycyjną plakietką z napisem „SZLACHETNE”. Dokładniej, od czasu, gdy algierscy piraci napadli ich statek „La Paloma”, który płynął z Cypru do Marsylii. Widział w myślach skrwawione ciało synka roztrzaskanego o maszt ... żonę, która po długim gwałcie przemienionym w ohydne tortury została ścięta, gdy nie miała już nawet siły jęczeć ...

To zostawało w pamięci. Zwłaszcza, że sam przeżył leżąc wśród trupów na pokładzie ... bezwładny, ranny, bezsilny, cudem później przywrócony do świata żywych. Piraci nie cieszyli się długo sukcesem zaatakowani przez okręt joannitów równie niespodziewanie, jak oni wcześniej „La Palomę”. Cieszący się sławą najlepszych lekarzy chrześcijańskiego świata Kawalrowie Rodyjscy uleczyli jego ciało, ale serce … Żyć jednak trzeba, a miecz do wynajęcia był wszędzie mile widziany. Zazwyczaj Enrico szedł do jakiego feudała, który toczył wojenkę z sąsiadem i wyzywał na pojedynek jego najlepszego człowieka, a po zwycięstwie proponował wynajęcie swoich usług. Niezwykle rzadko odmawiano. Jednak Enrico czuł, że jeszcze trochę tak, zmieni się w kompletnie nieczuły kawałek żelaza. Dlatego z wiecznie skłóconej Prowansji i Gujenny udał się na północ, mając nadzieję na jakieś stale zajęcie, bardziej uczciwe i szlachetne niż pospolite najemnictwo, które niewiele różniło się od rabunku. Chciał zaciągnąć się gdzieś, ot tak, nie chwaląc się, zostać potem sierżantem i spokojnie przepędzać czas na jakimś normandzkim zamku. Jednak sprytny złodziejaszek w Poitiers uciął mu sakiewkę z przygotowanym na dalszą drogę groszem i w rezultacie tego zamiast w Normandii wylądował w tej gospodzie zastanawiając się, co robić ze sobą.
- Dobra, niech będzie. Pościgamy owego zbójnika.
- Może ma łajdak na sumieniu niejedną podobna zbrodnie, jak te sukinsyny
- dodał już w myślach na temat algierskich piratów.
- To i dobrze. Ja jestem Helmut – powiedział ów wąsacz z germańskim akcentem – a to Bruno, ale wszyscy zwą go Nosaczem - wskazał na tego z rozciętym kinolem.
- Aj waj, nos jak nos, rękę mam do bicia, a przyrodzenie do dziewek, więcej mi nie trza
– wtrącił nowo poznany brzydal.

***
17 kwietnia 1337 roku, dzień patronalny św. Aniceta

Te dni, które przebywał w ich towarzystwie utwierdziły Enrico w przekonaniu, że ma do czynienia ze zwykłymi grasantami, którym ktoś powierzył złapanie bandyty na zasadzie przysłowia: „Naślij zbója na zbója.” Tworzyli dwunastoosobowy oddział konny podzielony na trzy czwórki, który patrolował przydzielona mu okolicę. Szczęśliwie wódz dobitnie zakazał swawolenia i robienia jatek, jako, ze zależało mu na tym, by nie spłoszyć owego ściganego. Toteż mając takie zalecenia siedzieli cichaczem po zagajnikach, lasach, przemierzając chyłkiem boczne drogi i ścieżki, bacznie obserwując otoczenie.
- Juści prawda – ocenił Enrico. – Zbójnicy mają zazwyczaj jakich znajomych wśród chłopów i mógłby taki ostrzec. Kiedy zaś ujmiemy tego łotra, wezmę pieniądze, podziękuję za służbę oraz ruszę dalej ku północy. Szlag bowiem mieć takich towarzyszy.

Ranek nie zapowiadał paskudnej pogody, wręcz przeciwnie. Rześkim świtem obudziły ich swoimi trelami skowronki, a zapach świeżej trawy zżeranej przez konie napełniał nozdrza miłym aromatem. Tyle, że po paru godzinach pojawiły się pędzone północnym wiatrem chmury zwiastujące deszcz, albo i nawet burze. Gdzieś tam dalej grzmiało, lecz ich lasek ulewa omijała, choć szare niebo na widnokręgu zwiastowało, że tam hen jest niezła pompa. Nie mniej, niebo było zachmurzone wszędzie grożąc deszczem, a silniejszy wiatr w porywach zrywał liście, kwiaty, lekkie gałęzie, a ludziom rozwiewał peleryny. Mimo to obserwowali ścieżkę ciesząc się, ze jeszcze na razie nie pada im na głowy:
- O kurwa, jedzie – szepnął nagle Jean Le Brux, jeden z bardziej zaufanych dowódcy, który nominalnie przewodził ich czwórce.

Rzeczywiście, w oddali czarny koń przemierzał leśną ścieżkę niosąc na sobie jeźdźca odzianego w długie szare cotte z kapturem.
- Jak on go poznał? – Zastanowił się przez chwilę. Przecież widać było jedynie wierzchnie okrycie. Ale nie było czasu na rozmyślanie. Szybko naciągnął kuszę. Normalnie rycerstwo nie posługiwało się ta bronią, ale na Rodos, gdzie spędził szmat czasu, była to popularna broń, toteż i on wprawiał się ostro w strzelaniu. Kiedyś wprawdzie papież Innocenty II zakazał jej używania pomiędzy chrześcijanami, ale to było 200 lat temu. Obecnie nikt sobie nic nie robił z dawnych kodeksów, które negatywnie zweryfikowała rzeczywistość. Na Rodos walczyli z muzułmanami, ale Enrico zabrał ją ze sobą na pokład podczas owego fatalnego rejsu, a potem tak się zdarzyło, ze miał ja zawsze przy sobie ukrytą pod skórzana derą przy siodle końskim.
- Mogę spróbować go zdjąć z kuszy, choć wiatr czyni strzał niepewnym – rzucił, ale Le Brux pokręcił głową.
- Żywcem. Wtedy zapłacą więcej, chyba, żeby nie dało się inaczej, wtedy można. Ale dorwiemy ją! Ja znam ten teren. Potem ma skarpę i rzekę, albo będzie musiała zawrócić, albo przeprawiać się przez bród.
- Ją, jaką ją
? – Nagle do Enrico doszło, że coś tu nie pasuje.
- Ach, nasz zbój – skrzywił wargi Helmut. – A powiedzieliśmy mu, że chodzi o zbója, bo wiecie, nie każdy chce się pchać w konflikt z hrabią, a ludzi potrzebowaliśmy. Potem myślelim, że jak groszem nie cuchnie, to mu za jedno, zbój, czy jakaś kobita.
- Durnie
! – Zmiął przekleństwo Le Brux.Nieważne teraz, kurwa wasza mać, w konie i za nią. Szybciej. Ty, Sept Tour za nami. W konie! Dorwiemy ją. Nie masz nic przeciwko, że ci idioci trochę nałgali, prawda. Kiedy jesteś z nami robisz, co każą - dodał.
Hans i Nosacz bez słowa popędzili konie.

Ale Enrico stał. Zbój? Zbój? To nie był żaden powalony, chędożony zbój, tylko dziewczyna i to sądząc po koniu i pelerynie, szlachetnie urodzona.
- Szlag! Szlag!
A tymczasem ta, nieświadoma jeszcze niebezpieczeństwa, przejeżdżała przez leśny strumyk … ale nie … obejrzała się nagle usłyszawszy jakieś chrapnięcie końskie, czy stukot kopyta o kamień. Po momencie zawahania i niepewności rysującej się na młodej, jasnej twarzy okolonej bukietem czarnych włosów dała koniowi ostrogę. Popędzony karosz zarżał i przyspieszył rozchlapując kopytami na wszystkie strony wodę, gdy pędziła przez strumień.


Jechali. Naprzód wyforowali dwaj znajomi z karczmy, za nimi kilkanaście kroków Jean, a później tyleż samo Enrico.
- Oszukali mnie. Oszukali i, jeżeli ten Le Brux mówił prawdę, mają ją, bo albo zawróci, albo dorwą ja na przeprawie. Ech, niech to, dorwą ją tak, jak kiedyś muzułmanie dorwali jego żonę.
Przez chwilkę był znowu myślami na statku i widział, jak wielki piracki kapitan rozcina jej suknie bijąc po brzuchu i twarzy. A mieli mieć kolejne dziecko. Właśnie dlatego zdecydowali się na powrót do Europy, gdzie nie miały im grozić kolejne napady flot różnych emirów. Ale nie było drugiego chłopca, ani malutkiej panieneczki, lecz jego piękna, cudowna perełka zwijała się pod kolejnymi uderzeniami pirata, a potem rozpaczliwie, ze wszystkich niewieścich sił odpychała, gdy rzucił się na nią całym ciałem brutalnie przełamując wszelki opór. A tam pędziła … nie jego żona, ale też kobieta, też młoda, może mająca już męża i malutka pociechę? A może była to dopiero jej przyszłość, ale nieważne … nikt, nikt nie postąpi tak, jak postąpiono kiedyś z jego najdroższą. Usta Enrico były równie zaciśnięte, jak spoczywająca na mieczu dłoń, twarz nieruchoma i tylko pałające oczy zdradzały rozpętaną w sercu burzę.

Popędził konia dojeżdżając do Le Brux:
- Jean, zostawiamy ją! – Krzyknął.
- Pogrzało cię? Mamy rozkaz i pieniądze. Więc czego chcesz. To, ze ci durnie nagadali jakieś bzdury, to ich oraz twoja sprawa. U nas przychodzi i nikogo nie obchodzi, co robiłeś wcześniej, ale jak coś ci rozkazują, to rozkazują. Dlatego wsadź se w dupę swoje skrupuły i albo słuchasz i jedziesz z nami, albo ci zaraz pokażę, co to znaczy postawić się Jeanowi Le Brux.
- Tak, pokażesz mi
? – Zapytał spokojnie. – Spróbuj. Jesteś sam.
- Na takiego jak ty z grubą nawiązką wystarczę
Le Brux splunął wyciągając miecz. - Lubię takich chłoptysi, jak ty, takich skrupulantów, co to wrzeszczą dużo o honorze, ale kiedy broń w dłoń, to nie potrafią dobrze zdzielić - smagnął nagle z góry mieczem, próbując zaskoczyć podjeżdżającego mężczyznę.
- Ech, żadnego pomyślunku– ocenił Enrico gwałtownie wyciągając prawą rękę do góry. Trzymany w niej miecz złapał na srebrzysta klingę spadające ostrze Jeana, a trzymany w lewej sztylet wbił się w ciało grasanta. Kierował koniem wyłącznie nogami, czego nie przewidział pewny siebie Le Brux.
- Jakie to zwyczajne, jak niemalże zawsze– nagły skurcz, ból, niepewność, potem zaś nagła słabość, która pochłonęła śmiertelnie pchniętego Jeana.

- O, kurwa, ty patrz. On zabił Jeana!
- Bierz go, szlag! Musiał jakoś podejść, a ja pędzę za dziewczyną
! – Hans popędził dalej, ku bliskiej już przeprawie rzeki, a Nosacz, powoli się odwrócił kierując konia ku niemu. Jego paskudna twarz była jeszcze wstrętniejsza niż zwykle, kiedy próbował się uśmiechać. Słyszał od kogoś, że ladacznice biorą podwójne pieniądze za pokładanie się z nim i wcale się sprzedajnym dziwkom nie dziwił. Inna plotka głosiła, że właśnie Nosacz, najwięcej kobiet zniewolił, czerpiąc radość nie tylko z chędożenia, ale nawet bardziej ze strachu, które w nich budził swoim strasznym licem.
- Szybciej! – Pognał się w myśli. – Bo jeszcze ją Hans dorwie.

Tym razem to on zaatakował. Dwa ciosy zamarkowane w głowę podniosły obronę Nosacza na tyle wysoko, że kolejne pchniecie skierowane w brzuch przebiło skórzany pancerz dochodząc do wnętrza i rozbryzgując dookoła płomienista czerwień. Miecz obrońcy nie zdążył do zastawy, a teraz leciał z bezwładnych rąk. A potem także Hans, który już spadał z nerwowo podskakującego konia, nie mogąc nic zrobić, nagle słaby, bezbronny, jak dziewki, które wcześniej niewolił swoją mocarną ręką.

Niecały pacierz minął, gdy popędzając konia dopadł do polany przy rzece. Dziewczyna próbowała w nią wjechać, przedostać się, ale deszcze w górze nurtu tak wezbrały wodę, iż zdała sobie sprawę, że nie da rady. Dlatego szybko, nawrót, może przemknie się lasem, może gdzieś schowa i ją przeoczą, zapewne myślała. Ale wtedy wyjechał Hans.
- Kurwa! Mam cię dziwko! – Wyskoczył ku niej, kiedy rozpaczliwie zastanawiała się, co robić wiedząc, ze za tym grasantem są jeszcze inni, którzy ją ścigali. – Mam cię!

- Stój! – Krzyk Enrico z takiej odległości zabrzmiał słabo, ale Hans usłyszał. Odwrócił się. To był ich nowy nabytek. Nowy, to znaczy, że Nosacz, potężny Nosacz, został także po drodze.
- Nie zbliżaj się! – Wrzasnął. – Nie zbliżaj. Słuchaj, mam ją. Nie wiem, czy jej rodzina cie wynajęła, czy nie. Mam to gdzieś. Pieprzę to, słyszysz, pieprzę! Nie zbliżaj się. Jestem niedaleko niej. Nie zdołasz mnie dorwać. A potem nóż pod ta smukłą szyjkę. Rozumiesz! Rozumiesz, durniu! Przegrałeś! Nic nie zrobisz. Nic. Ja doprowadzę ją sam, zgarnę cała forsę. Nie ruszaj się mówię! Bo ja zaraz zabiję, słyszysz, zabiję! Zabiję, o kur … - bełt z kuszy przeszył jego istnienie, przerywając wpół rzucane przekleństwo. Kolejne ciało zsunęło się na trawę barwiąc jej zielona soczystość karminową barwą czerwieni. Zdziwiony nagłą lekkością bułany koń odskoczył na kilka metrów, a potem zatrzymał się i jakby nigdy nic zaczął podszczypywać pęczki trawy.

Byli teraz we dwójkę. Nie licząc kwaczących kaczek, które nieopodal urządziły sobie legowisko i były zaskoczone nagłym zamieszaniem. Schował broń. Podnosząc rękę w przywitaniu podjeżdżał:
- Witajcie nieznajoma pani … panienko – poprawił się widząc, że ma przed sobą młodą jeszcze dziewczynę z rozpuszczonymi włosami, czyli pannę przed małżeństwem. Była w spodniach, jak nie niewiasta, ale bogaty strój i tak wskazywał, iż nie należała do pospólstwa, a nawet więcej, nie każdy dobrze urodzony mógł sobie pozwolić, żeby tak przyodziać własną córkę. – Enrico … - wahał się, czy podawać nazwisko, ale wreszcie wpajana przed lata etykieta zwyciężyła - … de Sept Tour. Kimkolwiek oni byli i z jakiegokolwiek powodu cię ścigali, już nie są groźni. Aczkolwiek wiem, że reszta ich kmotrów poszukuje cie w innych miejscach. Nieopodal wsi oraz dalej, za gajami jabłkowymi.
 

Ostatnio edytowane przez Kelly : 01-02-2009 o 23:00.
Kelly jest offline  
Stary 25-01-2009, 21:35   #3
 
Asmorinne's Avatar
 
Reputacja: 1 Asmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemu
Lyonetta nigdy nie widziała tyle krwi na raz, i tylu trupów obok siebie. Nawet podczas oblężeń, które dwukrotnie za jej życia nawiedzały rodowy zamek. Tam, owszem, ginęli, ale daleko od jej dziecięcych, wtedy, oczu. Albo hen, za murami, od strzałów z zamkowych balist, albo podczas szturmu na mury. Jednak wtedy, wraz z innymi kobietami, siedziała w wewnętrznej wieży i niczego nie widziała z okropności wojny, choć, oczywiście, zdawała sobie z nich sprawę. Ale sama świadomość, a naoczne zetknięcie się z czymś, to dwie różne sprawy. I, to było decydujące, ścigali ją! Ci ludzie ją ścigali i tylko cud sprawił, że ona nie znalazła się w ich rękach. Jak bardzo się bała! Więcej, odkryła, że ciągle się boi. Nikt, nigdy wcześniej jej nie ścigał! Czy to jej przeznaczony mąż, którego już zdążyła znienawidzić? Ktoś inny? A może pospolici zbóje, którzy przed zabiciem, zabraliby jej dziewictwo, zhańbili godność? Ale nie, zbóje raczej wzięliby ją żywcem i czekali na okup. Zacisnęła pięści, rozglądając się dookoła wprost nie mogła odwrócić wzroku od masakry. Szeroko otworzyła oczy, trzęsła się. Widać, że powstrzymywała na siłę łzy. Ale była hrabianką de Saumur.
- My nie płaczemy przy obcych – pomyślała z dumą, która na moment przytłumiła wszelkie inne uczucia.
Uspokajał też ją stonowany, spokojny głos mężczyzny, swojego wybawcy. Nim coś odpowiedziała chwilę zbierała się w sobie.

- Proszę zaprowadź mnie do zamku – powiedziała cicho i niepewnie – Dziękuję, zostaniesz hojnie wynagrodzony za swoje męstwo – dodała już bardziej pewnie i lekko skłoniła głową. – Przyjmij zaproszenie drogi Enricu de Sept Tour do mojego zamku.

Zamienili jeszcze kilka słów i udali się w stronę bramy. Lyonetta była zamyślona, odwróciła nawet głowę, aby nie prowokować rozmowy. Etykieta nakazywała jej zachować spokój, nie mogła przecież pokazać, jak pospolita dziewka, że się boi lub czy odczuwa słabość. Jechała wiec wyprostowana, bez jakiegokolwiek wyrazu.

Rochelle, paskudny wicehrabia Rochelle, była wręcz pewna, iż to jego sprawka. Tylko on mógłby wymyślić coś tak ohydnego. Zwarzywszy na to, że nigdy dotąd nikt jej nie atakował, a wicehrabia bardzo nalegał, aby przyjechała. Fakty i okoliczności się zgadzały.
Enrico de Sept Tour… co by się stało gdyby go nie było? Co by ją spotkało? Nawet nie chciała sobie wyobrażać. Spojrzała w jego stronę. Czarne włosy i przeciągła, szlachetna, przystojna twarz. Patrzył czujnie na okolice. W tym momencie przypominał jej bohatera z jakiejś starej ryciny, które tak często oglądała gdy była mała. Zauważyła, iż nie ma herbu ... najemnik, choć nazwisko wskazywało raczej na szlachetne pochodzenie. W tym kryła się jakaś tajemnica.

Kłusowali dość żwawo. Dopiero teraz przypomniała sobie o goniących ją wrogich wojakach. Jak mogła zapomnieć o tak ważnej kwestii. Miała już poinformować kompana, gdy nagle z lewej dobiegł ich tętent kopyt. Ujrzała czterech zbrojnych usiłujących zajeżdżać ich od lewej. Popędziła konia, który natychmiast wyprzedził Enrica.
- Spokojnie! – Jej towarzysz zachowywał zimną krew. – Towarzyszą nam już od kwadransa.
- Dlaczego więc
… - nie dokończyła pytania patrząc z niedowierzaniem.
- Dlaczego nie uciekamy? Nie zbliżali się dotychczas specjalnie, a każda chwila przybliża nas do twojej siedziby, szlachetna panienko. Ponadto nasze konie, szczególnie twój, już nieco przeszły i lepiej ich siłę zachować na decydująca chwilę.
- Ale dlaczego nas nie zaatakowali wcześniej
? – Krzyknęła dając koniowi ostrogę. – Przecież to bez sensu.
Jej towarzysz kiwnął głową.
- Jest coś, o czym nie wiemy. Może liczyli na to, że pojedziemy inną trasą, gdzie mają swoich kamratów. Wtedy mieliby nas na widelcu …
- To możliwe. Rzeczywiście
– oceniła w myślach. – Przecież poprowadziła ich boczną trasą przez pastwiska i sady. Ten szlak był krótszy, ale niewielu z niego korzystało. Czyżby tamci nie mieli o nim pojęcia? Ale … widelcu? – Słyszała to słowo po raz pierwszy. – Co ów Sept Tour chciał przez to powiedzieć? – Niepewna wymówiła je na glos.
- Ach, widelec – wyjaśniał popędzając jednocześnie rumaka. – To takie coś do jedzenia, jak łyżka, tylko z dziurami. Niby małe widły. W Bizancjum często używane. Mieliby nas na widelcu, znaczy, że weszlibyśmy w przygotowana pułapkę, mieliby prosta sprawę.
- Aha … - zdziwiła się, czego to ludzie nie wymyślą, ale na dalsze wyjaśnienia nie było czasu. Konie naciskane ostrogami nabierały pędu. Szybciej i szybciej. Lyonetta uwielbiała ten wiatr na twarzy i grę potężnych końskich mięśni pod siodłem, grę, do której uwielbiała się dostrajać. Gdyby nie ścigający, pomyślała, że mogłaby czuć się szczęśliwa.
- Nie mają szans – krzyknął mężczyzna, jakby wyczuł jej myśli.
- Nie mają szans – powtórzyła sobie cichutko. Tamci gonili za nimi, nawet zbliżali się nieco, ale jako doświadczony jeździec wiedziała, że na drodze do zamku nie mają prawa ich złapać. – Musieliby dosiadać jaskółki – pierwszy raz od dawna uśmiechnęła się leciutko.

Byli już pod murami zamku, kiedy wkroczyli strażnicy. Dziesięciu żołnierzy natychmiast ruszyło w stronę najemników, ci wycofali się. Nie uciekli jednak zbyt daleko, mieli za małą przewagę.

Naprzeciw Lyonecie i Enricowi wyjechali dowódcy straży. Widać było wyraźną ulgę na ich twarzach, kiedy zobaczyli hrabiankę całą i zdrową.
- Niczego już nie musi się madmoiselle obawiać – oznajmił pewnym głosem wojak z długimi siwymi włosami i poklepał jej konia po pysku. Miał na imię Fredric i od lat wiernie bronił ich rodzinę. Wraz z dwójką innych podjechał do Enrica i obrzucili go pytającym spojrzeniem.
- Jest po naszej stronie, mimo, że nie miał obowiązku obronił mnie – rzuciła
- Dobrześ pan się spisał, jakie to szczęście, że zjawiłeś się w momencie ataku. Wprost z nieba pan nam spadł – siwowłosy najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy, iż mężczyzna jeszcze niedawno był uczestnikiem napadu.
Nie chciała, aby wyszło, że to wina strażników, lecz znała swoją matkę – A to wszystko moja wina, matka ukarze biednego Fredrica, przez moją głupotę – zdała sobie sprawę i posmutniała, nie mogła dłużej tu być, za bardzo dręczyły ją wyrzuty sumienia. Skinęła, do Enrica, aby ruszył za nią.


Horietta już czekała w głównej sali, którą mieszkańcy żartobliwie nazywali „królewską”. A przyczynę to miało w odległej przeszłości, kiedy to przybył tutaj Filip III, którego męczył rozstrój żołądka i zaszczycił tą komnatę królewskimi wymiotami. Hrabina stała wyprostowana z uniesionym czołem, w tej chwili z jej twarzy nie można było wyczytać żadnych uczuć. Była niczym posąg, którego nie obchodzą, żadne zjawiska zewnętrzne, nieważne, jakie one by były zawsze spotykały się z tą samą reakcją – obojętnością. Ubrana w długą czarną suknię z wąskimi rękawami, włosy miała, czarne tak samo jak Lyonetta.

- Lyonetta drogie dziecko wszystko w porządku? – Z niecodzienną czułością w głosie zapytała matka, a następnie przytuliła córkę. Dziewczyna zaniepokoiła się, nienawidziła jej zmian nastrojów.

Rodzina de Saumur znana była z nadzwyczajnej umiejętności panowania nad emocjami. Praktycznie w każdej chwili potrafili zachować spokój. Horietta była wyjątkową zwolenniczką tej tradycji, mimo iż większość rodziny jej dawno za przestała. Hrabina, choć przybyła z innego rodu, wykształciła się do perfekcji w tej sztuce. Jednak wszystko runęło z dnia na dzień, kiedy straciła męża. Straciła też opanowanie. Do tego stopnia, iż można było się po niej spodziewać wszystkiego...

Matka pogłaskała po głowie Lyonette, następnie gwałtownie odepchnęła i wymierzyła siarczysty policzek. Dziewczyna omal nie straciła równowagi. Twarz jej oblały rozrzucone w nieładzie włosy, tylko na chwilę zakrywając upokorzenie. Nie pisnęła nawet, podniosła się powoli i zamknęła oczy. Czekała na kolejny cios
- Co ty sobie myślisz smarkulo! Nie zniosę tej twojej swawoli!Horietta prychnęła wpatrując się surowo w córkę
- Szlachetny Enrico de Sept Tour mnie uratował – powiedziała drżącym głosem, w dalszym ciągu czekając na uderzenie.
- Musi obejrzeć cię medyk, straż przyprowadzić medyka!– nalegała, nie zwracając na nic innego uwagi. - Nastały niebezpieczne czasy dla naszej rodziny musisz siedzieć w zamku. Wicehrabia Karol de la Rochelle przyjeżdża jutro na obiad – powiedziała bardziej do siebie niż do Lyonetty, zrobiła kilka kroków po sali, oglądając się na wszystkich
- Jak to?– zapytała z desperacją w głosie
- Chcę widzieć się z odpowiedzialnymi za ochronę mojej córki... NATYCHMIAST! – powiedziała chłodno do strażnika, który w jednej chwili ruszył po dowódcę. Następnie podeszła do Enrica podejrzliwie mierząc go wzrokiem.
- Jestem ci wdzięczna za wybawienie mojej córki, korzystaj z naszej gościny, jesteś naszym honorowym gościem, służki zaprowadzą Cię do twojej komnaty i kieruj do nich wszystkie swoje prośby madame Horietta powiedziała tym razem spokojnym tonem, następnie odwróciła się do córki
- Idź się umyj! Śmierdzisz koniem! Wynoś się stąd!– wręcz krzyknęła odchodząc. Drżały jej dłonie, gdy zniknęła w korytarzu.
-Ile jeszcze wytrzymam– zamyśliła się Lyonetta. Z matką było coraz gorzej, nie tylko ona to dostrzegała. Do tego wszystkiego wicehrabia zjawi się jutro. Przeszedł ją zimny dreszcz, gdy przypomniało jej się jego zmarszczone, bezwzględne oblicze. –„ Co teraz będzie? „ – spytała sama siebie zrezygnowana – „czy to już koniec?”



-Ma panienka iść do swojej komnaty, tak nakazała matka – powiedział strażnik, wyrywając ja z zamyślenia. Był to Ron, młodzieniec niewiele od niej starszy, należał do jej straży przybocznej. Lyonetta spojrzała na niego, jego piegowatą twarz pokrywał fioletowy siniec mieszczący się na policzku.
- Co ci się stało? -spytała, chłopak uśmiechną się tylko smutno i wskazał jej korytarz, ta skinęła głową i poszła. Spojrzała jeszcze naEnrica, do którego podeszły już dwie bardzo urodziwe służki i kłaniając się poleciły, aby udał się do komnaty.
 
__________________
Cisza barwą mego życia Szarość pieśnią brzemienną, którą śpiewam w drodze na ścieżkę wojenną istnienia...
Asmorinne jest offline  
Stary 26-01-2009, 22:51   #4
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
Nieczęsto miewał kobiety w łożu od tamtego czasu, gdy algierski pirat zgwałcił i zamordował jego piękną, doskonałą w każdym calu Elanor. Przez rok w ogóle nie ciągnęło go do zaspokajania chuci, a i potem, przez długi czas, czując pod sobą niewieście ciało, całując usta, piersi, wreszcie biorąc tak, jak to robi mężczyzna ze spragnioną oddawania się kobietą, wyobrażał sobie żonę. Jednakże to powoli minęło. Ot po prostu, nie pakował się nikomu na siłę do łóżka, ale jeżeli dochodziło co do czego, to nie miał już oporów. Tak jak teraz z tą służką, która przyszła do niego w nocy. Taki jednorazowa miłostka nastawiona wyłącznie na zaspokojenie chuci. Obydwoje o tym wiedzieli. Od czasów Elanor nie zakochał się w innej i nie miał stałych związków, a piersiasta brunetka pewnie zdołała już przepuścić pomiędzy swoimi nogami połowę garnizonu. Teraz jęczała przygnieciona jego ciałem, a on, jak zawsze, robił swoje milcząc. Od tamtej pory nigdy nie odzywał się podczas łóżkowych igraszek, jakby z premedytacją ustawiając milczącą barierę pomiędzy sobą a aktualną kochanką.


Potem zasnęła wtulona w jego ramię, ale rankiem dziewczyny już nie było. Nie planował powtórzenia tej nocy i ona pewnie także nie, skoro nie podała mu nawet swojego imienia. Najpierw hrabina kazała jej i jeszcze jednej dziewczynie odprowadzić go do komnaty. Później wieczorem, kiedy przyszła przynieść wieczerzę zaczęła się nieco przymilać i tak oto zakończyło się na przykrytej skórą kozetce. Ale teraz nie myślał już o tym. Noc odeszła. Był wolny, zastanawiając się co robić.
- Może tutaj zapytam o jaką służbę? – Zastanawiał się. Chociaż z drugiej strony hrabina Henrietta nie wyglądała na do końca zdrową osobę. Już sam fakt potraktowania córki o tym świadczył. Owszem, znał rodziców, którzy krótko trzymali swoje dzieci, ale takich, co by bili i tulili na przemian, zwłaszcza przy obcych, to raczej nie do tej pory spotykał. Ale co on miał do tego? Żałował wprawdzie tej ciemnowłosej panny, jednak, z tego co słyszał, miała i tak zostać oddana wkrótce za mąż za jakiegoś Rochelle. Może jej mąż okaże się całkiem przyzwoitym mężczyzną, który, poza zapewnieniem ciągłości rodu, będzie się przynajmniej od czasu do czasu interesował żoną?

Życie jednak szybko zweryfikowało jego przypuszczenia. Wjazd wicehrabiego do zamku Saumur przypominał połączenie dumy zdobywcy z pewnością siebie wschodniego satrapy. Towarzyszył mu orszak kilkunastu jezdnych uzbrojonych po żeby i tyluż pachołków. Straż przy bramie witała go czołobitnie widząc w nim swojego przyszłego pana. Zatrzymał się na chwilę przy dybach, gdzie hrabina wrzuciła biednego Fredericka, kazawszy go wcześniej wybatożyć. Pewnie strażnik miał szczęście w nieszczęściu, że albo Henrietta nie wyznaczyła pokaźnej liczby uderzeń, albo kat okazał się łagodny, bo choć krew pokrywała jego plecy ściągając bzyczące głośno muchy, wedle Enrica powinien wyjść z tego cało. Pewnie zapytał, za co siedzi ów przestępca, bo ktoś ze służby gorliwie wyjaśnił mu o co chodzi. A potem podciągnął za włosy wystającą z deski głowę mężczyzny i splunął mu w twarz, a potem poprawił w nos okutą w żelazo pięścią. Nawet z tej odległości słuchać było rozpaczliwy krzyk skazanego i chrupot chrząstek łamiącego się nosa.

Tfu! Sept Tour nie lubił bohaterów, którzy zamiast stanąć z kimś równym twarzą w twarz wyżywali się na tych, co nie mogą oddać. Wycofał się do komnaty nie chcąc oglądać tego dupka. Usiadł przy osłoniętym rybim pęcherzem oknie, przez które poranne słońce wpuszczało smugę światła do komnaty. Zamyślił się, a potem zaczął krotką, zwyczajowa modlitwę, którą często powtarzał w Palestynie.


- A to tu pan jesteś? – Głos otwieranych drzwi i słowa Rochelle’a dobiegły go niemal równocześnie przerywając wymawianie kolejnych łacińskich strof.
- Czego on tu chce? – Zastanowił się. – Musi się tu czuć niemal jak król, skoro wchodzi do cudzego pokoju nie pukając. Pan na włościach – ocenił poły ironicznie, poły złośliwie, ale po wyglądzie twarzy nie dał niczego poznać.
- Pan sobie życzy? – Zapytał krótko tłumiąc wzburzenie.
- Jestem wicehrabia de Rochelle – odparł dumnie przybyły nie zauważając chyba chłodnego przyjęcia.
- Witam szlachetny panie, Enrico de Sept Tour, do usług
– wygłosił zwyczajową formułkę. – W czym mogę pomóc?
- W niczym, ale słyszałem, że uratowałeś moją narzeczoną. Ja, wicehrabia de Rochelle przybywam oznajmić, że dobrze się spisałeś
– klepnął Enrica po ramieniu – i przyjmuję cię w skład swoich wojaków jako nagrodę. Służ mi wiernie, a będziesz miał czego dusza pragnie, zdradź … no, przecież nie zdradzisz swojego dobroczyńcy … - łaskawie w swoim mniemaniu pokiwał dłonią przystrojona w kilka pierścieni.
- Jestem szlachetnie urodzonym rycerzem, mości wicehrabio Enrico dalej trzymał nerwy na wodzy.
- Tym lepiej, ha. Mam ci kilku młodszych synów rycerskich rodzin. Służą mi. Tobie także się spodoba.
- Jestem szlachetnie urodzonym rycerzem
– powtórzył – i chociaż wynajmuję swój miecz, to tylko ja decyduję, kto może być moim pracodawcą. Dlatego wybacz, ale wpierw muszę zastanowić się nad twoją propozycją. Nie byłem nigdy na tych ziemiach i nie słyszałem o tutejszych rodach. Planowałem ruszać dalej, dlatego nie wiem, czy chciałbym gdziekolwiek iść na służbę – chciał odmówić, ale nie miał ochoty się narażać na niechęć możnego władcy. Po co? Spokojnie planował odjechać z tych ziem, choć … szkoda, naprawdę szkoda tej ładnej hrabianki dla takiego draba. Cóż, nie pierwsza i zapewne nie ostania była przymusowo ładowana w niechciane małżeństwo z okrutnikiem i pyszałkiem.
- Twardy? – De Rochelle zimno uśmiechnął się. – Lubię takich. Ale mnie się nie odmawia, rycerzu. Jednak uratowałeś moją narzeczoną, dlatego wybaczę ci impertynencję. Masz czas na decyzję do mojego wyjazdu. Nie zmarnuj swojej szansy, rycerzu – kontynuował wicehrabia, a potem jeszcze dłuższy czas perorował nad wspaniałością służby u siebie jednoznacznie dodając, że takich ofert jak jego, się nie odrzuca. Wreszcie wyszedł, a Sept Tour natychmiast postanowił przewietrzyć pokój, żeby powietrze odtęchło po nieprzyjemnej wizycie i wykąpać się.

***

Wieczorna uczta była przygotowywana od kilku dni. Hrabina ściągnęła wędrownych wagantów, którzy uprawiali swoje pokazy przed zamkowa gawiedzią. Byli rozmaici trefnisie, żonglerzy, linoskoczkowie, a na samej sali biesiadnej miała przygrywać niewielka kapela. Przyjęcie miało olśnić Rochelle’a i zaprezentować odpowiednio ród Saumur. Trzy stoły uginały się pod rozmaitymi frykasami. Prosiak zapiekany z jabłkiem w pysku kusił wspaniałym zapachem, pieczeń z dzika, smażony ogon bobra, tudzież inne rozmaite rodzaje mięsiw i ryb zachęcały do spróbowania i zapchania żołądka aż po samo gardło. A oprócz tego picie: dla znamienitszych gości małmazja, wino cypryjskie, a dla służby lekkie piwo lub pośledniejsze gatunki win. Hrabina posunęła się do tego, że każdemu z gości postawiono przy jego miejscu łyżkę i nóż, czego nie spotykano na innych dworach. Na najwyższym miejscu siedziała hrabina, jako senior lenna Saumur, obok niej zaś córka i Rochelle. Obydwie damy w szerokich suniach, ustrojone były w drogocenne bransolety i naszyjniki, a wicehrabia w jedwabny, biało czerwony strój, przyozdobiony srebrem i strusimi piórami na czapce.

Muzyka nie grała głośno. Dla hrabiny był to jeszcze okres żałoby, dlatego wszelkie większe przyjęcie byłoby bardzo niechętnie przyjęte przez wielu ludzi, ale Henrietta miała dość doświadczenia, żeby stworzyć coś, co łączyło w sobie i wytworność hrabiowskiej uczty i czyniło zadość zwyczajowi żałobnemu. Ona sama, zresztą, żeby dobitniej wyrazić ten fakt, była przyodziana w wytworna, lecz czarną suknię, przyozdobiona znacznie mniej niżeli barwny strój córki. Widać było, iż czuje się tu panią, ale można było także dostrzec, że stara się przypodobać wicehrabiemu, zagadywać go, że zawsze ustępuje mu kroku. Równie dostrzegalna była natomiast zimna niechęć Lyonetty, która zbywała Rochelle’a półsłówkami. Przynajmniej tak się wydawało Enrico, który siedział przy bocznym stole i objadał się ogonem bobrowym zapiekanym w winogronach.
 

Ostatnio edytowane przez Kelly : 01-02-2009 o 23:04.
Kelly jest offline  
Stary 01-02-2009, 14:42   #5
 
Asmorinne's Avatar
 
Reputacja: 1 Asmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemu
Piątek 18 kwietnia 1337, dzień patronalny św. Anicenta

Najpierw była kąpiel, kojące olejki różane, lecz nawet ich nieskazitelna, aromatyzująca woń na chwilę nie ukoiły żalu Lyonetty. Siedziała zapatrzona przed siebie, kombinowała w myślach jak nie dopuścić do zaręczyn. Uciec, sprzeciwić się... między innymi takie rozwiązania przechodziły jej przez głowę. Ale jak sprzeciwić się matce? Jak narazić się na jej nieobliczalny gniew? Tego nie mogła sobie wyobrazić, nie mogła podjąć ostatecznego kroku i wyrazić swoje zdanie. Od urodzenia była zastraszana przez matkę, każdy protest był surowo karany. Lyonetta mimo wielkiej nienawiści, jaką do niej pajała, nie umiała się na tyle zebrać w sobie, aby powiedzieć „nie”. Godziła się na każdy los, odgrywając wewnętrznie rolę ofiary, zatopiona w swych cierpieniach każdego dnia. Tym razem ciężar był za duży, nie mogła sobie z nim poradzić. Postanowiła pościć cały dzień, gdyż liczyła na pomoc od Boga, tylko on jej mógł teraz pomóc. A może po prostu oddać swoje życie właśnie Jemu? Zaufać Bogu? Lyonetta przyzwyczajona do luksusów nie wyobrażała sobie w tej chwili roli ubogiej mniszki, nie odważyła się podjąć również takiego wyzwania. Pozostały jedynie złudne marzenia, słodkie sny o rycerzu, który złamie wszelkie reguły. Pomoże wyrwać się jej spod tego okrutnego klosza manipulacji, w którym uwięziła ją matka.

Następnie było wkładanie sukni i czesanie. Jedna zszywała jej rękawy, na wzór najnowszej mody z wąskimi rękawami. Suknia była wyjątkowo bogato zdobiona i drapowana, według mody bizantyjskiej.
- Auuuuuuu – nie wytrzymała, już następnego wbicia igły w jej skórę. Szwaczce drżały ręce, Lyonetta dopiero teraz spostrzegła, iż pod osłoniętymi włosami twarzą widnieje duży siniak pod okiem. Z pewnością pierwszą szykowały jej matkę.
Gdy rękawy były pozszywane służki zajęły się jej włosami. W pewnym momencie wpadła hrabina.
- Służba wyjść! – powiedziała zimno, polecenie zostało wykonane natychmiastowo, jedna ze służek omal się nie wywróciła wybiegając, za co została spalona wzrokiem przez hrabinę. Lyonetta zadrżała, matka była w złym humorze. Horietta podeszła spokojnie, oglądając ja dokładnie od stóp do głów.
- Ja znam tą minę – powiedziała z uśmiechem i pokręciła głową.
- Aż za dobrze znam te zaciśnięte usteczka- powiedziała tym razem ostro, po czym złapała ją za włosy i przycisnęła do podłogi. Dziewczyna pisnęła cicho.
- Tylko cię ostrzegam droga córeczko... nie próbuj wykrętów, dla wicehrabiego masz być miła, jeśli go do siebie zrazisz, to sobie inaczej porozmawiamy...zrozumiano?
Dopiero, gdy przerażona Lyonetta kiwnęła głowa, pościła ją. Nagle wstała uśmiechnęła się czule i pogłaskała ją po włosach. Upokorzenie było tak wielkie, iż przez chwilę nie miała siły podnieść się z podłogi. Tym razem również udało jej się nie rozpłakać, bezradność zastąpiła wielka flustracja. Jak ona może mnie tak poniżać? myślała, drżały jej ręce. Miała ochotę coś zrobić, lecz w ostatniej chwili zrezygnowała.
- Wyglądasz jak księżniczka, kocham cię moja córeczko –spojrzała jej w oczy, po czym wyszła. Służki chciały pomóc wstać Lyonecie, lecz ta odepchnęła je. Dość już miała upokorzeń. Wstała o własnych siłach od razu poszła do kapliczki, pomodlić się, a modliła się długo.

***

Wieczór przyszedł niezwykle szybko, goście i grajkowie wypełnili już salę. Zjawił się nawet wujek Edmond z piękną małżonką Catheriną oraz odwieczny przyjaciel rodziny, szlachetny [bSir Edward de Polois[/b], który podobno liczył tylko na zaspokojenie chuci po uczcie. Byli również rycerze, którzy od jakiegoś czasu zamieszkiwali ich zamek. Ci ze smutkiem opijali się winem, tracąc całkowitą nadzieje na szybkie wzbogacenie się. Horietta postarała się o dyspensę od samego biskupa, nie wszyscy jednak z tego skorzystali. W szczególności Bordoux de Chinon, który skusił się jedynie na ogon bobra.
Różnokolorowe, bogate zadziwiały swym misternym wzornictwem. Hrabina Catherina, jak zwykle, przesadziła z ilością ozdób, co wywołało poruszenie u niektórych dam. Ta jednak nigdy nic sobie nie robiła z takich zachowań. Niektórzy goście pochowali swoje noże i łyżki, widząc, że czekają na nich przy talerzach. Edward de Polois wolał jednak korzystać ze swojego.


Rochelle często zerkał na Lyonette, która za każdym razem odwracała wzrok. Piła tylko wodę, cały czas pamiętając i respektując post, jako jedna z nielicznych.
Siedziała trzymając głowę dumnie do góry, jak na hrabiowską córkę rodu Saumur przystało. Usta jej drżały, kiedy rozmyślała o tym momencie, który musiał nadejść.
- To nie może się tak po prostu stać – pomyślała ciągle mając nadzieje, że zaraz czar pryśnie i będzie tak jak dawniej. Matka, która wcześniej jeszcze umyła ręce w wodzie rumiankowej. Wstała, uciszyła muzyków i poprosiła gości o wysłuchanie. Chwila przyszła. Lyonetta zbladła.

- Szanowni goście i wierni wasale rodu de Saumur. Kiedy mój szlachetny pan małżonek odszedł podczas bitwy, mogło się wydawać, że nasza rodzina nie podniesie się z tej straszliwej straty. Ale oto los zesłał nam przyjaciela i opiekuna, szlachetnego wicehrabiego Rochelle. Jego powaga oraz oręż powstrzymał naszych wrogów, kiedy czyhali na nas, a jego uprzejma opieka, jakże rycerska, nakazująca wspomaganie niewiast, pozwoliła przetrwać najtrudniejszy okres.
Rochelle wstał kłaniając się, a pierścienie na jego palcach błysnęły odbitym blaskiem świec i jaśniejących pochodni. Roznosiła go duma, nawet tego nie ukrywał.

- Dlatego nie ma dość słów, żeby podziękować temu szlachetnemu mężowi za jego czyny. Nie zdołamy się wywdzięczyć, lecz wprost przeciwnie, chciałam prosić o jeszcze więcej. Zdecydowałam, bowiem powierzyć mu opiekę nad moim największym skarbem, Lyonettą, która w przyszłości odziedziczy te ziemie. Krew mojej córki to krew dawnych panów tej ziemi, krew wicehrabiego należy zaś do człowieka najszlachetniejszego na ziemi, tudzież pana z panów od wielu lat. Wskazanym jest, więc połączenie obydwojga, by wspólnie odtąd żyli, jak mąż i żona budując szczęście i potęgę obydwu rodów. Nie pozwala nam żałoba odpowiednio wystawnym balem uczcić ten fakt, ale w waszej obecności, goście i wasale domu de Saumur, ogłaszam ich narzeczonymi – podała zesztywniałą nagle rękę Lyonetty wicehrabiemu, który wstał uśmiechając się z dumną pewnością siebie.
- Złość się, złość, gąsko. – szepną jej do ucha – Niedługo będziesz moją żoną, chcesz czy nie i wtedy pokażę ci, gdzie twoje miejsce. Czekaj, więc, bo albo okażesz się uległa i wdzięcznie przyjmiesz z sercem pełnym pokory tego, którym cię los łaskawie obdarza, albo lepiej byłoby ci już być najlichszą czeladną dziewką, czy mniszką na odludziu niż moją żoną. Zostaniesz nią, czy chcesz, czy nie i cokolwiek ci się podoba, będziesz mi posłuszna, bo nie oszczędzę, ani twej pięknej buzi ani pleców. Rozumiesz?
Te słowa nie były wypowiedziane ze złością, czy niechęcią. Wprost przeciwnie, z najwyższa obojętnością człowieka, który wie, ze może coś zrobić i zrobi to bez mrugnięcia okiem, jeżeli akurat tak mu się zachce. Lyonetta zastygła przez chwilę w bezruchu. Ze złością złapała za kielich z winem i chlusnęła jego zawartością w twarz Rochelle'a. Następnie zerwała się i odeszła od stołu. Wiedziała, że zapłaci za wszystko przed matką, w tej chwili było jej wszystko jedno. Ojciec... jak ona w tej chwili zatęskniła za swoim ojcem, on nigdy by się na cos takiego nie zgodził.

***

Sobota 19 kwietnia 1337, dzień patronalny św. Parfaita

Od samego już rana pakowano rzeczy hrabianki. Specjalnie grymasiła, aby przedłużyć całą akcje. Matka kazała jej wybrać tych, którzy mają jej towarzyszyć. Bez namysłu wskazała piegowatego Rona i kilku ze swojej straży przybocznej. Ale matka nie pozwoliła, by było ich tak mało.
- Kto jeszcze? Może Enrico de Sept Tour- pomyślała, lecz zawahała się chwilę. Prawie go nie znała, ale miała pewność, iż będzie służył tylko jej i jeśli mu zapłaci, nie doniesie nic matce. Poza tym, bez jakiegokolwiek powodu - uratował ją! Lyonetta cały czas o tym pamiętała. Mógł przecież nie ryzykować życia. Oddać ją w ręce oprawców przy tym zarobić. Mógł wszystko, a przecież przyprowadził ją bezpiecznie do zamku...


***

Poniedziałek 21 kwietnia 1337, dzień patronalny św. Anzelma

Tylko co słońce wstało leniwie zza horyzontu, to zaraz schowało się za chmurami. Było zimno i zaraz zaczęła się ulewa. Świat tak jakby się rozmył cały, przykrywając wszystko milionami kropel...płakał wraz z nią i miał płakać przez całą drogę.



Pomimo nalegań Horietty, Karol nie zgodził się przełożyć wyjazdu na dzień następny.

Tuż przed samym wyjazdem, Lyonetta zarządziła, aby rozpakować, dopiero co załadowane kufry. Chciała sprawdzić, czy aby wzięła swój ulubiony jeździecki kaftanik. Po godzinie kaftanik odnalazł się cały i zdrowy, a Rochelle nie ukrywał poirytowania. Chciał już ruszać, nawet zostawiając rzeczy dziewczyny.

***

Siedziała sztywno, nie mogąc uwierzyć, że jedzie właśnie do włości Rochelle'a. Od czasu do czasu spoglądała na Rona, który uśmiechał się od niej, pocieszająco i zarazem bezradnie. Jakby jego wzrok mówił: Musimy wytrzymać, wszystko będzie dobrze. Ale wcale nie miało być dobrze. Jej życie miało właśnie zmienić nie do poznania.
A ona posłusznie jechała teraz, jakby zgadzając się na wszystko. Zmokła, ubrudziła swoją suknię. Tym razem błogosławiła deszcz, dzięki niemu nikt nie spostrzegł, że płacze. Czym sobie zasłużyła na taki los? Co zrobiła takiego strasznego? Bóg musiał mieć powody, aby pozwolić na taki zbieg wydarzeń. Jak może pozwolić tak cierpieć człowiekowi? Lyonetta nie mogła tego pojąć. Nigdy nie mogła. Widocznie szeroka droga nie była jej przeznaczona. Nie mogła nic na to poradzić. Wschodząca bezradność coraz bardziej okrywała ciemnością jej duszę. Miała ochotę zmienić się w deszcz i pozostać na wieki wolna. Rozpływając się w jakiejś rzece, popłynąć, zniknąć , przepaść w otchłani nicości. Zatracić się w marzeniach i wzlecieć gdzieś wysoko, tam gdzie lecą ćmy. Razem z nimi przepaść w mroku i pozostać zapomnianą. Byle tylko nie jechać dalej...
Jednak nic nie wskazywało na to, żeby cokolwiek mogło coś się zmienić.

Padało nieustannie, tak jakby deszcz usłyszał jej myśli i niebo cierpiało razem z nią. Błogosławione krople okryły całą okolice. Błoto coraz bardziej przeszkadzało obładowanym wozom. Konie wychodziły z siebie, aby ciągnąć je dalej, ale nikt już się nie zdziwił kiedy na dobre ugrzązł. Służba musiała pchać. Przeklinając i grzęznąc w brunatnej mazi, pchali z całej siły popędzani krzykami Rochelle'a, który nie szczędził ostrych słów.

***

Wieczór nadchodził coraz szybciej, Lyonetta podziwiała niezwykłe barwy jakie malowało na pożegnanie słońce. Tak jakby w tym momencie kolorami chciało nadrobić całodniową nieobecność. Przeprościć wędrowców za ciężką drogę.


Dobrze znała te tereny nie raz bywała tutaj z ojcem. Niedaleko mieścił się ubogi klasztor Benedyktynek. W samym centrum stał sporych rozmiarów kościół i zakrystia, dookoła których wznosiły się skromne chatynki. Zakon posiadał mały ogródek warzywny, staw rybny oraz barcie. Siostry bowiem dodatkowo zajmowały się pszczelarstwem. pozyskać cenny wosk, na który nie było je stać. Całość ogradzał porośnięty bluszczem mur, odgradzał świata zewnętrznego i pozwalał na umacnianie więzi wspólnoty.




***


Karczma „ Pod Dębem” była dość przytulna, przynajmniej wyglądała tak z zewnątrz. Psy rozszczekały się na przywitanie nowych gości. Zaraz w drzwiach pojawił się wąsaty karczmarz.
- Witajcie! Urągam się do stóp jaśnie wicehrabiego! Jestem wielce zaszczycony pańskim przybyciem, serdecznie zapraszam do moich skromnych kątów, miejsca starczy dla wszystkich – Kłaniając się mówił nieudolnie ukrywając zakłopotanie, po czym znikną we wnętrzu. Lyonetta marzyła o czymś ciepłym do picia, przemarzała na kość, zresztą nie tylko ona. Ron, także kichał od czasu do czasu, podobnie jak niektórzy ze służących.
Konie zostawili w stajni. Niestety trochę przeciekała, to też siano nie było najsuchsze. Zrobiło się bardzo żal Grzmota, ale nawet dziurawa stajnia, stanowiła lepsze schronienie, niż pozostawienie na dworze.


***


Lyonetta podjęła decyzję. Czas było zrobić ten ostateczny krok, wymagający odwagi, odwagi, której jej tak często brakowało. Ostatnie wydarzenia przytłaczały ją. Najpierw śmierć ojca, szaleństwo matki, a teraz zaręczyny... Nie mogła się pogodzić z powolnym zatraceniem, z wydzieraniem z jej duszy, tego co najlepsze. Stała właśnie przed drzwiami Rochelle’a, była już pewna. Zapukała i nacisnęła klamkę.

- Mam dla pana wiadomość – powiedziała chłodno, nawet na niego nie patrząc.
- Ależ myszko, nie musisz już mi mówić na pan, jestem Karol, podejdź tu do mnie, usiądź droga narzeczono. Może winka? – zaprosił ją gestem i uśmiechnął się perfidnie.
- Wstępuję do klasztoru... – powiedziała stanowczo
- Nie możesz...należysz już do mnie – zaczął się śmiać
- Idę! Nie należę do nikogo! – stwierdziła krótko i wyszła. Pobiegła natychmiast do Enrica
- Szykuj konie, wyjeżdżamy, na dole opowiem wszystko...jak skończysz, proszę, przyjdź po mnie na górę – powiedziała nieco drżącym głosem. Bała się, ale jednocześnie była z siebie dumna. Odważyła się na ten ostateczny krok, w końcu będzie wolna, na wieki wolna, niezależna przynajmniej od Rochelle’a. Cieszyła się po raz pierwszy od tak długiego czasu, była po prostu szczęśliwa. Ruszyła do swojego pokoju, ubrać się ciepło i spakować kilka drobiazgów.
W pewnej chwili drzwi uchyliły się.
- Enrico? - odwróciła się, wstrzymała oddech, do pokoju właśnie wszedł Karol de Rochelle. Spojrzał za drzwi upewniając się, że nikt nie nadchodzi, a następnie je zamknął.
- Co pan tu robi? Nie mam ochoty na rozmowę, jestem zmęczona... – próbowała go zbyć, lecz wicehrabia puścił jej słowa mimo uszu. Szedł w kierunku dziewczyny nie odrywając od niej wzroku. Nawet z daleka śmierdział gorzałką. Lyonetta siedziała sztywno, ale w jej sercu coraz bardziej narastał niepokój. Patrzyła na drzwi, czekała na Enrica. Przecież zraz się zjawi? Będzie tu lada moment... myślała
- Będziesz mnie słuchać, czy ci się to podoba, czy nie – powiedział zimno, mierząc ją lubieżnie wzrokiem. Zadrżała, rozglądając się niespokojnie dookoła. Gdzie jest Enrico? Raptownie wstała i odeszła na drugi koniec pokoju.
- Proszę wyjdź... – wskazała na drzwi.
- Nie bój się mnie... – znów podszedł, Lyonetta się cofała aż poczuła za plecami ścianę. Rochelle zagrodził jej drogę, następnie położył rękę na jej taili, delikatnie przesuwając po fałdach sukni. Odskoczyła, próbowała się wyśliznąć, lecz ten złapał ją silnie za ramiona i przycisnął do ściany. Na chwilę straciła oddech. Zaczął całować po szyi, a potem podciągną spódnice. Krzyczała, starała się odepchnąć. Trzęsła się cała, była przerażona, a Enrico nie nadchodził. Gdzie on jest? Ratuj! Wiła się i próbowała uciec, ale nie sposób było się wyrwać spod niedźwiedziego uścisku wicehrabiego. Poczuła jego szorstką dłoń na udzie. Nie! Krzyczały jej myśli, kiedy zaczął dobierać się do halki. Zaraz...zaraz stanie się. Rzuci na łóżko i.... Złapała za dzbanek. Walnęła z całej siły Rochelle'a w głowę.

- Enrico! - krzyknęła i zaczęła uciekać nie oglądając się za siebie. Biegła przerażona ile miała sił. Byle jak najdalej, byle tylko daleko stąd. Nie czuła nawet chłodu nocy, chociaż biegła na bosaka. Nie czuła też, kiedy szorstkie, nieregularne kamienie raniły jej stopy. Była w szoku. Widziała tylko, gdzie mniej więcej jest klasztor. Tam mogła być bezpieczna.
 
__________________
Cisza barwą mego życia Szarość pieśnią brzemienną, którą śpiewam w drodze na ścieżkę wojenną istnienia...

Ostatnio edytowane przez Asmorinne : 02-02-2009 o 17:48.
Asmorinne jest offline  
Stary 01-02-2009, 21:39   #6
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
21 kwietnia 1337, św. Anzelma, poniedziałek

Wyjechali. Zmęczone oczy wpatrywały się w pozostawiony za plecami zamek Saumur. Mury starej kamiennej twierdzy, nizane przez poranne promienie słońca wyglądały prawie że ładnie. Czy dobrze zrobił, że zgodził się na to wszystko? Socrebleu! Przede wszystkim chciał spokoju, tymczasem znowu, był o tym absolutnie przekonany, wpakował się w kabałę. Ale kiedy Lyonetta poprosiła go i suto opłaciła, by był jej ochroną? Hm, wtedy nie odmówił. Nawet rozumiał ją. W jej mniemaniu Sept Tour mógł reprezentować obcą część świata. I to stanowiło o jego przydatności. Wszystko, co bliskie, ją zdradziło, zostawiło, sprzedało, natomiast to co obce było, o ironio losu, życzliwsze i bezpieczniejsze … przynajmniej zostawiało odrobinę niepewnej nadziei. Ponadto niedawno wyciągnął ją z opresji, chociaż wcześniej sam bezwiednie pomagał założyć sidła, w które miała zostać schwytana.

Póki co przyjął więc służbę u dziewczyny. Dlatego właśnie siedział na koniu i najpierw cieszył się pięknym porankiem, a potem mókł, gdy śliczne słońce zmieniło się w niemile zacinający deszcz.


Nie pomagała nawet peleryna z kapturem. Wprawdzie jej dobrze wyprawiona cielęca skóra nie przemakała, ale w zmieniającym kierunek wietrze krople deszczu dostawały mu się za kołnierz, wpadały do butów, zalewały oczy. Jechał więc i przeklinał, choć pewnie nie tak, jak służba, która raz po raz musiała zeskakiwać z koni i brodząc w błocie popychać ciężkie wozy wypchane po czubki wyprawką Lyonetty. Wściekli i przemoknięci pachołkowie na nią właśnie kierowali swoją cichą złość, przeklinając pod nosem tak, by nie usłyszał tego nikt ze szlachty.

Matka Lyonetty nie była chyba zadowolona z decyzji córki, co do zatrudnienia Enrico. Wezwany w sobotę na posłuchanie Sept Tour musiał się gęsto tłumaczyć hrabinie, która może była szalona, ale bynajmniej nie głupia. W postanowieniu Lyonetty wyczuwała podstęp i za wszelką cenę chciała zlikwidować w zarodku ewentualną intrygę. Enrico o żadnym podstępnym planie nie wiedział. Dość szczerze odpowiadał na pytania Horietty uważając tylko, by nie wspominać zanadto o powodach, dla których znalazł się w tych okolicach. Mówił też na tyle ogólnie, by nie wiązać sobie specjalnie rąk. Już bowiem wcześniej postanowił, że jak najszybciej wyjedzie z tych ziem i uda się na północ. Ponadto prześladowała go twarz dziewczyny. Widział ją, tak jak oblicze swojej zabitej małżonki i był przekonany, że to niechciane małżeństwo doprowadzi tylko do kolejnej tragedii. Och, nie był przeciwnikiem ustalania związków pomiędzy rodami. Tak robili wszyscy, a miłość … miłość była wyjątkiem zarezerwowanym tylko dla tych, którzy mieli niezwykłe szczęście. Ich związek z Elanor też wynikał z umowy, a przecież jakoś przywiązali się do siebie. Może nie czuli tego, co opisywały pieśni śpiewane przez prowansalskich trubadurów, ale było im razem dobrze. Miło budzić się świtem spoglądając na wznoszącą się w miarowym oddechu pierś żony, czuć jej spokojny oddech i ciepłą dłoń, którą przez sen składa na mężowskim boku, patrzeć na wzrastające dziecko w jej rękach, cieszyć się jej radością, iść wspólnie ulicami miasta zaglądając na kupieckie stragany … Spokojne, radosne szczęście zadowolonej rodziny, cieszącej się drobiazgami.

Ale … ale jasny gwint! Przecież oddawać Lyonettę Rochelle'owi to byłoby, jak oddawać młodą gołębicę jastrzębiowi. Tu nie tylko nie mogło być miłości, ale nawet prostego, przynależnego żonie szacunku i przywiązania. Przymykał oczy, chciał uciec, ale zwyczajnie szlag go trafiał, kiedy myślał, że ta dziewczyna będzie służyć dumnemu paniczykowi za materac, a potem, kiedy ostatecznie przejmie jej dobra, potraktuje ją jak śmiecia, który się wyrzuca, gdy jest już niepotrzebny. Czyż to mało wypadków się zdarzało? Nie znał Rochelle'a, ale nawet z tych kilku spotkań i obserwacji dostrzegał w nim kogoś złego – osobę samolubną, bez zasad i honoru.

Tymczasem jednak wrócił znowu pamięcią do chwili, kiedy stał w komnacie hrabiny zastanawiając się, co powiedzieć i do czego zmierza ta kobieta o niebezpiecznie wykoślawionym umyśle.

- Jak pan znalazł się na drodze przed zamkiem? - Spytała go z wyraźnym zainteresowaniem. Siedziała na wysokim krześle głaszcząc ciemnobrunatnego kota wyciągniętego z lubością na jej kolanach. Uśmiechała się wyglądając przez chwilę prawie ze normalnie.
- Pochodzę, wasza wysokość, z Rodos, gdzie stawialiśmy czoło muzułmańskiej napaści przewodzeni przez rycerzy joannitów. Spędziłem tam wiele lat, ale wreszcie zatęskniłem za zielonymi polami ziem Franków i przybyłem do Marsylii. Stamtąd udałem się na północ poszukując swojej szczęśliwej gwiazdy, która pozwoliłaby mi pokazać swoje umiejętności.
- I myślisz, że znalazłeś ja w postaci mojej córki
? – Prychnęła.
- To się objawia zazwyczaj dopiero po rezultatach, wielmożna hrabino – odparł twardo.
- Pragmatyk. Interesujące. Lubię takich. Rzeczywiście, czyn śmiały od głupiego najłatwiej poznać po efekcie. Ale ale … czy miał pan coś wspólnego z najemnikami, którzy chcieli napaść na moją córkę? - Zapytała z nagła zaciskając dłoń na kociaku, który nagle przestraszony miauknął przeraźliwie, a potem zeskoczył z kolan swojej właścicielki i schował się w kącie pod dębową ławą.
- Tak, zabiłem niektórych z nich. To sprawia, że miałem z nimi bardzo wiele wspólnego.
- Zabił pan, ot tak? Ilu?
- Nie, madame, nie ot tak. Nigdy nie zabijam ot tak, bo zbyt wiele widziałem trupów oraz kalek, żeby traktować lekko te sprawy. Zabiłem kilku, bo musiałem, bo ścigali dziewczynę. Nie lubię, kiedy gromada mężczyzn ściga samotna niewiastę. Nie raz miałem do czynienia z takim pościgiem i niejednokrotnie widziałem, czym się to kończyło. Służąc na Rodos mieliśmy do czynienia ze sporymi bandami zbójeckimi, zanim nie oczyściliśmy wyspy. To, co wyprawiali tamci nader podobne było do tego, co widziałem wczoraj. Dlatego nie mogłem i nie chciałem tego tak zostawić.
- Jest pan przystojnym mężczyzną
– hrabina nagle zmieniła temat składając wargi w łaskawym uśmiechu i podając dłoń do pocałowania. – Może wolałby pan służyć u mnie, niż u córki? Gwarantuje odpowiedni żołd i, po jakimś czasie, któż wie, do czego może pan dojść na dworze Saumur. Na pewno mamy coś, co mogłoby pana zachęcić, a czego nie zagwarantuje panu ani ona, ani jej narzeczony – jej usta dziwnie ułożyły się, jakby dawały buziaka komuś niewidzialnemu. O chwili jednak przybrały normalny wygląd, a hrabina kontynuowała.
- Pozwolę sobie nalegać. Taki wojownik jak pan zasługuje na coś wyjątkowego, albo na kogoś …
- Nie mogę, madame. Obiecałem pani córce, że doprowadzę ją bezpiecznie do zamku narzeczonego. Później chętnie rozważę wszelkie propozycje. Mogę też obiecać, że nie planuję służby u wicehrabiego
– odparł z kamienna twarzą.
- Czego ona chce? - Zastanawiał się intensywnie. Że może dać mu wiele, nie wątpił, ale że może go potraktować identycznie, jak nieszczęsnego Frederika, wątpił jeszcze mniej. Służył pod rozkazami mężczyzn, którzy mieli wśród podwładnych opinie dobrze urodzonych szaleńców. To nie były miłe wspomnienia. A szalona kobieta … hm to zapowiadać się mogło jeszcze gorzej.
- Wobec tego, niewątpliwie spotkamy się w Saumur. Wyjeżdżam bowiem jakiś czas po córce. Rozumiem, ze po jej weselu z Rochellem będzie pan wolny. Wtedy szczegółowo omówimy wszystkie warunki. Proszę jeszcze tylko powiedzieć, co pana sprowadziło na ziemie Samur?
- Przypadek, a raczej położenie, gdyż tędy prowadzi droga do Normandii.
- A przed chwilą mówił pan, że szczęśliwa gwiazda. Coś mi mówi, że może rzeczywiście pan ją znalazł, choć widocznie potrzebuje pan jeszcze trochę, by móc to dostrzec. Ale nie bądźmy aż tak niecierpliwi
– powiedziała do siebie - możemy poczekać, a ja obiecuję pomóc panu odkryć.
- Odkryć? Ale co, madame?
- Pańską szczęśliwą gwiazdę, Sept Tour. Pańską szczęśliwą gwiazdę. Tymczasem niech pan jedzie z córką i dobrze ją chroni, jeżeli taka wola, ale spotkamy się zapewne w zamku Rochelle. Mamy sobie wiele do powiedzenia. Daję panu nadzieję, mości Sept Tour, proszę się wiele spodziewać, jeżeli odpowiednio będzie pan wypełniał swoje obowiązki, które panu przydzielę na służbie.
- Obowiązki, madame?
- Och, przyjemne obowiązki. Niewątpliwie spodobają się panu. Nie wyobrażam sobie inaczej
.

Rozmawiali jeszcze przez chwilę, aż wreszcie Horietta z nagła wstała, powiedziała – Zgadzam się. Proszę również pamiętać, na co pan się zgodził - i jak gdyby nigdy nic wyszła.
- O co jej chodzi? - Zapytał się samego siebie pewnie setny raz podczas tej rozmowy. - Chciała mnie mieć? - Nagle przeleciała mu szalona myśl. - Niedoczekanie! Kolejny powód, żeby opuścić to miejsce, kiedy się tylko da. Lyoneccie, jak zostanie żoną tego zadufkowatego zbira i tak nie pomogę.

***



Nadszedł wieczór, gdy ociekająca wodą kawalkada dotarła na miejsce postoju. „Pod dębem” wydawała się całkiem niezłą karczmą. Solidna, piętrowa, z szopą, gdzie w razie potrzeby pachoły mogły spędzić noc, gdyby zabrało pokoi oraz stajnią dla koni. Wprawdzie ta nieco przeciekała, ale zawsze to lepsze niż bezduszne trzymanie wierzchowców na zimnej ulewie, kiedy samemu siedzi się przed kominkiem wcinając ciepłą zupę. Wreszcie chwila spokoju po paskudnej jeździe, która wszystkim w kość dała całkiem nieźle.

Sept Tour starał się trzymać w miarę blisko swojej podopiecznej nie bacząc na ostrzegawcze spojrzenia Rochelle'a. Wiele zrobić nie mógł, juści, narzeczony ma prawo porozmawiać ze swoją wybranką, nawet, jeżeli ta jest mu niechętna. Jednak jeżeli wykonałby jakiś nieprzystojny ruch … chociaż z drugiej strony … nawet, jeżeli Enrico zapobiegłby teraz agresji ze strony wicehrabiego, to czy nie odbiłoby się to na niej podwójnie, tylko troszkę później? Po prostu robił swoje starając się przebywać obok Lyonetty i dawać do zrozumienia Rochelle'owi, że póki nie powiedzą sobie dobrowolnego „tak” przed ołtarzem, drogę do dziewczyny ma zamkniętą. Miał przynajmniej nadzieję, że to wystarczy, bo inaczej … no właśnie, nie wiadomo co, gryzło go nieustannie. Jednak na szczęście na nic się nie zanosiło. Wszyscy pili, karczmarz się dwoił i troił licząc na niezłe pieniądze, jednocześnie zaś zdając sobie sprawę, że jak skrewi, za zarobek może otrzymać jedynie uderzenie pięścią, czy kopniaka. Przecież gromadzie zbrojnych nie mógł się przeciwstawić.

Spokojny w miarę wieczór nie zapowiadał niczego złego. Nawet gulasz zaserwowany przez karczmarza dla szlachty i ser z chlebem dla służby były całkiem znośne. Duża ilość piwa i wina mile rozgrzewała zziębnięte na deszczu członki. Pachołkowie radzi przedtem przeklinać świat zaczynali nawet grubiańsko żartować. Ten czy ów dał druhowi lekkiego kułaka, ktoś wyciągnął kości, inny znając nieco fletnię, zaczął grać, a jeszcze kolejny zaczął podśpiewywać pod nosem jakąś zbereźną piosenkę. Większość jednak udała się do szopy spać, a dla kilku ważniejszych osób znalazłby się małe izdebki na piętrze. Sept Tour miał nocować z Ronem i kilkoma innymi ludźmi Lyonetty. Ona sama oraz Rochelle mieli osobne pokoje, a najważniejsi ludzie wicehrabiego dostali dwa wspólne, którymi musieli się jakoś podzielić.

Enrico to nie przeszkadzało, że musiał spać z innymi. Na obozowiskach nigdy nie miało się luksusu chwili samotności i spokojnej zadumy. Przyzwyczaił się do życia w gromadzie, jedzenia, spania, sikania. Nawet z dziwkami niekiedy załatwiali się po kilku, czasem po prostu robiąc to na jednym kocu w tym samym namiocie. Porównując z tamtym, zajazd i tak był luksusem. Potem jednak okazało się, że znalazła się jeszcze osobna klitka na poddachu i, jak powiedział karczmarz:
- Jeżeli dostojny pan nie ma nic przeciwko temu, żeby spędzić tam noc, to serdecznie zapraszam.

Dostojny pan” nie miał nic przeciwko temu i tak Enrico wylądował na swoim. Lecz nie dane mu było tym razem pospać na łożu. Zbyt spokojna, monotonna cisza wzbogacona jedynie o miarowy stukot kropel deszczu została przerwana. Obcasy kurdybanów zastukały na skrzypiących schodach, a sfatygowane drzwi nagłym zgrzytnięciem zaprotestowały przeciwko gwałtownemu wtargnięciu dziewczyny. Twarz miała zaciętą, a usta drżące. Wyraźnie zdenerwowana poleciła Enrico przygotowywać konie i zjawić się potem u niej.

Sept Tour miał na tyle doświadczenia, by w takich chwilach nie tracić czasu.
- Niech to szlag! - Myślał idąc szybko do stajni. - Co ten chędożony dureń wykombinował, że Lyonetta jest tak zdesperowana i przejęta? Najprawdopodobniej próbował nastać na jej cześć, a ja … kurde, powinienem machnąć ręką na jej polecenie i zwyczajnie czuwać pod drzwiami, dopóki Rochelle nie zasnął. A tak? Szlag! Szlag! Szlag!


Czarny konik Lyonetty przebierał kopytem protestując przeciwko narzucaniu siodła po tak ciężkiej drodze i to wieczorem.
- Czyś oszalał? Jechać na noc? Zaraz po deszczu? - Mówiło jego spojrzenie.
- Ano trudno – wyjaśnił mu niczym człowiekowi – czasem tak trzeba, kolego. Mi się także nie chce, ale cóż … - usłyszał czyjeś kroki. - To pewnie Ron – zdołał jeszcze pomyśleć odwracając się. Potem nagły ból głowy i ogarnęła go ciemność.
 

Ostatnio edytowane przez Kelly : 02-02-2009 o 13:21.
Kelly jest offline  
Stary 06-02-2009, 18:34   #7
 
Asmorinne's Avatar
 
Reputacja: 1 Asmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemu

Biegła. Uderzył ją powiew chłodu. Mgła rozlała się gęsto po okolicy, otulając wszystko w około. Jeszcze kawałek, a pochwyci ją i ukryje. Jeszcze kawałek! Była już w lesie. Karłowate drzewa, pochylały się w jej stronę. One tez chciały ją osłonić. Tuż za plecami czuła ruch. Ktoś ją gonił! Nie oglądała się za siebie. To na pewno Rochelle! Przyśpieszyła. Klasztor nie mógł być daleko. Krzyki? Wołania? Nie słyszała dobrze...Oblał ją zimny dreszcz. Ciemność wszędzie dookoła. Wszystko skąpane w mroku i mgle. Widmowe dłonie wyciągały po nią zakrzywione ręce. Popychały. Szybciej! Coś poruszyło się w krzakach i zniknęło. Zapewne w normalnych okolicznościach nie weszła by do lasu o tak później porze, lecz teraz nie miało to znaczenia. Biegła ile miała sił. Coś ją dotykało... Szorstkie łapy wicehrabiego! Otrząsnęła się. To tylko jej się wydaje! Trochę zwolniła, łapała powietrze. Otaczały ją ciemne sylwetki, nie to drzewa... Biegła. Potknęła się omal nie tracąc równowagi. Przed nią wyrosła gęsta ściana mroku. Dotarła w końcu do obrośniętego bluszczem muru. Jeszcze kawałek i będzie brama. Ktoś wykrzyczał jej imię, słyszała szelest gdzieś bardzo blisko. Las drgał, las krzyczał jej imię, bał się tak samo jak ona. Szaleńczy bieg. Brama. Zaraz będzie bezpieczna! Jeszcze chwilka!

Lyonetta jak opętana, zaczęła stukać w wejściowe drzwi. Ktoś był tuż za nią. Poczuła lodowaty podmuch na plecach, a może jej się wydawało? Nikt nie otwierał. Sekundy zmieniały się w godziny. Otwierać! Krzyczały jej myśli. Nie mogła zdradzić swojego położenia, tym co ją ściągają. Nie odważyła się odezwać. Drzwi prowadzące na podwórze w końcu uchyliły się. Wyjrzała zza nich pucołowata mniszka, spojrzała na Lyonette badawczo. Dziewczyna próbowała coś powiedzieć, ale kamień utkwił jej w gardle. Nie zdołała nic z siebie wydusić. Zaczęła płakać, trzęsła się cała. Mniszka, dziewczynami, nie pytała o nic. Gestem zaprosiła ją do środka. Potem zamknęła dobrze drzwi i zasunęła belkę.
W centrum ogrodzonego murem klasztoru stał kościół i zakrystia, obok których po obu stronach mieściło się kilka chatynek.
Przytuliła Lyonette mówiąc:
- Jesteś pod opieką Boga nic Ci się już nie stanie, On chroni to miejsce i czuwa nad nami wszystkimi. – Pogłaskała ją po głowie i uśmiechnęła się serdecznie. Było w niej tyle ciepła i dobroci... Dziewczyna przez chwile nawet poczuła się bezpieczna.
- Wszystko będzie dobrze moje dziecko. Jestem siostra Klaudia ze zgromadzenia św. Benedykta. Co się stało? – pogłaskała ją po głowie i ponownie przytuliła. Lyonetta już prawie jej uwierzyła, już prawie się nie trzęsła. Miała już odpowiedzieć, kiedy rozległo się potężne uderzenie w bramę.
- Otwierać!– odezwał się donośny męski głos. Dziewczyna drgnęła. Schowała twarz w dłoniach. Nie miało być wcale dobrze! Schowała się za mniszką. Zamarła.
- Nie Bój się moje dziecko, nikt o złym sercu nie ma prawa wejść na teren klasztoru. - siostrę nie opuszczał spokój.
Powili zaczęły się oddalać. kilka innych wyszło na podwórze przed kościół, zobaczyć co się dzieje. Był zimno i mokro, jak to po całym deszczowym dniu. Ubranym w grube habity mniszkom jednak to nie przeszkadzało.
- Otwierać! Bo rozwalimy bramę! - ponownie rozległ się huk, aż zadrżały wrota.
- Proszę nie zakłócać spokoju klasztornego! – powiedziała jedna z sióstr.
- Oddajcie to co moje! A będziecie miały swój spokój! - Lyonetta drżała, poznała ten głos. Zdała sobie sprawę, że tu nie jest wcale bezpieczna, on zrób wszystko, żeby ją dostać.
- Choć ze mną dziewczyno – powiedziała zakonnica i złapała ją za rękę. Weszły do kościoła. Zwrócone w stronę ołtarza mniszki śpiewały cicho, niektóre ciekawsko zerkały w stronę wyjścia. Dziewczyna próbowała odsunąć od siebie kłujące myśli, wsłuchać się w słowa pieśni. Nie potrafiła. Siostra furtianka ujęła ją za rękę i zaczęła śpiewać. Uśmiechnęła się i zaczęła śpiewać.
Trach! W pewnym momencie usłyszały donośny trzask. Cisza, którą przeciął nagły krzyk. Wszystkie spojrzały w stronę drzwi. Przez które wbiegła przerażona nowicjuszka.
- Uciekać, kryć się, napad...- zdarzyła jedynie z siebie wydusić, po czym padła na kolana brocząc krwią.
Przez chwile patrzyły niepewnie. Jedna podbiegła do rannej, kolejne zaczęły się modlić a pozostałe ruszyły wraz z Lyonettą w do bocznej kruchty.
Biegły kawałek korytarzem. Jeden zakręt, drugi. Niektóre zakonnice chowały się w celach, inne biegły dalej. Furtianka i Lyonetta wkrótce dotarły do okutych drzwi. Mała skąpana w mroku cela. Było tu jeszcze zimniej, niż na dworze do tego mokro, a w powietrzu unosił się zapach pleśni. Lyonetta skuliła się i siadła na przykrytą skórą słomę. Jej poranione stopy krwawiły. Nie zwracała na to uwagi.
- Prędko nie mamy czasu – powiedziała szybko okrywając ją habitem.
- A teraz módlmy się – dodała kiedy Lyonetta uporała się z zakonna sukienką.
- Teraz wyglądasz jak jedna z nas, załóż jeszcze kaptur – Dziewczyna próbowała się modlić, nie potrafiła, nie w tej chwili kiedy on jest tuż, tuż...

***

- Kurwa otwierać bo wywarzam! – wrzasnął wściekle Rochelle Zaraz potem stara brama pod naciskiem pięciu męskich ramion ustąpiła z głośnym hukiem.
Wicehrabia wyjął miecz wpadając do środka.

- Gdzie ona jest!? – wysyczał przez zęby. Mniszki na podwórzu skupiły się obok siebie przerażone, wpatrując się w obcych.
- Proszę stąd wyjść! Nie ma pan prawa! – powiedziała jedna. Była cała pomarszczona i lekko siwa. Może diakonisa lub ksieni?

- Zamknij się suko! Oddajcie mi ją!- wrzasną jej w twarz cuchnąc gorzałą i pchnął ją w wielką kałużę.
- Ty łajdaku! – krzyknęła przerażona jedna z nowicjuszek.
- Kurwa! – wściekły Rochelle natarł na nią mieczem. Przebijając ją na wylot. Przez chwile jeszcze stała, jakby zdziwiona, wpatrując się w broczącą krwią ranę. Wydała z siebie z zdławiony krzyk. A już chwilę potem jej bezwładne ciało opadło do kałuży. Krew zmieszała się z brudną, deszczową wodą.

Rochelle skierował się w stronę pierwszej z brzegu chałupy. Była pusta. Wytarł zakrwawiony miecz o jedno z posłań. Wyszedł i polecił swym żołnierzom przeszukanie reszty. Ci uwinęli się szybko, w żadnej jednak nie znaleźli nikogo. Spluną i wskazał na kościół. Sam też ruszył w jego stronę.


We wnętrzu panował półmrok. Rozdzielili się.
Wicehrabia wziął z ołtarza nieregularną świece z pszczelego wosku i oświetlał sobie drogę. Schodził stromymi schodami na dół. Korytarz był wąski, w półmroku znalazł jakieś drzwi jednym kopniakiem wyważył.
W kącie małej celi siedziały trzy skulone mniszki. Przytulały się do siebie i z przerażeniem w oczach wpatrywały w mężczyznę.
- Gdzie dziewczyna!? Gadaj! Albo wypruje z ciebie flaki szmato!!! – złapał jedną za włosy. Zaczął nią potrząsać.
- Mów! Bo zatłukę! – szarpną z całej siły, a potem zaczął bić. Aż krzyk maltretowanej mniszki przeszedł w jęk. Dwie pozostałe próbowały się modlić, lecz ich słowa zagłuszał rozpaczliwy wrzask bólu. Wreszcie rozjuszony Rochelle niczym lalką cisną mniszką o ścianę. Umilkła.


***

Lyonetta była w szoku. Siostra Klaudia próbowała ją uspokoić, lecz żadne słowa do niej w tej chwili nie dochodziły. W pewnym momencie usłyszały przeraźliwy krzyk... Zamarły, obie spojrzały na siebie.

- On tutaj jest... przyszedł po mnie... Lyonetta zaczęła płakać. On tu jest ...trzy słowa jednostajnym rytmem pulsowały w jej głowie.
Furtianka wyjrzała za drzwi. Wrzaski było słychać jeszcze głośniej. Na korytarzu spostrzegła potężną sylwetkę mężczyzny z mieczem.
Pobladła, raptownie zamknęła drzwi i oparła się o nie plecami.

- Sam diabeł cię ściga dziewczyno... musisz uciekać!
Lyonetta jakby tego nie słyszała. Siedziała skulona zamknięta w swoim przerażeniu. Nie mogła pojąć, że to dzieje się naprawdę, że to wcale nie jest zły sen.
Nagle w ich drzwi coś stuknęło. Siostra odskoczyła i podbiegła do dziewczyny. Do celi weszło dwóch wojaków. Bez pardonu i zamachania zdarli kobietom kaptury.

- Mamy ją! – krzyknęli – jest tutaj, panie! – Odepchnęli mniszkę i złapali Lyonettę. Ta wyrywała się jak mogła. Próbowała. Nie miała szans.
Wywlekli ją na korytarz i rzucili wprost pod nogi Rochelle’owi. Ten zadowolony, złapał ją za gardło i podniósł.
- Tutaj jesteś, myszko... – powiedział uśmiechając się triumfalnie. Lyonetta chwyciła jego rękę. Próbowała się uwolnić.
- Zajmijcie się czymś...wyjść – rozkazał swoim wojakom.
- Myślałaś, że ukryjesz się przede mną? – zaczął się śmiać i puścił ją.
Lyonetta opadła na kolana, łapiąc powietrze. Nie miała czasu na reakcję. Jej całe ciało drżało, drżała jej dusza. To nie może się dziać naprawdę! Złapał dziewczynę za kark i przycisnął do ziemi, a drugą ręką zdzierał z niej ubranie.
- Nie ukryjesz się już... jesteś moja... - mówił.
Wiła się, krzyczała, wyrywała się jak złapany w sidła wilk. Drapała i gryzła, nie ruszało go to.
- Masz się mnie słuchać...spójrz na mnie- chwycił ją za podbródek i spojrzał w oczy. Chciał pocałować. Poczuła śmierdzący zapach gorzały. Nienawidziła go, tak mocno nienawidziła! Zebrała się w sobie. Napluła mu w twarz. Wściekły Rochelle wymierzył jej policzek.
- Tak postępujesz mała żmijko!? Masz mnie szanować! Jeśli nie... - wykrzywił się złowieszczo.
Lyonetta próbowała osłonić swoją nagość. Uczucia wstydu i strachu sięgnęły zenitu. Płakała zdając sobie sprawę ze swojej bezradności. Zamknęła oczy, błagała go żeby przestał ją dotykać. Jego dłonie były niczym naostrzone zadrami szorstkie drzewo i kłuły dotkliwie zapowiadając jeszcze większą hańbę. Nienawidziła jego, nienawidziła swojego ciała i przeklinała chwile, która miała nadejść.




Trzask! Coś ciężkiego głucho uderzyło w drzwi celi
- Kurwa przecież mówiłem, że macie się trzymać z daleka! – wrzasną i odwrócił się na chwilę od swojej ofiary. Ciemna sylwetka wynurzyła się z otwieranych drzwi. Ale to nie był jego człowiek... Enrico. Ciężko było go teraz poznać. Gdyby Lyonetta zobaczyła coś przez zapłakane oczy, ujrzała by czystą nienawiść, właśnie zmierzającą w stronę swojego oprawcy. Wicehrabia złapał ją za gardło i przyłożył nóż.
- Trzymaj się z daleka, Sept Tour, bo ona zginie! - wrzasnął i jakby na dowód, że nie żartuje z szyi Lyonetty pociekła malutka stróżka krwi.
 
__________________
Cisza barwą mego życia Szarość pieśnią brzemienną, którą śpiewam w drodze na ścieżkę wojenną istnienia...
Asmorinne jest offline  
Stary 09-02-2009, 20:03   #8
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
Ciemno, zimno i boleśnie.
- Aha, deszcz przecież, noc i mam zamknięte oczy – odpowiedział sam sobie. Ale po podniesieniu jednej powieki, potem drugiej musiał zmienić swoje zapatrywania. To nie był deszcz. Leżał w stajni, a nad nim falowała jakaś plama, która po chwili przeobraziła się w krzyczącego coś Rona. Wojak trzymał w ręku stągiew, z której kapały resztki wody wskazując bez wątpliwości, że cała reszta znalazła się przed chwilą na jego głowie.
- Spokojnie – próbował mu odpowiedzieć zastanawiając się, co się stało. Wyszedł jednak tylko jakiś bełkot, który dopiero po chwili przeszedł w jakieś sensowne słowa. Ktoś dał mu w głowę pewnie. - O, szlag! Lyonetta! - Myśl o dziewczynie podziałała niczym najlepsze pobudzające mikstury rozprowadzane w Palestynie przez ludzi Starca z Gór.

Usiadł gwałtownie, a potem stanął przytrzymując się Rona, który ani na chwilę nie przestawał gadać. Świat zawirował na chwilę plątaniną barw i kształtów, ale powoli obraz się uspokoił, a dźwięki wydały się również zrozumiałe. Wypił gwałtownie kubek wody i jeszcze jeden wylał na głowę. Zaczynało powoli do niego dochodzić.
- Ona uciekła. Coś się stało.
- Uciekła? Lyonetta
? - zadał głupie pytanie, zanim zdał sobie sprawę z powagi sytuacji.
- Uciekła? Gdzie? Mów szybko! - Wrzasnął na Rona.
- Nie wiem, nie wiem – z wyraźna rozpaczą w głosie odparł gwardzista zamku Saumur. - Coś się musiało stać w izbie w jej pokoju, bo karczmarz mówił, że wybiegła gwałtownie i wypadła na podwórze.
- To moja wina
– wyszeptał. - Moja, do jasnej ciasnej, moja! - Końcówkę wręcz wykrzyczał łapiąc się za głowę. - Gdzie Rochelle?
- Nie wiem
Ron był bezradny. Widać, że chciał coś zrobić, pomóc. Ręce jakby same poruszały się w poszukiwaniu jakiegokolwiek zajęcia, ale nie wiedział … nic nie wiedział. Chociażby tego, czy Rochelle nie zostanie jego następnym panem? I czy mimo wszystko, Lyonetta nie powinna być posłuszna swemu przyszłemu małżonkowi? Och, lubił ją, pomógłby jej, ale …
- Za mną! - Wrzasnął mu w ucho Enrico. - Ten Rochelle! Rochelle! Rochelle! - Miął to nazwisko w ustach jak najpodlejsze przekleństwo. - Leć, Ron, na górę, ściągaj resztę ludzi. Łapać za broń, kto co ma i migiem pod drzwi – mówił już biegnąc. Był rycerzem, szlachetnie urodzonym szczęściarzem. Wywodzący się z pospólstwa Ron i reszta służby, chcieli czy nie chcieli, musieli go posłuchać.

W izbie nie było Rochelle'a ani Lyonetty. Pachołków wicehrabiego tylko dwóch, którzy, widząc wpadającego Sept Toura, zamarli. Enrico nie bawił się w uprzejmości. Skok i chwyt za wszarz, który postawił pierwszego z brzegu człowieka Rochelle'a do pionu.
- Gdzie hrabianka i gdzie on jest? - Wycedził. - Mów, jeżeli chcesz ocalić głowę.
- Głowę
? – Niepewnie wyjąkał wąsaty rudzielec w barwach wicehrabiego.
- Tak, głowę – potwierdził Sept Tour, któremu ręką drżała z nerwów. - Gdzie ona jest? Co on jej zrobił? Gorze! - Przelatywało mu przez myśl, kiedy zbaraniały i wystraszony pachoł nie potrafił wyjąkać słowa. Może, zresztą nie chciał, ale Enrico nie miał czasu na zabawę. Złapał taboret i trzasnął nim przez łeb mężczyznę, który upadł nieprzytomny brocząc szkarłatna mazią z rozciętej skroni.

Szczęśliwie, jego zaskoczony i mocno podpity towarzysz przez chwilę nie reagował. Kiedy wreszcie oprzytomniał i sięgnął po leżący na podłodze miecz, Sept Tour już rozprawił się z jego kompanem i, nie patyczkując się, kopnął w pochyloną głowę pachołka. A potem doskoczył, łapiąc lecącego na ścianę brodacza:
- Gdzie ona jest? Mów! - Potrząsał go nie zważając, że półprzytomny człowiek ledwo bełkotał, a krew lała mu się zarówno z połamanego nosa, jak i rozciętych warg. Leżał na ławie pod ścianą przewrócony w poprzek. Enrico, chlusnąwszy mu na głowę garncem złapanego ze stołu piwa, żądał szybkich odpowiedzi. Wreszcie pachoł jęcząc oraz plując co chwila purpurą wydusił z siebie coś na temat wsi i klasztoru. Potem ciśnięty legł pod ścianą rzygając krwią i wódką,to wypluwając, to krztusząc się własnymi wymiocinami.
- Socrebleu! - Zaklął Sept Tour nie patrząc na niego. - Gdzie jest karczmarz? - Zastanawiał się rozglądając. Jako miejscowy pewnie najłatwiej wskazałby klasztor i wioskę, o której wspominał sługa Rochelle'a. Ale właściciel zajazdu z umiejętnością znikania na najwyższym możliwym do opanowania poziomie, wsiąkł niczym kamfora i Enrico już tylko myślał, kogo dorwać następnego.
- Opanuj się – zganił samego siebie. - Denerwując się nic jej nie pomożesz. Gdzie mogła pójść? Wioska czy klasztor?
- Ron
! - Krzyknął na schodzącego z trójką służących Lyonetty wojaka. - Co to za klasztor? Jaka wieś? Znasz ten teren? Gdzie panienka mogła pójść?
- Klasztor niby to Benedyktynki. Ot, niewielka to osadka, chałup kilka, kościół, zakrystia. Obok trochę pól i barcie. Ojciec jaśnie panienki bywał tutaj miód nabywać i wspomagać czasem mniszki. Natomiast wieś też nie będzie duża. Należy do pana de Vow, wasala mości de Rochelle'a.
- No to wiemy. Ty i ty
– wyznaczył szybko – pędzicie do tej wsi na wszelki wypadek, jakbym się jednak pomylił. Wasza głowa w tym, żeby nic się panience waszej nie stało, jeżeli byście ją tam znaleźli. Jeżeli zaś nie, jak przypuszczam, to wracajcie do tej karczmy, tylko ostrożnie. Nie wiemy co się stało i być może ludzie Rochelle'a nie byliby przychylnie nastawieni. Rozumiecie. Jeżeli się rozminiemy, to po prostu dowiedzcie się, gdzie jest hrabianka, albo wracajcie do Saumur. Tam pewnie będą znać jej miejsce pobytu. No, migiem.
- Tak, panie
– usłyszał jeszcze i dwójka służących z zamku Saumur rozpłynęła się w nocnej mgle. Wyglądali na dość bystrych, ale jednocześnie takich, którym ktoś musi wydać jasne polecenia zanim cokolwiek zrobią. - Ron i wy – zwrócił się do kolejnej dwójki – idziemy do tego klasztoru. Ron, znasz drogę?
- Ano zmylić nie powinienem. Mgła wprawdzie trochę nachodzi, ale księżyc oświetla jasno. Trafię.
- No, to twoja w tym głowa, boć możliwe, że żywot swojej panienki trzymasz właśnie w ręku.
- Nie zmylę
– zaciął się. - Klnę się, że doprowadzę.
- To i dobrze. Idziemy. Tylko czuj duch. Każdy niech weźmie jakie ostrze, bo możemy się na ludzi wicehrabiego natknąć.
- To się wie
– mruknął jeden ze służących, chłop mający bary szerokie niczym szafa, a drugi znacznie niższy przy lekkiej tuszy skinął tylko na potwierdzenie.

***

Mgła to zawsze przyjaciel uciekinierów i przekleństwo ścigających. Enrico teraz błogosławił ją, ciesząc się, że da szansę Lyoneccie, a z drugiej właśnie przez nią Ron miał problem ze znalezieniem właściwej drogi. Wiedział, że w takich chwilach nie należy poganiać przewodnika, bo ten się tylko bardziej denerwuje i w ogóle traci głowę. Przecież lubiący swoją panią chłopak także chciał znaleźć hrabiankę i starał się, co sił.

Nie dawał po sobie znać, ale coraz mocniej niepokój chwytał go za serce. Gdzie jest? Czy uciekła szczęśliwe? Czy wybrali właściwie? Coraz mocniej zaciskał usta, żeby nie wybuchnąć. Modlił się, by zdążyli, ale czas upływał. Upływał na błądzeniu, które nic nie przynosiło oprócz niepewności w sercu. Miał już potrząsnąć Rona za fraki, gdy usłyszał:
- Mur! Mur! Po prawej mur Ron zdecydowanie przesadził krzycząc, a Sept Tour, mimo, iż poczuł po raz pierwszy ulgę tego wieczoru, złapał go za głowę i natychmiast zatkał usta dłonią.
- Cicho – potem dopiero uwolnił chłopaka. - Jeżeli oni tam są to jeszcze kilka takich wrzasków i wszystkich zawiadomisz o naszym przybyciu. Cisza wszyscy. Gdzie jest furta?
- Tam, na lewo. Wybaczcie, żem nie pomyślał
– odparł cicho.
- Co to za klasztor?
- Siostry od św. Benedykta tu się modlą. Dookoła mur z kamieni i cegły, pewnie pozostałość po jakimś miejscu obronnym. Właśnie w nim jest furta. Kiedy wejdziemy, trafimy na całkiem spore podwórze, gdzie jest kilka chałup, co to mniszki mieszkają i insze służebnice klasztorne. Jest także kościółek i zakrystia, gdzie ksiądz nocuje, jeżeli akurat przebywa tutaj mszę świętą odprawiać.
- Szybko więc do furty. Może siostrzyczki będą wiedziały, gdzie jest Lyonetta
? - Rzekł ni to do Rona, ni do siebie.

Wyłamana niedawno brama mówiła wszystko. Lyonetta jest tu, ale za nią przyszedł Rochelle. Trafił szybciej niż oni. Znacznie szybciej. Nie wyglądało to dobrze, tym bardziej, że na podwórku zaczął ktoś krzyczeć … kobieta ... Nie czekając na nic wpadł do środka niemal nie zderzając się z jednym z pachołów wicehrabiego, który właśnie zdzierał z jakiejś nowicjuszki szaty.

Młoda, przerażona dziewczyna leżała już na mokrej trawie z rozdartym habitem, który nie chronił jej wstydliwości przed męskim okiem. Zapewne wcześniej to ona krzyczała, ale teraz pozostały jej już tylko jęki, kiedy gruby mężczyzna przytrzymywał ją jednym łapskiem za szyję, drugim zaś usiłował opuścić sobie spodnie. Właśnie wbiegając Sept Tour dostrzegł w świetle księżyca jego owłosiony tyłek, z którego opadały portki. I już się przymierzał do półomdlałej z bólu i strachu dziewczyny, gdy silny kopniak posłał go na bok.
- Uff - Sept Toura aż zabolała noga. Ten chłop ważył tyle, co kilka worów zboża, ale zaskoczony nagłym atakiem poleciał na bok równie dobrze jak każdy inny. Ze spuszczonymi gaciami i podflaczałym przyrodzeniem wyglądał niczym troll, o którym legendy opowiadali mu Normanowie na wyspie Rodos.

- Gdzie dziewczyna? Gdzie Rochelle? Ilu was jest? - Sztylet Enrica przyłożony do szyi niedoszłego gwałciciela mówił, że nie pora na żarty.
- Ja … ja … - coś próbował wyjąkać pachoł, tyleż zaskoczony, co wściekły na niespodziewanych napastników. A może z premedytacją zwlekający i usiłujący szukać swojej szansy?
- Nie mam czasu, gnoju. Gadaj.
Oprych nagle zaśmiał się pogardliwie spluwając w bok.
- Gówno – wychrypiał. – Myślisz, że ci coś powiem . Niby dlaczego miałbym wygadać cokolwiek pieskowi małej Saumurki? - Zgrywał chojraka, zresztą, może nawet był chojrakiem. Albo próbował zyskać na czasie? Może. Sept Tour nie dał mu tej szansy. Błyskawicznie złapał go za dłoń. Jeden nagły ruch i mały palec lewej ręki oprycha zwisł bezwładnie wyłamany.
- Auuu! - Wyjąc z bólu usiłował się rzucić do przodu, ale ostrze sztyletu na grdyce wyjaśniło mu, że to nie najlepszy pomysł. Jeszcze szybkie trzaśnięcie łokciem w głowę i … potem poszedł kolejny palec.
Krzyk stłumiony uderzeniem w szczękę.
- Zamknij pysk. Jeszcze raz powtarzam: ilu? Gdzie? Masz jeszcze 8 zdrowych palców plus te u nóg.
- Nie, nie! Aughr
… - próbował stłumić krzyk widząc uniesioną rękę Sept Toura. Gryzł wargi, łkał z bólu, ale mówił. Jąkając się, ślimacząc, plącząc język. - Jest nas pięciu razem z panem. Jaśnie pan pobiegł do kościoła szukać panienki! Krzyczał, że nauczy tę sukę moresu - rzucał wściekłym spojrzeniem to na swą niedawną ofiarę to na swego obecnego oprawcę. Wściekłości i bezsilności przeplatała się z strachem.
- Nie wiem gdzie jest ona! Naprawdę! Pan podejrzewał, że mniszki ją gdzieś ukryły
Sept Tour spojrzał na ciągle przerażoną nowicjuszkę, którą któryś z jego ludzi nakrył litościwie płaszczem. Dalej nie mogła wyjąkać słowa, tylko kuliła się i płakała. Na pierwszy rzut oka było widać, że od niej niczego się nie dowiedzą. Ponadto jeszcze dwie zakonnice leżały obok. Nie ruszały się, ranne lub zabite.
- Ron, zajmiesz się nią i przeszukacie cały dziedziniec. Wszystkie chałupy – mówił prędko. - Może Lyonetta tu się ukryła, a jak znajdziecie, któregoś z oprychów Rochelle'a to wiecie, co robić – nagłym ruchem ręki trzasnął zbira w skroń głownią sztyletu. Pachoł padł nieprzytomny.

***

Wnętrze kościoła było oświetlone tylko płomieniem kilku liturgicznych świec płonących przy bocznym ołtarzu. Rzucały one przytłumione światło na podłogę, gdzie leżała kolejna nieprzytomna zakonnica, tym razem godnego wieku.


- Gdzie ona jest? - Zastanawiał się moment rozglądając po ścianach, gdy dostrzegł ciemny korytarz prowadzący w bok nawy. Do zakrystii? Może do cel? Wobec tego pewnie w zewnętrznych chałupach spały nowicjuszki lub pomoce klasztorne. Tak czy siak, nie było się co kombinować. Zapalił jeden z kaganków znalezionych przy ścianie i ruszył w głąb korytarza, najpierw prosto, potem schodami w dół i znowu prosto.

- Sweno! Gdzie ty, kurwa, jesteś? - Głos mężczyzny z głębi korytarza, gdzieś za zakrętem sprawił, że przyśpieszył kroku niemal nie dbając o zachowanie podstaw ostrożności. Biegł. To przecież żeński klasztor, poza księdzem nie mogło być tu nikogo prócz ludzi wicehrabiego.
- Sweno! To ty? - Szpakowaty mężczyzna o długich, spiętych miedzianą obręczą włosach stał w półmroku ledwie rozjaśnianym słabym światłem lampki oliwnej. Nie widział Sept Toursa dobrze, zresztą miał może słabszy wzrok, bo patrząc mrużył oczy. Słysząc jakieś męskie kroki zbir przekonany był pewnie, że to kompan, z którym zabawiali się na klasztornej ziemi. Może nawet ten, którego powalili na podwórzu. Tym razem Enrico nie bawił się w subtelności. Nie mógł. Śpieszył się, po prostu trzasnął typa w skroń głownią sztyletu. Solidnie, ale chyba ten drab miał głowę twardą niczym ceber, bo zwalił się, ale zaraz spróbował podnieść.
- Czyżbym zbyt słabo go uderzył? – Przeleciało przez myśl Sept Toursa. Dłoń była niemal szybsza niż myśl. Trzasnęła w brodę chwiejącego się mężczyzny. Ten próbował jeszcze zablokować uderzenie, ale cios Enrico działał błyskawicznie. Świst ręki zakończony nagłym zderzeniem z szczęką posłał go ze stukotem na drzwi celi, zza których usłyszał znajomy głos. Głos wściekającego się wicehrabiego.

Skok do bramki, chwyt i był w środku prąc do przodu niczym sina, gradowa chmura. Tam była ona … i wicehrabia. Piękna i bestia. Przypominająca wodną nimfę w swej nagości skrytej jedynie na łonie strzępkami szat. Przerażenie w pięknych oczach, sińce na twarzy i ostre ślady paznokci na twarzy wicehrabiego mówiły, jak walczyła, jak próbowała. A teraz stała już tam, pod ścianą ... bezbronna, z falującą piersią, której w tej chwili nie osłaniało nic poza jedną dłonią. Druga bowiem kurczowo zaciskała resztę sukienki na biodrach. W jej zapłakanych oczach widać było zarówno rozpacz, jak i ulgę pomieszaną z dziewiczym wstydem.

- Uratuj mnie! Uratuj mnie! - Wołały jej słodkie oczy na przemian z - nie patrz na mnie! Nie patrz, proszę. Nie teraz. Wstydzę się - i – dlaczego tak późno!
Dlatego starał się nie wpatrywać w kształtne piersi, tylko oczy. Takim samym spojrzeniem przepraszał ją za spóźnienie i szedł jednocześnie do wicehrabiego niosąc mu bezpardonową zemstę.

- Trzymaj się z daleka, Sept Tour, bo ona zginie Rochelle w desperacji zasłonił się Lyonettą. - Ona jest moja, rozumiesz, moja – sztylet przyłożony do smuklej dziewczęcej szyi i kilka cieknących po aksamitnej skórze kropel krwi wyraźnie wskazywały, że jest gotów na wszystko. - Odsuń się, mówię. Bo nie będę się patyczkował i zamiast tylko ją zerżnąć i zrobić żoną, uczynię z niej niewolnicę i oddam hołocie. No co, wolisz mnie w łóżku, czy grupę żołnierzy na dziedzińcu. Ale wy lubicie takie rżnięcie. Co należysz do takich, podła dziwko? Trzymaj się z dala! - Wrzasnął widząc, że Setpt Tour znowu próbuje podejść. - Słuchaj, wychodzę z nią i nie zbliżaj się na mniej niż kilka metrów. Rozumiesz, bo zarżnę jak kociaka. No, grzeczny chłopczyk. Ty też będziesz grzeczna, jeżeli nie chcesz, żebym ci przeciął grdykę. Widziałaś kurczaki z oberzniętą główka. To wiesz, jak byś wyglądała. Chcesz, Sept Tour, zaryzykować? – Enrico znieruchomiał puszczając go z Lyonettą na korytarz. - Teraz nam przeszkodzono, ale mam ją, mam i wezmę do swojego zamku, a ty myśl, myśl, jak ją będę pieprzył. Tam zobaczysz. Nikt nam nie przeszkodzi. Co, maleńka. Będziesz wyła z rozkoszy w moim łożu, a ty, najemniku, będzie się wściekać.

Kiedy Enrico widział piękne, silne ciało Lyonetty, jej głębokie, rozpaczliwie wzywające pomocy, oczy. Kiedy patrzył na jej brzuch, nogi, szyję, buzię i nieudolnie zakrywane piersi zakończone ciemnymi malinkami sutek … naprawdę się wściekał. Wiedząc jednak, że jeżeli nie pomoże jej teraz to nikt tego nie zrobi, myślał … myślał … myślał … postępując krok w krok za wycofującym się z dziewczyną Rochellem.
- Pomóż mi! - Krzyczał jej wzrok. Nie chciała ginąć, ale jakby nie widziała, co jest lepsze, czy nadziać się samej na klingę Rochelle'a, czy przyjąć z rozpaczą los, który jej pragnął zgotować.

Powoli szli korytarzem. Wycofujący się wicehrabia trzymający Lyonettę i postępujący kilka kroków za nimi Sept Tour. Najpierw obok cel, potem schodami na grę do kościoła i przez nawę, gdzie stało kilka biało odzianych mniszek. Stojące niepewnie Widocznie przyszły z zewnątrz, kiedy Enrico przebywał na dole.
- Z daleka, dziwki! - Wrzasnął Rochelle wpadając prosto na nie z korytarza. - Odsunąć się. Mówię, odsunąć się! Bo zatłukę. Tu kurrr … - zmiął przekleństwo, gdy jedna z zakonnic nie odsunęła się wystarczająco szybko. Pchnął ją. Moment. Chwila wystarczyła, by napięta do ostatnich granic Lyonetta nie zważając już na wstyd złapała go za rękę trzymająca sztylet i wpiła w nią z całej siły zęby.

- Auuu! - Wrzask Rochelle'a wypełnił kościół, a brzęczący dźwięk uderzającego w kamienną ostrza dał Sept Toursowi sygnał do ataku. Ruszył niemal łapiąc Rochelle'a za płaszcz. Wicehrabia rozpaczliwym pchnięciem odtrącił Lyonettę na Enrico i skoczył do drzwi kościoła. Tam byli jego ludzie! Tam była droga ucieczki, a może nawet odzyskania dziewczyny? Tam! Skok, chwyt. Spóźniony. Ech!

Jakaś mniszka narzuciła na nagie ciało Lyonetty pelerynę, a Enrico rzucił się do drzwi za Rochellem wyciągając miecz.
- Nie tutaj, nie w kościele! Proszę nie walczyć! - Słyszał jeszcze głos jakiejś benedyktynki, ale był już na dziedzińcu klasztornym.
- Mam cię! - Usłyszał nagły okrzyk wicehrabiego, który ukrył się za drzwiami i nagle zamachnął. Sept Tour nie mógł odskoczyć, uniknąć, ale miecz dzierżył już w garści. Wzniósł w osłonie. Zgrzyt! Potężne cięcie Rochelle'a ześliznęło się po klindze Enrico i trzasnęło w okute metalem kościelne drzwi. Poleciały drzazgi pomieszane ze skrami. W bok! Nagły odskok i wzrok zaskoczonego napastnika.
- Kurwa! - Wicehrabia chyba spodziewał się innego efektu. Znowu wzniósł oręż przyjmując szermierczą postawę. Świsnął! Kolejny raz mierząc w szyję. Ciemno. Tylko księżyc igrał na stalowych ostrzach, które jęczały zderzając się raz za razem ze sobą. Wicehrabia pomimo charakteru godnego zbója, a nie rycerza, a może właśnie dlatego, walił mocno i znał się na walce. Ha! Każde jego uderzenie wtórowało głośnemu, a okrzykowi, któremu zaraz towarzyszyło przekleństwo, kiedy Sept Tour parował lub unikał. Enrico sprawdzał przeciwnika. Męczył przejmowaniem bezskutecznych ciosów. Drażnił sprawną obroną.

- Dobry jest! Gnojek! - przeleciało przez myśl Sept Tour blokującego strasznie mocny cios od góry. Wicehrabia uderzył z całej siły, niczym drwal powalający drzewo. - Dobry! Ale jeszcze za mało – niemal stęknął odbijając klingę Rochelle'a, a potem nagle odskoczył i zamiast zaatakować głowę, jak dotychczas, pchnął ostrze znacznie niżej. Niżej niż w pierś. Niżej niż w brzuch. To była odpowiedź na próbę gwałtu. Nagły wyprost ramienia! Sztych! Końcówka zimnego ostrza zagłębiła się w podbrzuszu Rochelle'a tnąc, niszcząc, demolując na swej drodze drogie każdemu mężczyźnie organy.

Przez chwilę wicehrabia stał, jakby do jego umysły nie docierało co się stało, a potem nagle z jego ust rozległo się wycie. Straszne wycie, niczym skowyt wściekłego psa. Krzyk potworny, tak jak potworne było to, co uczynił wcześniej. Miecz leżał już na ziemi.
- Aaaaaaaagh! - Wicehrabia padł na kolana ociekając krwią, która powoli zaczęła spływać pomiędzy nogami. Z nagle pobladłą, wykrzywioną straszliwie twarzą i szaleństwem w oczach krzyczał … krzyczał … krzyczał, dopóki ciemność nie zawiązała mu oczu. Ale Enrico nie patrzył na padającego okrutnika.
- Lyonetta! Lyonetta! - Skoczył do kościoła nie bacząc na nic. - Lyonetta! - Jedna z wyglądających twarzy, ta najpiękniejsza, wyszła mu na spotkanie. Znów płacząc i rozpaczliwie wtulając się w jego ramiona, jakby w nich chciała znaleźć pomoc i ciepłe ukojenie.
 

Ostatnio edytowane przez Kelly : 10-02-2009 o 07:22.
Kelly jest offline  
Stary 15-02-2009, 23:41   #9
 
Asmorinne's Avatar
 
Reputacja: 1 Asmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemu
- Skończyło się. - Rochelle leżał brocząc krwią. -To naprawdę koniec.
Wtuliła się w ramiona Enrico, czuła jego ciepło, czuła jeszcze napięte mięśnie po walce. Dopiero teraz była bezpieczna.- Skończyło się.
Mówiła sobie w myślach pocieszająco. Nie ukrywała łez. Nic nie miało znaczenia. Nawet spoglądające na to wszystko mniszki, którym najwyraźniej się to nie podobało. Liczyła się tylko ta chwila wyciszenia rozedrganych strun emocji...które nie mogły się uspokoić. Przytuliła go mocno, gdyż bała się go puścić. A jeśli to wszystko wróci? Jeśli coś się stanie? Jeszcze chwila. Wiedziała, że przyjdzie, że ją uratuje. Co z Rochelle’m? Spadła na jej głowę myśl, powodując wzburzenie niepokoju. Zaczęła się miotać. Musiała zobaczyć czy na pewno nie żyje...Enrico przytrzymał ją, mówiąc, że wszystko już dobrze, że już nic jej nie grozi. Uspokoiło ją to.

- Przepraszam... - przeszkodziła im niepewnie ksieni miała poplamiony habit krwią- Kim panienka jest? Kim byli tamci ludzie? Jest panienka ranna? Lyonetta okryła się szczelnie płaszczem, ciężko było jej teraz o tym mówić, za wcześnie jeszcze było dla niej. Mimo to odezwała się.
- Nazywam się Lyonetta de Saumur... nic mi nie jest
- [i]To pani ojciec to Jacques de Saumur...- [i]dziewczyna kiwnęła głową, próbowała zawiesić na czymś wzrok, przykryła twarz dłońmi.
- A kim był ten mężczyzna? – ksieni nie ustępowała
- To był... – głoś jej się załamał, nie potrafiła nic z siebie wykrztusić
- Możemy spędzić tu noc? – włączył się Enrico
- Tak oczywiście...rodzina de Saumur zawsze jest u nas mile widziana...

Jedna z zakonnic zaprowadziła ich do pustych cel. Na kolacje każdy otrzymał skromne jadło składającego się z białego sera, kaszy i chleba. Lyonetta nie mogła nic przełknąć, mimo licznych próśb i nalegań.

***

Księżyc skradał się za chmurami, zerkał od czasu do czasu jakimś skrawkiem swojego wielkiego oka na klasztor. Odganiał chmury, które już zbyt długo gościły na niebie. Gdyby dobrze się przyjrzał, ujrzał by nie mogącą zmrużyć oka Lyonettę, otoczoną ciemnością celi. Zobaczyłby również jej bladą twarz, która czujnie wypatrywała niebezpieczeństw. Może by zaświecił jaśniej... a może schowałby się za chmurami... może by nic nie zrobił, spoglądając tylko chłodnym licem, nie przejmując się niczym...jak zwykle...


Krzyk dziecka przeradzający się w miauknięcia kotów odbijał się od ścian. Oblał ją zimny pot.
- Co to było?
Dzwonienie łańcuchów...Zamarła. Krew płynęła przez drzwi, okrążyła posłanie. Dotknęła stóp, czuła jej ciepło, jakby pulsowała... Wstała raptownie i cofnęła się do kąta.. Znowu była w celi z mniszką, która przerażona wpatrywała się w przed siebie. Ktoś szarpał drzwiami. Otworzyły się. Wlała się mgła, która przerodziła się w dwóch wojaków. Stali w miejscu i uśmiechali się perfidnie. - Co zrobić? Dokąd uciec? -Rozglądała się bezradnie. Enrico! Próbowała krzyczeć, nie mogła. Napływało więcej krwi. Czuła ciepło na udzie. To ręka Rochella, która wynurzyła się z czerwonej mazi. Jakaś zmieniona, wykrzywiona i porośnięta brodawkami...Nie mogła krzyknąć, nie mogła nawet się poruszyć...

Krzyk...ale nie jej...jakoś obcy, wręcz zwierzęcy... paniczny, pierwotny. -To sen?

Wszystko zniknęło. Była z powrotem w mrocznej celi. Poczuła chłód, koc leżał posłaniu, a ona sama na zimnej podłodze. - To był sen? - Pytały się jej myśli, a ona nie mogła dać im odpowiedzi...
Usłyszała jakieś kroki. Zbliżały się. Znieruchomiała. Przeszły i oddaliły się powoli. Odetchnęła. Nie wytrzyma tu dłużej, wciąż się bała. Spoglądała tylko z przerażeniem na drzwi. -A jeśli powróci? A jeśli nawet po śmierci nie da jej spokoju?
Zerwała się i pobiegła się do celi Enrica, dzielił ją z Ronem i dwójką pozostałych. Również nie spał. Tak jakby na nią czekał.

- Mógłbyś... - ciężko było jej to wyrazić – popilnować mnie? Nie czuję się tu bezpiecznie. W każdej chwili mogą się zjawić ludzie Rochelle’a... – wyszeptała by nikogo nie zbudzić. Tak naprawdę, nie bała się jego ludzi, tylko samego wicehrabiego. Nawet wymawianie jego nazwiska budziło w niej strach i odrazę. Enrico nie zawahał się ani chwili. Ruszył z nią, a potem przysiadł pod jej drzwiami od wewnątrz.
- Dziękuje...i proszę, nie mów nikomu...wiesz o czym... – powiedziała skrępowana kładąc się. Źle się czuła z myślą, że widział ją w takiej sytuacji , do tego przykro jej było skazując Sept Toura na takie niewygody.

***


Wstała przed świtem. Nie mogła już dłużej przebywać w tej ciasnej i ciemnej celi. Miała dość spoglądania na te nieregularne i stare ściany. Enrico siedział nieruchomo przy drzwiach miał zamknięte, zapewne zasną czuwając całą noc przy niej. Cicho próbowała się przemknąć, obok siedzącego na podłodze mężczyzny. Delikatnie uchyliła drzwi. Drgnął.
- Czyżbym go obudziła?- Spojrzała napotykając jego czujny wzrok.
- Czyżby jednak nie spał? - zastanowiła się.
- Witaj ... ruszamy do karczmy, powiedz, proszę, pozostałymLyonetta była ubrana w habit, na który zarzuconą miała pelerynę. Skierowała się w stronę wąskiego korytarza i weszła na górę.
Zakonnice nie spały, modliły się. Jedna przywołała ją gestem, aby do nich dołączyła. Dziewczyna pokręciła przecząco głową, musieli ruszać i jak najszybciej wrócić do zamku.

Lyonetta widziała zaspane, a przede wszystkim zmęczone oblicza swoich ludzi. Szczególnie rudego Rona, który raz po raz ziewał i przecierał oczy.
- Może mogłam dać im więcej czasu na wypoczynek? Nie wiadomo w końcu co nas spotka w karczmie...
Zamartwiała się przez chwile. Odchodząc podziękowała ksieni, która odprowadzała ich do bramy.
- Dziękuje siostro i przepraszam, że moja wizyta przysporzyła takich kłopotów. Ubrania zostawię w pobliskiej gospodzie. Rodzina de Saumur nie zapomni tej przysługi. Jak wrócę do zamku, poproszę matkę, aby przysłała kilku ludzi do naprawy zniszczeń.

Po drodze Lyonetta w pewnej chwili zamyśliła się. Ponownie wróciła do zdarzeń poprzedniej nocy...
Spojrzała na Enrica, widział ją wtedy. Próbowała osłonić, co tylko się da, próbowała coś zrobić. Czuła się niezręcznie z tą świadomością. Jakby nosiła ogromny ciężar, który trwale złączył się z jej ciałem. Szorstkie łapska Rochelle’a trzymały mocno. Czuła, jakby na ciele pozostawiło, przypalone piętno, poparzona skóra, której będzie się zawsze brzydzić. Nie zmyje już tego z siebie, nie wyrzuci z pamięci tych strasznych chwil. Strach. Wstyd. Gniew. Nigdy jeszcze nie odczuwała ich tak bardzo, jak wtedy... pamiętny dzień, który zostanie zaznaczony czarną stronicą w jej księdze życia. Mimo, tego że nie chce, będzie zawsze do tego wracać. Zawdzięczała mu teraz wszystko. gdyby nie on. Rochelle miałby ją na własność. Zupełnie nie wiedziała, jak ma mu podziękować? Co mogłaby zrobić, by okazać swoją wielką wdzięczność?

***

Dotarli na miejsce. Karczma nie różniła się niczym, od wczoraj. Jednocześnie jednak, wydawała się niedostępna, niebezpieczna, jak nigdy dotąd. Niepokoiła się, a musiała przecież zachować zimną krew. Tylko jak? W takiej chwili? Jej ludzie byli dla niej wsparciem, musiała dać z siebie wszystko, inaczej może im się coś stać, a tego by za nic w świecie sobie nie wybaczyła.

- Witam szlachetną hrabiankę - skłonił się jeden z ludzi Rochelle’a.– Ja w sprawie mojego pana, szukał panienkę wczoraj i nie wrócił.
- Wasz pan wkrótce wróci... macie czekać tu na niego... – powiedziała tak zimno, jak tylko umiała.
- A gdzie nasz pan jest? – zapytał inny wojak, uzbrojony był w potężny topór.
- Nie twoja sprawa... – rzucił Ron.
- A właśnie, żem moja! – krzyknął w odpowiedzi. Atmosfera powoli zaczęła się zagęszczać.
- Spokojnie, pan nasz wróci niebawem, słyszałeś hrabiankę... – powiedział inny z ludzi Rochelle’a. Lyonecie spadł kamień z serca, ruszyła na górę, Enrico nie odstępował jej na krok. Sprawdził najpierw pokój, w którym była jedynie służka Saumur. Kiedy spostrzegła hrabiankę, od razu poderwała się gwałtownie.
- Panienka! Gdzie panienka się podziewała, martwiła się ja ogromne!? Krzyki, wrzaski całą noc! Ki czort myślała! A to wojacy Rochellowe hulały! – powiedziała chuda blondynka .
- Ireno, przyszykuj mi strój do jazdy.
- A co, panienko? Wyjeżdżamy? A gdzie pan Rochelle? Lyonetta przygryzła wargi, aby nie wybuchnąć.
- Wyjeżdżam, a ty zostaniesz i popilnujesz moich rzeczy...
- Panienko! Panienka mnie tu samej nie zostawia... Proszę zabrać ze sobą, nie zniosę kolejnej nocy tu. Całe noc hałasowali czorty, drzwi mi chcieli rozwalić! Proszę mnie zabrać ze sobą... – Irena chwyciła ją za rękę. Lyonetta wyrwała dłoń.
- Zostajesz i to już postanowione, Ireno! I nie ma dyskusji! – prawie krzyknęła, miała ochotę ją uderzyć. Nie mogła znieść tych pytań, które uwalniały wspomnienia nocy...
- A co się stało panienko? Czy to ten Rochelle coś zrobił. Tak mu źle z oczu patrzy, ja wiedziałam, że to zły człowiek...Panienka mi powie...
Lyonetta stała sztywno, gdy Irena zręcznie nakładała jej suknię podróżną.
- A gdzie panienki rzeczy? Skąd Panienka taki habit wzięła?
- Przyjdą po niego mniszki...oddaj im – mówiła przez zęby, tak spokojnie, na ile potrafiła.
- Tak, oddam na pewno. Będę czekała na kogoś, zrobię co panienka sobie życzy...
- Zamilknij Ireno! – przerwała jej - Zostań tu, ktoś niebawem po was wszystkich przyjedzie.
Lyonetta wstała i nic więcej nie mówiąc wyszła z pokoju. Skinęła na Enrica, że jest już gotowa. Po czym razem zeszli na dół, gdzie już czekały konie. Ruszyli natychmiast ignorując pytania kilku ludzi Rochelle’a.

***

Stało się. Właśnie w siedem koni zmierzali do zamku, gdzie dotrą przed zapewne wieczorem. Tam będzie już bezpieczna.
- Ale co właściwie powie matce? Jak to jej wytłumaczy? A najważniejsze – jak ona to przyjmie? Czy się z pogodzi, a może wpadnie w histerię?
Lyonetta martwiła się o to, lecz miała nadzieje, że będzie wszystko dobrze, jakoś się to ułoży. Czy mogło spotkać ją coś gorszego od poprzedniej nocy? Był teraz z nią Enrico i inni jej ludzie, przy nich czuła się bezpieczna. Starała się więc do siebie złych myśli.

***

- Zjadł bym coś – powiedział jeden z wojaków Lyonetty do swojego kompana
- Za dwie godziny będziemy w zamku, na pewno dostaniemy coś do żarcia
- Ale wiesz ty, jak dziwnie słońce zachodzi ...w życiu takie zachodu nie widziałem
- Taa racja, ale mi to bardziej na łunę ognistą wygląda ... – zamyślił się Ron
- Pożar mówisz...
- Idioci, słońce zachodzi z tamtej strony – trzeci wojak wskazał przeciwny kierunek, klepiąc się w głowę. Ron spojrzał z niepokojem na Lyonettę.
- Jeżeli to pożar... to na pewno nie jednej stodoły... – stwierdził po chwili.
Spojrzeli na siebie, w ich sercach rósł niepokój dopuszczający najczarniejsze myśli.
 
__________________
Cisza barwą mego życia Szarość pieśnią brzemienną, którą śpiewam w drodze na ścieżkę wojenną istnienia...
Asmorinne jest offline  
Stary 19-02-2009, 19:35   #10
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację

Pobladła twarz Lyonetty kontrastowała z czerwienią ognia i szarością powoli zasnuwającego niebo dymu. Stali z boku i widział jak jej ręce drżą ściągając nerwowo wodze Grzmota, a usta szepczą bezgłośnie jakąś modlitwę. Znowu uderzyła konia piętą, jakby chcąc poderwać go do skoku, pragnąc rzucić się w potworne zamieszanie i dantejskie sceny rozgrywające się przed ich oczyma. I znowu Enrico złapał Grzmota za kantar i pokręcił przecząco głową.
- Tam jest moja matka! Moja matka, rozumiesz!
- I Reginald de Torres także
! - Wskazał na wysokiego mężczyznę. - On był dowódcą tych, którzy cię tam ścigali. A twoja matka obecnie pomocy nie potrzebuje.
- Skąd wiesz? Może właśnie w tej chwili jest tam w środku i jakiś mężczyzna
… - nie mogła dokończyć wypowiedzi łkając.
- Twoja matka, pani, jest hrabiną. To wszystko, co tu widzisz, to jej. Takich osób się raczej nie zabija, raczej bierze okup.
- Raczej
… - szepnęła patrząc przez gęste zarośla zagajnika, w którym byli ukryci na biegających ludzi, krzyczących, przerażonych, na skulone matki z małymi dziećmi na rękach, które przykucnęły czekając jakiego nienadchodzącego zmiłowania. Ogień powoli ogarniający dach jednej z wież oświetlał je wraz z zachodzącym purpurowo słońcem.
- Raczej – kiwnął głową podając jej rękę. Obydwoje zsiedli z konia i przysunęli się parę kroków bliżej, do skraju zagajnika. - Sama wiesz, że nie wiemy, co tam się działo, ale zazwyczaj, takie osoby są więzione dla okupu. Są bezpieczne, bo cenneSept Tour miał problem ze zwracaniem się do Lyonetty. Per "pani"? Po imieniu? Oczywistą, jedyna formą była ta oficjalna, ale po poprzedniej nocy … ponadto jakby nie było, teraz ona była jego podopieczną. Starał się utrzymać klasyczną etykietę, ale niekiedy, szczególnie właśnie w chwilach napięcia i niepewności, gubił ową „panią” podkreślającą jej wyższy status.
- Obyś miał rację – pokręciła głową niepewna i przygnębiona, ale po chwili - Ojciec Joseph – wyrwało jej się z jękiem. - Dlaczego tu stoimy? Co się dzieje? - Rzuciła do siebie nerwowo, jakby chciała kogoś oskarżyć, że jej świat nagle się zawalił. Tymczasem właśnie ten świat, rabunków, gwałtów, napaści był prawdziwy. Nie szklany klosz otaczający ją wcześniej. Teraz, kiedy zwróciła wzrok na podzamkowe sioło, na ociekających ludzi i kilkunastu najemników, z których jeden próbował przedziabać toporem starego, broniącego się krzyżem zakonnika. Jakiś wieśniak próbował go bronić drewnianymi widłami, ale co może taka zaimprowizowana broń w ręku chłopa, przeciwko mieczowi najemnika?


Nagłym ruchem objął ją, przytulając.
- Nie patrz na to.
- Na … muszę, to są moi ludzie, ja ich znam, ja powinnam być z nimi. Oni giną. Giną! Rozumiesz
? - Uczyniła ruch, jakby chciała ruszyć do przodu patrząc przez łzy na mnicha, któremu topór wbił się w czaszkę rozłupując ją jak arbuza trafionego kowalskim młotem. Wszystko trysnęło, potem zaś kolejny cios dobił biednego, zaskoczonego wieśniaka. Klasyczny, prosty, zostawiając go ze zdziwionym obliczem. Upadł, a obok niego leżeli inni, martwi lub rozpaczający nad swoimi bliskimi, jakby nagle zapomnieli, co dzieje się wokoło.
- Dlaczego? Dlaczego? Kim oni są? - Szeptała do siebie, do drzew, do Enrico z pretensją i wyrzutem rozpaczy do całego świata. - Czy to przeze mnie? Czy jestem taka zła? Gdybym wyszła spokojnie za Rochelle'a? Może by tego nie było – pytała się, jakby oderwana od wszystkiego. Podnosząc głos. Zaczynając krzyczeć.
- Uspokój sięEnrico szybko zatkał jej usta dłonią, a kiedy po chwili skinęła głową na znak, że rozumie powoli puścił. - To nie ludzie Rochelle'a. Mówiłem ci, tam jest de Torres. Nie wiem, kto go wynajął, ale Rochelle by ich ze sobą wziął do Saumur. Dlatego to ktoś inny. Może któryś z wasali, albo jakiś sąsiad, albo pospolici maruderzy? Bo to mało band się włóczy po naszej frankońskiej ziemi? Czasem gromadzą się w kompanie i nawet wynajęte przez kogoś robią co chcą. To nie twoja wina, a nawet gdyby to była ta świnia Rochelle, to także nie powinnaś mieć do siebie żalu. To bandyci są źli, to oni, a nie ty. Czy myślisz, iż gdybyś teraz wyszła, uratowałabyś cokolwiek? Wierz mi, że byłabyś jedynie dodatkowym łupem. Ci ludzie, służący, chłopi, oni mają szansę ocaleć, ty byłabyś po prostu porwana po prostu dla okupu.

- Szansę? Popatrz, co się dzieje. Enrico, oni mordują, mordują. Znam tych ludzi. Ten mnich, on mnie chrzcił, wiesz … chrzcił, a tego chłopca … służył u nas jakiś czas, a ten … a tego … a tamtą
… - oglądała z drżącymi rękami, niczym ilustracje w księdze zrobione przez zręcznego iluminatora. Jak nowe strony księgi, tak pojawiały się nowe sceny. Nowi ludzie, nowe wrzaski, nowe przekleństwa.
- Aaaa! - Ktoś uderzony mieczem krzyczał rozpaczliwie krwawiąc i trzymając się za zraniony bok.
- Kur … bierz … - wrzeszczał daleko jakiś najemnik, jeden z ludzi Torresa. Do ich uszu przez gwar, wrzaski, płacze docierały słowa jedynie mówione najbliżej. Wiele było urywanych, nie dających się całkiem rozróżnić.
- Szybciej! Szybciej! - Poganiał swoich jakiś wąsaty oficer na bułanym koniu.
- Za wieżą! Ucieka pin … - ktoś niezrozumiale krzyczał biegnąc. Końcówka była już w ogóle niesłyszalna, bo wrzeszczący mężczyzna wpadł za mury w bramę.

Obserwował tą sytuację okiem profesjonalnego wojaka, który bywał zarówno po stronie napastników, zdobywców, jak również przegranych obrońców. Gdy się wygrywało, można było szaleć do woli. Opadało napięcie, przeświadczenie, ze kolejny następny pocisk z murów może być tym ostatnim. Szaleństwo wylądowania się na tej drugiej stronie, która miała pecha. Mężczyznom było w takich sytuacjach łatwiej. Jeżeli dobrze sprawiali się podczas walki, najczęściej otrzymywali propozycję od zdobywcy. I wtedy prawie wszyscy przechodzili na stronę zwycięską. Z kobietami … no cóż, zazwyczaj miały pecha, chyba, liczono na zapłacenie okupu. Wtedy traktowano je jak każdego zakładnika. Enrico miał nadzieję, że właśnie tak się stało z hrabiną. Cóż, była jeszcze jedna możliwość. Zamek mógł napaść któryś z sąsiadów bynajmniej nie dla okupu, ale po to, by poślubić panią Saumur. Jako mąż mógłby kierować majątkiem, a hrabstwo ze wszystkimi swoimi apanażami, mimo że nie należało do szczególnie bogatych, było łakomym kąskiem. Nie tylko ilość akrów, ale tez strategiczne położenie na Loarze czyniło je atrakcyjnym dla kogoś na tyle zuchwałego, by rzucić wyzwanie królowi i odciąć francuskim kupcom tak istotną drogę transportu. O tym wolał jednak dziewczynie nawet nie wspominać. Przeżyła podczas tych dni pewnie więcej niż kiedykolwiek wcześniej.
- Nie ma ich dużo? - Powiedział na głos.
- Co? - Wyrwało się hrabiance. Zawstydziła się widocznie, bo szybko poprawiła na. – Co mówisz? - Ona także nie używała jednolitej formy, czasem mówiąc przez „pan”, czasem „ty”.
- Nie ma ich zbyt wielu. Obserwuję od jakiegoś czasu licząc i może jest co najwyżej pięćdziesięciu, a może i nawet nie. Nie mieli prawa zdobyć tego zamku w normalny sposób.
- O czym ty mówisz?
- W pięćdziesiąt osób nie zdobywa się takiej fortecy, jak zamek Saumur. Nawet w pięć tysięcy byłby problem. Albo więc weszli podstępem, albo, co logiczniejsze, jako znajomi, którzy zaatakowali zamek będąc już w środku. Może zagrozili straży, iż zabiją twoją matkę i ta kazała im się poddać. Byłby to dobry sygnał, bo znaczyłby, ze twoja matka jest zakładnikiem, ale nic jej się nie stało. Widzisz, oni nawet nie próbują utrzymać Saumur. Niszczą i rabują. Jestem przekonany, że na dziedzińcu ładują wozy i będą próbowali odjechać za dwa trzy dni.
- Dlaczego? Skoro jest ich niewielu? Przecież normalnie w Saumur mamy ponad pięćdziesięciu uzbrojonych ludzi. Jednak nawet, jeżeli ich zaskoczono, to przecież nasi wasale, okoliczna szlachta niewątpliwie przyjedzie. Może nawet już ktoś szykuje posiłki
– mówiła gorączkowo.
- Masz, pani, rację, ale nie ma chyba wodza, który zapanowałby nad zwycięskimi żołnierzami po zdobyciu zamku. Zazwyczaj daje im się kilka dni na … na robienie – urwał nagle nie kończąc zdania. On także nie kontynuowała. Przez chwilę stali nieruchomo.
- W nocy powinni … powinni być zmęczeni tym wszystkim. Jeżeli będziemy cicho, może się uda. Spróbujemy. Wezmę kogoś kto zna zamek, może Rona...
- Idę, nie powstrzymasz mnie
- powiedziała zdecydowanie. - Ja znam najlepiej zamek. Pójdę z tobą, nie powstrzymasz mnie – mocno chwyciła jego dłoń. Zacisnęła palce, że aż poczuł ból. - Muszę. Ci ludzie, ten zamek. Ja się tu urodziłam – mówiła szybko. - Widzisz, w tamtej komnacie – wskazała na jedno z okien w wieży. - Ponoć wtedy matka omal nie umarła, a nawet kiedy okazało się, ze przeżyje, była długo słaba. Przechorowała mnie, a nawet nie byłam chłopcem, którego tak pragnęli. Prawdziwym dziedzicem. Nigdy mi nie powiedziała tego. Dowiedziałam się od służby. A potem wychowywała mnie, pilnowała, dopóki, dopóki ... ojciec. Wtedy się załamała. Chciała być silna, wiesz, pewnie bardziej dla rodu niżeli samej siebie, a stała się taka … wiesz jaka. Ale nigdy nie zapomnę, że to ona wydala mnie na świat, jest matką. Nie mogę jej zostawić, nie mogę wam pozwolić iść samym. Co ja byłabym za córką? I tak narobiłam kłopotu. Teraz … teraz … naprawdę muszę – zwiesiła głowę.

- Niejedna córka nie powiedziałaby takich słów o rodzicach. Mogą być z ciebie dumni – skinął głową domyślając się, iż jeżeli się nie zgodzi to hrabianka może zrobić coś nieprzemyślanego. Mimo wszystko bezpieczniejsza była pod jego opieką oraz z czuwającym przy boku Ronem. Ten chłopak wydawał się naprawdę ją lubić. Zresztą nim także potrafiła owładnąć nuta sympatii do pięknej i dzielnej, choć doświadczonej przez los dziewczyny. Wcześniej myślał o odjeździe. Zresztą teraz także mógłby to zrobić, ale … ale nie chciał. Zamek, wrogowie. To była przegrana sprawa, a prawdziwi rycerze bronią tylko przegranych spraw, przypomniał sobie powiedzenie ojca. Jeżeli to prawda, był pewnie wielkim rycerzem, bo prawdziwie ważne rzeczy, to na czym mu zależało, jak najbliższa rodzina, upadały mimo jego usilnych starań. A teraz kolej na Lyonettę de Saumur?
- Na ciebie to nie przyjedzie – szepnął.
- Co powiedziałeś ... Enrico? - Zapytała wolno.
- Nic, to wiatr wieczorny śpiewa w szuwarach płacząc nad ziemią.
- Mądry wiatr
– powiedziała cicho. - Mądry, wie co trzeba robić.

***

Zagajnik olszyn znajdował się kilkaset kroków od zamku. Tuż za nim rozpoczynały się błonia, pola, chałupy podgrodzia. Tak było mniej więcej z każdej strony wokół Saumur, aczkolwiek od tyłu niemal pod same blanki podchodziły śliwowe sady. Właśnie tamtędy Lyonetta prowadziła Enrico i Rona. Ogień już nie płonął. Krótki, lecz intensywny deszcz spadł niczym wodospad ostudzając napastników i tłumiąc pożar. Zresztą, powoli zmierzchało i zwycięzcy woleli zamek, którego ogień nie zdołał zbyt mocno uszkodzić. Na nim zdołali już zgromadzić łupy i co ładniejsze kobiety. Wytoczyli beki z piwem i winem i żłopali, a potem szli zabawić się na chwilę z jakąś pechową dziewką i znowu do picia. Tak było zawsze.

Saumur, jak każdy zamek, oprócz głównych wrót, posiadał kilka bocznych furt przydatnych w razie oblężeń do wycieczek na wroga. Podczas napadu zaskoczona służba próbowała przez nie uciekać. Niektórym się pewnie udało, inni zostali tu na zawsze. Podeszli pod małą bramę, która niczym małe dzieciątko przycupnęła pod potężnymi zwałami murów obok wielkiego krzaka bzu. Nie kwitł jeszcze, ale zapowiadało się, że będzie wręcz obsypany białozielonkawym kwieciem. Pod nim leżała kobieta w średnim wieku, niewysoka, nieco pulchna. Pewnie, gdyby nie napaść, krzątałaby się teraz przy mężu i dzieciach, a tak, jedynie krzak bzu zapewniał jej ochronę przed deszczem i osłaniał litościwymi gałązkami martwe, nagie ciało. Weszli do wnętrza. Kolejny zabity, tym razem mężczyzna. Widać, ze nie oddał skóry za darmo, choć wyglądał na prostego służącego. Jego palce dalej kurczowo ściskały wielki kuchenny tasak zaczerwieniony od krwi. Nieźle zapłacić musiał któryś z przeciwników za przebicie go sztyletem, który został tam w ranie. Potem kolejnych dwóch, jeszcze wyżej starsza kobieta oraz małe dziecko. Jak widać, „zabawa” szalała na całego, a zdobywcy nie przejmowali się prawami ni ludzkimi ni boskimi, ni, wreszcie, jakim takim rozsądkiem. Po co bowiem zabijać służących? Nie dawało to niczego, poza jakąś dziką satysfakcją z zarżnięcia innej, słabszej osoby. Widział, jak dziewczyna gryzła wargi, spuszczała oczy, zaciskała piąstki. Ona musiała kojarzyć tych ludzi, nieraz spotykać. Może nawet znała ich imiona? W kącikach jej oczu błyskały słone perełki łez, ale nie odzywała się. Zacisnęła odważnie wargi i szła w głąb obecnej siedziby wroga, która jednocześnie była jej domem i miejscem narodzin.

Najpierw minęli obite miedzią drzwi, potem korytarzyk, wąskie, kamienne schody i wyszli na poziom dziedzińca.


Cicho przemknęli się przez pokoje dla służby. Tu już nie było zabitych i w ogóle jakichkolwiek ludzi. Wszakże poprzewracane stoły, rozrzucone drewniane miski, połamane stoki świadczyły o potężnym zamieszaniu.
- Jak idziemy dalej? - Zapytał cicho Sept Tour.
- Teraz korytarzem przy dziedzińcu, dalej przez kuchnię, podręczna spiżarnię, potem do głównej wieży bocznymi schodami.
- Na pewno są na dziedzińcu. Załóż, proszę, kaptur. Tak na wszelki wypadek. Ktoś mógłby rozpoznać twoja twarz
.
Skinęła głowa i już miała spełnić prośbę Sept Toursa, gdy nagle ze stojącej w kącie skrzyni rozległ się piskliwy głosik:
- Panienko. Jaśnie panienko.
Ron błyskawicznie przyskoczył uchylając wieko malowanego kufra.
- A co za …? - Aż wyrwało mu się na widok młodej służki, którą poznał i Enrico spędzając z nią niedawno noc. - Rosette, to … co ty tu robisz?
- Ja … ja … ja … niech panienka mnie uratujeeee
… - zaczęła powoli łkać wychodząc ze skrzyni, a potem coraz mocniej i mocniej, gdy wreszcie zupełnie rozbeczała się przed Lyonettą. - Niech mnie panienka ratuje … ratuje … - powtarzała prze cieknące łzy.
- Rosette, spokojnie, już dobrze. Czy wiesz, co się stało z jaśnie panią? – Jednak dziewczyna pokręciła głową. Hrabianka nawet nie próbowała jej pytać szczegółowo, bo widać było, że roztrzęsiona służka nie jest w stanie normalnie rozmawiać. Łkała się, tuliła do sukni swej pani chaotycznie mówiąc:
- Och, jaśnie panienko. Oni wpadli. Najpierw niby to przyjaciele hrabiny. Jakiś list pokazali, ponoć od samego króla. Jaśnie pani kazała ich wpuścić i wtedy się zaczęło. To było straszne, straszne. Oni robili wszystko, co chcieli. Bili, mordowali, brali dziewki. Jejmość Luise, jak swej córki broniła to najpierw przez gębę zajechali, a potem … - opowiadała bezwładnie. - Panienki szukali – dodała nagle, jakby przytomniejszym głosem - wszystkich wypytywali. Jak my powiedzieli, że jaśnie panienka u narzeczonego to złościli się strasznie i bili, och, jak bili. Najgorszy był ten z dziwnymi oczyma. Wlazłam do skrzyni i słyszałam, o jeju, słyszałam, jak on jednym ruchem doprowadzał do bóluuuuu … pytając o pierścień jakiś. Toż powiedzieli mu wszyscy , że takie rzeczy to jaśnie pani hrabiny sprawa, a nie służby, która pierścieni nie posiada, bo wszak drogie.

Służąca chciała wyrzucić z siebie wszystko, ale oni nie mieli czasu.
- Rosette, już dobrze – powiedziała dobitnie przerywając dwórce w pół słowa - słuchaj, zejdziesz tędy na dół, a potem przez furtę przy wschodniej bramie. Nikogo tam nie ma. Przed chwila przeszliśmy. Spokojnie. Biegnij szybko i uciekaj od razu do wsi. Tam zostań póki nie wróci ktoś z rodziny Saumur. Masz tu kilka liwrów, a teraz idź, bo musimy się śpieszyć.
- Ale gdzież tam, panienko, to źli ludzie. Musi panienka uciekać, do krewnych, albo pod opiekę najjaśniejszego pana.
- Dziękuje za radę
– powiedziała twardo hrabianka. - Idź już i niech ci się powodzi.

- Niedobrze
– szepnął Sept Tour, kiedy wyszła. - Jeżeli rzeczywiście Filip wydał jakis list, to oznacza, że wtrąca się w sprawy Blois, bo przecież hrabstwo Saumur uznaje jako suzerena hrabiego Blois.
- Wiem, Enrico. Ale mój świętej pamięci ojciec zawsze popierał jego królewska mość. Trudno mi sobie wyobrazić, że król mógłby nie wspominać go wdzięcznie.
- Ona wspominała też, że szukali jakiegoś pierścienia. Dziwne, zaiste
– szepnął cicho, gdyż już wyszli na korytarz przy dziedzińcu, z którego dobiegały hałasy, krzyki, śpiewy podchmielonego żołdactwa.
- Porozmawiamy później na ten temat, co … - nagle Enrico złapał ją mocno obejmując. Najpierw chciała … nie wiedziała co. Przez jej serce przeleciała cała gama uczuć.
- Stój spokojnie – zbliżył usta do jej ucha. - Idzie ktoś. Nie pozna nas, jeżeli będziemy spokojnie udawać.

Skinęła głową i wtuliła się w jego objęcia. Tymczasem szurające buty przybliżyły się i zza załomu ściany wyszedł – Ugh! - czkający żołnierz. W takiej grupie nie wszyscy mogli się znać, a w dodatku ciemna noc rozjaśniana jedynie blaskiem pochodni. Pewny siebie wojownik, któremu udało się poskromić jakąś dziewoję zamkową nie wzbudziły jego zainteresowania. Udający obok sen, Ron, także. Chwilę jeszcze potrwali w zbliżeniu aż nie umilkły kroki obcego wojaka
- Musimy iść – powiedzieli niemal równolegle odsuwając się lekko od siebie.
Znowu korytarzem, schodami.
- A co ty tu robisz? - Niepodziewane pytanie nagle wyrwało ich z pełnej skupienia ciszy. Otwarte drzwi i kompletne zaskoczenie, kiedy stanął w nich pokaźny, choć lekko podpity mężczyzna. Obcierał właśnie z wąsów pianę po piwie, którego resztki miał w solidnym, drewnianym kuflu. - Zaraz, przecież powiedzieli, że odszedłeś i jesteś zdraj … - nie dokończył. Obustronne zdziwienie i niepewność przeminęła, gdy obcy dał Sept Tourowi chwilę na złapanie oddechu i ogarnięcie myśli. Teraz! Enrico nagle przyskoczył do wciąż wahającego się mężczyzny. Cios! A potem błyskawiczna poprawka. Trzask głownią sztyletu w bok głowy. A potem jeszcze tylko złapał osuwające się ciało i ułożył pod ścianą. Wylał resztę z kufla na twarz i kubrak. Nie można było mieć wątpliwości. Spił się, a potem padł schlany do nieprzytomności.

Enrico spojrzał na Lyonettę.
- Idziemy – wydala cicho polecenie. Ruszyli więc dalej, powoli wspinając się po schodach i wreszcie wchodząc na szeroki korytarz prowadzący do komnat hrabiny Horietty.
 
Kelly jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 22:35.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172