Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 06-02-2011, 19:24   #1
 
Hawkeye's Avatar
 
Reputacja: 1 Hawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputację
[Tour of Darkness] Welcome to Vietnam


Wietnam. Kraj znajdujący się na półwyspie Indochińskim. Do 1954 roku część kolonii francuskiej. Wraz z pokonaniem Francuzów przez Viet Minh został podzielony na dwie części. Kolejni amerykańscy prezydenci obawiający się teorii domina angażowali coraz więcej środków i sił, aby utrzymać jego południową część zwaną Republiką Wietnamu przed upadkiem z ręki komunistów, którzy przejęli już północną część.

Do roku 1965 wojna ta była toczona jakby na uboczu. Po kryjomu. Żołnierze amerykańskich sił specjalnych, nazywano eufemistycznie doradcami. Szkolili oni Wietnamczyków, aby ci byli w stanie ponieść ciężar walki za swój kraj i swój styl życia. Jednakże wydawało się to niewystarczające. Zamachy, ciągłe ataki i chaos wydawał się być wszechobecny. Taktyka okazywała się niewystarczająca.

Kto podsunął ten plan prezydentowi? Czy zdawał sobie sprawę, do czego doprowadzi podpisując krótki, prosty rozkaz? Te pytania chyba po wsze czasy pozostaną bez odpowiedzi. Faktem jest jednak, że 8 Marca 1965 roku, na rozkaz prezydenta Johnsona, do Wietnamu Południowego przybyła grupa 3,5 tysiąca Marines. Pierwsze, ale jak okazało się później nie ostatnie oddziały bojowe, które zawitały do tego kraju.

Początkowo korpus miał ochraniać lotnisko w Da Nang. Jednakże jak mówią Chińczycy: Podróż tysiąca mil zaczyna się od pierwszego kroku. Ci wszyscy, którzy go wykonali, nie mogli wiedzieć, gdzie zawiedzie ich ta droga.

Tymczasem na różnych lotniskach w dzikim, odległym kraju lądowały samoloty wypełnione młodymi mężczyznami. Tama pękła, jednakże determinacja była duża. Wielu dowódców pamiętających triumf II Wojny Światowej i gorycz "remisu" w Korei, chciało zwieńczyć swoją karierę, kolejną zwycięską wojną. Jednakże los bywa przewrotny, a Wietnamczycy okazali się nadzwyczaj sprytnym i wytrzymałym przeciwnikiem ... jednakże to miał pokazać czas ...



Niedziela, 18 Kwietnia 1965 roku, Da Nang, PFC Murkowsky

Dzień święty jak powtarzało wielu żołnierzy z plutony Murkowsky'ego. Dzień spokoju, jak zwykle odpowiadał im on. Nie raz i nie dwa zadawał sobie pytanie ilu z tych żołnierzy, którzy uczestniczyli w odprawianych tego dnia mszach tak naprawdę było wierzących. Ilu z nich kierowało się zwykłym pragmatyzmem. Ci, których plutony nie miały dyżury, mogło pojechać do kościoła w mieście. A to oznaczało także, że można było po skończonej mszy obejść je, pozwiedzać, wypić czy robić cokolwiek, żeby zapomnieć w jakim miejscu się znajdowano.

Było to trudniejsze niż mogło się wydawać. Jednakże wielu próbowało. Były różne sposoby, ale czy którykolwiek mógł okazać się skuteczny? Jak można było zapomnieć o otaczającej ich dżungli? Jak można było zbudować namiastkę domu, skoro wszędzie poza bazą rozbrzmiewał obcy dla uszu język? Nie znaczyło to jednak, że nie należy próbować.

Bunny spacerował akurat główną ulicą miasta obserwując tutejsze życie. Przekupki zachęcały do zakupy towaru, lub kłóciły się o cenę. Nieliczne, zapewne z powodu wczesnej pory prostytutki na widok amerykańskiego mundury wykrzykiwały "Boom, Boom!", te bardziej "wykształcono" zwykły dodawać do tego "Me love you long time, No beacoup".

Nie był jednak zainteresowany tym towarem. Nie musiał za to płacić. Znał jednak takich, którzy potrafili przeznaczyć na nie cały swój żołd. Mieli swoje ulubione dziewczyny, które odwiedzali podczas każdej przepustki. Niektórzy z nich myśleli, że mogą je w sobie rozkochać. George jednak patrząc w oczy tych kobiet, wiedział, że to nie prawda. Prosty interes, ja mam coś co wy chcecie, wy macie pieniądze. To zimne wyrachowanie mogło być przerażające.

Dźwięk klaksonu sprawił, że zszedł na chodnik. A przynajmniej coś, co w tym mieście uchodziło za chodnik. Zza jego pleców wyjechał Jeep. Stary, wysłużony Willis prowadzony przez kompanijnego pisarza, któremu towarzyszyła dwójka rosłych i barczystych żandarmów. Złe przeczucia od razu ogarnęły Murkowsky'ego. Nie miał jednak już gdzie uciekać. Przepisowo zasalutował podoficerom i stał czekając na dalszy rozwój wydarzeń. Miał nadzieję, że pojadą dalej. Samochód jednak z trzaskiem zatrzymał się przed nim.

-Szeregowy Murkowsky - stwierdził pisarzyk patrząc z obrzydzeniem na młodego Marine. -Pojedziesz z nami-. Nie wiedział co to mogło oznaczać. Przez chwilę chciał wskoczyć w alejkę i biec ... jednakże nie miałoby to najmniejszego sensu. Wzruszył tylko ramionami i usiadł na fotelu pasażera. Jeep z wyraźnym trudem i chrzęstem maszynerii zawrócił i ruszył w stronę bazy. Wszyscy milczeli ....

Koniec jazdy znacznie go uspokoił. Dwójka żandarmów po przybyciu do bazy natychmiast powróciła do swoich poprzednich zadań. To jest zapewne zbunkrowali się w jakimś chłodnym, zacisznym miejscu mając nadzieje, na niezakłócone pełnienie dalszej służby. Urzędnik prowadził go natomiast w stronę biura dowódcy kompanii.

Gdy dotarli na miejsce wprowadził go do gabinetu i pozostawił sam na sam z oficerem. Ten popatrzył na chłopaka znad papierów i poprosił o 5 minut.

Dostał 10 ... 10 minut ciszy, w której George próbował odgadnąć cel tej wizyty. Jego rozmyślania zostały przerwane przez słowa oficera

-Szeregowy Murkowsky. Od 19 dni w Wietnamie ... zaczyna się wasz trzeci tydzień ... jak się podoba kraj? - za nim ten zdążył cokolwiek odpowiedzieć oficer kontynuował swoją tyradę.

-Jak zapewne mogłeś zauważyć, nie prowadzimy tutaj standardowej wojny. Wróg atakuje i ucieka do dżungli. Do tej pory był bezkarny ... jednakże 10 dni temu dostaliśmy zgodę na użycie naszych sił do ataków. Skończyła się wyłącznie obrona i siedzenie na tyłku - oficer przerwał i z szafki wyjął plik dokumentów.

-Wojsko potrzebuje oczu. Dobrych oczu. Dowództwo batalionu postanowiło stworzyć drużynę LRRP. Jest Zwiad, ale oni ... cóż często są potrzebni w innych miejscach. Poza tym Pułkownik, nie jest człowiekiem, który lubi prosić o cokolwiek. I padł ten pomysł. Drużynę będzie można wykorzystać jako wsparcie plutonów czy kompanii podczas przyszłych starć, czy oczywiście do patrolów. - przerwał biorąc łyk wody, ze szklanki stojącej na stole. Bunny miał wielką ochotę się czegoś napić. Czuł suchość w gardle. Złe przeczucia sprawdzały się. Nie został tutaj przecież wezwany do wysłuchania wykładu o działalności jego przełożonych. W tym było coś więcej, dlatego kolejne słowa oficera nie były żadnym zaskoczeniem.

-Szeregowy zostaliście wybrani do tego "eksperymentu". Zabierzcie swoje rzeczy i zgłoście się do sierżanta Greena w A13 - mężczyzna podał Murkowsky'emu dokumenty -Tutaj są rozkazy ... gratuluję -

Niedziela, 18 Kwietnia 1965, Sajgon, PFC Tyler


Umieścili ich w barakach, które z dumą nazywano koszarami. Jednakże nawet przyzwyczajony do braku wygód Tyler, musiał stwierdzić, że nazwa koszary, została nadana temu kompleksowi na wyrost. Jednakże jak wytłumaczono im, ich "baza" nie miała dobrze wyglądać. Miała być funkcjonalna i mało rzucająca się w oczy. Z pewnością udało się osiągnąć drugi punkt tego planu. Tymczasem inżynierowie armii cały czas pracowali nad udoskonaleniem pierwszego punktu. Podłączono już ciepłą wodę i klimatyzację. Łatano największe dziury i wstawiano podstawowe zabezpieczenia.

Jediah stał w oknie obserwując okolicę. Ich baraki znajdowały się w północnej części kompleksu zajmowanego przez siły specjalne ARVN i Sił Specjalnych US. Oficjalnie nosiły nazwę bazy zaopatrzeniowej 110 i były ochraniane przez Południowych Wietnamczyków. Młody Amerykanin zastanawiał się czy baza naprawdę pozostanie ukryta przed oczami szpiegów komunistów? A może nie będą o niej wiedzieć tylko okoliczni mieszkańcy? O ile oczywiście nie domyślą się, że coś jest nie tak po ilości ruchu, jaki ostatnio odbywał się w okolicy.

Przebywał w Wietnamie już 12 dni i jak do tej pory nie miał okazji zobaczyć prawdziwej akcji. Bywały chwile, w których zastanawiał się, jak on znalazł się w tym miejscu. Odpowiedź była prosta zwiad Marines postanowił wysłać pierwszych żołnierzy, na razie jedynie w sile plutonu, aby na miejscu dawali wsparcie swoim kolegom z Korpusu i aby zdobyli doświadczenie, które będzie można wykorzystać w późniejszym czasie. Pluton ten jako Samodzielny Pluton Zwiadu Marines został stworzony z wszystkich żołnierzy służących w tej formacji. I on miał szczęście lub nieszczęście, zależenie od punktu widzenia, znaleźć się wśród wybrańców.

Zaciągnął się odpalonym niedawno papierosem i westchnął. Nuda, jak do tej pory mieli okazję tylko ćwiczyć lub wysłuchiwać wykładów prowadzonych przez żołnierzy sił specjalnych, którzy przebywali w tym kraju od dłuższego czasu. Jednak coś wisiało w powietrzu ... Porucznik od dłuższego czasu odbierał liczne telefonu i zaciekle z kimś konferował. Jakieś 15 minut temu wezwał do siebie dowódców poszczególnych drużyn. Od razu zaczęły krążyć plotki, wśród których dominowała ta jedna "Wyruszamy". Co bardziej zainteresowani żołnierze przypominali, że wojsko otrzymało zgodę na prowadzenie operacji ofensywnych. Z pewnością będą chcieli ją wykorzystać. Wojna miała zacząć się na całego, a to oznaczało, że oni pójdą w szpicy. Niektórzy z jego kolegów wydawali się zmartwieni tym faktem, w oczach innych dało się zauważyć podniecenie.

Drzwi od gabinetu dowódcy otworzyły się i wyszła z nich grupa podoficerów. Część wyglądała na niezadowoloną, niektórzy byli wprost źli. Tymczasem plutonowy Smith, ich bezpośredni przełożony z błogim uśmiechem podszedł do swoich żołnierzy

-Zbierajcie się mamy robotę - w kilka chwil żołnierze z oporządzeniem ruszyli za swoim dowódcą, który zaczął tłumaczyć im podstawy misji -Wojsko i Marines będą prowadzić jakąś wspólną akcję. Mamy zanieść śmierć i zniszczenie do komuchów. Wybrano naszą drużynę, żebyśmy wzięli udział w tym przedsięwzięciu. Dodatkowo mamy pomóc drużynie zwiadu Korpusu, która również weźmie udział w tych ćwiczeniach. Dowództwo chce organizować takie formacje ad hoc, gdyż uważa, że jest nas za mało ... także żadnego narzekania na chłopaków. Korpus jest najważniejszy, nawet jeżeli niektórym z nich brakuje odpowiednich umiejętności - Podoficer kontynuował swoją tyradę, ale teraz gdy najważniejsze wiadomości zostały przekazane mało kto go słuchał. Akcja, wojna ... koniec obijania się, nadszedł czas aby pokazać, że trening nie poszedł na marne.

Niedziela, 18 Kwietnia 1965, Pleiku, Sergeant Miller

Szczęście czy pech? Ile razy Plutonowy Miller zadawał sobie to pytanie? Szczęście czy pech? Przybył do Wietnamu z nadzieją objęcia funkcji szkoleniowej. Myślał, że akcje oddziałów amerykańskich ograniczone będą do minimum. Cały czas uważał, że walki, w których będzie brał udział, będą szybkie, sporadyczne i małe. Tak jak bywało podczas jego poprzedniej tury w Wietnamie. A jednak jeden rozkaz, który dotarł do niego dwa dni po przybyciu do Wietnamu zmienił całe to przekonanie. Akcje ofensywne ... oznaczało, to że siły specjalne będą wykorzystywane w sposób bardziej bezpośredni. Nie będą już ograniczali się do szkoleń Sił Specjalnych ARVN. Częściej będą osobiście wyruszać w pole, aby siać strach w serca przeciwników.

Jednakże od jego lądowania na lotnisku w Da Nang minęło już 12 dni, a jak do tej pory, nie wyruszył na akcję przeciwko Charliemu. Wątpił żeby rozkaz ten miał pozostać martwą literą. Coś na pewno było szykowane, obawiał się jednak, że gdy będzie wzrastała liczba zwykłych żołnierzy, obecność jednostek specjalnych może być marginalizowana. Z drugiej strony, czy któryś z dowódców zdecydowałby się na utratę przewagi jaką zapewniali?

Być może miał właśnie poznać odpowiedź na to pytanie. Maszerował ciemnym korytarzem bazy zajmowanej przez jego drużynę i kierował się ku gabinetowi dowódcy. Wezwany dość nagle, musiał przerwać prowadzone szkolenie i gnać przez puste ulice miasta. Dotarł jednak w zadowalającym go czasie. Doszedł do masywnych, drewnianych drzwi z przyczepioną metalową tabliczką "CO". Widać było, że nawet w tym miejscu żołnierze Zielonych Beretów woleli pozostawać anonimowi. Zapukał szybko dwa razy i poczekał na sakramentalne "Wejść". Wchodząc sprężystym krokiem do środka zasalutował przełożonemu, a dopiero gdy tamten odwzajemnił salut, odwrócił się i zamknął drzwi.

-Tom, usiądź gdzieś - powiedział do niego spokojnym tonem oficer i poczekał, aż ten zajmie wskazane miejsce, na fotelu z plecionki. Porucznik chwilę wpatrywał się w twarz podoficera, za nim odezwał się ponownie

-Mam tutaj małe zadanie, do którego muszę kogoś wyznaczyć. Wydaje mi się, że może być idealne dla ciebie - po tych słowach wręczył mu kartkę teleksu z rozkazami.

-Dostajesz tymczasowe połączenie do formowanego tymczasowego wspólnego plutonu bojowego. Dwie drużyny ARVN, nasze dowództwo i drużyna Armii i Marines. Słyszałem, że Korpus tworzy jedną sekcję z żołnierzy Zwiadu, a drugą z tworzonych przez jeden batalion drużyny zwiadu. Armia nie chce być gorsza. Nie mamy niestety w kraju tylu żołnierzy co oni, dlatego padł pomysł, żeby wykorzystać jako kadrę nas. Mam tutaj sporo szkoleń, ale poradzimy sobie parę dni bez ciebie - słowa oficera były logiczne i chociaż trudno było potraktować je jako komplement, z pewnością nie miały na celu obrażenie Millera. Przynajmniej otrzymywał jakieś odpowiedzialne zadanie.

-Dostaniesz dowództwo nad drużyną Armii. Twoich podwładnych ściągają z jednostek, które przybyły do organizowania baz dla swoich batalionów czy dywizji. Będą zieloni, więc nie spodziewaj się cudów ... no cóż powodzenia - oficer miał irytującą manierę kończenia rozmów w ten właśnie sposób. Nie oczekiwał żadnych pytań czy wątpliwości, a prostego wykonywania zadań.

Plutonowy sprawdził jeszcze dane mu dokumenty. Wyglądało na to, że są w nich wszystkie potrzebne informacje, których w tym miejscu nie usłyszał. Nie było na co czekać, zwłaszcza, że musiał jeszcze przygotować sprzęt …
 
__________________
We have done the impossible, and that makes us mighty
Hawkeye jest offline  
Stary 06-02-2011, 19:25   #2
 
Hawkeye's Avatar
 
Reputacja: 1 Hawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputację
wstęp część II

Niedziela, 18 Kwietnia 1965 r., Da Nang, PFC Wilcox


25 dzień w Wietnamie. 25 dzień, w którym on stał przeciwko naporowi komunizmu. Minął już prawie miesiąc i jak do tej pory był świadkiem kilku ataków sił komunistycznych na ich bazę. Za każdym razem odpierali ich bez większych kłopotów. Co za głupota, ich ataki nie miały szans. A jednak próbowali, ich determinacja była godna podziwu … nie można było zapominać, że byli wrogiem. A wielu jego kolegów, zdawało się traktować tą wojnę lekko. Czyżby nie rozumieli zagrożenia, jakie niosłaby ich porażka w tym miejscu? A może po prostu ich to nie obchodziło? Dawno zaprzestał prób przekonywania członków swojej drużyny, do tych racji. Wydawali być się głusi na argumenty.

Był jednym z bardziej „doświadczonych” żołnierzy korpusu w tym miejscu. Nie znaczyło to wcale, że uczestniczył w tylu walkach. Po prostu większość żołnierzy przebywała tutaj krócej o kilkanaście dni. Niby żadna różnica, ale dla niego było to ważne. Zgłosił się na ochotnika, na pozycję kolegi, któremu mina urwała stopę. Tamten miał pecha, ale za to Daniel miał szansę stanąć przeciwko komunizmowi. Przeciwko największym wrogom demokracji. Był dumny z tego i dlatego jak najlepiej chciał wypełnić postawioną przed nim misję.

Wcześnie wrócił z dzisiejszej mszy w kościele w mieście. Nie zostawał z innymi żołnierzami. Wieczorem miał szykować się na wartę. Nie lubił być niewyspany, gdy miał zachować czujność. Zwłaszcza, że ostatni przypadek, w którym wartownik zasnął skończył się tragicznie. Cóż te kilkanaście dni naprawdę mogły zrobić różnicę. Jeżeli ktoś widział walki, które wybuchały często przez te pierwsze dni, nie chciał zaryzykować, że z jego powodu, ktoś z jego kolegów straci życie. Semper fi … zawsze wierni, motto korpusu, które mogło streścić całą ta filozofię życiową.

Skończył czytać „Stars and Stripes” gdy do jego kwatery wszedł dowódca plutonu.

-Wilcox - żołnierz stanął na baczność, ale oficer szybko dał mu znać, żeby ten usiadł z powrotem na pryczy -Mam dla ciebie dobrą wiadomość. Zostałeś przeniesiony do tworzonej w ramach batalionu drużyn LRRP. Na razie nie ma ich zbyt wiele, ale dowództwo chce mieć coś oprócz Zwiadu Marines, w razie gdy będzie trzeba prowadzić jakąś większą akcję. Zgłosicie się do sierżanta Green'a w A13 - po tych słowach oficer opuścił rejon pozostawiając żołnierza sam na sam ze swoimi myślami. Dlaczego akurat on? Jednak chyba trzeba było traktować to jako docenienie jego starań. Nie było jednak co zbyt długo dywagować na ten temat. Szeregowy spakował swoje rzeczy do torby, zwinął pryczę jak nakazywał regulamin i z zawieszonym na ramię workiem marynarskim, zawierającym wszystkie jego „skarby” opuścił budynek służący za rejon jego plutonu i udał się na drugą stronę obozu.

Idąc miał okazję zaobserwować lądowanie kolejnego dużego samolotu wypełnionego żołnierzami. Wojna … wojna rozwijała się i pochłaniała coraz więcej środków. Komuniści nie chcieli się poddać, ale skoro było ich coraz więcej, to w niedługim czasie nie będą mieli wyboru. Taką miał przynajmniej nadzieję.

Aby dojść do części A musiał przejść obok wartowni, gdzie okazał swoje dokumenty. Młody, uśmiechnięty i pomocny kapral pokazał mu jego nowy dom. Był to stary francuski bunkier, z dobudówką na górze, która służyła za sypialnię dla nowych dwóch drużyn zwiadowczych. Daniel wszedł po kładce do wejścia zakrytego nieprzemakalną płachtą. Ściany nadbudówki zrobione były z cegły, worków z piaskiem i płachty od namiotu. Zapewniało to jako taką ochronę przed ostrzałem, ale sprawiało, że nie ugotują się w środku. Wszedł do pomieszczenia, gdzie został zmierzony wzrokiem przez siwego sierżanta Marines. Widząc nazwisko naszyte na jego kurtce, zasalutował i przedstawił się. Ten bez słów wziął jego rozkazy, włożył je do aktówki i wskazał na rząd sześciu prycz pod lewą ścianą

-Wybierz sobie jedną. Twoim bezpośrednim przełożonym będzie Plutonowy Black. Rozpakuj się szybko, bo czeka nas zadanie. Zbieramy się z tej bazy. Dowództwo postanowiło przeprowadzić akcję wspólnymi siłami Wietnamców, Armii i naszych. Zostaliśmy wybrani do stworzenia jednej z drużyn specjalnego plutonu, jak go nazwali. Nie pakuj zbyt wiele, nie powinno to potrwać dłużej niż parę dni, a potem powinniśmy wrócić tutaj i zająć się czymś bardziej pożytecznym - po tych słowach podoficer przeszedł do odgrodzonej worki drugiej części sypialnej i zasunął zasłonę odgradzającą go od sypialni zwykłych żołnierzy. Cóż nie było na co czekać …

Niedziela, 18 Kwietnia 1965, Sajgon, Private - 2 Kossant


W Wietnamie był od niecałego tygodnia. Właściwie to 5 dni, które jednak liczyły się do jego tury. Zostało jeszcze tylko 360. Misja, którą miał do wypełnienia obecnie nie przypominała niczego, co do tej pory robił w wojsku. Towarzyszył jako jeden z żołnierzy ochrony, a także specjalista od komunikacji, grupie oficerów, którzy poszukiwali dobrej bazy dla ich batalionu. Miał on według planów przybyć całkiem niedługo, a przecież nie mogli wylądować na szczerym polu i wtedy zastanawiać się co dalej. Dopiero teraz Michael zauważył ileż pracy i wysiłku logistycznego potrzebne było, aby sprowadzić jednostkę wielkości batalionu do obcego kraju i przygotować warunki, dzięki którym będą mogli prowadzić działania bojowe.

Nie wiedział ile kilometrów przejechał przez niezbyt dobre drogi w tym kraju. Ile starych po francuskich fortec, baz i kompleksów bunkrów obejrzał. Sporo łażenia po gruzach, wciągania w płuca ciężkiego powietrza i zaglądania we wszelkie dziury i załomy. Jak okazał się wyprawa ta była niebezpieczna. Drugiego dnia ich konwój został ostrzelany z krzaków przez oddział VC. Dzięki szybkiej reakcji zdołali zniszczyć wroga, zabijając siedmiu i raniąc dwóch Wietnamczyków. Niestety po ich stronie również nie obyło się bez strat. Zginął młody podporucznik, który pracował jako S-2 batalionu. Kula z wrogiego Kałasznikowa rozerwała mu gardło i za nim medyk zdążył do niego dobiec, już nie żył. Natomiast stary sierżant, który prowadził szkolenia plutonu został ranny w brzuch i helikopterem ewakuowany do szpitala w Sajgonie. Nie wyglądało to najlepiej. Słyszał, że niektórzy z Korpusu Marines siedzieli tutaj od miesiąca i ani razu nie widzieli akcji. Oni mieli „szczęście” już w jakieś uczestniczyć.

Oczywiście wojna nie ograniczyła się do zwykłego strzelania. W jednej ze stary francuskich baz, dowiedzieli się co oznaczają pułapki Viet Congu. Dwójka młodych szeregowych sprawdzała pomieszczenia starego bunkra, oceniając ich przydatność jako nową bazę HQ batalionu. Otworzyli właśnie kolejne drzwi prowadzącego do pomieszczenie dowódcy, gdy musieli naruszyć pułapkę z wiązanki granatów. Huk był przeszywający. Wszyscy, którzy znajdowali się w bunkrze, przez kilka godzin słyszeli jedynie dzwonienie w uszach.

Niestety dwójka szeregowych miała prawdziwego pecha. Jeden zginął w drodze do szpitala. Szrapnele dosłownie poszatkowały jego ciało i jego wnętrzności. Drugi chłopak miał rozszarpaną prawą część ciała. Z ręki pozostały strzępy kości i mięśni wiszące na pozostałości skóry. W nodze można było podziwiać kości, na których widać było ślady cięcia. Z tego co słyszał to przeżył. Z pewnością jednak, nie mógł zaliczyć tej wyprawy do szczęśliwych. I jakim pocieszeniem, może być tutaj Purpurowe Serce, jakie przypną mu do piersi? Będzie mógł wszystkim pokazać jaki był odważny. Jednak chyba nikt, nie chciał podzielić jego losu. Jednakże przecież nie mogli otrzymać takiej gwarancji, że oni nie będą następni.

Po tych wydarzeniach taktyka prowadzenia poszukiwań „domu” zmieniła się. Postępowano ostrożniej. Pomieszczenia były sprawdzane przez saperów, którzy szukali ładunków wybuchowych. Również żołnierze poruszali się ostrożniej. Obserwowali otaczające ich kamienia. Gdy poruszali się po drodze zachowywali ostrożność. Kossant na wszelki wypadek jeszcze raz powtórzył wszystkie kody i częstotliwości. W razie gdyby musiał wezwać pomóc artylerii czy lotnictwa, chciał być pewny, że dotrze do nich na czas i wykona swoją robotę porządnie.

Teraz jednak znajdowali się w najspokojniejszym miejscu tego kraju. Czuli się w miarę bezpiecznie. Nawet jeżeli to poczucie było tylko ulotne.

Zajmowali ławki przed budynkiem dowództwa. Palili papierosy, żartowali i próbowali zapomnieć o wszystkim co do tej pory zobaczyli. Mimo wszystko radość była jakaś taka udawana. Kilku żołnierzy wyglądało tak, jakby już nigdy nie chcieli wrócić do tej dżungli. Marzyli jedynie o powrocie do kraju i zastanawiali się pewnie jak mają wytrzymać tutaj cały rok. Byli przerażeni tym, że zostało jeszcze tyle czasu.

Ich rozmowy zostały przerwane przez pojawienie się ich dowódcy.

-Siadajcie, siadajcie - powiedział spokojnie dając znać ręką, że salutowanie nie jest niezbędne. -Kossant jest zadanie. Chcemy zdobyć doświadczenie w walce, ale do tego potrzebujemy wykonać patrole. W dowództwie powstał pomysł wspólnej akcji naszej, Korpusu i ARVN. Zbieraj swoje rzeczy, masz mało czasu. Wrócisz do nas, jak wszystko się skończy -

18 Kwietnia 1965 roku, Godzina 15:30, Prowincja Kontum, Region S a Thay, Baza Logistyczna nr 5

Baza znajdowała się w starym kompleksie szkolnym. Została jednak przebudowana i przystosowana do potrzeb amerykańskich wojskowych. Wokół głównego budynku szkolnego, przerobionego teraz na dowództwo wybudowano lądowisko dla helikopterów. Ruch był całkiem spory, gdyż wielu żołnierzy lądowało w tym miejscu. Zaraz po opuszczeniu helikoptera żołnierze prowadzeni byli przez podoficerów do budynków szkolnych, gdzie zajmowali puste sale, służące obecnie za pomieszczenia konferencyjne. Mogli obserwować sporą grupkę, którą rozdzielono po kilku salach.

Oczekiwanie znacznie dłużyło się, ale dawało szansę przypatrzenia się każdemu zebranemu i ewentualnego wymienienia z nim paru słów. Mieszanka była naprawdę wybuchowa. Żołnierze armii, różnych formacji. Marines ze zwiadu i „zwykłego” korpusu. Znalazł się nawet jeden podoficer zielonych beretów, który stojąc pod ścianą obserwował wszystkich młodych żołnierzy.

Rozmowy zostały przerwane przez wejście dwójki oficerów. Major Armii zajął miejsce przy mównicy, natomiast młody, dokładnie ogolony podporucznik usiadł na krześle obok mównicy.

-Żołnierze - powiedział oficer chcąc doprowadzić, do idealnej ciszy. Gdy ta zapadła, bowiem wszyscy zainteresowani byli tym co ma do powiedzenia kontynuował -Dostaliście już na pewno podstawowe informacje o waszym zadaniu. Moim zadaniem jest jednak doprecyzowanie waszych rozkazów. Razem z żołnierzami ARVN, których zabierzecie z ich bazy już w waszym AO stworzycie 3 Wydzielony Tymczasowy Pluton Bojowy. Będziecie działać w rejonie tak zwanego trójkąta. To jest przy granicy Laosu, Kambodży i Republiki Wietnamu. Właśnie w prowincji Kontum w regionie Ngoc Hoi. - mówiąc to oficer rozwinął specjalną mapę i wskaźnikiem pokazał wymienione miejsca


-Za dwadzieścia minut wyruszycie stąd do bazy sił ARVN, gdzie otrzymacie … „szczegółowe” mapy terenu i gdzie dołączą do was dwie drużyny, aby dopełnić siłę plutonu. Wasze zadanie jest bardzo ważne. Jak donosi wywiad i obserwatorzy na terenie Kambodży, po szlaku Ho Szi Minha porusza się oddział NVA w sile wzmocnionego plutonu. Nasze informacje mówią, że dostarczają oni sprzęt i wsparcie dla regionalnych oddziałów Viet Congu. Nie wiemy, gdzie są bazy komunistów, ale nie możemy dopuścić do przejęcia przez nich dodatkowego sprzętu. Będzie jednym z plutonów, które mają założyć na nich zasadzkę. Miejsce i szczegóły pozostawiamy wam. - Major ponownie przerwał wyciągając jakąś kartkę

-Waszym dowódcą będzie Podporucznik Kevin O'Leary - mówiąc to wskazał na oficera siedzącego na krześle -Dowódcą pierwszej drużyny … armijnej będzie plutonowy Thomas. Dowódcą drugiej drużyny będzie sierżant Green. Szczegółowe przydziały są następujące … - Oficer zaczął wymieniać kolejne nazwiska. Żołnierze słuchali z uwagę i obserwowali reakcje innych. Skoro przez kilka najbliższych dni ich życie miało zależeć także od nich chcieli mieć pewność, że wszystko będzie w porządku. Gdy oficer skończył czytać przekazał oficjalnie dowództwo podporucznikowi i wyszedł z budynku.

-Mamy 15 minut, dowódcy drużyn wyprowadzić swoich ludzi na lądowisko - po tych słowach skinął na swoich „sztabowców” i ruszył ku wyjściu z budynku …
 
__________________
We have done the impossible, and that makes us mighty
Hawkeye jest offline  
Stary 10-02-2011, 18:06   #3
 
Lost's Avatar
 
Reputacja: 1 Lost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwu
Był w gorszych tarapatach. Nie pamięta, kiedy ale kiedyś na pewno.
Jadąc Jeepem, przez zatłoczone uliczki wietnamskiego miasteczka rozmyślał na przemian o wyszczerzonej w pijackim wyrazie gniewu mordzie sierżanta sztabowego, który właśnie przegrał swój miesięczny żołd, a największego zabijaki po tej stronie Missisipi, który właśnie dowiedział, że dwie jego siostrzyczki zostały rozdziewiczone "przez tego pieprzonego mieszczucha z NY". Jeśli miałby obstawiać to chodziło o tego pierwszego. Facet nie odpuszczał. Jego żołnierzyki przećwiczyli go po jednej z mszy, regularnie łapał pakę, za nie swoje przewinienia, dostawał najgorszą robotę, a teraz jeszcze to. Ale nie odpuszczał. Pieniędzy nie odda. Rzucił okiem na kierującego żołnierzyka. - Stary, znów się piekli? - Tamten nie odpowiedział, nie odrywając nawet wzroku z drogi. Bunny milczał przez chwilę. - A pierdol, się koleś - rzucił w końcu. Mocne uderzenie otwartą ręką w tył głowy otrzeźwiło go. Pieprzeni żandarmi.
W końcu dojechali do bazy, gdzie Bunny został wypchnięty przed biurem dowódcy kompanii. Nie trafił z miejsca do paki. Dobra nasza. Pisarz wysiadł razem z nim i zaprowadził go do odpowiedniego biura. Szeregowy wszedł do środka sam. W klaustrofobicznym pomieszczeniu za zawalonym papierami biurkiem siedział jego przełożony.


Murkowsky wziął głęboki oddech i zameldował się.Tamten zerknął znad pisanego raportu, wskazał stojące pod ścianą krzesło, poprosił o pięć minut i wrócił do pracy. Po dziesięciu minutach, w końcu odezwał się. - Szeregowy Murkowsky. Od 19 dni w Wietnamie ... zaczyna się wasz trzeci tydzień ... jak się podoba kraj? - Jak cholera, facet. Pięknie jest. Nie zdążył odpowiedzieć, a tamten już dalej kontynuował. - Jak zapewne mogłeś zauważyć, nie prowadzimy tutaj standardowej wojny. Wróg atakuje i ucieka do dżungli. Do tej pory był bezkarny - Bunny, zastanawiał się wciąż o co może chodzić. Nie sądził, że został zaproszony, na omówienie strategii na najbliższe dni. - Jednakże 10 dni temu dostaliśmy zgodę na użycie naszych sił do ataków. Skończyła się wyłącznie obrona i siedzenie na tyłku. - Oficer wstał i wyciągnął z szafki kolejny plik dokumentów. Wrócił do biurka kładąc je na poprzednich, nieschowanych. Cała konstrukcja zaczynała przypominać już krzywą wieżę w Pizzie, z tą różnicą, że ta gotowa runąć w każdej sekundzie. - Wojsko potrzebuje oczu. Dobrych oczu. Dowództwo batalionu postanowiło stworzyć drużynę LRRP. - Murkowskiemu zaschło w gardle. Wiedział, co znaczą te słowa. Miał przejebane na całej linii. - Jest Zwiad, ale oni.. cóż często są potrzebni w innych miejscach. Poza tym Pułkownik, nie jest człowiekiem, który lubi prosić o cokolwiek. I padł ten pomysł. Drużynę będzie można wykorzystać jako wsparcie plutonów czy kompanii podczas przyszłych starć, czy oczywiście do patrolów. - Oficer wypił duszkiem szklankę wody, by skończyć w końcu swój wywód. - Szeregowy zostaliście wybrani do tego "eksperymentu". Zabierzcie swoje rzeczy i zgłoście się do sierżanta Greena w A13. Tutaj są rozkazy - mówiąc to podał szeregowemu plik dokumentów. Szeregowy wyciągnął po nie lekko trzęsące się ręce. - Gratuluje - skończył przełożony.
Kurwa, Bunny. Jedziesz na wojnę!

***

Naprawdę wierzył w te swoje mrzonki. Wymyślił sobie to tak idealnie, że nie mogłoby być nieprawdą. Jego Wietnam miał wyglądać tak. Chłopaki z SF będą zabijać swoich żółtych braci w głąb kraju, a armia i Marines od czasu do czasu wystrzelą kilka pocisków w niebo, dostarczając tamtym amunicje i ewakuując jeńców.
Bunny siedział na ziemi opierając się o puste skrzynie na części zamienne. Baza logistyczna numer pięć. Jego ostatni przydział. Stąd mieli ruszyć gdzieś w Wietnam. Zaciągnął się papierosem. Gdzieś nad głową przeleciał helikopter. - Ja pieprze - wyszeptał.
Z ziemianki dobiegł go okrzyk. - LRRP! Chłopaki! LRRP! Żółte skurwysyny już trzęsą dupami! - Pieprzony starszy szeregowy Williams. Największy krzykacz drugiej drużyny. Spojrzał na Bunny'ego. - Te, chłopaku! - Murkowsky udawał, że nie słyszy. Tamten nie krzyknął ponownie. Murkowsky odczekał kilka sekund i w końcu zerknął w jego stronę. Tamten stał na zewnątrz bunkra i wpatrywał się w niego przeciągle.


- I co jednak mnie słyszysz, fagasie?
- Nastroszył się bojowo. Bunny rzucił w jego stronę niedopałkiem i położył się. Ściągnął podkoszulek i zaczął opalać się w wietnamskim słońcu. Dochodziła go rozmowa ich kaprala z Williamsem. Słyszał, że ktoś idzie w jego stronę. Zerknął znad okularów. Młody latynos, Ramirez. Chłopak siadł obok niego i cicho zapytał o ogień. Bunny rzucił mu zapalniczkę. Tamten siedział obok, zasłaniając słońce. Murkowsky nie miał ochotę z nikim gadać, lecz tamten nie dawał za wygraną. - Pewnie pojedziemy gdzieś.. no wiesz do walki. - Bunny przysiadł. - Pewnie tak. A co? - Tamten zmieszał się. Chłopak chciał wydusić z siebie coś, ale najwyraźniej mu nie szło. - No wiesz.. - zaczął niepewnie. - A jeśli.. jeśli... - Nagle przerwała mu syrena wzywająca na zbiórkę. Bunny szybko zerwał się z miejsca, poklepał tamtego po ramieniu i ruszył na plac apelowy.

***

Dwadzieścia minut. Na zebranie całego swojego ekwipunku, przemyślenie dawnych, wielkich spraw, które zbledły w perspektywie kilku następnych godzin i tego czego mają dokonać.
Długie dwadzieścia minut unikania wzroku, tych, którzy myślą tak samo, boją się tak samo.
Przerażenie. Chyba to najlepiej zapamiętałem z Wietnamu.
 
__________________
Spacer Polami Nienawiści Drogą ku nadziei.
Lost jest offline  
Stary 11-02-2011, 12:12   #4
 
JanPolak's Avatar
 
Reputacja: 1 JanPolak to imię znane każdemuJanPolak to imię znane każdemuJanPolak to imię znane każdemuJanPolak to imię znane każdemuJanPolak to imię znane każdemuJanPolak to imię znane każdemuJanPolak to imię znane każdemuJanPolak to imię znane każdemuJanPolak to imię znane każdemuJanPolak to imię znane każdemuJanPolak to imię znane każdemu
Było wczesne popołudnie kwietniowego dnia 1965 roku. Szczupły chłopak z Montany wyszedł z odprawy i nieco oszołomiony rozejrzał się po kompleksie logistycznym.

"Zaczyna się" - pomyślał.

Powtórzył w myślach wszystkie rady, jakie usłyszał w ciągu tych kilku miesięcy odkąd zgłosił się na ochotnika do punktu werbunkowego. "Trzymaj głowę nisko, słuchaj sierżanta i wróć do domu" - powiedział Ojciec. "I trypra nie złap" - dodał wuj Enoch. Potem było mniej rad, a więcej szkoleń, rozkazów i wtłaczania wiedzy i dyscypliny. Zabrali go do bagnistego obozu na drugim końcu Stanów, gdzie usiłowano odtworzyć warunki Indochin. Uczyli go jak tropić w lesie (jakby nie umiał tego od dzieciaka), jak rozpoznawać pułapki Wietkongu. Szkolili z obsługi plastikowego karabinu, potrafiącego wystrzelić 20 nabojów w kilka sekund ("Czemu karabiny robią z plastiku i po co 20 nabojów na człowieka, jeśli na jelenia starcza jeden?"). A teraz obszyli mu rękawy i wysadzili w dżungli na drugim końcu świata.

Dookoła dowódcy drużyn zbierali swoich ludzi, kręciło się pełno Amerykanów z chyba każdego zakątka Stanów (niektórych akcentów trudno było zrozumieć), a nawet dwie drużyny "dobrych" żółtków. Jediah poczuł się zdezorientowany. Chciał zapalić, ale nie wiedział czy tu wolno.

"Cholera, chłopie, weź no się w garść!" - skarcił się. Jeśli Korpus wysadził go tutaj, to pewnie wiedział, co robi. Wyszkolili go, wcielili w dryl, nauczyli, co potrzeba i teraz wysyłają go tam, gdzie jest potrzebny. Poza tym, nie było co się łamać. Pewnie większość tych chłopaków dookoła czuła się tak samo, albo i gorzej. Poborowi, siłą wyciągnięci z domów, ze zwykłej Armii, pewnie patrzyli na niego - wyszkolonego zwiadowcę FORECONu jak na bohatera. I dobrze, udowodni, że się nadaje. Popatrzył z dumą na naszywki na rękawach.


- Ty tam! Tyler! - sierżant Green prowadził pozostałych szperaczy.
- Tak, sir!
- Jesteś z Montany, tak? - podoficer spytał z nikłym uśmiechem
- Tak, sir!
- Wy tam lubicie biwakować?
- Tak, sir.
- Czyli chodzicie do lasu i gryzą was komary?
- Yyyy... tak, sir.
- No to będzie ci się tu zajebiście podobać.
Chłopaki z rozpoznania zachichotali.
- Dobra, panienki - podoficer przerwał wesołość - Jak wylądujemy na LZ, trzymać oczy otwarte. Nie chcę się władować w zasadzkę, gdy musimy niańczyć drużynę GIów, a za wsparcie robią nam żółtki. Briefing po wylądowaniu. Drużyna do wymarszu zbiórka!
 
__________________
Jestem Polakiem, mam na to papier i cały system zachowań.
JanPolak jest offline  
Stary 11-02-2011, 16:24   #5
 
sickboi's Avatar
 
Reputacja: 1 sickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwu
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=DQFWAIFzoZ4[/MEDIA]

Silniki samolotu buczały wściekle. Gęsto upakowani w ładowni marines z 1 batalionu 3 regimentu z niecierpliwością czekali na moment kiedy postawią stopę na wietnamskiej ziemi. Byli ostatnim rzutem opuszczającym koszary. Lot z bazy lotniczej w Naha nie trwał co prawda długo, ale podniecenie ogarnęło cały oddział. Większość żołnierzy nie brała bowiem wcześniej w akcjach bojowych. Zdarzali się jednak i tacy ludzie jak choćby chorąży Wood, który pierwsze blizny zdobył walcząc jeszcze z Japończykami. Wielu młodych marines z batalionu traktowało go niemal jak półboga. Nikt nie cieszył się takim szacunkiem, nawet dowódca. Niestety przy całej swoje wiedzy, doświadczeniu i umiejętnościach chorąży nie był ze stali. Sześć dni po przylocie sięgnęła go kula posłana przez snajpera Vietcongu. Ale 24 marca nadal cieszył się świetnym zdrowiem i estymą wśród szeregowych. To właśnie jego uspokajających słów słuchał Wilcox w trakcie lotu. Co prawda Danielowi nie brakło motywacji, ale niektórych odruchów nie da się powstrzymać. Bał się, tak samo zresztą jak wszyscy jego kumple.

Po niespełna dwóch godzinach pilot rozpoczął lądowanie w Da Nang. Ważący kilkadziesiąt ton Hercules ciężko położył się na pasie i zaczął coraz szybciej wytracać prędkość. Wreszcie zatrzymał się, a potężna klapa ładowni zaczęła zjeżdżać w dół. Marines zaczęli pospiesznie zbierać się i gotować do wymarszu. Na zewnątrz przywitało ich ostre słońce i wilgotne powietrze. Poganiani przez podoficerów żołnierze wychodzili z pękatego brzuszyska transportowca i w długiej kolumnie przemierzali pas startowy zmierzając w kierunku białych, drewnianych baraków. Na powitanie wyszło im kilkunastu chłopaków z 3 batalionu 9 regimentu. To oni jako pierwsi wylądowali na plażach pod Da Nang nieco ponad dwa tygodnie temu. Teraz wyszli przywitać przybyłych żółtodziobów i rzucić kilka złośliwych komentarzy, którymi jednak nikt się za bardzo nie przejął. Marines z oddziału D.J.’a wiedzieli, że wkrótce sami poznają czym jest wojna.

Pluton Wilcoxa został szybko rozlokowany. Żołnierze pozostałą część dnia mieli wolną, więc spokojnie mogli zapoznać się z układem bazy, która miała stać się dla nich domem na najbliższy czas. W tej chwili nie stało tam zbyt dużo budynków, ale widać było że kompleks przygotowywany jest do szybkiej, dalszej rozbudowy. Niestety nie było porównania z warunkami jakie panowały na Okinawie, czy tym bardziej w ojczystej bazie 1 batalionu na Hawajach. Z drugiej strony czego można było się spodziewać? Każdy wiedział, że w Wietnamie toczyć się będzie wojna i nie ma co liczyć na wygody. Kilka tygodni później przestano zwracać uwagę na tak mało istotne rzeczy jak niewygodne łóżko, czy skrzypiące dni. Bowiem już wkrótce rozpoczęły się pierwsze ataki. W związku z tym Daniel był z siebie dumny jak nigdy. Wreszcie miał okazję zetrzeć się z komuchami i pokazać im gdzie jest ich miejsce. Nie było na świecie rzeczy, której nienawidziłby bardziej niż czerwonej zarazy. Wilcox miał przy okazji to szczęście, że pierwszy „szturm” przypadł akurat na jego wartę. Była noc i czuwający marines tak naprawdę gówno widzieli. Mimo to pruli przed siebie z karabinów kalecząc drzewa i krzewy. Kogoś trafili, bo wrzaski niosły się po okolicy przez jakiś czas. Przez następny dzień łazili napuszeni jak pawie- prawdziwi wietnamscy weterani.

Jak się wkrótce okazało nie był to prawdziwy atak, raczej nieostrożny patrol. W ciągu następnych tygodni oba bataliony piechoty morskiej otrzymały pierwsze straty. To komuś mina urwała nogę, któryś z chłopaków stracił ucho w trakcie strzelaniny. Atmosfera nieco się zagęściła i nie było już tak beztrosko, ale zwycięstwa dodawały żołnierzom otuchy. Siekali tych skośnookich gnojków bez problemu. Wojna z pewnością nie potrwa, więc długo. Dodatkowo utwierdzały w tym słowa prezydenta Johnsona, który z dalekich Stanów tłumaczył jak ważną misję w obronie demokracji i światowego pokoju pełnią amerykańscy żołnierze. Sam Wilcox nie miał nawet pojęcia jak ważną rolę wkrótce odegra w nadchodzącym konflikcie.

Daniel wyszedł z budynku wraz z innymi żołnierzami przypisanymi do nowopowstałego plutonu. Wszyscy z ponurymi twarzami szykowali się do zbiórki. Niewielu paliło się do tego by ruszyć w niebezpieczną dżunglę wprost pod karabiny komuchów. Z kolei D.J. czuł jakieś niezdrowe podniecenie. Nie mógł się doczekać kiedy stanie twarzą w twarz z wrogiem i naciśnie spust. Kolejny wróg wujka Sama pójdzie do piachu, a on sam będzie o krok bliżej od zwycięstwa. Wilcox sięgnął za koszulę i wyciągnął mały, srebrny krzyżyk, który ucałował.
-Czas na was, towarzysze-
 
sickboi jest offline  
Stary 12-02-2011, 14:54   #6
 
Maciekafc's Avatar
 
Reputacja: 1 Maciekafc wkrótce będzie znanyMaciekafc wkrótce będzie znanyMaciekafc wkrótce będzie znanyMaciekafc wkrótce będzie znanyMaciekafc wkrótce będzie znanyMaciekafc wkrótce będzie znanyMaciekafc wkrótce będzie znanyMaciekafc wkrótce będzie znanyMaciekafc wkrótce będzie znanyMaciekafc wkrótce będzie znanyMaciekafc wkrótce będzie znany
W końcu! Wietnam! Całe miesiące mozolnego szkolenia nie poszły na marne. Długie wyczekiwanie z lekką dozą podniecenia szybko zamieniły się w uczucie piekielnego przerażenia. Od samego początku pobytu chłopak został włączony do poszukiwań. Nie było powolnej aklimatyzacji, swoistego oswojenia się z dżunglą. Szybko i boleśnie, w sam środek piekła. Dosyć typowe dla brygad spadochronowych.

Przydzielony do ekipy poszukiwawczej, szybko zobaczył Wietnam od jego "najlepszej" strony. Wszędzie ruiny, tlące się gruzy. Powietrze było czyste, ale przepełnione latającymi pociskami. Na szczęście w porę doceniono umiejętności Mike'a, trzymano go trochę z boku. Był cenniejszy niż każdy szeregowy.

Jednak nie przeszkodziło mu to oddać pierwszych strzałów, poczuć śmierć na własnej skórze. Obrzydliwy swąd przyprawiał go o mdłości. Już samo wojskowe jedzenie było ohydne. Widząc pourywane kończyny Mike zwymiotował. Niestety, był to najwyższy czas by zacząć przyzwyczajać się do walających się kończyn i porozrywanych ciał.

"Hello, this is Vietnam!" Słowa wypowiedziane, a poparte podłym rechotem, przez dowódcę na widok rzygającego Kossanta przez pół dnia dźwięczały mu w głowie..

Kolejny dzień był już nieco inny. Poszukiwania były ostrożniejsze, nieco zwolniły tempa. Ludzie ginęli nie od wrogich kul, ale od podstępnych pułapek. Mike, mimo, że nie miał zbyt wielkiego udziału w poszukiwaniach, czuł się nieswój. Gdzieś jego twardy charakter, głupie cwaniactwo zostało w tyle, może umarło wraz z tymi szeregowcami rozerwanymi przez wianek granatów.

Wszystkie ruiny, jakie drużyna przeszukała nie nadawały się na dostatecznie dobre miejsce do sprowadzenia innych oddziałów. Gruzu było zbyt wiele. Odległość od zdradliwej dżungli zbyt mała, a każdy zasypany zakamarek mógł okazać się śmiertelną pułapką. Słońce zaczynało zachodzić za olbrzymie palmy, wyczerpani żołnierze wrócili do swojej imitacji obozu. Zrzuciwszy osprzęt Mike usiadł przed barakiem, zaraz do niego przysiadł się Henry Feder, medyk, śmiesznyz chłopaczek z komicznym wąsem pochodzący z Teksasu. Poczęstował radio operatora papierosem.


- O.. kurwa. W końcu.. chyba będę musiał poprosić o nowy mundur. Cały zalany juchą..
- Ciesz się, że to nie twoja. - Mike zaciągnął się Lucky Strikiem.
- Wysiadam kurwa, dopiero początek a ja mam dość tych kurwa jęków, błagalnych bełkotów..
Mike tylko kiwnął głową. On też już powoli miał dość. A jego robota jeszcze tak naprawdę się nie zaczęła. Radio spokojnie leżało pod jego stopami, jeszcze nie wyrządził za jego pomocą żadnej krzywdy.. nikomu.

Radio operator już chciał rozpocząć swoje narzekania, ale wtedy zza rogu wpadł płk. Durman, fanatyk Red Soxów z Bostonu. Gestem nakazał usiąść żołnierzom i z grymasem niechęci na twarzy przeszedł do swojego obowiązku:

- Kossant jest zadanie. Chcemy zdobyć doświadczenie w walce, ale do tego potrzebujemy wykonać patrole. W dowództwie powstał pomysł wspólnej akcji naszej, Korpusu i ARVN. Zbieraj swoje rzeczy, masz mało czasu. Wrócisz do nas, jak wszystko się skończy.. Feder lecisz z nim. Zabieraj się.

"- Kurwa, wiedziałem..." - medyk szepnął spod ciemnego wąsika. "Kurwa, wiedziałem.." zawtórował mu Mike w myślach.


Śmigło helikoptera obracało się coraz szybciej i szybciej. W końcu maszyna niezgrabnie oderwała się od ziemi. W środku prócz Mike'a i Federa siedziało jeszcze kilku szeregowców. Miny wszystkich były posępne. Każdy z nich wiedział, że słowa pułkownika nic dobrego nie znaczyły, ale cóż - trzeba wykonać. Kossant zapatrzył się w monotonny krajobraz dżungli, który roztaczał się nisko ponad nimi. W głowie sprawdzał czy wszystkie potrzebne rzeczy zabrał ze sobą. Nikt nie rozmawiał.

Punkt logistyczny, słowa, rozkazy... Nie minęła połowa dnia, a Mike miał już go cholernie dosyć. Ledwo co wylądowali, a znów muszą pakować się do tych cholernych maszyn. Kossant zręcznie chwycił swój karabin i poszedł na miejsce zbiórki, a Feder leniwie poczłapał za nim.

Stało kilku chłopaków. Jednego ramię przeplatała opaska z czerwonym krzyżem, dwóch innych miało przy sobie bardzo podobne AN-PRC 25, jakie na plecach taszczył Mike.

- Ohoho, jeszcze dwóch świeżaków nam przysłali.
-Ha! mniejsza szansa na śmierć, mój drogi.

Mike z Federem popatrzyli na dwóch wyrostków z radiami. Wcześniejsze słowa uznali za powitanie. Jednemu ani drugiemu nie chciało się cedzić żadnych słów. Chwilę później Feder jako ostatni załadował się na helikopter.

"O śmierci, nadchodzę..."
 
Maciekafc jest offline  
Stary 12-02-2011, 19:19   #7
 
Hawkeye's Avatar
 
Reputacja: 1 Hawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputację
Czwartek, 15 Kwietnia 1965 r., Sajgon, Kim Bejart

Od przyjazdu do Sajgonu minęło już kilka dobrych godzin. Cała delegacja zdążyła się rozpakować i rozlokować w najlepszym hotelu w mieście. Architektura budynku i wystrój wnętrza jasno świadczyły, że pochodził on jeszcze z czasów francuskich. Co więcej niektóre tabliczki, menu i pracownicy zdawali się świadczyć o tym, że właściciele tego przybytku zamierzali ignorować wszelkie fakty i informacje świadczące o tym, że okres kolonialny odszedł do lamusa i władza przeszła w ręce Wietnamczyków. Zresztą najlepszym dowodem na to, był portret Generała De Gaulle'a wiszący obok Francuskiej flagi państwowej w hotelowej restauracji. Chyba tylko z czystej chęci zarobku obok tych symboli pojawił się portret Johnsona i amerykańska flaga. A może był to ukłon w stronę pana senatora, który akurat gościł w hotelu?

Było to jednak pytanie, na które nikt nie chciał udzielić odpowiedzi. Wzruszenie ramion i powrót do pracy. W pewnym sensie cały ten obraz był surrealistyczny. Niczym roztańczona sala balowa w rezydencji francuskiego szlachcica w czasie Rewolucji. Wszystko zdawało się mówić: "Tańczmy, a świat niech płonie".

Głównymi gośćmi hotelu byli zagraniczni korespondenci wojenni, politycy, biznesmeni i dyplomaci. Kolor skóry większości z nich był biały. Nieliczni przedstawiciele innych nacji (jak na przykład Japonii czy Korei Południowej) odbiegali od tego standardu. Również niewielu Wietnamczyków było stać, aby prowadzić interesy w takim miejscu. Tym samym Kim bardzo wyróżniała się, gdy szła korytarzami tego budynku. Widziała zazdrość w oczach wielu pracowników, gdy mijała ich idąc u boku swojego obecnego, tymczasowego szefa i jego szefa sztabu. Senator Mike Rowe, okazał się być miłym facetem. Jego największym minusem było zanudzanie wszystkich dookoła opowieściami z Georgii. Był również wariatem, jeżeli chodzi o wszelkie maszyny latające. Podczas II Wojny Światowej był pilotem Marynarki Wojennej na Pacyfiku, a nie było tajemnicą, że w dzisiejszych czasach lobbował na rzecz Bell Aviations. Cel jego wizyty w tym kraju również wydawał się całkiem jasny, miał wcisnąć oficjelom z Sajgonu amerykański sprzęt. Tajemnicą pozostawało jaki procent odpali mu Bell, za tą przysługę.

Słońce stało jeszcze wysoko, gdy Senator w towarzystwie dwójki Wietnamskich Generałów i butelki Jacka Daniels'a udał się do restauracji, dając jednocześnie wolne wszystkim towarzyszącym mu osobom.

Chociaż ostrzegano ich przed wychodzeniem na miasto i radzono pozostać w hotelu Kim postanowiła udać się na spacer. Wcześniej wypytała obsługę, o w miarę bezpieczny i czysty lokal. Uzbrojona w odpowiednie wskazówki, ruszyła ulicami miasta. Do małej kawiarenki, znajdującej się przy jednej z głównych alei spacerowych Sajgonu dotarła w 30 minut. Zajęła miejsca przy oknie, aby obserwować nieliczne spacerujące pary, wśród których można było dostrzec kilku amerykańskich GI'ów.

Kim piła zamówiony napój, gdy usłyszała słowa wypowiedziana po Wietnamsku, jednakże z dość dziwnym akcentem -Przepraszam, czy mogę się dosiąść?- odwróciła głowę, aby zobaczyć białego, dobrze zbudowanego mężczyznę, o krótkich czarnych włosach i niebieskich oczach. Ubrany był w sportową marynarkę, w ręku trzymał szklankę z jakimś napojem i uśmiechał się lekko

- Wolałabym nie - odpowiedziała również po wietnamsku

-Jestem pewien, że pan senator, nie miałby nic przeciwko temu. Poza tym Sajgon może wydawać się pięknym miejscem, ale szczerze powiedziawszy lepiej nie poruszać się po nim samotnie - mężczyzna przeszedł na francuski, mówił w nim zdecydowanie lepiej niż po Wietnamsku. Jednak była przekonana, że nie był to jego język ojczysty ...

- Dużo pan wie – Kim przeszła na angielski – Więc zdaje pan sobie sprawę, że zaczepiając mnie w kawiarni, to pan napawa mnie niepokojem, nie Sajgon. -

-Akurat ja jestem przyjacielem - odpowiedział również przechodząc na angielski -Właściwie mamy wspólnych znajomych z pani studiów medycznych ... aha ... gdzie, moje maniery. Proszę mi mówić Jack - jego angielski ... przypominał trochę jej. Ciężko było go zidentyfikować i przystawić do któregokolwiek miejsca pochodzenia ...

-Jack, a dalej? – Kim wstała od stolika – Nie chcę być niemiła Jack, ale jak na razie z pozycji podrywacza, przeszedłeś jedynie na pozycję , no sama nie wiem jaką...- Zapewniam cie, że źle trafiłeś, współpracuję z senatorem tymczasowo i nic ciekawego przy kawie nie dowiesz się ode mnie.

-Proszę mi wierzyć, że nie jestem podrywaczem i szczerze powiedziawszy mało mnie interesuje senator. Raczej chciałem porozmawiać z panią. - mężczyzna wyjął z kieszeni mały kartonik, na którym znajdowało się tajemnicze logo z akronimem ONI

Zrezygnowana usiadła. -Więc kim pan jest? – pokazała na logo – Rozumiem, ze nie dziennikarzem?

Mężczyzna również usiadł -Nie. Pracuję do Biura Wywiadu Marynarki. Sporo odpowiedzialności spoczywa na nas w dziedzinie tłumaczeń, szyfrów i podobnej kryptologicznej zabawy. Niestety brakuje nam dobrych tłumaczy Wietnamskiego, a będą nam niedługo bardzo potrzebni. Czy nie byłaby pani zainteresowana zmianą pracodawcy? -

Nagle się roześmiała. - Naprawdę byłam nieuprzejma. Przepraszam pana, Jack. Co do tego czy byłabym zainteresowana… -zawahała się -Zdaje pan sobie sprawę, ze nie mogę wypowiedzieć pracy tak z dnia na dzień? I na czym polegałaby moja praca w ONI? Zapewne wie pan, ze jestem pracownikiem biurowym, dostaję papiery, przebijam się przez nie i tak co dzień, to moje pierwsze tłumaczenie symultaniczne, te rozmowy w Sajgonie. – z uwagą przyglądała się mężczyźnie – Nie odrzucam oferty. Czuję się nawet –szukała słowa –Wyróżniona. Ale próbuję zrozumieć, co konkretnie pan mi proponuje. Wywiad to brzmi… - uśmiechnęła się –Znowu brakuje mi słowa-.

Mężczyzna lekko kiwnął głową -Rozumiem, że nie jest to najłatwiejszy wybór i z pewnością ma pani dużo pytań. Nie oczekuję natychmiastowej odpowiedzi. Wywiad to nie praca w stylu płaszcza i szpady. Dla większości osób, to właśnie przerzucanie papierów. My natomiast potrzebujemy kogoś do pracy tutaj na miejscu w Wietnamie. Do zapewniania takich tłumaczeń symultanicznych ... i proszę mi uwierzyć, że trudno jest znaleźć kogokolwiek, kto mówi na tyle dobrze po Wietnamsku i łączy sobie inne poszukiwane przez nas cechy, aby się nadał do roboty. Powiem pani tak, gdy ta wizyta się zakończy, ktoś skontaktuje się z panią w Stanach. Do tego czasu, może to sobie pani przemyśleć, przekalkulować. Nie będę panią oszukiwał i powiem od razu, że ten kraj jest niebezpieczny, ale z drugiej strony praca u nas daje lepsze możliwości zarobku i ewentualnego kontynuowania nauki, niż gdzie indziej -

Dziewczyna przyglądnęła się jeszcze raz mężczyźnie. Był przeciętnej urody, ale roztaczał wokół siebie aurę pewności siebie, a uśmiech który praktycznie nie schodził mu z twarzy nadawał mu zawadiacki i przyjacielski wygląd. Powoli kiwnęła głową dając tym samym znak, że zgadza się na propozycję. Mężczyzna dopił swój napój i podniósł się z miejsca.

-Proszę sobie zachować wizytówkę - powiedział do niej spokojnie. Wychodząc z kawiarni ubrał okulary przeciwsłoneczne i powolnym krokiem ruszył ulicami miasta ...


18 Kwietnia 1965 roku, Godzina 16:00, Prowincja Kontum, Region Ngoc Hoi,

Jeszcze raz zastanowiła się jak znalazła się w tym miejscu, o tej porze? Senator postanowił zabrać swoich Wietnamskich przyjaciół, to jest jakiegoś Pułkownika z ichniejszego R'n'D i Majora, mającego ogromny wpływ na wybierane oferty, na przejażdżkę amerykańskim helikopterem. Nie przejmował się raportami, mówiącymi o tym jakie to może być niebezpieczne, ani nawet bezpośrednimi ostrzeżeniami załogantów tej maszyny. Piloci wydawali się niezadowoleni gdy wsiadali do maszyny, a strzelec M60 pod nosem co chwilę powtarzał różne, tajemnicze przekleństwa zerkając co chwila na zebraną w środku helikoptera grupę.

A senator trajkotał radośnie, o wszystkich zaletach helikoptera, jednocześnie, jakby mimochodem wspominając o tym, że jego przyjaciele chętnie zasponsorują odpowiedni kurs, dla kilku Wietnamskich pilotów. Kim nie miała żadnych wątpliwości, że żadnego kursu nie będzie, za to dwójka Wietnamskich oficerów spędzi miły czas w Las Vegas ...

Przez pewien czas lot wydawał się bardzo nudny, ale gdy piloci nieznacznie obniżyli pułap lotu wszystko się zmieniło ....

Z początku nie zorientowała się co się stało. Pierwsze kule uderzające o pancerz, przypomniały dzwonienie deszczu, o blaszany dach baraku, jaki stanowiło jej biuro w wojskowej bazie. Chwilę zajęło jej domyślenie się, że są pod ostrzałem.

-Kurwa!- krzyknął strzelec, prując ze swojego "Świniaka" w stronę ziemi. Piloci robili manewry unikowe, gdy nagle powietrze przeszył, dziwny głośny dźwięk. Ktoś zdołał krzyknąć -Rakieta!!- piloci nie mieli jednak czasu na reakcję i wystrzelony z RPG pocisk uderzył w ogon maszyny.

Dym, głośny huk i wycie wszystkich możliwych alarmów sprawiło, że nie było już nic słychać. Maszynę przechyliło na bok, a siedzący najbliżej wyjścia wietnamski Pułkownik i szef sztabu senatora wypadli z helikoptera. Pilot walczył z helikopterem, starając się utrzymać go na ziemi. Nie miał jednak na to żadnych szans, jego kolega cały czas powtarzał coś do mikrofonu.

Kim patrzyła przerażona, na zbliżającą się ziemię ... a potem był tylko głośny huk i ciemność.

Obudziło ją szarpnięcie. Nad sobą zobaczyła twarz strzelca pokładowego

-Żyje sir - powiedział tamten do postaci chodzącej przy helikopterze. Dziewczyna usiadła. Znajdowali się w lesie. Helikopter leżał zagrzebany w ziemi. Wokół znajdowały się liczne ciała. Pilot podszedł do niej po chwili i podał jej rękę.

-Możesz chodzić?- kiwnęła głową. Po chwili dostała do ręki pistolet z kaburą -Umiesz strzelać? Zresztą nieważne, jest odbezpieczony ... mamy tylko cztery magazynki, więc oszczędzaj amunicję. Mam złą wiadomość, jesteśmy na terenie wroga, wszyscy inny nie żyją, a my nie mamy ani map ani zapasów. -

Widząc jej przerażony wzrok uśmiechnął się smutno -Dobra wiadomość jest taka, że gdzieś tam - mówiąc to wskazał pistoletem na wschód -Znajduje się wioska. Wysłaliśmy mayday, więc miejmy nadzieję, że kogoś po nas przyślą ... na razie musimy udać się w tamtą stronę ... i to w miarę szybko. Potrzebujesz jeszcze trochę czasu, czy możemy iść?-
 
__________________
We have done the impossible, and that makes us mighty
Hawkeye jest offline  
Stary 13-02-2011, 16:41   #8
 
Hawkeye's Avatar
 
Reputacja: 1 Hawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputację
Niedziela, 18 Kwietnia 1965 r., Godzina 15:50, Prowincja Kontum, Region Sa Thay, Baza Logistyczna nr 5.


Wirniki helikopterów obudziły wszystkich tych, którzy bądź pogrążyli się w myślach, bądź w drzemce oczekując, że w najbliższym czasie mogą nie mieć na to tyle czasu. Słońce przestało prażyć tak niemiłosiernie, jak robiło to w samo południe. Pogoda nadal jednak pozostawała nieznośna. Wielu żołnierzy z wytęsknieniem oczekiwało nocy. Chwili chłodu i możliwości lepszego oddychania. O ile oczywiście można było o tym mówić, w kraju gdzie wilgotność powietrza mogła nawet dochodzić do 100% ... a tak przynajmniej zdawało się większością żołnierzy.

Transportowe Huey pojawiły się nad lądowiskiem i ich piloci, wprawnymi ruchami umieszczali swoje maszyny w wyznaczonej strefie i czekali, gdy poszczególne drużyny ładowały się na jego pokład. Po chwili na lotnisku nie pozostał nikt, z tymczasowego plutonu, a helikoptery poderwały się w powietrze i ruszyły w stronę wyznaczonego celu. Czekało ich około 20 minut lotu. Niektórzy żołnierze obserwowali zmieniające się krajobrazy na ziemi. Inni próbowali kontynuować płytki, krótki sen. Jeszcze inni prowadzili głośne, wydawałoby się nerwowe rozmowy, lub milcząc przyglądało się twarzom swoich towarzyszy. Niewielu z nich wiedziało, co może ich czekać na tej misji. Wiedzieli jednak, że mieli być jednymi z pierwszych żołnierzy, ze "zwykłych" jednostek bojowych, którzy mieli zapuścić się w głąb Wietnamskiej dżungli. Nie mogło oznaczać to nic dobrego. Niektórzy czuli się przez to jak króliki doświadczalne, inni ... cóż inni pragnęli być teraz gdzie indziej. Niestety żadne życzenia, ani modlitwy nie mogły tego w tym momencie zmienić ...

18 Kwietnia 1965 roku, Godzina 16:05, Prowincja Kontum, Region Ngoc Hoi.


Główny pilot przez chwilę prowadził konwersację przez radio. Natomiast po jej skończeniu odwrócił się w stronę przedziału pasażerskiego, gdzie wraz z pierwszą drużyną miejsce zajmował podporucznik.

-Ten teren jest bardzo niebezpieczny. Praktycznie całkowicie pod kontrolą wroga. Kilka kilometrów temu ominęliśmy teren uznawany za ziemię niczyją - powiedział mu używając interkomu, aby być słyszalnym przez "wycie" wirników maszyny.

-Nie dalej jak pięć minut temu straciliśmy tutaj jednego UH-1. Nie mam zamiaru ryzykować swoimi maszynami. Prowadzę was do ostatniej bazy -

-Ostatniej bazy?- zapytał porucznik jednocześnie z ciekawością i jakby wydawało się lekką irytacją.

-Tak Południowi Wietnamczycy mają tutaj swoją bazę ... przynajmniej jeszcze, bo nasi inżynierowie budują wspólną bazę 15 kilometrów w głąb naszego terytorium. Tą zniszczymy i porzucimy, gdy tamta będzie gotowa, ale jeszcze z niej korzystamy. Praktycznie na terenie wroga. Nieliczne nasze patrole zapuszczają się poza jej obręb. Jesteśmy jakieś 70 kilometrów od granicy. Baza przez większość czasu jest bezpieczna ... chociaż tydzień temu straciłem tutaj kumpla - te informacje nie uradowały nikogo, z tych, którzy byli świadkiem tej rozmowy. Na szczęście nie za wiele osób, było w stanie usłyszeć tą rozmowę. Z pewnością nie podziałało by to dobrze na morale, wyglądało to coraz bardziej, na huraoptymizm ze strony dowództwa, które postanowiło za pomocą kilkudziesięciu żołnierzy przetrzeć szlaki. Żołnierze przyglądali się Plutonowemu Millerowi, który ze spokojem oglądał okolicę.

Dla niego nie była to pierwszyzna, chociaż jak do tej pory miał okazję walczyć z osobami, które znały ten teren, mentalność wroga i potrafiły się przystosować do warunków walki w dżungli. Czy zwykli żołnierze, poborowi i rekruci przysłani prosto ze Stanów sprostają tego zadaniu? Nie było teraz czasu na wątpliwości, ci którzy się nie przystosują zginą, albo zostaną ranni. Niestety dżungla nie wybaczała, a Wietnam nie zawsze dawał czas potrzebny na naukę najważniejszych umiejętności, potrzebnych aby wrócić cało do domu. Chcąc nie chcąc Thomas zadał sobie pytanie ... ilu z tych ludzi nie wróci do bazy?

Pięć minut po wymianie zdań z dowódcą plutonu, helikoptery zmniejszyły pułap i powolnie wylądowały w rozbieranej bazie. Żołnierze poganiani przez załogę opuścili pokład i znaleźli się znów na twardej, wietnamskiej ziemi. A piloci bardzo szybko opuścili niebezpieczni teren. "Szczęśliwe gnojki" przebiegło przez myśl Bunny'ego gdy obserwował ich odlot. On musiał tutaj zostać, tkwiąc po uszy w gównie, a tamci wracali do swojej bazy popijać kawę, słuchać audycji w radiu lub dmuchać tutejsze panienki ... po prostu jego cholerne szczęście.

Baza zasługiwała całkowicie na miano tymczasowej. Stare baraki, ziemianki i punkty obronne usypane z ziemi i worków z piaskiem, były wszystkim co zobaczyli. Za lądowisko służyła połać wygolonej ziemi.

Na przeciw wyszedł im Wietnamski oficer z dystynkcjami kapitana. Najwyraźniej dowodził całym tym burdelem. Uśmiechając się i kłaniając podszedł do amerykańskiego oficera i podał mu rękę.

-Dobrze widzieć ... dobrze widzieć - powiedział łamaną angielszczyzną. Następnie wcisnął w rękę zdumionego oficera, szefa plutonu i dowódców poszczególnych drużyn pliki czegoś, co przy dobrej dozie optymizmu można byłoby nazwać dobrymi mapami. Była to dość duża mapa terenu, przedstawiająca praktycznie całą prowincję, z zaznaczonymi długopisem miejscem istnienia bazy i kierunkiem prowadzenia patrolu.


Kto miał choć trochę wiedzy, mógł z łatwością stwierdzić, że ta mapa nie przyda się zupełnie do prowadzenia tego typu misji. Była niedokładna, większość wiosek i dróg nie była na niej zaznaczona, a podziałka ledwo nadawała się do wzywania ognia artyleryjskiego. Patrzący na nią obserwatorzy wyglądali na bardzo niezadowolonych.

Lepsza, bardziej pomocna, chociaż dla amerykańskich żołnierzy nie do pomyślenia, okazywała się ręcznie stworzona mapa terenu operacji. Oficer wydawał się zadowolony, gdy wzrok obdarowywanych padał właśnie na niej.

-My ją zrobić ... ona bardzo dobra ... ona pomocna - jego angielski stawał się naprawdę irytujący, gdy jak mantrę powtarzał te słowa, które miały stanowić chyba pocieszenie dla amerykańskich żołnierzy, ale wywoływały tylko irytację i zniechęcenie. W końcu podporucznik kiwnął głową, uciszając litanię Wietnamskiego oficera.

Ten cały czas uśmiechając się wskazał ręką na 24 uzbrojonych żółtków.
-To druga część ... wasz pluton ... dobrzy żołnierze ... dobrzy żołnierze - najwidoczniej oficer zmienił płytę, bo teraz zaczął wychwalać swoich podwładnych. Kilku amerykanom przyszło do głowy, że on może nie znać, żadnych słów poza tymi, które wyrażają zadowolenie. Faktycznie wyglądał na człowieka, który nawet gdyby chciał przekazać słowa ostrzeżenia, nie byłby w stanie tego zrobić. Co za pech ... gdyby Wietnamczycy byli na tyle obrotni, żeby sami poradzić sobie ze swoim wrogiem, to oni nie musieliby iść do tej przeklętej dżungli, aby wykonać tą robotę za nich.

-W terenie rozbić ... wasz ... Hjujej ... jeśli ... wy odnaleźć ludzie ... wy ich zabrać ... nie ma ludzia inni co mogliby pomóc ... wy ich znaleźć i zabrać z wami - ton oficera zmienił się gdy przekazywał tą wydawałoby się ważną wiadomość. Chociaż mówił słabo, wszyscy wiedzieli o co chodzi. Ich koledzy potrzebowali pomocy, znajdowali się gdzieś w tym terenie (chociaż gdzieś oznaczało całkiem spory kawałek dżungli do pokrycia). Ich oficer ponownie kiwnął głową przyjmując do wiadomości także tą informację. Po czym popatrzył na swój zegarek

-Dobra panowie zbierać się nie mamy zbyt wiele czasu. 5 minut do wymarszu ... - a więc wojna zaczynała się dla nich ...
 
__________________
We have done the impossible, and that makes us mighty
Hawkeye jest offline  
Stary 14-02-2011, 02:06   #9
 
Hellian's Avatar
 
Reputacja: 1 Hellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwu
Kim Bejart pierwszy raz w swoim życiu znalazła się na drabinie społecznej tak wysoko. Była bystrą, pracowitą dziewczyną o poglądach raczej idealistycznych i nie marzyła przed zaśnięciem o pieniądzach i blasku reflektorów. Ale gdy tak szła, krok za senatorem, przyłapała się na myśli, że władza, tak władza, to przyjemna rzecz.

Można powiedzieć, że poczuła się prawie biała.

Nie była to gorzka refleksja. Raczej opanowało ją zdumienie. Fakt, że jest w kraju pogrążonym w wojnie, w swojej naturalnej ojczyźnie, nie mógł się przebić przez senatorski blichtr. Jakby zabrali ze sobą w podróż Amerykę w pigułce, a ta, choć w minimalnej dawce, nie wpuszczała na swoje terytorium Wietnamu. Terytorium orbitujące wokół senatora Georgii.

Samotny spacer był jej potrzebny. Chciała poprzebywać w rzeczywistości.

Podobno w dzieciństwie trzy razy była w Sajgonie. Jeden pamiętała jak przez mgłę. Szpital prowadziły białe zakonnice, wielkie białe kołnierze wokół ich głów sprawiały, że dzieci nazywały siostry nietoperzycami. Pięcioletnia Kim chorowała na zapalenie płuc, wdały się powikłania. Ojciec, który był wówczas szoferem francuskiego dyplomaty wiózł ją dzień i noc, 500 kilometrów z Nathranais do Sajgonu. W szpitalnej sali biała, rozgorączkowana dziewczynka, też mniej więcej pięcioletnia, straszliwie rozpłakała się na jej widok . Okazało się, że mała Francuzka myślała, że umarła i jest w piekle, skoro obok w łóżku leży żółte dziecko. Kim czuła się wtedy winna. Dziś, kierownik hotelu, biały, mówiący z akcentem kogoś, kto w urodził się w Indochinach, powiedział jej, że szpital już nie istnieje. Szarytki wyniosły się z Sajgonu w pięćdziesiątym pierwszym. Pomyślała, że i tak dłużej wytrzymały niż jej rodzice. Wypytała o bezpieczną, sympatyczną kawiarnię, kierownik podkreślił, że jest w niej czysto. Ten warunek nie przyszedł jej do głowy. To uczucie, że kraju, w którym się urodziła nie zna tak bardzo, że nawet nie wie, o co powinna pytać, było już nieprzyjemnie gorzkie.

Kim Bejart była Amerykanką. Nie szukała swojej wietnamskości. Ale czasem życie płata ludziom figle.

***

Zdefiniować się, określić, ułożyć kompletną osobę z poszarpanych elementów. Senator, perfekcyjnie uprzejmy, który nie dostrzegał jej tak jak nie dostrzegałby, niezależnie od koloru skóry, każdej innej osoby na jej miejscu, wietnamscy boyowie i sprzątaczki komentujący jej strój i wygląd, przekonani, że nie rozumie tego, co mówią, czysta kawiarnia w Sajgonie przecząca niepewnej pamięci o zadbanych domach i uprzejmych ludziach, wojna przeciw komunizmowi, ojciec o żółtej skórze i skośnych oczach, uważający się za Francuza, pełen żalu o wojny indochińskie do każdej swej ojczyzny, matka paląca kadzidła i czcząca Buddę niczym Boga, latynoska dzielnica, chłopak z Puerto Rico, uniwersytet dla czarnych, pastor King, którego nigdy nie poszła posłuchać. Armia, Ameryka, Wolność. Oto jej własna Wielka Fala. Bez zdecydowanych kroków zmiecie ją z deski.

Kim jest Kim?

Jack Bez Nazwiska nie mógł trafić we właściwszy moment.

***

Potem znowu spędziła kilka dni na senatorskiej orbicie. Doświadczyliście kiedyś czegoś takiego? Po kilku latach człowiek pamięta, co najwyżej mycie zębów i moment tuż przed zaśnięciem, bo wcześniej nie miał miejsca żeby zaistnieć. Zdominował go Charyzmatyczny Przywódca.

W piątym dniu pracy Kim zestrzelono helikopter, a senator zginął.

***

Miał dość, a szli przez dżunglę może dwie godziny. Porucznik- pilot wyznaczył kierunek –wioska, nad którą przelatywali jakiś czas wcześniej. Osada powinna być w rękach amerykańskich. Nie sprzeciwiał się, bądź co bądź nie on był tu najwyższy stopniem, i choć teraz zaczynał mieć wrażenie, że trzeba było przyczaić się w pobliżu wraku i czekać, zdążyli wysłać sygnał SOS, po senatora powinna zlecieć się kupa chłopa i tak się cieszył, że nie na nim spoczywa ciężar decyzji. Porucznik miał kompas i jedyną na nich troje maczetę. Nie oszczędzał się. Wycinanie drogi w cholernej dżungli przypominało wybieranie piasku z pustyni, zielone kurewstwo właziło wszędzie, ciekawe ile czasu trzeba by dorobić się porostów w nosie. Druga szła dziewczyna, z pistoletem już schowanym do kabury i wojskowym nożem w ręku. Też nim machała, niezbyt sprawnie, ale zawzięcie. On szedł ostatni, trzeci. Nie wyciągnął noża. Był strzelcem pokładowym, dzielnym chłopakiem z Teksasu, któremu podczas pobytu w Wietnamie zdążyły już odrosnąć jasne włosy.

Od wraku oddalili się prawie natychmiast po tym, jak dziewczyna odzyskała przytomność. Prawie, bo uparła się sprawdzić wszystkie ciała, jakby porucznik i on mogli pomylić żywego z trupem. Stracili trochę czasu, ale musiał przyznać, że zaskoczyło go, że nie wpadła w panikę. Nawet nie zwymiotowała. Sam zbierając nieśmiertelniki porzygał się od smrodu.

Potem dopytywała porucznika o radio, czy na pewno nie działa albo żeby spróbować je uruchomić. Opanowana sztuka. To chyba cecha rasy. Nie żeby był rasistą, ale czy odwaga żółtych nie wynika trochę z braku wyobraźni?

Teraz idąca przed nim dziewczyna oddychała głośno. Dawno już zdjęła hełm, który porucznik wsadził jej na głowę jeszcze przy helikopterze. Dźwigała wygrzebaną z wraku apteczkę. Z utęsknieniem czekał aż poprosi o postój.

Dotąd szli właściwie nieprzerwanie. Dwa razy zastygali bez ruchu, kiedy porucznikowi wydawało się, że coś dostrzega w zieleni przed sobą. Szczęśliwie póki co atakowała ich jedynie natura. Muszki i komary tworzyły w powietrzu nieruchome owadzie chmury, ale było ich zbyt dużo żeby dały się wymijać. Od ukąszeń puchła mu twarz. I cholernie bolało prawe ramię. „Świniak” ważył swoje.

W końcu dziewczyna wymiękła. Usiedli na jakiś wielkich mięsistych liściach. Zamyka na chwilę oczy. Złe posunięcie, pod powiekami eksploduje dekapitowany tułów drugiego pilota, rozerwane ścięgna i mięśnie, szczegóły, których wtedy nie zauważył. Co za kurewstwo, pewnie będzie śnić mu się po nocach, o ile, gorzka refleksja, będą jakieś noce. Trzęsie głową, żeby pozbyć się natrętnego obrazu. Dziewczyna pyta czy wszystko w porządku. W porządku? Chamska odpowiedź ciśnie mu się na usta. Dobrze, że podniósł wzrok. Wygląda jakby miała się rozpłakać. W porządku, odpowiada, szczypie ją w policzek jakby była jego młodszą siostrą. Dziewczyna prawie się uśmiecha. Nie w jego typie, ale całkiem ładna.

Głupia myśl, ale, naprawdę, naprawdę chciałby przed śmiercią zobaczyć jakąś blondynkę.

W ruch poszła manierka z wodą. Mieli jedną. Za to trzy, zabrane trupom, piersiówki z whisky. W końcu padły imiona. Wcale nie chciał wiedzieć, miał wrażenie, że to przedstawianie się sprowadzi na nich pecha. Porucznik przez lornetkę usiłuje coś wypatrzyć. Zieleń dżungli przed nimi jakby trochę jaśniała. Nagle pilot podnosi rękę. Teksańczyk pada na ziemię, przewracając i dziewczynę. Porucznik też już leży, trzy metry od nich. Karabin przy ramieniu, serce mało nie wyskoczy z piersi, coś słychać, czy to strzał? dziewczyna drżącymi rękoma odbezpiecza pistolet.
 
__________________
"Kobieta wierzy, że dwa i dwa zmieni się w pięć, jeśli będzie długo płakać i zrobi awanturę." Dzienniki wiktoriańskie
Hellian jest offline  
Stary 15-02-2011, 21:52   #10
 
merill's Avatar
 
Reputacja: 1 merill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputację
„Widział jak Jang idzie na szpicy, przepatrując przed sobą teren na wąskiej ścieżce. Podstarzały montagnard był przebiegły jak lis i zawsze udawało mu się wywietrzyć niebezpieczeństwo. Dlatego szedł na szpicy. Jego oddział miejscowych od dłuższego czasu polował na mniejsze oddziały Vietcongu. Bliskość granicy i Szlaku sprawiała, że okolica była nieustannie terroryzowana przez wspieranych przez Północ partyzantów. Widok zmasakrowanej wioski kilka dni temu, wyrył silne piętno w jego pamięci. Kobiety z rozerżniętymi brzuchami i mężczyźni z czaszkami roztrzaskanymi kolbami karabinów. Ciała dzieci, zmasakrowane i rozrzucone niczym zabawki w rękach szatańskiego demona zniszczenia…

Mike Force pragnęło krwi, czuł napięcie jakie udzieliło się całemu jego oddziałowi. Montagnardzi widząc śmierć swoich rodaków, kroczyli przez dżunglę z zaciętymi minami. Zbieranina broni z różnych okresów, Browningi pamiętające drugą wojnę, czasami francuskie przestarzałe Berthiery, niektórzy mieli Garandy przekazane przez Stany w ramach pomocy militarnej… ludzi zmotywowanych do obrony. Przez wiele lat uciskanych zarówno przez Francuzów jak i Wietnamczyków, teraz czuli, że mogą sami o sobie stanowić. Thomas spędził z nimi, wraz ze swoim oddziałem Alfa, prawie dwanaście miesięcy. Dwanaście długich miesięcy, które spędzili na budowaniu obozu, rekrutacji żołnierzy, szkoleniu ich, na leczeniu miejscowych i na pomocy przy ich drobnych życiowych problemach.

Mieli zdobywać ich serca i chyba im się to udawało. Ci ludzie po raz pierwszy, uwierzyli, że komuś na nich zależy. To była ogromna motywacja, przełożona na zapał do walki.

Dowodził teraz prawie plutonem żołnierzy CIDG-nu. Ze względu na stopień, w Armii, mógł być co najwyżej dowódcą sekcji, jednak w Siłach Specjalnych panowały inne standardy.

Wąska ścieżka, wijąca się równolegle do doliny utworzonej przez małą rzeczkę, zwężała się co raz bardziej. Szyk kolumny ulegał zbytniemu przewężeniu, dał sygnał, by się zatrzymali, musieli się przegrupować.
Pierwszy padł prowadzący kolumnę Jang, ostry, charakterystyczny odgłos wystrzału z kałasznikowa uruchomił istną kanonadę, niszcząc bezpowrotnie ciszę dżungli. Miller padł na ziemię i błyskawicznie rozejrzał się w sytuacji. Zostali wzięci w krzyżowy ogień, kule z długich karabinowych serii przecinały powietrze i korpusy jego podkomendnych.

- Na ziemię – krzyknął po francusku. Ci którzy zdążyli go posłuchać, ocalili żywoty. Reszta padła jak krwawy łan świeżo skoszonego zboża. – Odwrót – krzyczał do tych, którzy leżeli jeden obok drugiego i odstrzeliwali się wrogowi. Kule posyłane przez obie strony, siekły gęste poszycie dżungli, co raz znajdując miejsce w miękkim celu.

Niedobitki zaczęły się wycofywać, pod morderczym ostrzałem Vietkongu. Kilku próbowało się ratować, schodząc ze ścieżki, ale znaleźli śmierć w zastawionych pułapkach. Widział jak jedne z nich z kikutem nogi, pozbawionym stopy, podskakuje w parkosyzmach bólu, które kończy seria rozrywająca jego klatkę piersiową.”


Niedziela, 18 Kwietnia 1965, Pleiku

Obudził się zlany potem, wstał i podszedł do okna, za którym wstawało słońce. Otwarł okiennicę i zaczerpnął świeżego powietrza. Od tamtych wydarzeń minęło już pięć miesięcy, a on wciąż widział powracające obrazy masakrowanego oddziału. Zacisnął ręce na drewnianej framudze i pozwolił, by lekki wiatr owiał spocone czoło. W sercu na wspomnienie tamtych wydarzeń miał tylko lód… i mocne postanowienie, nie okazywania litości wrogowi…

Włączył radio i poszedł się umyć… jego miarowym krokom na korytarzu, towarzyszyła sącząca się z głośnika muzyka „I Get around” Beach Boys”. Była niedziela, więc na jego kompanii panowało większe niż zwykle rozprężenie. Wraz ze swoim oddziałem wrócił do Namu, prawie po miesięcznej przerwie w kraju. Już dwa tygodnie błąkali się bez celu po bazie, bez żadnych znaczących przydziałów czy zadań.

Sielanka została jednak przerwana około południa. Był wtedy na strzelnicy ze swoją grupą żołnierzy południowowietnamskich, kiedy dostał rozkaz niezwłocznego stawienia się w bazie u dowódcy.

„Może coś się zaczyna dziać?” – pomyślał z nadzieją. Mimo, że poznał już co to znaczy walka w dżungli, bezczynne siedzenie w bazie sprawiało, że zaczynał wariować. Ze smutkiem zauważył, że koszmary nawiedzały go coraz częściej. Może jeśli dostanie jakieś bardziej absorbujące zajęcie, będzie potrafił zapomnieć o tych chwilach z przeszłości.


*****


Stanął tuż przed drzwiami z napisem CO i poprawił jeszcze pas munduru. Nie zdążył się przebrać, zresztą rozkaz wyraźnie mówił o stawieniu się „bezzwłocznym”. Przeczesał dłońmi włosy i zapukał.

Chwilę później stał z powrotem za drzwiami, z kilkoma kartkami papieru w rękach. Rozmowa z porucznikiem była szybka i rzeczowa. Choć samo zadanie nie wyglądało na tak proste jak by się mogło wydawać.

Ruszył do swojej kwatery, żeby się spakować. Po drodze przejrzał dokładne założenia operacji i skład swojej drużyny. Zwłaszcza ta ostatnia opcja nie napawała go specjalnym optymizmem. Przejrzał szybko listę z nazwiskami i przydziałami dywizyjnymi. „Całe szczęście, że kaprale chociaż nie są zieloni.” Withemoor dowódca pierwszej sekcji, był od niego starszy o ładnych 8 lat, ale miał za sobą kampanie w Korei i służbę w Pierwszej Dywizji Kawalerii, a drugi - Mac Namarra, wedle skrótowego dossier był ze 101, ze stażem instruktorskim. Nie było źle.

Szeregowcy to była mieszanina młodych chłopaków do 23 lat maksymalnie, ze 101 i 1 kawalerii. Pewnie przybyli w pierwszym rzucie, żeby przygotować dla reszty miejsce pod bazy.

Rzucił papiery na pryczę i zaczął pakować swoje łachy do worka. Kilka par czystych skarpet i zmian bielizny, było na pierwszym miejscu, po chwili dołączyła pałatka, pakiety medyczne, kilka paczek papierosów, których sam nie palił, ale pomagały w kontaktach z miejscowymi. Suche racje i kilka innych drobiazgów. Na górę wrzucił paczki z amunicją do pistoletu, naboje do karabinu musiał pobrać w arsenale. Kaburę z koltem przypiął przy pasie i zarzuciwszy worek na plecy ruszył ku drzwiom.


18 Kwietnia 1965 roku, Godzina 15:30, Prowincja Kontum, Region S a Thay, Baza Logistyczna nr 5

Sala była dość obszerna i pomimo otwartych okien wentylatory musiały pracować. Było gorąco jak zwykle, czyli cholernie gorąco. W środku zebrała się spora grupa ludzi, czekających chyba na takie same rozkazy jak on. Stanął na uboczu przy ścianie, przypatrując się zebranym żołnierzom Korpusu i Armii. Generalnie byli to młodzi chłopcy, najmłodszy pewnie i dwudziestki nie miał, dałby mu z osiemnaście najwięcej. Niektórzy mieli nieciekawe miny, jakby przeczuwali, że czeka ich piekło. Niektórzy śmiali się i żartowali beztrosko, mając w głębokim poważaniu to, że wysyła się ich w głąb zielonego piekła. Niektórzy, mieli niezdrowe podniecenie na twarzy i byli zachwyceni przydziałem.

Tych ostatnich się obawiał najbardziej. Bać się ludzka rzecz, on sam niejednokrotnie doświadczał przejmującego uczucia strachu, takiego strachu, który paraliżuje Ci ruchy, nie pozwalając nawet powiece drgnąć. Uważał, że strach jest dobry, uczy pokory i sprowadza na ziemię. Ci, którzy się nie bali, pierwsi byli w kolejce po status K.I.A.

„Oby było ich na tej Sali jak najmniej.”

On sam w zasadzie nie odczuwał jakichś specjalnych emocji, jeśli chodziło o przydział. Cieszyło go to, że wreszcie skończy się bezczynność. Tej zawsze nie lubił, nie lubił monotonni i stagnacji. Dlatego wyrwał się z Eagan, z nieprzebranych lasów północnej Minessoty, gdzie czekała go świetlana przyszłość drwala albo pracownika tartaku. Początkowo ojciec sprzeciwiał się jego wyjazdowi, musiał się zaciągnąć w tajemnicy przed Nim. Jego złość minęła, kiedy przyjechał na promocję podoficerską Thomasa.

Jego rozmyślania przerwało wejście dwóch oficerów, na chwilę się wyprostował, do czasu, kiedy nie padła komenda spocznij.


Major przeprowadził odprawę szybko i rzeczowo. Zadanie także było określone dość jasno, aż za jasno, choć dzięki temu, mieli jakieś pole manewru, by wykonać zadanie w sposób im najwygodniejszy. Takich procedur nauczył się w Siłach Specjalnych, tam spryt i pomysłowość były zaczynem przetrwania i uratowania swojego dupska.

Kiedy oficerowie opuścili salę, wyprostował się i rzucił w kierunku sali: - Drużyna pierwsza do mnie!!!
Dziesiątka żołnierzy, w oliwkowych armijnych mundurach zebrała się wokół niego.
- Jestem plutonowy Miller, 5 Grupa Sił Specjalnych – wskazał na emblemat na ramieniu i na trzy towarzyszące mu łuczki Rangera, Spadochroniarza i Sił Specjalnych. – Od tej pory będę waszym dowódcą, a to znaczy, że bez mojej zgody nie ruszycie dupy na metr bez mojego pozwolenia. Większość z Was jest nowa, więc radzę naśladować swoich kaprali - wskazał na dwóch podoficerów stojących między nimi - I słuchać ich jak własnej matki. Ta misja nie będzie należeć do łatwych, chcę byście wszyscy wrócili do domu w jednym kawałku, więc żadnego kozaczenia. Zabrać sprzęt, a kaprale niech dopilnują, by wzięli podwójny przydział amunicji. Odmaszerować.

Patrzył jak jego podopieczni ruszają w kierunku wyjścia, pod nadzorem kaprali. Sam nie wiedział, skąd u niego wziął się taki służbowy ton, w swoim oddziale, zwracali się do siebie swobodnie, a czasami poufale, podobnie jak do podkomendnych z CIDG-nu. Jednak Ci, walczyli o swoje domy i rodziny, mieli motywację, a jaką motywację mogą mieć ogoleni na łyso, dwudziestoletni chłopcy w obcym kraju?

Ruszył do arsenału, pobrać amunicję do swojej „emczternstki”. Większośc dziwiła mu się, że nie zastąpił przestarzałej konstrukcji, nowoczesnym, plastykowym „emszesnaście”? Lubił ciężar „czternastki”, amunicję miała silną, która pokonywała w przedbiegach nabój pośredni z „emki”. Ten kaliber przebijał pień niejednego drzewa i jeszcze żółtka, który za tym drzewem się schował. Była prosta w konserwacji i wytrzymała konstrukcyjnie… a poza tym ją lubił.

Szybko przejrzał jeszcze wszystkie graty, zapakował magazynki do ładownic, podobnie jak pakiet medyczny, resztę gratów upchnął w plecaku. Prócz regulaminowego wyposażenia, miał też dwie rzeczy, które raczej nie znalazły by się na liście kwatermistrzowskiej żołnierza piechoty. Szeroką bransoletę montagnardów, zdobiąca lewe przedramię, teraz widoczną dzięki podwiniętym rękawom bluzy. Drugi drobiazg, miał prawie czterdziesto centymetrową klingę, którą świetnie karczowało się drogę na wąskich ścieżkach, czy ścinało bambusowe żerdzie do budowy schronienia.
Jego drużyna czekała już na lądowisku w szeregu, a kaprale sprawdzali oporządzenie swoich sekcji. Każdy ze strzelców miał M16, z tego co zauważył kaprale też, po jednym żołnierzu z każdej sekcji obsługiwało granatnik m79.

Wskazał im na stojącego nieopodal hueya i zaczęli się do niego ładować. Okazało się, że leci z nimi, także podporucznik ze sztabem plutonu. W sumie sztab obejmował sześć osób, prócz dowódcy i sierżanta szefa, zanotował dwóch radiotelegrafistów, z których jedne pełnił funkcję wysuniętego obserwatora dla broni wsparcia i dwójkę sanitariuszy. Charakterystyczne opaski z czerwonym krzyżem były bardzo wymowne. „Ciekawe czy wiedzieli że VC, uwielbia do nich strzelać?” – gorzka myśl przewinęła się przez umysł Millera.


Śmigłowce ruszyły ku północnemu –zachodowi, łopocząc wirnikami. Pęd Hueya, mile owiewał twarz, katowaną niemiłosiernym skwarem południowego słońca. Siedzący tuż obok strzelca pokładowego plutonowy, spokojnie obserwował przenikające pod nimi krajobrazy.

18 Kwietnia 1965 roku, Godzina 16:05, Prowincja Kontum, Region Ngoc Hoi

Obóz wojsk ARVN przedstawiał opłakany widok. Kilkanaście baraków, umocnienia i gniazda karabinów maszynowych obłożone tylko workami z piaskiem. Ewidentnie dowództwo wietnamskie nie miało pomysłu na tę bazę, albo zarządzający nią oficer był mało obrotny. Albo jedno i drugie.
Jak dobrze zrozumiał wymianę zdań między pilotem i dowódcą plutonu, teren był opanowany przez partyzantkę Vietkongu, a można też było spotkać oddziały armii Północy, wszystko z powodu bliskości tego cholernego szlaku. Plutonowy łapczywie analizował mapę sporządzoną przez Wietnamczyków i choć nie była może szczytem kartograficznego kunsztu, to jednak musiała wystarczyć. Po jej przejrzeniu oddał kapralom, żeby też zapoznali się z topografią terenu.

Podporucznik zwołał właśnie naradę dowódców drużyn, więc zostawił swoich żołnierzy, z poleceniem przygotowania się do natychmiastowego wymarszu i ruszył za reszta dowódców pododdziałów.

Usiedli w zgrzebnym baraku, który zapewne, był kwaterą kapitana – dowódcy bazy. Podzielił się raz jeszcze z nimi swoimi problemami, zwłaszcza, niemożnością wysyłania mniejszych patroli, zawsze były szarpane przez partyzantów. Jego angielski zaczynał denerwować Millera i najchętniej przeszedłby na wietnamski czy francuski, ale nie wiedział, czy reszta też umie więc się nie odzywał.

Prócz niego na naradzie był sierżant Green dowodzący drużyną piechoty morskiej i dowódcy plutonów wietnamskich.
Podporucznik rozłożył mapę i nakreśli wstępne plany. Widać było, że chyba dopiero do niego dociera, jaką trudną misję dostał. Prócz szkolenia ROTC nie miał doświadczenia w terenie i w boju… tego najbardziej obawiał się plutonowy Thomas. Pytanie, czy posłucha swoich podoficerów, czy pójdzie w zaparte i będzie chciał postawić na swoim.

Problem rozwiązał się sam: - Panowie – w głosie O’Learego było można wyczuć nutkę irytacji i jakiegoś napięcia. – Co o tym sądzicie? -wskazał na mapę, z zaznaczonymi okolicznymi ścieżkami – Okolica jest opanowana przez Charlich, do tego jeszcze ten helikopter zestrzelony. Dobrze by było sprawdzić, czy ktoś nie przeżył. Jakie macie propozycje?

Żółtki się nie odzywały, to było do przewidzenia, pomyślał Miller. Oni się cieszą, że amerykanie przylecieli myśleć tu za nich, pod tym względem bardzo nie lubił południowych Wietnamczyków, przerażała go ich gnuśność, spotęgowana latami okupacji kolonialnej. Montagnardzi pod tym względem byli diametralnie inni.

Pierwszy odezwał się sierżant Green, dowodzący drużyną korpusu. – Myślę, że najlepszym miejscem na zasadzkę, byłaby opuszczona świątynia – wskazał na mapie punkt oznaczony literą B. – W wiosce na bank są informatorzy VC, a poza tym dowództwo by nas zmieszało z błotem za straty w cywilach, zaraz na początku operacji. Drużyny armijną i marines, puściłbym główną drogą, a ciężkie wsparcie i drużynę Wietnamczyków puścić drogą oznaczoną literą „A”.

Podniósł głowę z nad mapy, czekając na reakcję pozostałych. Oficer nie odezwał się analizując słowa sierżanta.

Miller, który do tej pory stał na uboczu, przysunął się do mapy i zabrał głos:
- Jeśli można wtrącić, to plan sierżanta Greena jest dobry. Wprowadziłbym jednak kilka zmian. Główną drogą poszłaby drużyna armijna i drużyna Wietnamska, z jedną sekcją ckm. Drogą oznaczoną „C” poszłaby drużyna Korpusu z resztą drużyny wsparcia. Do tego pododdziału przydzieliłbym radiotelegrafistę ze sztabu plutonu. Żeby między pododdziałami była łączność. Przejście drogą „C” zajmuje tyle czasu co główną trasą, więc dotarlibyśmy równocześnie na miejsce by zapewnić sobie wsparcie.


Podporucznik chwilę analizował również ten plan. Potem odezwał się: - Jeśli chodzi o wsparcie artylerii, to mamy zapewniony ostrzał z obozu ARVN, możemy liczyć na ewentualne wsparcie lotnicze, choć nie mamy dedykowanego dla naszego oddziału, podobnie z ewakuacją rannych. Lepiej zakładać najgorsze. Zgadzam się z panami, że najlepszym miejscem będzie świątynia, do przełęczy czy polany jest za daleko, a we wiosce mogłoby być zbyt niebezpiecznie. Co do podziału drużyn przyjmuję propozycję plutonowego Millera. Także wracajcie do drużyn i wymarsz za pięć minut.

Plutonowy Sił Specjalnych odetchnął z ulgą, o dziwo, sierżant z Korpusu nie posłał mu zazdrosnego spojrzenia, jak to miało nie raz miejsce. Wygląda na to, że dowództwo dobrało odpowiednich ludzi.

„Choć i tak wszystko wyjdzie w praniu” - pomyślał idąc w kierunku swojej drużyny.
 
__________________
Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451

Ostatnio edytowane przez merill : 16-02-2011 o 09:20.
merill jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 23:50.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172