Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 29-08-2012, 18:51   #301
 
Ravanesh's Avatar
 
Reputacja: 1 Ravanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputację
Już kiedyś wpadłam do króliczej nory i trafiłam do Krainy Czarów, czyli Faerie landu. No prawie. Właściwie to był zamek Plum, ale było mu tak blisko do Magicznej Krainy jak tylko się dało. Tylko, że nie do tej, jaką zwykle przedstawiano w starych bajkach Disneya. To już było raczej takie miejsce, które mógłby wyśnić ktoś z pokręconą psychiką. Mnie w każdym bądź razie nic takiego nigdy się nie śniło. Przejście do innego świata przez dziurę w ziemi było już klasyką a przez bramę w czyichś plecach jeszcze nie zdarzyło mi się przechodzić. Pracując dla MRu człowiek codziennie doświadczał czegoś nowego. To mógłby być niezły pomysł na ich hasło rekrutacyjne. Zaraz, zaraz. A może to było ich hasło rekrutacyjne?

Czy naprawdę przeleźliśmy przez plecy Prokopova? Rozumiem, że mnie mogłoby wciągnąć do środka, ale jak w takim razie przedostali się wraz ze mną Laura, Max i Riordan. Trochę to było dziwne. Może to, dlatego że wszyscy znaleźliśmy się w zasięgu czarnego dymu, który wypełzł z tatuażu. Może to nie była stricte brama a raczej coś na kształt portalu i chwycił nas wir portalowy? Strasznie dużo tych:”może”.

Kiedy dym nieco opadł moim oczom ukazał się zupełnie inny korytarz, wyglądający bardziej na część domu mieszkalnego. Na pewno nie znajdowaliśmy się już pod ziemią. Korytarz był nadpalony. Efekt działania Prokopovowej bramy czy czegoś innego?

- Musimy się stąd jak najszybciej wydostać. Irol pomóż mi nieść Toppera. Musimy sprawdzić gdzie jesteśmy. – Słowa Nekromantki wyrwały mnie z zamyślenia.

- Hej czy wszystko w porządku? Nic się nikomu dodatkowo nie stało? – Odwróciłam się w ich stronę.

- Nie, chyba nie – rozległ się ponownie głos Morales - nie ma Scotta i Prokopova.

- Scott przecież gdzieś poszedł - Irol starał się sam sobie poradzić w podźwignięciu Toppera. - Tylko ten cholerny Prokopov.

- Tak, tylko, że my nie jesteśmy już w tym samym miejscu – Laura wyraziło głośno to, czego wszyscy musieli się już domyślać.

- Musimy się stąd wydostać, bo się podusimy. – Stwierdził Irol pomiędzy atakami kaszlu.

- W którą stronę? – Padło pytanie od Wiedźmy.

No właśnie, w którą. Rozejrzałam się jeszcze raz po korytarzu. Widziałam płomienie, ale nie były na tyle duże żeby nam bezpośrednio zagrażały. Wszystko wyglądało jakby budynek dopalał się po niedawnym pożarze. Dym był problemem, bo nadal było go sporo i ograniczał widoczność. Na szczęście było i tak widniej niż w tunelach pod ziemią, w których byliśmy wcześniej. Bez latarki wiele byśmy nie zdziałali.

- Zgubiłam go - wymamrotałam - Zgubiłam go do cholery - powtórzyłam głośniej - Nie wiem jak to się stało, ale był i go nie ma, a dosłownie trzymałam na nim ręce żeby nie uciekł. Nie wiem jak to się stało - powtórzyłam bezradnie.

Czułam się kiepsko, bo miałam przypilnować pieprzonego Prokopova a on jakiś cudem wymknął mi się prosto z rąk. Wkurzało mnie to i dobijało jednocześnie. Kiedy tak pomstowałam sama na sobie zobaczyłam go. Nie uciekł daleko, bo właśnie znikał za drugimi drzwiami po prawej od nas.

- Sukinsyn - syknęłam - Widzę go - rzuciłam do pozostałych - Spróbuję go złapać.
Nie czekałam na ich aprobatę bądź jej brak i ruszyłam w kierunku drzwi, gdzie jak widziałam wlazł Czarownik. Dobyłam tasera i cicho podkradłam się do drzwi uważnie nasłuchując i wykorzystując wszelkie pozostałe dostępne mi zmysły.

Wyczucie Śmierci dosłownie oszalało. Gorąco zwalało z nóg a dym dusił. Weszłam do nadpalonego salonu a w tym czasie Prokopov dotarł do kolejnych drzwi. Mialam jednak okazję przyjrzeć mu się dokładniej. Z pleców faceta wydobywał się tłusty i czarny dym a on szedł dziwnie zgarbiony, pokracznie stawiając kroki. Jakby ta zwykła czynność sprawiała mu dziwną trudność.

Kontynuowałam swój pościg za Prokopovem, jeśli w ogóle to można było tak określić, bo oboje poruszaliśmy się w żółwim tempie. Czarownik miał problemy z poruszaniem, a ja z kolei byłam nadzwyczaj ostrożna ze względu na naruszoną konstrukcję podłogi. Najpierw się paliła a potem zlano ją dużą ilością wody. Jeden nieostrożny krok i mogłam w ułamku sekundy znaleźć się piętro niżej. Instynktownie przeszłam na fantomski tryb ukrywania ze wzglądu na silne wibracje śmierci, które cały czas wyczuwałam. Cokolwiek tam było odciskało na tyle wyraźny ślad w fakturze rzeczywistości, że uznałam to za zagrożenie.

Słyszałam za sobą czyjeś kroki i szybki rzut oka pozwolił mi stwierdzić to, co wcześniej przypuszczałam. Dołączyła do mnie Laura. Irol z Topperem musieli zostać na korytarzu albo próbowali znaleźć wyjście z budynku. Na pewno to drugie. To drugie wydawało się bardziej sensowne.

Dotarłam do mocno zniszczonych, w większej części zwęglonych drzwi. A za nimi znajdował się kolejny korytarz, naprawdę szeroki. Po lewej stronie ciągnęły się szeregiem osmalone drzwi do jakiś pomieszczeń zniszczonych przez pożogę. Po prawej stronie straszyły dziury po oknach. W kilku z nich nadal czerniły się kawałki szyb, ale w większości okna zostały całkowicie zniszczone. Z zewnątrz wpadało do środka świeże powietrze, które było przyjemną odmianą po całym tym dymie. Przez dziury w szybach widziałam budynki i drzewa, ale w sporym oddaleniu od zniszczonego przez pożar gmachu. Budynek musiał stać samotnie oddzielony od innych budynków kawałkiem wolnej przestrzeni. Skupiłam wzrok na Prokopovie, który był już w połowie korytarza. Poza tym teraz już nie szedł tylko pełzał. Jego nogi zaczęły zrastać się ze sobą tworząc jedną grubą kończynę. Gdyby wyrósł mu na końcu rybi ogon to przypominałby wyjątkowo brzydką syrenkę a tak jego pełzanie i ten ogon na końcu upodobniały go do węża a konkretniej do nagi.

Dziwne, ale Prokopov nie zwiewał przed nami. Nawet się ani razu nie obejrzał czy ktoś za nim nie szedł. Nie zmierzał też do wyjścia. W połowie korytarza było szersze przejście nadpalone tak samo jak pozostałe. Tam właśnie pełznął Czarownik.

Podłoga zdawała się bardziej stabilna, więc przyspieszyłam kroku. Nadal byłam ukryta na fantomie, chociaż trudno było orzec czy Prokopov mnie nie wyczuwał czy zwyczajnie ignorował. Teraz, kiedy Czarownik przeszedł na pełznie mogłabym go dogonić bez problemu i przydepnąć mu ten długaśny ogonek. I to właśnie zamierzałam zrobić. Kiedy jednak podeszłam go naprawdę blisko wstrzymałam się z tym planem. Prokopov emanował tak silnie, że odkształcał swoją osobą Całun. Poza tym nadal zmieniał się. Jednak nie przemieniał się w węża. Z jego ogona wyrosły małe odnóża, jak u krocionoga czy innej stonogi. Wtedy drań odwrócił łeb w moją stronę i mnie nie zauważył. Swoje człowieczeństwo pozostawił już daleko za sobą. Jego twarz obrosła naroślami i guzami. Już wcześniej nie był zbyt urodziwy, ale teraz mógłby zastępować potwora spod łóżka gdyby tamten miał wolne i w jego zastępstwie straszyć dzieci.



Mnie Prokopov nie zauważył, ale zobaczył Laurę, która wyglądała sobie przez okno. Ona też spostrzegła, że stwór na nią patrzył.

- I na co ci to było Prokopov, chodź, podpełznij tu ty gnido – prowokowała go trzymając w rękach jakąś nadpaloną dechę.

Stwór spełnił jej żądanie i zaczął pełznąc w jej kierunku. Nadal przechodził transformację. W tylnej części ciala gdzie kiedyś miał stopy zaczęły tworzyć się wypustki, które szybko przobraziły się w parę całkiem sporych kleszczy. Takich co to mogłyby odciąć komuś nogę, na przykład mi, albo Laurze.

Nie mogłam przepuścić takiej okazji. Wyminęłam pełzające paskudztwo i ostrożnie zajrzałam do pomieszczenia, do którego kierował się Prokopov. Zbyt pewnie wybrał taką drogę. Możliwe, że posługiwał się jakimś zmysłem dostępnym tylko Nadnaturalom i chciałam zobaczyć, co go tutaj przyciągnęło.

Pozostawiłam główny hol za sobą i zajrzałam w korytarz, do którego kierował się Czarnoksiężnik. Zobaczyłam...A jakże kolejny korytarz. Co to był za budynek do licha? Na końcu tego kolejnego już korytarza były spalone drzwi. Zza nich dochodziła muzyka. Liturgiczny śpiew nawiedzeńców, grzechotanie grzechotek, dźwięki fletni pana. Jak nic ktoś odprawiał właśnie rytuał a moja intuicja podpowiadała mi że ów obrzęd był z rodzaju tych paskudnych. Wiedziałam, że cokolwiek tam się działo powinnam to przerwać, jak najszybciej, ale Wiedźma miała małe szanse żeby poradzić sobie za pomocą deski z Czarownikiem, który w kolejnym kroku prywatnej ewolucji wytworzył kleszcze. Podjęłam decyzję. Zaszłam potwora od tyłu i strzeliłam mu z shokera w śliską wężową skórę. Zaskoczyło go to kompletnie. Łuk elektryczny rozlał się po wilgotnawym ciele, zaśmierdziało obrzydliwym palonym śluzem a Prokopov zwinął się w kulkę jak dźgnięty zaostrzonym patykiem czerw. Wydał z siebie zniekształcony, ale nadal zdumiewająco ludzki wrzask a z oczu popłynęła mu ciemna gęsta maź. Po chwili stworzenie rozwinęło się błyskawicznie aż wpadłam na ścianę próbując uniknąć smagnięcia jego ogonem. Taser już dawno rzuciłam na ziemię, ale teraz udało mi się wydobyć posrebrzany sztylet. Organizm stwora szybko regenerował obrażenia zadane mu prądem, ale oczy mu chyba spaliło na dobre. Prokopov miotał głową na boki i węszył za celem. Wysuwał i chował czarny, wąski język. Chciał nas dopaść a ja miałam zamiar definitywnie z nim skończyć. Zaatakowałam od razu nie dając mu szansy na całkowite wyleczenie.

Podstawową kwestią było unieruchomienie mu tych szczypców na odwłoku. Zdecydowałam się użyć własnego ciała żeby przygnieść końcówkę Czarownika. Zamierzałam skoczyć mu na plecy tuż przy tych kleszczach tak, aby przycisnąć go do ziemi. Potem pozostawało tylko wbicie mu srebrnego sztyletu gdzieś w dolny odcinek kręgosłupa. Zatem do dzieła. Skoczyłam, a Laura w tym czasie zamachnęła się dechą celując w łeb potwora.
 
Ravanesh jest offline  
Stary 29-08-2012, 21:05   #302
 
Sam_u_raju's Avatar
 
Reputacja: 1 Sam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=ZiN6t7K7txw[/MEDIA]

Nie było co czekać. Scott musiał zaryzykować, miał nadzieję, że pułapka skończyła się w momencie kiedy zabił tego garou... nie garou tylko fearie bo metalowy pręt okazał się niezwykle skuteczną bronią. Egzekutorowi sprzyjało szczeście, bo w walce z łakiem to mógł tylko liczyć na jakieś fartowne zrządzenie losu. Przykucnięty ruszył w kierunku szurniętego po ziemi karabinu.
Nie mylił się, na dole odprawiany był rytuał, a jego zmysły jasno mu wskazywały, że rytuał nie ma na celu odświeżenia powietrza w kanałach. Dodatkowo jeżeli ktoś ma zamiar złożyć dzieciaki w ofierze, dzieci.... Na to, na to Scott nie mógł pozwolić, co jak co ale dzieci... choćby były małymi łakami albo przedwiecznymi wampirami w ciele dziecka. No dobra przy tych ostatnich by się zawahał i cholera wie co by zrobił.
Gówno by się zawachał, już jedną starą wampirzycę w ciele dziecka wyratował. Chyba.

- Jestem Scott, z pożal się Boże MRu. Co się tam dzieje na dole i kim ty jesteś? - szepnął zbliżając się do Strzelca.

- Karl Vinmayer z MRu, ale chyba jakiegoś innego, bo na pewno nie pożal się boże. Regulator drugiej rangi. Egzekutor. Bierz karabin. jedno z tych na dole idzie tutaj. Moja grupa jest za daleko. Musimy tą regulację załatwić sami. Sprawdzają dwa inne miejsca. Sprawa “Podrzegacz”.

Nic Scottowi nie mówił kryptonim sprawy. Przynajmniej w tej chwili.

Szczęknęła broń.

- Mamy do czynienia z faerie - renegatami oraz z przynajmniej jednym faerie ożywieńcem. Przewodzi im wiedźma - renegatka odpowiedzialna za dwa przywołania demonów w Londynie. Tyle ustaliliśmy.

Scott zerknał na bron i magazynek by upewnic sie jak rozrzutny moze być z pociskami. Odbezpieczył. Podbiegł do barierki i zerknał w dół. Na szczęscie widział cokolwiek bo na dole paliły się pochodnie i dawały blade światło. Określił wysokość na jakieś 10-11 metrów. No, może 12. Jako Egzekutor mógł zaryzykować ze skokiem z wysokosci 10 metrów a i to mogło się skończyć jakimś otwartym złamaniem. Pozostało mu tylko przebic sie przez pedzące na górę Coś i skrócenie sobie drogi skokiem po pokonaniu schodami jakichś 5 metrów dystansu w dół.

- Jakies pomysły co do Wiedzmy? Walimy na zywioł a ten co przetrwa wpada ratowac dzieciaki? - rzucił do Karla gotów rozpoczaąc bieg na dół. Silos wybudowany był na wzorze koła, więc ciągnace się przy ścianie schody tworzyły coś na wzór spirali.

- Plan? Prosty – odezwał się drugi Egzekutor - Strzelamy, jak tylko ktoś znajdzie się w zasięgu wzroku. Wyciągamy ich pojedynczo lub ... lub walimy frontalnie.

To lubię. Żadnego przesadnego kombinowania. Hiperadrenalina w żyłach i smak niewiadomej na końcu języka

- Jak mamy uratowac te dzieciaki na dole to musimy sie tam dostac szybciej - Scott rozejrzał się dookoła ale nie widział nic co by pomogło im sie dostać szybko na dół. Zestawu lin dla alpninisty nie znalazł. Kable, ciagnace się na jednej ze scian wyglądały zachęcająco, jednak nawet jakby zdołał je zerwać to na nic by mu się przydały bo było ich po prostu za mało a na pewno nie dałoby sie ich powiazac ze soba - były za grube.
- Dobra. Nie ma co czekac. Trzymaj górę – Nathan pochylił się i trzymając karabin przy brodzie zacząłem schodzić po schodach w dół.

W tym momencie Vinmayer otworzył ogień w dół. Osłaniał manewr Scotta.
Ten schodził owoli, nie ryzykując upadku, ani nie tracąc okazji do oddania strzału. Ktoś poruszył się na dole schodów. Jakaś niewyraźna, szczupła postać.

Scoot z tej odległosci nie był pewien czy postać na dole to wróg czy może jedno z dzieci o których wspominał Karl wiec nie strzelał, jednakże przyspieszył znacznie. Nie wiedział co go dokładnie czeka na dole ale skoro miał mieć choć cień szansy by przeszkodzić w odbyciu rytuału i uwolnić dzieciaki musiał przyspieszyć. O zaskoczeniu tych na nie było już mowy od dawna, ale jakby w połowie drogi zamiast schodów wybrał lot na dół? Jego nadnaturalne umiejetnosci mogły mu w tym pomóc i powiedzmy nie zabił by się ale jak na dole było mrowie przeciwników? Nathan był w stanie zaryzykować i zaryzykował.
Przeskoczył ponad niewysoką, metalową barierką i płynnie wylądował na betonowej, lekko zalanej wodą posadzce. Egzekutorski zmysł zagrożenia rozdzwonił się nagle. Z silosa wydostać się było można czterema szerokim kanałami burzowymi a w jednym z nich płonęły łuczywa wetknięte w szczeliny w betonie i w pęknięcia. To wlaśnie tam, w głębi tunelu, działo się coś niedobrego. Ale ceremonia czy też rytuał nie był pozbawiony ochrony. Z tunelu prowadzącego do miejsca ceremoniału, jak też z pozostałych trzech zaczęły wyłaniać się pokraczne, półzwierzęce postacie. Niewysokie, ale masywne, przynajmniej dwudziestka.



Niektóre chyba martwe i ożywione jakąś nieznaną siłą. Nekromancją Wiedźmy o której wspominał Vinmayer.
Głównego korytarza, zaraz za linią karzełów, chroniła też grupka innych istot. Istot, z ktorych najwyraźniej jedna szła w stronę Natahana, kiedy był na schodach. Teraz ta sama niewyraźna postać byla już bliżej i bez trudu mógł ujrzeć nieco więcej szczegółów - zieloną twarz i wielkie, czerwone ślepia.



Takiego powitania jednak sie nie spodziewał. Nie zamierzał jednak być niegrzeczny i przywitał się krótką serią z karabinu kierując ogień w kierunku stworów wybiegajacych z korytarza oświetlonego pochodniami a dokładnie w kierunku tej wyższej niż pozostałe o zielonej twarzy.

Przydałoby się wsparcie, cholernie by się przydało

Przyspieszył i zamiast wbijac sie w kierunku korytarza do którego dopiero co strzelał.skierował się w kierunku zejścia ze schodów. Uznał, że tu gdzie stoi teraz otoczony jest zewsząd przeciwnikami, których umiejętności walki nie znał a wbijanie się w “główny” korytarz z takim uzbrojeniem jaki miał nie dawało mu zbyt dużych szans przeżycia, nawet jako Egzekutorowi. Na schodach będzie mial przed soba jednego, góra dwóch przeciwników i jezeli nie wyskoczą z jakąś niespodzianką, super zdolnościami to miał szanse się utrzymać aż dołączy do niego Karl jako wsparcie.
Seria skosiła kilka zielonogębnych poczwar. Najwyraźniej ołów działał na nie jak powinien, chyba że Vinmayer wrzucił tam jakieś specjalne kulki. Teraz to nie miało znaczenia. Ważne było, że każda zielona pokraka która spadała na glebę zwiększała ich szansę.
“Asysta” Scotta na górze też nie próżnowała. Nathan widział, jak kilka małych karzełków pada pod ostrzałem.
Pozycję na schodach Scott osiagnął bez problemów, pozbywając się kreatury na jej dole. Teraz widział tylko “karzełki” które nie zważając na ostrzał pędziły w jego stronę. Dla działającego na hyperadrenalinie Nathana ich ruchy zdawały się być jednak niezgrabne i powolne, lecz bardzo zdecydowane na osiągnięcie swojego celu. Jeszcze chwila i w końcu go dojdą.

- Karl!! Potrzebuje ciebie tutaj na dole bo inaczej sie nie przebije. Jest ich tutaj w cholere duzo!! - Scott nie przestawał kosić karzełków zbliżających się w jego stronę, starał się oszczędzać kule jak tylko mógł choć wiedział, że to „pestkowe” eldorado niedługo sie skończy. Jeżeli Karl nie zlezie zaraz do niego to zamierzał zaryzykować i spróbować przedrzeć się do głównego celu, korytarza w którym odbywa się rytuał, odbijajac sie i skaczac za linię pedzacych do niego “maleństw” jak najblizej do oświetlonego korytarza. Bo inaczej to wszystko co dotychczas uczynił pójdzie na marne
 
Sam_u_raju jest offline  
Stary 29-08-2012, 21:48   #303
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
GARY TRISKETT

Arletta okazała się znać na przywoływaniu duchów. Wzięła podarowany przez Garyego przedmiot, obmyła w jakichś olejkach i wodzie. Potem przeszli wyżej, do miejsca poza siecią chroniących gmach Ministerstwa Regulacji osłon. Do tak zwanej „Rotundy”. Małej wieży bocznej z której, przez kuloodporne, wzmocnione szyby, niewiele co dało się zobaczyć.

Po drodze przyłączył się do nich Brewer. Jednak siepacz nie wszedł do Sali przywołań, lecz został na korytarzu. Gary nie miał takiego luksusu i teraz stał w owalnym pomieszczeniu i przyglądał się ubranej w różowe i pomarańczowe wdzianka Arlecie.

Obmyty przedmiot znalazł się na okrągły stoliku, ustawionym w centralnej części sali. Wokół wiedźma, a może egzorcystka – bo Gary nie do końca był pewien specjalizacji dziewczyny - zapaliła kilka zniczy, zapachniały kadzidła, a potem się zaczęło.

Z wymalowanych czerwoną szminką ust popłynęły dziwaczne słowa wypowiedziane tonem, od którego członek Garyego budził się w spodniach. Arletta miała głos panienki z seks telefonu i wyglądało na to, że zaprasza ducha Xarafa na dymanie jego życia. Przynajmniej tak to wyglądało dla Garyego z boku.

Po chwili przestrzeń w środku zamigotała. Coś tam zafalowało, zakłębiło się, a temperatura w sali przywołań spadła wyraźnie o kilka stopni.

- Pytaj – powiedziała Arletta i dopiero po chwili Gary zrozumiał, że kieruje te słowa do niego.

Więc pytał. Pytał o to, co Xaraf robił w tamtym miejscu i dla kogo pracował. A przywołująca ducha kobieta zmuszała go do odpowiedzi swoją mocą łowcy. Niewiele to im jednak dało, poza jedną, jakże cenną informacją.

- Oleander Deepforest – mruknęła Arletta. – Szycha.

Tyle jednak musiało im wystarczyć, bo Xaraf nie miał pojęcia, dlaczego panowie Alvaro, Baldrick i Cohen zabrali go ze sobą. Pomagał im bez głębszej refleksji, pchając się z jednego gówna, w drugie.

- Powiedz o tym koordynatorom. Trzeba go aresztować. Pewnie ten Oleander wie więcej, niż powiedział Xarafowi.

Gary wyszedł z Rotundy z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony dowiedział się czegoś nowego, z drugiej jednak …

- Stary – Brower miał kamienną i ponurą twarz. – Dowiedziałem się o tym przed chwilą.

- O czym? – Triskett miał złe przeczucia.

- Lola nie żyje – wypalił prosto z mostu Brower. – Jej przyjaciółka ze szpitala powiedziała, że wróciła jako duch, nawiedziła jakąś pacjentkę i kazała ci przekazać, że zabił ją Ludwig Hagock.

Garyemu pociemniało w oczach. Znał typka. Nawet lubił. Ludwig Hagock i był jednym z lepszych Ojczulków w Ministerstwie Regulacji. Zginął pół roku temu.

Nagle Gary poczuł, że ma cholerną ochotę napić się czegoś mocniejszego. Ba. Urżnąć w trupa gdzieś w kącie i zapomnieć o tym całym burdelu zwanym życiem. O Oleanderze Deepforeście. Xarafie. Nemain. Londynie. Życiu.

Miał kryzys. I musiał go przełamać, jeśli chciał się jeszcze do czegoś przydać.


EMMA HARCOURT, LAURA MORALES


Dwie kobiet stawiły czoła piekielnemu wijowi, w którego na ich oczach zmieniał się Prokopov. Teraz nie ważne było, kto lub co, stoi za tą przemianą. Nie ważne było, co ja spowodowało. Ważne było przetrwać. Przeżyć. I zabić wroga, co – znając świat po Fenomenie – wcale nie musiało być łatwe, tym bardziej, że obie regulatorki dysponowały jedynie srebrnym sztyletem i .. deską, którą stwora z piekła chciała okładać Laura. Można byłoby się z tego śmiać, gdyby nie to, że w pewien sposób ów akt desperackiej obrony, był żałosną próbą ocalenia życia.

Jak można było przypuszczać, po drugim ciosie, nadpalona deska pękła w drzazgi i Laura została z ułomkiem zaimprowizowanej broni w dłoniach. Sztylet Emmy okazał się dużo skuteczniejszą bronią. Stwór – na szczęście – był istotą demoniczną i reagował na srebro, jak większość Fenomenów z tego rodzaju. Zadana z zaskoczenia, głęboka rana, płonęła, a czarna, brudna maź wydostająca się z rany, płynęła na tyle szybko, że dawała nadzieję na zwycięstwo.

Oślepiony stwór nie działał tak, jak powinien. Poza tym Emma miała również nad nim przewagę, jaką dawała jej tajemnicza moc fantoma. Doskakiwała – cięła, pchała – otwierając kolejne roponośne rany na ohydnym cielsku robala – człowieka. W pewnym momencie Laura uświadomiła sobie, że mniej ryzykuje i przeszkadza Emmie, jeśli pozostawi jej Prokopova. Odsunęła się więc na bezpieczną odległość i spojrzała w stronę, w którą najwyraźniej kierował się potwór. Usłyszała to, co wcześniej usłyszała Fantomka – dźwięki muzyki i zniekształcone zaśpiewy.

Kilak chwil później było po wszystkim. Emma znalazła słaby punkt w ciele Prokopova. Nie bawiąc się w półśrodki wykorzystała moment, gdy czarownik znów zaczął kolejny etap swojego przeobrażania i zamiast walczyć, stał pozwalając, by z jego ciała wyłaniały się kolczaste wyrostki. Wtedy Emma uderzyła celując ostrzem w nadal ludzką klatkę piersiową. Wbiła sztylet pod mostek, pociągnęła w górą i pokierowała srebrnym ostrzem tak, by przecięło serce abominacji.

To okazało się skuteczne. Lepka, cuchnąca maź zlepiła dłonie Fantomki, ale Prokopov padł na ziemię, pociągając w otchłań śmierci tajemnicę tatuażu – bramy na jego plecach.

Emma złapała oddech i spojrzała na Laurę. Czuła, że muszą się spieszyć, jeśli chcą w jakikolwiek sposób zareagować na dziejący się tuż obok rytuał.
Ruszyły korytarzem.


NATHAN SCOTT

Nathan miał swoją szansę. Wystrzelał większą część magazynka w stronę karzełków i zachowując sobie jedynie kilka kul jako rezerwę, wykorzystując nadludzkie zdolności egzekutorskiego ciała, rzucił się ponad falangą szarżujących przeciwników, w stronę tunelu.

Wylądował sprawne na śliskim betonie i zdjął krótką serią dwie zielonoskóre poczwary, które pojawiły się tam przed nim, jak spod ziemi. Ich czaszki eksplodowały w fontannie szczątków, zmniejszając jednak drastycznie ilość „pestek” do dyspozycji Nathana.

Za swoimi plecami Scott usłyszał jakieś zamieszanie. Zaryzykował krótki rzut okiem i ucieszył się. Vinmayer poszedł w końcu w jego ślady i już na dole zajął się eksterminacją walecznych, lecz głupich karzełków. Przez chwilę przez myśl Nathana przemknęła refleksja, ze komukolwiek służyły owe stwory, musiał być wyjątkowo nieludzkim władcą, skoro posyłał je na śmierć bez chwili wahania, a one szły prosto na kule, nie cofając się ani o piędź.

Potem jednak musiał zająć się nowym zagrożeniem. Oto bowiem tuż przed nim wyskoczył niewysoki, ale zwinny stwór. Bez wątpienia faerie. Z mieczem. Szybki, jak wiewiórka i skuteczny, jak Kuba rozpruwacz, jak się okazało. Nim Nathan podjął decyzję o zużycie na szermierza ostatnie pociski, ten zdążył skrócić dystans i ciachnąć egzekutora przez pierś. Cięcie nie było groźne, ale i tak przecięło ciało człowieka . Z rany polała się krew, a Nathan ostatnimi pociskami przeciął szermierza w pół. Pochylił się, odebrał stworowi miecz, w samą porę, by zastawić się nim przed kolejnym zwinnym „małym ludkiem”. Tylko przewaga szybkości i siły pozwoliła Nathanowi w końcu pokonać drugiego szermierza, ale zaliczył kolejne dwie niegroźne rany.

W końcu znalazł się tam, gdzie chciał. W kolejnym szerokim rezerwuarze burzowym, teraz zamienionym w coś na kształt pogańskiej świątyni.

Na środku komory ustawiono pięć kamieni tworzących najwyraźniej krawędzie okultystycznego symbolu. Na każdym z nich leżało jedno dziecko. Nad każdym dzieckiem stał jakiś człowiek lub ktoś, kto przypominał człowieka. Troje mężczyzn i dwie kobiety. Szczupli, drobnej budowy o jasnych skórach i dziwacznych, zrobionych ze szmat maskach na twarzach. Każde z biorących udział w ceremonii miało broń – paskudny, wykonany chyba z kości sztylet.

I była jeszcze ona. Kobieta tak piękna, że aż zapierała dech w piersi. Platynowa, długowłosa i długonoga blondynka. O piersiach symetrycznych , w idealnym rozmiarze i kształcie. Musiała być najważniejszą osobą w tej grupie, bowiem włosy podtrzymywał jej srebrny diadem lub korona, a w dłoniach trzymała długi, srebrny sztylet – bez wątpienia działo Odmieńców.

Kobieta widziała go. Ich oczy przez chwilę spotkały się ze sobą. Pojawiło się w nich coś na kształt szacunku, uznania i … obietnicy.

Czekałam na ciebie, mój obrońco niewinnych – zdawały się mówić te oczy. - Czekałam na ciebie, mój piękny, silny wojowniku. Stań z boku, nie wtrącaj się, a kiedy skończę to, czym się teraz zajmujemy, pozwolę ci pieścić moją skórę, pozwolę ci wziąć mnie, tu i teraz, na oczach tych wszystkich ludzi, w sposób, w jaki sobie tylko zamarzysz. Uczynię cię swoim księciem, bohaterze i obrońco tych, których wolą i celem istnienia było jedynie umrzeć tutaj, w tych kanałach, w tej właśnie chwili, by owa platynowo-włosa piękność mogła cieszyć się zasłużonym tryumfem.

Przez chwilę Nathan Scott stał oczarowany nieziemską boginką, która otwierała przed nim swoje serce, a za nim, w silosie, Vinmayer nadal walczył z karzełkami, które – jak się okazało – nie były tak bezbronne, jakby się to wydawało.


RUSSEL CAINE


Z zatkanymi uszami Caine poczuł się pewniej. Dźwięki dochodziły do niego jakby z oddali i liczył na to, że tym razem oprze się piekielnym mocom kruczego śpiewu. Jego zmiennokształtni „kumple” postanowili mu towarzyszyć, ale trzymali się z tyłu. Może obawiali się, że bomba wybuchnie, jak będą za blisko.

Właśnie. Bomba! Plecak, w którym się znajdowała był naprawdę spory i ciężki. Ładunek wybuchowy musiał być w nim potężny i mieć sporą moc burzącą. Uśpiony duch zniszczenia, którego miał przebudzić do działania mechanizm zegarowy oparty na staroświeckim, potężnym, metalowym budziku.
Zmęczony już Russel, uginając się pod ciężarem bomby, z zaciśniętymi zębami, szedł w stronę kominów starej cegielni. A jego „koleżkowie” trzymali się z tyłu. Świetnie.

Otwarta przestrzeń nie była tym, co mu się podobało. Ale nie miał wyjścia. Musiał nią iść. Niebo nad jego głową było puste. Kruki poleciały gdzieś dalej. Zajęły się innymi regionami metropolii. Przynajmniej tyle.

Szedł dalej. Słońce świeciło mocno. Chciało mu się pić. I palić. Niekoniecznie w tej kolejności. Szedł dalej, aż opuścił teren kamienic mieszkalnych i wszedł w bardziej przemysłową część Rewiru. Komin starej cegielni zdawał się być tuż, tuż.

Dotarł do wysokiego muru z betonowych płyt i ruszył wzdłuż niego szukając przejścia w tej przeszkodzie. Nie musiał szukać dalej. Niedaleko pieprznął pocisk. Mur runął, podobnie jak ściana pobliskiego budynku, i Caine wykorzystał to rumowisko, jako drogę na drugą stronę.

Znalazł się na terenie typowego składu magazynowego. Hałdy gruzu, okalające dziedziniec opuszczone iż rujnowane budynki. I żar lejący się z nieba. Czuł pot spływający mu po plecach i tyłku. Plecak lepił się do grzbietu, mimo stelażu. Caine miał ochotę zdjąć bombę z pleców i pieprznąć nią w cholerę! Powoli miał dość.

Ale nie miał czasu na wahanie.

Sielanka skończyła się, gdy był w połowie drogi do opuszczenia kompleksu magazynowego. Jakieś sto pięćdziesiąt metrów w lewo od niego stały przerdzewiałe wagony kolejowe przeznaczone kiedyś do przewozu materiałów budowlanych – żwiru, cegieł, betonowych odlewów. To z nich wyłoniło się zagrożenie. Niczym ptaki – nieloty – wyszły stamtąd kruczo – ludzkie hybrydy.

- Zajmiemy się nimi – zmiennokształtna towarzyszka ruszyła im na spotkanie, a za nią jej kumpel. Andy, jak spod ziemi, z nadludzką szybkością loup – garou znalazł się przy Russelu.

- Nie traćmy sił i czasu – ponaglił go. – My musimy przedostać się do tracho stacji. To najwyżej trzysta metrów stąd. Za kolejnym murem.


EMMA HARCOURT, LAURA MORALES

Zniszczony korytarz doprowadził obie regulatorki do kolejnej sali. To było chyba kiedyś wewnętrzne atrium, lub coś w tym stylu. Zatrzymały się bowiem zauważyły dwóch uzbrojonych ludzi strzegących jedynego przejścia. Ubrani w dziwne szaty – długie i proste wdzianka przypominające stroje kapłanów. I mieli broń. Karabiny maszynowe w rękach. Wyraźnie ochraniali to, co działo się w środku, a czego fragmenty Emma i Laura mogły jedynie dostrzec.

W środku zdewastowanego atrium stał półnagi, posągowo zbudowany mężczyzna, wokół którego wirowały … płonące duchy dzieci. Mężczyzna trzymał w rękach jakąś broń kruszącą – berło, maczugę lub buławę. Wyraźnie wznosił je w górę – prawdopodobnie nad kimś lub nad czymś. Przez granie muzyki – tworzonej przynajmniej przez trzy lub cztery osoby sądząc po ilości głosów i instrumentów – dało się co jakiś czas usłyszeć coś jeszcze. Krzyk.
Bolesny, ściskający za serce krzyk dziecka – sądząc po piskliwym głosiku – góra dziesięcioletniej dziewczynki. Być może ofiary czekającej na cios rytualną maczugą.


KOT

Kot patrzał na swoją ofiarę przez zakurzone okienko i wspominał ….
Wspominał raz jeszcze drogę, która doprowadziła ich tutaj.

Wspominał, jak pędził, upojony zwycięstwem. Jak pędził, upojony odzyskaną wolnością.

Świat powinien wiedzieć, że wrócił. A trwająca wokół wojna, panujący wszędzie chaos, przekonywał Kota, że znalazł się we właściwym miejscu, o właściwym czasie. Nasycony ofiarami rósł w siłę. Stawał się powoli nie pionkiem, lecz liczącą na planszy figurą. W szachach, z tego co pamiętał, taki manewr nazywano gambitem. Poświęca się kilka pionków, aby zdobyć lepszą pozycję w grze.

Tak. Grze. Bo wraz z odzyskiwanymi wspomnieniami, po rozmowie z Kappą, nekomata wiedział już, że w Londynie toczy się grę. Nadal jednak nie potrafił pojąć, kto za nią stoi. Figury i pionki przesuwały się po szachownicy ulic. Chaotycznie. Pozornie bez ładu i składu. Walczyły. Zabijały. Ginęły. Grały. Lecz kto stał za rozpoczęciem tej partii, w której Kot miał zamiar być zwycięzcą. Kto?

W pół drogi do wyznaczonego celu, upojony swoimi myślami o potędze, Kot wpakował się w kłopoty. Najpierw zmuszony był uporać się z zabłąkanym stadem kruków, a potem walczyć z przepoczwarzonymi w kruczo – ludzkie hybrydy potworkami, które okazały się zadziwiająco skutecznymi rywalami. Walka mogłaby skończyć się różnie, gdyby nie niespodziewana pomoc zmiennokształtnych loup – garou, którzy pojawili się nie wiadomo skąd, biorąc Kota pewnie za jednego ze swoich i pomogli mu wyrżnąć resztę wrogów. A potem, nie tracąc czasu, popędzili dalej pozostawiając na placu rzezi ciała wrogów i trójki swoich poległych.

Kot mógł wrócić do swojej misji. A Kappa znów pojawiła się w pobliżu. Uśmiechając szeroko i tryumfalnie. Kot był pewien, że to ta ropusza, demoniczna istota ściągnęła Kotu te niespodziewane posiłki. Był jej wdzięczny. Tylko tyle.

A teraz Kot dopiął swego. Widział już Caina i … tego drugiego. Z brudnej, zapiaszczonej, zabitej deskami piwnicznej jamy spoglądał na swoje przeznaczenie. Nekomata uśmiechnął się wrednie i sięgnął po jedną ze swoich kocich mocy.


RUSSEL CAINE


Zostawili walczące potwory za swoimi plecami i jak kiedyś, w zamku Plum, ruszyli razem dalej. Znaleźli kolejną dziurę w betonowym płocie odgradzającym teren magazynów od sąsiadującego z nim zrujnowanego zakładu przemysłowego.

Sforsowali przeszkodę i wyszli na przedostatnią prostą. Za kolejnym budynkiem znajdowało się już miejsce, gdzie mieli podłożyć bombę.
Szli przez zapiekany słońcem beton, spękany i pełen dziur, aż Andy zwrócił uwagę Caina na postać siedzącą pod ścian jednego z budynków, na obrzeżach bramy. Z takim samy plecakiem, jak ten, który Żagiew tachał na swoich plecach.

Było jasne, że muszą to sprawdzić. Caine pierwszy, a Andy chronił mu tyły. Wypatrywał zagrożenia.

Trup był … podobny. Miał jednak rozerwane gardło w jedną krwawą, nadal lepką masę. Był podobnie ubrany do tego, jakiego „oskubał” wcześniej Russel. Lecz jako broni używał strzelby policyjnej ze skróconą lufą, a przez pierś przewiesił sobie bandolet z pociskami. Wyglądały na własnej roboty. Dobrej klasy, jak bez trudu zorientował się Russel. Plecak zawierał kolejną bombę. Tej samej „firmy”, zapewne skonstruowaną przez tą samą osobę. Z tym, że w tej zegar tykał. Pokazywał pięć i pół minuty do wybuchu. Pięknie!

Caine chciał już wstawać, kiedy zobaczył, jak trup otworzył puste, martwe oczy, a zesztywniałe w pośmiertnym grymasie usta poruszyły się.

- Cześć, debilu – powiedział niewyraźnie, lecz zrozumiale martwy koleś.
 
Armiel jest offline  
Stary 01-09-2012, 22:17   #304
 
Gryf's Avatar
 
Reputacja: 1 Gryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputację
post wspolny z Szarlejem

Ponad dziewięcioma życiami, pod milionem tymczasowych osobowości, gdzieś w samym sercu obłąkanego kociego świata, w miejscu tak szalonym i abstrakcyjnym, że samo myślenie o nim przyprawiłoby was, drogie dzieci, o zawrót głowy Pradawna Ręka Przeznaczenia pośliniła kciuk i przerzuciła stronę. Ostatnią.

***

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=cWvJjWIxVQk[/MEDIA]

- Cześć, debilu – powiedział niewyraźnie, lecz zrozumiale martwy koleś.

Parę cennych sekund zajeło nim Russel poskładał wszystko do kupy. Zaklął. Wstał łapiąc karabin pod pachę, a drugą reką wyciągając glocka, telekinezą wpakował nabój do komory i schował klamkę.
- Siema Charlie.
Również telekinezą pozbył się waty z uszu.

Trup wyszczerzył się w groteskowym uśmiechu, po czym wydał z siebie rzężący dźwięk imitujący śmiech.
- Charlie, Grosvenor... Maski, wszystko to tylko śmieszne maski, Caine. Ale karnawał się kończy, czas po sobie posprzątać.

Nie zadrżał, nie zaklął nawet, wszedł po prostu na wyższe obroty. Twarz stała się maską o której mówił ten popieprzony kocur.
- Do rzeczy.

- Musimy to zakończyć, to wszystko dookoła, połączyć co rozdzielone, zamknąć krąg, który rozerwaliśmy... Ale dość srania patosem. Tęskniłeś?

- Jak jasna cholera. Ostatnio jakoś nie mieliśmy okazji pogadać. A właśnie dzięki za ratunek, spóźniony ale jednak. To o jaki chuj Ci chodzi? Że tak zmienię temat.

- Widzisz, mój stary przyjacielu, cały ten bajzel dookoła, zniszczenie, wojna wróżek. W pewnym sensie, my to zaczęliśmy. I my możemy to zakończyć. My i Andy... kiedy wróci.

No tak... Partner Russela sobie poleciał hen wysoko. Był już człowiekiem (albo mieszańcem), posłakiem podległym Benedyktowi a teraz ptakiem. Pewnie jeszcze Faerie o pedalskim imieniu Filip i twórczej ksywce Dorotka.
- My? Śpiesz się bo zaraz wylecę w powietrze o ile to nie iluzja.

- To? - zastygła szyja trupa przejręciła głowę w stronę bomby - Nie, to nie iluzja. Tylko mało istotny element dekoracji.

- Co dostałeś w zamian za zamknięcie kręgu? Legion? Dziesięć? Muszę Ciebie zmartwić, nie przywrócisz Mythosa. To już się stało.

- Mythos to pionek w grze. Góra wieża lub konik. Biały, czarny...bez znaczenia. Ty jesteś czymś więcej, Caine. Czymś znacznie ważniejszym. Nie potrzebne nam żadne Legiony, MY jesteśmy Legionem.

- Szczerze? Pieprz się.
Minimalnie skorygował lufę, na tak bliski dystans nie musiał nawet podnosić karabinu do ramienia. Karabin szarpnął jak ja pierdolę i jeszcze trochę, łuska odbiła się od ściany, zaśmierdziało prochem a półcalowa kula poleciała prosto w łeb trupa.

- Tfu. To... było nieuprzejme. - rzekły niespodziewanie osamotnione na twarzy usta odkaszliwując kawałki mózgu, spływających z górnych dróg oddechowych. - Dobra, jak... jak sobie chcesz.. więc, na czym to ja? Acha, Mythos. Widzisz, różnica między Mytohosem a tobą, między... Mythosem a nami.. jest taka, że on... on to kolejna figurka na szachownicy.. a my... ty i ja, Caine, jesteśmy... my dwaj jesteśmy... śmy... - trup rozkaszlał się, plując krwią i miałem z chrząstek i mózgu, po czym znieruchomiał. Gdy już wywdawało się, że umarł ostatecznie, ciało zerwało się, a jego martwe ręce sięgnęły do przodu. - Jestessshmy szachownicą!
Koci syk zdawał wydobywać się z trupa, choć ten nie poruszał już ustami.
W tym samym momencie wielki, ciemny kształt wystrzelił z dziury w murze zlokalizowanego za Cainem. Bez żadnych więcej wstępów. Bez wahania. Bez skrupułów. Długie kocie szpony pruły prosto w stronę punktu łączenia głowy Russela z jego korpusem.

Caine zauważył ruch kątem oka. Rosnący w demoniczną postać stwór poruszał się nadzwyczajnie szybko. Równie szybko, jak myśl Russela. Równie szybko, jak jego moc Żagwi.

Odwieczny pojedynek. Walka dobra ze złem. Czy też może w tym przypadku walka zła z większym złem. Szaleństwa z jeszcze większym szaleństwem. Gambit. Zbijanie pionków i figur. Podstawianie ich pod ciosy wrogich bierek. Magia przeciwko pazurom. Żagiew przeciwko Nekomacie, który był wszak nieco bardziej demonicznym loup - garou.

Są decyzje, które ważą o byciu, lub niebyciu. Które ważą o tym, kto przeżyje, a kto zginie. To była właśnie jedna z takich decyzji.

Mądrzy ludzie powiadają: “zabić i niszczyć jest łatwo, tworzyć i uzdrawiać jest dużo trudniej”. Nie mają racji. Bo mądrzejsi ludzie powiedzą po prostu “wszystko to pierdolenie, kiedy walczysz o życie”.

Magia okazała się być szybsza, ale pazury nie pozostawały w tyle. Caine sięgnął po całą swoją moc, sięgnął do rezerw ciała tak głębokich, że nawet nie spodziewał się, że je posiada. Tylko tak mógł przeżyć. Bez oszczędzania się. Bo zostawienie jakiegokolwiek ułamka sił, nie użycie ich mogłoby go zabić równie pewnie jak rozpędzony, czarny kształt.

Głowa Kota rozpadła się w kawałki, rozerwana od środka siłę telekinezy. Jakby ktoś włożył w czaszkę burzący granat. Przez chwilę nawet jedno oko Kota leciało w powietrzu, nim chlapnęło na ścianę.
Jednak rozpędzonej masy nie dało się zatrzymać. Pazury w tym samym ułamku sekundy sięgnęły ciała Caina. Siła ciosu nie była jednak śmiertelna, jednak i tak posłała człowieka na ziemię, najpewniej łamiąc kręgi szyjne i paraliżując na dobre.
Sekundę później i tak, z powodu zużycia pełni swojej mocy, Russel Caine zapadł w ciemność nieświadomości.

Nikt nie cofnął się, by mu pomóc. Nikt nie wrócił.

Pięć i pół minuty później potężna eksplozja rozrzuciła ciało Żagwi i Kota w promieniu kilkudziesięciu metrów zamieniając okolicę w stertę gruzu i pyłu.

***

Teraz sobie przypomnisz! Słyszysz mnie, zapchlony skurwysynu?! Przypomnę ci, kurwa, wszystko!

Zanim jeszcze koci mózg rozleciał się na milion kawałków, w swojej ostatniej chwili świadomości Kot zobaczył twarz Russela Caina. Twarz człowieka zdecydowanie rozczarowanego kotem, jednak zdeterminowanego i gotowego do obrony. Zanim jeszcze fala uderzeniowa rozerwała mu mózg, wiedział już że przegrał. I to coś więcej niż pojedynek. Więcej niż londyński gambit.

Twarz Russela przypomniała Kotu wiele innych twarzy.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=y_jYAvcCAGc[/MEDIA]

Bladą z przerażenia twarzyczkę córeczki Charliego. Usta wygięte w podkówkę, oczy wilgotne od łez, które jednak nie zdążyły popłynąć. Strach, ból, rozczarowanie. Przecież to jej ukochany Kotek. Kotek, któremu czytała swoje bajki, który tak śmiesznie patrzył jakby je rozumiał i mu się podobały. Dlaczego ten słodki kotek odgryzł mamie głowę i co zamierza teraz?
Pierwszy promyk nowego, nieprzyjemnego uczucia wbił się w kocią czaszkę jak udarowa wiertarka.

Błysk

Twarz samego Charliego Fostera. Na niej niewyobrażalna tragedia straty najbliższych walczy o lepsze z obawą o własne życie i nienawiścią do potwora który to zrobił. I znów ta bolesna nutka rozczarowania. Dlaczego do cholery był rozczarowany? Wszystko co Kot robił, robił dla niego... przynajmniej do czasu.
- One tylko zasnęły. Nic z tego na co patrzysz nie jest prawdą. To tylko zły sen...
Znów to uczucie. Nie kocie. Ludzkie. Złe. Bolesne. Uczucie, do którego psychopatyczny mózg Kota nie nawykł. Do którego nie był zdolny.

Błysk.

- Kutas - Rozczarowana, zobojętniała nagle twarz CG, Elise Day, Czerwonego Kapturka. Smutek. Zwykłe ludzkie rozczarowanie i zawiedzione zaufanie.

Znów ten ból. Kolejne igły wwiercały się w czaszkę i umysł, dosłownie i w przenośni rozrywając ją od środka. Labirynt poskręcanych ciemnych korytarzy, który niedawno przemierzała Coco Gisselle trząsł się w posadach. Misterna sieć urojeń i kłamstw, rozlatywała się kawałek po kawałku odsłaniając to, co było za nią. Ziejącą, czarną pustkę.

- Bydlaku! Zabiłeś ich, prawda? A później zeżarłeś.


Błysk. Młody kultysta z lekką obawą decyduje się zaufać Kotu i uwalnia go z kręgu. Błysk. Safatorael staje przed Kotem gotów mianować go swoją prawą ręką. Błysk. Rob Callahan podnosi się z ziemi, pewien, że został w cudowny sposób uzdrowiony i ma szansę przeżyć tą wojnę.

Błysk.


Wiązka telekinetycznej mocy Russela Caina rozrywa kocią głowę na tysiące kawałków. Jednak Kocia świadomość, jak wszystko w tym popierdolonym świecie jest nieśmiertelna. Wciąż widzi wszystkie te twarze.

I będzie je oglądać raz za razem.

Przez całą wieczność.

***

Tymczasem krwawa mgiełka, drobinki mięsa, drobne kłaczki czarnego futra, strzępki ubrań frunęły w powietrzu. Porywane przez wiatr, zjadane przez kruki, opadające na ulice, osadzające się na ścianach, wdychane przez żywe istoty. Wsiąkając w mury i ulice ostatecznie dopiął swego. W pewien pokrętny, makabryczny sposób się udało. Stał się Londynem.

A przynajmniej z kilkudziesięcioma metrami kwadratowymi tegoż Londynu, po których rozniosła go eksplozja.
 
__________________
Show must go on!
Gryf jest offline  
Stary 05-09-2012, 22:35   #305
 
Sam_u_raju's Avatar
 
Reputacja: 1 Sam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputację


Świat Nathana skurczył się do jednej postaci, do jednego cudu jaki stąpał po tym świecie. Do kobiety tak pięknej, że…że jej widok powodował zatrzymanie tchu w piersi. Cudowne, pełne podniecenia myśli i nie do powstrzymania reakcja jego męskości. To ona zdradzała najdobitniej to czego pragnął w tej chwili najbardziej. Miecz prawie wypadł mu z rąk.
Gdyby nie ta cała otoczka, gdyby nie to miejsce, gdyby nie ci ludzie w swych szmacianych maskach, gdyby nie ich kościane noże w dłoniach, gdyby nie... DZIECI
Istoty, które nie ukończyły nawet 10 lat. Gdyby nie one… tak wiele mogło się wydarzyć. Dobry wybór, zły… to już nieistotne
Dzieci, to one, w ułamku sekundy ostudziły Scotta, przywołały go do rzeczywistości. Ich widok “ściągnął” tę fałszywą woalkę jaką długonoga piękność zarzuciła na jego głowę. Pozostał tylko fragment kanałów, wszechogarniajaća wilgoć, smród strachu i smierci “walący” z całych sił Egzekutorski zmysł Scotta i trudna do ogarnięcia sytuacja.
Mógł się poddać, to było takie łatwe i wiązało się nawet z doza przyjemności, może nawet dość długich.
Mógł po prostu stanąć z boku i nawet opuścić wzrok ślepy na to co się tutaj wydarzy. Może by tak zrobił, gdyby nie był tym kim był. Nawet brutalne wychowanie ojci blizny na ciele i duszy jakie po nim pozostały nie pozwalało mu stanac obojetnie.
Może to to... a może były to zwykle ludzkie odczucia, miłość do rodziny która tak mocno w nim siedziała a dla której zrobił tak haniebną rzecz dawno temu...
Otrzymał moce. Dla jednych dar dla innych przekleństwo. Nie zabiły one jednak drzemiących w nim ludzkich uczuć. Widział te dzieci i wiedział, że teraz tylko on i Kurt, o ile przetrwa fale małych wojowniczych faerie, będą w stanie je uwolnić bądź chociaż spróbują.
Dzieci mogły dostac choćby tylko to. Nadzieję. Zwykłą ułudę na szczęśliwe zakończenie.

Scott bał się śmierci. Tylko głupcy się nie boja. Głupcy i szaleńcy. Coż z tego gdy widząc piątkę dzieci ułożonych na rytualnych kamieniach w każdym z nich Scott widział Camille. Córkę swej sparaliżowanej siostry, widział istoty przed którymi dopiero co świat się rozpościerał, istoty które poznają gorycz porażki i smak zwycięstwa. Istoty, które może i zmarnują dar życia ale i może uczynią go jeszcze piękniejszym. Los nie był łaskawy dając im świat po Fenomenie gdzie potwory z ich dziecięcych baśni zawitały do realnego świata. Pokazał im jednak coś jeszcze coś co było najpiękniejsze w nim samym. Jak to dziecko i kobieta garou za barykadą na moście. Jak oni. Dwie różne od siebie istoty pełne uczuć jakże pięknych…

- Jak sobie życzysz Pani... - wychrypiał swym niskim głosem

Nie cofnął się jednak. Złapał mocniej miecz i zaatakował
Najbliższego sobie człowieka w masce. By jego kościany sztylet nie opadł, nie zniszczył kruchego dziecięcego ciała. Z Królową Balu nie miał żadnych szans. Czuł to, ale był w stanie powybijać ważne fragmenty jej rytuału. Wprowadzić fałszywa nutę.
Dobry wybór, zły… to już nieistotne

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=bj905HtsB-g&list=PL82CE2AB24FCDD944&index=43&feature=plpp_vi deo[/MEDIA]
 
Sam_u_raju jest offline  
Stary 06-09-2012, 21:03   #306
 
Szarlej's Avatar
 
Reputacja: 1 Szarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputację
Nox Arcana - Vampire Exorcism - YouTube

Szliśmy ramię w ramię. Chociaż w tym stwierdzeniu było trochę kłamstwa. Ubezpieczaliśmy się, lufy podążały za wzrokiem minimalizując liczbę ślepych pól. Obaj przeszliśmy szkolenie w tym zakresie i to powinno mi dać do myślenia. Powinno... Ale nie dało, zrozumienie przyszło później. Za późno. "Andy" zbyt często się "potykał" nie osłaniał mnie należycie. Ale nie zwróciłem wtedy na to uwagi.
Już mieliśmy dojść do celu, bez problemu, zastawić bombę i uciec. Banał. Świat uratowany. A jednak nie. Trup, którego znaleźliśmy był bardzo podobny do poprzedniego z tym wyjątkiem, że temu tu ktoś wyrwał gardło i był inaczej uzbrojony. No i z plecaka dochodziło tykanie, ktoś nastawił bombę. Podszedłem ostrożnie, przykucnąłem. Pięć i pół minuty. Świetnie.
Gdy już miałem wstać zobaczyłem jak trup otwiera puste, martwe oczy. Usta wcześniej zesztywniałe poruszyły się i dobyły z siebie niewyraźne słowa.
- Cześć, debilu .
Parę cennych sekund zajęło nim poskładałem wszystko do kupy. Zakląłem. Skojarzyłem powitanie moje i Fostera. Tylko, że sytuacja ni cholery nie pasowała mi do łaka. I co on by tu do jasnej cholery robił?
- Siema Charli.
Złapałem karabin pod pachę i telekinezą pozbyłem się waty z uszu , wolną ręka wyciągnąłem glocka i wprowadziłem myślą nabój do komory. Klamka w tempie błyskawicznym wylądowała za paskiem. Błyskawicznym jak dla mnie z pewnością nie na łaka. Obserwowałem jak trup wyszczerzył się w upiornym uśmiechu i wydał z siebie rzężący dźwięk, coś co przy dobrej woli można było uznać za śmiech. Z rozszarpanego gardła wbrew wszystkim zasadom rządzącymi światem znowu wydobył się głos.
- Charlie, Grosvenor... Maski, wszystko to tylko śmieszne maski, Caine. Ale karnawał się kończy, czas po sobie posprzątać.
Nie zadrżałem, nie zakląłem nawet, wszedłem po prostu na wyższe obroty. Twarz stała się maską o której mówił ten popieprzony kocur. Jasne, powinienem srać po gaciach ale już jakiś czas temu załapałem, że to kiepska metoda na przetrwanie. Zegar tykał więc postanowiłem skończyć z elokwencją.
- Do rzeczy.
- Musimy to zakończyć, to wszystko dookoła, połączyć co rozdzielone, zamknąć krąg, który rozerwaliśmy... Ale dość srania patosem. Tęskniłeś?
- Jak jasna cholera. Ostatnio jakoś nie mieliśmy okazji pogadać. A właśnie dzięki za ratunek, spóźniony ale jednak. To o jaki chuj Ci chodzi? Że tak zmienię temat.
- Widzisz, mój stary przyjacielu, cały ten bajzel dookoła, zniszczenie, wojna wróżek. W pewnym sensie, my to zaczęliśmy. I my możemy to zakończyć. My i Andy... kiedy wróci.
No tak... Mój partner sobie poleciał hen wysoko. Błysk i zamiast kolesia jest odlatujący ptaszek. Był już człowiekiem (albo mieszańcem), psołakiem podległym Benedyktowi a teraz ptakiem. Pewnie jeszcze Faerie o pedalskim imieniu Filip i twórczej ksywce Dorotka. To dlatego wcześniej zachowywał się jak ciota nienawykła do broni. Nie był żołnierzem a odmieńcem.
- My? Śpiesz się bo zaraz wylecę w powietrze o ile to nie iluzja.
- To? - zastygła szyja trupa przekręciła głowę w stronę bomby - Nie, to nie iluzja. Tylko mało istotny element dekoracji.
- Co dostałeś w zamian za zamknięcie kręgu? Legion? Dziesięć? Muszę Ciebie zmartwić, nie przywrócisz Mythosa. To już się stało.
- Mythos to pionek w grze. Góra wieża lub konik. Biały, czarny...bez znaczenia. Ty jesteś czymś więcej, Caine. Czymś znacznie ważniejszym. Nie potrzebne nam żadne Legiony, MY jesteśmy Legionem.
- Szczerze? Pieprz się.
Minimalnie skorygowałem lufę, na tak bliski dystans nie musiałem nawet podnosić karabinu do ramienia. Karabin szarpnął jak ja pierdolę i jeszcze trochę, łuska odbiła się od ściany, zaśmierdziało prochem a półcalowa kula poleciała prosto w łeb trupa roznosząc go w drobny mak, ściana zafarbowała się na czerwono ale usta zostały. Jak chora parodia uśmiechu kota z Cheshire
- Tfu. To... było nieuprzejme. - usta jakimś cudem wykaszlały kawałki mózgu - Dobra, jak... jak sobie chcesz.. więc, na czym to ja? Acha, Mythos. Widzisz, różnica między Mytohosem a tobą, między... Mythosem a nami.. jest taka, że on... on to kolejna figurka na szachownicy.. a my... ty i ja, Caine, jesteśmy... my dwaj jesteśmy... śmy... .
Usta rozkaszlały się plując krwią, tkankami i chuj wie czym jeszcze. Wydawało się, że skurwiel padł, czar się skończył. Jasne nie ze mną te numery. Nie zaskoczyło mnie gdy marionetka łaka, który kiedyś był Fosterem, zerwała się i wyciągnęła do mnie ręce wydając z siebie syk.
- Jestessshmy szachownicą!
Krok w tył, obrót. To był tylko dym i lustra nie zagrożenie. Zobaczyłem lecący na mnie czarny, wielki kształt. Pazury wielkości noży. Ponoć czas w takich sytuacjach się zatrzymuje, życie leci przed oczami i tak dalej. Pierdoły. Nie miałem czasu na ucieczkę, na podniesienie karabinu. Zebrałem wszystkie siły. Tak jak w necrofagi czy na Targowisku moc zdawała się nie kończyć, upajała ale ja już wiedziałem że to mit. Zebrałem ją i umieściłem w głowie Zdechlaka a potem kazałem jej napierać od środka. Nie działało, czułem to. Naciskałem dalej. Krew w ciągu tych sekund zdążyła buchnąć mi nosem, czułem jej smak w ustach. Udało się, głowa bestii eksplodowała ale cielsko siłą impetu wylądowało na mnie, poczułem ból z zdanych mi ran. Moja głowa nawalała jakby sama chciała eksplodować. Z oczu popłynęły łzy, krwawe.
Ciało łaka przemieniło się w bezgłowe truchło kota z dwoma ogonami. Nie miałem siły zrzucić go z siebie. Nie miałem siły nawet sięgnąć po ostatniego papierosa. Zamknąłem oczy. Zaraz ktoś przyjdzie. Dorotka. Damy radę. Zdążymy... Zdążymy to naprawić. Na pewno....

Somewhere Over The Rainbow - Mago de Oz ( SUBTITULADO ESPAÑOL INGLES ) - YouTube
 
__________________
[...]póki pokrętna nowomowa
zakalcem w ustach nie wyrośnie,
dopóki prawdę nazywamy, nieustępliwie ćwicząc wargi,
w mowie Miłosza, w mowie Skargi - przetrwamy [...]
Szarlej jest offline  
Stary 07-09-2012, 17:11   #307
 
Harard's Avatar
 
Reputacja: 1 Harard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwu
Post pisany wspólnie z Hiją

Gary stanął i uśmiechnął się. Wszystko nagle uspokoiło się wokół. Nie było gorączkowego myślenia, co dalej. Co najpierw, kim jest szef Xarafa. Nie było już strzelaniny na Rewirze i Żniw. Tylko spokój i cisza. Koniec filmu w starym kinie, lecą napisy końcowe ale jeszcze nikt nie zapalił świateł na sali. Koniec balu.
- To pewna informacja, prawda John? Sprawdzona? – zapytał spokojnie, przejechał lekko drżącą ręką po nieogolonym policzku. – Nie przyszedłbyś do mnie gdyby tak nie było.
- Przykro mi, Gary... Ja...
Triskett zogniskował wzrok, który jakoś uciekał do wspomnień.
- Tak. Oleander Deepforest, przekaż Truposzowi, albo innym. Albo sam jedź. Resztę słyszałeś na posterunku i przed chwilą. Nic więcej nie mam, to mój cały wkład. – Z resztą co za różnica. To już nie ważne. – I John? Jak znajdziesz czas, już po wszystkim, wpadnij do nas do domu... Chciałem pogadać.
Brewer popatrzył uważnie na niego, nie słyszał jeszcze takiego tonu. Triskett nigdy tak nie brzmiał. Jak październa kukła, lalka której ktoś poodcinał krzywym nożem wszystkie sznurki.
- Hmm? Nic, nic. – Triskett wykrzywił się w uśmiechu, bo Brewer chyba zapytał go o coś. Klepnął przyjaciela po ramieniu. – Zaglądnij do nas John. Mam ochotę na szklaneczkę Ardbega, wiesz, tego na specjalne okazje. A oduczyłem się już pić do lustra.

Gorąco. Triskett popatrzył w niebo, mrużąc oczy. Zawsze lubiła taką pogodę. Szedł wzdłuż ceglanych budynków a żar od nagrzanego asfaltu obezwładniał. Zawsze narzekała na pogodę w tym cholernym kraju, czekała na lato jak na zbawienie.
Wszedł do nieco zbyt ekskluzywnych delikatesów. Trochę już odszedł od MRu, rozmyślania zajęły mu więcej czasu niż przypuszczał. Wszedł do środka i zatrzymał się przy szafce z whiskey.
Górna półka. Ardbeg Supernova.

Nie miał wiele pieniędzy przy sobie, bo przecież Wiewiórowi oddał większość zawartości portfela. W targach poświęcił więc resztę gotówki, swoją legitymację regulatora MRu i kamizelkę kevlarową, którą ciągle nosił na barkach. Szpakowaty sprzedawca godził się na barter chyba tylko z powodu drewnianej kolby obrzyna, którą Gary nieświadomie przełożył na przód paska, ściągając upstrzoną wzorkami voodoo zbroję. W zasadzie mężczyzna był tak wystraszony, że Triskett dostałby bez trudu flaszkę za darmo, byle tylko sobie już poszedł.

Wszedł do domu z butelką pod pachą. Wszystko po staremu, wszystko na swoim miejscu. Nie byli oboje wielkimi fanami porządku. Na ławie w salonie jego szpeja do czyszczenia broni. Na kuchennej wyspie jej zestaw do makijażu, który według Gary’ego przypominał spory arsenał alchemika szukającego recepty na kamień filozoficzny.
Dobrze im tutaj było, prawda? Wybrakowani, zniszczeni życiem, przytłoczeni przez kolejne trzęsienia ziemi, które z regularną częstotliwością rysowały podstawy ich zamków na piasku. Tu... był szczęśliwy, choć przez parę chwil. Przypomniał sobie jak urządziła mu wyżerkę na Thanksgiving. Nigdy jej nie powiedział, że ją... Ale ona wiedziała, musiała wiedzieć. Musiała, prawda?
Coś przerwało się w nim, runęło w diabły. Ukrył twarz w dłoniach. Wszystko się skończyło w jednej chwili.

Wszedł po schodach do jej gabinetu na kurzej stopie. Rzadko tu bywał bo to było jej królestwo i goniła go od swoich sekretów. Teraz było to miejsce w domu najbardziej przesiąknięte Lolą. Od dziwnych utensyliów, słoiczków z jakimś karaibskim świństwem pozwalającym jej łazić w świecie duchów z mlecznobiałymi oczami. Do jej zapachu w pozostawionej w nieładzie bluzce na oparciu krzesła. Nie wiedział ile siedział w pokoiku, otoczony wspomnieniami.

Pora. Nadszedł przecież koniec balu...

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=KIxloPaTZZ4&feature=related[/MEDIA]

Bał się. Nie, nie śmierci. Gorzej niż w życiu mu nie będzie. Nawet jak tam tylko jest pustka i nicość. Nawet to będzie lepsze niż to co działo się z nim teraz. Bał się, że zostanie gdzieś tutaj. Zawiśnie pomiędzy światami, co przecież może się zdarzyć w tej zasranej rzeczywistości po Fenomenie. Dlatego też napisał parę słów do Johna. Takie zabezpieczenie, cywilni egzorcyści też są dobrzy. Pomogą mu dostać się za Zasłonę, gdyby zgubił drogę. Do niej, bo może jednak tam nie ma tylko pustki...

Nalał bursztynowego płynu do kanciastej szklaneczki. Rytuał nauczony przez życie. Ostatnie krople mocno torfowej szkockiej whiskey były związane z nocą kiedy zastrzelił Jimmiego. Teraz już ich nie ma. Jedynego przyjaciela. CG, którą kochał jak szalony, aż spierdolił wszystko na amen. Loli, której nie zdążył powiedzieć...

Upił łyczek i przyłożył obrzyna pod brodę.

***

Rozprażony słońcem piach palił jej śniade stopy. Siedziała wsparta o maszt drogowskazu. Bogowie raczą wiedzieć ile to już czasu pilnowała swojego posterunku z zamkniętymi powiekami, które dawno już temu wyschły na wiór. Łzy wreszcie przestały płynąć i miejsce podszytej tęsknotą rozpaczy zajęły upór i pewność, że jeśli wytrzyma dostatecznie długo z samą sobą, to zasłuży na nagrodę. Na to, o czym marzy.
A siedząca wśród piachu mambo marzyła tylko o jednym.
Legba postawił ją na straży, bo obydwoje dobrze wiedzieli, że nie należy tak naprawdę do żadnego ze światów. Lub może należy do obydwu zbyt mocno, poza granice przyzwoitości.
Wszystko się popieprzyło, powiedział jej Legba, gdy mogli już z sobą pomówić. Dawniej, mówił, kiedy szaman umierał, wracał jako pierwotne loa. Czysta i dzika siła.
Pociągnął wódki z gliniaka. Póki tacy, jak ona pamiętali by splunąć na ziemię pierwszym łykiem wódki, w zaświatach nie braknie gorzały.
Ale teraz, ciągnął, to ja już kurwa nie mam pomysłu, co z Wami robić.
Trudno mu się dziwić. Wracali opętani ziemskim życiem. Ludzkie emocje tak im hajcowały w sercach, że przejście w byt czysty było po prostu niemożliwe. Tak było i z nią. Ani myślała się poddać. Pies srał Londyn i jego kłopoty. Gdzieś tam, wśród tych dymiących zgliszczy został ten, o którym myśl nie dawała jej spokoju. Nieukojona tęsknota trzymała ją w garści.
Szaleniec. Byt strażniczy, oto czym się stała. Choć w każdej chwili umierało w niej serce, trzymała straż. Kiedyś, choć tak trudno pogodzić się z tą myślą, nadejdzie jego czas. Wtedy go złapie. Wyciągnie na brzeg i weźmie w ramiona. Kiedyś.


Była pustka i nicość. Czerń nieprzenikniona, oblepiająca wszystko jak smoła. Nie czuł bólu, czy strachu. Nic. Przez chwilę zdawało mu się że widzi gabinet na kurzej stopie i krwawy rozbryzg na ścianie. Potem było spadanie w otchłań, od którego wywracały się flaki. Wtedy był strach. Zwierzęce wręcz przerażenie.
Zawsze wydawało mu się, że przejście będzie jakoś… mniej obce. Mniej zagubione i niezrozumiałe. Że jak już skończy się życie, przetnie się wszystko co trzyma go z tamtym światem, to pozna tą odwieczną tajemnicę. Pokiwa w zrozumieniu głową. Będzie wiedział dokąd się udać, w którą stronę iść albo co dalej zrobić. Że to będzie jasne. Tymczasem spadał miotając się w przerażeniu. Sam w pustce.
Nie będzie bramy? Szali, wagi i ważenia duszy? A potem potępienia? Nie miał większych złudzeń gdzie trafiłby gdyby to była prawda. Piekło musiało istnieć, przecież pół życia walczył swoją mocą z tymi skurwysynami, którzy stamtąd wychodzili porozrabiać.

Krzyczał w pustkę, ale nikt nie odpowiadał. Nie było nikogo, nie było jej. Tylko nicość wypełniająca go powoli, dusząca, odbierająca wolę i siły.

A potem było morze, do którego wpadł miotając się ostatkiem sił. Woda zalewająca oczy i usta. Zimna i czarna. Walczył, to przecież umiał najlepiej, do tego był stworzony. Szamotał się i płynął, na oślep młócił otchłań zapadając się w nią coraz głębiej i głębiej.

Leżał bez sił na piachu. Oczy piekły od soli, gardło wyschnięte na wiór od krzyku. Podniósł głowę, przysłonił ręką bo słońce raziło kłując źrenice jak rozżarzonym szpikulcem. Zobaczył postać w oddali. W białej zwiewnej sukience. Poderwał się jak sprężyna, rzucił się pędem w jej kierunku. Wiedział już. Wszystko stało się jasne. Wszystko na swoim miejscu. Serce tłukło się w piersi z wysiłku ponad ludzkie siły, mięśnie rwały do przodu bez opamiętania.

- Gary - spierzchnięte wargi poruszyły się w ledwie słyszalnym szepcie.
To było ja wyładowanie elektryczne. Grom z jasnego nieba prześlizgnął się po jej astralnym już teraz kręgosłupie, ciasno oplatając go nićmi bólu. Choć nie doświadczyła tego nigdy wcześniej, wiedziała. Zerwała się z miejsca. Nie miała pojęcia, co nadało jej kierunek, ale zanim zdążyła dobrze się nad tym zastanowić, biegła już na oślep. Duch przecinał wymiary, te istniejące i te, których w ogóle nie było. Przemieszczała się i nie przemieszczała zarazem. Strach i podniecenie wypełniały całe jej jestestwo. Zdąży?
Musi zdążyć.
Wytężała wzrok, wreszcie - po nieokreślonym, lecz jak się jej zdawało niemożliwie długim czasie na horyzoncie zobaczyła punkt. Gdyby jej serce pompowało jeszcze krew to teraz właśnie szumiałoby jej w uszach. Nad ludzką, teraz już to wiedziała, sylwetką zaczynały gromadzić się ptaki. Odeślą go, bogowie, odeślą!
Ma tak kurewsko mało czasu.
Pogranicze nie było bezpieczne. Zasłona była od czasu Wielkiego Pierdolnięcia w naprawdę kiepskiej kondycji. Tu i owdzie pękała znienacka jak stare, wysłużone prześcieradło. Przez szczeliny przedostawało się w te i z powrotem wszelkie dziadostwo. I, doprawdy, ciężko było ocenić co jest gorsze - Ci niezapowiedziani goście czy rdzenni mieszkańcy z zaświatów.

Tą sylwetkę rozpoznałaby wszędzie. Ciemne oczy loa wypełniły się łzami. Pędził w jej stronę na złamanie karku a jego śladem podążały rozmazane kształty Przemytników. Sam nie miał z nimi szans, ale jeśli tylko uda się jej dobiec...

Zderzyli się ze sobą jak dwa wagony metra. Z pełnym tych wszystkich niedookreślonych emocji impetem. Wskoczyła mu w ramiona, zagarniając zachłannie i mocno oplatając jego biodra udami. Płakała i ten płacz zdusił w jej gardle wszystkie słowa, które mogłaby teraz wypowiedzieć.
Wiedziała już, co zrobił. Widziała to.
Rozbryzg krwi i oderwana szczęka mignęły jej przed oczyma jak jedna klatka, umyślnie wkomponowana w szpulę filmu. Tak już tu mieli. Brutalne zdarzenie, które zepchnęło ich tutaj, na zapomniane Pogranicze nosili ze sobą jak stygmat i tylko czasem, gdy nieruchome powietrze nagle zafalowało, dostrzec można było rany ciał, których już nie mieli. Po tym krótkim przebłysku i manifestacje wracały do ładu i znów można było udawać, że się wygląda jak dawniej. Tak już tu mieli i Gary też, gdyby na moment odsunął ja od siebie, mógłby zauważyć krwawą ranę i naruszony nożem oczodół w miejscu, z którego kiedyś świat oglądało ciemne oko.

- No. Te jodes.- szepnęła ponad jego ramieniem, na moment odrywając twarz od szyi kochanka. Pikujący w dół loa warknął z dezaprobatą, ale w ostatniej chwili poderwał się do góry. To była jej ziemia i jej zasady. Jeśli Strażnik zdążył zareagować, jemu należała się dusza.

Ten zapach. Myślała, że nigdy już...
Próbowała coś szeptać na próżno.

Coś było za nim. Jakiś nieokreślony szum, a może to rezydentny instynkt egzekutora ostrzegał, wył w głowie, wypełniając go znowu strachem. Że nie zdąży, że dopadną go zanim dobiegnie. Że nie ujdzie swojemu przeznaczeniu, nie wyrwie się z przeklętego kręgu piętnującego całe jego życie. Nie odwracał się, stopy grzęzły w mokrym piachu, ale rwał do przodu ile sił w nieistniejącym ciele. Czuł jak się zbliżają, ale i widział że ona jest coraz bliżej.

Zderzenie ich energii było jak Wielki Wybuch tworzący wszechświaty. Zatoczył się, zachwiał, ale utrzymał ją w ramionach. Nie było siły, która spowodowała by wypuścił ją teraz. Przylgnęła, drżąca i roztrzęsiona. Czuł ją, nie miał pojęcia jak dotyk jeszcze funkcjonował, ale trzymał ją przyciśniętą do piersi. Chciał jej wreszcie powiedzieć, wyszeptać w końcu… Dotyk, zapach obezwładniał, nie był w stanie oderwać się od niej. Bał się że jak rozluźni uścisk choć na sekundę ona rozwieje się jak dym i znowu zostanie sam w pustce.

Wyszeptała silnym głosem kilka słów, wkoło coś zawirowało. Czysta, złowieszcza energia biorąca ich na cel zatrzymała się, rozproszyła swój grot i pomknęła w górę. Odważył się w końcu. Odsunął się, spojrzał w oczy. Była piękna aż bolało. Mrugnął kiedy pomiędzy ciemną burzą loków pojawiły się na ułamek sekundy białawe pasemka. Kiedy zobaczył na szyi długą, głęboką ranę. Oko przebite ostrzem sztyletu.
Zawrzał gniewem, przycisnął czoło do czoła, uspokoił się. To już nie istotne. Ona stoi tu przed nim.
- Lola… Ja… - ze ściśniętego wydarły się w końcu urywane słowa.- Ty wiesz, prawda? Wiedziałaś…

- Ciii - łapczywie obsypała pocałunkami jego twarz. - Wiem.
Oddanie wypełniało ją całą i nie potrafiła zaprzeczyć, że zrobiłaby dla niego wszystko.
Choć tutaj, na Pograniczu, była wielką siłą, w jego ramionach znów czuła się na ubrany w kruchą ziemską powłokę człowiek. Zapach i smak wyzwalały wspomnienia. Czuła ludzkie emocje i było to przedziwne uczucie. Ulga, rozpacz, niepewność, radość... miłość. Loa nie znały tych stanów, łatwo je było zapomnieć, gdy serce przestawało bić. A jednak trwając w ramionach mężczyzny, któremu za życia zaufała jak żadnemu wcześniej doświadczała tych uczuć. To było trochę jak patrzenie na słońce przez bezustannie się obracający kalejdoskop.
- Powinnam się wkurzyć - uśmiechnęła się w końcu, gdy wreszcie była w stanie mówić - że zrobiłeś coś w tym stylu, wiesz o tym? I spuścić Ci łomot.

Uśmiechnął się i on. Nawet nie smutno, teraz już jakie to miało znaczenie.
- Bij, nie żałuj Lola. Przecież powiedziałem ci, że jak mnie zostawisz to lepiej jak od razu...
Pociągnął ją za rękę, odeszli kawałek od tego cholernego morza i usiedli na piaszczystej wydmie. Teraz kiedy zaspokoił choć na chwilę pragnienie bliskości, powróciły echa ziemskiego życia. Chciał zapytać jak to się stało, kiedy i dlaczego. Usiłował sobie przypomnieć nazwisko które powtórzył mu Brewer. Teraz jednak liczyło się tylko to że siedzi koło niego.
Nachylił się i pocałował ją delikatnie. Nawet zbyt delikatnie, jak na ich temperamenty. Nie chciał namiętnością burzyć tego spokoju, szczęścia. Jeszcze nie teraz.
- Co dalej, Lola? – spytał w końcu dotykając lekko jej tatuażu na karku. To było silniejsze od niego. Wyznał jej przecież... Ona wiedziała. Dotknął delikatnie wargami tego magicznego miejsca, gdzie szyja przechodzi w obojczyk.

Dom.
Dla każdego oznacza coś innego.
Jednym wystarczy, że mają przy sobie swoją własną szczoteczkę do zębów. Dla drugich to własne cztery ściany urządzone w syntetycznym, zbiorowym guście wyznawców katalogu potentata na rynku papierowych mebli. Dla innych to rodzina. Pies. Ulubione miejsce.
Dla siedzącej na piasku Dolores Esperanzy Ruiz domem był siedzący tuż obok niej mężczyzna.
Ich dysfunkcyjny tandem był jedynym domem jaki znała.
Ten krótki czas spędzony w domu Jimmy’ego to był pierwszy raz, gdy Lola czuła się u siebie. Nie miała już przecież choćby swoich walizek, które Gary rozwalił w drobny mak we wściekłości. Musiała się ukorzenić.

Znów byli razem i gdy pocałował jej szyję, poczuła jak ogarnia ją osobliwa odmiana spokoju.
- Zostaniemy tu - z czułością ujęła twarz kochanka w dłonie. - Chyba, że kiedykolwiek będziesz miał dosyć, wtedy wyślę Cię za tamtą granicę.
Wiedziała, że będzie musiała negocjować to z bogiem. Że to mu się nie spodoba. Wiedziała i, szczerze mówiąc, miała to gdzieś.
Ujęła dłoń Trisketta i wsunęła ją sobie pod sukienkę. Musnęła wargi.
Tyle na to czekali.
Tyle musieli przejść, żeby zaznać choćby chwili spokoju, że doprawdy, zasłużyli na ten moment zwłoki, którego najwyraźniej nie zamierzali zmarnować.

- Zostaniemy. - Przytaknął Gary. Nigdzie się nie wybierał, nie po to szukał jej przez pustkę, czarne morze, wymiary i czas by teraz wracać za granice Zasłony. - Zostaniemy tutaj.
Rozejrzał się wokół nieco dokładniej, bo przecież wcześniej wszystkie myśli i zmysły wypełniało spotkanie z nią. Długo gapić na krajobraz nie pozwoliła mu, zagarniając Trisketta w swoje władanie. Dotknął jej ciała, przesunął rękę wolno po wewnętrznej stronie uda. Był szczęśliwy.
 

Ostatnio edytowane przez Harard : 07-09-2012 o 17:20.
Harard jest offline  
Stary 07-09-2012, 19:27   #308
 
Suriel's Avatar
 
Reputacja: 1 Suriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skał
Ministerstwo 1 Potwory 0

Zniszczony korytarz doprowadził nas do kolejnej sali. To było chyba kiedyś wewnętrzne atrium, lub coś w tym stylu. Przed drzwiami stało dwóch uzbrojonych w karabiny gostków.. Ubrani w dziwne szaty – długie i proste wdzianka przypominające stroje kapłanów. Wyraźnie ochraniali to, co działo się w środku.

Nie zauważyli nas na szczęście. Zdążyłyśmy tylko dostrzec fragment tego co działo się w środku.

Po środku zdewastowanego atrium stał półnagi, posągowo zbudowany mężczyzna, wokół którego wirowały... płonące duchy dzieci.
Wstrzymałam aż oddech na ten widok. Podejrzewałam ze to dzieci które zginęły w pożarze tego miejsca. Czyżby ktoś specjalnie podpalił sierociniec kilka dni temu.
Mężczyzna trzymał w rękach jakąś broń kruszącą – berło, maczugę lub buławę. Wyraźnie wznosił je w górę – prawdopodobnie nad kimś lub nad czymś. Muzyka dochodząca z wnętrza zagłuszała prawie wszystko, co jakiś czas docierał do nas głos, nie nie głos krzyk.

Bolesny, ściskający za serce krzyk dziecka – sądząc po piskliwym głosiku – góra dziesięcioletniej dziewczynki. Być może ofiary czekającej na cios rytualną maczugą.

Cofnęłyśmy się kawałek żeby nie słyszeli naszej rozmowy, chociaż w tym hałasie pewnie by nawet nas nie usłyszeli.

- Cholera, dwóch uzbrojonych ludzi, przydałby się tu teraz Scott z jego arsenałem broni i przyspieszeniem. Może do tego pomieszczenia jest jakieś inne wejście. - wyjrzałam przez okno - jesteśmy chyba na pierwszym piętrze, nie ma balkonu więc ta opcja odpada – na wszelki wypadek zniżyłam głos - Możemy spróbować odciągnąć jednego gościa i spróbować go obezwładnić, ale to może nie skończyć się dla nas dobrze.

- Nie ma co gdybać. Nie mamy Egzekutora, więc musimy sobie poradzić same. Chyba, że wezwiemy na pomoc Irola. Jak się dogadywaliście? Został tam na miejscu czy poszedł szukać wyjścia z budynku? - Emma miała skupiony poważny wzrok. Mówiła cicho i prędko co jakiś czas zerkając w stronę gdzie odbywał się rytuał.

- Miał wyprowadzić Toopera na zewnątrz i wrócić nam pomóc. Powinien tu już być.

- Jak twoje siły? Jesteś w stanie wykorzystać swoją moc czy to nie wchodzi w rachubę? – Emma spojrzała na mnie poważnie.

- Praktycznie na wykończeniu, ten w katowni dał mi do wiwatu.

- Czyli przejmowanie duchów albo tego zombiacza ani zrobienia z truchła Prokopova zombie nie wchodzi w grę, tak?

Zombi, kurcze jakie zombi. Coś mi umknęło w tej scenie czy jak.
Skupiłam swoje moce na wyczuciu istot będących niedaleko. Czułam duchy dzieci wirujących na około zombiaka, cholera to coś było zombi i odprawiało jakiś rytuał, co się z tym cholernym światem porobiło.
Szczerze jak na zombi wyglądał bardzo dobrze. Musiał umrzeć całkiem niedawno a rozkład jeszcze nie zaczął trawić jego ciała.

- Mogę spróbować mu przeszkodzić, wybić go z rytmu, nie wiem czy mam tyle sił żeby go przejąć i na jak długo to starczy.

- Co i tak nie załatwi sprawy tych dwóch uzbrojonych kolesi. A wolałabym żebyś nie padła mi nieprzytomna na podłogę. Może lepiej żebyś odwołała się do mocy tylko w razie wyższej konieczności - stwierdziła Emma nie mówiąc o jaką wyższą konieczność mogło jej chodzić. - W takim razie została nam tylko jedna opcja.

Trzymaj - podała mi paralizator a sama odwinęła z pasa kawałek posrebrzanego łańcucha - Podkradnę się do tego bardziej po lewej i jak zobaczysz, że już jestem tuż przy nim to strzelisz prądem tego bardziej po prawej. Musimy zaatakować ich obu prawie jednocześnie, bo jak walniemy tylko jednego to ten drugi skosi kogoś serią. Jak ci się podoba taki plan? - zapytała sucho.

- Krucho widzę nasze podkradanie pustym korytarzem, oni są przygotowani na to że ktoś może przyjść, a że to najprawdopodobniej ludzie twoje moce na nich nie zadziałają, nie ma gdzie się ukryć, czy przekraść. Może lepiej wywabić jednego i załatwić ich w pojedynkę, jeśli zrobimy trochę hałasu, na pewno jeden z nich ruszy sprawdzić. Obezwładniając go zyskamy jeden karabin.

- Ok, to zrób zamieszanie i te trochę hałasu i zobaczymy co z tego wyniknie. A ten zombiak to najprawdopodobniej niejaki Ludwig Hagock były Ojczulek z MRu, który przekręcił się z pół roku temu i sądząc po jego zbyt mało nadpsutym torsie nekrofag. Wiedział kim jestem, więc nie zaskoczą go moje zdolności tylko co najwyżej twoje. To idź dalej i rozwal kilka rzeczy a ja poczekam tutaj i zobaczę jaka będzie reakcja. Jakby co wykorzystaj truchło Prokopova. - rzuciła na koniec. Skierowała się w stronę sterty popalonych gratów. Szukała odpowiedniego miejsca do ukrycia.

- Dobra

Ruszyłam kawałek korytarzem do najblższych drzwi. Weszłam do jednej z sal, prawdopodobnie biblioteki lub sali lekcyjnej. Nadpalone regały, szafy, krzesła i stoły przypominały że jeszcze niedawno tętniło tu życie. Poszukałam sobie najpierw dobrego miejsca do ukrycia, za jednym z regałów żebym miała dobry widok na drzwi, wystarczająco blisko żeby strzał z tesera miał szansę dosięgnąć przeciwnika.
Podeszłam do oka, chwyciłam jedno z krzeseł i wybiłam szybę. Odrzuciłam krzesło, które z hukiem potoczyło się po podłodze i schowałam się w swojej kryjówce. Przygotowałam się na wizytę.


Cisza się przedłużała, nie było słychać kroków, nikt do pomieszczenia nie wszedł, nie słyszałam odgłosów walki na korytarzu świadczących że Emma została odkryta, lub zaczęła zabawę.

Plan najwidoczniej nie wypalił, szlak by to trafił. Wyszłam ze swojej kryjówki, ostrożnie wyjrzałam na korytarz. Cisza. Ruszyłam do miejsca gdzie ukryła się Emma.

- Lipa co? - Emma wystawiła głowę ze swojej kryjówki - Za głośno brząkają z tą rytualną muzyczką. Musimy albo bardziej się postarać z hałasowaniem albo naślij na nich truchło Prokopova. Tego na pewno nie przeoczą.

- Dobra, tylko w razie jak padnę to zaciągnij mnie gdzieś – uśmiechnęłam się.
Usadowiłam się koło Emmy w jej kryjówce i skupiłam swoją moc na truchle Prokopova, chciałam go nasłać na ludzi z bronią i zrobić zamieszanie żeby prowadzący rytuał wypadł z rytmu, a jeśli starczy mi sił to na samego zombiaka.
Wystarczyłoby żeby truchło przywaliło go swoim ciężarem, a przerwie rytuał.
 
__________________
Nie musisz być szalony żeby tutaj pracować, ale to pomaga:)
Suriel jest offline  
Stary 08-09-2012, 20:06   #309
 
Ravanesh's Avatar
 
Reputacja: 1 Ravanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputację
Popieprzone to wszystko. Prawie bez problemu udało mi się zachlastać to dziwaczne, pokręcone coś, czym stał się Prokopov a dwójka zwyczajnych, ale uzbrojonych ludzi stała się dla mnie barierą nie do przejścia. Zaczęłam kombinować i kombinować i zawsze wychodziło mi to samo. Nie mogłam zrobić nic poza dramatycznym wyskoczeniem znienacka i liczeniem na cud albo na szybką i w miarę bezbolesną śmierć. Jakie szczęście że większość Nadnaturali realizując swoje tajemnicze, złowieszcze plany nie dowierzała ludziom na tyle żeby nająć ich do swojej ochrony. Ten tutaj był inny. Nie powinnam być zdziwiona gdyż, jeśli dobrze zidentyfikowałam postać zombiakiem przeprowadzającym ceremonię okazał się były MRowski Ojczulek. Zabezpieczył się przed ewentualną wizytą Fantoma.

Co można było zrobić? Odpuścić sobie. Tę opcję od razu przekreśliłam. To byłoby zupełnie niezgodne z moją naturą, żeby nie wykorzystać możliwości dowalenia do pieca jakiemuś złemu Zdechlakowi. Z drugiej jednak strony wolałam atakować będąc pewna, że mam szansę wygrać a nie heroicznie, bohatersko i zupełnie bezsensownie sobie zginąć. Nie miałam żadnych możliwości wykorzystania mocy, ale Laura to zupełnie, co innego. Naliczyłam przynajmniej ze trzy rzeczy, które mogłaby zrobić. Duchy dzieci to pierwsza sprawa, ale tutaj Wiedźma sprawiłaby się lepiej a Morales jako Nekromantka zdziałałby o wiele więcej poruszając się po swoim polu działania. Kolejne wyjście to pokierowanie zombiaczym Ojczulkiem, ale skoro Zombiakus Pospolitus zabezpieczył się na froncie Fantomskim mógł to zrobić i na froncie Nekromanckim. Wiedział, że byle Nekromatna mógł mu zagrozić więc zastanawiałam się jakie zastosował formy ochrony. Z tak daleka nie mogłam tego ocenić. Ryzyko było takie, że Laura mogłaby nie przebić jego osłon a samo próbowanie zmęczyłoby ją na, tyle że poza tym nie byłaby w stanie zrobić nic więcej. Najlepszą drogą do osiągnięcia sukcesu zdawało się wykorzystanie zezwłoka Prokopova. Wtłoczenie w tę powłokę najbliżej znajdującego się ducha i pokierowania jego działaniami tak, aby narobić zamieszania podczas rytuału. Niestety Laura odniosła się z rezerwą do odwołania się do mocy. Rozumiałam jej obawy, ale naprawdę nie widziałam innego wyjścia. Musiałam ją odpowiednio zmotywować i zdecydowałam się na jasny przekaz. Pokazać jej, że wyczerpałyśmy inne sposoby.

Zasymulowałam zamiar pójścia na tę uzbrojoną dwójkę na rympał no i Laura zgodnie z moimi oczekiwaniami powstrzymała mnie przed tym niemądrym pomysłem, ale nadal nie była przekonana, co do użycia mocy. Wymyśliła własny plan. Powątpiewałam w jego skuteczność, ale zamiast ją przekonywać i się kłócić to zgodziłam się go zrealizować żeby sama zobaczyła, że to nie miało szans się udać. Przy okazji przypomniałam jej o truchle Prokopova, które leżało sobie i czekało żeby jakiś Nekromanta je wykorzystał.

Plan Morales się nie powiódł za to mój sposób przekonania ją do swoich racji okazał się strzałem w dziesiątkę. Żadnych kłótni, długich dyskusji a już po chwili Laura koncentrowała się na wiju. Żeby tylko Prokopov przysporzył im więcej kłopotów niż przysporzył ich nam.
 
Ravanesh jest offline  
Stary 08-09-2012, 22:30   #310
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
NATHAN SCOTT

http://www.youtube.com/watch?v=5xPzfCQCn0U]Epic

Szybkość egzekutora karmiła się bezsilnością. Karmiła się wściekłością. Karmiła się gniewem.

Może rację mieli niektórzy Ojczulkowie, którzy głosili, że Egzekutorzy to boska pomsta zesłana na świat po tym, jak otwarły się bramy piekieł. Po Fenomenie Noworocznym.
Może rację mieli ci, którzy głosili, że egzekutorzy to potomkowie ludzi, których prababki, obcowały cieleśnie z demonami. Biblijni olbrzymowie. Uśpienie przez wieki i przebudzeni przez wydarzenia sylwestra 2012r.

Nathan Scott był jednym z nich. Ucieleśnienie gniewu. Niesiony hyperadrenaliną niczym fala zniszczenia. Niczym tsunami śmierci.

Pierwszy zamaskowany uczestnik ceremoniału oberwał przez szyję, zachlapując wszystko wokół czerwienią krwi. Nim pierwsze jej krople zdołały przelecieć, chociaż kawałek Nathan był już przy kolejnym kultyście. Kolejne cięcie i kolejna fontanna czerwieni.

Nie mieli szans. Chociaż przerwali swoje śpiewy i rzucili się w stronę egzekutora. Nie da się jednak powstrzymać hyperadrenalinowego haju. Nie da się powstrzymać potężnej maszyny zniszczenia, toczącej się z góry, niczym równający wszystko z ziemią walec.

Kusicielka była równie zdumiona, co jej sługi. Jej piękna twarz wykrzywiła się w kocim, drapieżnym grymasie. ręce wydłużyły, dłonie przepoczwarzyły w podobne do ptasich szpony.

Nathan dobrze przeczuwał, że ma do czynienia z Necrofenomenem. Z niuemarłym Odmieńcem. W tym konkretnym przypadku z czymś, co można było uznać za loup – garou opętanego przez ducha pierdzielonej w zadek wróżki.

Nie ważne, czym była ta istota, ale była bardzo szybka. Krótki miecz zdobyty na krasnalach nie mógł się równać z ostrymi szponami. Egzekutorskie moce nie dawały już takiej przewagi w walce z tym czymś.

Nathan ciął stwora dwa razy, sam jednak oberwał poważny cios prze twarz. Szpony zdarły mu z niej skórę i chyba wydarły jedno oko. Nie czując jednak bólu, dzięki swej mocy, Scott wykonał jeszcze jeden cios. Miecz wszedł nisko – w brzuch babsztyla. Ten zachwiał się, a potem padło kilka strzałów i czerep nekrofenomenu rozleciał się w pył, zachlapując posoką zakrwawiony tunel.

To był Vinmayer. Ledwie żywy, ale jakoś stał na nogach. Ubranie miał poszarpane.
Scott widział jakiś ludzi. Dwójkę. W strojach bojowych MRu.

- Dobra – powiedział jeden z nich z wojskową maską, nad którą świeciła przerywając latarka. – Anna. Bierz się za rannych. Vinmayer. Pomóż mi uwolnić dzieciaki.

Regulator podszedł do Scotta i pomógł mu wstać. Jedynym zdrowym okiem Nathan bez trudu rozpoznał, że ma do czynienia z loup – garou.

- Dobra robota, kolego. – pochwalił go niemuarły pracownik MR-u. – Dobra robota.

Naszywka na piersi regulatora informowała, że ten nazywa się PLUTO.
- Zabierajmy się z tych kanałów.

- A moi ludzie? – mruknął Scott.

- Znajdziemy ich.


EMMA HARCOURT, LAURA MORELAS

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=fUeUXFeUKVU&feature=related]Two Steps From Hell- Dark Harbor - YouTube[/MEDIA]

Moc Laury wypełniła jej ciało falą zimna. Robiła to pierwszy raz. Zazwyczaj przejmowała tylko zombie, wampiry i innych ożywieńców. Nigdy nie kreowała ich do istnienia.

Tym razem przekroczyła granicę.

Zimno. Lód. Smród grobu.

Emma przyczajona z boku, gotowa do włączenia się do akcji, widział, jak twarz latynoski zmienia kolor. Szarzeje, blednie, a pod skórą uwidaczniają się czernią żyły. I oczy. Tęczówki tracą blask, zmieniają kolor, blakną coraz bardziej, aż w końcu przypominają oczy starca, pokryte mgłą zapomnienia.

Wij drgnął. Cielsko poruszyło się. Przez chwile wykonywało jakieś nieskoordynowane ruchy, jakieś dziwaczne wygibasy, by za chwilę ruszyć w stronę korytarza, na którym warowali uzbrojeni w karabiny ludzie.

Ożywiony Prokopov wpełza tam, gdzie chciał wpełznąć już jakiś czas temu. Tym razem jednak prowadzi go inna wola. Chociaż, co Laura rozumie, gdy zespala swój umysł z jaźnią ożywieńca. Bo wtedy, kiedy go zatrzymały, on pełzł w miejsce rytuału, by ... pozabijać tych, którzy go wykonywali.

Teraz było za późno.

Strażnicy zauważyli potwora. Zaczęli strzelać. Kontrolująca ożywieńca Laura niemalże fizycznie czuła kule rozrywające martwe ciało.

Muzyka ucichła. Śpiewy również. Spóźniły się. Rytuał został dokończony.

A potem ....

... potem salę, w której odbywała się ceremonia zalała fala ognia.

Niczym napalm momentalnie spopieliła ciała istot biorących w nim udział. Zmieniła jej w kupkę poczerniałych kości i zwęglonych kawałków mięsa. Popłynęła korytarzami, obejmując zarówno strażników, jak i – ułamek sekundy później – pełznącego w ich stronę wija – Prokopova.

Laura wrzasnęła z bólu i straciła przytomność padając jak długa na ziemię.

A Emma z przerażeniem i bezsilnością ujrzała, jak zza zakrętu wylewa się rzeka płomieni. W ostatnim odruchu instynktownej nadziei padła na ziemię, obok nieruchomej, prawdopodobnie martwej nekromantki.


WSZYSCY

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=nW6pXAnjA28&feature=related]Audiomachine - Masters of Fate - YouTube[/MEDIA]

Gdzieś, niedaleko

Z daleka dało się słyszeć kolejny wybuch, tym razem nad zupełnie inną dzielnicą Londynu.

- Nie przyjdzie – powiedział Finch O’Hara. – Nie możemy czekać dłużej. Konwergencja zaraz się skończy. Musimy wejść.

- Bez niej nie mamy szans – zawyrokowała stojąca obok niego Voorda.

- Kolejna taka okazja może się nie powtórzyć – mruknął Percival. – Spróbujemy załatwić tego fallusa – fajfusa bez Harcourt.

- Jeśli zginiemy, to będzie jej wina – mruknął O’Hara. – Sądziłem, że mi zaufa.

- Myliłeś się – uśmiechnęła się Voorda.. – Ona nie ufa nikomu. Nawet sobie. Taka już jest.

- Gdziekolwiek jesteś, znikająca małpo – mruknął O’Hara zakładając na twarz maskę zrobioną z czystego srebra – wiedz, że jeśli zginę, to wrócę i będą nawiedzał cię wszędzie, nawet w kiblu.

Ruszyli. Siódemka byłych ludzi i byłych łowców. By stawić czoła demonowi. Pół minuty później stara kamienica, gdzieś na terenie Londynu rozbrzmiała pierwszymi krzykami.


Park miejski.

Duch Miasta odłożył gazetę. Spojrzał w górę, w tą część Londynu, gdzie nad miastem podniosła się potężna kolumna ognia. Uśmiechnął się z żalem.

Ogień przybrał formę smoka przypominającego smoka stworzenia i pomknął prosto w stronę wielkiej chmury czarnych ptaszysk Nemain. Po chwili pochłonął je, spopielił podążył w stronę, gdzie za zasłoną swoich sług ukrywała się uwolniona bogini.

Huk, jaki dało się słyszeć z tamtej strony przykuł uwagę Ducha Miasta.

Sztylet wbił mu się w plecy. Zaklęte na ten cel ostrze sięgnęło głęboko.

- Ty – pokiwał Duch Miasta głową z uznaniem spoglądając w oczy zabójczyni.

Lynch pokiwała swoją paskudną głową i wyjęła ostrze.

W jednej chwili Duch Miasta zniknął w jednym, oślepiającym rozbłysku.

A Lynch – Kappa ruszyła w stronę drzewa rosnącego w sercu parku. Przyłożyła do niego swoje dłonie. Po chwili krzyczała z ekstazy, a kiedy skończyła krzyczeć z kasztanowca pozostał jedynie suchy, martwy pień.

Lynch stal przez chwilę bez ruchu, a potem i ona znikła w rozbłysku krwistych świateł.


Londyn płonął. Londynem wstrząsały wybuchy. Ulicami Londynu płynęła krew. Hektolitry krwi.

Ale ...tak naprawdę... miasto nie mogło zginąć. Taki los spotkać mógł jedynie jego obrońców.


Szpital

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=Pl87SgpA03Y&feature=related]PostHaste Music - Cradle Of Life - YouTube[/MEDIA]

Szpital MRu wypełniony był po brzegi rannymi. Siostrzyczki i Ojczulkowie próbowali ratować niezliczone ludzkie życia najlepiej, jak potrafili. Tej nocy przegrywali jednak ze Śmiercią.

Coś się zmieniło. Czuli to wszyscy, którzy otwarci byli na takie sprawy.

Dobrzy ludzie ginęli. W osamotnieniu. Zapomniani. Źli również ginęli. Również w osamotnieniu.

Emma otworzyła oczy, czując że jedzie gdzieś, pchana na szpitalnym wózku. Koło niej biegł Irol. Widziała jego twarz niewyraźnie.

- To zasłużona regulatorka! – wrzeszczał na całe gardło. – Dawać tutaj najlepszego uzdrowiciela.

Straciła przytomność.

Audiomachine - Red Warrior - YouTube

Koło się zamyka. A może coś, co się toczy tak naprawdę nie ma początku i końca.

Może nigdy nie miało?


Tego dnia Ministerstwo Regulacji straciło osiemdziesięciu dwóch funkcjonariuszy. Ponad połowę tej liczby stanowili łowcy.

Emma miała szczęście. Obudziła się w szpitalnym łóżku. A może nigdy z niego nie wychodziła? Koło niej. na drugim łóżku, leżała pod kroplówką Laura. Ona też miała szczęście. Dla nich próba powstrzymania rytuału skończyła się poparzeniami i dwoma tygodniami pobytu w szpitalu.

Nathan Scott również wylądował w tym samym miejscu. Na krócej. Ale oka, wyszarpanego przez bestię, nie udało się uratować. Bohaterstwo musi mieć swoją cenę inaczej nie byłoby bohaterstwem.

Podobnie jak wielu rannych na służbie bohaterów Londyn leczył swoje rany.

Plagę udało się powstrzymać. Pożary ugasić. Zmarłych pochować. Do ocalenia miasta przyczyniły się Zmiennokształtni, przyczyniły się wampiry, które nocą dokończyły sprawę z wieloma dziwacznymi kultami i wyznawcami pomniejszych demonicznych bytów. Niewielu wiedziało o tej walce toczonej w mrokach nocy. Niewielu mogło zaświadczyć.

Ale, jak po każdych ranach, na ciele miasta pozostały blizny. Stan wyjątkowy trwał nadal.

Ale to już inna historia do opowiedzenia. Tu, w tym miejscu partia grana przez demony dobiegła końca. Ruchy zostały wykonane. Pionki i figury zbite.

W większości ...............................



KONIEC PRZYGODY
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 08-09-2012 o 22:33.
Armiel jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 07:12.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172