Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 30-07-2014, 17:52   #361
 
Karmazyn's Avatar
 
Reputacja: 1 Karmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputację
Walka w imię miłości
Part 2

- Niech któryś z was je tknie, chuje… - wypowiedział przez zaciśnięte zęby, stając ponownie w pozycji wyprostowanej. - Wasz naukowy bełkot gówno mnie obchodzi. Zabiję was wszystkich…
Najwyraźniej nie było sensu walczyć ze wszystkimi naraz. Elf jednak wiedział, że naukowiec w jednym się nie mylił. Wcześniej czy później braknie mu sił, by podjąć walkę z pozostałymi na pokładzie klonami. Ale co jego, prostego szermierza to mogło obchodzić. Zrobi to, po co tu przyszedł. Nie zważając na nic po drodze. Pomimo, że często potrafił odpuścić walkę z najbłahszego powodu… teraz miał motywację by walczyć do końca.
- Dawaj. - rzucił do klona, tworząc przed ostrzami mieczy tarcze. Nie były one do obrony, lecz jak w przypadku walki z niewidomym wojownikiem w Lukrozie do ataku. Chociaż nie. Bardziej do odwrócenia uwagi. Suro zamierzał przebić się pokład w dół, odnaleźć Haru oraz Elie i uciec ze statku nie przejmując się niczym więcej.
Tarcze poszybowały w stronę Nino z mocami Zodiaka. Była to broń potężna, co pokazała walka z ślepym wojownikiem. Pierwszy z dysków, co prawda nie dotarł do celu, bowiem Nino rozbił go błyskawicami. Drugi jednak śmignął obok różowowłosego, oddzielając jego prawą rękę od ciała. Naukowiec krzyknął z bólu, chwytając się za kikut, co elf wykorzystał. Moc wiatru uderzyła w deski, a on przebił się na niższy pokład. Wyczuwał Elie i Haru, ale powoli czuł zmęczenie, a na pokładzie było jeszcze wielu wrogów.
“- Potrzebujesz chyba wsparcia... pozwól, że ci go udzielę.” - usłyszał w swej głowie cichy głosik, brzmiący jak tysiąc szeptów.
Elf poczuł dziwne mrowienie na twarzy i rękach, by dostrzec, że jego skóra staje się czarna, a ubiór przybiera czerwona barwę. Poczuł na twarzy coś dziwnego... jak maskę. Jeden z mieczy, który obdarzony był mocą króla umarłych, zmienił swoją barwę, przypominał teraz skrzydło kruka.
Surokaze przystanął przy większym kawałku szkła, które posłużyło mu za lustro…



Wglądał niczym król magów, którego pokonał w piramidach!
“- Tej mocy nie wystarczy na długo. Idź, uratuj tych, o których musisz się troszczyć” - usłyszał w swej głowie.
Kusiło go, by wypróbować otrzymaną moc na naukowcach. Zaszli mu już wystarczająco za skórę i zasługiwali na unicestwienie. Nie wiedział jednak na ile wystarczy mu mocy podarowanej przez Yartaka. Elf miał swoje priorytety. Ratowanie całego statku do nich nigdy nie należało. Białowłosy miał zwyczaj mierzyć siły na zamiary. Chociaż trzeba przyznać, że przybywając tutaj nie spodziewał się czegoś takiego.
- Dziękuję Ci Yartaku. Po raz kolejny z resztą. Wykorzystam ją mądrze.
Czuł się silniejszy. Zmęczenie ustąpiło. Ale przede wszystkim czuł się szybszy i zręczniejszy. Nie zamierzał wdawać się w walkę z klonami naukowców, jeśli ta nie była konieczna do dojścia do Haru i Elie. Zamierzał jak najbardziej prostą drogą udać się do swoich towarzyszek i wyciągnąć je z tego statku.
To nie było trudne. Przebił się przez dwa pokłady i jedna ścianę i od razu był na miejscu. Haru i Elie zdyszane i pokryte licznymi ranami, stały do siebie plecami. Otaczał je ciasny krąg wielkich, grubych fioletowych macek. Wyrastały one z miejsca gdzie Nino powinien mieć nogi. Ten klon naukowca był o wiele większy i dziwniejszy. Jego oczy błyszczały lekko, a z pleców wyrastały skrzydła wyposażone w dodatkowe pary spojrzeń. Dwa z olbrzymich oczu zwróciły się w stronę Surokaze. - Mamy gościa… któż to taki? Nie przypominasz tego białowłosego elfa… -zainteresował się mutant.
- Surokaze tu jest? - głos Haru, przepełniony był mieszanką lęku i nadziei. Suro dawno nie widział jej w tak podłym stanie, ciało było poobijane a ran był naprawdę dużo. Ponadto dziewczyna wyglądała na niesamowicie zmęczoną.
Elie ostatkiem sił wykorzystała sytuację, że potwór na chwilę skupił się na przybyszu by skoczyć i wbić miecz w miejsce gdzie powinno być serce. Wywołało to jedynie śmiech różowowłosego.
- Ile razy mam wam powtarzać! Możecie zabić mnie jedynie przebijając serce... -jego śmiech wypełniał salę, gdy jednak z macek oplotła dziewczynę w pasie i ścisnęła mocno. -... to taka prosta instrukcja. Chciałem zobaczyć ile mój projekt wytrzyma, a wy nawet nie potraficie go zniszczyć. Przebić serce, to banalne! Ponadto tłumaczyłem, że serce cały czas przemieszcza się w moim ciele, ale naprawdę nie możecie go znaleźć? - szydził geniusz, gdy z gardła Elie wyrywał się krzyk bólu, gdy macka powoli zgniatała jej kości.
- Ano nie przypominam. Po drodze go mijałem i go wchłonąłem. Swoją drogą smaczny był. - rzucił nowy przybysz, starając się uśmiechnąć w charakterystyczny dla siebie sposób, co było trudne bez blizny. - Ale zanim to się stało, poprosił mnie bym uratował jego piękną dziewczynę i jej koleżankę. - dodał.
Ostrza trzymane w dłoniach ułożone zostały równolegle do przedramion. Prawa noga wysunęła się lekko do przodu, a Suro pochylił się. Wyglądało to tak, jakby szykował się do swojego najsilniejszego wietrznego ataku.
Szermierz jednak nie zamierzał jednak rozpoczynać starcia od swojego asa, trzymanego na ciężkie sytuacje. Trzeba było zapoznać się z przeciwnikiem. A przede wszystkim uwolnić Elie. Jedna z trzymanych przez wietrzną dłoń włóczni pokryła się wiatrem i skierowana została w stronę macki by ją przeciąć. Trzy pozostałe ostrza skierowane zostały w stronę zmutowanego naukowca. Suro przez chwilę przyglądał się mu starając wyczuć, gdzie mogło znajdować się obecnie jego serce. Następnie wyprowadził trzy równoczesne ataki z użyciem wiatru. Jedno cięcie, jedno pchnięcie i jeden świder. Ten ostatni skierowany był w głowę maszkary. Może, choć na chwilę różowołwosy zamilknie.
Surokaze mógł wyczuć wiele, jednak serce naukowca było po za zasięgiem jego zmysłów. Tak, więc elf zniknął wprowadzając w życie swój plan B. Wiatr odciął mackę, z której strzeliła zielona maź. Kolejne ataki, przebijały ciało zmutowanej istoty. Grawitacyjna moc, sprawiła, że część potwora po prostu zapadła się w sobie. Bestia zatoczyła się do tyłu, pozbawiona głowy i ze sporą dziura w piersi.
- Kim jeste...Suro? - Haru zmieniła zdanie w pół słowa, widząc miecze i techniki zastosowane przez szermierza.
Na pogawędki jednak nie było czasu, macka zaczęła, bowiem odrastać, tak samo jak zasklepiła się dziura w piersi mutanta.
- Nahahaha. Ciekawe, ciekawe! - dopiero, co odtworzone usta od razu zaczęły mówić. - Spora siła przyciągania, bez wzrostu masy. Musze zbadać ta technikę. -zaśmiał się, poprawiając palcem różowe włosy.
- Następnym razem przywracaj usta na samym końcu, dobra?
Zdecydowanie szukanie serca na chybił trafił było bez sensu. Z tego, co Suro kojarzył ta maszkara sama przyznała, że serce znajduje się gdzieś w jej ciele. Prosty wniosek. Trzeba było zaatakować całe ciało zmutowanego naukowca jednym atakiem, który zniszczyłby je doszczętnie. Kolejny wniosek. Szermierz w swym arsenale nie miał takiego ataku. Nigdy nie skupiał się na opanowaniu technik przerabiających cel na mięso mielone, skupiając się jedynie na zdolnościach zadawania jak najszybszej śmierci zwykłym śmiertelnikom. Te kilka miesięcy temu nawet by nie pomyślał, że przyjdzie mu walczyć ze wszystkimi dziwactwami, które spotkał odkąd dołączył do tej niezwykłej (to było najdelikatniejsze słowo, jakie białowłosemu przyszło do głowy) kompanii. Jednak kolejne pojedynki nauczyły elfa jednego. Gdy się nie ma, co się lubi, to się lubi co się ma i robi się z tego najlepszy użytek w sposób, którego przeciwnik nie przewidzi.
Cztery ostrza zostały skierowane w stronę Nino, niczym wierzchołki kwadratu. Powietrze wokół każdego z nich zaczęło się burzyć, by po chwili wirować niczym wietrzny świder.
- Musze się w końcu nauczyć, by najmocniejsze techniki zostawiać na ostatnią chwilę, a nie zaczynać od nich. - nawet, pomimo że Suro nie zamierzał użyć zwykłych tornad, słowa te były kłamstwem. - Dziewczyny, bądźcie gotowe po mnie posprzątać.
Wietrzny szermierz, przechodząc ze swej zwykłej szybkości, poprzez wzmocnioną wiatrem, nabytą w czasie walki z Ririm, a na podarowanej przez Yartaka kończąc natarł na naukowca. W połowie drogi połączył wiry w jeden potężny, by tuż przed uderzeniem wskoczyć w niego i pokryć całe swoje ciało żywiołem powietrza.
Elf niczym samo wcielenie wiatru uderzył we wroga. Nino rozłożył ramiona, jak gdyby zapraszał elfa do siebie. Uśmiech nie zdążył zejść z ust naukowca, kiedy olbrzymi wir rozerwał jego tłów. Tarcze, oraz wietrzne cięcia z ostrzy Haru, Elie i samego rycerza Yartaka, poszybowały w stronę rozczłonkowanego ciała. Był to iście piekielny widok. Rozerwane monstrum, wybuchło niczym przesadnie napompowany balon. Krew, kawałki skóry i mięśnie wylądowały na deskach burt i sufitu. Serce istoty z cichym pluskiem opadło na deski, tylko po to by czarne ostrze przebiło je na wylot.
Surokaze dyszał ciężko czuł, że mocy arcymaga umarłych zostało na jedną, góra dwie techniki.
Uszy elfa wypełniło ciche klaskanie.
To Nino, którego pozbawił wcześniej ręki, stał w progu - z tą różnicą, że miał już obie kończyny. Rozpoznał go tylko po tym, że dookoła niego kłębiła się tajemnicza energia skradziona Zodiakowi.
- Piękny pokaz, powinszować. -pogratulował białowłosemu i jego towarzyszką. - Szczerze mówiąc myślałem, że moja wersja zmutowanego klona sobie poradzi. Jestem zszokowany. -dodał, poprawiając okulary. - Jeżeli chcecie… możecie odejść. -rzucił od niechcenia machając ręką. - Z moich obliczeń mogę wnioskować, że w obecnej sytuacji tak samo wy jak i ja możemy wygrać. Nie lubię hazardu, wole pewne zwycięstwo. Ponadto ponowne sprowadzenie mych ciał do tego miejsca trochę zajmie, a mam tu coś do przebadania. Jeżeli chcesz toczyć tą potyczkę, proszę bardzo, jednak z 90% dokładnością przynajmniej jedno z was z ginie. Możecie też odejść, wtedy będziemy mogli uznać to za remis… lub moje zwycięstwo. Ja i tak tu nie zginę, nie ma mnie tu. Polegną jedynie moje ciała, czego nie można powiedzieć o was, istot tak prostych, że aż ograniczonych do jednej powłoki. - zakończył swój monolog z uśmiechem na umalowanych ustach.
- Wydaje się taki mądry, a takie głupoty gada. - Suro niczym od niechcenia posłał dwa, skrzyżowane wietrzne cięcia w stronę ściany przebijając się na zewnątrz - Ja osiągnąłem to, po co przyszedłem. Ty mnie nie powstrzymałeś. Znaczy… wygrałem. - Wietrzne ramiona chwyciły skraje dziury i napięły się do granic wytrzymałości. - Chwyćcie się mocno moje panie. Polatamy sobie trochę. - rzucił podchodząc do swoich elfich towarzyszek. Objął je obie w taki sposób, by móc jeszcze wycelować w naukowca palec niczym lufę pistoletu.
- Znajdę cię. - rzucił jeszcze, gdy z jego palca wystrzelił wietrzny pocisk skierowany w głowę różowowłosego, a trójka szpiczastouchych wyleciała ze statku niczym kamień z procy.
Pewnie Gort będzie miał mu za złe, że nie walczył o statek. Jednak elf był słabszy od pirata i dodatkowo nie zamierzał ryzykować życiem swoim lub swoich towarzyszek by ratować kogoś, kogo praktycznie nie znał. Jego bitwa została zakończona. Ale ta historia wymagała jeszcze zakończenia...
 
__________________
Dłuższy kontakt może zagrażać Twojemu zdrowiu lub życiu.
Toczę batalię z życiem. Nieobecny na długi czas.

Ostatnio edytowane przez Karmazyn : 17-10-2014 o 09:57.
Karmazyn jest offline  
Stary 30-07-2014, 22:27   #362
 
Tropby's Avatar
 
Reputacja: 1 Tropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skał
The pride, The balance and the despair
Part 4

- A ty powinieneś wreszcie zacząć pracować głową - odparł Król w stronę Ririego, pukając się palcem w swój przypominający koronę hełm. Następnie chwycił pewnie za swój wbity w ziemię miecz i rozesłał dookoła swe królewskie haki, które miało zniwelować rozchodzącą się mroczną energię Szaleństwa. Zaraz potem zaś zakrzyknął władczo: - Raise, my Royal Guard and hail your one and true King!
Zaraz potem z ziemi miast jak poprzednio całej armii, zaczęły wyłaniać się jedynie trzy potężne postacie przypominające czarnych rycerzy samego Szaleństwa.


Nie byli oni może tak potężni jak ci służący ich ojcu, jednakże ciemne zbroje wciąż buzowały przepełnione potężną energią królewskiego haki, a dzierżone przez nich gigantyczne ostrza z pewnością były w stanie przeciąć więcej niż tylko zwykłą skałę.
Król machnął ręką, wskazując na Szaleństwo, a dwójka z rycerzy natychmiast zaszarżowała w jego stronę, by w tym samym momencie uderzyć w niego swymi mieczami z dwóch przeciwnych stron. Ostatni z rycerzy zaś stanął przed swym królem, by osłaniać go własnym ciałem przed ewentualnymi atakami.
Głośny skowyt przeszył scenę tego epickiego pojedynku. Dwa czarne wilki zeskakiwały właśnie z wyznaczających granicę areny wzniesień, pozostałości po zamku. Sylwetki drapieżników mknęły w kierunku ojca. Wataha uniósł dłoń w kierunku ich celu, układając ją w jeden z ulubionych gestów jego ludzkiej połówki.
Pistolet będący przedłużeniem ręki powoli zbierał przed sobą czarną energię. Znajdująca się tuż przed nim kula rosła, zaś na jej powierzchni pojawiały się czarne wyładowania. Gdy zebrał odpowiednią ilość energii wykrzyczał tylko jeden, jakże prosty dźwięk.
- BANG! - było to nie tylko podkreślenie jego ataku, ale i rozkaz dominującego w stadzie wilka. Podległe mu osobniki miały jedno zadanie - zbliżyć się do wroga Watahy i zakończyć swą egzystencję w pięknym, wybuchowym stylu.
- Patologia normalnie. - Burknął Riri zerkając na swoje rany. Strzelił kostkami palców, po czym zmatarializował białe ostrze szczęścia. Przejechał donią po chropowatej powierzchni klingi, co spowodowało że bron zaczęła dymić czernią. Złapał miecz oburącz i wziął potężny zamach, a zaraz po nim drugi. Dwie czarne smugi ułożone w literę “X” pognały na spotkanie z bogiem szaleństwa.
Szaleństwo zacisnęło pięści a powietrze dookoła niego zabulgotało. Oczy Boga jarzyły się lekkim światłem gdy z jego ust poczęły wypływać kolejne słowa.
- Głupie dzieci, wasi bracia i siostry nauczą was pokory.
Po tych słowach z pierścienia nad głową szaleństwo wylało się prawdziwe morze czernii. Co prawda Król dość szybko zatrzymał ten czarny deszcz jednak sporo kałuż zdążyło rozlać się po ziemi. Z dzikimi wrzaskami i rykami poczęły z nich wychodzić monstra z najgorszych koszmarów. Demony, strzygi, kostuchy, ogromne robaki oraz martwe niemowlęta. Potworów było tyle że na każego walczącego, wliczając w to wilki watahy i żołnierzy króla, przypadały trzy istoty.
Kamienni rycerze od razu związali się walką z pomiotami szaleństwa. Ten który miał bronić swego króla nie mógł wypełnić tego zadania, bowiem trzy demony zmusiły go do defensywy.
Na królewskie dziecko skoczyły trzy strzygi. Nie trudno było unikać ich ataków były przewidywalne i wolne, jednak o wiele trudniej było je zniszczyć. Król machnięciem ręki, rozbił pierś jednej z nich, lecz ta od razu zarosła czernią, a stwór zbudowany z negatywnej energii uśmiechnął się szeroko.
Rany na ciele watahy zarastały powoli, jego wielki nie miał jak dotrzeć do Boga, jednak energetyczny atak nie zważał na przyzwańców. Lanca energii poszybowała w stronę Boga… gdy nagle wskoczył przed nią jeden z ogromnych pająków. Rozwarł swe żuwaczki, wpuszczając całą energię do paszczy. Nadał się niczym groteskowy balon, by finalnie eksplodować, powstrzymał jednak atak przywódcy wilków. To samo tyczyło się ataków Ririego. Na każdą wstęge energii rzuciło się jedne niemowlę, okupując powstrzymanie ataku własną śmiercią.
Tak przynajmniej mogło się wydawać na pierwszy rzut oka. Bowiem wysadzony pająk, jak i rozerwane dzieci powoli zaczęły składać się w całość. Cała trójka wiedziała jak to działa. Przyzwane poczwary pochodziły z ciała ojca, tyo jego energia utrzymywała je przy życiu. Póki ten istniał, zabijanie ich nie miało celu, były nieśmiertelne. Niszczenie ich ciał dawało jedynie trochę czasu, przed regeneracją.
Z nieba ze świstem nadlatywały kolejne metaory. Bóg skrzywił się zaciskając lekko zęby.
- Te same sztuczki nie zadziałają dwa razy. Głupie, zbutowane dzieci! - ryknął głośno. Ściągnął ramiona w dół i uniósł głowę nieprzerywając krzyku, który zatrząsł cała stolicą. Pierścień ciemności rozszerzył się robiąc miejsce dla potężnego wyładowania ciemności. Energia, w postaci czarnego niczym serce diabła, płomienia otoczyła ojca trójki wojowników i strzeliła wysoko w niebo.


Kule wysłane w powietrze przez Króla zderzyły się z nią, rozpadając się w proszek. Jednak nie tylko one były celem ataku. Energia wznosiła się wysoko ponad chmury, słup czerni widoczny był z odległości wielu kilometrów. Moc uderzyła w krążące po stratosferze pozostałe pociski, niszcząc mały arsenał stworzony przez Króla.
- Tak się tworzy deszcz zniszczenia synu… - Bóg spojrzał na Króla, gdy spomiędzy chmury zaczęły pojawiać się dziesiątki, jeżeli nie setki czarnych promieni. Deszcz ciemnej energii leciał w stronę ich pola walki i pobliskich zabudowań, wyglądając niczym zapowiedź apokalipsy.
Walczący z Bogiem szaleńcy zerknęli na leżące na ziemi ciała ludzi których ich stworzyli. Musieli ich bronić, jeżeli one ulegną zniszczeniu to i oni przestaną istnieć.
- Teraz wszyscy utoniecie w morzu łez. A potem wrócicie do mnie by wiernie służyć swemu prawdziwemu twórcy. - rzekł triumfalnym głosem Bóg szaleństwa.
- Ja się tym zajmę - oznajmił Król, a ciała trójki bohaterów przysunęły się do niego na kamiennych podestach które wyrosły pod nimi. - Wyjdę z powrotem gdy ciała naszych nosicieli będą bezpieczne.
Po tych słowach monarcha wraz z trójką ciał zaczął opadać pod ziemię niczym w windzie, a ziemia nad nim zamykała się z powrotem, tworząc naturalną barierę która choć trochę powinna osłonić go przed deszczem mrocznej energii. Król zatrzymał się dopiero gdy znalazł się na głębokości około stu metrów pod ziemią. Zebrał wtedy wszystkie ciała jak najbliżej swej osoby, a ciasną komorę w której się znajdowali pokrył swym haki, które miało zapewnić im maksymalne bezpieczeństwo.
- Pffft… Jak ktoś mnie będzie szukał będę poza zasięgiem tego gównianego deszczu. - Rzucił kpiąco Riri, z założonymi rękami. Kilka razy przeniósł się, po za obszar opadu. Co ciekawe za każdym razem gdy pojawiał się na krótki moment nadal stał tak samo.
- Ojcze czy naprawdę uważasz że przepych zawsze jest rozwiązaniem? - Wataha nie potrafił zrozumieć sposobu, w jaki działa ostateczna inkarnacja szaleństwa. Wyglądała jak dziecko, które za wszelką cenę pragnie wszelakich form uwagi. Złośliwcy nazwaliby je kurtyzaną atencji, inni tylko próżnym. Wilczy pan skupiał się teraz na unikaniu, a jego prędkość powinna wystarczyć, by deszcz został zrównany z zerem.
Wielu strategów znało bardzo prostą, ale jakże skuteczną zasadę - pokaż wrogą ducha swego planu, niech on skupi ich uwagę. Wtedy zaatakuj tam gdzie się tego nie spodziewają. Riri uciekł po za zasięg deszczu, który zaczął uderzać o plac, Wataha skupił się na unikach, przez co obaj zostali na chwile wyłączeni z walki.
Bóg dostał to czego chciał, jedynie jedno z jego zbuntowanych dzieci, stało mu teraz na drodze do ciał bohaterów- tego co wiązało buntowniczych krewnych z tym światem.
Bóg zwinął się niczym ciecz, uderzając w ziemię, drążąc tunel w stronę kryjówki Króla. Deszcz ciemności dudnił o plac boju ponad nimi, gdy pięść rozbiła skałę w małej grocie stworzonej przez chorobę Gorta.
- Co zrobisz teraz...synku? - Bóg uśmiechnął się, gdy w jego dłoni zaczęła formować się ogromna kula energii, którą chciał wysadzić całe pomieszczenie.
- Nawet królowi zdarza się wykonać zły ruch - oświadczył chłodno monarcha, wydając się kompletnie niewzruszonym niespodziewanym zagraniem przeciwnika. - Nie licz jednak że to się powtórzy.
Wtem za plecami Szaleństwa ze ściany wyłoniła się olbrzymia twarz kamiennego giganta, która rozwarła swe ogromne usta by połknąć go w całości i tym samym zaabsorbować część siły eksplozji. W tym samym momencie w kryjówce otworzyły się cztery tunele, zaś kamienne podesty na których leżały ciała trójki poległych ponownie zaczęły się poruszać i zabrały je trzema z odnóg jak najdalej od zagrożonego miejsca. Ich ojciec mógł wyczuwać swoje dzieci, a nawet wszelkie żyjące istoty, jednakże martwe ciała nie różniły się niczym od otaczającej je ziemi do której ostatecznie by powróciły. Jedynie sam Król mógł wiedzieć dokąd dokładnie je zabiera. Ten jednak zagłębił się w czwarty z tuneli, który zamknął się tuż za nim, prowadząc go podziemną ścieżką która wznosiła się coraz wyżej, a jej wyjście miało znajdować się na powierzchni poza obszarem mrocznej ulewy.
Król był jednak odrobinę za wolny.
Zdążył otworzyć tunele dla ciał poległych i wysłać je w daleką podróż, jednak samemu już ooddalić się nie miał czasu. Wolna dłoń Boga przytrzymała usta kamiennej gęby, by ta nie zamknęła się na nim. Druga natomiast wysłała czarny pocisk w stronę monarchy.
Wybuch był niezwykle silny, ziemia eksplodowała, ciała sunące korytarzami zostały wyrzucone w górę, lądując gdzieś na skraju placu boju. Czarna lanca energii, sięgała ponad chmury, niczym olbrzymi szczyt.
Król został wyrzucony ze swej podziemnej kryjówki, ciężko opadając na ziemię. Jego zbroja była popękana, parowała czarnym ogniem, kiedy ten walczył by móc stanąć na nogach.
Szaleństwo chyba zrezygnowało z próby zniszczenia ciał, pokazanie dzieci ich słabości, było dla Boga o wiele większą frajdą.
Widząc, że Król nie stanowi już wielkiego problemu, Bóg ruszył w stronę watahy. Znikał i pojawiał się, coraz bliżej samotnego wilka, chciał chyba urządzić sobie z nim mały konkurs szybkości.
Riri zaś starał się dotrzymać tępa ojcu, jedynie samą teleportacją. Gdy tylko będzie miał okazję, ręka zamieni się w ostrze szczęścia, by rąbnąć ojca po brzuchu. Nawet jeśli nie dorównuje mu szybkością, w końcu ojczulek musi się zarzymać by zadać cios.
- TATKU! NIE FAWORYZUJE SIĘ DZIECI! - Próbował odwrócić uwagę stwór szaleństwa Richtera.
- Śmierć nie jest mi straszna. Wszyscy narodziliśmy się z nicości i kiedyś do niej powrócimy - westchnął ciężko, z niemałym trudem podnosząc się z ziemi. - Jednakże tak pobłażliwe traktowanie swych wrogów zasługuje tylko na pogardę i ostatecznie okaże się twą zgubą, ojcze.
Król uniósł swą opancerzoną dłoń, a z ziemi wyrósły tym razem dwa tuziny diamentowych lanc, a wszystkie tak jak poprzednio pulsowały przepełnione mocą jego ambicji, mimo iż nie tak potężną jak poprzednio. Celem monarchy tym razem było wsparcie dwójki swych braci. Pierwsze cztery z nich wystrzeliły naprzód w momencie gdy Riri miał zamiar wyprowadzić swój atak, aczkolwiek tylko jedna była wycelowana w samo bóstwo. Pozostałe miały minąć jego ciało w niewielkiej odległości, tak by przeciąć wszystkie możliwe kierunki w których mógłby próbować uniknąć ataku jego, bądź szaleństwa Richtera.
Wataha zamierzał wykorzystać swą szybkość do czegoś innego. Chciał dostać się do podziemnej areny, nie zamierzał jednak od razu dołączyć się do bitwy. Czekał na moment nieuwagi, na pojedynczą sekundę w której świadomość Ojca zbytnio skupi się na jednym elemencie, czy to atakach Króla, czy też kolejnych cięciach Ririego. Mogli wygrać tą walkę, jednak z pewnością nie samotnie. Powinni poruszać się niczym jedno ciało, działać unisono. Wtedy ich pojedynek byłby niczym więcej, jak tylko spacer w parku.
Czarnowłosy szukał rozwiązania, zgłębiając się coraz głębiej w samego siebie. Stał na szczycie klifu, o pod nim rozpościerała się armia wilków. Morza czerni zalewały wyimaginowany kontynent bez cienia umiaru. Próby odnalezienia jakiejkolwiek pozytywnej energii były bezużyteczne. Dokładnie tak, jak chęć odnalezienia samotności.
Właśnie to różniło go od jego słabego, ludzkiego gospodarza. Nie szukał samotności. Nie potrzebował jej. Przebywanie wewnątrz stada było znacznie przyjemniejsze niż oddawanie się swym własnym uczuciom. Niemalże tak, jakby wszyscy jego członkowie byli tylko jednym ciałem.
 
Tropby jest offline  
Stary 01-08-2014, 14:57   #363
 
Deadpool's Avatar
 
Reputacja: 1 Deadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetny
The Pride, The Balance and the Despair
Part 4

Wataha postanowił skupić się na unikaniu uderzeń czekaniu na właściwy moment. Pole bitwy zaroiło się nagle od rozmywających się od prędkości sylwetek Wilka, Ririego oraz ich ojca. Co jakiś czas jedna z tych figur wyprowadzała atak, by sprawić, że dane miraże rozwiewały się.
Król powoli dźwigał się z ziemi, jednak stworzenie lanc oraz nadanie im odpowiednich właściwości wymagało trochę czasu.
Ramię Ririego które zostało przemienione w ostrze, w końcu dotarło do celu. Miecz uderzył w brzuch ojca, przebijając się przez czarny pancerz i rozdzierając ciało które ten wcześniej przejął. Czarna maź trysnęła z rany i ust Szaleństwa. Mimo to, ojciec metalowego wojownika szczerzył zęby w uśmiechu. Jego ręce objęły ramie Ririego tak, że ten nie mógł wyciągnąć miecza, a tym bardziej zniknąć w portalu nie zabierając przy tym Boga ze sobą.
- Dzieci nie powinny podnosić ręki na swego ojca. – wymruczał przez zaciśnięte zęby Bóg, gdy metalowy wojownik został otoczony, przez powołane wcześniej do życia szkarady. Wszystkie skoczyły na pochwyconego Ririego, by wybuchnąć w tym samym momencie, ciemną energią.
Mrok zalał ciało wytworu umysłu Richtera, sprawiając, że stalowa skóra tego popękała w wielu miejscach. Oczy szaleńca na chwile uciekły do góry, a z rozchylonych ust wypłynęły strugi dymu, gdy osuwał się na ziemię.
Na taka sytuację czekał jednak watahę, moment nie uwagi – wolna przestrzeń do ataku. Wilka skoczył obnażając swój jedyny ostry ząb- czarną jak noc katanę. Jej ostrze wbiły się w plecy Ojca, wychodząc przez pierś. Miecz ociekał czarną substancją, która miarowo kapała na zniszczona arenę.
- Blisko…. lecz wciąż daleko do wybranej synu. - wykrztusił z siebie Bóg, wypluwając przy tym strugi czarnej krwi. Jego dłoń zacisnęła się na ostrzu, przez które przepłynęła mroczna energia. Wataha poczuł jak ta moc przepływa przez jego ciało, unieruchamiając je w miejscu.
Nie pomogły nacierające lance króla, ani próby wyrwania się- czarnowłosy został odsłonięty na atak. Seria czarnych kul, zaczęła spadać z pierścienia mroku, wprost na niego. Niczym nagły grad, upadały na jego ciało, rozrywając je w Weilu miejscach, by finalnie powalić zakrwawionego czarną posoką młodzieńca na ziemię.
Król z rykiem wysłał wszystkie swe lance na Ojca, dwu z nim, udało się ugodzić w jego lewe ramię, całkowicie dorywając je od ciała. Prawa dłoń Boga zdążyła jedna uformować, kule mrocznej energii, która wystrzeliła w monarchę. Był to Atka równie silny, co ten w podziemnej kryjówce, poderwał on ciałem Króla, krusząc jego żelazną koronę.

Bóg Szaleństwa dyszał ciężko, krew ciekła z jego ust i licznych ran, oczy zaś w obłędzie błądziły po okolicy. Na jego ustach widniał jednak triumfalny uśmiech… wygrał potyczkę ze swymi najpotężniejszymi dziećmi!
Miejsce po urwanej ręce, zaczęło bulgotać, powstały na nim liczne bąble i wybrzuszenia, które szybko przerodziły się w macki. Czarne, grube pnącza, rozeszły się po okolicy, owijając się dookoła Ririego, Króla i Watahy. Oplotły ich szyje, weszły w rany, oraz zaczęły ciągnąć w stronę Boga.
- Teraz znowu staniemy się jednością dzieci… bytem idealnym… – oznajmił, z trudem oddychając.
Na ciele szaleńców powychodziły żyły, gdy ich ciała starały się walczyć z pasożytem. Ból przywrócił im świadomość, palce powbijały się w ziemię, by chociaż tak spróbować spowolnić proces asymilacji. O dziwo jednak twarz Ririego, wykrzywiła się w paskudnym uśmiechu, szczególnie w momencie gdy jego noga, zaczęła powoli wnikać w ciało Boga.
- Oj tak tatku, staniemy się jednością. W sumie już nawet teraz trochę nią jesteśmy! –zaśmiał się, starając się nie wrzeszczeć przez dziwaczny ból, wywołany powolnym łączeniem się ciała. – Więc jestem Bogiem, nie? A wiesz co umieją Bogowie prawda? Więc zamiast cieszyć mordę patrz i sraj w gacie. A WY PRZESTANĆIE SIĘ OPIERDALAC I W KOŃCU WSTAWAJCIE! – na zakończenie ryknął tak głośno, że usłyszała go chyba cała stolica.

Ciemna energia rozeszła się od Ririego, wprost do trzech martwych ciał leżących na placu boju. Każdy Bóg miał inną domenę, każdy miał inne moce, lecz wszyscy mieli jedno wspólne prawo – tylko oni mogli wskrzesić ludzi.
Rany na ciele Fausta, Gorta i Calamitiego, zarosły natychmiastowo. Ich serca ponownie zabiły, organy zaczęły pracować. Nawet dziura na środku Despair, zarosła lekko jaśniejszą materią- wydawała się być ona… weselsza.
Dzielni bohaterowie tej przygody niezbyt wiedzieli co się działo gdy zapadli w ten dziwny letarg. Teraz jednak dostrzegli, trzy postaci których nie umieli nie rozpoznać. Ich szaleństwa, leżały na ziemi, powoli wciągane do cielska przejętego przez Boga doradcy króla. Wszystkie poranione niemal do śmierci, dzielnie spowalniały ten proces. Samo bóstwo obłędu tez nie wyglądało najlepiej, zdawało się, że ledwo stoi na nogach.
Ale czy mieli szanse je pokonać, nawet jeżeli było tka mocno poturbowane?
To musiała być ich ostateczna decyzja. Spróbować walki i uwolnienia swych szaleństw… czy może uciec i pozwolić na fuzję?
Dla Gorta Kingstone'a nie był to jednak żaden wybór. Jego pięści natychmiast zacisnęły się potężnie, a mięśnie napięły do granic wytrzymałości gdy tylko zrozumiał co się z nimi stało.
- Kto prosił cię o pomoc, ty królewski dupku!? - ryknął wściekle. - Teraz naprawdę mnie wnerwiłeś! Myślisz że sam nie dam rady obić mordy jednemu durnemu bożkowi!?
Jak można się było spodziewać pirat bez wahania zaszarżował na wroga. Zaś gdy pędził na niego z dzikim okrzykiem na ustach za jego plecami ponownie zaczęła wyrastać z ziemi górująca nad polem bitwy postać kamiennego giganta.
- Bari Bari no Black Rock... - zaczął niskim głosem Gort, gdy oba jego ramiona zamieniły się w rosnące z sekundy na sekundę olbrzymie kamienne wiertło, które wpierw pokryło się warstwą diamentu, a następnie jego czarnym haki. - DIAMOND GIGA DRILL!!!
Ogłuszający dźwięk obracającego się wiertła zagłuszył niemalże ostatni okrzyk pirata w momencie gdy ten miał się zderzyć z inkarnacją choroby. Kamienny olbrzym zaś w tym czasie nadepnął jedną nogą na mroczne macki ciągnące ciało Króla, zaś obiema rękami chwycił za te oplatające Ririego oraz Watahę, próbując je rozerwać, ale co ważniejsze niedopuścić do wciągnięcia przez ich ojca.
Przez krótki moment rycerz rozpaczy był zdezorientowany, lecz gdy ujrzał bóstwo szaleństwa od razu postawił się na nogi. Zerknął na Despair w jego prawicy… było całe.
- Dzięki wszystkiemu co… święte… - odetchnął z ulgą. Zaraz potem fioletowy punkcik skierował się w stronę pochłanianej trójki. W sumie było by fair pomóc Ririemu. Niegdyś to on uratował go przed Mirro. Jak stał… tak pojawił się około dwudziestu metrów z prawej strony całego zajścia. Już wtedy wyglądał jak rzucony w pionie dysk, który delikatnie wadził o glebę brodząc w niej długa linię. Celem ataku nie było nic innego jak pochłaniające szaleństwa herosów macki.
Wskrzeszenie z całą pewnością nie było czymś normalnym, czy też, ze względu na obowiązek wcześniejszej śmierci, przyjemnym. Ciało człowieka zaczyna powoli uspokajać się, przestawać przeprowadzać wszystkie niezbędne do życia procesy. Niemalże to samo dzieje się z duszą. Ta powoli odchodzi, oddaje całą swą wiarę i energię. Ciężko więc błyskawicznie przywrócić pełną gotowość i stanąć do walki z nowym bogiem.
Faust jednak nie miał zbyt wiele czasu na zastanawianie się. Z trudem przypominał sobie niesamowitą, trudną do pojęcia, siłę którą dysponował przeciwnik. Jego pojedynczy atak pozbawiał żywota każdego śmiertelnika, zaś, bazując na stanie Szaleństwa, z całą pewnością był gotowy zabić ich błyskawicznie. Raz już pokazał im różnicę w ich sile – nie ma powodu, by robił to po raz kolejny. Mógł zwyczajnie zabić ich. W sekundę.
- Słyszałeś kiedyś o bogu destrukcji? – pytanie wypłynęło z ust Fausta, gdy ten pojawił się między potencjalnie omnipotentnym bytem oraz swoistym ruchem oporu. Zbieranina trzech przypadkowych osobników i ich pochodne zdawały się mieć tylko jedno pragnienie. Udowodnić niemożność bycia wszechpotężnym.



- Czerpał potęgę z bardzo podobnych, jeśli nie tych samych elementów co ty. – kolejne słowa wypłynęły z ust strażnika równowagi, a jego błękitne oczy przybrały bliższy włosom kolor. Po raz kolejny aktywował skradzioną barbarzyńcy umiejętność. Wszystkie elementy otoczenia zaczynały poruszać się w bardziej przewidywalny, jakby określony swoistym wzorem sposób.
Faust wiedział, że bezpośredni atak negatywną energią w ostateczną iterację szaleństwa okaże się bezużyteczny. Nie sądził jednak, że można ten proces odwrócić. Przynajmniej przed swoją kolejną śmiercią. Teraz jego umysł działał w nieco inny, bardziej bliższy obowiązującym Fausta zasadom sposób. Zdał sobie sprawę, że jego żywot jest niczym więcej, niż tylko pionkiem w rękach losu. Tak długo, jak zakończenie go miałoby przywrócić właściwy porządek światu – był do tego gotowy.
Pierwsza śmierć była z całą pewnością najstraszniejsza. Wtedy zginął przez swoją pychę i pewność siebie. Nie traktował Nino jako prawdziwego przeciwnika, ignorował jego zdolności nieograniczonego kopiowania siebie. Śmiał się z jego wyboru podwładnych. Zapłacił za to swoją cenę, gdy Wataha przejął kontrolę nad jego ciałem. Gdy patrzył na to teraz, szaleństwo pomogło mu przeżyć w jednym, wspomnianym wcześniej przez nie celu. Coup d'état.
Druga była znacznie bardziej zaskakująca, może nawet nieuzasadniona. Grymas losu, który stwierdził, że pora na wkroczenie prawdziwszych, silniejszych bohaterów. Półbogowie pojawili się błyskawicznie, działając jak jeden, zgrany organizm. Właśnie dzięki temu Faustowi po raz kolejny przypomniano, że nie jest on centrum świata. Był tylko jego małym, słabym elementem.
Musiał wykorzystywać największy dar ludzkości. Jedyny wyróżniający ich w multiwersum element.
Umysł.
Tylko on był w stanie nadrobić wszystkie braki naturalnie niemagicznej, ograniczonej przez ciało rasy. Strażnik równowagi czerpał swe zdolności od przychylnych mu bóstw. Czarnoskóry pirat zyskał siłę po zjedzeniu demonicznego owocu, stał się czymś więcej niż tylko człowiekiem. Richter był spętanym w rozpaczy osobnikiem, którego dusza krwawiła pod wpływem boskiej klątwy.
Każdy z nich miał jednak coś, co wyróżniało go nawet na tle niematerialnych istot. Spryt, który mógł zaskoczyć nawet patrona wszystkich intryg. Tylko on mógł sprawić, że zakończą ten pojedynek w dobry sposób.
Perłowa katana zniknęła, a blondyn pozostał bezbronny. Nie zamierzał atakować przeciwnika. Chciał odnieść się do jedynej prawdziwej formy dyskusji. Nie, nie walki. Tutaj nie chodziło już o coś tak prymitywnego jak pozbawienie kogoś żywota. Herosi musieli zachwiać samą egzystencją boga, sprawić by on sam przestał w siebie wierzyć. Jedynym, czego pragnął, było zanegowanie agresji.


- Pokażę ci nicość. Prawdziwą negację wszystkiego, co znasz. – stwierdził, zaś tuż przed nim pojawił się krąg czarnych kul. Zdolność ofiarowana mu przez Mephisto, a właściwie jej wariacja miała zapewnić bezpieczeństwo pozostałym herosom. Faust przestał pełnić rolę wroga. Teraz bym tylko obserwatorem, który zamierzał przerwać każdy atak Szaleństwa.
W umyśle chłopaka po raz kolejny pojawiła się przeszłość. Korzystał ze swoich możliwości tak rzadko, uznając je za niewystarczająco efektowne, czy też zbyt ryzykowne. Niemalże zawsze były one tylko wsparcie dla większego, utylizującego boskie dary, planu. Tym razem jednak prawie wszystko miało zależeć od niego. Pojedynczego strażnika równowagi okrytego czerwoną koszulą. Hawajskie kwiaty z całą pewnością miał skupić uwagę na czymś innym niż on sam. Był pewien swojego wyglądu, jednak nie mógł pozostawić naturze wszystkiego. KAŻDY miał jakieś braki.
W przypadku Fausta jednym z nich był... efektywny brak pewności siebie. Owszem, przeważnie wierzył w możliwość wygranej, traktował innych jak śmieci. Jednak wszystko było tylko i wyłącznie elementem gry. Próbą zapewnienia siebie integralności boskich zdolności, oraz jego ciała.
Tym razem musiał jednak stawić wszystko na jedną kartę. Wykorzystać coś, co udało mu się już kilka razy. Za pierwszym razem zdołał zablokować tylko prostą, słabą sztuczkę wampira o wątpliwej orientacji seksualnej. Krew, której nadano specjalnych właściwości smagała jego ciało, raz za razem przyjmując postać strzał. Drugim, oraz niestety ostatnim, momentem w którym uwierzył w samego siebie była walka z panem czarnej wieży. Katem, którego szaleństwo zalewało cały kontynent, a kolejne rajdy zapewniały stały dopływ mieszkańców Hadesu. To wtedy strażnik zrozumiał ideę krążących wokół niego dusz. Zanegował przełamujące barierę świata żywych i umarłych chęć zemsty, pozbawiając Kata krążących wokół niego dusz. Co ważniejsze, spełnił ich marzenie, a znajdująca się w wiecznym więzieniu świadomość mordercy tylko potwierdzała jego umiejętności.
Pociski boga, jak i jego macki były czystą manifestacją szaleństwa. Ucieleśnieniem strachu, niepewności, złości oraz bólu. Czymś niemalże ostatecznym. Były dokładnie tym, czym „Nicość // Zero” być powinno. Może właśnie dlatego strażnik równowagi postanowił zastosować inżynierię wsteczną. Przygotował ofiarowany przez Mephisto atak, rozdzielając go na kilka mniejszych części. Wszystkie znajdowały się teraz przed nim.
On zaś zamierzał przewidzieć każde miejsce, w którym pojawi się Szaleństwo, oraz zanegować jego kreacje – czy to przez zwyczajne zrozumienie i wykorzystanie jego unikalnej zdolności, czy też przez wchłonięcie ich jako paliwo napędzające Zero. Nie zamierzał jednak wystrzelić żadnej z kul, jeśli nie musiał. W przeciwnym wypadku – zniszczy część stolicy.
Ryk wierteł rozdzierał powietrze, niczym lew rozszarpujący swój posiłek. Rozpędzony Gort szarżował wprost na szaleństwo, a w jego oczach płonęła tylko czysta żądza wygranej. Jego olbrzym pochwycił za macki… przez co jego ręce poczerniały i rozpadły się w proch. Mrok niczym choroba, objął całe ciało tytana, sprawiając, że ten rozsypał się na kawałki. To przez macki przepływała większość mocy Boga, ich dotyk był zgubny dla czegoś tak kruchego jak twór ze skał.
Wiertła uderzyły w pierś, odsłoniętego na wszelakie ataki Boga. Ryk pirata mieszał się z odgłosem obracających się diamentowych śrub. Iskry spadały kaskada na ziemię, gdy potężny atak powoli wytracał pęd na ciemnej niczym noc zbroi Boga. Czarna skóra popękała delikatnie, jednak to wciąż było za mało, by odsłonić przejęte przez Szaleństwo ciało doradcy. Wiertła zatrzymały się, by w końcu rozpaść się od plugawego dotyku bóstwa.
Tak niewiele brakowało, Gort widział rysy na pancerzu… jeden solidny cios dzielił go od zawartości tej szkatułki. Mężczyzna zacisnął zęby ze wściekłości, on nie był typem osoby która mogła sobie w tym momencie odpuścić. Odgiął swój potężny kark, by z cała pierwotna potęga która drzemała w jego mięśniach łupnąć czołem o popękaną klatkę piersiowa wroga.
Dźwięk pękającego szkła, dotarł do uszu każdego, gdy czarne elementy posypały się na ziemię, odsłaniając całkowicie ludzką pierś wroga.

W tym czasie Richter, niczym piła tarczowa poruszał się nad ziemią. Jego miecz ocierał się o mackę najbliższą jemu – ta która trzymała watahę. Despair z trudem znosił dotyk boskie mocy, Calamity słyszał wręcz płacz swej broni. Jednak wtedy, jaśniejsza cześć miecza, błysnęła delikatnie, a płacz przerodził się w radosny śmiech. Ten jeden jedyny raz, Despair na chwilę stanęło w czarnym ogniu, by mocą użyczoną mu przez Happines rozciąć więzy czarnowłosego.
Wataha odskoczył od razu w tył, spojrzał na walczących, po czym obnażył wilcze kły w lekkim uśmiechu. Jego ciało porosła czarna sierść, dłonie i stopy zmieniły się w łapy, a po chwili zamiast niego na placu boju stał olbrzymi czarny wilk. Machnął on lekceważąco ogonem, by zniknąć i pojawić się na skraju krateru. Zwierze obróciło głowę, by czerwonymi ślepiami zerknąć po raz ostatni na walczących, a następnie zniknęło, uciekając w sobie tylko znanym kierunku.

Bóg Szaleństwa ryknął z wściekłości, a dwie cienkie macki oplątały ramiona Gorta.
- Nie daruje wam śmiertelni! Jestem Bogiem, słyszycie BOGIEM! Nie dam sobą pomiatać, jesteście nic nieznaczącymi ziarenkami piasku, w klepsydrze wieczności! Nie możecie mi się równać! –ryknął na całe gardło, a koło tuzina czarnych kul, pojawiło się przed twarzą Gorta. Pociski natarły na pirata, wraz ze wszystkimi tworami szaleństwa. Ciemność skierowała się na niego, niczym olbrzymia fala wzburzonego morza. Otaczała go ze wszystkich stron, zwiastując koniec Wielkiego Czarnoskórego.
Wtedy tez Faust, tak szybko, iż zdawało się że blondyn dwoi się i troi, pojawił się dookoła swego kompana. Kule którymi władał, a nawet jego własne ciało stało się bariera dla murzyna. Ciemność i negatywna energia, rozbijało się o ta barierę, której nie mogło przekroczyć- ścianę stworzoną ze zrozumienia. Cały atak Boga został zanegowany, przez Strażnika równowagi, który wykończony tym karkołomnym wyczynem opadł przed wielkim piratem dysząc ciężko.
Zwierzęcy ryk wściekłości przeszył powietrze, gdy Bóg uniósł rękę przemieniona w miecz. Niczym topór kata, ostrze ruszyło ku szyi Fausta, który nie mógł uniknąć ataku, jeżeli nie chciał by Gort został ścięty miast niego.
Jednak bystre oko piewcy równych szal, dostrzegło ruch purpury za plecami Boga. Dobrze wiedział co to oznacza, dla tego zrobił jedyne co przyszło mu w tym momencie na myśl by uratować skórę swoją i towarzysza. Zacisnął swoja krucha pięść, by szybkim sierpowym uderzyć w policzek Boga, prezentując tym samym najszybszy prawy sierpowy w historii.

Niespodziewany atak wykrzywił głowę Bóstwa w tył, tak że jego białe ślepia zdołały jeszcze dostrzec ostrze swego ostatecznego oprawcy. Calamity, który wylądował tuż za plecami Boga, na ugiętych nogach, szerokim zamachem, kierował olbrzymie ostrze na odsłonięty przez szarżę Gorta obszar.
- Nie możecie!! –zdążył jeszcze wykrzyknąć Bóg, nim miecz uderzył w przejęte przez niego ciało. Trysnęła krew, czerwona posoka zmieszała się z czarną, gdy olbrzymie ostrze miecza rozpaczy, przepołowiło przeciwnika na pół.

Kolumna negatywnej energii strzeliła w górę, wyrastając ponad stolice niczym pień olbrzymiego drzewa. Szum unoszącej się mocy, wymieszany był z rykiem tysięcy lęków, które nosiło w sobie Szaleństwo. W tym momencie Gort i Richter poczuli jak z cichym westchnięciem ich szaleństwo wraca do nich.
Kolumna zniknęła niemal tak szybko jak się pojawiła, a jedynym dźwiękiem był odgłos opadającego truchła królewskiego doradcy, którego dwie części cicho plasnęły o rumowisko. Pozbawione czarnej osłony, było to ponownie ciało zwykłego człowieka.
Choroba w końcu została pokonana… a przynajmniej większa jej część. Wataha, Riri i Król dalej żyli, chociaż tylko jeden z nich uzyskał swoja upragniona wolność.
- IWABABABABA!!! - roześmiał się dumnie pirat, stawiając stopę na piersi pokonanego boga. - A widzita? Od początku żem mówił że te bożki to tylko mleć ozorami umieją i nic więcej! W końcu się przekonali na co stać Wielkiego Czarnoskórego!
Wielki murzyn śmiał się rubasznie, prężąc swe ogromne muskuły nad ciałem pokonanego. Po jakimś czasie zaś zaczął przeskakiwać z nogi na nogę, wymierzając powietrzu proste i sierpowe, jak gdyby dopiero się rozgrzewał.
- Blondas, ty znasz się na tych sprawunkach, więc powiedz mi czy jakiś ludź pokonał kiedyś boga, czy jestem już łoficjalnie najsilniejszym człowiekiem na świecie?
- Nie czasem Richter? - zapytał najbardziej zmęczony ze wszystkich śmiałków. Uśmiech na jego twarzy zdawał się być bliżej autentyczności niż kiedykolwiek. Zdawało się, że odczuwał zarówno ulgę jak i najzwyczajniejsze szczęście. Nawet jeśli jego czoło było pokryte potem, a on sam znajdował się na granicy wycieńczenia, był spełniony.
- To był wspólny atak - wyjaśnił swój tok rozumowania Gort, nie przerywając swego boksowania. - Jak nie zostanie już nikt inny, to będzie trza sprawdzić który z nas jest najsilniejszy. Ale ty też dobrze się spisałeś, Blondas. Wiedziałem że tak naprawdę twardy z ciebie gość. Nawet mi ciężko było przyjąć na klatę atak tego skurwiela. No i szybkiś jak cholera.
Richter rzucił w powietrze Despair, by grzecznie wylądowało w ametystowym pokrowcu. Zanim jednak wpadło kopną w cholerę jedna połówkę doradcy.
- Zabiliśmy… to zabiliśmy… po co drążyć? - Kopnął drugą połówkę w przeciwną stronę.
Ściągnął hełm i złapał go pod pachę. Na jego facjacie widniał szeroki i bardzo nieprzyjemny uśmieszek. - Ale fakt, ułatwiliście mi… zadanie ciosu. - Przekrzywił głowę, uśmiech nie zmalał.
- Widzisz Blondas? Gdyby Puszka się nie wtrącił, to sam bym go dobił, więc wszyscy go ubiliśmy - podsumował pirat, po czym zeskoczył w końcu z ciała pokonanego i wziął się pod boki, spoglądając w niebo. - A tak w ogóle to gdzie u licha podziała się Blackberry? - zastanowił się na głos.
Zachowanie czarnoskórego pirata pokazywało, jak wielka dojrzałość przychodzi z optymalnym poziomem melatoniny. On zaś kłócił się o coś, co z całą pewnością nie ma znaczenia, tylko by zyskać swoją “rację”. - Historia i krążące wśród ludzi legendy zadecydują. - odparł w końcu.
- Ktoś ją porwał czy coś takiego - strażnik równowagi odparł pozbawionym współczucia głosem. Co gorsza, wiedział kto był sprawcą tego czynu, oraz… teoretycznie był jego współpracownikiem.
- Porwał? - wyraz tryumfu na twarzy Gorta natychmiast znikł, zastąpiony przez zdziwienie. - Kto do czorta odważyłby się porwać okręt kapitana Czarnoskórego?
W tym momencie do pobojowiska zaczęły zbliżać się trzy postacie z których jedna półprzytomna powłóczyła za pozostałą dwójką, trzymając się jedną ręką za głowę jak gdyby miała migrenę, albo potwornego kaca. Wspięli się oni po kupie gruzów, a murzyn rozpoznając swych załogantów od razu wystąpił im naprzeciw.
- Dobrze żeście zdążyli dać dyla zanim zawaliłem ten zameczek - stwierdził z szerokim, acz lekko przepraszającym uśmiechem. - Tak jakoś żem o was zapomniał gdy obijałem mordę temu szalonemu dupkowi.
- Więc to koniec? - zapytał Desmond, który po chwili odetchnął z wyraźną ulgą. Ktoś kto znał go dłużej od razu zdałby sobie sprawę że nie było to jego typowe zachowanie. Zwykle potrafił utrzymywać pokerową minę w każdej możliwej sytuacji. - Wybacz że nie byliśmy w stanie lepiej cię wesprzeć, ale tym razem bitwa dalece przerastała nasze możliwości.
- Mów za siebie, słabeuszu! - warknęła groźnie Wielka El, uderzając strzelca otwartą dłonią w plecy tak że ten na moment stracił równowagę. - A tak w ogóle, to musimy ruszać dupy w troki jak nie chcemy żeby temu spedalonemu przemądrzałemu dupkowi uszło na sucho porwanie naszego okrętu. Dandys i zapuszkowany lezą z nami? - zapytała, spoglądając wymownie na Richtera oraz Fausta.
- Dziękuję wam - strażnik równowagi ukłonił się nisko, zamiatając podłogę wyimaginowanym kapeluszem. - Tylko wasza współpraca pozwoliła nam faktycznie pokonać szaleństwo, a bez któregokolwiek z was moja misja zakończyłaby się fiaskiem - stwierdził, powoli podnosząc się do zwyczajnej, wyprostowanej pozycji. Błękitne oczy mężczyzny powoli przechodziły między sir Richterem, oraz Gortem czarnoskórym. Wzrok chłopaka był pełen szacunku, oraz wdzięczności. Po raz pierwszy od dawna nie miał żadnych wątpliwych motywów.
- Nino oraz Blackberry to już wasza sprawa. Przekażcie mu tylko przed śmiercią, że jak chce zakończyć naszą umowę, to niech mnie znajdzie. - dodał smutnym, zdającym sobie sprawę z niezręczności tej sytuacji głosem.
- Chwilunia! Nie tak szybko, Blondas - zawołał Gort, kładąc dłoń na ramieniu strażnika równowagi. Była to jednak nie tyle oznaka braku zaufania, co zwykła ostrożność. Jako pirat nie raz widział już tego typu zachowanie gdy ktoś wyraźnie próbował się zmyć z pola widzenia nim zrobi się gorąco. - To nie był przypadkiem twój koleżka? Jak taki słabiak jak on dał radę porwać nasz okręt?
- Skoro się znacie, to może powiedziałbyś nam chociaż coś o jego słabych punktach - zaproponował uprzejmie Demond. - Mam nadzieję że wasza umowa nie dotyczyła porwania naszego okrętu?
Calamity klasnął w dłonie aż wykrzesał deszcz iskier, po czym wbił oba miecze obok siebie i zasiadł miedzy nimi krzyżując nogi.
- To powinno być… dobre. - Splótł palce i oparł na nich podbródek.
- Jego umysł jest nieskończony. - Faust odpowiedział krótko, licząc że jego towarzysze zdołają zrozumieć tą aluzję. Wiedza niemalże zawsze była potęgą, a każda dodatkowa informacja mogła przeważyć rolę ewentualnej walki.
- Może zrobił armię siebie, może coś innego, nie wiem. - dodał, rozmyślając nad możliwościami przejęcia Blackberry. Nie znał siły pozostawionych tam towarzyszy Gorta, jednak wiedział, że większość ludzi nie da sobie rady z nieskończonością Nino.
- Naprawdę myślisz, że gdybym chciał wziąć wasz statek uciekałbym się do takiego podstępu? Prosiłbym innych o pomoc? - dodał, podkreślając swoją postawę.
- Wygląda na to że on chciał naszego okrętu, a ty mogłeś na przykład ułatwić mu jego zdobycie w zamian za coś innego - zauważył bystrze Desmond. - Jeśli rzeczywiście jesteś po naszej stronie, to powiedz mi jeszcze...
Czarnoskóry przerwał strzelcowi, wyciągniętą przed jego twarz otwartą dłonią.
- Czyli to tchórz który trzęsie portkami przed bitką twarzą w twarz. To wszystko co chcem wiedzieć - podsumował, a uścisk jego dłoni rozluźnił się i zamienił w delikatne poklepanie po ramieniu. Być może pirat pokładał więcej ufności w swych towarzyszach niż powinien. - Dzięki, Blondas.
- Phi! Zawsze byłeś zbyt miętki - skwitowała Wielka El, spluwając na ziemię.
- K-k-kapitanie... - spomiędzy dwójki wyłonił się rozdygotany Przydupas, który próbując opanować zdenerwowanie miętosił w dłoniach swoją czapeczkę. - P-panie Puszka i panie Blondas, m-mam wam coś do p-przekazania - rzekł głosem pełnym nie tylko strachu, ale i poczucia winy. Jego wzrok był przy tym cały czas wbity w ziemię. - Nasi kamraci... ci których nie porwał tamten jajogłowy... oni wszyscy... wszyscy...
- Oh, wydusiłabyś to w końcu z siebie, łajzo! - warknęła zniecierpliwiona rudowłosa piratka, po czym odrzuciła na bok mięśniaka solidnym kopniakiem. - Ta niebieska elfia kurwa i jej przydupasy zdradzili nas i wyrżnęli całą naszą załogę!
- Niebieska... elfka? - spytał Gort, jak gdyby kompletnie nie rozumiał o czym mowa. Zamrugał nawet kilkukrotnie i przekrzywił lekko głowę. - Jaka...
- TA niebieska elfka, debilu! - ryknęła mu prosto w twarz kobieta i pukając palcem w jego pierś zaczęła wyliczać: - Ta z którą podróżowałeś od kiedy król wysłał cię na tą chędożoną misję!! Ta która ucięła łeb temu rudemu mnichowi!! Ta która upokorzyła nas wszystkich i wyrżnęła w pień!! A to wszystko twoja wina, ty pieprzony idioto, głupcze, debilu, ćwierćmózgu, półgłówku, imbecylu, tłumoku, kretynie i durniu w ciele upośledzonego czarnucha!!!
Piratka dyszała ciężko, szczerząc zęby w niepohamowanej złości, jednakże w tym momencie twarz jej kapitana była po raz pierwszy od kiedy ktokolwiek go pamiętał kompletnie pusta i bez wyrazu. Zupełnie jak gdyby słowa kobiety w jakiś sposób zdołały zamienić ją w kamień.
- Wystarczy El... - rzekł spokojnie Desmond, sięgając dłonią w jej kierunku, jednakże nim ta zdążyła dotknął ramienia piratki przy gardle strzelca znajdował się już czubek wyciągniętego kordelasa.
- To również twoja wina! Wina was obydwu! To wszystko...! - głos nagle uwiązł jej w gardle, jednakże łatwo było się domyślić co miała zamiar powiedzieć.

“Nasza wina.”

Minutę ciszy, którą można było uznać za hołd dla wszystkich którzy polegli tej nocy, przerwały wyłaniające się zza horyzontu pierwsze promienie słońca oraz pusty i bez wyrazu głos kapitana.
- Gdzie… ją znajdę? - zapytał zupełnie jak gdyby kierował te słowa w przestrzeń, a nie do otaczających go osób.
- B-b-błękitka p-powiedziała że b-będzie czekała na kapitana i was wszystkich - zaczął łamiącym się głosem Przydupas. - Z-za rok p-przy górze tysiąca pytań.
Gort bez słowa zrobił kilka kroków przed siebie, po czym pochylił się i dotknął ziemi z której po krótkim wstrząsie zaczęło wyrastać gigantyczne kamienne działo, które po niespełna chwili mierzyło już prawie dwadzieścia metrów.
- Des - jedno krótkie słowo wydostało się z ust Czarnoskórego, brzmiąc tym razem niczym rozkaz.
- Tak jest - strzelec kiwnął głową w zrozumieniu, po czym przeniósł wzrok na zbrojnego. - Sir Richterze, idziesz z nami? Najpierw udamy się odbić Blackberry i resztę naszych kamratów z rąk Nino, a potem… potem spróbujemy odnaleźć Shibę.
- Pod jednym warunkiem… pomożecie mi znaleźć resztę… boskich łez. - Z tymi słowami podniósł się, i zbliżył się do swojego pojazdu. - One należą do mnie… - Dodał jakby to była najprawdziwsza prawda, zasiadając na motocyklu.
 
__________________
"My common sense is tingling..."
Deadpool jest offline  
Stary 05-08-2014, 02:25   #364
 
Zajcu's Avatar
 
Reputacja: 1 Zajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znany
Wolność a równowaga.

Woda spokojnie spływała bo ciele niebieskoskórej, odpoczywającej pod ścianą niewielkiego wodospadu. Zaczynała przyzwyczajać się do swoich długich, delikatnych włosów. Pomyśleć że przez całą podróż nie przyszło jej do głowy ich ściąć? Może jednak stereotypy skądś się biorą. Grunt, że grzywka nie spadła nigdy na oczy podczas walki o śmierć i życie. Zaśmiała się lekko.
Jego wzrok przeszedł po ścianach lasu idących wzdłóż rzeki. Jej ubrania wyglądały na nienaruszone, ale czuła, że ktoś tu jest.
- Chcesz w pysk Kaze!? - Krzyknęła, opierając głowę na pięści. Nie, to nie był Kaze. Może jakaś legendarna leśna bestia chce zostać dzisiejszym obiadem? Miała jednak dziwne przeczucie, że kto, albo raczej cokolwiek to było, było najpewniej brzydkie, obślizgłe i trujące. Podniosła się przekonana, że to nie żaden zaplanowany gość. - Wyłaź. - rozkazała.
- Miło, że masz się dobrze - sidhe mogła usłyszeć znany jej głos. Gość był z całą pewnością bardziej niebezpieczny niż większość, jeśli nawet nie wszystkie bestie znadujące się w dowolnej puszczy tego kontynentu. Między liśćmi mrugnęła czerwona koszula, ostatecznie zapowiadając swojego przeciwnika.
Niebieskoskóra mogła być pewna, że tym razem strażnik równowagi nie zamierzał wymierzać jej żadnej kary. Najwyraźniej jej renoma nie była jeszcze wystarczająco wielka, a odludek taki jak Faust nie miał możliwości zasłyszenia o jej nowym stylu życia.
Powolnym krokiem wyszedł z lasu, spoglądaj w kierunku Shiby. Całkowicie naturalnym odruchem była pojawiająca się w jego ciele nadzieja. Dziewczyna z całą pewnością będzie naga. Nawet jeśli od zabicia szaleńśtwa folgował swoim fantazjom, kiedy tylko mógł, nie miał nic przeciwko ujrzeniu nagiej sidhe.
- A więc tak to działa? Najpierw ratujesz świat, a potem na liście zostaje tylko podglądanie kobiet? - niebieksoskóra uśmiechnęła się, kładąc się z powrotem w jeziorze. Nie robiła sobie zbyt wiele z obecności Fausta. - Coś tak czułam, że to jakieś robactwo się skrada.
- Wolałem być pewien, jak wygląda twoja kobieca forma. - odpowiedział, wyraźnie rozbawiony tym faktem. Niektórzy magowie mieli… intrygujące smaki, co często odzwierciedlało się na ich służkach, sługach, czy czym tam oni dokładnie byli.
Powolnym, stabilnym krokiem szedł w kierunku tafli jeziora. Jego tempo zdawało się powoli zwiększać napięcie przed dawnymi towarzyszami, powoli budować zainteresowanie niezaproszonym gościem.
Wyglądał, jakby mijający czas omijał go szerokim łukiem. Włosy zdawały się nie rosnąć, czy też być utrzymywane w dokładnie tej samej długości. Nie pojawiał się żaden niesforny kosmyk nie psuł ani jego fryzury, ani koziej bródki. Nawet biżuteria stale kwestionująca orientację osobnika była w dokładnie tym samym stanie. Jedyną zmianą, jaką przeszedł od początku podróży była strata jednego kolczyka - pamiątka po utracie ucha i walce z katem.
- Co u ciebie moja “nakama”? - ostatnie słowo było przepełnione do granic możliwości ironią i rozbawieniem. Strażnik równowagi zawsze był samotnym wilkiem. Teraz zaś tropił całkowicie innego, lubiącego życie w stadzie osobnika. Nie oceniał małej przygody, którą próbowała zacieśnić swe więzi z Gortem. Zdawała się zachowywać zgodnie z popularnym schematem działań, który niektórzy określają mianem Yandere.
- fufuahaha. - Shiba nie mogła się powstrzymać od drobnego śmiechu. Podniosła lekko nogę, aby jako tako się zasłonić. Można powiedzieć, nieco odruchowo. - Jesteśmy "nakama"? - zapytała spoglądając na blondyna. - Cóż, teoretycznie można wszystkich zdrajców wrzucić do tego samego worka. - skupiła spojrzenie na twarzy Fausta. - Wiedziałeś, co zrobię. A przynajmniej, że coś zrobię. Ale rozumiem, że wychodziło to poza umowę o pracę? - spytała - Kim ty do diabła jesteś, Fauście?
Kobieta gwizdnęła lekko, odwracając twarz do gorącego, letniego słońca. Ile minęło od kiedy widziała kogokolwiek z tej grupy? Może z pół roku. Gdyby się zastanowić, jeszcze nie tęskniła. - U mnie? Całkiem zabawnie. Na pewno dużo ciekawiej niż kiedyś. Ostatecznie okazuje się, że wszystko zależy od tego jak patrzysz na świat. A ty? Jak do niego podchodzisz?
- Jesteś tak samo winna śmierci pomagierów Gorta, jak i on sam. - odpowiedział krótko. Powoli kroczył w kierunku jeziora, a jego myśli dopełniały każde kolejne zdanie. Nawet jeśli Faust mógłby obwiniać Shibę za śmierć towarzyszy Gorta, nie czułby się zobligowany do zemsty. Każdy z gromadzących się wokół czarnoskórego piratów był świadom różnicy siły między nimi, oraz ich kapitanem. Byli niczym domowe koty porównywane do dzikich tygrysów.
Strażnik równowagi był niemalże pewien, że cała załoga ludzkiego pana mórz i oceanów nie miała najmniejszych szans w starciu z kapitanem.
- Zamieszali się w sprawy osobników znacznie silniejszych, niż oni sami. To nigdy nie kończy się dobrze - odparł, a jego dłoń musnęła miejsce, w którym miecz poprzedniego Kata przebił jego ciało. Uśmiechnął się, czując duszę jegomościa wewnątrz nieskońcoznego więzienia.
- Jeśli nie ty, zabiłby ich ktoś inny. - stwierdził w końcu. Może i nie znał historii starcia czarnoskórego oraz Shuu, ale przewidzenie tego typu zdarzeń nie wymagało zbyt wiele.
- Ja tylko pilnuję równowagi. Dlatego współpracowałem z Gortem, zniszczyłem szaleństwo. - odpowiedział na ostatnie z pytań z szerokim uśmiechem na ustach. Był dumny ze swojej profesji.
- Po co? - pytanie Shiby było przepełnione ogromną szczerością. Opadająca z wodospadu woda była niezwykle przyjemna. Kobieta nie miała nawet ochoty patrzeć w stronę blondyna. - Świat jest dość żywy, wiesz? Przyjmijmy że takie szaleństwo wygrywa, wszystko leci na tą złą stronę. Co potem? Prędzej czy później zrodziłby się jakiś obrońca uciśnionych, który by to przepierzył na drugą stronę, ładnie mówiąc. - oceniła sidhe. - Tak na prawdę nie jesteś potrzebny, nie sądzisz? Świat sam się ogarnie. Ale założę się że gdzieś tam, jest jakiś pedancki bożek dla którego taka zmiotka jak ty jest niezbędna.
Shiba zamknęła oczy nieco zmęczona. Zastanawiała się ile może być w tym wszystkim prawdy. W bogach, szaleństwach i cholera wie czym. I na ile światów miało to wszystko wpływ? Właśnie. - W sumie ciekawe...czy twoje porządki u nas nie robią chaosu gdzie indziej. Myślałeś o tym kiedyś?
- Równowaga wymaga chaosu, tak jak on wymaga mej idei - odpowiedział, nie tracąc wiary w swój własny sens istnienia. - Jeśli cały świat pochłonie chaos, to po jakimś czasie właśnie on stanie się równowagą. Gdyby zaś wszystko działało z sensem, a każdy mógłby żyć w zgodzie ze swym potencjałem i swoją wolą, chaos narodziłby się na nowo. - uzupełnił, nie ukrywając nawet smutnej prawdy. Jego dłoń złapała za najwyższy zapięty guzik koszuli, by rozpocząć pasjonującą zabawę z nim.
- Nikt nie jest niezastąpiony. W miejscu każdego z nas mogłaby się teraz znajdować kompletnie inna osoba - stwierdził. - Ty naprzykład mogłabyś być mężczyzną - strażnik równowagi dokończył swą wypowiedź wewnątrz swego umysłu, a rezydujący w jego duszy boski duet zaśmiał się gromko.
- Przykro mi, że nie wpisuję się w gusta. - niebieskoskóra zrozumiała uwagę. - Może byłbyś tak łaskawy i wyjaśnił mi...o co w końcu chodziło z tym szaleństwem? - zapytała, całkiem otwarcie. - Wciśnięto ludziom że istnieje i jest bogiem, to powstało. Tyle zrozumiałam. Ale jak to się potem przekłada? - zapytała. - Każdy bóg jest taki, i tak silny jak byśmy chcieli? To by zrobiło z nich dużo mniej wytrzymałe kreatury niż się wydaje.
W jej głowie kłębiły się myśli pełne chaosu. Czuła, że to nie było przypadkowe spotkanie.
Ale czuła też, że ostatni raz rozmawiają w spokoju.
- Sama wiara to nie wszystko. - strażnik równowagi uśmiechnął się szeroko. Gdyby wszystko było takie proste, niewymagające niczego więcej, niż tylko starań. Prawda była znacznie smutniejsza, a wszystkie zmieniające świat akcje wymagały znacznie więcej, niż tylko przekonań. Trzeba było wiedzy, oraz, co znacznie ważniejsze, mocy.
- Potrzeba jeszcze niesamowicie skomplikowanej magii, która nada całości istnienia. - dodał, nie kłopocząc się ewentualnymi skutkami tej rozmowy. Jego relacja z niebieskoskórą była podobna do tej z Nino. Każdy z nich w jakiś sposób mógł zyskać te informacje, a to przeważnie skończyłoby się znacznie gorzej dla świata.
Kobieta zachichotała
- Aby nadać istnienie, co? - obraz Papuru pojawił się w jej myślach. Chciała się zemścić na bogu który nie był dla niej ani zbyt łaskawy, ani zbyt idealny. Ale był już bogiem. Istniał. Choć wierzyli w niego tylko sidhe...nadszedł czas tą wiarę rozprzestrzenić, ale na obraz, który spodoba się Shibie. - A Kaze? Wiesz czym on jest? - zapytała, zmieniając lekko temat. Swobodnym, płynnym ruchem położyła się na brzuchu, wygodnie rozkładając się na kamieniach w rzece. - Wiem, że to ty jesteś jego celem. Chociaż on chyba nie, i raczej mu nie powiem. Dużo by ci nie zrobił. - westchnęła. - Ciekawa bestia. Kto cię tak bardzo nie lubił?
- Znalazło by się sporo osób. - uśmiechnął się szeroko, gdy w jego umyśle pojawiły się twarze najróżniejszych szczytujących kobiet. Często będących szlachciankami. Mężatkami. Całkiem sporo wpływowych osób chciałoby pozbawić go żywota, jednak żaden z nich nie powinien mieć dostępu do potęgi istot stworzonych tak dawno temu.
- Kaze to nic więcej niż golem. - westchnął, szukając najodpowiedniejszych słów pasujących do konstrukcji osobnika. Przemówił, dopiero gdy odnalazł idealne. - Homunculus. - poprawił się po kilku chwilach, biorąc pod uwagę świadomość osobnika. Pominął nudne frazesy dotyczące jego twórcy. - Nie wiem tylko w jaki sposób zyskał świadomość. - dodał, zaś jego dłoń rozpoczęła mieżwienie koziej bródki.
- hmhmhm. - nogi Shiby radośnie zaczęły rozchlapywać wodę - Jakkolwiek by nie dorósł, przynajmniej dziunia Gorta ma z kim piszczeć po nocach.
Ciepło słońca dogrzewało Shibie. Pomyśleć, że ostatecznie je polubiła. Mieszkając od urodzenia w najmroźniejszej krainie początkowo nie była w stanie wysiedzieć na kontynencie. Teraz ceniła ciepło bardziej od starych, bezlitosnych mrozów.
- I co teraz? Nie ma szaleństwa. Kto ci jeszcze miesza w misce, panie "zmiany-są-złe"? - zapytała lekko zaciekawiona. - Nie brzmisz mi jak ktoś, kto dostałby dzień wolny w nagrodę za dobrze odwaloną robotę.
- Ciągle staram się zamknąć rozdział szaleństwa, wyprostować wszystko i wszystkich. - odparł, po raz kolejny nie poruszając całej prawdy. Nie było sensu wspominać o polowaniu na Watahę, czy też poszukiwanu Mirro oraz jego Białej Królowej. Shiba i jej wesoła gromadka nie wyglądały na specjalnie zainteresowanych sprawami świata.
- Ahh, ta sama kobieta co noc. To chyba całkiem nudne? - zapytał, odginając głowę nieco do tyłu z rozbawienia.
- Jak chce inną to niech sobie znajdzie. - Shiba przerzuciła się z powrotem na plecy. - Powiedz mi szczerze: chce ci się? - spytała. - Zabiłeś boga, więc pewnie dałbyś też radę zmienić pracę. Co ty z tego masz? Ten sam świat co noc? - uśmiechnęła się. - Atuty? Nieśmiertelność? Na pewno nie boską opaczność, takiej łaski to na tobie nie widać.
- Każdy potrzebuje jakiegoś celu w życiu. Mój jest ciągły - westchnął, prostując się. Jego oczy przez kilka sekund zabawiły na plecach, oraz miejscu w którym te się kończą, by powrócić do kontemplacji przyrody. Był świadomy swojego smutnego losu, jednak nie zamierzał go zmieniać. Ba, jeśli tylko to możliwe, odnalazł w tym nieszczęściu całkiem sporo radości.
- Poza tym i tak nie wytrzymałbym życia w jednym miejscu. A to co robię, to niezła motywacja do podróży, wiesz? - roześmiał się głośnym, chociaż dalekim od brutalności i prymitywności Gorta śmiechem.
- A ty? Krążysz ze swoimi podkomendnymi bez większego celu, wiecznie odganiasz od siebie spragnionego twych niebieskich piersi dzieciaka… - strażnik równowagi zatrzymał się w trakcie sentecji, jakby zdając sobie sprawę z czegoś znacznie ważniejszego. - Ahh, przecież nie wróciłaś do żywych za nic. To, co zrobiłaś Gortowi było tego elementem? - zapytał.- Mówisz o tym leniwym, czy upierdliwym? - spytała, nie traktując ani Kiro ani Kazego z specjalną różnicą. - Ja, mój drogi, jestem dowodem tego jak bardzo jesteś w błędzie. - głos Shiby zabrzmiał o dziwo przyjaźnie. - Całe życie miałam jakiś cel i zasady, teraz jestem wesoła i się uśmiecham. Podróżować też nie przestałam. - zauważyła kobieta. - Cel to nic innego jak iluzja, kierunek na który przystałeś bo nie wiesz, czego chcesz. Pomyśl o tym. - zaproponowała.
- Cóż...tak, i pewnie jeszcze nie raz będę pokutować za drugie życie. Ale do tej pory nie było w nim nic co by mi się nie spodobało. Nie mam skarg. - przyznała się. Gdyby Fausta coś takiego interesowało, zawsze mógł to wydedukować.
- Ja bronię równowagi, ty proklamujesz swoją wolność. - zaśmiał się głośno, ściągając z nóg swoje sandały. Zrobił pojedynczy krok, zaś przyjemne zimno rozpłynęło się po jego zadbanych stopach. Higienia jaką posiadał chłopak była proporcjonalnie wspaniała do jego szybkości.
- Nie widzę zbyt wiekiej zbyt wielkiej różnicy. - dodał, zaś jego wzrok powrócił do osobniczki.
- Ja się uśmiecham. - zdradziła sekret Shiba. - Faust. Jeżeli przyjdziesz kiedyś przynieść równowagę w moje miejsce...nie wezmę cię poważnie, póki się nie uśmiechniesz. Człowiek śmieje się elegancko tylko wtedy, gdy nie jest z tym szczery. - obraz zadowolonego z życia Gorta pojawił się w wyobraźni niebieskoskórej, co zaowocowało krótkim grymasem na twarzy. Może nie wszyscy radośni ludzie byli na jej liście respektowanych.
- Jesteś interesującym facetem, ale dalej dużo ci brakuje. Byłaby z ciebie dobra bestia, ale pławisz się w jakiejś tajemnicy i elegancji, która, przynajmniej dla mnie, wydaje się nie pełnić żadnej, konkretnej funkcji.
- Jeszcze nigdy nie wykonywałem swoich obowiązków z przymusu. Każda transakcja, rozwiązany problem, pozbawiona życia osoba - wszystko jest niczym wspaniały stosunek. Nawet jeśli nie powoduje erekcji. - odpowiedź Fausta była czymś uspokajającym. Jego żywot, nawet jeśli ciężki i pełny wyrzeczeń, sprawiał mu przyjemność. Jego twarz nie emanowała kłamstwem, ba, ciężko było znaleźć jakiekolwiek jego znamiona. Nie żeby czwarty z rodu zdrajców miał jakikolwiek problem z ukrywaniem ewentualnych oszustw.
- A ja nie szukam partnerki. - odpowiedział na ocenę jego niewątpliwie nieskromnej osoby.
- Ale kobiety w kąpieli to z chęcią oglądasz. - zaśmiała się w duszy. - Nie martw się, raczej nie znajdziesz.
Nie miała zbyt wiele do powiedzenia. Faust był jaki był. Równie szybko pojawiał się co znikał, przynosił z sobą tą świadomość, że bogowie nie śpią, obserwują i ingerują w świat aby zostawić go w formie która pasuje właśnie im, a ich siłą do utrzymania tego zastoju był właśnie Faust. Niezależnie od tego czy powstał jako wybraniec bogów czy wymysł ludzi nie wyglądał na kogoś kto zbyt prędko zejdzie z swojej ścieżki.
A jego ścieżka w końcu skrzyżuje się z drogą Shiby. Kobiecie robiło się chłodno gdy o tym myślała. Pokonać kogoś takiego jak Faust nie będzie łatwo. Z drugiej strony, to może być całkiem ciekawe wydarzenie, którego opłaca się oczekiwać.
- Jak zamierzasz poradzić sobie z Calamitym? Z tego co wiem, podrużują razem z Gortem, a ani ty, ani twoje zbieranina nie dacie rady ich dwójce - Faust był wyraźnie zaciekawiony pomysłami niebieskoskórej. Nie zamierzał wykorzystać tej wiedzy by pomóc któremukolwiek z herosów, zwyczajne lubiał czekać na moment, w którym jego wiedza o przyszłości stanie się teraźniejszością.
Jeśli chodzi o ten spór, to był całkowicie neutralny. Miał nawet cichą nadzieję, że w efekcie działań sidhe więcej niż jeden z herosów polegnie. W ten sposób będzie znacznie mniej potencjalnych problemów. Ze wszystkich niesamowicie silnych person, które poznał podczas tej podróży, najbliżej było mu do rycerza rozpaczy. Calamity mordował wszystko, co zagrażało ludziom, którzy mogli zapłacić. Faust uśmiechnął się, zdał sobie sprawę że jest tylko znacznie bardziej wybrednym Richterem. To właśnie spętanemu boską klątwą należała się możliwość pozostania przy życiu.
- Skąd takie założenia? - spytała zdziwiona Shiba. - Gorta spokojnie pokonają moje sługi, nie martw się. - niebieskoskóra na pewno nie wyglądała w żaden sposób jak osoba czymkolwiek przejęta. - Richter może być ciekawy. Jeżeli z jakiegoś powodu uweźmie się na to, aby ze mną walczyć, chyba będę liczyć na jego kretyństwo. Może przekupię go za ciasteczka na swoją stronę? - zamyśliła się przez moment. - Jak teraz pomyślę, był z nami ktoś jeszcze?
- Ktoś, kto ciągle pozostał przy życiu? - Faust był wyraźnie zdziwiony. Nawet jego umysł nie był w stanie przypomnieć sobie o zbłąkanym akwizytorze, który nie wiedzieć czemu wyruszył zmuszać szaleńców do ubeznieczenia na życie. Strażnik równowagi założył sandały i powoli zaczął obracać się w sobie znanym tylko kierunku.
W jego dłoni pojawiła kolejna czerwona koszula o dokładnie tym samym wzorze, oraz kroku. Rzucił ją w kierunku tafli jeziora, a wiatr powoli niósł ją przez kilka kolejnych metrów.
- To na pamiątkę. Czy w podzięce za widoki, jak wolisz. - stwierdził, krocząc przed siebie. Prawy kącik jego ust uniósł się lekko. Najwyraźniej ma kolejne zadanie do spełnienia, a tym razem głównym beneficjentem jego działań miał być on sam.
 
Zajcu jest offline  
Stary 05-08-2014, 13:00   #365
 
Deadpool's Avatar
 
Reputacja: 1 Deadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetny
This..."job"... is never done
Epilog


-... Wtedy zadałem... ostatnie cięcie. - Skończył opowiadać Richter siedząc przy ognisku, oparty o szyję wylegującej się hydry. Osoba z którą rozmawiał była znana mu wieszczka, ta sama która poinformowała go o chorobie przelewającej się przez kontynent.
- A więc udało ci się, pokonałeś chorobę? - Zapytała siedząc naprzeciw.
- Wątpiłaś.. w to? Poza tym sam nigdy... bym sobie nie poradził. -Westchnął rzucając jakiś patyk do ognia.
- Ależ skąd. - Pokręciła głową. - Czym teraz się zajmujesz? -
- Podróżowałem z Gortem i jego... parobami w poszukiwaniu... boskich łez. Teraz zostałem zaproszony na.. ślub w wietrznej twierdzy. Przyjechałem tutaj by zobaczyć... jak się miewasz. - Zaczesał włosy do tyłu.
Na jej twarzy pojawił się niemrawy uśmiech. - Miło że pamiętałeś. - Rzekła dodając po chwili. - A co z tą Rose o której wspominałeś? Nie powinieneś jej szukać? -
- Ten który zwrócił mi wspomnienia mógł... bez problemu je pozmieniać. Nie jestem nawet pewien... czy ona kiedykolwiek istniała. Nawet jeśli istnieje... będzie ją trzymał przy sobie... będzie się mną bawił... w ten sposób. - stwierdził przechylając głowę na bok.
- By pomyśleć że istnieją takie istoty. - Westchnęła smutno. - Rozumiem że po tej uroczystości wracasz do poszukiwań? -
- Dokładnie. łzy należą do mnie... Biada tym którzy... nie będą chcieli mi ich oddać. - Z tymi słowami podniósł się i przeciągnął.
- Zmieniłeś się. - Rzekła także wstając.
- Na... lepsze... - Strzelił karkiem, wtedy to nadbiegł do nich spanikowany wieśniak.
- Olbrzym! olbrzym nadał na wioskę! Pożera ludzi! - Po wykrzycecziu tych słów padł do siadu by złapać kilka oddechów.
- Przygotujcie mi... jakąś pieczeń, warzywa gotowane... I beczułkę wina. - Rzucił Malencroft mijając wieśniaka.
- Hę?! - odparł zdumiony wieśniak. Richter odwrócił się przez ramię i łypnął jedynym okiem na chłopaka.
- Jesteś jakiś... niedorozwinięty? Wyraźnie mówię... żądam byście przygotowali mi coś.. do jedzenia. Jestem głodny... - Zaczął iść w stronę wioski. - Jeszcze jakąś kąpięl... MALICE! podano do stołu. - Hydra podniosła łby i posłusznie podążyła za dzierżycielem rozpaczy. Olbrzym będzie miał baaaaaardzo zły dzień.
- To na pewno on? Ten sam Calamity? - Zapytał zdumiony wieśniak.
- Już sama nie wiem chłopcze... już sama nie wiem. -
 
__________________
"My common sense is tingling..."
Deadpool jest offline  
Stary 05-08-2014, 20:05   #366
 
Zajcu's Avatar
 
Reputacja: 1 Zajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znany
Przed końcem


- Twierdzisz, że znałeś prawdziwego Nino? - Faust zapytał gnoma. Blondyn był tej nocy wyjątkowo rozbawiony. Cała przygoda z szaleństwem powoli dążyła do końca. Piękne, pełne ciemności niebo otaczało wszystkich niczym wszechobecny mrok. Podróż tego typu jest czymś niesamowitym.
- Oczywiście, że nie! -prychnął gnom. - Ale każdy kto choć trochę interesuje się nauką, słyszał o tym geniuszu. -dodał z powagą.
- Skoro go nie poznałeś, to czemu przeczysz jego autentyczności? - Faust zapytał wyraźnie zainteresowany. Znał kilka faktów z żywota Luigiego, ale jego wiedza była pobieżna. Tylko delikatnie pieścił ten temat, zabawiał się nim, niczym nie znającą go jeszcze kobietą, która nie zasługiwała na spełnienie. Kto wie, może za sprawą gnoma zdoła poszerzyć swą wiedzę natemat różowowłosego naukowca, którego płeć była kwestionowania równie często, co intelekt otaczających go osób.
- Może coś o nim opowiesz? - zapytał.
- Przedewszystkim Nino ma już z dziweście lat! A ten szczyl, to nawet porządnych wąsów zapuścić jeszcze nie może. -stwierdził, a by podkreślić moc wypowiedzi, okręcił swój bujny wąs dookoła palca. - Nin oto geniusz który żyje na odludziu, nie wychyla się, woli pracować w spokoju. Rozumiem go pod tym względem, od kiedy ta hałaśliwa banda się do mnie wprowadziła, trudno się skupić. -wyjaśnił, lekko kręcąc sterem i pociągając jakaś wajchę.- Pełno jest takich co sie podszywają za wielkiego Lugiego, ale ja tam wiem swoje. On pewnie siedzi gdzieś w swoim laboratorium, wymyślając jakiś kolejny wielki wynalazek. -Nie wiem czy wiesz, ale tunele pod Lukrozem, czy brama wysypiska w Witlover, to jego projekty. -wyjaśnił mały naukowiec.
- Gdyby mial dwieście lat i starzał się w normalny sposób, to chyba by już nie żył? - kolejne pytanie wymknęło z ust rozbawionego Fausta. Dopiero po krótkiej chwili spoważniał, zaś jego oczy pustym wzrokiem wpatrywały się w otchłań ciemności. Wewnątrz swego umysłu widział teraz wspomienia związane z każdym z tych miejsc.
- Zwiedziłem oba, ciężko mi zaprzeczyć kunsztowi Nino - odpowiedzial po chwili.
- Na pewno znalazł jakiś sposób by pokonać coś takiego jak proces starzenia. -gnom machnął ręką, jak gdyby to był najmniejszy problem. - Niektórzy mówią nawet, że jest nieśmiertelny. -dodał, jednak z tonu głosu, widać było, że on w to nie wieży.
- Jak na naukowca, to nie analizujesz zbyt dokładnie wypowiedzanych przy tobie słów - Faust skarcił swego rozmówcę. Gdy ktoś para się nauką, a jego główną motywacją jest zwyczajna ciekawość, przeważnie zaczyna szukać nowych informacji w prawie wszystkim. Gnom zaś zdawał się traktować Fausta jako istotę podobną w ogromie swej wiedzy Gortowi.
- Jeśli pokonał proces starzenia, to równie dobrze może ciągle wyglądać na dwadzieściakilka lat, prawda? - strażnik równowagi przekrzywił nieco głowę, spoglądając z ukosa na sylwetkę kolejnego spotkanego w czasie tej podróży naukowca. Każdy z nich różnił się od siebie niemalże wszystkim, a jedyne podobieństwa znajdowały się wewnątrz ich umysłu. Uśmiechnął się do siebie, kiedyś z chęcią odwiedzi jakąś enklawę nauki.
- I na pewno podróżowałby z tobą -prychnął ironicznie gnom. - Matko wy młodzi jesteście łatwowierni…
- A wam, starym, brakuje jakiejkolwiek fantazji. - Faust zaśmiał się głośno, najwyraźniej to było jedynym, czego nauczyła go znajomość z czarnoskórym. Spoglądał na swego rozmówcę, badał go ku swej własnej uciesze. Sprawdzał jak umysł zdolny stworzyć latający statek bez użycia nawet uncji magii zachowuje się na codzień. Oraz, co ważniejsze, w czym jest podobny i czym różni się od różowowłosej legendy.
- Pamiętaj, że imitacja ma większość wartość niż oryginał. W swoich ciągłych staraniach do bycia prawdziwą, często staje się nim bardziej, niż on sam. - poinformował po chwili gnoma. Nie raz słyszał o przypadkach, w których próby skopiowania czegoś doprowadzały do stworzenia znacznie potężniejszego przedmiotu, czy też bytu. Właściwie to nawet szaleństwo w pewnym sensie było tylko i wyłącznie próbą naśladowania ludzkiego umysłu i duszy.
- Może kiedyś nie był prawdziwym Luigim, ale teraz jest nim bardziej, niż sam Nino. - dopełnił swe poprzednie stwierdzenie, spodziewając się problemów w zrozumieniu go przez gnomiego naukowca.
- Hmmmmm -gnom zamyślił się na chwile. - Możliwe, nikt nie mówi, że nie ma na świecie osoby inteligetniejszej od Nino, ale to kwestia marki. w Witlover tez robią wiele karabinów, jednak niektóre uważa się za lepsze niż inne, mimo tej samej konstrukcji. -podsumował po swojemu mały geniusz.
- Nie znasz może co wartościowszych elementów królewskiego księgozbioru? - blondyn uśmiechnął się niczym obnażający swe kły drapieżnik. Jego ofiara była jeszcze daleko przed nim, jednak zmysły podpowiadały, by wykorzystać ją w całości. Przecież i tak nie poczuje już różnicy.
- Nie, a po co miałbym znać? Nie mają tam pewnie nic o maszynach, bo w zamku mieszkają same bezmózgi.
- Cóż, warto było spróbować. - uśmiechnął się przyjaźnie. Jego dłoń uniosła się powoli w kierunku górnego guzika czerwonej koszuli. Po drodze musnęła lekko kilka znajdującej się na niej kwiacastych wzorów.
- Jestem Faust IV, strażnik równowagi. - dopiero po chwili milczenia zdał sobie sprawę z drobnego zaniedbania w aspekcie savoir vivre. - A ty? - zapytał naukowca.
Gnom przedstawił się blondynowi, mrukliwym tonem, po czym okręcił ster o kilka stopni w lewo
***

Epilog: Niebezpieczna wymiana

Minęło już kilka godzin odkąd Gort i Richter opuścili ogromne zgliszcza zamku. Faust jednak nadal pozostał na wspaniałej arenie, wpatrując się w bezruchu w bóstwo, które utraciło znacznie więcej niż tylko boskość. Istota zakończyła swój żywot, przestała pojmować co dzieje się wokół niej, a niesamowita dusza udała się w bliżej nieznanym kierunku. Strażnik miał wiele rozmyśleń, a po skończeniu kolejnej wewnętrznej dysputy zorientował się, że siedzi.


Papieros dawno nie był tak przyjemny jak tego dnia. Znajdujące się w bliskiej współpracy z Faustem bóstwa nigdy nie czuły tak wielkiej dumy ze swojego protegowanego. Wszechobecne uczucie sukcesu przyćmiewało wszystko inne, a strażnik równowagi zdawał się być prawdziwie szczęśliwy.
Jego świadomość krążyła jednak wokół dwóch niewiadomych: pozostawionym przez Szaleństwo ciele, oraz prośbie Nino. Każda z nich była sprawą ogromnej wagi. Czy mógł odmówić szalonemu naukowcy dostępu do obiektu badań tylko przez potencjalne wykorzystanie go w zburzeniu równowagi? Nawet jeśli mu odmówi, to nic nie broni żadnemu z ciał odzyskać pozostałości boga.
Dopiero po dłuższej chwili dotarła do niego najgorsza, lecz zarazem decydująca część tego problemu. Jeśli Nino znajdował się niemalże wszędzie, w każdym mieście i ciekawszej wsi, oraz posiadał nieograniczony niczym czas, nie wręczenie mu pozostałości byłoby tylko zachętą. Różowowłosy prędzej, czy też później stworzyłby swojego boga, tylko po to, by pozbawić go życia i zyskać nowy podmiot badań.
Oderwał przedramię truchła, trzymając je za nadgarstek. Reszta zniknęła w ciemnym niczym energia samego szaleństwa błysku. Światło zdawało się zniknąć w okolicach pozostałości, zaś gdy ponownie wróciło do normalności, nie było już śladu po czymkolwiek, co mogło tam się znajdować.
Wyskoczył ze zgliszczy, a na podłożu tej epickiej walki znajdował się dziwny napis. Każdy, kto znalazłby się w okolicy, urzajłby prostą wiadomość.

”Równowaga została przywrócona
Straż stojąca przy niej jest wieczna”

Mężczyzna kroczył powoli w kierunku jednego z wyjść ze stolicy. Musiał znaleźć sposób na odnalezienie Watahy…
- No nareszcie...zaczynałem się tutaj nudzić. - Nino siedział na kamieniu, przy trakcie. W ręcę podrzucał jakieś małe urządzonko, które zamiast normalnie spadać, na chwilę zatrzymywało się w powietrzu, by dopiero po kilku sekundach opaść w dół. - Udało się wam wasze barbarzyńskie przedstawienie jak mniemam?
- Spektakl był całkiem złożony i miał kilka aktów. - czwarty z rodu zdrajców odpowiedział spokojnym, niemalże niewzruszonym głosem. W prawej dłoni trzymał rękę szaleństwa, w lewej - najwspanialszy w jego odczuciu wynalazek ludzkości. Papierosa.
Nino spojrzał na kończynę. - Oh… to jest to o czym myślę? I nie sil się na sarkazm, nie chodzi mi o biologiczną nazwę tego obiektu, zaś o jego pochodzenie. -dodał zapobiegawczo.
- Tak, to Jego ręka. - odpowiedział krótko, starając się niewtajemniczać, oraz, co znacznie ważniejsze, nie psuć zabawy naukowcy. Wciągnał nieco nekrotycznej używki, a dym po kilku chwilach wypłynął z jego ust.
- Ty również nie próżnowałeś? - zaśmiał się gorzko, wspominając nieznanych mu towarzyszy Gorta.
- Musiałem jakoś zabić nudę, długo wam to zajęło. Zresztą zrobiłem przysługę kilku prymitywom, którzy nic nie znaczyli dla świata, powinni byc mi wdzięczni. -stwierdził wzruszając ramionami. - Wiem, że i tak cie to nie interesuje. Daj mi ta rękę i przejdziemy do mojej częsci umowy. -zasugerował, wyjmując z kiszeni coś przypominającego szminkę, by przytknąć to do ust i przejechać po nich.
- Mam jeszcze jedną prośbę. Dla ciebie to nic szczególnie. - stwierdził blondyn, powoli podnosząc rękę bóstwa do góry. Niebieskie oczy chłopaka penetrowały teraz sylwetkę kolejnego klona Nino. Nie szukał różnic, raczej - nieistniejących reakcji.
- Chcę, żebyś w przypadku zasłyszenia czegoś o pewnej istocie powiadomił mnie. - stwierdził, zaciskając dłoń na oderwanej ręce bóstwa.
- A o jakiej istocie mowa? - zapytał, poprawiając różowe włosy.
Faust opisał krótko wygląd jak i zdolności każdej ze znanych mu form Watahy. Pominął genezę tej istoty, jak i jej wszelakie zależności od niego samego. Różowłosy zapewne i tak znajdzie je samemu, po co więc psuć mu zabawę?
- Jeżeli coś zauważę i będę miał czas to dam ci znać. -mruknął, wyciągając dłoń w stronę ręki. - A teraz daj mi ją… -naukowiec wyraźnie się niecierpliwił.
Blondyn nie posiadał już szacunku dla ostatnich pozostałości swego najpotężniejszego przeciwnika. Przestał istnieć, a nawet w swej wolności zdawał się być tylko marionetką. Może właśnie dlatego nie przekazywał jej powoli, ceremonialnie, lecz zwyczajnie rzucił ją w kierunku różowowłosego.
- A na co ciebie stać? - zapytał z uśmiechem na ustach.
- Ah tak katana...hymmm. Będę potrzebował materiałów. Jeżeli pomożesz, to myślę że gdzieś za rok będzie gotowa. -stwierdził, gdy ręka opadła na jego kolana. Mała metalowa kulka od razu wyleciała zza połów sukni Nino, by otworzyć się i pochłonąć kończynę.
- I tak powracam do wędrownego trybu życia, powiedz tylko co jest ci potrzebne - odpowiedział. Jego najbliższa przyszłość i tak miała zostać poświęcona próbą odnalezienia Watahy, jak i Mirro. Każdego w prostym, nieszczególnie wyrafinowanym celu. Faust wolał nazywać morderstwa tego typu przywracaniem równowagi. Co ciekawsze… Miał rację.
- Co mi jest potrzebne...hym… - Nino wstał z kamienia ruszając powolnym krokiem obok blondyna. - Słyszałeś może o kryształowych jaskiniach…? - zapytał ,gdy jego oczy błysnęły ciekawością.
***

Epilog: Nowy początek

[media]http://www.youtube.com/watch?v=0ztcNWdkK9M&feature=plcp[/media]
Grzywa Fausta była nieustannie rozwiewana przez wiatr. Z całą pewnością mógł poruszać się szybciej niż kradziony rumak, jednak zabijało to przyjemność płynącą z podróży. Odległość między nim, a puszczą w której poznał Nino nieustannie malała. To miejsce, będące jednym z największych, oraz, co znacznie ważniejsze – bardziej opuszczonych lasów na całym kontynencie. Gdzie, jeśli nie tam mógł natknąć się na jakiekolwiek ślady najnowszego przedstawiciela niesamowitej, pozornie nieograniczonej niczym fauny tego świata?
Ogromny wilk, który opuścił zapewne największą walkę tego stulecia nie był jedyną formą Watahy, jednak zapewne był najbliższą jego naturze. Może właśnie dlatego nigdy nie próbował przemienić się w nią, gdy posiadał jakąkolwiek relację z Faustem. Zapewne ograniczała go nie tylko osoba strażnika równowagi, ale i wpływ jego ojca. Gdy zerwał więzi z każdym z nim mógł przybrać najbardziej naturalną, bliską jego sercu formę. Taki przynajmniej był dziki strzał, którym mężczyzna określił początek swoich poszukiwań.
Był szczęśliwszy niż zwykle. Z jego serca został zdjęty ogromny ciężar, a on stał się prawowitym czempionem perłowego kata. Spełnił swoje zadanie, nie tylko zdołał przywrócić równowagę, ale i zakończył istnienie szaleństwa w możliwie intrygujący sposób. Tego nie można było mu odebrać – zanegował natarcie zatraconego w furii boga. Wkroczył na piedestał przeznaczony tylko dla osób, które daleko za sobą pozostawiły ograniczenia wynikające z ich człowieczeństwa. Stał się marzeniem wielu filozofów, nadczłowiekiem.
A przynajmniej jednym z nich.

Faust nie miał złudzeń w tym temacie. Osiągnięcie coraz wyższego stopnia wtajemniczenia w nieskończoność tego świata nie robił nic więcej, niż tylko poszerzało świadomość naszych braków. Prawdziwy szczyt nie istniał. Był tylko napędzającym wszystkich żyjących mitem.
Gdyby wyobrazić sobie wszystkie żywe istoty na drabinie, czy też schodach, całość zdawała się być jeszcze łatwiejsza. Osobnicy zamieszkujący na danym stopniu zawsze myśleli, że ten nad nimi jest już ostatnim. Czasem na świecie pojawiają się niesamowite istoty, które przekraczają bariery kolejnych poziomów. Wspinają się coraz wyżej, stając się świadomym tego, jak mali i słabi są. Osiągając więcej, stają się tylko smutniejsi.
***
- Nie sądzisz, że przydałyby ci się jakieś wakacje? – Mephistopheles był ucieleśnieniem wyobrażeń na jego temat. Kusił gdy tylko mógł. Wojował, gdy tylko miał do tego okazję, oraz nigdy, nigdy nie przegrywał.
- Nie kuś go – perłowy kat zdawał się być dumny ze swego protegowanego. Postawa Fausta, oraz jego decyzje często nie były idealne, jednak wykonywał swoją pracę. To chyba słowa, których nikt nie wypowie głośno na temat blondyna, jednak był on godny zaufania. Przynajmniej, gdy chodziło o zachowanie najwspanialszej z idei.
- Chyba należy mu się jakaś nagroda? – anioł destrukcji przemówił kuszącym głosem, a Faust mógł przysiąc, że przed oczyma mignęła mu długowłosa postać ciemnej części Kata.
- Nagroda? – kpiący głos białej postaci był wyjątkowo głęboki. Zdawało się, że wraz z nim przemawia setki tysięcy istnień. Kat był zapomnianym bogiem... przynajmniej na tym kontynencie. Gdzieś znajdował się kraj, kontynent, czy może nawet świat, w którym był jednym z głównych bogów. - Przecież bezwarunkowo korzysta z mojej mocy, czy to nie wystarczy? – dodał po chwili silnym, jakby oburzonym głosem.
- Dobrze wiesz, że to tak nie działa. – strażnik równowagi mógł właśnie dopisać kolejne osiągnięcie to listy tych, których nikt nie pragnął przeżyć. Właśnie w tym momencie zyskał diabelskiego adwokata. Co złego mogło z tego wyniknąć? Poprawne pytanie brzmiało: „Co dobrego?”
- On osiągnął już wyższy status duchowości, prawda? – perłowy bóg przemówił, a Faust dopiero teraz zdał sobie sprawę, że znajduje się w innym miejscu. Wcześniej tylko słyszał słowa boskich osobników. Teraz znalazł się w miejscu, w którym był tylko raz. Prywatnym wymiarze perłowego kata. Obecnie jednak zdawał się dzielić je z Mephistophelesem. W końcu kiedyś byli jedną istotą. Dwie boskie persony stały na ogromnych filarach, strażnik równowagi znajdował się zaś na niższym, lecz równie szerokim piedestale. Nie był w stanie wyczuć dna, zdawało się że życie mogło być tylko i wyłącznie na ich szczycie.
- On nie chce wszystkiego podanego na talerzu. Samotnie zanegował boga, myślisz, że wystarczą mu okruszki z boskiego talerza? – Perłowy Kat najwyraźniej przygotował coś, co trzeba było zdobyć samemu.
- Mówisz o? – Mephistopheles był wyraźnie poruszony. Cała jego sylwetka emanowała siłą, rządzą walki. Najwyraźniej proponowane przez jego bardziej łaskawą część było czymś zgodnym z jego najskrytszymi marzeniami. Niemalże przeźroczysty ogień otoczył jego rękę, a gdy pstryknął, wszystko wróciło do normy.
***
Faust był niesamowicie zmęczony. Każdy jego dzień podążał za ustaloną rutyną. Większość czasu spędzał na poszukiwaniach Watahy oraz Mirro. Poruszał się tak, by zaliczyć wszystkie wspomniane przez Luigiego lokacje. Różowo włosy miał niesamowitą fantazję, a serce strażnika równowagi biło szybciej za każdym razem, gdy tylko myślał o tworzonym przez naukowca artefakcie. Ciężko było nazwać jego dzieło inaczej. Wykorzystanie wiedzy Nino nie pod przymusem, lecz za sprawą uczciwej wymiany było czymś, czego można było się bać. Gorsza część dnia następowała, gdy Mephistopheles wzywał go do swojego wymiaru. Ogromna arena, na której Faust spotykał kolejne niestworzone bestie była domeną bóstwa destrukcji...

Co osiągnie? Tego nie mógł być pewien.
 

Ostatnio edytowane przez Zajcu : 05-08-2014 o 20:09.
Zajcu jest offline  
Stary 05-08-2014, 20:52   #367
 
Karmazyn's Avatar
 
Reputacja: 1 Karmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputację
Ślub Suro i Haru


Wietrzna Twierdza wyrwana przed wiekami północnemu zboczu Góry Tysiąca Pytań, z powiewającymi nad bliźniaczymi, strażniczymi wieżami sztandarami Krwawych Blizn powróciła do swej chwały. Jej potężne, grube mury dumnie wznoszące się ku niebu ponownie rzucały światu wyzwanie zdobycia. Chociaż nosiły ślady po próbach sprostania temu zadaniu, jeszcze nigdy w historii, jeśli tylko główne wrota były zamknięte, nie poległy w wykonywaniu swego obowiązku.
Tego dnia wrota otwarte były na oścież. W niczym nie polepszało to ogólnego wrażenia przytłoczenia i niechęci do znalezienia się choćby w cieniu murów szczególnie, że tuż przed bramą stał odziany w pełne zbroje, uzbrojony po zęby odział elfów. Przewodził mu Surokaze. Białowłosy przywódca Zakonu Krwawych Blizn wyczekiwał na przybycie trzech bardzo ważnych gości. Chociaż do uroczystości pozostało zaledwie parę godzin, zjawił się dopiero jeden posłaniec i to w dodatku niosący wieści o nie odnalezieniu Fausta.
- Jak myślisz, przybędą? - przyszła panna młoda, również ubrana w zbroję podeszła do swojego narzeczonego. - No wiesz, ten duży to pirat, nie wiadomo gdzie go wywiało. A ten zbrojny zdawał się mieć własne problemy.
- Jeśli tylko chłopakom udało się dostarczyć im zaproszenia przybędą. - odparł szermierz. Pomimo, że od pokonania boga szaleństwa minęło pół roku, a dwójka herosów mogła być niewiadomo gdzie, wierzył że zjawią się w tym ważnym dla niego dniu. Co jakiś czas spoglądał w niebo. Przybycia, co najmniej jednego z gości spodziewał się właśnie drogą powietrzną. - Fajnie będzie mieć za świadka bohatera ratującego całe królestwo, prawda?
- Ale jeszcze lepiej mieć za męża bohatera, który nie przejmując się królestwem ruszył mi na ratunek. - odpowiedziała dziewczyna całując Suro w policzek.
- Miło to słyszeć. - elf uśmiechnął się lekko, jednak z jego oblicza nie schodziła troska. - Poczekamy do południa na tę dwójkę lub wieści o ich przybyciu i zaczynamy. Niech wszystko odbędzie się zgodnie z tradycją.
Głośny warkot motoru zwiastował nadejście Richtera. Gnał na motocyklu tak szybko jak maszyna mogła wyciągnąć. Gdy znalazł się u bram, z donośnym piskiem opon i mocnym zrywem zatrzymał motocykl. Kopnął nóżkę i zsiadł z maszyny. Wyglądał nieco inaczej niż zwykle. Hełm miał przywiązany do kierownicy, i tam go zostawił. Jego kruczoczarne włosy były spięte w krótki kuc, a pusty oczodół był zasłonięty piracką przepaską, która miała wyszytą uśmiechniętą buźkę. Na plecach zbrojnego oprócz, dwóch krzyżujących się kling był jeszcze ogromny wór. Nie zwlekając ani chwili dłużej ruszył w stronę Surokaze.
- Chyba się.. nie spóźniłem? - Rzucił, postępując na przód.
Gdy tylko zbrojny zbliżył się do oddziału elfów, ten rozdzielił się na dwie grupy. Po dziesięć zakrytych pod zbrojami osób stało po obu stronach drogi. W ich rękach pojawiły się ostrza, które przyłożyli płazami do twarzy. Najwyraźniej było to przywitanie gościa. Na środku pozostali jedynie Suro i Haru. Białowłosy elf zbliżył się do swojego przyjaciela.
- Nie martw się. Zostało jeszcze trochę czasu. Wszystko zacznie się w samo południe, a mamy jeszcze parę spraw do załatwienia. - Szermierz wyciągnął dłoń na przywitanie się. - Co porabiałeś od wydarzeń w stolicy?
- Tu coś zabiłem tu coś uratowałem… standard. Poza tym wraz Gortem… szukaliśmy posiadaczy łez. - Uścisnął dłoń długouchego, uważając by jej nie zmiażdżyć.
- Mam coś dla was… - Z tymi słowami zrzucił wór z pleców, i rozpakował go. Była to ogromna czaszka jakiejś trzyokiej rogatej potwory, która był ozdobiona w złote ornamenty.
- Chyba będzie ładnie wyglądać… nad kominkiem. Co to jest… nie wiem … zabiłem to w drodze tutaj. - Odstawił Trofeum na bok, po czym zza napierśnika wyjął naszyjnik z wieloma zębami, które wydawały się być z kamieni szlachetnych.
- Zęby diamentowego… bazyliszka. Dla pięknej Panny młodej. - Przekazał upominek Haru, po czym rozejrzał się dookoła. - Coś tutaj cicho.. Gorta jeszcze nie ma? - Skrzyżował ręce na napierśniku.
Haru zachichotała cicho widząc prezenty przywiezione przez Richtera. Dygnęła lekko odbierając podarunek i obdarzyła rycerza promienistym uśmiechem.
- Naprawdę nie trzeba było… - powiedziała, jednak widać było, że jest bardzo zadowolona z naszyjniku.
- Ano jeszcze nie przybył. - odparł białowłosy, przekazując trofeum jednemu ze swych ludzi. - Ale jestem dobrej myśli i mam nadzieję, że się zjawi nawet, jeśli miałby się spóźnić. Jeśli chcesz możesz wejść do środka. Ja tutaj poczekam. Wiesz tradycja i te sprawy… - elf zamilkł przyglądając się przez chwilę Richetowi, a raczej jego mieczom. - Miałbym do Ciebie prośbę. Czy zostałbyś świadkiem na naszym ślubie?
Po minie, jakby nie upiornej, dało się wyczytać zdziwienie zmieszane z… niewiadomo, czym.
- Schlebia mi to… Z przyjemnością długouchy. - Oparł swoja wielką łapę na jego ramieniu.
- Zaschło mi w… gardle. Gdzie mogę dostać napitek? - zapytał.
Jeden ze stojących za Suro elfów schował broń, wystąpił na przód i ukłonił się z szacunkiem.
- Pozwól panie, że Cię zaprowadzę. - Po tych słowach odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę głównej zabudowy twierdzy.
Zachowanie to zostało skwitowane przez białowłosego wzruszeniem ramion.
- Jesteś w końcu bohaterem. - rzucił, uśmiechając się lekko. - Później zjawi się u Ciebie Elie i wprowadzi cię w tradycję ślubów w tej twierdzy. Cieszę się, że się zjawiłeś.
- Ten świat potrzebuje… bohaterów Suro. Ale nie takich… na jakich liczy… lecz na takich… na których zasługuje. - Po tych słowach wyciągnął Malice, z której wyłonił się pojedynczy łeb Hydry. Paszcza otworzyła się a w środku znajdował się…. fortepian? Bez jakiejkolwiek oznaki wysiłku, Richter uniósł go nad głowę, jedną ręką i zaczął iść za prowadzącym go strażnikiem. - Pozwólcie, że się już…. rozstawię - skinął delikatnie głową zostawiając parę młodą.

Niedługo po Richterze zza zbierających się na horyzoncie chmur wyłonił się groźnie wyglądający statek powietrzny na czubku, którego powiewała piracka bandera.



Zbliżał sie on dość powoli do budowli, samemu przypominając podniebną fortecę która z łatwością mogła przeprowadzić oblężenie Wietrznej Twierdzy, zaś gdy znalazł się w odległości kilkunastu kilometrów do uszu elfów doszły odgłosy oddanej z dział hucznej kanonady. Nie była ona jednak na szczęście skierowana w stronę twierdzy, a miała prawdopodobnie za zadanie ogłosić przybycie kapitana Czarnoskórego, który to osobiście wyszedł na zewnątrz i stojąc na samym czubku swego nowego okrętu, machał rękami na powitanie Surokazego. Gdy zaś statek znalazł się bezpośrednio nad bramą twierdzy, ten jak można się było spodziewać, nie czekając na rozwinięcie drabin, zeskoczył z wysokości niespełna kilometra i rozbił się na brukowanej drodze do twierdzy, robiąc w niej mały krater. Pod pachami zaś trzymał dwie drewniane skrzynie, którymi od razu cisnął prosto w mury twierdzy, a gdy te się o nie rozbiły, zasypały stojących pod nimi elfich gwardzistów deszczem złota i egzotycznych skarbów przywiezionych zapewne z najodleglejszych zakątków świata.
- Hej, Długouchy! - zawołał gromko murzyn, zbliżając się do bram twierdzy, która w porównaniu do dwóch zamków, które do tej pory udało mu się zburzyć wydawała się niezbyt imponująca, choć z zawaleniem tej Gort mógłby mieć nieco więcej problemów ze względu na jej budowę. - Gratulacje i takie tam. Puszka już się pokazał? Gdzie będzie zabawa i wyżerka?
Tym razem to Haru wzruszyła ramionami.
- Jesteś pewien, że dobrze zrobiłeś zapraszając go? - zapytała po cichu swojego narzeczonego.
- Taa… Wyobraź sobie, co by zrobił jakby przybył tutaj bez zaproszenia… - Suro odpowiedział równie cicho, po czym już głośniej przywitał się z gościem. - Witaj Gort w Wietrznej Twierdzy. - pomimo, że słowa były oficjalne, głos był przyjacielski.
Elfowie za jego plecami ponownie dobyli broni i zbliżyli ją do swojej twarzy.
- Richter już się pojawił. Prawdopodobnie jest teraz wprowadzany w tradycję tej uroczystości. Prosiłem go by został świadkiem. Mam nadzieję, że nie masz mi za złe, że zaproponowałem to jemu. - Suro wskazał w stronę bramy. - Pozwól, że jeden z moich chłopaków zaprowadzi cię do zabawy i wyżerki, chociaż na to pierwsze przyjdzie nam jeszcze trochę poczekać. Imponujący statek. Czy to Blackberry?
Twarz Gorta na moment pociemniała, jednak zaraz odzyskał humor.
- To jest Mantikora - odpowiedział z szerokim uśmiechem, spoglądając w górę na okręt z którego zaczęły opadać drabinki sznurowe i liny. - Prawdziwe cudeńko, co nie? Dobrze się spisał tamten kurdupel. Na niebie rozniesie w kawałki każdą latającą bestyję i machinę. Iwabababa! - zarechotał z wyraźną dumą Gort, po czym poklepał po ramieniu elfa. - To do później. Uważaj na te łachudry! - ostrzegł jeszcze przyjaciela nim ruszył przez ogromne wrota do wnętrza twierdzy.
W tym czasie zaś z nieba zaczęły zstępować dziesiątki kamratów Czarnoskórego. Surokazemu udało się rozpoznać jedynie pierwszą trójkę.
- Kopę lat, uszaty! - przywitała się rudowłosa piratka zwana Wielką El. Jej wyzywający ubiór nie zmienił się nawet o jotę od jej ostatniego spotkania z elfem, zaś w dłoni trzymała owoc pokryty dziwacznymi wzorami, który bez ceregieli wcisnęła mu do rąk. - Nie wiem co to za diabelski owoc, ale możesz go zjeść i zdobyć nowe moce. Pamiętaj tylko, że nie będziesz mógł potem pływać.
Suro poczuł przez chwilę na sobie spojrzenie Haru.
- Dziękuję za prezent i za przybycie El. Mam nadzieję, że nie będziesz miała za złe, że na razie wstrzymam się ze zjedzeniem. Co prawda pływać nie pływam, ale wolę zdobywać wszystko własnymi siłami i zdolnościami.
Piratka wzruszyła tylko obojętnie ramionami, po czym ruszyła z niknącą w oddali sylwetką Gorta. Następnym był Desmond, który przybył na ślub w odświętnym fraku.
- Składam swoje najszczersze gratulacje i podziękowania za zaproszenie - rzekł uprzejmie, a witając się z elfem włożył mu do ręki dwa pierścienie z wypisanymi na nimi magicznymi runami. - Te dwa zaklęte pierścionki pozwalają na dalekodystansową komunikację między osobami które je noszą. Oby los nigdy nie rozdzielił już ciebie i twej przepięknej małżonki.
- Dziękujemy ci… - elfka wyraźnie była zadowolona z prezentów i wyraźnie nie kojarzyła imienia korsarza, które podpowiedział jej Suro. - Desmondzie. Z pewnością będzie to przydatny prezent, biorąc pod uwagę nawyki, co poniektórych do opuszczania bliskich. - powiedziała bez wyrzutu w głosie.
Strzelec kiwnął głową, a następnie widząc zbliżających się następnych piratów postanowił nie zajmować parze młodej więcej czasu i ruszył za rudowłosą.
Po nim zaś do wrót zbliżyła się osoba, której imienia nikt z bohaterów jeszcze nie poznał.
- Powinszować panu Długouchemu i piknej pani - przywitał się lekko niezręcznie najwierniejszy z przydupasów Gorta, który z jakiegoś powodu wcisnął się w smoking który sprawiał że przypominał bardziej małpę niż pirata. Jedno oko zaś miał on zasłonięte przepaską podobnie jak Richter. Podarunkiem od niego była natomiast spora beczułka, którą postawił przed elfem. - Przyniósłżem ja dla was mój najlepsiejszy samogon. Tylko nie pokazujta kapitanowi zanim nie spróbujecie, bo troszku za bardzo go lubi.
- Dziękujemy… yyy… dziękujemy. - Elf pomimo najszczerszych chęci nie mógł znaleźć w swym umyśle imienia Przydupasa. Na pewno nie omieszkamy spróbować Twojego trunku.
Gdy Przydupas odszedł następni piraci zdążyli już ustawić się w kolejkę, chociaż kilku co bardziej cierpliwych wolało stać z boku, podziwiając niekwestionowaną sztukę kamieniarską budowniczych twierdzy.

Po kilku typowych niczym niewyróżniających się piratach przyszła kolej na następną nietypową osobę. A był to młody chłopak, którego ciało spowijała dość nietypowa zbroja wykonana z materiału, którego Surokaze nigdy do tej pory nie widział, mimo swej wszechstronnej znajomości broni i pancerzy.


- Witam, zwą mnie Kosmiczny Rycerz, Laos - przedstawił się, ściskając rękę elfa, po czym przekazał mu dwie szklane kulki w których znajdowało się zawieszone w powietrzu światełko z długim świetlistym ogonkiem. - To świeżo złapana spadająca gwiazda - wyjaśnił z wesołym uśmiechem, a widząc że niewiele to elfowi mówi, postanowił kontynuować: - Pomyśl swoje życzenie i rozbij ją, a na pewno się spełni. Choć większym życzeniom może to zająć więcej czasu. Daję wam dwie, ponieważ słyszałem, że kapitan był tobie jedno dłużny.
- Dziękuję ci Kosmiczny Rycerzu, Laosie. Możliwość spełnienia życzeń to bardzo cenny prezent. Nie zapomnimy Ci tego i zapewniamy Cię, że nasze życzenia zostaną zużyte w odpowiedni sposób.

Po rycerzu następnym nietypowym osobnikiem był ktoś kogo Suro dobrze znał, choć nie spodziewał się spotkać na uroczystości, a przynajmniej nie w roli gościa. Albowiem zza pleców jednego z osiłków wyłonił się… on sam. Elf zbliżył się do Suro i zatrzymał się przed nim, na moment spoglądając mu prosto w oczy niczym brat bliźniak. Ten jednak zamiast wyrazu zdziwienia na twarzy miał delikatny uśmiech.
- Witam, jestem Wietrzny Szermierz, Surokaze Raim - przydstawił się uprzejmie z niskim ukłonem, a następnie zwrócił się bezpośrednio do Haru, której wręczył flakonik z fioletowym płynem. - A oto prezent dla mej lubej - rzekł, ujmując elfkę za dłoń którą bez pardonu ucałował.
- Och, widzę, że ktoś tutaj zna się na manierach. - rzuciła do swojego prawdziwego narzeczonego, uśmiechając się do niego zaczepnie, po czym zwróciła się do gościa. - Dziękuję Ci mój… podszywany narzeczony za ten prezent. Cieszę się, że i ty zjawiłeś się na mym ślubie. - mówiła chichocząc, co jakiś czas, szczególnie widząc minę Suro, obserwującego swojego sobowtóra, w sposób jednoznacznie wskazujący, że najchętniej widziałby jego głowę obok czaszki przywiezionej przez Richtera.
Sobowtór zachichotał, po czym zniknął w chmurce dymu, a na jego miejscu pojawiła się niska osóbka z lisim ogonem oraz uszami, ubrana w zdecydowanie za duże jak na swój rozmiar kimono.


- To specjalne perfumy z egzotycznych kwiatów które odstraszają większość dzikich bestii, a do tego pięknie pachną - wyjaśniła, wskazując na flakonik. Następnie pociągnęła nosem kilka razy i oblizała się, szczerząc drobne kiełki. - Czuję coś dobrego - stwierdziła, opadając na cztery łapy, po czym węsząc przy ziemi przekroczyła bramę i ruszyła w kierunku skąd dochodziły zapachy uczty.

Tuż za nią tymczasem stał kolejny nietypowy osobnik. Tym razem był to wysoki mężczyzna ubrany w szary indiański pled z wieloma srebrnymi ozdobami, zaś w długie czarne włosy wsadzone miał wielkie ptasie pióra.


- Przepraszam za to. Kitsune trochę za bardzo lubi płatać figle - oznajmił przepraszającym tonem, zbliżając się do Surokezego - Jestem Duchowy Przewodnik, Bystry Jastrząb - wyjawił swe imię, po czym spod połów płaszcza wyciągnął pęczek dziwacznie wyglądających lalek wykonanych ze słomy, drewna, kawałków płótna i ptasich piór. Było ich dobre kilkadziesiąt, a wszystkie zawieszone były na rzemykach, za które je trzymał. - Tak jak się spodziewałem, wyczuwam tu wiele niespokojnych duchów - oznajmił mistycznym głosem. Co jakiś czas rozglądał się na boki, jak gdyby spoglądał na coś, co fruwało dookoła nich w powietrzu. - Wiele z nich cieszy się że twierdza powróciła do swych prawowitych właścicieli, choć niektóre wciąż są z jakiegoś powodu... Ał! Już dobrze, nie krzyczcie tak, proszę! - szaman prędko wręczył elfowi pęczek lalek i złapał się za uszy. - Twoi polegli bracia chcą wiedzieć dlaczego nie odbudowałeś starego Bractwa Wietrznych Szermierzy - przekazał pospiesznie wiadomość, kuląc się lekko, jak gdyby ktoś mu wygrażał.
- Zbyt wiele rzeczy zmieniło się w królestwie jak i samej Wietrznej Twierdzy, by Bractwo mogło dalej funkcjonować. Moja misja została zakończona niepowodzeniem. - głos Surokaze był pewny siebie. Dało się w nim też wyczuć nutkę władzy. Nie przemawiał, jako przyszły mąż witający gości, a jako głowa Zakonu Krwawych Blizn. - Jednak bez względu, jaką nazwę będziemy nosić, bez względu, pod jakim sztandarem będziemy służyć, Bractwo Wietrznych Szermierzy, tak samo jak każda wcześniejsza organizacja mająca siedzibę w tej twierdzy nie zostanie zapomniana.
Szaman przytaknął głową. Najwyraźniej odpowiedź spodobała się duchom.

Po odejściu szamana powitania zaczęły iść już znacznie szybciej i gdy po wysłuchaniu około setki piratów zebrała się już mała górka prezentów i upominków, a tłum wreszcie zaczął się przerzedzać, spomiędzy majtków wyłoniła się sylwetka ostatniego z oficerów Czarnoskórego, a była to postać dosyć podobna do niego samego.


Wielkiej postury latynos w hawajskiej koszuli spoglądał nieco nieobecnym wzrokiem na elfa, zaś w dłoniach trzymał półtorametrowej długości replikę latającej Blackberry.
- Demoniczna Ręka, Aaron - przedstawił się swym basowym głosem, po czym dodał przepraszającym tonem: - Przepraszam, zapomniałem o prezencie.
- Masz go w rękach! - przypomniał mu zirytowanym głosem któryś z oprychów za jego plecami. Latynos zaś nieco zmieszany spojrzał na trzymany w dłoniach okręt.
- Zabawka dla dziecka - oznajmił, wyciągając przed siebie prezent.
- Oni nie mają jeszcze bachora! - znowu zawołał któryś z kamratów.
- To znaczy tego… pamiątka, żebyście o nas nie zapomnieli - poprawił się.
- Ty i tak pierwszy o nich zapomnisz! - zawołał ponownie głos z tyłu.
Surokaze stał przez chwilę skonfundowany, przyglądając się z lekko otwartymi ustami latynosowi. Ciche chrząknięcie Haru pomogło mu przywrócić właściwe zdolności myślowe.
- A… tak… Dziękuję ci bardzo Aaron za prezent. I jak pojawi się dziecko z pewnością będzie się nim bawiło. - zdołał w końcu wykrztusić. Wypowiadając słowa o potomku poczuł wymierzone przez jego narzeczoną kopnięcie w kostkę.

*****

Wnętrze Wietrznej Twierdzy nie prezentowało się tak okazale jak mury obronne. Widać przez wiele, wiele lat dla mieszkańców fortecy ważniejsze było życie w bezpieczeństwie niż w wygodzie. Najwięcej miejsca zajmował plac mogący spokojnie pomieścić trzy statki podobne do tego, którym przybył Gort. Otaczały go liczne skromne, wykonane z kamienia budynki. W wielu miejscach widać było ślady po świeżych naprawach. Gdzieniegdzie dostrzec można było ślady po toczonych w przeszłości walkach. Naprzeciwko głównych wrót znajdował się wykuty w skale zamek. Nawet w porównaniu z tym z Lukrozu nie prezentował się okazale. Brakowało mu kilku wież, które zawaliły się prawdopodobnie z powodu starości.
Gdyby nie długie stoły ustawione na placu i liczni goście kręcący się wokół nie można było dostrzec żadnych innych śladów zbliżającej się uroczystości. Nie było żadnych ozdób, które raczej psułyby ogólny wystrój. Tuż przed schodami prowadzącymi do zamku ustawione było niewielkie, drewniane podwyższenie. Na lewo od niego Richter rozgrzewał się przy fortepianie.

[media]http://www.youtube.com/watch?v=BfWzq56K4Hg[/media]

Suro pewnie przeszedł przez plac i stanął na podwyższeniu. Przez chwilę obserwował zebranych.
- W tym momencie powinienem wygłosić mowę jak to bardzo się cieszę ze zbliżającego się ślubu i w ogóle. - elf nie mówił głośno, jednak był dobrze słyszalny. Dawni budowniczowie musieli dobrze przemyśleć sprawy nagłośnienia i echa. - Wątpię jednak, czy znajdę w głowie słowa mogące, chociaż w drobnym stopniu opisać to co w tej chwili czuję. Mówienie o radości, ekstazie czy uczuciach trudnych do opisania znanymi wszystkim rasom królestwa słowami, a tych jest najwięcej… Nie, do mnie to jakoś to nie przemawia. Każdy, kto choć trochę mnie zna wie, co w teraz przeżywam. - białowłosy zamilkł na chwilę. Ponownie rozejrzał się po osobach znajdujących się na placu. - Chciałbym podziękować Krwawym Bliznom… - około stu pięćdziesięciu ostrzy zostało niemal jednocześnie uniesionych w górę. - Którzy pomogli zorganizować tą uroczystość. Dziękuję naszym rodzinom. Bez nich nie byłoby nas tutaj. Dziękuję też gościom, którzy uraczyli nas swoją obecnością i przywieźli wspaniałe prezenty.
Z ponad stu gardeł pirackiej załogi kapitana Czarnoskórego wydarły się wesołe okrzyki, a wzniesione na raz do góry kufle sprawiły, że na plac polała się spora ilość przeróżnej maści alkoholu. Wyróżnić się z nich dało jedynie wyraźnie głośniejsze “IWABABABABA!!”, wymachującego rękoma, górującego nad większością zebranych wielkiego murzyna.

W samo południe, gdy promienie słońca padły na jedyny witraż w zamku, w Wietrznej Twierdzy zabrzmiał donośny głos dzwonu. Trudno było powiedzieć, czy jego żelazne serce poruszyła jakaś osoba, czy tajemniczy mechanizm. Uderzenia sprawiły, że wszyscy znajdujący się na placu zamilkli, a ci z wrażliwszym słuchem musieli zatkać sobie uszy. Niczym na komendę stu pięćdziesięciu członków Zakonu Krwawych Blizn podzieliło się na dwie grupy, tworząc korytarz między głównymi wrotami a piedestałem, na którym stał Suro. Każdy trzymał w wyprostowanej ręce miecz, którego wierzchołek stykał się z elfem stojącym naprzeciwko niego. Korytarzem tym w towarzystwie starszego elfa, będącego jej ojcem szła...


Haru. Część włosów związała w warkocz. Jej zbroja uzupełniona została o krwistoczerwony płaszcz, na którym czarną nicią wyszyty został symbol przypominający bliznę na ciele. Był to herb Zakonu. Na szyi miała zawieszony naszyjnik, który otrzymała od Richtera. Kroczyła przed siebie spokojnym krokiem. Krwawe Blizny, do których się zbliżyła unosiły do góry swoje miecze i klękali na jedno kolano. Był to przemarsz godny królowej. Taka była tradycja w Wietrznej Twierdzy. Bez względu czy aktualnie była siedzibą bractwa, zakonu czy innej organizacji. Kobieta idąca do ślubu mogła czuć się królową.
Przy ostatniej parze w korytarzu pochód zatrzymał się na chwilę. Elie stojąca po prawej stronie panny młodej i Richter, który dzierżył Malice stojący po lewej stronie, odwrócili się w stronę podestu. Ojciec Haru odstąpił krok w tył, oddając w ręce świadków swoją córkę. Ci odeskortowali ją do miejsca, gdzie miała odbyć się główna uroczystość.
Przyszli pan i pani młodzi stali zwróceni do siebie twarzami, w odległości około dwóch metrów. Na ich prawych ramionach znajdowały się ostrza mieczy trzymanych przez świadków. Za Suro stała Elie, za Haru stał Richter. W ten sposób deklarowali, że jeżeli odpowiadający im małżonek złamie przyrzeczenia ślubu, oni zareagują... odbierając mu życie. W niektórych społeczeństwach nie przyjęło się najwyżej pojęcie rozwodu.
Dzwon w zamku zabił jeszcze raz. Suro dobył miecz znajdujący się przy jego pasie. Robiąc drobny krok do przodu przyklęknął na jedno kolano, wyciągając swoją broń rękojeścią skierowaną w stronę swojej przyszłej żony, a czubkiem przyłożonym do swej lewej piersi. Kolejne uderzenie dzwonu i Haru postąpiła tak samo. Wietrzną Twierdzę zalał dźwięk trzeciego uderzenia. Para chwyciła rękojeści mieczy i pchnęła. Metal udzielił o metal. Ich ruchy nie zdradzały ani krzty wahania. Zaufali sobie. Swoje życia oddali w ręce ukochanej osoby.
Na czwarte uderzenie świadkowie podnieśli w górę miecze i wykonali ruch jakby ścinali głowy parze młodej, po czym schowali broń do pochew. Z piątym uderzeniem dzwonu Suro i Haru wstali i odwrócili się do zebranych gości. Chwycili się za ręce. Nie przysięgali na żadnych bogów. Nie potrzebowali słów. Ich ostrza przekazały uczucia za nich.
Para zeszła z podestu. Podeszli do nich ojciec Haru i matka Suro. Przekazali im pierścienie, były to te, które młoda para otrzymała w prezencie od Desmonda. Pierścienie znalazły się na palcach serdecznych prawych dłoni. Nowożeńcy obrócili się do siebie twarzami i pocałowali. Plac rozbrzmiał sektami braw.


Epilog Wietrznego Szermierza

[media]http://www.youtube.com/watch?v=fm_j944Ak9A[/media]

Surokaze Raim siedział na występie przy szczycie jednej z wież strzegących wrót prowadzących do Wietrznej Twierdzy. Stąd rozpościerał się wspaniały widok na Północną Puszczę. Rosły tam chyba najstarsze na kontynencie drzewa. Wiele groźnych potworów przemierzało tamtejsze bezdroża. Tam też znajdowała się wioska, w której elf przyszedł na świat i przyjmował pierwsze nauki w posługiwaniu się bronią. Na jego lewym ramieniu widniała zrobiona specjalnie wykutym do tego ostrzem, blizna, która nigdy miała nie zniknąć.
- A ty znowu tutaj siedzisz? - Haru usiadła obok swojego męża i przytuliła się do niego. - Nie możesz tyle czasu spędzać samotnie. Jesteś przywódcą, a nie zwykłym szeregowym. Masz więcej obowiązków niż kiedyś.
Suro objął swoją żonę i pocałował w czoło. Przez chwilę jeszcze milczał wpatrzony w krajobraz. Spojrzał w dół. Z tej wysokości osoby przechodzące przez bramę wyglądały niczym mrówki. Pierwsi kandydaci na uczniów Zakonu Krwawych Blizn przybywali. Zgodnie z ustalonymi przez białowłosego zasadami każdy, jeśli tylko nie był przestępcą miał prawo przekroczyć wrota Wietrznej Twierdzy.
- Skończeni szaleńcy. Nigdy nie pomyślałbym, że znajdą się jacyś ochotnicy, by do nas dołączyć.
- Jesteś w końcu bohaterem. Tacy przyciągają innych. - Oczy elfki podążyły za spojrzeniem mężczyzny. - Każdy z nich ma jakiś powód do walki. Bandyci, którymi królewscy żołnierze się nie przejmują. Tyrani uważający się za bogów. Oni chcą byś dał im siłę do walki z ich problemami.
- Nikogo nie przyciągam. To raczej cały nasz Zakon przyciąga. Pewnie większość z nich nie wie, że pół roku temu byłem w stolicy. - Suro wstał i odwrócił się ku drzwiom skrywającym za sobą długie schody na dół. - Masz rację. Pora wracać do swoich obowiązków. A tak miło się siedziało.
- Nie martw się. Nadrobimy wieczorem. - Haru uśmiechnęła się zalotnie stając obok swojego ukochanego. -Powiesz mi, co zrobiłeś temu elfowi, z którym Elie się zadaje? Miałeś się nie wtrącać w ich związek.
- Ja mu tylko zapowiedziałem, że nakarmię go jego własnymi genitaliami, jeśli ją skrzywdzi. A to nie wtrącanie się. Idziemy?
Kobieta dość mocno przytuliła się do Suro. Podeszli tak do krawędzi występu. Skoczyli...

*****

Istnieją bohaterowie wielcy. To nimi chcą być małe dzieci w czasie zabawy. Dla złota i sławy, dla większej idei, lub będąc zwyczajnie do tego zmuszanymi, dokonują rzeczy, o których zwykli śmiertelnicy boją się nawet pomyśleć. Historie o ich niezwykłych czynach opowiadane są przez wiele pokoleń.
Istnieją bohaterowie mali. Ich czyny znane są tylko nielicznym. Brak w nich motywacji do udziału w wydarzeniach ważnych dla ogółu, ale gdy przyjdzie taka potrzeba są w stanie walczyć do ostatniej kropli krwi, byleby uratować to, co jest dla nich cenne. Bardowie nie opowiadają o nich pieśni. Dzieci na podwórkach nigdy o nich nie słyszeli. Jednak dla niektórych są więksi niż wszyscy legendarni bohaterowie razem wzięci.
Jedni istnieją obok drugich. Wielcy mają wpływ na małych. Mali mają wpływ na wielkich...

Droga, którą podążał wietrzny szermierz Surokaze Raim, ostatecznie zaprowadziła go do drugiego typu bohaterstwa. Chociaż długo poruszał się po ścieżce pogromców boga szaleństwa, niemal w decydującym momencie porzucił ją. Gdy trójka głównych herosów tej opowieści ratowało z narażeniem życia całe królestwo, on kilka dni drogi od stolicy z narażeniem życia ratował swoją ukochaną.
Sam podjął taki wybór. I za nic w świecie go nie żałował. Nie wracając po wszystkim do stolicy odwrócił się plecami do sławy i bogactwa. W ostatecznym rozrachunku zdobył coś dużo cenniejszego. Przynajmniej dla niego. Mówiąc do Haru "Jesteś dla mnie najważniejsza" nie wypowiadał tylko pustych frazesów, a stwierdzał fakty, których dowiódł własnymi czynami.
Być może kiedyś, jakiś niemający o pojęcia o prawdziwych wydarzeniach historyk uzna go (jeśli tylko znajdzie jakiekolwiek wzmianki o udziale białowłosego w walce z szaleństwem) za zdrajcę i tchórza kierującego się egoistycznymi pobudkami. Wtedy elf nic nie będzie mógł zrobić, ale teraz świadomość, że miał dług u osoby, o której z pewnością będą opowiadać legendy mile łechtało jego ego.

Jedynym, co pozostało Suro z tej wyprawy oprócz blizn, była świadomość, że w królestwie istnieje wiele silniejszych od niego osobników. By chronić tych, których kochał, by chronić cały Zakon musiał zyskać na sile. W czasie treningów nie trenował tylko nowych uczniów. Trenował też siebie. I to ciężej niż ktokolwiek mógł od niego wymagać. Pamięć o poczynaniach Fausta, Gorta i Richtera motywowała go do stopniowego przesuwania granic, jakie były nałożone na jego ciało. I miał też Haru. Dla niej stanie się silniejszy.

Zakon nie marudził na nudę. Pomimo rozprawienia się z Szaleństwem, pozostało wielu uważanych w czasach epidemii za szalonych. Teraz jednak byli nazywani po imieniu. Skurwysyny...
 
__________________
Dłuższy kontakt może zagrażać Twojemu zdrowiu lub życiu.
Toczę batalię z życiem. Nieobecny na długi czas.

Ostatnio edytowane przez Karmazyn : 05-08-2014 o 22:08.
Karmazyn jest offline  
Stary 05-08-2014, 21:50   #368
 
Tropby's Avatar
 
Reputacja: 1 Tropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skał
Epilog: niedokończone porachunki


- IWABABABABABA!! - prześmiewczy okrzyk Czarnoskórego Gorta rozbrzmiewał echem dookoła jeziora gdy wystrzelony z wielkiego kamiennego działa frunął w kierunku unoszącego się nad nim latającego statku. Wirująca czarna kula przebiła się przez wzmocniony stalowymi płytami kadłub, by dostać się do środka gdzie rozwinęła się niczym pancernik, prezentując postać wielkiego murzyńskiego pirata, który rozejrzał się wściekle po ładowni, szukając wzrokiem różowowłosego naukowca. Po chwili zaś nabrał on w płuca powietrza i ryknął na całe gardło: - PRZYSZEDŁEM PO SWÓJ OKRĘT, JAJOGŁOWY!! WYŁAŹ MI TU ZARAZ I DAJ SOBIE OBIĆ MORDĘ, ALBO SAM CIĘ ZNAJDĘ!!
Na reakcje nie było trzeba długo czekać. Nino pojawił się w ładowni, ocierając ręce husteczka przesiąknięta krwią. - Witam… nie pamiętam imienia, wyrzucam z głowy te niepotrzebne. Ale wiem kim jesteś, jednym z tych barbarzyńców. Wybacz spóźnienie, sprawdzałem coś na tych niezbyt czystych jegomościach. -dodał unosząc zakrwawione ręce w geście przeprosze nia. - A więc co Cie sprowadza?
- Powiedziałem żebyś oddał mi Blackberry i moją załogę, ty chędożony szczurze lądowy! - rzekł pirat przez zaciśnięte zęby, zbliżając się ciężkimi krokami do naukowca którego miał zamiar chwycić za fraki.
- Prosiłbym byś nie podchodził. Śmierdzisz. Za każdy kolejny krok, moje inne ja zabije jednego z twoich ludzi. Lojalnie uprzedzam. -odezwał się z bezczelnym uśmiechem.
Pirat zatrzymał się z wyrazem niewypowiedzianej furii na twarzy.
- Moi nakama... - zaczął cicho, jednak było to tylko zwiastunem następnego okrzyku który wstrząsnął całym okrętem. - NIE PRZESTRASZĄ SIĘ KOGOŚ TAKIEGO JAK TY!!
Włosy Nino rozwiały się lekko, cofnął się on o krok, zaś brwi zmarszczyły w wyrazie nieprzyjemnej irytacji. Po jego rękach przebiegł dreszcz, Gort poczuł nawet jak dwa z klonów upadły gdzieś na ziemię. Jednak nie czuł by jego sojusznicy się ruszali, dalej siedzieli w swych więzach, nawet nie próbując uciec.
- Intrygujące.. -mruknął Nino, a jego głos drżał lekko. Z kieszeni wydobył czysta husteczkę, by przetrzeć pot z czoła. - Ciekawe źródło energii pobudzającej instynkty. Chciałbym to zbadać. -stwierdził zamyślony. - Mogę się z tobą wymienić. -zaproponował, siląc się na uśmiech. - Zaoferuje Ci połowę twojej załogi, w zamian będę mógł zrobić na tobie kilka eksperymentów. -zaproponował geniusz.
Gort zamrugał zdziwiony, a jego wzrok powędrował w górę, jak gdyby obserwował przez sufit i ściany różne miejsca na okręcie. Widać spodziewał się innej reakcji po członkach swojej załogi.
- Cała załoga i mój okręt, a przez tydzień będziesz mógł robić ze mną co chcesz - zaproponował, mimo buzującej w nim adrenaliny, która niemalże rozsadzała go od środka. Wyłącznie perspektywa uratowania swych nakama trzymała go jeszcze na wodzy. - Jestem człowiekiem-skałą, który zjadł chrup-chrupiący owoc. Będziesz mógł mi nawet zajrzeć w dupę jak masz ochotę.
- Przeceniasz się, nie jesteś warty tyle co ten okręt. Przynajmniej nie dla mnie. Wiesz...to kwestia ambicji. -zaśmiał się geniusz. - Ponadto to ja rozdaje karty, nie ty. Twój kompan Faust, zapewne zdążył cie poinformować, że śmierć ciała lub kilku nic dla mnie nie znaczy. Dla twoich załogantów takie zdarzenie to jednak koniec przygody. Połowa twych ludzi, za tyle badań ile będę potrzebował.
- Najpierw pokaż mi moich nakama - rozkazał Gort. - Nie wiem co taki świrus jak ty mógł im zrobić, więc chcę zobaczyć co z nimi.
Rózowowłosy skrzywił sie wyraźnie. - Niestety nie wszyscy nadaja się do...oddania. No ale nic. Może Ci się spodobają! Niekótrzy lubia brzydkie zwierzątka. -zaśmiał się. - Dobrze czekaj tutaj. Nie jestem takim tępakiem jak ty, więc nie wezme cię do nich. Będę ich tu sprowadzał grupkami, by nic głupiego nie wpadło ci do głowy. -stwierdził wesoło. - Chcesz jakiś fotel? - zagadnął uprzejmie
- Obejdę się - odparł pirat, zakładając ręce na pierś z twarzą wykrzywioną w grymasie nienawiści. - Pokaż mi tylko co z nimi.
Nino przyklasnął i ruszył w stronę wyjścia, powrócił po jakichś pięciu minutach prowadząc za sobą pięciu...no właśnie pięć czego? Były to w teorii ciała załogantów Gorta, kapitan kojarzył niektórych majtków. Jednak ich oczy były puste, ciała pokryte wieloma żyłami,sporo ran i świeżych szwów. Jeden, najniższy, zwał się chyba Dave, nie miał połowy głowy. Mózg utrzymywał się tylko przy pomocy szklanej kulki.
- Ci wyglądają najgorzej, reszty jeszcze nie ruszałem… -przyznał naukowiec drapiąc się po tyle głowy. - ale maja dużo zalet! Są posłuszni, wykonując rozkazy co do joty, czyli nic nie zepsują, tak jak ich pierwowzory. Ponadto moga żyć bez mózgu, pozwole zademonstrować. -to mówić, wyciągnął zza pazuchy swej sukni pistolet i strzelił bez ceregieli w czoło jednego z piratów. Krew oblała ściany, a kawałki czaszki opadły na ziemię. Oprych jednak nadal stał. - Zregeneruje się po pewnym czasie, pomaga zachowywanie fragmentów, wtedy leci to szybciej. -powiedział uradowany, z pomyślności swego eksperymentu.
- Tych możesz sobie zostawić - odparł pirat z niewzruszoną miną. - Uwolnij pozostałych, albo sam rozwalę ten okręt. Nie pozwolę by którykolwiek z nakama którzy jeszcze żyją spotkał taki los jak tych tutaj. A wtedy stracisz mnie, okręt i całą moją załogę.
- Ahh ciekawe. Wolisz skazać ich na śmierć, niż na postęp? No cóż, na to mogę przystać. Aczkolwiek jeszcze jeden u mnie zostanie, leży aktualnie na stole operacyjnym, jeżeli teraz przerwę to umrze. Więc różnicy to nie robi. -zachichotał jak dziewczynka, jednak szybko się opamiętał. - A więc… najpierw badania, potem twoi ludzie. Inaczej nie zostaniesz tutaj, bo nie będę miał haczyka byś stąd nie odszedł.
- Zgoda - Czarnoskóry pokiwał głową. - Umowa jest umowa. Ale nie zabierzesz mnie z Blackberry ani nie sprowadzisz tu więcej swoich klonów. Chcę mieć pewność że jak wypuścisz moich nakama to nie zamkniesz mnie w jakiejś klatce na później.
- Szanuje pojęcie umowy i wymiany. Nie ma problemu, tu mam wszystko czego mi potrzeba. Wylądujemy, badania zajmą pewnie parę godzin po czym bęziesz wolny ty i twoi ludzie. Aczkolwiek jednego Ci zrzucę. Spokojnie w bezpieczny sposób, już o to zadbam. Ale chce mieć pewność, że nie zniszczysz statku. -wyjaśnił, zakładając na dłoń gumowa rękawiczkę. - A teraz Pan pozwoli się poprowadzić do stołu. - powiedział wyciągając chronioną część ciała w stronę pirata, niczym kawaler zapraszający swoja luba do tańca.
Murzyn postąpił w stronę naukowca, jednakże nie uścisnął jego ręki. Nie miał zamiaru znosić więcej upokorzenia niż było to konieczne.
- Nienawidzisz mnie w tym momencie, prawda? -zagadnął z uśmiechem gdy szli w stronę sali operacyjnej. - To dobrze. Przynajmniej wiesz, jak musieli się czuć wszyscy których twoja banda złupiła i pozbawiła wszystkiego. Kto wie, może nawet taki prymityw jak ty wyciągnie z tego lekcje. - westchnął geniusz, otwierając drzwi kajuty, gdzie stał teraz wielki drewniany stół. - Rozbierz się i połóż, reszta ja się zajmę.

~*~

Gort podciągnął spodnie, lekko masując pośladek w którym brakowało kilku odłamków, które to Nino zabrał do próbówki. Badania nie były przyjemne, sporo rurek i dziwnych urządzeń, wlazło w miejsca o których Gort nawet nie miał pojęcia.
Naukowiec wyprowadził go na polankę, na której osiadł statek, wraz z piratem szli zaś wszyscy jego załogańci, po za jednym z majtków który miał zostać zrzucony z powietrza.
- Sprawdź czy wszystko się zgadza. Mogą być otępiali, bo dostali sporo uspokajających środków. Ale dwa góra trzy dni i będą w pełni sprawni. -wyjaśnił naukowiec, jak gdyby sprzedawał właśnie rzepę na targu.
- Wynocha - oświadczył Gort głosem nie znoszącym sprzeciwu. - Następnym razem gdy zoaczę twoją gębę nie będę taki miły.
- Bezmyślny i barbarzyński jak zawsze - westchnął Nino, spoglądając po raz ostatni na pirata z dezaprobatą, po czym zawrócił w kierunku okrętu, a gdy po kilku minutach ten wzbił się w powietrze, na linie został spuszczony ostatni z żywych załogantów Gorta. Ten zaś splunął małym kamyczkiem który śmignął w powietrzu, przecinając linę trzymającą młodego chłopaka.
- Kapitanie... czy to ty? - zapytał Rico, który słaniając się na nogach próbował utrzymać równowagę gdy spoglądał na murzyna przez zamglone oczy.
- Kapitan nas ocalił...! - zawołał niemrawo inny pirat, a wszyscy ocalali zbliżyli się do Gorta
- Już nigdy w ciebie nie zwątpię, kapitanie!
- Myślałam że wszyscy tam zginiemy... - zachlipiała niebieskowłosa alchemiczka zwana Małą El, ocierając łzy z oczu.
Czarnoskóry bez słowa objął dwójkę swych najmłodszych kamratów, którzy w tym momencie mogli poczuć zarówno jego siłę i twardość, jak również wilgoć na jego policzkach.
- Co z bitwą kapitanie...? Wygraliśmy... prawda? - zapytał chłopak, siląc się na uśmiech.
- Oczywiście Rico, przecież wiesz że Wielki Czarnoskóry nigdy nie przegrywa! - odparł głośno murzyn, zacieśniając lekko swój uścisk.
- Czyli kapitan pokonał szaleństwo! Wiedziałem... nigdy nie wątpiłem w kapitana... - rzekł chłopak z uczuciem ulgi wypisanym na twarzy.
- Skoro tak to... dlaczego płaczesz, kapitanie? - zapytała niepewnie dziewczyna. - I co z resztą naszych kamratów?
Tym razem Gort odpowiedział dopiero po dłuższej chwili. Jego głos był jednak równie pewny co poprzednio.
- Pochłonęło ich morze.
- Morze? - zdziwiła się Leonore.
- Tak, morze - potwierdził murzyn, a z jego oczu popłynęło kilka kolejnych łez. - Ale znajdziemy nowych nakama. Zbudujemy nowy okręt i odbudujemy załogę. Tak mówi Wielki Czarnoskóry!

~*~

Tymczasem stojący nieopodal Desmond wraz z Elizabeth przyglądali się całej scenie z założonymi rękoma.
- Zgaduję że bez Blackberry możemy zapomnieć o poszukiwaniach tej niebieskiej dziwki? - zapytała retorycznie kobieta.
Mężczyzna pokiwał głową.
- Jeśli nie zdążyła uciec daleko to miałem nadzieję że mógłbym spróbować wykryć ją za pomocą haki obserwacji, ale bez okrętu nie będziemy nawet w stanie przeczesać okolic stolicy - stwierdził logicznie, gładząc się po brodzie.
- Kurwa mać - zaklęła piratka, a po chwili wskazała podbródkiem na Gorta ściskającego swych nakama. - Szybko się ogarnął po tym co spotkało resztę naszych kamratów, co nie? - zapytała z lekkim uśmieszkiem.
Desmond ponownie kiwnął głową.
- Taki jest właśnie Gort Kingstone którego znam. Dopóki pozostanie choć jedna osoba która wciąż w niego wierzy, nigdy się nie zatrzyma. To wystarczy by dać mu siłę by zawsze przeć naprzód.
- Prawie jak cały ten bożek szaleństwa - prychnęła rudowłosa, spluwając na ziemię.
- Może być w tym więcej prawdy niż sądzisz - odparł Desmond, uśmiechając się lekko.
Murzyn puścił wreszcie dwójkę piratów i wzniósł do góry ramiona w dzikim okrzyku, śmiejąc się gromko:
- Ruszamy z powrotem do stolycy znaleźć sobie nową łajbę! Iwabababa!
- W końcu po to wyruszyłem z nim na podbój mórz i uwierzyłem że to jest właśnie osoba która zostanie królem piratów - wyjaśnił strzelec. - Wierzę że potrafi on spełnić marzenia ludzi którzy za nim podążają.
 
Tropby jest offline  
Stary 06-08-2014, 01:08   #369
 
Ajas's Avatar
 
Reputacja: 1 Ajas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie coś
Epilog




Bóg choroby pustoszącej kontynent został pokonany. Serce zarazy został przebite i rozszarpane, lecz skutki przekleństwa dalej były widoczne. Zniszczenie Boga nie uzdrowiło tych, którzy zbytnio wierzyli w swój szał. Po części stali się oni czempionami umarłego Bóstwa, po części zaś zatraconymi we własnym umyśle potworami. Pokonanie ich spoczywało na barkach różnorakich łowców przygód, najemników i herosów wszelkiej maści. Ci którzy wyruszyli ze stolicy by zniszczyć serce zarazy nie musieli się tym martwić, mieli teraz ważniejsze cele i zmartwienia.
Spotkali na swej drodze Bogów, uwierzyli w ich istnienie, zasmakowali go na własnej skórze. Jednak co gorsze dla nich, Bogowie zdali sobie też sprawę z ich wartości. Teraz oczy wszechmogących istot, zrodzonych z wiary i magii, zwrócone były w stronę losów całej piątki.
Bo skoro zabili jednego Boga, czy nie byli wstanie pokonać i innych?
Skoro odmienili raz losy świata czy nie byli wstanie zrobić tego znowu?
Jednak najważniejsze pytanie które dręczyło Bogów brzmiało inaczej, było trywialne, lecz odpowiedzi nie znał żaden z nich.

Skoro byli tylko ludźmi, to czemu przeżyli?

~*~

Zamek w stoli królestwa Larazu runął, grzebiąc szczątki królewskiej rodziny. Doradca króla, ten który zaaranżował przygodę, oraz okazał się główna marionetka w rękach Mirro, zadbał by wszyscy obecni na zamku możni ponieśli śmierć. Nie wiedział jednak o jednej osobie. Synu zrodzonym dawno, wygnanym i na swój sposób przeklętym. Mężczyźnie, który poświęcił swe życie łowom, udając długowiecznego elfa. Osobnikowi który nigdy nie trafił by do stolicy, gdyby nie pewna niebiesko skóra osobniczka, która przypomniała mu czym jest obowiązek.


Lee stał teraz przy ruinach, a jego zmutowana przez druida skóra błyszczała w blasku słońca. W ustach przesuwał powoli papierosa, gdy patrzył na to co zostało z jego dziedzictwa.
- Nie sądziłem, że panicz wróci. –staruszek który mu towarzyszył, opierał się drżącą ręką na powykręcanej lasce.
Dym wypłynął z nozdrzy chłopaka, który uśmiechnął się lekko.
- Ktoś przypomniał mi, że nie żyjemy tylko dla siebie.
- Och, a któż to był? –zapytał królewskie skryba.
- Nieznajoma. Niech tak pozostanie opisana w księgach.
- Jako sobie życzysz… mój Królu.- odparł starzec kłaniając się nisko.
- Tss… nie przywykłem jeszcze do tego tytułu. – Lee splunął na ziemię, rozcierając wydzielinę butem. – Zbierz ludzi, trzeba odbudować zamek. Znajdźcie mi też inne miejsce do urzędu i roześlijcie gońców, trzeba ogłosić koniec tego szaleństwa. Ah i postawcie pomnik, duży, największy na jaki nas stać. Niech Ci którzy przyczynili się do zniszczenia tego zła zostaną upamiętnieni.
- Jak karzesz… mój władco. –starzec pochylił się po raz kolejny, odchodząc w stronę rozstawionych nieopodal namiotów.
Lee jeszcze raz spojrzał na zniszczenia. Nigdy nie chciał zostać Królem. Był łowcą, mutantem oraz samotnikiem. Ale ten kraj potrzebował teraz władcy, a on zrozumiał w końcu pobudki dziewczyny która poprowadziła armię, by odbić jednego chłopaka.
To był jej kompan, tak jak teraz każdy z obywateli królestwa był jego towarzyszem.
Król musi pożądać więcej niż inni, mieć w sobie większą chciwość, gniew, miłość i siłę.
On zaś czuł, że jest wstanie znaleźć je w sobie.

~*~

Samanta stała zapłakana w dużej okrągłej sali. Dookoła niej wznosiły się zbroje, biblioteczki z najróżniejszymi księgami, oraz najpiękniejsze dzieła sztuki. Na jej otwartych dłoniach, w pochwie z niebieskiej energii znajdował się przełamany ząbkowany miecz. Łzy płynęły wartko po jej policzkach, gdy usta wypowiadały ostatnie słowa.
- I..ii on tam leżał. Martwy… pozbawiony… głowy… W zniszczonej zbroi i taki…taki… –słowa uwięzły w jej gardle, a emocje wzięły górę. Z gardła wydarł się głośny krzyk smutku, a łzy niczym wodospad zaczęły opadać na ziemię.
Objęło ją silne, umięśnione ramię. Kończyna niczym wyrzeźbiona z kamienia, idealna w każdym calu swej fizyczności.
- Nie tłum tego w sobie moje dziecko. –gruby głos przemówił do czarodziejki, a druga dłoń poczęła głaskać jej włosy. – Wiem że go kochałaś, w końcu był twoim narzeczonym, ślub był tak blisko. – osobnik westchnął, przytulając córkę do swej potężnej piersi. Miecz opadł z brzdękiem na ziemię, gdy Samanta z płaczem wtuliła się w ojca.
- Najpierw zabili Shuu, z tym jednak byłem wstanie się pogodzić. Był on jedynie naszym sprzymierzeńcem. Wiernym, to prawda. Jednak w twym i mym sercu nie było dla niego miejsca. Mówiłem, że nie poradzi sobie sam z tym piekielnym czarnym nasieniem, które zwie się zwać Wielkim Czarnoskórym. On jednak chciał udowodnić swoją wartość. Poległ jako głupiec, lecz jako lojalny głupiec. Rufus jednak był twym ukochanym, mym przyjacielem, oraz człowiekiem wielkiego serca. Był na swój sposób szalony, dobrze o tym wiemy. Pragnął walki, która wypełniłaby jego serce radością. Jednak równie mocno pragnął Ciebie. Walczył po to, byś ty i dziecko które nosisz mogło żyć w świecie wolnym od bezprawia. – ramię mocniej docisnęło płacząca Samantę. – Nie zostawię tego tak moja kochana córeczko. Czarnoskóry jak i jego zawszony towarzyszy, wojownik który uśmiercił Rusufa, zapłacą za wszystko. To nie przywróci mu życia, jednak dopełni jego misję. Ty i mój wnuk, żyć będziecie w świecie wolnym od takich złoczyńców, obiecuje Ci. – z każdym słowem głos mężczyzny podpisującego się literą „O” nabierał na gniewie. Ziemia pod jego stopami popękała, zaś książki pospadały z półek.
- Mam do Pana jedną prośbę. –trzecia obecna w pokoju osoba, w końcu przemówiła. Mężczyzna o czarnych włosach, stał o kilka kroków od tulącej się rodziny. – Pozwól mi przekuć jego miecz. Pomszczę mego brata i odzyskam jego honor jak i przyniosę twej córce głowę winnych tej zbrodni.
Rosły ojciec Samanty spojrzał na młodziana, który kłaniał mu się nisko.
- Oczywiście mój drogi Reg… –zaczął, jednak młodzian przerwał mu ruchem ręki.
- Od dziś, póki nie pomszczę mego brata będę nosił jego imię. To jego ostrze i jego wola, tak trzeba.
Olbrzym kiwnął głową. – Dobrze więc Rufusie. Przekuj miecz i pomścij swego brata.

Samanta zapłakała głośniej, zaś dziecko w jej brzuchu po raz pierwszy wierzgnęło lekko.

~*~

- Aj,aj tyle do zrobienia, tyle do zbadania… – Luigi Nino krzątał się po swym laboratorium. Naokoło bulgotały różnorakie płyny rozlane po albemikach i fiolkach. Na głównym stole leżała zaś ręką, pokryta delikatnym czarnym osadem.
- Gdyby nie ta katana miałbym tyle czasu na badania… jednak umowa to umowa. Najtwardszy materiał na świecie… ciekawe wyzwanie. – Nino, obserwował rzędy cyfr zapisane na stosach kartek. – Przetnie każdy znany pancerz… –zamruczał naukowiec, przypominając sobie warunki kontaktu. – Wychodzi na to, że kiedy ją skończę, będę musiał zbudować jakiś nieznany pancerz, którego ona nie przetnie. Wszak nie będzie to złamaniem umowy. –zachichotał radośnie. – W sumie nie ma mowy tez o ciele… ciekawe czy uda mi się stworzyć coś, zdolnego przecinać tylko zbroję, jednak nie mającego wpływu na ciało. Tak to ciekawe… musze to zapisać. –mruczał, notując cos na boku kartki.

Liczne rurki podłączone do odciętej kończyny Boga, skrzypiały skwierczały i bardzo szybko topniały, niezdolne do dalszego użytku. Nino jednak, bez względnego pośpiechu wymieniał je, robił notatki oraz nakuwał kończynę w wielu miejscach. Co ważniejsze jednak, do małej fiolki, podłączonej jedynym kablem który nie uległ zniszczeniu, spadła pierwsza kropla czystej czerni. Geniusz uniósł naczynie na wysokość oczu i zamieszał nim lekko.
- Ciekawe… bardzo ciekawe. – mruknął ,kiedy w głębi laboratorium coś się poruszyło. Różowowłosy pomachał tylko głową z dezaprobatę.
- Ty dalej tutaj? Mówiłem, że muszę się zastanowić.
Odpowiedziało mu milczenie.
- Dobrze, dobrze. Wiem, że potrzebuje na namysł mniej czasu niż inne organiczne istoty. I szczerze, podoba mi się ta propozycja. Przyjmuje ją. Pod warunkiem, że do czasu realizacji zlecenia nic nie zmieni się w okolicznościach. –dodał, zerkając w ciemny róg pokoju.
Coś zaszeleściło, a na stół opadła pierwsza kartka. Obecność zaraz potem zniknęła z pokoju badawczego.
Luigi Nino podszedł do notatki i zerknął na nią.
- Oh… to jest ciekawe. BARDZO ciekawe. –zapiał podekscytowany. – Muszę wysłać kilka kopi by to sprawdziły… najlepiej jeszcze dziś. – zamruczał, na chwile zupełnie zapominając o czarnej substancji w fiolce.

~*~

Biała Królowa z hukiem zamknęła ciężka księgę. Tomiszcze która właśnie przeczytała, oprawione były w grubą skórę, oraz przeplatane złotymi nićmi. Jej okryta rękawiczką dłoń, przejechała po okładce, tak by osobniczka mogła wyczuć pod palcami grube, wytłaczane platyną, litery. Jeszcze raz zerknęła spod swej maski na tytuł księgi.

Gdy umysł spowija mrok


- To dobry tytuł… jak na ludzką literaturę. –stwierdziła, sama do siebie, odkładając księgę na półkę. – Nawet o mnie tam wspomnieli. - zachichotała po dworsku. – To dobra opowieść, samozwańczy Bogowie powinni ją czytać by wiedzieć co może ich czekać. –dodała, a jej biała szata zaszeleściła, gdy wykonała obrót po pokoju.
Otaczały ją lustra. Wyrastały z ziemi, tworzyły sklepienie i podłogę. Jedynie tam gdzie stąpały jej stopy, znikało szkło, pojawiała się natomiast ciemność przyprószona światłami przypominającymi gwiazdy. Kobieta oglądała chwile, swe odbicie z każdej możliwej perspektywy, by po chwili znowu spojrzeć na samotną, półkę z książkami.
- Mam jeszcze czas… – pomyślała nagłos, a jej smukłe palce chwyciły sąsiadujący, do odstawionej księgi, tom. Jedyny po za pierwszym woluminem na tej półce.
- W końcu ta historia ma jeszcze swoją kontynuację. Należy ją przeczytać. –zaśmiała się cicho, odrzucając okładkę, tak by otworzyć księgę na pierwszej stronicy.

Koniec części pierwszej
 
__________________
It's so easy when you are evil.
Ajas jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 22:46.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172