Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 12-10-2012, 00:54   #1
 
Pinhead's Avatar
 
Reputacja: 1 Pinhead ma wspaniałą reputacjęPinhead ma wspaniałą reputacjęPinhead ma wspaniałą reputacjęPinhead ma wspaniałą reputacjęPinhead ma wspaniałą reputacjęPinhead ma wspaniałą reputacjęPinhead ma wspaniałą reputacjęPinhead ma wspaniałą reputacjęPinhead ma wspaniałą reputacjęPinhead ma wspaniałą reputacjęPinhead ma wspaniałą reputację
[Amber] - "Poprzez Cienie"

Większość ludzi nie wierzy w istnienie innych światów. Teorie tego typu traktuje na równi z bajkami, legendami o smokach, czy też innymi wymysłami fantastów.
Mimo to, że nawet współczesna fizyka zaczyna poważnie traktować teorie światów, a nawet wszechświatów równoległy, to i tak większość ludzi uważa tego typu dywagacje za czysty absurd i kompletą bzdurę.
O ile jednak znajdzie się mała garstka osób naprawdę wierzących w istnienie innych światów, to osób wierzących w możliwość podróżowania pomiędzy nimi będzie jeszcze mniej.
Gdyby oni wszyscy mogli wiedzieć, gdyby mogli poznać prawdę, ich życie zmieniłoby się w jednej chwili.

Z pierwotnego chaosu wynurzył się nowy porządek.
Jedna osoba za pomocą swojej woli i krwi wykreśliła nowy ład. Wykreśliła Wzorzec.
To Wzorzec narzucił bezwładnemu do tej pory wszechświatowi nowe granice i nową formę.
Tam, gdzie do tej pory wszystko było płynne i zmienne, zaczęła panować stabilność i trwałość.
Pierwotny Wzorzec stał się centrum wszechświata. Osią wokół której powstały niezliczone masy przeróżnych światów. Nieskończona liczba Cieni pierwotnego porządku i ładu. Nieskończona liczba światów.
Im dalej od Pierwotnego Wzorca, a bliżej Logrusa, światy stawały się mniej trwałe i bardziej podatne na moc chaosu.
Logrus ciągle wirował, ciągle się zmieniał powodując fluktuacje w całym wszechświecie. Tylko dzięki obecności Pierwotnego Wzorca, tylko dzięki istnieniu królestwa Amber, cały wszechświat nie pogrążył się na nowo w pierwotnym nieładzie.

Dworkin, który stworzył Wzorzec, stał się także założycielem nowej dynastii, nowej rasy półbogów, władców wszechświata.
Żądza władzy była głęboko wpisana w krew Amberytów. Prawie każdy z nich pragnął zasiąść na tronie Amberu. A ci, którzy nie robili tego oficjalnie przeważnie dążyli do tego skrycie i podstępem. Nawet ci nieliczni, którzy rezygnowali z walki robili to tylko z powodu swojej słabości i braku odpowiedniej determinacji.
Walka o władzę była siłą napędzającą życie Amberytów.

Byli jednak i tacy, którzy mimo, że płynęła w ich żyłach boska krew nie wiedzieli wiele o życiu w Amberze i problemach trawiących królestwo.
Najmłodsze pokolenie Amberytów z różnych względów trzymane było z dala od dworskich intryg i manipulacji.
Jednym z nich był Revlik, zwany Szalonym, syn Gerarda z Amberu. Revik urodził się i wychował w odległym Cieniu, zwanym Barsawią.

Słońce chyliło się już ku zachodowi. Coraz dłuższe cienie ścieliły się po bruku doków. Żeglarze, albo leżeli już w swoich kojach, albo relaksowali się w doborowym towarzystwie w pobliskiej tawernie.
Jedynie samotny mężczyzna chodził pomiędzy zacumowanymi okrętami i rozglądał się uważnie. Jego twarz zakrywał szeroki kaptur, ale i tak było widać, że jest przedstawicielem jaszczuroludzi. Rzadki widok w tych stronach i być może dlatego mężczyzna zakrywał twarz.
W końcu zatrzymał się on przy jednym z okrętów i krzyknął do trzymającego straż marynarza.
- Hej tam!
Żeglarz spojrzał na obcego i spytał:
- Co jest? - ryknął ork z bujną czupryną i rzeźbioną kością umieszczoną w nosie.
- Szukam admirała Revlika.
Ork spojrzał na obcego z lekkim zdziwieniem. Kapitan nie używał tego tytuł od czasu, gdy wraz z innymi okrętami uciekli oni z orczej floty.
- Zaczekaj! - odparł krótko ork i ruszył poinformować kapitana.

Revlik wysłuchał propozycji t’skranga. T'chal, bo tak nazywał się ów mężczyzna chciał wynająć okręty Revlika. Umowa miała polegać na przewiezieniu towarów do Travaru.
Były admirał wyraził zgodę, bo pieniądze na utrzymanie załogi powoli się kończyły, a t’skrang wyglądał na kogoś kto jest w stanie dużo zapłacić.
T’chal twierdził, że skrzynie które chce przewieźć do Travaru zawierają jedynie przyrządy alchemiczny i składniki niezbędne do wytwarzania mikstur. Revlik wiedział, że t’skrang pewnie nie mówi mu prawdy, ale nie miało to teraz większego znaczenia.
Cokolwiek, by nie było w skrzyniach, ich przewiezienie mogło zapewnić spokój jemu i jego załodze na kilka najbliższych miesięcy. Gra, więc była warta świeczki.

W dniu załadunku okazało się, że T’chal nie podróżuje sam. Poza nim na „Niezwyciężonym” zaokrętowali się Ivo, wietrzniak wyglądający na maga oraz Gustav, potężnie zbudowany człowiek.
Cały ładunek składał się z dziesięciu sporych rozmiarów skrzyń. Każda z nich ważyła dobre trzysta funtów.
Towary załadowano i zabezpieczono, a trójce pasażerów przydzielono jedną, wspólną kajutę.
Tuż przed południem okręty były gotowe podróży.

Pierwsze trzy dni podróży minęły spokojnie i bardzo typowo. Pogoda sprzyjała, więc istniało prawdopodobieństwo, że dotrą do celu o wiele wcześniej niż zakładano.
Jednak wieczorem czwartego dnia zdarzyło się coś, co miał nie tylko odmienić losy tego rejsu, ale także całe życie Revlika i całej jego załogi.
- Kapitanie, kapitanie - jeden z żeglarzy stał nad kojem byłego admirała i próbował go obudzić.
- Co się stało? - zapytał zaspany kapitan.
- Właśnie nie do końca wiemy. Musi to kapitan sam zobaczyć. W każdym razie jedno jest pewne, że to coś dziwnego.

Gdy Revlik wyszedł na pokład pierwsze co zobaczył to pasma zielonych chmur snujących się na niebie. W dole zamiast typowego krajobrazu Barsavii rozciągała się jak okiem sięgnąć piaszczysta pustynia.
- Co to ma znaczyć, kapitanie? Gdzie my jesteśmy? - zapytał bosman.
Revlik przypuszczał co się stało, ale nie mógł swoim ludziom na razie powiedzieć prawdy. Wyglądało bowiem na to, że przenieśli się jakimś cudem do inne Cienia. Sprawa była tym bardziej dziwna, że jak się szybko okazało cała trójka pasażerów zniknęła.
 
__________________
"Shake hands, we shall never be friends, all’s over"
A. E. Housman

Ostatnio edytowane przez Pinhead : 12-10-2012 o 23:41.
Pinhead jest offline  
Stary 14-10-2012, 00:40   #2
Konto usunięte
 
Velg's Avatar
 
Reputacja: 1 Velg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetny
KOŃCE I POCZĄTKI


- Kapitanie, kapitanie... - Monotonny głos od dłuższego czasu mącił mu odpoczynek. - Kapitanie, kapitanie...

- Nie drzyj się tak... - Bardziej syknął niż powiedział. - Co się stało?

Podniósł się powoli, przetarł zlepione oczy. Jak przez mgłę skojarzył, że stoi przed nim Gsok. Zgadzał się wiecznie zachrypnięty tembr głosu, zgadzały się siwe, skołtunione włosy i nerwowa żywiołowość, z którą gładził resztki odłamanego kła po prawej stronie.

- Właśnie nie do końca wiemy... - zaczął, a kiedy spojrzał na Revlika dziwnie nieswoim, przepraszającym wzrokiem, ten wiedział już, że dzieje się coś poważnego.

Nie czekał nawet, aż Gsok skończy mówić. Wypadł ze swej kajuty, jakby go wszystkie diabły goniły. Bez koszuli, z nagą piersią, przebiegł aż do koła sterowego. Nie słuchając słabych protestów, wyrwał stery z rąk Jrika, kapitana „Niezwyciężonego”. Drugiego kapitana – poprawił się w myślach. Nie tytułował się już, więc i statek flagowy miał o jednego kapitana więcej niż tradycja nakazywała.

Za kołem sterowym w rękach czuł się panem sytuacji – i mógł napatrzeć się do woli na rozciągającą się aż po horyzont, jednostajną pustynię. Piasek lśnił zielonkawo, trochę złowieszczo, lecz w pustyni nie dało się dopatrzyć niczego szczególnego. Wydmy – jak każdy piasek w admiralskim pojęciu – były tak nieciekawe i nieregularne, jak tylko było możliwe. A po dłuższej chwili daremnej kontemplacji doszedł tylko do naturalnego wniosku, że musieli wlecieć w jakiś obcy Cień.

Nie wiedział tylko jak. Niby istniały opowieści o przejściach pomiędzy światami. Sam ojciec-Gerard, używszy sobie nieco, opowiadał mu o Cieniach, gdzie starczyło wejść między zaciemnione drzewa, aby znaleźć się w dziwnych, egzotycznych wymiarach... tyle, że nawet Revlik nie był skłonny uwierzyć, że przez naturalne przejście przypadkowo i niezauważalnie przeszłoby kilka statków. A skoro opuszczenie Cienia musiało zająć im trochę czasu, mógł równie dobrze spróbować dowiedzieć się czegoś więcej.

- Niechże piorun trzaśnie... Rassar!, rusz tu ten kurewski zad – podniósł głos, tak, że na całym pokładzie słychać było tubalne nawoływanie.

- Co że stało, k'pitanie...? - burknął nawigator, niezdarnie przetaczając się pomiędzy stłoczonymi na pokładzie matrosami.

- Nawigowałeś w nocy – odwrócił się od steru, obrzucił nawigatora niespokojnym spojrzeniem, jakby prawie go o coś obwiniał. - Coś dziwnego? Wywłocze dziwy na niebie?

- Nu, jak żem spojrzał, to barwiły się jak strojące się dziwki – ork niechętnie przyznał, odruchowo kreśląc ręką zabobonny gest, jakby chciał nim obłoki z nieba przepędzić. - Ale żem koncypował, że k'restwo było naturalne.

- Pomocnyś.... - Żachnął się zrazu, lecz wnet przypomniał sobie, że pierwszy oficer mu niczym nie zawinił - Przyprowadź pasażerów. Folguj sobie. Z łoża wyrwij... ba!, biciem gróź, jeśli trzeba – niedbale machnął ręką, dając dyspensę na dowolne metody.

Nie było ich. Przepadli jak kamień w wodę, zostawiając jedynie najbardziej podstawowe rzeczy. Teraz już Revlik był pewien, że trójka miała coś na sumieniu. Ale nie miał już jak tego sprawdzić. Najpierw musiał wyprowadzić ich z tego Cienia – pozostawało mu tylko nawigowanie poza Cień... i próby ustalenia winnego tego stanu rzeczy.

Gdyby „Szrama” nie był zapijaczonym kurwiarzem, nigdy byśmy tu nie trafili... - powtarzał w myślach, spoglądając nerwowo na nieznane, zielonkawe niebo, i próbując przypomnieć sobie, jak to wszystko się zaczęło.


POD PŁONĄCYM NIEBEM, NA PŁONĄCYM STATKU


Na wioskę spadli w jednym z tych szybkich ataków, które podtrzymywały sławę Wściekłego Puchacza z Cara Fahdu. Przed zmierzchem czaili się nisko, za linią drzew... a gdy tylko poszarzało na tyle, by nie szło zawczasu zauważyć zaciemnionych okrętów, podnieśli się i ruszyli do ataku.

Jeden za drugim, okręty zniżały lot i leciały nad strzechy. Pierwszy był śmiały Guivere, przez delikatną urodę przedrzeźniany Słodką Dzieweczką, mimo że stylizował się na Jastrzębia z „Miecza Cara Fahdu”. Tuż za nim nadleciał Szrama ze śmigłą „I twoją matką też”.

Po niebie krążył już tylko „Niezwyciężony”, wielka (dziesięć dział ogniowych!) triera wojenna o dziobie stylizowanym na smoka – na pamiątkę pierwszego okrętu o tej nazwie, drakkaru, którego admirał rozbił, ścigając therańską kilę. A po jej mostku krążył Revlik, ostrożnie ujmując w ręce delikatne przedmioty nawigacyjne. Przez drogą lupę widział wyraźnie, jak z pozostałych okrętów wyskakują szturmowi. Łupieżcy zeskakiwali nieraz z dwudziestu stóp, lądując miękko na dachach. Z bitewną uciechą obserwował, jak poczyna sobie Rączka, dowodzący grupą od Szramy. Potężny, jednoręki mężczyzna kpił sobie z wysiłków obrońców – lżył ich niezaradne wysiłki i pojedynczo a widowiskowo ubijał kolejnych ludzi, aż miło było popatrzeć. Taaak, Rączka mimo kalectwa zachował swoją dawną brawurę i szarm. O ile jednak wyczyny revlikowych ludzi cieszyły admiralskie oczy, tak Puchacz nie mógł się dopatrzeć żadnego punktu, który dominowałby nad okolicą. Bo atak i jego egzekucja to jedno, ale liczył się również styl – a tutaj, gdy obrońcy prawie nie stawiali odporu, liczył się głównie styl! Admirałowi pozostawało więc szybko znaleźć jakieś miejsce, do którego mógłby przybić statek flagowy.

- Cumuj „Niezwyciężonego” do strażnicy... - rozkazał wreszcie, cmokając z niezadowoleniem. Nie było to miejsce, na które miał nadzieję, ale Jrik gapił się już na niego wymownie, marsowo marszcząc czoło, aż grube brwi niemal mu się stykały.

Rassar z Jrikiem dopilnowali, aby okręt zatrzymał się tuż przy czubku budynku. A potem...

- Zeskakiwać, ale chyżo!, bo wybatożę! - ryczał Hrok, ich bosman, poganiając nahajką co bardziej ociągających się.

Wreszcie, gdy cała załoga znalazła się już na ziemi, admirał również zeskoczył. Tyle, że było już za późno na znalezienie jakiejkolwiek walki. Kto miał nogi, dawno mógł już uciec.

Mieli w planach zatrzymać się, łupić, pić i radować do rana, a potem odlecieć. Nie zamierzali ani ścigać uciekających, ani palić wioski. Nie było powodu – admirała osada nic nie obchodziła, lecz jej starsi nie paktowali z Therą, nie sprzedawali się Iopos i nie bełkotali niczym throalskie kupczyki.

Nie udało się. Była to tyleż wina samej osady, jak i niedbałości ze strony Szramy. W pijackich oparach upodobał sobie dziewkę – zupełnie nierozważne, bo dziewczę było brzydkie i wioskowe wielce. A potem uwidziało mu się, że nie chce słyszeć admiralskich utyskiwań odnośnie marnowania zapasów na dziewoję, więc ukrył ją w ładowni. W tej samej ładowni, w której trzymali również cenne esencje ognia. I mieli wielkie szczęście, że spaliła się jedynie część ładowni...

***

- Wiesz, że amory, flądry nie są mi obce, ale przecież wiernie służę! Pierwszy raz jakieś amorowanie w drogę weszło, a to się nie powtórzy – Szrama w panice mówił tak szybko, że admirałowi jego słowa zlewały się w jedno. Jakby podlotka jakiegoś słuchał. - Klnę się na Pasje, że jeśli zapomnisz o kości niezgody – tych nędznych kilku deskach! - to nie pożałujesz...

- To dobry kapitan. Postąpił, jakby w reku jeszcze był, ale każdemu Prakarool głowę czasem zaćmi. Zagróź mu, ale nie wyrzucaj... - wstawiał się za drugim kapitanem Jrik.

- Równy, choć ujnort. K'rewsko ci przysięgał, że się zmieni. Ja bym mu wierzył... - wzruszał ramionami Rassar.

- Ja żem wcale nie spał spity, jak ona to robiła, tylko żem... - próbował się tłumaczyć leniwy wartownik, zanim dowódca w furii wyrzucił go przez bulaj, odrobinę go przy tym „poszerzając”.

A Revlik miał to wszystko w nosie i pieklił się, jakby mu co najmniej ojca ubili. Najpierw osobiście dopilnował, żeby spalono całą wioskę – a potem sprawdzał, że rzeczywiście kamień na kamieniu się nie ostał – i wszystkie zapasy, jakich zapakować na ładownie nie zdołali, a później wysłał ludzi, aby „złowili” resztki osadowej populacji. Dopiero wtedy zabrał się za karanie latawicy, która na statek sprowadziła takie nieszczęścia. Stanęło na tym, że do zwężenia na rufie przymocowano dodatkową deskę – aby można było na niej stanąć – po czym ustawiono na niej ową kobietę w charakterze nagiego galionu. Miała zachować życie, jeśli tylko nie spadnie przez pięciodniową drogę do Urupy. Nie udało jej się – trzeciego dnia osłabła i spadła, ku zmartwieniu wszystkich załogantów, którzy postawili pieniądze na jej ocalenie.

Dopiero wtedy, po rozprawie z puchem kobiecym, miał na tyle czystą głowę, aby zabrać się za sądy nad Szramą. Ostatecznie zdecydował się wybaczyć kapitanowi – choć z zastrzeżeniem, że to jedyne i ostatnie wybaczenie – i uznać kilka ciosów, które wymierzył mu w pierwszym impulsie, za dostateczną karę. I skupić się na niwelowaniu strat oraz naprawach – w Urupie.

***

W Urupie pierw nawiedzili karczmę. Pili w swoim stylu. Raźno, hucznie, wywaliwszy wszystkich bywalców i nie zważając na nikogo innego. Ssacos, jaszczurzy szynkarz, spuścił swój gruby ogon, gdy tylko dojrzał Wściekłego Puchacza w progach swego przybytku.

Ze swego miejsca na stole miał doskonały widok na swoich oficerów. Był Pysk o nadzwyczaj urodziwej – jak na orka – twarzy i obsesji gahad, jak zwykle drąc koty z Kulawcem. Roztyły, ludzki artylerzysta o rubasznym honorze nie potrafił znaleźć wspólnego języka z ponurym, honorowym orkiem. Nie próbował już nawet.

- ... bo jak ci staje, to może też gahad i czystość uczucia? - Kulawiecuśmiechnął się paskudnie, licząc, że w razie czego admirał go obroni.
- Nniee... - Pysk z oburzenia prawie zwrócił zawartość swego kufla. - Śmij... - W alkoholowych majakach zgubił wątek, więc dla lepszego efektu zwyczajnietrzasnął kuflem o stół, aż gruchnęło.

Puchacz obdarzył ich ciepłym uśmiechem ze swego miejsca na stole. Był Guivere, który przyprowadził sobie do gospody młodą szlachciankę, i czynił co tylko mógł, by co gorszy element jej nie skalał. Był starzejący się, milkliwy i marudny Jrik, który dowodził „Niezwyciężonym”, jego statkiem flagowym. Był Szrama, który trwającą wciąż opuchliznę od Revlikowego ciosu rekompensował sobie wielkim piciem – tak, że więcej piwa wyrzygał już na stół niż stało w dzbanach na całym stole. Był niski „szczurek” o wiecznie skołtunionych włosach i poplamionym ubraniu: Heron, zawiadujący kuchnią.

Słowem – była cała dobra, stara kompania. Tyle, że miasto się zmieniło i było już jakieś inne, niepasujące...

- Został radcą?! Na floranusową kuśkę, Hargor radcą? - rechotał Heron, korzystając z okazji, żeby zaznać rozkoszy cudzego stołu.

Revlik, nie bacząc, że wodniste piwo wylewa mu się na rudą a gęstą brodę, przyłączył się do rechotu. Hargor był kupcem. Bogatym aż do przesady i tak samo otyłym – a do tego miał czelność walczyć o sanację moralną Urupy.

- Pewno, żart Pasji jakiś. I pewnie już nam językiem źle robi – włączył się do rozmowy. - Jakby nie wiedział, żeśmy silniejsi niż ich powietrzni chłopcy malowani. Ale co strzępić język po próżnicy – miasto schodzi na psy. Wylatywać trzeba, bo psich parchów dostaniemy...

Pili również przez następne dni. Tyle, że coraz bardziej na poważnie i na smutno – zapasy pieniądza znacznie się skurczyły po naprawie „I twojej matki też”. Co gorsza, kupcy miejscy nie garnęli się do współpracy z byłym admirałem Cara Fahdu. Dlatego, w desperackim pragnieniu wyjścia na monetarną prostą, przyjął t'chalową ofertę, gdy tylko się pojawiła.

Mimo że od samego początku miał przeczucie, że coś w niej śmierdzi. Który t'skrang – z ich dziedzicznym strachem przed wysokościami – chciałby podróżować powietrznym okrętem? Dlaczego płaciłby tyle za transport „środków alchemicznych”? Z miejsca zaczął go o coś podejrzewać – choć nie wiedział jeszcze, jak bardzo słusznie...

WYJAŚNIENIA


- Co to znaczy, kapitanie? Gdzie my jesteśmy? - Rassar, od dłuższej chwili siłujący się z zaniepokojeniem, wreszcie zebrał się, żeby wyryczeć pytanie.

Skrzywił się potężnie. Był Revlikiem Szalonym, Wściekłym Puchaczem Cara Fahdu. Był dowódcą, był łupieżcą, a zdarzało mu się być również skurwysynem. Ale co w jego potężnej sylwetce i prostej, prymitywnej wręcz twarzy, zdradzało w nim jakiegoś mistrza arkan magicznych?

- A skąd ja to mam, do kurwy nędzy, wiedzieć? - Burknął, tak, żeby wszyscy na statku widzieli. - Jakiś skurwysyn chciał się odegrać. Nie stało mu sił na porządny sztorm, to myślał, że nas jakieś karczemne sztuczki wykończą... Mało my takich wrogów mamy? - zawiesił pytanie w próżni, patrząc z wysoka – z nadbudówki – na załogę.

Nastała głucha cisza. Ludzie trawili wiadomość

- Czytaliście mapy. Wiecie, że żadna... ŻADNA... - Trzasnął dłonią w barierkę, prawie ją trzaskając. - Pustynia Barsawii nie rozciąga się na więcej niż kilkadziesiąt stali. Wylecimy stąd...

- Buunda. Barsawia nie ma takiego nieba. - Gheron, sierżant żołnierzy na „Niezwyciężonym”, rzucił wściekłe spojrzenie znad noża, którym strugał poręcz. Zwęszył okazję – a Revlik skonstatował, że szukał jej od czasu, gdy „wyrwali” go z kurateli króla Mosztuga, razem ze statkami. - Buunda, ujnort kłamie. Żaden z niego admirał, kapi...

Rozpoznał to. Ork syczał wściekle, pluł, syczał... greeah musiało go uwierać. Nadchodził jego gahad. Musiał to powstrzymać. Niewiele namyślając się, przesadził barierkę. Z rozpędu, wymierzył potężny cios w podbródek, aż sierżant się zatoczył, zamroczony. Zanim ktokolwiek zdołał zareagować, wyrwał gheronowy nóż z poręczy i przygwoździł nim do drewna orczą rękę.

- Powtórz to – syknął Gheronowi z bliska.

Sierżant spojrzał na niego nierozumnym wzrokiem... i wpadł w gahad. Zebrał się, żeby splunąć w admiralską twarz, zebrał się, żeby uderzyć łbem w czoło... aż Puchacz zdzielił go w podbrzusze.

- Widzieliście? Wzywał drundeah. – Odwrócił się izwrócił do całej reszty załogi.

Wiedział, że tęgi sierżant był przywódcą. Wiedział, że wielu dzieliło jego sentyment i niechęć do ujnorta, co ich wykradł z Cara Fahd. Mógł to dostrzec nawet na ich twarzach. Gdzieś wśród zgromadzonych załogantów dostrzegł Korlika, który do tego dnia z nietęgą miną wspominał zostawionego w królestwie syna, dostrzegł Pyskacza,wspominającego nad hurglem dawne honory pierwszego topora ojczyzny... i wielu innych. Byli też oczywiście tacy, którzy Gherona mieli za pieniacza oraz warchoła i wcale cieszyli się z takiego obrotu sytuacji – ale oni byli w mniejszości...

- Słyszeliście kapitana? To co stoicie jakby Mera-a-a-arg słuchu wam postąpił?! - basowo, oschle rozdarł się niemłody już kapitan „Niezwyciężonego”. – Rassar, zajmij się rozdaj włócznie, a nie quaalzem. Rek by cię się wstydził...

Revlik się uśmiechnął. Jego kapitan zdecydowanie do nich należał – i już miał zamiar dopilnował, żeby buntownika zakłuto bosakami, jak zwyczaj nakazywał. Obrabiał marynarzy, prośbą i groźbą szybko skłaniając ich do przyłączenia się do rytuału. Sierżant trochę kopał, wrzeszczał, gryzł po łydkach..., ale prędko odpadał z sił, gdy kolejni załoganci kuli go zaostrzonymi końcówkami bosaków.

Wreszcie umarł. Doskonale. Tak musiało być – gdyby Revlik teraz pokazał swoją słabość, niezadowoleni mogliby znaleźć śmiałość do buntu. A teraz... mógł nieco odetchnąć.

- Wylecimy stąd. Nigdy, nikomu, nie udało się nas zmóc. Przyrzekam wam, że tym razem to się nie zmieni – zwrócił się ponownie do całej załogi. Mówił w sposób autorytarnie, całą swoją sylwetką: zadartym wysoko podbródkiem, zuchwałym uśmiechem... dając do zrozumienia, że nie ulega to żadnej wątpliwości. - Hrok, daj znak na pozostałe okręty. O zenicie chcę widzieć ich oficerów na deku „Niezwyciężonego”. Tyle.

Teraz, wolny już od żądań wyjaśnień, mógł się skupić na rozwiązaniu sytuacji. Sięgnął po moce Wzorca – prawie czując w kościach, jak napięta jest tu osnowa rzeczywistości – i spróbował przeprowadzić ich do innego Cienia. Znał to uczucie bardzo dobrze – najpierw przypominało rozpaczliwą walkę o oddech ze światem... dopóki go nie polubił. W zmuszaniu Wzorca do uległości: wizualizacji sobie innych światów czy dopatrywaniu się w naturalnych cechach geograficznych (wyschłym korycie rzeki, wykoszonym pasie w zbożu) ścieżki było coś magnetycznego.

Ale – niezależnie od wszystkich sensacji – miał jasny cel. Chciał opuścić ten Cień... a jeśli ktoś (coś?) zablokowało do niego dostęp, znaleźć osadę. Jeśli prawa tego Cienia dopuszczały istnienie osady czy oazy, znajdzie ją – takie było jego dziedzictwo.
 
Velg jest offline  
Stary 14-10-2012, 18:16   #3
 
Pinhead's Avatar
 
Reputacja: 1 Pinhead ma wspaniałą reputacjęPinhead ma wspaniałą reputacjęPinhead ma wspaniałą reputacjęPinhead ma wspaniałą reputacjęPinhead ma wspaniałą reputacjęPinhead ma wspaniałą reputacjęPinhead ma wspaniałą reputacjęPinhead ma wspaniałą reputacjęPinhead ma wspaniałą reputacjęPinhead ma wspaniałą reputacjęPinhead ma wspaniałą reputację

Jak okiem sięgnąć rozciągała się nieprzerwanie monotonna pustynia. Jedynie piach, kurz i kamienie. Pustynia. Na dodatek z każdą kolejną godziną robiło się coraz goręcej. Krwisto czerwone słońce pojawiło się niedługo potem, jak flotylla Revlika wkroczyła w obcy Cień.
Syn Gerarda kilkakrotnie sięgał po moc Wzorca, ale żaden ze sposób których próbował nie przynosił skutku.
Nie dość, że nie udało się wyjść z tego świata, to na dodatek nie powiodły się również próby odszukania jakiejkolwiek, choćby najmniejszej osady.
Orcze okręty przemierzały kolejne mile pod szmaragdowym niebem. Krwistoczerwone słońce paliło coraz mocniej i żar powoli stawał się nie do wytrzymania.
Każdy z załogantów zdawał sobie sprawę, że sytuacja jest naprawdę poważna. Całkowicie obcy świat, wyglądający na kompletnie wymarły.
Revlik analizował całą sytuację. Trójka pasażerów od których przyjął zlecenie na pewno była odpowiedzialna za to co się stało.
Admirał zdawał sobie sprawę, że tylko ktoś w kogo żyłach płynie krew Amberu mógł przenieść ich do tego Cienia. Tym kimś był zapewne barczysty mężczyzna na którego nie zwrócił specjalnej uwagi. Wyglądał na typowego ochroniarza pozostałej dwójki. W czasie kilku dni rejsu nie wyróżnił się żadnym specjalnym zachowaniem. Mało widoczny i małomówny.
Żaden z zapytanych matrosów nie zauważył też nic wyjątkowo ani w zachowaniu człowieka, ani pozostałych.

Mijały kolejne godziny. Słońce pięło się coraz wyżej. Żar lejący się z nieba coraz dotkliwiej dawał się we znaki załodze. Revlik chodził zamyślony po pokładzie, zastanawiając się co jeszcze mógłby zrobić. Nie miał wielkiego doświadczenia w posługiwaniu się mocą Wzorca, a te sposoby które znał zawiodły.
W dole nieprzerwanie dominował jeden i ten sam krajobraz. Jedyna zmiana polegała na tym, że wydmy stawały się coraz wyższe i przeważnie bardziej kamieniste. Te większe zaczynały przypominać niewielkie wzgórza.

Matrosi stawali się coraz bardziej poddenerwowani. Obezwładniająca bezsilność malowała się na orczych twarzach. Każdy z nich był wojownikiem nawykłym do walki, dynamicznych decyzji. Sytuacja, gdy nie wiedzieli co się dzieje i na domiar złego nie mogli z tym nic zrobić bardzo ich frustrowały.
Revlik stał przy kole sterowym i obserwował uważnie okolicę, starając się wypatrzeć cokolwiek, co pozwoli mu zdobyć jakieś informacje o miejscu w którym się znalazł.

W pewnym momencie syn Gerarda dostrzegł, jakiś obiekt unoszący się w chmurach. Znajdował się on zdecydowanie wyżej niż okręty orczej floty. Zakryty przez grube warstwy chmur mógłby nadal pozostać niezauważony, gdyby nie przypadkowa przerwa pomiędzy płynącymi wolno chmurami.
Obiekt był potężny i przypominał ogromny kwiat unoszący się w powietrzu. Revlik nie dostrzegł wiele, gdyż zaraz kolejna warstwa chmur przesłoniła mu widok. Nie był nawet w stanie stwierdzić, czy obiekt jest pochodzenia naturalnego, czy też jest dziełem jakiś inteligentnych istot.
- Kapitanie - odezwał się nagle sternik - Niech pan spojrzy.
Ork wskazał dłonią na dół. Na powierzchni piasku widać było wyraźne ślady, jakby pod jego powierzchnią poruszało się jakieś gigantyczne zwierzę. Sądząc po śladach jakie zostawiało, był to jakiś rodzaj węża. Poruszał się on dość szybko, a jego długość wynosiło około 300 metrów, a szerokość pozostawianych śladów mniej więcej 30.
Nim Revlik zareagował kolejni załoganci dostrzegli ogromne zwierze i wszyscy, jak jeden mąż przylegli do burt, podziwiając niecodzienny widok.
 
__________________
"Shake hands, we shall never be friends, all’s over"
A. E. Housman

Ostatnio edytowane przez Pinhead : 14-10-2012 o 18:20.
Pinhead jest offline  
Stary 12-12-2012, 12:15   #4
Konto usunięte
 
Velg's Avatar
 
Reputacja: 1 Velg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetny
ZAGUBIENI

Wytężał wszystkie swoje zmysły, kręcił kołem sterowym, jakby od tego zależało jego życie... na próżno. Cień się nie giął. Mimo że w gorączce znalezienia osady zbliżył się prawie do grożenia światowi, nie byli ani trochę bliżej znalezienia osady niż na początku wojażu. A powietrze... było normalne. Revlik nie czuł ani trochę dziwnego smrodu – jakby po burzy – który przepajał powietrze, gdy podróżował przez cienie.

Otarł pot z czoła, zostawił koło sterowe pierwszemu oficerowi. Jakie licho go podkusiło, żeby wejść w układ z t'skrangiem? Teraz wszyscy cierpieli za jego jedną, błędną decyzję. I żeby jeszcze chcieli ich zdradziecko atakować... tego Revlik się nie bał.

Ba! Obserwując jednostajny horyzont stwierdził, że wolałby, aby zaatakowano „Niezwyciężonego”. Wiedział, jak poradzić sobie z otwartym atakiem – jego galera trzymała się na dystans, ostrzeliwując nieprzyjaciela, a drakkary próbowały zajść nieprzyjacielski okręt od dołu. W zależności od sytuacji, dobierał bardziej wymyślną taktykę... a niekiedy, gdy trunek huczał mu zbyt mocno w głowie, lekceważył strategie i nakazywał ruszać na wrogów kupą. Zazwyczaj to działało.

A zawsze – niezależnie od tego, jak kończyły się potyczki – było proste. Albo rabowali okręt, a później przejadali łupy, albo próbowali czym prędzej czmychnąć. Role były klarowne i dobrze ustalone. Tylko gdzieniegdzie sprawy się nieco komplikowały, ale prawie nigdy nie wychodziło to poza mały światek piratów, bandytów i infamusów. Za tą prostotą – dniami za sterem bądź w bitwie, nocami w oparach alkoholu – tęsknił od czasu, gdy poznał prawdę o Amberze. Prawdziwe Miasto, którego wielkość znał jedynie z opowieści, odległe Dworce Chaosu i niezliczone cienie... to było więcej, niż pojąć mógł Wściekły Puchacz. Czasami rozmach Wszechrzeczy go przytłaczał. Czasami. Bo było jeszcze coś, co doskonale rozumiał: Nieznane. Oceany, o których nawet nie śnił. Obce przestworza i możliwość zawędrowania tam, gdzie chce – nie martwiąc się o therańskie patrole czy nieprzychylnych kupczyków z Throalu.

Wolność. Niezależność. Przygoda. Wszystko było w cenie. Ale były też kłopoty... tak jak teraz, kiedy byli zagubieni pośród cieni. Próbował szybko zmienić kurs okrętu. Zielone niebo. Zielone... jak wzburzone, morskie wody? Piekła!, niech będą i morskie wody. Wszystko, byle okręt wyleciał znad przeklętej pustyni. Ale – znów – pieprzonego smrodu burzy nigdzie nie było. Frustrujące. Tyle się namruczał i naklął przy kole sterowym, że nawet starzy załoganci zaczęli odchodzić kapitana z daleka.

- Trzymaj... - rzucił wreszcie pod nosem do sternika, przekazując mu okrętowe stery. – Prosto leć, póki krypa stąd nie wyleci. I że się nie pytaj, gdzie lecimy.

I tak dał sobie spokój z próbami większego poruszania się przez Cienie. Siadł na przewróconej na pokładzie beczce, otarł spocone dłonie o dół płaszcza, i mógł na chwilę odsapnąć.

Załoga zresztą wkrótce też mogła zaznać chwili wytchnienia - nie było sensu, żeby utrzymywać stan pobudzenia. Nawet Gsok, początkowo spoglądający nieufnie spod nieporządnych bokobrodów, jakby wydmy miały wydać na świat ludożerczą bestię, w końcu pozwolił zapasowym wioślarzom odejść na spoczynek Na pustyni wszystko widać było, jak na dłoni, więc nie było sensu trzymania matrosów pod bronią Ze stanu zagrożenia został tylko sam Revlik, który uparł się nadzorował pracę nawigatorów.

ODKRYCIA



Od przeszło kilku godzin szybowali spokojnie nad pustynią. Znudzony admirał już tylko kątem oka przyglądał się żegludze okrętu. Wpadł w pewien marazm – skoro nie działo się nic ważnego, mógł sobie pozwolić na chwilę rozpamiętywań całej sytuacji...


Z zamyślenia wyrwało go niecierpliwe gwizdnięcie. Ciche, nienarzucające się... - a jednak był to jeden z tych odgłosów, na które Revlik był szczególnie wyczulony. Po latach wspólnego latania, admirał dobrze znał gestykulacje wszystkich starych wiarusów. Wiedział, że gdy sternik denerwował się, pogwizdywał. Nieświadomie, cichutko. Ktoś, kto nie znałby barczystego Burtona, mógłby to nawet przeoczyć, zwłaszcza, że ów nie nigdy nie ograniczał ekspresji – potrafił gruchnąć pięścią w burtę, chwytał i rwał czarne bokobrody, tupał głośno... prawie zawsze. Przesiąkł trollową manierą.


Stanął jedną nogą na burcie, wychylając się lekko, aby spojrzeć na piaskowe ślady. Tysiąc łokci...? Na pustyni? Na wszystkich bogów, potwór byłby wielki i groźny... gdyby tylko mieli powody przypuszczać, że zechce na nich zapolować. W to Wściekły Puchacz szczerze wątpił. Przy tej wielkości... potwora musiałaby być skoczna jak skoczek z dżungli Serwosu.

Tylko, jak się okazało, nie tylko jeden ork dostrzegł poruszenie na piasku. Ku niezadowoleniu Revlika, przy burcie wnet zebrał się całkiem tłumek - czasami nawet lekceważąc swoje, kurewsko ważne, obowiązki.

- Głupiście – żachnął się dowódca floty na kłębiących się przy burcie marynarzy – Jeśli wachty nie macie, to możecie zmienić wioślarzy, a nie patrzyć tam, jakbyście cudo zobaczyli. Bo co...? Bo piasku żeście nie widzieli?!

- To paskudny gad pustynny jest... - odezwał się niemrawo i z lekką bojaźnią jakiś mężczyzna. Człowiek. Młody, o gładkiej twarzy – Revlik go nie kojarzył, ale był pewien, że dołączył dopiero niedawno.

- Robak. Piaskowy robak. - Admirał odwrócił się i demonstracyjnie splunął na piasek poniżej okrętu. - I dla tego robaka zzieleniałeś? Nie zje nas. Ja to zrobię, jeśli w tej chwili nie wrócisz na wachtę.

Posłuchał. Ale nie wyglądał na przekonanego. Ani on... ani nawet Burton. Revlik widział, że podbródek orka porusza mu się nerwowo, jakby próbował przegryźć coś bardzo twardego. Admirał przypuszczał, że to orcza cecha – kły im chyba rosły całe życie, więc uwierało ich... i musieli zetrzeć sobie nadmiar uzębienia. Zupełnie jak u ogarów.

- Wszystko, co żyje, musi żreć. - Zatoczył ręką koło, z grubsza wskazując na wydmy.. - Często żreć. A to jest pustynia. Bezludna. Pewnie prawie bez życia. Ryć musi, jakieś piaskowe zwierze żrąc – mówił powoli, tłumacząc. - Lub i rośliny. A żeśmy wysoko nad...

- Pewno rzadko żre, jako gady. One latać umieją. A ścierwa nie żrą, ale na hez całe miasta i statki potrafią wziąć, to nie buund... - Burton, nerwowo kreśląc w powietrzu znak wojennej Pasji, błysnął znawstwem rzeczy. Admirał poruszył się niecierpliwie – rzucił sternikowi spojrzenie, jakby ów go zdradził idąc w sukurs drugiemu załogantowi.

- Gówno. I tyle – podsumował admirał, zadzierając podbródek z lekceważeniem dla matrosowych racji, i klepiąc znów zadem na swą beczkę.

BLADY KWIAT

Nie dane było im dokończyć dyskursu. Burton niby zaczynał układać pośpieszną responsę, ale nim zdołał ją wygłosić...

- Góra! Góra! Tranko! - zawołał jakiś matros, zrywając się, jakby pokład płonął mu pod nogami.

Niektórzy wolniej, niektórzy szybciej, ale załoganci kolejno podnosili wzrok. A patrzeć było na co: na niebie rysowała się sylwetka jakiegoś kwiecia – kreska w kreskę ryciny kwiatów lotosu z cathayskich manuskryptów, które kiedyś zrabowali z therańskiej baty. Z daleka wydawało się nie większe niż dłoń, ale przesłaniała go warstwa chmur... chyba kilka tysięcy stóp powyżej ich masztu. … więc konstrukcja musiała być gigantyczna. Kto wiedział...?, może nawet większa od behemotów z Barsawii.

- Przyprowadź okręt do tego dziwu, a chyżo – Wydał dyspozycję Jrikowi, wstając i zadzierając głowę, by lepiej się przyjrzeć powietrznemu kuriozum. Ożywił się momentalnie – począł kalkulować, czy kwietny „statek” mógłby być większy od statków wojennych mocarstwa z jego macierzystego świata. I wychodziło mu za każdym razem, że był.

Jak się okazało, przeczucia go nie myliło. Ani co do wielkości – tysiąc i pięćset stóp średnicy, jeśli Revlika szacował dobrze, ani co do charakteru statku. Spojrzał na niego jeszcze raz. Choć z oddali „kwiecie” wyglądało jak normalna, barsawiańska roślina – tylko większa i uniesiona do przestworzy – to gdy wznieśli się wyżej, podobieństwa zniknęli. Z dwustu stóp mogli wyraźnie zobaczyć, że na spodzie... zielonki – przekleństwa Revlika nie obejmowały kwestii botanicznych – zamieszczono duże okna ze strzelistymi łukami. Okręt, jak się patrzy. Gdyby go zdobyli...! - ale nie było co dzielić pierza na żywym i latającym ptactwie.

- Budzić matrosów! Gotować się, a żywo! - wrzasnął z biegu, nagle zdecydowany na jeden sposób postępowania. – Wybatożę, jeśli ktoś śmie ociągać! I dać znak okrętom, żeby podążały!


- Odbić na lewo! Podnieść okręt! - stał już na dziobie, rozporządzając statkiem i patrząc jak załoganci się krzątają – Podejść od góry! Wieszać banderę, jak sprzedańca jakiego! Białą, nie zwyczajną. - zmrużył oczy. Czegoś mu w przykazach brakowało... - I przygotować działa ogniowe!

Okręt wzniósł się już nad płatek, więc dla odmiany zaczęli zniżać kurs. Revlik oceniał, że niedługo będą mogli się spuszczać – więc pora była odpowiednia na wydanie odpowiednich rozkazów.

- Bieżaj tam do kanoniera i powiedz mu, żeby na drugiej burcie czynił salwę dla huku! Niech nas kwietnych suk syny usłyszą. - Upewnił się, że „goniec” zrozumiał, zanim zajął się kolejnymi sprawami. - Urk, Jork, Hork, Hrusk, wejdziecie za mną.- zwrócił się do czterech rębajłów, nie przerywając przywiązywania koniec liny abordażowej do burty.

- Jrik. Dowodzisz. Poślij więcej Łupieżców, jeśli będzie trza. Nie wahaj się strzelać. Tylko nie tak, by niszczyć. Szkoda okrętu... - uśmiechnął się wilkowym uśmiechem do podążającego za nim niczym cień kapitana „Niezwyciężonego”. – Na postrach.


Teraz, kiedy wydał już ostatnie rozkazy, mógł stać i czekać, z ręką na rękojeści „Pióra”, na odpowiedź ludzi z kwiatu. Najlepiej spokojną, pokojową. Tak, czekał na pokojową odpowiedź, jak „Skrzydło” mu na plecach ciążyło... tylko wzrok miał rozogniony, jakby już odbijała się w nim łuna pożaru, a szyję wyciągał jak puszczyk oceniający upatrzoną sobie ofiarę. Niecierpliwy puszczyk – bo zbyt długo czekać na powitanie zamiaru nie miał.
 
Velg jest offline  
Stary 17-12-2012, 09:15   #5
 
Pinhead's Avatar
 
Reputacja: 1 Pinhead ma wspaniałą reputacjęPinhead ma wspaniałą reputacjęPinhead ma wspaniałą reputacjęPinhead ma wspaniałą reputacjęPinhead ma wspaniałą reputacjęPinhead ma wspaniałą reputacjęPinhead ma wspaniałą reputacjęPinhead ma wspaniałą reputacjęPinhead ma wspaniałą reputacjęPinhead ma wspaniałą reputacjęPinhead ma wspaniałą reputację
Załoga Revlika przeżyła nie jedno i nie jedno widziała. To co jednak majaczyło przed nimi unosząc się w przestworzach było jak jakiś fantastyczny sen.
Olbrzymi kwiat unosił się swobodnie wysoko nad niekończąca się pustynią. Gdy okręt zbliżył się doń, okazało się, że z naturalną konstrukcją ma niewiele wspólnego. Wnętrze płatków skrywało zmyślnie wykonane okna, drzwi, jak i chodniki, niczym w jakimś gigantycznym mieście.

Revlik rozkaz wydał, by salwą przywitać mieszkańców tego tajemniczego obiektu. Huk z działa zburzył w oka mgnieniu panująca wokół nie zmącona niczym ciszę. Wiatr poniósł echo salwy, hen daleko poza horyzont.
Załoga, jak i sam jej kapitan w napięci oczekiwali jakiejkolwiek reakcji. Revlik liczył, że będzie ona pokojowa. Czy jednak można mieć nadzieję na tak ową, gdy się gości wita salwą?

Salwa wybrzmiała i na powrót światem zawładnęła cisza. Jedynie szum wiatru poruszał leniwie olinowaniem okrętu. Pojedyncze trzaski i piski podsycały tylko atmosferę napięcia.

Whhhoaaaaa!
Potężny huk wypełnił przestrzeń, jakby rozwarły się bramy piekieł. Matrosi z lękiem zaczęli rozglądać się wokół. Wypatrywali niebezpieczeństwa, ale wokół nie było nic co, by im zagrażało.
Revlik zauważył, jak Jork pokazuje mu ręką na dół.
Gdy Amberyta wychylił się przez burtę sam poczuł ukucie strachu w serce. Robal, którego widzieli wcześniej teraz wynurzył, czy raczej wyskoczył spod skrywających go zwałów piasku. Jego szarawe cielsko wznosiło się kilkadziesiąt metrów ponad powierzchnię ziemi. Rozwarł on trójdzielną paszczę uzbrojoną w ostre kły i wył niczym armia potępieńców.
Dudniący dźwięk wwiercał się w uszy i mózg i powodował potworne ukucie bólu. Co słabsi załoganci zwijali się w cierpieniach po pokładzie.
Amberyta z mieszaniną lęku i fascynacji obserwował gigantycznego robala. Przez chwilę wydawało mu się, że dostrzegł jakąś ludzką sylwetkę stojącą na ciele robala. Trwało to jednak zbyt krótko, by mógł mieć pewność i że nie było to przewidzenie.

Wrzask robala wprawił powietrze w niesamowite drżenie. Fala rozedrganego powietrza uderzyła w okręt Revlika. Powietrzny statek przychylił się gwałtownie i zaczął niebezpiecznie kołysać. Tylko dzięki rozwadze, umiejętnościom i refleksowi sternika zawdzięczali, że nie runęli w dół.

Robal z głośnym hukiem opadł na ziemię i zaczął ponownie zanurzać się w sypkie piaski.

Ponowne zwarcie szeregów i doprowadzenie załogi do ładu, zajęło kilka minut. Cały czas Hork, Hrusk obserwowali latający kwiat. Nic się tam nie działo. Kompletna cisza, jakby cała misterna konstrukcja była niezamieszkana.
Revlik sprawdził stan załogi i już gotował się, żeby zejść na dół na powierzchnię powietrznego cudu natury, gdy niespodziewanie na pokładzie zmaterializowały się dwie istoty. Wyglądali, jak mężczyźni, ale była w nich jakaś eteryczna trudna do uchwycenia kobiecość i delikatność. Obaj byli wysocy i bardzo szczupli. Ich głowy zdobiły długie, sięgające pasa siwe włosy.
Nisko skłonili się przed Amberytom i podeszli do niego. Revlik obserwował ich uważnie gotów w każdej chwili bronić się lub odpowiedzieć na ich atak.
Ten jednak nie nastąpił, a zamiast tego dwaj efemeryczni mężczyźni wręczyli Amberycie kartę. Gdy tylko Revlik poczuł jej chłód wiedział z czym ma do czynienia. Ledwo zdążył przyjrzeć się wizerunkowi na karcie, a dwaj przybysze rozwiali się niczym mgła na wietrze.
 
__________________
"Shake hands, we shall never be friends, all’s over"
A. E. Housman
Pinhead jest offline  
Stary 21-12-2012, 00:00   #6
Konto usunięte
 
Velg's Avatar
 
Reputacja: 1 Velg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetny
ZAMIESZANIA

Już mieli schodzić, gdy działa okrętowe – z cichym szumem, a później z głośnym wybuchem esencji ognistej – wypaliły. A chwilę później powietrze powietrze wypełnił zdumiewająco niski, trochę jękliwy, ryk.

ŁUUUUUU...

Instynktownie spojrzał za burtę. Tam, ponad tysiąc jardów niżej, dojrzał wielkiego czerwia, który wynurzył się z piasku. Mimo tysiąca stóp długości wyglądał mizernie i niknął w jednobarwnej pustyni poniżej. Ale głoshttp://lastinn.info/editpost.php?do=editpost&p=399199 miał przejmujący, jakby to za jego pomocą drążył tunele w piasku.

UUUUUUU...

Widział, jak starszawy już Jrik osuwa się na kolana, konwulsyjnie zatykając uszy. Widział, jak kłótliwy młodzieniec od robala zwija się w kłębek, a na twarz skapują mu krople krwi z uszu. Widział, jak statek się przechyla – i najpierw sam Kulawiec traci równowagę, upada i obija się o burtę... a potem jedynie szaleńcze chwycenie się za wyblinki uchroniło samego admirała od długiego lotu w dół. Słyszał, jak któryś z artylerzystów strzela w kwiat, myśląc, że zostali zaatakowani.

UUUUUA...

Wreszcie – po dobrej minucie – ryk umilkł.

Żyli. Wbrew wszystkim prognozom. Talenta Burtona, przez cały czas kurczowo uczepionego steru, na coś się zdały. Co nie znaczyło, że było dobrze. Wręcz przeciwnie!, cały pokład był zasłany co słabszymi załogantami, których natura nie obdarzyła admiralską wytrzymałością.

I może właśnie stracił kapitana...

- JRIK!- ryknął jak ranny zwierz. Z szybkością, o którą nikt by masywnego admirała nie podejrzewał, przeskoczył do leżącego. I troskliwie i delikatnie – dziwnie nieswojo – przewrócił starego orka na plecy.

- Żyjesz?- zadał niespokojne pytanie.

- Buunda, rek przeżyłem. Gad za małego heza ma, żeby coś mi zrobić......- Ork, po niepokojąco długiej chwili, otworzył oczy i podniósł się niezdarnie, powolnie. Krzywił się z bólu, ale widać było, że jest cały.

- Żyjesz, skurwielu? - powtórzył, wracając do swego normalnego, ostrego tonu – To ruchaj się, bo – na pasyjną kuśkę – nie trzymam cię, byś się lenił!

Gdzieś pod nimi, czerw zanurkował pod czerwone, gorące piaski pustyni.

WYSŁANNICY

Było ich dwóch. Siwowłosi, delikatni, wiotcy.

Zjawili się znikąd, skłonili się przed Revlikiem z szacunkiem, a w wyciągniętych, kruchych dłoniach dzierżyli Atut.

A potem zaczęli się rozpływać na wietrze.

Wściekły Puchacz spoglądał na to z mieszaniną zaskoczenia, zaciekawienia... i irytacji. Nie chciał zagadek. Chciał odpowiedzi. I dlatego, miast przyjąć Atut, gwałtownym ruchem schwycił jednego z nich za przedramię. Zlekceważony Atut upadł na pokład.

Zacisnął dłoń mocno, z amberycką wręcz siłą i przyciągnął mężczyznę ku sobie, na odległość przedramienia. Tamten był słaby – a, zaskoczony, nie stawiał prawie oporu. I, co było dla admirała ważniejsze, chwycony nie mógł umknąć przed dotykiem. Z bliska dostrzegł na obcej a dziwacznej twarzy wyraz zaskoczenia i wielkiej boleści. Uśmiechnął się paskudnie. Coś znanego.

- Co żeś za jeden?- spróbował w najpospolitszej gwarze krasnoludzkiej.

Milczenie.

- A tak...?- warknął po orczemu, niemal przyprawiając obcego o palpitację.

Nic. Przesłuchiwany gorączkowo a panicznie przełknął ślinę, ale nic nie zrozumiał.

Następny był język ludzkiego królestwa. I znów nic. A potem Revlikowi zaczęło brakować znajomości mowy.

- Umiesz...- spróbował po raz ostatni, używając języka swego ojca. Thari, rodowego dialektu Amberytów.

I od razu urwał, widząc błysk zrozumienia w oczach szarowłosego.

- Puść mnie, panie! Jestem tylko posłańcem. Przekazałem ci, co miałem przekazać. Reszta należy do...- zaczął śpiewkę. Revlik mu przerwał.

- Czyim? Co ci mówili? Co miałeś zrobić?- zarzucił obcego pytaniami. Umocnił jeszcze swój chwyt, zupełnie nieczuły na wyświadczany ból. - Mów, albo zmuszę do wejrzenia w Atutburkął i wymownie spojrzał się na przedmiot.

- Nie wiem - zawahał się. Puchacz nachylił się, spojrzał prosto w oczy, niespokojnie zmarszczył brwi... ale nadal nie znalazł nic, co mogłoby poświadczyć kłamstwo. - Wieki temu przybył tu pewien człowiek i przekazał moim przodkom, że za ćwierć milenium pojawi się tutaj okręt latający. Dokładnie opisał twój statek, panie. Powiedział, żebyśmy przekazali tobie tę kartę... i nic więcej nie wiem.

Tym razem to Revlik Szalony się zawahał. Człowiek – wedle wszystkich znaków na niebie i na ziemi – nic nie wiedział. Mógł go puścić... Ale z drugiej strony, to byłaby jego strata. A posłańcy mieli magię. Mieli wiedzę. I mogli wiedzieć, jak wyjść z tego świata. Nie zaszkodziło spróbować.

- Kłamiesz zarzucił ostro, znacząco spoglądając na miejsce, z którego zniknął drugi. - Wiesz, jak się stąd wydostać.

Przez moment – widząc popłoch i wahanie – myślał, że posłaniec mu coś odpowie. Zawiódł się. Ale to nie znaczyło, że tak samo będzie potem – gdy posłaniec wreszcie zbierze swoje myśli. Potem. Gdy się obudzi...

I z taką myślą Revlik łupnął człowiekiem o pokład, odbierając mu wszelką przytomność. Nie silił się przy tym na delikatność, bacząc tylko, aby nie odebrać starcowi życia.

KWIAT

Nieznane.

Dziwne.

Tajemnicze.

Kurewskie.

Tymi – i jeszcze innymi – słowami mógłby określić wnętrze latającego dziwu.

Nie podobało mu się ani trochę. Pod lekkimi, smukłymi liniami podpierającymi monumentalną konstrukcję, Revlik czuł się niepewnie. Co rusz zerkał na sufit – próbując utwierdzić się w przekonaniu, że całość nie runie mu znienacka na łeb. Wodził błędnym wzrokiem, szukając jakiegoś punktu orientacyjnego wśród istnego labiryntu, którym było wnętrze „kwiatu”. Drogi i ścieżki krzyżowały się pod najróżniejszymi kątami, a schody wiły się długimi spiralami... Nie potrafił tu znaleźć drogi. Nie potrafił wyznaczyć ścieżki, mimo że latanie nauczyło go znajdywać właściwy kurs nawet pośród chmur. Wszystko było zbyt podobne – otwarte przestrzenie, schody, wielkie hale, rzędy zamkniętych drzwi... - a wszystko w kremowym odcieniu, przypominającym trochę barwę tylca wyfiołkowanej panny.

Ale i tak mogłoby być gorzej. Bez nikłego poblasku ze ścian – admirał nie był pewien, skąd się brał – cała konstrukcja pogrążona byłaby w ciemności. A wtedy zupełnie nie potrafiłby odróżnić jednych schodów od drugich. Zresztą, i tak miał trudności – więc wolał nie zapuszczać się zbyt daleko. Bo, do cholery, tu wszystko było jednakowe. Regularne. Nienormalne.

Nawet śmiecia rozrzuconego po korytarzach nie znajdywał. A to było już niepokojące. W Barsawii i różnych Cieniach poznał wiele miast. Wszystkie były tłoczne, zaśmiecone i śmierdziały. Bo – do kurwy nędzy – ktoś tam żył. Tak samo było z „Niezwyciężonym”. Jeśli ktoś myślał, że gromada orków wypróżniała się za pokład, był w grubym błędzie. Najniższe pokłady cuchnęły równie mocno, jak każdy szalet. I podejrzewał, że tak samo było z Prawdziwym Miastem, czego by Gerard o nim nie mówił. Ono żyło. I nawet, jeśli mieszkała tam sama najwyższa arystokracja o dupach wyżej revlikowej głowy, to pewnych rzeczy nie mogła usunąć. Tak jak nie można było usunąć bruzd z wnętrza dłoni.

Kto żyw, tworzył pewien chaos i nieporządek. Tu tego nie były. Nie było nawet najmniejszej nieczystości. Nic nigdzie nie porzucono. Tak czyste... aż do urzygu... były tylko mauzolea. Bo nawet umierające miasto czyniło większy galimatias.

Miasto-Kwiat było puste.

A nade wszystko – nie było w nim nic wartościowego. Nic. Dosłownie. Nawet nie chodziło o kosztowności same w sobie, które można byłoby zgarnąć w ramach łupu. Ale jeśli by znaleźli zapasy pożywienia, mieliby wikt na tej cholernej pustyni. A gdyby nałapali ludzi, nie musieliby się martwić o zapasowych wioślarzy. Kobiety pięknie uśmierzyłyby nastroje. Nawet zwyczajne almanachy byłyby pożądane – raz, że dałoby się je pięknie opchnąć, a dwa, że mógłby się z nich czegoś dowiedzieć.

Ale nie. Nic. Nichts, jak by gardłowo powiedziały krasnoludy.

Niby mógłby spróbować zniszczyć ileś ścian i nabrać na statek lekkiego, białego gruzu... ale raz, że zysk z ładunku byłby wielce niepewny, a dwa, że przecież nie miał pojęcia, jak odtworzyć strukturę dziwacznego materiału. Dziwna substancja mogłaby być nawet twardsza niż krasnoludzkie żelazo, ale dopóki miałaby konsystencję zwały grud, byłaby bezużyteczna i mógłby ją sprzedawać co najwyżej jako kryształy świetlne.

Musiał. Coś. Znaleźć. Szybko, najlepiej natychmiast.

ROZCZAROWANIE

Błądzili jeszcze dobry kwadrans, nim cierpliwość mu się całkowicie wyczerpała. Żadnych zmian nie było widać. A mijane drzwi były zamknięte. Jak każde inne. I nic nie sugerowało, żeby chodząc po budynku mieli się dość dostać.

- Stójcie – rzucił wreszcie do towarzyszących mu, czterech jebaków – Wszystko tu jednakowe. Nie ma celu, by iść dalej. Nie tak trza. Będziemy wyważać... - wskazał podbródkiem na zagradzający drogę portal.

Naparli na drzwi. Tylko szczęknęły. Spróbowali drugi raz. Pojawiła się pierwsza rysa. Ale minął jeszcze następny kwadrans, aż wreszcie zdołali wyłamać drzwi.

Liczyli na to, że znajdą mieszkańców. Liczyli na to, że znajdą coś cennego. Płonne nadzieje. Małe pomieszczenie, które znajdywało się za rozbitymi drzwiami, było równie opustoszałe, jak cała reszta kompleksu. A co gorsza, jak długo i wytrwale by go nie przeglądał, nie znajdywał nic wartego uwagi. W małym – Revlik dawał mu czterdzieści stóp na trzydzieści stóp – pokoju nie było niczego, poza dziwnymi wnękami w ścianach. A przynajmniej na wnęki to pierwotnie wyglądało, bo z bliska okazało się, że do ściany zupełnie przyczepiono... urządzenia? Niejednolite powierzchnie, jakieś miejsca, które można było nacisnąć... Wściekły Puchacz rozpoznawał w tym trochę ojcowskich bajdurzeń o technicznych sztukach innych cieni. Zdecydował się nawet odłamać cztery maszynerie i załadować na „Niezwyciężonego” tytułem łupu. Potem, w jakimś innym Cieniu, będzie mógł znaleźć maga lub... technoskurwiela?... aby rozpracował kurewstwo.

Ale mimo wszystko, na galerę wracał w nastroju podłym. Nie znaleźli nic, co rzuciłoby sprawę na ich sytuację. Nie znaleźli żadnej odpowiedzi. A nic nie wskazywało, że cokolwiek w zasranym kwiecie mogło im pomóc. Z czysto irracjonalnej złości rozważał, czy odlatując nie podłożyć ognia pod całą konstrukcję, ale wnet porzucił takie rozważania. Któryś artylerzysta już próbował, biorąc wywołane przez czerwia wstrząsy za oznaki ataku. I dupa. Z czegokolwiek wykonano latadło, było niepalne.

Tyle dobrego, że wyklarowały się dwie rzeczy. Zrozumiał, że syn burej suki, który zamknął go w Cieniu, najpewniej nie zostawiał żadnych światów. I że najpewniej zagranie w jego grę i użycie cholernego Atutu było konieczne. Ale niechże winnego lepiej Pasje mają w opiece, gdy on, Revlik Szalony, dobierze się do niego – przez Atut, fizycznie czy jakkolwiek inaczej.
 

Ostatnio edytowane przez Velg : 21-12-2012 o 00:04.
Velg jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 03:55.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172