Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 28-01-2013, 17:30   #1
 
Fearqin's Avatar
 
Reputacja: 1 Fearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłość
[Sesja Solowa] Ewolucja


Obrzeża Warszawy
13 listopad 2023 rok
20:00


Drzwi gabinetu otworzyły się powoli. Siedzący za biurkiem, zwalisty stwór podniósł swoją ogromną głowę i spojrzał na drobną postać, która cicho wślizgnęła się do pomieszczenia, był to Adam, lokaj. Niski i łysy staruszek podszedł szybkim krokiem do biurka, po drodze potykając się o długi, piękny dywan, który ciągnął się od samych drzwi, aż do miejsca, przy którym siedział stwór. Za swoimi plecami nie miał okna, nie było żadnego szkła w całym pomieszczeniu, a jedynym źródłem światła były dwie świeczki na pięknie zdobionym sekretarzyku, z drewna olchowego. Całe pomieszczenie było zresztą wypełnione antykami, żadne z nich nie miało na sobie ani drobinki kurzu i był to jedyny pokój, o który nie dbał Adam, tylko jego pan.
Lokaj stanął przed biurkiem, mruknął coś, a potem jakby się zapomniał, pośpiesznie ukłonił.
- Panie... przyszedł do pana list – wydyszał – ten... ten na który pan czeka od trzech lat – dodał uśmiechając się szeroko.
Sługa położył delikatnie kopertę na biurku. Nie miała znaczka pocztowego, adresata czy nadawcy, jedynie pieczęć z Uroborosem, smokiem zjadającym swój własny ogon.
- Co z tym kto ją dostarczył? - Spytał po chwili stwór, grubym, donośnym głosem.
- Odleciał już - mruknął lokaj, spoglądając nerwowo na kopertę. - Czy mam cie zostawić samego z tym listem, panie?
- Nie Adamie, nie. Otwórz kopertę i przeczytaj mi go, proszę. - Odpowiedział mu jego pan, przekręcająć się na wielkim fotelu, który też miał swoje lata.
Lokaj chwycił znowu list, rozwiązał sznurek na pieczęci i złamał ją ostrożnie. Wyjął pięć kartek, wszystkie był zapisanie obustronnie. Chrząknął i zaczął czytać.
- Johannesburg, dnia 22 września, 2020 roku. Szanowny panie Kamilu, czy może, jak zwykli pana nazywać, Elephantmanie.

Warszawa
21:00


- Francuz jest niezły - mruknął Tomek, powszechnie uznawany za najlepszego w grupie, może z wyjątkiem Celi. Cała grupka sześciu osób, stała na dachu trzynastopiętrowego budynku i patrzyli z uznaniem, jak Jean - czarnoskóry student z wymiany, skacze i wspina się po sąsiednich mini-blokach. Wszystko robił dość powoli i ostrożnie, ale w końcu padał deszcz. Rynny, parapety i wszystkie progi były cholernie śliskie.
- Ta... patrz na niego! Jak małpa! - Powiedział Jan szturchając lekko łokciem Ocelię. Janek, czyli najniższy i prawdopodobnie najgłupszy z całego ich grona, od kiedy tylko poznał Jean’a, to za jego plecami, starał się żartować z jego koloru, co szło mu tragicznie.
Robert stojący za pierwszą trójką, wywrócił oczami, mrucząc ciche: “Jeeezu”.
Deszcz przybierał na sile, na dodatek zbierała się mgła. Panorama miasta nocą i w deszczu, otoczonego białym dymem byłaby znacznie lepsza gdyby nie uliczny zgiełk, hałas samochodów i wrzaski ludzi. Przynajmniej deszcz uniemożliwiał wyczucie smrodu spalin i ludzi takich jak Jan.
Tomek odgarnął ciemne włosy, który od deszczu i potu pozlepiał mu się nad oczami. Był wysoki, całkiem przystojny no i miał niewiarygodnie jasne, błękitne oczy, co w połączeniu z jego łobuzerskim uśmiechem, przykuwało uwagę wielu dziewczyn na wydziale architektury, gdzie uczył się już ostatni rok. Spojrzał na Ocelię, uśmiechając się w ten swój hipnotycznie rozweselający sposób.
- Co sądzisz, przyjmiemy go?
Dziewczyna poruszyła już wargami by odpowiedzieć, ale stojący obok Roberta Łukasz, wskazał na Jean’a i krzyknął
- Oż kurwa! Poślizgnął się!
Niecałę sto metrów przed nimi, wracajaćy do nich już Jean, poślizgnął się na zbyt mokrej poręczy, na czyimś balkonie, stracił równowagę i zaczął spadać w dół. Bez krzyku i chaotycznego machania rękoma i nogami. Cała szóstka podbiegła na skraj dachu, na którym stali i spojrzeli przerażeni w dół. Cztery piętra nad ziemią, z pleców Jean’a coś wyrosło. Gdy machajać nowymi kończynami zaczął unosić się w górę, wszyscy zobaczyli, że to skrzydła. Odsunęli się od krawędzi i odetchnęli z ulgą. Do tej pory jedyną osobą w ich grupie, która była połączona z jakimś zwierzęciem, był Aleks, z tą jednak różnicą, że u niego było to wyraźnie widać, nawet jeśli ktoś był ślepy i nie mógł zobaczyć czerwonych pasów na pomarańczowej sierści, to mógł ją poczuć dotykiem, choć nie była zbyt gruba. Olek uśmiechnął się widząc jak Jean wznosi się w górę. Mutantów były miliony i nie łączyła ich żadna “magiczna” więź, ale trzeba przyznać, że rzadko kiedy są do siebie wrogo nastawieni. Po latach prześladowań, zakończonych oficjalną, ale nie zawsze stosowaną, tolerancją, wszyscy, którzy mieli w sobie coś ze zwierząt raczej trzymali się razem, szczególnie gdy mieli swoje modyfikacje uwidocznione.
Jean wylądował przed całą szóstką. Był cały ubrany na czarno, koszula, luźne spodnie i sportowe buty, co pasowało do jego niewiarygodnie ciemnej skóry, do tej pory myśleli, że był po prostu murzynem, ale patrząc na jego wielkie skrzydła z różowymi błonami...
- Jesteś nietoperzem? - Spytał Robert krzywiąc się.
Mutant przejechał dłonią po śliskiej, łysej głowie
- Taa... znaczy nie, ale ma w sobie... no wiecie! - Rozłożył ręce zmieszany. Skrzydła powoli zaczęły się składać i kurczyć, a potem z obrzydliwym chrzęstem, który wywołał u wszystkich ciarki, schował się do środka Jean’a, który skrzywił się z bólu, ale po chwili znów patrzył na wszystkich trzeźwo. - Ale nie używałem tego, dopóki nie zrobiło się niebezpiecznie. To co, przyjmiecie mnie? - Po polsku mówił bardzo płynnie, ale z wyraźnym akcentem, który większość polaków by wkurzał. Jednak przez ostatnie paręnaście lat, na ludziach wymuszona została większa dawka tolerancji, z oczywistych powodów. Ci którzy się skrajnie nie godzili na tak zwanych “Animalmenów”, zostawali w końcu terrorystami.
- Jebany Batman, heh. - Palnął znowu Jan, rozglądając się z głupim uśmiechem po reszcie. Jedynie Robert wywrócił oczami, reszta nie zwróciła na niego uwagi.
- Ja jestem za, przeciw jest chyba tylko Jan... - mruknął Tomek. Spojrzał jednak na Celię. - No chyba, że ty masz coś przeciw...
 
__________________
Pół człowiek, a pół świnia, a pół pies

^(`(oo)`)^

Ostatnio edytowane przez Fearqin : 28-01-2013 o 17:39.
Fearqin jest offline  
Stary 01-02-2013, 18:21   #2
 
kanna's Avatar
 
Reputacja: 1 kanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputację
- Jan to palant - mruknęła Ocelia, patrząc na Jeana.

Wieczór był chłodny, a dziewczyna miała na sobie tylko ciemne legginsy, anatomiczne buty i biały podkoszulek z krótkim rękawem. Ciasno związane włosy przylegały gładko do głowy, przytrzymywane elastyczna opaską.
- Czy to boli? - spytała wykonując nieokreślony ruch ręką, mający symbolizować wysuwanie się skrzydeł.
- O dziwo boli tylko jak je chowam... jakby bardziej naturalne było posiadanie ich na zewnątrz, ale to mało praktyczne - odpowiedział Francuz uśmiechając się lekko. Celia zauważyła, że ma nad wyraz ostre i długie kły.
- Nie sądziłam, że można cokolwiek chować w ciele.. znaczy - zmieszała się - Myślałam, że jak ktoś jest połączony, to cechy są widoczne. Przez cały czas. Czy na plecach coś widać?
- Blizny, no i... niby się kurczą, ale trochę widać pod skórą, jakby wypustki, czy może bardziej kształt, ale raczej moja normalna skóra dość cienko opina...
- Okej, okej - Robert podniósł ręce do góry, sygnalizując żeby Jean zatrzymał się z tym opisem. - Nie musisz być taki dokładny.
- Chętnie to kiedyś obejrzę... - Cela uśmiechnęła się do Jeana. - Jeśli nie będziesz miał nic przeciwko temu, oczywiście. Dobra, głosujemy. Ja jestem za, oczywiście. Jesteś prawie tak dobry jak ja.

Francuz podrapał się po głowie, skrywając rumieniec w deszczu i słabej ciemności, tak bardzo rozświetlanej przez miejskie światła.
- Dobra, dobra, przyjmujemy, za bardzo demokratycznie się tu nam zrobiło - powiedział Tomek machając ręką.
Deszcz przybierał na sile w zadziwiającym tempie, mżawka przeradzała się w solidną ulewę, bombardując wszystkich grubymi kroplami wody, ledwo mogli dostrzec to co było parę metrów przed nimi, chociaż Cela widziała całkiem nieźle.
- Ale napierdala! - Warknął Robert patrząc w niebo.
- Możemy zejść schodami, trochę niebezpiecznie może być tak schodzić - odpowiedział Aleks podchodząc do drzwi, prowadzących do klatki schodowej budynku, były zamknięte na kłódkę, ale chłopak wysunął z dużej, obrośniętej tygrysim futrem łapy, długi i ostry pazur.
- Bez przesady - Cela nie przepadała za deszczem, ale specjalnie jej nie przeszkadzał. - Nie po to tu wchodziliśmy, żeby teraz schodów używać, jak banda emerytów...
Spojrzała w dół, na zalaną deszczem ścianę budynku.
- Kto idzie ze mną? - zapytała.

- Ja tam nic nie ryzykuję - powiedział Francuz wzruszając ramionami i podchodząc do skraju dachu.
- A koty zawsze spadają na cztery łapy... - dodał Aleks dołączając do nich.
Ostatecznie wszyscy byli gotowi, patrzyli tylko na Jana, który przestępował z nogi na nogę, co chwila otwierając usta, chciał coś powiedzieć, ale nie chciał wyjść na... cóż, na ciotę. Zaklął pod nosem i dołączył do reszty.
- W razie czego cię złapię Jasiu, dobrze? - Zaproponował z udawaną, ale słodką troską w głosie Jean, na co reszta odpowiedziała chichotem.
- Patrzę śmieszek nam się znalazł... - Mruknął w odpowiedzi chłopak, zaczynając schodzić.

Cela przyklękała na samym skraju dachu. Widziała całkiem dobrze, mimo panujących ciemności. Nie zdziwiło jej to specjalnie - zawsze miała dobry wzrok, pamiętała swoje zaskoczenie, kiedy pierwszy raz uświadomiła sobie, że inne dzieci nie widzą w ciemnościach tak sprawnie jak ona.
Pochyliła się, wpatrując w ścianę i schodzącego Jana. Chłopak szedł niezbyt szybko, zbyt ostrożnie i dziewczyna poczuła wyrzuty sumienia – kurcze, gdyby go nie podpuszczali zszedłby schodami, a tak… miała nadzieję, że się utrzyma. Nie przepadała za Janem, ale nie chciała, żeby zrobił sobie krzywdę. Deszcz - choć wydawało się to niemożliwe – wezbrał jeszcze na sile, jakby chciał ich przekonać, że podjęli niewłaściwą decyzję. Po twarzy i ciele spływały jej strugi wody, ubranie przylgnęło ściśle, opinając jej smukłą sylwetkę jak druga skóra. Poczuła chłód, było jednak zimniej, niż sądziła. Wzdrygnęła się gwałtownie, kiedy woda dostała się jej do uszu – nie znosiła tego, poprawiła bandanę, zakrywając szczelnie małżowiny.

Schodzenie szło zdecydowanie wolniej niż wspinaczka. Przeskakiwanie nie wchodziło w grę, a czasem uchwytów brakowało. Ocelia jednak bez problemów wyprzedziła resztę, a Jan oczywiście był najbardziej z tyłu, a raczej na górze. Nikomu w przechodniów, na już nie aż tak zatłoczonej ulicy, nie chciało się specjalnie wychylać głowy spod parasola, żeby patrzeć na bandę świrów, więc mogli czuć się bezkarnie.

Cela w końcu zeskoczyła na daszek, nad wejściem do klatki schodowej, a parę metrów dalej, na innym daszku, to samo zrobił Tomek. Ostatecznie wszyscy oprócz Jana, zeskoczyli na ziemię. Chłopak był może na trzecim piętrze.
- Ale z niego ciapa - mruknął Robert.
- Ciapa? Ciapa? - Tomek zmarszczył brwi, patrząc na kolegę.
- Tak się mówi... - odpowiedział wzruszając ramionami.
- Jak się trafi do epoki romantyzmu - dodał Aleks.
Ostatecznie i Ciapa dał sobie radę. W końcu nie wspinał się po raz pierwszy, żeby ot tak spaść, ale na jego twarzy widać było wielką ulgę, skrywaną przez dawkę dumy.
- Dobra. Było miło, ale chyba czas się zbierać. Niektórzy mają na jutro do szkoły na ósmą, o ile się nie mylę. - Powiedział Tomek, spoglądając na Celę. - Chyba, że masz inne plany.

Celka zarumieniła się i wymamrotała coś pod nosem. Kiedy spojrzeli na nią, powtórzyła, już głośniej
- Na drugą lekcję jutro mamy...
Mogła być najzwinniejsza z nich. Mogła sobie radzić najlepiej. Ale i tak ona kończyła liceum, a tamci studiowali. I choć nie mówili tego wprost – zbyt często, w każdym razie – to i tak wydawało się jej, że traktują ją jak małolatę.
Zależało jej, żeby zrobić wrażenie na Jeanie, a ten Tomek wyskoczył ze swoim tekstem...
- Nie mam planów – powiedziała zezłoszczona. – Muszę się wysuszyć. Zmarzłam.

- Jeśli nie chcesz się tułać do siebie, możesz wpaść do nas - zaproponował Robert, który mieszkał w bloku, niedaleko od miejsca, w którym byli, razem z Tomkiem.
- Ja mam kawalerkę, od uczelni. Dwa kilometry stąd, albo cztery przystanki busem. - Jean pokazał nieśmiało w kierunku, który prowadził do dzielnicy ciasnych blokowisk. - Albo... jeśli chcesz mogę cię podrzucić do ciebie. - Dodał po chwili z uśmiechem, wzruszając ramionami, pod którymi chował się skrzydła.

Cela zastanowiła się, przygryzając wargę. Perspektywa zagrania chłopakom na nosie była kusząca... Wiedziała też, że do siebie, na stancję u tej starej alkoholiczki i dewotki, Jeana nie zaprosi. Choć dziewczynom by majtki pospadały z zazdrości... Nie żeby stara Walasikowa miała coś przeciwko odwiedzinom - po prostu Praga nie była przyjazną dzielnicą, nawet dla gości z innych rejonów miasta, nie mówiąc już o innych krajach i innym kolorze skóry. Przede wszystkim jednak - Cela wstydziła się swojego pokoju w starej, zagrzybionej kamienicy. Stypendium nie wystarczało na lepsze warunki, a na materialną pomoc wujostwa nie bardzo mogła liczyć...
- Ok, chętnie zobaczę, jak mieszkasz - powiedziała, uśmiechając się do Jeana. - Cześć , chłopaki.

- Nie no... na razie... - mruknął Jaś, drapiąc się po mokrej głowie.
Jean rozejrzał się po ulicy, chyba tylko z przyzwyczajenia. Minęło ich parę samochodów, ale chodniki były raczej puste. W jeden chwili, z trzaskiem i chrzęstem z jego pleców wystrzeliły skrzydła o różowych błonach, lekko skąpane we krwi. Otwory z których wyszły, szybko się zasklepiły, nie pozwalając na powstanie ran. Francuz chrząknął rozciągając ramiona, nagle mężczyzna wydał się znacznie większy niż był w rzeczywistości, mimo iż był dość wysoki. Teraz jednak sprawiał wrażenie wręcz... potężnego.
- Obawiam się, że na plecach nie mogę cię przewieźć, nie mam też siodła, chyba nie przeszkadza ci być noszoną? - Spytał wyciągając ręce.
- Widać, że z Francji... - mruknął ktoś z tyłu. Reszta spojrzała jeszcze na Jeana i Celę, a potem ruszyła na drugą ulicę, w stronę przystanku, oglądając się za siebie, co chwilę.
- Doceniam, ale.. - powiedziała Cela wpatrując się, oszołomiona, w skrzydła - Nie możemy po prostu podjechać busem?
Czuła się niezręcznie. Nie znosiła tracić poczucia kontroli nad sytuacją. Poza wszystkim – hellou, gostek był miły, przystojny, ale żeby się zaraz bawić w napowietrzne przytulanki, to chyba przeginka.

- Heh, no tak. Wybacz. Przyzwyczaiłem się do jednego sposobu podróżowania - powiedział z cichym jękiem chowając skrzydła. - Podróż samolotem do Polski była... niezręczna. - Ciągnął idąc w stronę najbliższego przystanku autobusowego, w drugą stronę, względem reszty grupy.
- A ty... ty nie masz w sobie nic z żadnego zwierzęcia? Jak Tomek mi o tobie opowiadał, o tym jak się wspinasz, byłem przekonany, że... no można było tylko się domyślać kim jesteś.
- Pająkiem? Gekonem? - zaśmiała się, wyraźnie rozbawiona jego pomysłem. - Zauważyła bym, gdybym miała jakieś przyssawki, albo inne szczękoczułki, nie sądzisz?
- Wyjaśnienie jest dużo bardziej banalne - powiedziała rozcierając zmarznięte ramiona - Wychowywałam się na wsi, na farmie. Wujostwo prowadzi takie pokazowe gospodarstwo ekologiczne, kury, krowy i inne uprawy. No, taki skansen trochę - mało maszyn, dużo ekologii, zero chemii. Kokosów nie ma, ale da się wyżyć. A oni to uwielbiają. Dzieciaki przyjeżdżają ze szkół, jakieś wycieczki. No i wiesz - łażenie po drzewach i stodołach, skakanie ze stogów siana i praca na polu były u mnie na porządku dziennym. Potem trenowałam lekkoatletykę. No, i pewnie mam jakiś talent do tego.

Zza rogu uliczki wyłonił się krótki, prawie pusty autobus. Podjechał powoli, po śliskiej drodze na przystanek. Jean wpuścił dziewczynę do środka przodem i zajął miejsce obok niej.
- We Francji farm już prawie nie ma, szczególnie takich. Nie wiem czy wasz kraj stoi w miejscu, dlatego że jest zacofany, czy dlatego, że żyją w nim rozsądniejsi ludzie. Aczkolwiek takie dzieciństwo brzmi nieźle. Zdecydowanie lepiej od mojego - pokiwał głową z przekąsem.
- A twoje? - dopytała Cela. W autobusie było nawet włączone coś na kształt ogrzewania, no i nie padało. Miała wrażenie, że woda odparowuje z jej ubrania.
- Takie jak innych mi podobnych, paręnaście lat temu. Strach przed prześladowaniem, nadzieja że nie wywleką cię w nocy z łóżka i rozstrzelają w uliczce. Mi się poszczęściło, rodzicom też, ale we Francji nie było tak źle jak w Portugalii, albo tak jak do dziś w Afryce. Ale też za dziecka nauczyłem się wspinać, po tym jak wyszkoliłem się w chowaniu skrzydeł. Tak żeby móc uciekać, bez używania ich.
- Rodzicom? Czy oni sie godzili na połączenie? Czy zostali wykorzystani?
- Cóż... wielu z takich jak oni, w sensie w takim wieku z mutacjami, zarzeka się, że tacy się już urodzili, ale w większości takie osoby miały po prostu pranie mózgu. Ciężko mi więc powiedzieć, bo sami mówią, że gdzieś w dzieciństwie zaczęło się to u nich objawiać. Jak u mnie. Tyle że ja jestem już z nowego pokolenia, gdzie to normalne - powiedział uśmiechając się smutno.
- A twoi dziadkowie?
- Ich nigdy nie poznałem, a rodzice nie chcieli opowiadać. Podejrzewam, że po prostu ich nie pamiętają, ale to tylko podejrzenia - powiedział wzruszając ramionami. - Za dwa przystanki wysiadamy - dodał gdy autobus zatrzymał się na chwilę, opuszając dwóch nowych pasażerów, w oczach jednego - niskiego mężczyzny - było widać dziwną mutację. Oprócz powiek, miał dodatkową błonę na oku, która wraz z powieką, dziwnie się poruszała.
Cela nie zwróciła na wchodzących większej uwagi. Przebywając w przyjaźni z Alexem od dawna przywykła do najróżniejszych mutacji.
- Mam nadzieje, że masz jakaś herbatę, czy coś... - powiedziała.
Francuz zmarszczył brwi zastanawiając się przez chwilę.
- Chybaaa taak... - odpowiedział niepewnie. - Poza tym to koledzy z roku, ugościli mnie wódką, gdy tu przybyłem i do dziś zostało, bo jest to okrutnie ohydne. A jak nie mam herbaty, to tylko woda i wino.
Cela spojrzała na niego, wyraźnie rozbawiona.
- Zastanawiasz się, czy masz herbatę? Nieźle. - skomentowała, zastanawiając się, czy po prostu jest rozkojarzony czy raczej ma pieprznik w mieszkaniu - Wódki nie piję, smak jeszcze da się tolerować, ale dostaję małpiego rozumu po setce. To niebezpieczne, przy moim hobby.

- Słusznie - powiedział podnosząc się z siedzenia i powoli podchodząc do drzwi, nacisnął przycisk “STOP”. - Od przystanku to jakieś dwa bloki, czyli minuta. Ciągle padało, a daleko na horyzoncie widać było małe rozbłyski na niebie. Huk nie doszedł do ich uszu, dzięki odgłosom miasta, a szczególnie rykowi silnika, starego autobusu. Mimo to wyglądało na to, że z deszczu robi się porządna burza.
Dziewczyna poszła za nim, poprawiając bandanę. Czekała, aż autobus stanie, obserwując rozbłyski.
Wysiedli z początku ciężko łapiąc powietrze w wielkiej ulewie. Można było odnieść wrażenie, że się tonie.
- Jasna cholera! To u was normalnie tak pada? - Krzyknął do dziewczyny Jean, prowadząc ją truchtem w stronę ukrytego pomiędzy dwoma większymi blokami, mniejszego, ale nowszego budynku. Szybko dotarli do drzwi do klatki schodowej, choć ledwo widzieli to, co było przed nimi. Burza zapowiadała się bardzo nieciekawie. Kolejną błyskawicę usłyszeli już dobitnie. W końcu jednak weszli do ciepłej i suchej klatki, która na dodatek nie pachniała moczem, jak większość w Polsce – choć obiadem też nie. Blok wydawał się mieć maksymalnie dziesięć lat, winda do której wsiedli była oczywiście pomalowana flamastrami, w różne napisy czy po prostu penisy, ale były przyciski do wszystkich pięter, a sama klatka schodowa była schludna i zadbana. Jean wcisnął przycisk i winda ruszyła, zmierzając na ostatnie, siódme piętro.
- W końcu - odetchnął Francuz, rozpinając przemokniętą bluzę, która na dodatek miała dziury na plecach, przy łopatkach.
- Normalnie, w końcu mamy listopad, ciesz się, ze śniegu nie ma. - Cela ściągnęła bandanę, żeby wytrzeć twarz. - Sam mieszkasz?
- Sam i to ze stypendium. Same wygody, znacznie lepsze niż akademik we Francji. O dziwo. - Powiedział zadowolony. W końcu dojechali na szóste piętro, drzwi od winy otworzyły się jednak tylko do połowy. - No tak. Musimy się przecisnąć, czasem się zacinają. - Gdy przeszli poprowadził dziewczynę do końca korytarza i zaczął grzebać w pęku kluczy.

W końcu otworzył drzwi i puścił Ocelię przodem. Mieszkanie było dość kompaktowe, ale całkiem miłe. Z małego korytarzyka z lustrem i szafą, można było przejść do każdego pokoju, czyli małej, ale zadbanej łazienki, znajdującej się w lekkim chaosie kuchni i czystego, nad wyraz zadbanego pokoju, w którym rezydował Francuz.
- Czuj się jak u siebie. W łazience znajdziesz suszarkę, ręczniki, szlafrok, co chcesz. Ja tych rzeczy raczej nie używam, bo... - popatrzył na dziewczynę niepewnie. - Znaczy myję się, ale mam... niskie potrzeby suszenia się. - Skończył zakłopotany, zdejmując przemoknięte buty i kładąc je pod kaloryferem.
- Co masz? - zatrzymała się w połowie drogi do łazienki, patrząc na niego podejrzliwie.
- Nooo brak owłosienia. Poza brwiami i rzęsami. - Westchnął. - Chodzi mi o to, że możesz używać wszystkich rzeczy w łazience, są czyste. - Powiedział zakłopotany.
Celka poczuła przelotną zazdrość - epilacja bywała uciążliwa - ale zachowała swoje przemyślenia dla siebie.
- Dzięki - powiedziała. Weszła do łazienki, ściągnęła przemoczone ubranie i stanęła pod prysznicem. Przez chwilę lała na ciało gorącą wodę, pilnując tylko, żeby omijać twarz i głowę. Rozluźniła się przeciągnęła - ciepło zawsze ja relaksowało. Wytarła się ręcznikiem i założyła szlafrok Jeana - po podwinięciu rękawów i dwukrotnym okręceniu się paskiem wydawał się całkiem pasować. Wytarła włosy, pozwalając im spaść luźno wokół twarzy i wyżęła ubranie.
- Masz suszarkę do ubrań? – zawołała.
- Eeee, tak, nad pralką. Powinna działać - usłyszała zza drzwi łazienki.
Wrzuciła rzeczy do suszarki - timer wskazywał 20 minut - i wróciła do pokoju.
- Potrzebuje pół godziny i już mnie nie ma - powiedziała, siadając na fotelu i podwijając pod siebie gołe nogi.- Gdzie poznałeś chłopaków? Nic nie mówili o tobie...

Jean przebrał się już w suche rzeczy, które jednak też były czarne, zarówno koszulka z długimi rękawami, jak i jeansy. Usiadł na kanapie naprzeciw Celi.
- Poszedłem się integrować na jakiejś imprezie w akademikach. Akurat spotkałem Tomka i Roberta, chyba wszędzie ze sobą łażą, co? Tak czy siak, jakoś tak wyszło, że też interesują się parkourem... dokładnie nie pamiętam, strasznie się nastukałem, ale umówiliśmy się, że jak się popiszę, to mnie przyjmą do waszej paczuszki. A ty? Chyba są trochę starsi, jak żeś ich poznałaś? Wpadliście na siebie na dachach? - Spytał z uśmiechem.
- Można tak to nazwać - Cela odwzajemniła uśmiech - Ludzie skrzykiwali się w necie, takie nieformalne zawody były, juz ponad dwa lata temu... Poszłam popatrzeć, wystartowałam... byłam minimalnie wolniejsza niż Tomek na ostatnim przejściu. Teraz bym go pokonała bez problemu, ale mu tego nie zrobię - zaśmiała się - Jego ego tego nie zniesie. Nauczyli mnie wszystkiego, co potrafią. Trzymamy się razem. Tak jest bezpieczniej. - Przesunęła wzrokiem po sylwetce Jeana - Masz tylko czarne ciuchy? - zapytała.
- Oczywiście, że nie! - Odparł zaskoczony. Po chwili zastanowienia dodał jednak: - w znacznej większości czarne, tak. Lubię ten kolor, wpasowuje się we mnie, a ja w niego. Jak latam nie potrzebuję odblasków dla samolotów, bo tak wiele ich nie ma.
- Jak Batman. Klasyka - Cela uśmiechnęła się leciutko. Była ciekawa, czy ma poczucie humoru.
- Chcesz coś jeść, pić... cokolwiek chcesz? - Spytał podnosząc się z siedzenia i rozkładając ręce, chcąc być dobrym gospodarzem.
- Uraziłam cię? - zdziwiła się - Przepraszam. Cokolwiek nie chcę. Herbatę, jeśli masz. Albo cos innego, ciepłego.
- Ach nie, nie, po prostu zapomniałem cię ugościć. W zasadzie kiedyś tak na mnie wołali, specjalnie mi to nie przeszkadzało. Mam herbatę. - Wyszedł do kuchni, a dziewczyna miała chwilę by przyjrzeć się szalejącej na dworze burzy. Wszystko wydawało się szybko uspokajać, a już na pewno szybciej niż się zaczęło.

Nie śledziła burzy zbyt długo, poszła do łazienki i nałożyła swoje - ciągle jeszcze lekko wilgotne, suszarka nie pikała - ubranie. Boso weszła do kuchni, czekając, aż chłopak zaleje herbatę.
- Co studiujesz?
- Filozofię, a wcześniej dziennikarstwo. Nie wyszło. - Mruknął wzruszając ramionami i podając dziewczynie kubek. Wskazał na miseczkę z białym proszkiem. - Cukier.
- Nie słodzę - przysiadła na brzegu szafki kuchennej - Ulubiony filozof?
- Nietzsche chyba. Myślę że wygrałby walkę z każdym innym. - Odpowiedział po chwili zastanowienia, kiwając głową.
- To ten od patrzenia w otchłań?
- Jakby nie patrzeć... tak, ale znają go albo z tego, albo z bycia wrednym wobec innych.
- Ty bywasz wredny?
- Nieee, po prostu poza wrednymi rzeczami, mówił też całkiem niegłupie. Ja jestem miły - odpowiedział z uśmiechem.
- Masz skrzydła, kły i robisz się dwa razy większy czasami... jesteś pewien, że to definicja bycia miłym? - zapytała, patrząc na niego z ukosa.
- Cóż... przyznam, że gdy czasy były ciężkie, odpowiadałem przemocą na przemoc, ale teraz... połowa świata wyciągnęła wnioski z represji i ja też. Ostatnio jestem milutki, tylko mogę wyglądać paskudnie. - Powiedział odsłaniając chytrze wspomniane kły. - No i nie stosuję się do tego, co kiedyś powiedział Nietzsche na temat kobiet, jeśli o tym mowa. - Dodał ciszej, poruszając brwiami.
- A co powiedział? – zapytała nakręcając kosmyk włosów na palec.
- Swego czasu było to oryginalne powiedzenie, ale dobrze, że się nie powiodło. To było chyba... - podrapał się po czole. - “Idziesz do kobiet? Nie zapomnij bicza!”. To było niemiłe i dlatego mało kto go lubił. No i nie miał dzieci...
- Jeśli ktoś tak mówi, to musi sie bardzo bać kobiet...Może po prostu był gejem?
- Moożee... - odpowiedział zbity z tropu. - Odwoływał się do antycznej Grecji, a tam... no. To dziwne spojrzenie na niego, nawet jeśli nie lubił chrześcijaństwa. Jejku, jakaś poważna ta rozmowa się zrobiła. - Dodał po chwili potrząsając głową.
~ Myślałeś, że po prostu pójdę z tobą do łóżka? Zapytała, a oczy się jej śmiały.
- Otóż nie. - Odpowiedział uśmiechając się, dość niepewnie jednak. - Nie myślałem, jednak że będziemy się zastanawiać, czy jeden z najważniejszych filozofów był gejem. Choć miał wąsa. A ty czego się spodziewałaś?

Wzruszyła ramionami. Rzadko kłamała.
- Chciałam zagrać chłopakom na nosie. Wkurza ich, jak łażę z innymi. - rzuciła szybko, a potem popatrzyła mu w oczy - Ale podobało mi się, jak radziłeś sobie na budynku. To było niesamowite. I naprawdę chcę zobaczyć twoje łopatki.
Jean chrząknął cicho, przestępując z nogi na nogę.
- Przyznam, że jak się poślizgnąłem akurat patrzyłem w twoją stronę, miło że doceniasz. - Powiedział podchodząc bliżej.
Nie cofnęła się.
- Zdejmiesz koszulkę? - zapytała, odstawiając herbatę na blat.

Bez słowa. powoli wykonał jej polecenie. Skórę na torsie miał jeszcze ciemniejszą niż na twarzy, rzeczywiście mógłby stopić się z otoczeniem w nocy. Był potężnie zbudowany, odwrócił się jednak powoli, jakby będąc niepewnym, czy wstydząc się.
Pod silnie napiętą skórą, jego ciemnych pleców, dało się zauważyć lekki, rytmiczny ruch. Dziwne, monstrualne kształty, chciały się rozprostować, wyjść na zewnątrz. Mogło się wydawać, że skrzydła żyją własnym życiem, niewolone przez swojego właściciela.
Patrzyła, zafascynowana, z ciekawością dziecka. A potem wyciągnęła dłoń, zbliżając ja do skóry. Nie dotknęła jednak.
- Mogę ? - zapytała.
- Je... jeśli chcesz. - Odpowiedział najwyraźniej lekko zdziwiony.
Przesunęła delikatnie opuszkami palców po pulsujących plecach.
- Niesamowite - powiedziała.
W dotyku czuła jakby dotykała żył, jedynie znacznie bardziej utwardzonych, w których ciśnienie było nieregularne. Poczuła też, że Jean zaczął nieco szybciej oddychać, pod wpływem jej dotyku, troszkę się... emocjonował. Dobrze jej szło odgadywanie takich spraw.
Poczuła narastające w nim napięcie i cofnęła rękę.
- Przepraszam - mruknęła, zsuwając się z blatu - Burza przycicha, muszę wracać.
- Eeem, ach tak. Racja. - Pokiwał speszony głową, odwracając się do niej. - Odprowadzić cię, czy coś? Chociaż zakładam, że ktoś taki jak ty nie ma problemów na ulicy.
- Nie ma potrzeby - powiedziała, uciekając wzrokiem.
- Okej... - powiedział wkładając koszulkę. - Niedługo i tak się zobaczymy jak zgaduję. Z tego co mówił Tomek zrozumiałem, że dość często urządzacie sobie wyprawy.
- Tak... jak chłopaki nie mają sesji. Albo sesji poprawkowej. Albo sesji poprawkowej ostatniej szansy - zaśmiała się, próbując rozładować zakłopotanie spowodowane sytuacją. Nie spodziewała się, że chłopak odbierze badający dotyk jej palców jako pieszczotę.
Schyliła się, żeby schować rumieniec i wciągnęła buty.
- Na razie Jean. Do zobaczenia.
- Taaa. Na razie. - Powiedział otwierając jej drzwi, a potem odprowadzając wzrokiem do windy, potem zamknął drzwi.

Ocelia zjechała windą na dół i wyszła przed blok. Przejaśniło się, burza odeszła na północ, mokra wilgoć wisiała powietrzu ale nie padało. Ulice były prawie puste, wyludnione. Lubiła to – przestrzeń, samotność, to poczucie wolności. Szła, ciesząc się ze spaceru. I ze spotkania z Jeanem. Był zakręcony, ale w pozytywny sposób. I rumienił się – to było urocze. Zaczęła sobie wyobrażać, jak to jest lecieć w jego ramionach nad Warszawą… i nie mogła powstrzymać chichotu. Pomysł był tak kretyńsko durny. Jak z taniego romansidła.

Ale ta fantazja przypomniała jej o czymś jeszcze – jutrzejszej klasówce z historii najnowszej. Skrzywiła się. Była pewna, ze tak wredna profesorka spyta o nazwę gatunkową tej brzozy. Zawsze dawała upierdliwe pytania - ludzie z klasy obstawiali wiek poległych pasażerów i rozwinięcie symbolu samolotu. Ale ona miała przeczucie, ze będzie chodziło o łacińską nazwę brzozy.
 
__________________
A poza tym sądzę, że Reputację należy przywrócić.
kanna jest offline  
Stary 12-02-2013, 17:50   #3
 
Fearqin's Avatar
 
Reputacja: 1 Fearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłość
Elephantman wstał od stołu, wzdychając ciężko. Zaczął spacerować po ciemnym pokoju, dotykając i podziwiając przeróżne antyki, które gromadził przez wiele lat i o które dbał z ogromną troską. Położył wielką, szarą dłoń z chropowatą, pomarszczoną skórą na zbroi płytowej. Stała w dużym odosobnieniu, względnie uporządkowanej antycznej rupieciarni i była niezwykle zadbana, stalowe buty, zbudowane z wielu wkładek, wielkie rękawice, ochrony na uda i biodra aż się błyszczały. Jedynie na części mającej chronić tors widać było zadrapania i parę dziur, które próbowano zreperować podkładkami.
Elephantman przejechał dłonią po torsie zbroi, chrząkając głęboko. Powoli poruszył swoją trąbą, ponownie wzdychając. Odwrócił się do swojego sługi, górując nad nim.
- Troszkę się zawiodłem. Jedynie co nam to teraz dało, to mała wskazówka i zielone światło do badań. Liczyłem na większą pomoc, instrukcje, więcej danych... - powiedział chodząc po pokoju i gestykulując nerwowo dłońmi.
- Napisał, że zaczął przejawiać mutacje, więc musiał się ukryć, ale dalej ryzykował zachodząc do laboratorium, biorąc to pod uwagę, to dostarczył nam całkiem sporo informacji. - Wtrącił Adam, odkładając kartki na miejsce.
- Nie więcej niż jakbyśmy sami zaczęli wcześniej...
- Wtedy nie miał pan wystarczających funduszy... panie.
- Może i masz rację Adamie - powiedział podchodząc do niego bezszelestnie dzięki temu, że spód stopy miał miękki i delikatny, położył mu rękę na ramieniu i uśmiechnął się. - Bądź tak łaskaw i zadzwoń do pana Hughes'a. Dodaj że jak przyleci, to na mój koszt, a za pracę zapłacę mu bardzo ładnie.
-Dodać? Już wcześniej się pan z nim porozumiewał? - Spytał zdziwiony lokaj.
- Mówiłem mu, żeby był gotowy już trzy lata temu.
- Dobrze panie, zaraz się tym zajmę. Teraz się tym zajmę... panie - powiedział wychodząc w pośpiechu z pokoju i kłaniając się niezdarnie przy drzwiach, gdy sobie o tym przypomniał.

Elephantman spojrzał na wmontowany w ścianę wielki telewizor. Włączył go na kanał informacyjny, jak prawie zawsze, miał zamiar zostawić go włączonego na długi czas, wyczekując na tyle różnych wydarzeń, w końcu świat ostatnimi laty był taki ciekawy. Jednak jak zazwyaczaj mówiono o kolejnych zamachach, czy bitwach w Afryce. Ten kontynent płonął już od wielu lat i nie było nikogo, kto miałby ten ogień zgasić, wszyscy jednak chętnie polewali go paliwem. Kamil westchnął oglądając słabo skupiony.

W końcu jednak stało się coś, co zaskoczyło nawet jego.

***
Cela wróciła do domu, czyli swojego pokoiku w starej, wielkiej kamienicy na Pradze około północy. Helai - stara, zapita baba już spała, bądź zgonowała. Współlokatorki dziewczyny, albo wybyły, albo jeszcze były na nogach. Wchodząc do pokoju, zauważyła za na wpół otwartmi drzwiami, Magdę która zasnęła na fotelu przed komputerem, który akurat przestawiony był na odbieranie wiadomości. Dziewczyna zajrzała ukradkiem, bo głos reporterki był cholernie podekscytowany.
- Teraz jest to całkiem pewne, Interpol potwierdził, że za morderstwem Calvina Lockbella, stoi ROPA. Zabójstwa dokonano dwanaście godzin temu, światowej sławy angielski polityk, pierwszy przedstawiciel animalmanów w Unii Europejskiej, miał znaczący wpływ na doprowadzenia do rónouprawnienia zwierzoludzi. Zmarł od licznych ran kłutych. Konkretne dane sprawców są nieznane, jednak Ruch Oporu Przeciw Animalmanom, wydał krwawe oświadczenie, przyznajać się do winy, poprzez porzucenie wielu ciał zwierzoludzi, przed domem zmarłego. Ciała zostały ułożone w litery.
Reporterka skończyła swój wywód, który pewnie powtarzała od paru godzin, uaktualniając go o nowe dane i będzie tak robić jeszcze długo, bo wydarzenie było rzeczywiście znaczące.
ROPA, czyli grupa terrorystyczna, która swój początek miała w Polsce, a obecnie rozszerzyła swoja działalność na pół Europy, jest drugą co do największych, bojówek poświęconą zwykłemu mordowaniu i tępieniu animalmanów.
No i Lockbell. Dzięki niemu jedynym oficjalnym utrudnieniem dla animalmanów w dzisiejszym społeczeństwie było, to że starając się o dowód osobisty, musieli też zarejestrować się w urzędzie specjalnie poświęconym zwierzoludziom. Wcześniej rodzice musieli mieć zaświadczenie dotyczącego tego, czym dziecko (delikatnie mówiać) się różni. Było to szczególnie przydatne w przypadku osób, które nie miały widocznych mutacji, jak na przykład osławiony człowiek-kameleon, który za jeszcze czasów masowych prób wytępienia zwierzoludzi, zamordował prezydenta USA, dzięki swoim naturalnym cechom.

Nieważne jednak jak bardzo dużo ważnych rzeczy działo się obecnie na świecie, to dla zmęczonej i zziębniętej Ocelii liczył się póki co tylko własne cztery ściany.

Przygryzła wargę. Lockbell, oraz generalnie polityka jako taka, niespecjalnie ją interesowały. Jednak podrzucanie ciał kogokolwiek - animalmanów, czy ludzi, czy nawet zwierząt - było przerażające. “Poukładnych w litery” .. tych ciał musiało być więcej. Na samo R przynajmniej dwa. Przeszedł ją dreszcz. Nie wiedziała, czy z powodu przemarźnięcia, czy strachu. Alex... i Jean. Oni mogli tam leżeć. Sama myśl o tym... “Spokojnie, to przeciez nie u nas.. to..” próbowała przekonać samą siebie, ale wiedziała, że ROPA powstała w Polsce. Każdy to wiedział.
Magda poruszyła się, przywracając Ocelię do rzeczywistości.
- Hej - podeszła i trąciła lekko koleżankę. - Idź spać. Już jutro jest.
Magda przeciągnęła się i wstała . - [/i]Dzięki Celka, dobranoc. Przysnęło mi się. Rano bym cała sztywna była. [/i]
Cela wróciła do swojego pokoju. Mieszkała sama. Pokój był nieproporcjonalny, bardzo wysoki, jak to w starym budownictwie, ale wąski. Był częścią większego pomieszczenia, które potem podzielono na mniejsze klitki. Powierzchnia podłogi - mimo, że było to tylko 8 metów kwadratowych, wydawała się większa, a to dzięki antresolce, na której zmieszczono materac do spania. W pokoju było biurko, półki za zasłonką i kilka worków sako. Pod antresolką podwieszone było krzesło-hamak, drabinka prowadzaca na antresolę wykorzystana była jako dodatkowe miejsce do składowania ubrań.
Cela ściągnęła buty, ubranie, założyła szorty i koszulkę, które służyły jej za piżamę. Wybiła się miękko z podłogi, złapała za brzeg antresoli i podciągnęła, przerzucając ciało przez krawędź.
Przez chwilę miała ochotę właczyć laptopa i przejrzec jeszcze raz niusy, ale zmęczenie zwyciężyło. Zasnęła prawie natychmiast.

Ostatnie krople deszczu dudniące o okno działały kojąco, czyściły powietrze, które ostatnio przepełnione było dziwnym napięciem, produkowanym przez mieszkającym w stolicy ludzi. Od lat nie żyło się tu bezstresowo, a ostatnio ludzie byli coraz bardziej poddenerwowani, nad krajami wisiała wizja kryzysu gospodarczego. pierwszego od wielu lat, co właściwie tylko potwierdzało jego nadejście.
Takie jednak sprawy wcale nie powinny obchodzić tak młodej i ślicznej osoby jak Cela, która obudziła całkowicie wyspana, po około siedmiu godzinach snu, kiedy to do pokoju weszła panna Helena.
- A ktoś tu nie powinien wychodzić do szkoły? Nawet nie myśl, że mi się wymkniesz znowu... gdzieś... przez okno. Małpo. - Powiedziała urywanym, ciężkim do zrozumienia głosem, pachnąca alkoholem kobieta. Wyglądała na młodszą niż była, co było dość dziwne, bo większość kobiet pod lub po sześćdziesiątce, próbując ukryć swój wiek, zamienia się w niesamowicie kolorowe na twarzy i w kwestii ubrań wiedźmy. Jednak nie Helena, ona miała gust i pociąg do alkoholu, który jednak nie zabijał jej umiejętności odmładzania się.
- Dzień dobry - Cela nie komentowała reszty wypowiedzi starej wariatki, po latach obcowania z nią nauczycła się, że uprzejme ignorowanie to najlepsza opcja - [/i]dziś na drugą lekcję mamy. [/i]
- [i]No to patrz... [i]- powiedziała kiwając palcem i wychodząc z pokoju, fuknęła coś na korytarzu i poszła do siebie, zamykając się w swojej kanciapie.
Cela zeszkoczyła z antresolki jednym susem, ladując na nisko ugiętych kolanach. Przeciągnęła sie i poszła pod prysznic.
Ubrała się i weszła do wspólnej kuchni na śniadanie.
Siedząca nad płatkami Magda podniosła głowę.
- Super kolor - pochwaliła - Sama farbowałaś? Czy w salonie?
- Słucham?
- nie zrozumiała Cela.
- No, włosy. Super wyglądają.
- Nabijasz się ze mnie?
- Cela dotknęła swojej głowy.
Magda przewróciła oczami - Nie chcesz mówić, to nie. Na razie, mam na ósmą - wstawiła miskę po płatkach do zmywarki i wyszła.
Cela podeszła do lustra, spojrzała i zamarła. Dotknęła lekko włosów. Co jest?
Jej ciemne, proste włosy, nabrały nagle głęboko rudawego odcienia, niewiele różniącego się od koloru jej bluzy.
Może coś było w deszczu? Jakieś chemikalia? A może to szampon w mieszkaniu Jeana?
Zabrała plecak i poszła do szkoły.
Podróżowanie w mieście liczącym sobie ponad dwa miliony ludzi, za pomocą komunikacji miejskiej nie było zbyt przyjemne, wygodne, ani ekonomiczne rozsądne. Na szczęście Cela nie dość, że do szkoły nie miała daleko, to sama potrafiła się tam odtransportować.


Samo jednak dotarcie do budynku, było najmniejszym problemem, dopiero po wejściu zaczynała się odmóżdżająca, nużąca i długowieczna męczarnia.
Dwupiętrowy, długi budynek liczący sobie prawie sto lat i paręnaście remontów, zapchany był po brzegi polską, złotą młodzieżą, która wylała się z sal na korytarze i podwórko, sekundy po denerwującym dźwięku dzwonka. Raban, chaos i rozgardiasz został rozpoczęte i miały trwać jeszcze dziesięć minut, zanim zacznie się kolejna lekcja.
W samej szkole, znajdowało się około dziesięciu zwierzoludzi, z czego każdy miał dość widoczne zmiany na ciele, wiedza o nich była powszechnie znana, dzięki systemowi obowiązkowej rejestracji i upubliczniania wiedzy o danych osobnikach z mutacjami. Jednak mimo napiętnowania, z tego co wiedziała Cela, wszystkie te osoby, całkiem nieźle radził sobie w życiu społecznym szkoły, trzymając się nie tylko w swoim gronie, ale również, a nawet głównie, z “normalnymi” dzieciakami.

Liceum i matura były durnym – ale niezbędnym – elementem, żeby dostać się na studia, przenieść do akademika i wyprowadzić od tej nawiedzonej alkoholiczki.
Cela była lubiana w szkole i choć niektórym nauczycielom przeszkadzała jej niezależność, nie bardzo mieli się do niej jako doczepić – z nauką nie miała problemów, a do tego działała w szkolnym samorządzie.
Zaraz na przerwie dosiadła się do niej Kaśka, zwana Błękitką. Czułki drżały jej, jak zawsze, kiedy była targana jakimiś silnymi emocjami. W szkole plotkowano o tym, że kiedy była bardzo szczęśliwa, na jej plecach wyrastały niebieskie, motyle skrzydła. Cela dopytała kiedyś o to wprost.

- Zdarzyło się ze trzy razy… - przyznała – Ale nie ma to związku ze szczęściem.. bezpośrednio w każdym razie .. bardziej z seksem. Rozumiesz, Celka? - Celka rozumiała.
Kaśka wystawiła dwa palce, zdecydowanie zbyt długie i cienkie
- Dwie sprawy, Cela. Studniówka, ale to wiesz. Drugie... słyszałaś pewnie o Lockbellu?
Dziewczyna pokiwała głową.
- Chcemy zrobić marsz, taki marsz milczenia, wszyscy na biało. Jako protest, rozumiesz? – dziewczyna ekscytowała się coraz bardziej – Nie może tak być! Takie rzeczy nie mogą się zdarzać, musimy pokazać, że nie ma na to zgody.
- Jasne. Ale co ja..?
– Kaśka nie pytała przecież, czy Cela pójdzie w marszu. To się rozumiało samo przez się.
- Dyrektor cię lubi. Przydałoby się jakieś poparcie szkoły, żebyśmy nie szli jako anonimowa grupa, ale uczniowie. Wtedy to będzie miało większą moc. Nie problem ludzi skrzyknąć na fejsie, ale jakby to tak było przez coś większego poparte, to by było ważniejsze. Rozumiesz?
Cela rozumiała.
- Zapytam – obiecała. – A co ze studniówką? Lokal sprawdzaliście?
- Acha. Dziś idziemy zobaczyć, jak tam wieczorem wygląda. Dyskoteka będzie. Wpadniesz?
- Pewnie. O której?
- 19.


W szkole po innych “mutkach” dało się zauważyć pewne zaniepokojenie, spowodowane wiadomo czym. Jednak większość młodzieży, jak to na nich przystało, miało to głęboko w dupie i skupiało się na swoich, bardziej przyziemnych sprawach, czy to tych przyjemniejszych, czy tych które ich wkurzały.
W połowie dnia szkolnego, gdy już wszystkie klasy miały lekcje, odbył się apel, akurat na lekcji, na której można było gadać i odpocząć - religii.
Krótką przemową, dała pani wicedyrektor, czyli największa suka i najbardziej wredna osoba, w promieniu wielu kilometrów, nie licząc terrorystów. Śmierć nagrodzonej nagrodą Nobla osoby, uczcono minutą ciszy, a potem wszyscy rozeszli się na resztki pozostałej lekcji.
Cela miała dobrą okazję żeby zapytać dyrektora, który w sumie był raczej tolerancyjny, ale też niezbyt miły dla uczniów, a co za tym idzie, oni dla niego. Chociaż w sumie nie wiadomo kto zaczął. Popularne jednak były rozmowy w stylu: “pomóżcie mi wymyślić ksywkę na dyrka”. Najbardziej zaś przylgnęło do niego określenie “śnieżynka”, bo był tłusty, blady i jak się czasem mówiło - wrażliwy. Już dało się słyszeć na korytarzach, że nie było go na apelu, bo płakał.

Cela wymknęła się z apelu i poszła poszukać dyrektora. Apele - jako takie - dość ją obrzydzały, a ten dodatkowo prowadziła Prukwa. Nie wiedzieć czemu, miała wrażenie, że Prukwa ma głęboko w .. gdzieś ostatnie wydarzenia, a apel zrobiła tylko dlatego, że dostała takie przykazanie z kuratorium. Czy innego ministerstwa. Niezależnie od prywatnych przekonań - wydarzyła się tragedia. I tak to powinno być przedstawione, a nie jako śmierć “laureata nagrody nobla”. Pieprzenie kotka za pomocą młotka, jak Alex zwykł był mówić. .
Wymknęła się z sali i podeszła do gabinetu dyrektora. Nie przedarła się jednak przez sekretarkę - zwykle nie miała z tym problemów, ale dziś tamta była nieugiętą.
- Przykro mi, Ocelio. Dziś pan dyrektor jest niedostępny. W poniedziałek po 6, lub 7 lekcji, wybieraj.
Na nic zdały się argumenty dziewczyny, powoływanie na jej funkcję w samorządzie i wydarzenia wczorajszego dnia.
- Mogę ci obiecać jednopowiedz, czego chcesz, ja to przekaże dyrektorowi.
Dziewczyna – chcąc nie chcąc- musiała się zgodzić. Przedstawiła pomysł Kaśki i wróciła na lekcje. Kurcze, skończyła już 18 lat, a ciągle traktowali ja jak dziecko – i tu, i na stancji. To było upokarzające.

Po lekcjach powłóczyła się trochę po mieście z kumpelami z klasy - Zuzką i Zośką. Zuzka była sporą blondynką, a Zośka wysoka brunetką. Część klasy twierdziła, ze są lesbijkami, bo wszędzie łaziły razem, a do tego całowały się często publicznie (szczególnie, jak nauczyciele widzieli). Połaziły trochę po sąsiadującym z liceum centrum handlowym, przymierzając bluzki i sukienki. W jaskrawym świetle przymierzalni Cela wyraźnie widziała rudawy odcień swoich włosów. Stwierdziła – z zadowoleniem – ze wygląda całkiem nieźle. Poprawka – wyglądała. Dopóki nie założyła szarej sukienki.. przez chwilę męczyła się ze suwakiem, w przymierzalni była akurat sama, dziewczyny buszowały miedzy wieszakami. W końcu suwak zaskoczyła, spojrzała na siebie w lustrze.. i zamarła. Rudawy odcień zniknął, znikał, ustępując miejsca szarości. Jakby jej włosy traciły kolor.
- Co jest… - potrzasnęła głową , ale nic się nie zmieniło. Ściągnęła sukienkę i przez chwile stała w samym białym topie – włosy dalej odbarwiały się, nabierając koloru platyny.
- Cholera
– naciągnęła bluzę i po chwili rudawy odcień powrócił.

Zmiana koloru włosów była prosta i szybka – sklepy oferowały szeroką gamę produktów do natychmiastowej koloryzacji – więc Cela nie przejęła się zbytnio. Łatwo się wytłumaczy. Mimo coraz ściślejszych ograniczeń i norm ludzie ciągle wpuszczali do atmosfery kupę świństw i widać coś musiało być we wczorajszym deszczu. Miała nadzieje, że ten stan zbyt długo się nie utrzyma. Zresztą, w dyskotece nie będzie zbyt jasno.

Umówili się przed wejściem. Cela - w obcisłej czarnej sukience (jej uliubiona biała z koronki - z oczywistych wzgledów - nie wchodziła niestety w grę) – Zuzka i Zośka, Błękitka, Grzesiek z samorządu, szkolny przystojniak Michał i Krzysiek, kapitan drużyny koszykarskiej. I Romek, na którego przyjście Cela skrycie liczyła – ale oczywiście nikogo nie zapytała, bo jeszcze by sobie nie wiadomo, co wyobrażali... że się w nim zabujała, czy coś. Co – oczywiście – było absolutna niedorzecznością. Cela po prostu lubiła z Romkiem rozmawiać, i tańczyć, i wspólnie się uczyć, bo był mocny ze ścisłych, które Celce przychodziły mniej łatwo. I tyle. Koniec.

Budynek klubu był oświetlony, sporo ludzi tłoczyło się przed wejściem. Weszli bokiem, wprowadzeni przez Grześka – jego ojciec był znajomym właściciela. Wnętrze było przestronne, podzielone na kilka sal z parkietami do tańczenia, barem. Nad największą salą biegł rodzaj antresoli, pięterka, gdzie stały stoliki i kanapy.
- Tam będzie można jeść – Grzesiek wskazał ręką, albo się zaadaptuje jedną w sal. I jak?
- Super – powiedziała Cela, rozglądając się pobieżnie – Romek, idziemy wypróbować parkiet! – zaordynowała.
Decyzja co do wyboru lokalu została już, właściwie, podjęta, a dzisiejsza "inspekcja" była tylko pretekstem do wyjścia i zabawy.
Cela z Romkiem skupili się na tańcu, obydwoje praktycznie nie pijali, więc dość szybko rozdzielili się z resztą towarzystwa, która była mniej wstrzemięźliwa w tej kwestii.
- Po prostu nie mogą wytrzymać jeszcze parę dni do studniówki, heh? Pewnie chcą się przygotować, ale wydaje mi się, że Krzyś, troszkę przesadza ostatnio. - Powiedział do dziewczyny, uśmiechając się. - Ostatnio wykonał do mnie parę przedziwnych telefonów. Wydaje mi się, że część z nich nie była pod wpyłwem alkoholu. - Dodał z przekąsem. Widać wszyscy mieli ostatnio humor do mniej przyjemnych tematów. Każdy musiał nagle się czymś zamartwiać. Jak nie wielką aferą, to kierowali uwagę na problemy znajomych, albo plotki. Coś się Celi zdawało, że Kaśka wspominała coś o problemach Krzyśka. Jakby Ocelia miała za mało własnych.
- Czemu mówisz, że były "przedziwne" ? - dopytała - Kaśka coś wspominała, że ma chyba jakieś problemy, ale tylko w przelocie, nie było czasu pogadać..
- Dzwoni o trzeciej w nocy i pyta: “no czeeeść... co robisz?”
- powiedział powoli i... zmysłowo? - No to mu mówię, że spałem. Słyszę jak coś w tle gada z kimś, ten ktoś mu mówi, że miał do mnie nie dzwonić, on na to, że to nie ze mną gada, a potem znowu do mnie: “no już, już. Kazali mi z tobą nie gadać, ale i tak gadam... także tegooo... co robisz?”
- Co? Kto mu kazał z tobą nie gadać? I dlaczego? Zapytałeś potem? - Cela przestała tańczyć i zarzuciła chłopaka pytaniami - Zmysłowo?
- Eeee... wydawał się napalony... w sensie na mnie, nie wiem czy spalony. To było dziwne. Nie poznałem głosu tego kto tam do niego krzyczał. - Odpowiedział krzywiąc się. - Wiedziałem od wczorajszego wieczoru, że to będzie parszywy dzień. Zresztą Krzysiek ostatnio... krzywo na mnie patrzy, że się tak wyrażę i w ogóle dziwnie się zachowuje. Pytałem go o ten telefon, ale nie pamięta. Innym razem jak dzwonił też było dziwnie.
- Myślisz, że on coś bierze? No, nawąchał się czegoś...i perniczy trzy po trzy para piętnaście.
- Nawąchał. Ostatnio jest, znaczy został zsyntezowany nowy narkotyk, jak nie pięć. To teraz plaga, gdyby nie ostatnie wydarzenia dotyczące animalmanów, to tylko o pladze narkotykowej wśród nas by gadali w mediach
- powiedział wzdychając.
- Ciągle coś syntetyzują.. - Cela wzruszyła ramionami - Ale Krzysiek? Przecież on tym kapitanem jest od zawsze.. nagle by zaczął?
- Kto go tam wie, z kim się obraca poza szkołą? Ja nie wiem...
- dodał uśmiechając się smutno.
- No, ja też nie wiem.. podpytam dziewczyny. Ale co to da? Jest dorosły, może robić, co chce. Przekonasz go, żeby przestał się tym szprycować?
- Wiesz... nigdy jakoś specjalnie się nie przyjaźniliśmy... po prostu kumpel ze szkoły, a oderwać kogoś od dragów... no raczej nie jest łatwo, czyż nie? -
Powiedział masując brwi. Często tak robił gdy się denerwował, albo był pod presją. Zresztą Cela dostrzegała u Romka wiele innych nawyków, czy gestów, po których łatwo odczytywała jego emocje.
- Denerwujesz się? - zapytała, a potem dodała, nieco przestraszona - Czy może ty też..? Wiesz, podobno jak ktoś chce, to może przestać. Poszukamy w necie, pewnie są jakieś sposoby, była pogadanka, tych od trzeźwości, pamiętasz?
- Czekaj... co? Znaczy.
.. - chłopak wyraźnie się zmieszał, uciekł wzrokiem w bok, wywracając oczami. - Litości Cela... po wizycie tych opętanych pedałów z odwykowego wariatkowa, parę osób zaczęła brać jakieś... nie wiem. Ciasteczka, ale nie ja! - Odpowiedział rozkładając ręce. - Ale sporo, sporo osób. - Dodał kiwając głową.
- Więc co? - Cela nie planowała odpuszczać - Złapała chłopaka za rękę i ściągnęła z parkietu, za załom korytarza, gdzie było ciszej. - O co chodzi? Powiedz.
- Wiesz... wielu, no większość twierdzi, że animalmani powstali w laboratoriach, choć wszyscy wiedzą, że to niemożliwe bo... - Cela rozpoznała sposób w jaki wywrócił oczami, gdy zaczynał swoje naukowe wywody, przyłapał się na tym i wrócił do głównego wątku. - Aczkolwiek dilerzy wciskają kit, że to wcale nie narkotyki, tylko... substancje pomagające w uzyskaniu mutacji. Na dodatek sporo debili im wierzy... no i chyba takim debilem jest moja siostra, no i przynajmniej dwanaście osób ze szkoły, które na pewno biorą. Dlatego dyrektora dawno żeśmy nie widzieli na korytarzach. Cały czas z policją gada i pewnie innymi... służbami. - Powiedział wszystko szeptem nachylając się do Celi, i krzywiąc smutno.
- Dlaczego ja nic nie wiem? - zezłościła się. Lubiła wiedzieć - Poza tym - to durne. Co jest fajnego w byciu mutantem?
- Cóż.. niektórzy mają na przykład super zwinność czy inne pierdoły z komiksów, a wyglądają normalnie. Zresztą
- westchnął - mnie nie pytaj. Ja też uważam, że to idiotyczne, ale wątpię by w naszej mocy było powstrzymanie obrotu narkotyków, szczególnie wśród nastolatków, nie?
- Bałabym się, chyba.. za tym muszą stać duże pieniądze, nie? Ale z drugiej strony, tak patrzeć, jak Krzysiek się szprycuje tym gównem.. czy twoja siostra.. ona chyba jest dopiero w pierwszej nie? To jeszcze dzieciak. A co do mutków
- nie wierzę, że można wygladać normalnie i mieć mutację.
- Och są tacy. Znaczy... na przykład mają bardzo małe zmiany coś jak kocie oczy, czy... nie wiem. Daj się ponieść wyobraźni, ja jestem na bio-chemie. Ale nie wiem, co zrobić z siostrą, rodzice sobie nie radzą, więc co ja mogę? - Odpowiedział wpatrując się tępo w coś za plecami Celi.
- Głupota. Na pewno widać. - Cela potrząsnęła głową - Jak człowiek może nie wiedzieć, że coś ma? - podążyła wzrokiem za spojrzeniem Romka - Co tam jest?
- Hm
? - mruknął wracając wzrokiem na nią. - Nie, nic. Zamyśliłem się, ale teoretycznie, jeśli wierzyć w te teorie o naturalnym pochodzeniu mutacji... może nie wiedzieć do czasu, dopóki się w nim to nie rozwinie i właśnie na tym żerują ci, którzy to sprzedają. Niby pomaga wyzwolić swoją “zwierzęcą stronę”. Nie żeby co, ale chyba już dość jest zwierzoludzi. - Dodał drapiąc się po głowie.
- Jedni są czarni, inni biali, jedni są ludźmi, inni mutkami - Cela wzruszyła ramionami - Co za różnica? A co do twojej siostry.. podobno najlepiej działa, jak się osobę wywiezie gdzieś, gdzie nie ma cywilizacji, w jakieś Bieszczady i każe pracować fizycznie.. ona jest niepełnoletnia, twoi rodzice mogą podjąć decyzję za nią.
- Wiem, wiem. Chyba tak zrobią, ale ona... zrobiła się strasznie agresywna i w ogóle... dziwna
- rozejrzał się za plecy. - Ej tak tu stoimy, gadamy, jak zaraz nie wrócimy, to pomyślą, że tu se świrujemy czy coś.
- Pomyślą, że się obściskujemy po kątach
- uśmiechnęła się Cela, ale zaraz spochmurniała - Chodź, pożegnamy się i spadamy. Nie mam już nastroju do zabawy.
- No mi też nie bardzo... prawdziwe z nas duszki towarzystwa - mruknął zmierzając w stronę reszty i albo się Celi wydawało, albo tak się odbiło światło, ale coś dziwnie błysnęło na karku Romka.
- Masz łańcuszek?
- zapytała, zdziwiona, bo nigdy nie widziała u niego bizuterii - Od kogo dostałeś, powiedz? Znam ją?
Romek klepnął się odruchowo w kark i obrócił zdziwiony. Choć Cela była dobra w - odczytywaniu ludzkich emocji, to taki sygnał był dość widoczny, dla każdego głupiego.
- Co? Eeee... nie mam łańcuszka - odpowiedział po prostu idąc teraz obok dziewczyny.
- Ej... coś masz - złapła go za ramię i wspięła się na palce, żeby spojrzeć mu na kark - No pokaż, nie drocz się ze mną..
Romek zacisnął usta w cienką linię, kątem oka Cela zauważyła, że lekko drży mu noga.
- Ni... - powiedział unosząc palec wskazujący do góry i machając nim przed dziewczyną. - Nikt nie może się dowiedzieć. To... to nie musi być to na, co wygląda. - Dodał cofając się o krok.
- Dowiedzieć o czym? - zapytała miękko, zaglądając mu w oczy - Romek, ile lat się znamy? Kiedyś cię w coś wkręciłam? Wiesz, że możesz mi zaufać.
Stał jeszcze przez chwilę, oddychając nerwowo. W końcu odwrócił się powoli plecami do dziewczyny, ta podeszła krok do przodu, dotknęła ramienia Romka by przesunąć go bardziej pod światło i stanęła na palcach...
- Hej! A wy co tam dajecie? - Usłyszeli nagle głos Krzyśka, który patrzył na nich krzywo, szedł z Kaśką do bocznego wyjścia i przystanęli nagle, zaskakując Celę i Romka, którzy z lekka się przestraszyli i odskoczyli. Kaśka zachichotałą, kryjąc się za ramieniem Krzyśka, który przybrał na twarzy cwany uśmieszek.
- Kaśka! czy ja cię podglądam po kątach? - zapytała Celka, rumieniąc się - To nie jest to, co myślicie.. Romkowi coś wpadło do oka i wyciągałam.. Tyle. Nie ma się co jarać. Przecież wiesz, że mnie małoletni, napaleni kretyni z liceum nie interesują.
- Dobra, dobra. Wpadło mu coś do oka. Na plecach. My idziemy zafajczyć, znaczy ja idę, chcecie też dotrzymać mi towarzystwa? - Spytał, a przy pierwszych jego słowach, Romek się dziwnie zmieszał.
- Ja mogę - odpowiedział wzruszając ramionami.
- A ja spadam - Cela był wściekła i na Romka za głupie tajemnice, i na Kaśkę z Krzyśkiem, że się napatoczyli bez sensu - Na razie.
 
__________________
Pół człowiek, a pół świnia, a pół pies

^(`(oo)`)^
Fearqin jest offline  
Stary 19-02-2013, 01:36   #4
 
kanna's Avatar
 
Reputacja: 1 kanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputację
Dziewczynie nie pozostało nic innego jak wrócenie do domu, w podłym humorze. Faceci to dupki, to było naukowo potwierdzone.

Poczekała na autobus dziesięć minut, bo się spóźnił o dziewięć, oczywiście. Pogłębiło to tylko jej podły nastrój.
Dodatkowo, nie mogła sobie spokojnie jechać, bo - oczywiście - akurat w tym śmierdzącym, głośnym autobusie musiały gromadzić się takie dziwne osoby, jak ta która zagadała do Ocelii.

Zaczynało się ściemniać, ale jak przystało na jej linię autobusową, ludzi i tak nie było za dużo. W spokoju zajęła więc miejsce na samym końcu. Zaczęła szukać w torbie słuchawek, kiedy obok niej usiadł ubrany w długi, czarny płaszcz mężczyzna. Jeszcze nie zdążyli się zatrzymać na innym przystanku niż jej, a mimo to go nie zauważyła. Włosy miał czarno-białe, dwukolorowe pasma mieszały się, jednak nie była to siwizna, na jego głowie, oba kolory wyglądał na naturalne i ładnie ze sobą kontrastowały. Były dość krótkie, ale leżały bardziej niż stał, jedynie tuż nad czołem tworząc mały czubek. W zasadzie wyglądały bardziej jak... sierść.

Mężczyzna skierował na nią uśmiechnięty wzrok. Wydawało się jej przez chwilę, że ma bardzo mocno wysuniętą do przodu szczękę, która układała się w... paszczę? Ale gdy mu się przyjrzała, dostrzegła, że ma przystojną, pociągłą twarz i wielkie, głębokie, błękitne oczy. Pomimo iż odpowiedziała mu spojrzeniem, to nie odwrócił wzroku, dopóki czegoś nie powiedział.
- Mogłoby się wydawać, że znowu mamy lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte. Młodzi znowu zmieniają się w jakichś hipisów. Śmiesznie się ubierają, nic nie robią, ćpają i ruchają się z kim i kiedy popadanie. No i te ich przejmowanie się ważnymi sprawami, wobec których są bezradni, ale udają, że coś robią, poprzez manifestacje i gadanie o tym bez ustanku, żeby podnieść swoją samoocenę, a co za tym idzie narzekać jak to nikt inny nic nie robi. Jebani hipisi. - Powiedział szybko i wyraźnie, co chwilę zwracając się do dziewczyny.
Taaa.. co ten gościu sobie myślał? że się przyłączy do jego narzekania na “współczesną młodzież”? Od zawsze starszawi goście narzekali na młodszych, pewnie z zazdrości, że sami już niewiele mogą. Cela nie urodziła się wczoraj. Już leci z tym gościem rozmawiać, już leci..
- Przepraszam - powiedziała i wsadziła do uszu słuchawki - Muszę się pouczyć słówek.
Niech dziadek wie, że nie ma na nic szans.
- Tylko uważaj na policję kocie. Teraz mają węch - powiedział podnosząc się z miejsca i podchodząc do drzwi. - Tyle zapachów w tym mieście... i weź tu znajdź jednego słonia - usłyszała ledwo Cela, prawdopodobnie się przesłyszała. Autobus się zatrzymał.

Cela spojrzała za mężczyzną, zdziwiona. Nawąchał się tego, co siostra Romka, jak nic. Przypomniała sobie, że Romek wystawił ją do wiatru - wolał jarać z tym palantem Krzyśkiem, zamiast ją odprowadzić - i znów zmarkotniała. Puściła sobie na telefonie klasyczny kawałek z końca poprzedniego wieku
Elektryczne Gitary - "Dzieci" - YouTube
i wcisnęła w kąt autobusu.

Mało to wariatów w tym mieście było? Jasne, że nie, ale czemu akurat ona musiała ich przyciągać? Po jakimś i to niezbyt krótkim czasie wysiadła z autobusu. Westchnęła. Znowu padało. Cóż za parszywy tydzień się zapowiadał. A może to tylko poniedziałek? Oby.

W końcu jednak dotarło do swojej kanciapy, w której szczelnie się zamknęła. Oczywiście pierwszego dnia w szkole po weekendzie musieli dużo zadać, więc zajmując się tym, wcale nie podbudowała swojego samopoczucia. Potem stać ją było tylko na chwilę relaksu, łazienkę i znowu spać... a potem znowu do szkoły. Parszywe to.

Jak po złości, obudziła się o czwartej. Wstała, bo wydawało jej się, że budzik jej dzwonił i spostrzegła się dopiero gdy wróciła z łazienki. Przeklęła samą siebie i próbowała jeszcze zasnąć, ale skończyło się na dwóch frustrujących godzinach, podczas których nie mogła przestać myśleć. O czymkolwiek. Nasuwało jej się mnóstwo myśli. Zwierzoludzie, terroryści, Romek, narkotyki i ten facet z autobusy, z włosami jak sierść i dziwnym ryjem. Choć przystojnym...

W końcu jakoś dotrwała do siódmej i wyszła. O dziwo nie czuła się zmęczona, wręcz przeciwnie. Energia zaczęła ją rozpierać, chciało się jej biegać, skakać i robić różne inne... aktywne rzeczy. Jednak nie było mowy o wspinaniu się na coś, ulice przed ósmą... Szła normalnie do szkoły, może nieco bardziej sprężystym i zgrabnym krokiem.

Nagle przed sobą zobaczyła najdziwniejszy patrol policyjny jaki widziała w życiu, a trochę ich widziała, gdy próbowali ją ściągnąć na dół z dachów.
Dwóch normalnych policjantów, z kamizelkami taktycznymi, wyładowanymi jakimś... czymś militarnym, a z nimi wysoki, szczupły... chyba mężczyzna w szarym, prochowym płaszczu i przerażającą, metalową maską na twarzy. Wyglądała jak przecięta na pół i obita młotem, a w miejscu, gdzie były usta, znajdował się kraty, trochę jej przypominała maskę Hannibala Lectera, ze starych filmów, ta jednak zasłaniała całą twarz, a w miejscu oczu były małe, mechaniczne trybiki. Z dziurek na nos, co chwilę wylatywał ciemny dym. Dodatkowo jedno “oko” błyszczało się na niebiesko. Jednak gdy patrol podszedł do kogoś kto ewidentnie był zwierzoludziem, zapaliła się na czerwono, a trybiki zaczęły się szaleńczo kręcić. Dodatkowo, gdyby Cela była bliżej, usłyszałaby klekotanie, które towarzyszyło lekkim rozchylaniu się i zaciskaniu krat maski. Wylegitymowali animalmana, który miał skórę zebry, z jego dowodu tożsamości i tego zwykłego jak i specjalnego. Po chwili poszedł dalej, a patrol ruszył dalej, człowiek z maską rozglądał się uważnie w tłumie, przystanęli przed przystankiem tramwajowym, gdzie zamaskowany uważnie skanował oczekujących. Cela miała zaraz ich minąć.


Poczuła irracjonalny lęk, nie potrafiła go wytłumaczyć. Może chodziło o to, że generalnie.. hm.. niespecjalnie ufała policji? Może chodziło o ten jeden raz, kiedy - jeszcze jako gówniara łażąca bez zaplecza i wsparcia - wpadła w ręce patrolu i “przypadkowo” zarobiła pałką po plecach? Trudno było wyczuć. Ale Cela ufała swojemu instynktowi, swojej intuicji, rzadko ją zawodziła.

Nie śpiesząc się, zawróciła do przejścia dla pieszych i przeszła na drugą stronę jezdni. Nadkładając drogi bocznymi ulicami zbliżała się do szkoły. Coś ją ściskało w środku.

Cela obróciła się, rzucając spojrzenie za plecy. .
Mężczyzna w masce szedł za nią, stawiając długie kroki, wyglądał trochę jakby sunął się po ziemi. Dłonie skrył w kieszeniach płaszcza. Dym wylatywał z jego nozdrzy coraz szybciej. Trybiki przyspieszały tempa, lampka świeciła, mrygając na żółto. Dwójki policjantów nie widziała.

Przełknęła ślinę, przestraszona jeszcze bardziej. Wyglądał, jakby za nią szedł... to nie miało sensu. Powinna zatrzymać się, poczekać, aż przejdzie obok niej, to by rozwiało głupie obawy. Ale nie potrafiła. Przyśpieszyła i wpadła do najbliższej klatki schodowej. Wbiegła schodami na ostatnie piętro i rozejrzała się dookoła, szukając wyjścia na dach.

Wbiegła na ostatnie piętro gdy usłyszała jak drzwi do klatki zamykają się z trzaskiem, a potem powolne, głośne kroki, jakby buty wchodzącego bo nich, miały metalową podeszwę. Może i miały.
Drabinka do klapy na dach była wysunięta, ale drzwiczki była zamknięta na kłódkę.
Kroki przyspieszyły.
Rozejrzała się dookoła, nerwowo, szukając okien. Na półpiętrze były dwa stare okna, a na parapecie śliczne kwiatki w doniczkach. Gdy zbiegła, na dole zobaczyła, że jest już tylko piętro niżej, szedł biorąc trzy schodki naraz, prawie nie wyciągając przy tym nogi, a cały czas był prosty i sztywny jakby połknął kij od szczotki. Zatrzymał się, chwycił poręczy, swoją odzianą w czarną, skórzaną rękawiczkę, wielką, chudą dłonią i powoli spojrzał w górę. Żółte światełko mignęło.
Wyglądał… dziwnie, jakby nie był żywą osobą, a jakimś mechanicznym stworem, robotem. Android? Myśl była absurdalne, jak cała sytuacja. Cela nie namyślając się podbiegła do okna i wyjrzała, szacując możliwości. Dosięgnie dachu?
Może i by dosięgnęła, ale z metalicznym stukotem, mężczyzna szybko znalazł się tuż za jej plecami.
Jakaś kobieta z najwyższego piętra uchylił drzwi i wyjrzała żeby zobaczyć, co się dzieje, opatuliła się szlafrokiem, a gdy mężczyzna obrócił się w jej stronę, światełko zaświeciło na niebiesko.
- Policja proszę pani, proszę zająć się swoimi sprawami - kobieta przestraszyła się nie tylko maski, ale i głosu, który pochodził jakby z większej głębi krtani funkcjonariusza, niósł ze sobą dziwne, ciche echo. Zwrócił się do Celi gdy kobieta schowała się w mieszkaniu, zamykając drzwi na więcej niż jeden spust.
- Funkcjonariusz Aaron Jawor, wydział do spraw zwierzoludzi - powiedział, a lampka zapaliła się na czerwono. Z kieszeni prochowca wyciągnął odznakę. Wyglądała na prawdziwą... - Proszę o pani dowód osobisty i rejestrację mutacji. Jeśli jest pani niepełnoletnia, dowolny dowód potwierdzający tożsamość i zaświadczenie opiekuńcze i telefon do opiekuna - powiedział wszystko jednym tchem, tak beznamiętnie, jak wielokrotnie powtarzaną formułę, bo i pewnie tak było. Patrzył na nią, a trybiki prawego oka kręciły się szaleńczo, gdy światełko rzucało na nią nieprzyjemne, trochę gorące światło.
Odwróciła się, przyciskając plecami do okna.
- To nieporozumienie - była kompletnie zaskoczona żądaniem “policjanta”. Nie dość, że wyglądał jak niedożywiony Robocop w prochowcu, to jeszcze plótł jakieś brednie..
- To pomyłka - powtórzyła, sięgając do plecaka po legitymację - Nie jestem mutantem.

Aaron patrzył na nią przez chwilę stojąc nieruchomo. Lampka na chwilę zgasła, by po chwili znowu zabłysnąć czerwienią.
- Proszę nie okłamywać oficera na służbie i nie stawiać oporu. Jeśli nie ma pani rejestracji mutacji, zgodnie z konstytucją Unii Europejskiej na temat mutacji i zwierzoludzi, jestem zmuszony odeskortować panią do aresztu, gdzie ustalona zostanie pani tożsamość i mutacje. Nałożona zostanie także grzywna i założona kartoteka. Proszę się więc poważnie zastanowić, czy chce pani sobie sprawiać kłopoty. - Powiedział już bardziej po ludzku, ale wciąż wydawał się groźny, straszny i... zły. Cela wyczuwała w nim naturalnego wroga, a w jego słowach... prawdę?
Dziewczyna przestraszyła się. Nie chodziło o żadne mutację - ciągle była pewna, że to prosta pomyłka, która się szybko wyjaśni. Przestraszyła się, że nie zdąży do szkoły, a co gorsza, że policja zgłosi szkole, że ja zatrzymali, i zanim sprawę się odkręci, to straci stypendium. Na to nie mogła sobie pozwolić.
- Panie oficerze, ja rozumiem, że muszę wypełnić jakieś papiery, ale czy nie mogę tego załatwić po lekcjach? Proszę mi podać adres, a ja się stawię i wyjaśnię to całe nieporozumienie .
Cofnęła się lekko. Dlaczego miała wrażanie, że jest jej wrogiem? To też było irracjonalne.

- Może mi pani wierzyć, że do szkoły zostanie wysłane odpowiednie powiadomienie, o powodzie nieobecności. Proszę zejść ze mną na dół, powinni tam na nas czekać pozostali dwaj funkcjonariusze. - Powiedział pewnym siebie, znudzonym i wciąż niepokojącym głosem. Odwrócił się do niej tyłem, włosy z tyłu głowy miał jak normalny człowiek, brązowe, krótkie, proste.
Cela spojrzała za siebie. Okno, kwiaty w doniczkach... nie miała jak się uratować, a czy ten człowiek na pewno był policjantem? Może... może to nie jego odznaka, zdjęcia... maski na niej nie było.

Jednym susem znalazła się na parapecie, strącając doniczki. Spojrzała w górę, jeśli się dobrze wybije, powinna dosięgnąć krawędzi dachu.
Szybko otworzyła stare okno i skoczyła w górę, ledwo chwytając się skraju płaskiego dachu. Podciągnęła się, a mężczyzna jakby zdziwiony podszedł do okna i spojrzał w górę, na dziewczynę, która gramoliła się na górę. Gdy już się wspięła, nie było go w oknie. Mogła spróbować przeskoczyć na inny dach. Był raczej dość daleko, ale miała już mało krwi w adrenalinie. Drugi budynek był właściwie kopią tego nudnego prostokąta, co ten na którym stała, ale miał inny kolor i numer.
Przebiegła po dachu i nachyliła się nad frontową ścianą szukając policjantów, którzy mieli stać przed wejściem. Wypatrywała też tego dziwnego “oficera”.
Coś grzmotnęło. Obróciła się i znowu usłyszała ciężki odgłos. Po następnym uderzeniu klapa się już mocno poruszyła. Usłyszała na dole krzyki i zobaczyło dwóch biegnących policjantów. Jeden najpierw krzyczał coś do radia, a potem wydał drugiemu by pobiegł do sąsiedniego budynku, sam wbiegł do tego, na szczycie którego stała Ocelia. A więc zamaskowany był gliną...

Adrenalina podskoczyła jej, nie rozumiała czemu ją gonią.. ale była zdeterminowana. Nie miała czasu na namysł... Oszacowała odległość do następnego budynku, rozpędziła się po dachu i i wybiła mocno z samej krawędzi.
Krzyknęła gdy była już pewna, że jej się nie uda. Kiedy jednak otworzyła oczy, które odruchowo się zamknęły, spostrzegła, że rękoma jest już na drugim budynku. Wspięła się szybko i spojrzała za siebie..
Krzyknęła znowu i zatoczyła się do tyłu. Zamaskowany policjant stał niewzruszony, spokojny i wyprostowany, na skraju drugiego dachu. Wpatrywał się w nią, a lampka wściekle mrugała na czerwono. Po chwili na czubek bloku, wbiegł jeden z policjantów. Ten już chyba miał broń. Teraz mogła uciec na dwa budynku tych samych wymiarów, ale niżej położonych. Znacznie niżej, uliczki biegły w dół po krętym zboczu. Podbiegła do drugiej krawędzi dachu, słysząc za sobą mechaniczny głos.
- Nie ucieknie pani przed prawem! To pani ostatnia szansa na łagodne potraktowanie! Potem będziemy zmuszeni użyć siły!

Nie odwracając się już więcej wybiła się ponownie i znów skoczyła. Manewr był łatwiejszy, skakała na nieco niższy dach.
Upadek z przewrotem wyszedł jej nawet lepiej niż się spodziewała i nic jej nie zabolało. Droga ucieczki wydawała się już prostsza, miała blok po prawej, z którego zwisały schody przeciwpożarowe, ale zamiast schodzić na dół, mogła próbować ucieczki na górze, gdzie miała więcej przestrzeni, ale i była bardziej widoczna, dla kogoś kto wiedział gdzie szukać.
Stanęła na chwilę, żeby zebrać siły i uspokoić oddech. Rozejrzała się, szukając policjantów.

Najwyraźniej żaden z nich nie odważył się skakać, po chwili dostrzegła, że policjant, który wbiegł do drugiego budynku, właśnie z niego wybiegł, rozglądając się. Zamaskowany i drugi z funkcjonariuszy, pewnie właśnie byli w drodze na dół.
Podjęła decyzję - bloki ustawiono tutaj bliżej siebie, bardziej zgrupowane. Oddali się od policjantów, zgubi ich, a potem zejdzie na ulicę. A potem.. nie myślała już, co potem. Rozpędziła się i ponownie skoczyła.

Robiła to już instynktownie, nie myśląc nad tym gdzie i jak skacze, ale i tak się jej udawało. Zdyszana dotarła na chodnik, zeskakując po barierkach balkonu na tył jednego z bloków, a potem obchodząc go. Przeszła przez przejście dla pieszych, nie bardzo orientując się gdzie zabiegła i ile jej to wszystko zajęło.

Serce waliło jej, pompując krew do żył. Adrenalina jednak zaczęła powoli opadać, pojawił się strach i zmęczenie. O co im chodziło? Dlaczego ją gonili? Nie wiedziała, myśli tłukły się w jej głowie, jak stado nietoperzy, które nagle utraciły zdolność echolokacji. Potrzebowała się ogarnąć, bała się wracać do szkoły i na stancję, policjant nie wziął jej legitymacji, ale może spostrzegł pieczątkę szkoły.. miał dziwne oczy , jak kamery. Musiała się ogarnąć.

Wskoczyła do autobusu jadącego do centrum. Przejechała kilka przystanków i wysiadła obok wielkiego centrum handlowego.


Weszła do środka, strefa kinowa powinna już być otwarta... Usiadł niedaleko McDonalds’a, tam zwykle dawało się złapać darmowy internet i odpaliła przeglądarkę w smartfonie.
Jaki to był wydział? Do spraw zwierzoludzi, co za nazwa. Wstukała ją w google.
Wyników było sporo, wszystkie pochodziły z raczej dość wiarygodnych źródeł, blogi, serwisy informacyjne, e-gazety. Pierwsza wzmianka o tym pochodziła sprzed dwóch lat, kiedy to po raz pierwszy pojawił się pomysł na utworzenie czegoś takiego, co do życia powołane zostało około miesiąc temu. Zapewne ostatnio zostało zagłuszone przez nowe wojny w Afryce i Bliskim Wschodzie no i śmierć Lockbella. Podobno dziś była międzynarodowa żałoba...
Na samej stronie policji, znajdowała się zakładka WSZ, zaraz obok CBŚ. Gdy Cela ją sprawdziła... wszystko się zgadzało. System w który zostali wyposażeni specjalnie wyszkoleni funkcjonariusze policji, opierał się na zmianach genetycznych, które jakimś niejasno sformułowanym językiem opisano. Gdy Ocelia wróciła do artykułów na ten temat, zdziwiło ją, że tak mało jest oburzenia w tej sprawie, podczas gdy ostatnio wykłócano się o to, czy zalegalizować zoofilę dla mutantów, o ile to można nazwać zoofilią i czy w ogóle możliwy jest ślub animalmana i normalnego człowieka, bo do tej pory zawierali oni tylko związki partnerskie.

Nie rozumiała. po co powołano ten cały departament? Ścigano osoby z mutacjami, a funkcjonariuszy również wyposażono w mutację, żeby rozpoznawali zwierzoludzi. Ale teraz policja przecież nie chodziła i nie legitymowała wszystkich bez potrzeby. Czy w ogóle mieli takie uprawnienia? Przypomniały się jej lekcji z historii najnowszej, komuna, stan wojenny.. wtedy policja - milicja - miała taką władzę. Ale teraz? Nic o tym nie wiedziała.
No i to.. najdziwniejsze, policjant twierdził, że ona tez jest mutantem. Sądziła, ze człowiek musi o tym wiedzieć, ale wczorajsza rozmowa z Romkiem... i to coś na jego karku. Może on też? Przecież tyle razy widziała go bez ubrania, w samych kąpielówkach, na basenie, nad zalewem.. nigdy nic nie zauważyła. Żadnych zmian w ciele. Czy możliwe, że mogła
coś przegapić u siebie? Wspomniała swoich rodziców, wujostwo niewiele mówili, zginęli podobno w jakimś wypadku, kiedy była niemowlakiem. Co ją różni od innych? Lepiej skacze - ale czy lepiej, niż Tomek? - i potrafi spaść bezpiecznie z wysoka. No i te włosy... to było najbardziej niepokojące.
Czy jeśli ma mutację - jak można to sprawdzić - to ta kara za brak rejestracji będzie wysoka? Czy ją skażą za ucieczkę? Czy uwierzą, że nic nie wiedziała? Może po prostu pójść na komisariat i wszystko wyjaśnić? Przecież nic nie zrobiła.. Ale w stanie wojennym ludzi też często internowano bez powodu. Zabierano dzieci.

Cela bała się.
Rozejrzała niepewnie wokół siebie - ludzi było niewielu, żadnych funkcjonariuszy z kamerkami i maskami... czy jej szukają? Nie, to głupie, za co? Uciekała, więc pewnie ma coś na sumieniu...Chciała z kimś pogadać, lekcje się jeszcze nie skończyły, w szkole obowiązywał zakaz włączania komórek.
Wprowadziła wiadomość “Romek, sorry za wczoraj, możemy się spotkać wieczorem? To pilne” i posłała. Kaśki nie chciała straszyć...

Wybrała numer Jeana i stuknęła połączenie.
- Cela? - usłyszała po chwili w słuchawce. - Dzwonisz do mnie z lekcji, czy jak?
Komórka dała jej też znać, że dostała odpowiedź od Romka, w której napisał: “gdzie i kiedy? Czemu cię nie ma w school?”.
- Nie - odpowiedziała - Ze Złotych Tarasów. Nie masz zajęć?
- Od jedenastej. Czemu nawiałaś?

Zerknęła na wyświetlacz w komórce, wcześnie kilka minut po 9...

- Policja mnie goniła. Wiem, brzmi durnie
- dodała, jak usłyszała, co powiedziała.
- Okeeej... - odpowiedział przeciągle. - A co niby zrobiłaś i... zaraz? Czyli uciekłaś im?!
- No nic nie zrobiłam! Właśnie o to chodzi!
- wybuchła, ale zaraz ściszyła głos - Musisz uważać. Chodzą tacy ze zwykłą policją, mają maskę na twarzy i dyszą. Wydział zwierzoludzi.
- No... no wiem. Mało ich póki co i do tej pory byli tylko na lotniskach i takich tam... pałętali się po mieście? I co niby od ciebie akurat chcieli?
- Spytał zdziwiony.
- Rejestrację mutacji - powiedziała cicho.
Na dłuższą chwilę zapadłą cisza, ale było słychać oddech Jean’a, więc dziewczyna czekała.
- No... no to nie mogłaś z nim pójść? Wszystko byś wyjaśniła, może te ich mechanizmy do badania się zepsuły, albo... albo co - powiedział w końcu niepewnie.
- Spanikowałam. Odeszłam, weszłam do bloku, poszedł za mną, powiedział, że powiadomi szkołę i mam nie stawiać oporu.. Jakiego oporu? Było ich trzech. Chciałam wszystko wyjaśnić, przyjść do nich po lekcjach, ale chciał mnie zabrać. Spanikowałam i uciekłam na dach... Potem na następny. Cofną mi stypendium, jak nic...Muszę to jakiś odkręcić.
- Ale nie wiedzą jak się nazywasz, nie
? - Jean jeszcze coś mówił, jednak to już słabiej dotarło do Celi. Przed nią usiadł mężczyzna z czarno-białymi włosami jak sierść psa, wielkimi, błękitnymi oczami i zdecydowanie za wesołymi, błękitnymi oczami. Splótł palce i podparł na nich brodę, wpatrując się w dziewczynę. Zapewne chciał być kulturalny i nie przerywać jej rozmowy.
- Nie mam pewności... Będziesz wieczorem, spotykamy sie z chlopakami na tym nowym osiedlu, wiesz? Musze kończyć - zmierzyła mężczyznę wzrokiem. Rozpoznała - gostek z autobusu. Też jest w Wydziału? Przypominał borsuka, albo psa.. na pewno mutant. Czy zatrudniali tam zwierzoludzi, czy tylko genetycznie zmienionych... za szybko, nie powinni jej znaleźć tak szybko. Spięła się i rozejrzała dookoła , szacując możliwości ucieczki.

- Spokojnie kotku... spokojnie - powiedział z uśmiechem. - Mówiłem ci, że policjanci mają teraz węch. Chociaż o dziwo tamte nasze spotkanie było przypadkowe. Teraz jednak proszę nie uciekaj, bo zaniosę cię do swojego pana w zębach, okej? - Dodał uśmiechając się szeroko. Miał dziwnie duże, błyszczące zęby, które wydawał się bardzo, ale to bardzo ostre i twarde.
- Nie jestem dla ciebie żadnym kotkiem - warknęła, rozważając, czy uda się jej przeskoczyć przez barierkę otaczającą otwartą, wyniesioną pod sam szklany dach część restauracyjną centrum i bezpiecznie wylądować piętro niżej. Trzy metry, może trzy i pół... Dopiero dziewiąta, a już druga osoba jej grozi.. pięknie. Powściekali się, czy co? - Do jakiego pana? Mylisz mnie z kimś.
- Mojego pana oczywiście! -
Odpowiedział ucieszony. - Ojej... moje słowa zabrzmiał jak groźba, prawda? Wyczuwam u ciebie zdenerwowanie kotku i tak, będę tak do ciebie mówił, bo tym właśnie jesteś. Mój właściciel jednak, chce cię ugościć, a ja głupi przekazałem zaproszenie, tak jakby było groźbą - klepnął się w czoło. Spoważniał po chwili, zmywając z przystojnej twarzy, głupawy uśmieszek. - Jesteś w poważnych tarapatach dziewczyno. Wielu podobnych tobie jest, ale ty się czymś różnisz, wiesz? I dlatego możesz wielu osobom pomóc, a my tobie. Jeśli się uspokoisz, porozmawiamy spokojnie. Co ty na to?
- Jestem spokojna
- odpowiedziała, oglądając schody za jego plecami. Z barierką się nie uda, jakieś kwiatki i inne pierdoły, jak wpadnie na marmurową doniczkę.. Spokojnie, nakręcasz się. Nie musisz uciekać. Po prostu wstań i odejdź.
- Musze iść - powiedziała wstając od stolika. - Znajomy na mnie czeka.

Nieznajomy wstał spokojnie. Ubrany był w długi, czarny płaszcz, spod którego widać było czarny garnitur, z równie czarną koszulą i białym krawatem. Podszedł do dziewczyny
- Wiem, że myślisz, że tak naprawdę nic wielkiego się nie stało, ale tak nie jest. A co gorsza, wszystko się dopiero zaczyna i to na taką skalę, że nawet mój pan, jest niepewny przyszłości, a już trochę sobie pożył i co nieco na ten temat wie - wyjął z kieszeni wizytówkę. Cela nie widziała ich od dawna. Papier odchodził do lamusa, pod presją plastiku. - Zadzwoń gdy zaczną się kłopoty, lub się na tę osobę powołaj. Mam nadzieję, że dasz sobie radę Ocelio. - Powiedział kiwając głową i wręczając jej papierek. Było na nim napisane Kamil Ernest Serafin, a pod spodem numer telefonu.

Wyraźnie drgnęła na dźwięk swojego imienia.
- Skąd.. ?- zapytała. Tak naprawdę dopiero teraz zaczęła się bać.
- Stara sztuczka ze znajomością imienia osoby, która się nie przedstawiła. Nie znasz jej? - Spytał z uśmiechem, nieco jednak poważniejszym niż tym, którym do tej pory ją denerwował. - Mogę ci dać teraz ostatnią szansę byś poszła ze mną. Możesz myśleć, że znajomi ci pomogą, ale to nie jest taki problem, który rozważa się przy herbatce, pod kocykiem, a potem idzie się o tym porozmawiać i już. To... trudne i nie jestem w stanie ci tego teraz i tutaj wytłumaczyć. Przykro mi, że muszę mówić tak zdawkowo. Nie mogę ci ufać bardziej niż ty mi - dodał smutno.
- Daj mi jeden dobry argument. Sztuczka z imieniem, jak to nazywasz, to za mało. Dlaczego mam iść z obcym facetem do jego.. pana. To dziwne. Nie chcę, żeby mnie jakaś LaStrada potem szukała, czy inna ITAKA.
- Cóż... teraz szuka cię policja, a skoro ktoś taki jak ja, mógł się dowiedzieć kim i gdzie jesteś, to oni tym bardziej... mogę cię ukryć, ale nie wbrew twojej woli. Na to... na to mogę ci dać słowo honoru, podpiszę dowolny papier czy przypieczętuję swe słowa krwią. Byle bez przesady
- powiedział z weselszym uśmiechem. Facet nie umiał zachować powagi zbyt długo.
- Nie wiadomo, czy szuka - wysunęła podbródek do przodu - Uciekłam im.. Skąd wiedziałeś, że tu jestem?
- Ojojoj
- pokręcił głową. - To psy... jak ja. Jak raz pochwycą zapach, łatwo nie odpuszczą, ja wiedziałem, że cię tu znajdę, bo tak jak i ty, mam pewne... - podrapał się za dziwnie oklapłym uchem - zdolności? Nie będę się teraz cały obnażał! - Fuknął.
- Mam nadzieję - prychnęła - Wcale mnie nie interesuje, co masz pod tym garniturkiem... Podasz mi adres? Żebym mogła powiedzieć znajomym, gdzie idę?

Uśmiechnął się szerzej.
- A więc masz choć trochę poczucia humoru, he? - Powiedział po czym podrapał się po głowie. Miał czarne, ostre paznokcie. Całe czarne i wcale nie był to brud, ale ich naturalny odcień. Właściwie to bardziej wyglądały na pazury. Nie pomagało to Celi w zaufaniu mu. - Może i bym mógł, ale tam nikt się nie wprasza... - powiedział spoglądając na nią niepewnie.

Usiadła na powrót.
- Masz dobre wiadomości, miałam dziś pewne.. nieporozumienie, no coś na kształt, w każdym razie, z policją. Uważają mnie za mutanta. Może nawet mają rację, nie wiem, jeszcze przedwczoraj to byłby dla mnie meksyk, dziś już nie.
- Ty
- przejechała spojrzeniem po jego sylwetce - Zdecydowanie jesteś mutantem. Jeśli i ja jestem.. cóż, zarejestruję się, zapłacę karę za ucieczkę i tyle. Zobacz, gram w otwarte karty. Teraz twoja kolej.
Westchnął i mruknął jakieś słówko w dziwnym języku, po czym wrócił do polskiego.
- Po pierwsze, gdzie moje maniery? - Ukłonił się nisko. - Nazywają mnie dość różnie, ale najbardziej przylgnęło do mnie imię Husky. Miło mi. Po drugie... nie sądzę by rejestrowanie się w twoim przypadku było dobrym pomysłem. Widzisz... gdy cię tam badają, grzebią w twoim kodzie genetycznym i paru innych sprawach, nie we mnie leżą te biologiczne kwestie. Ważne jednak, że tak jak i ja, należysz do wąskiego grona osób, które oprócz zwierzęcia, mają w sobie coś jeszcze, co można określić jako... dodatkowy instynkt? Albo nową funkcję mózgu? Ważne, że już sama rejestracja jest krytykowana za swoją inwigilację, ale w twoim przypadku, to by się mogło skończyć istną nagonką... Myślę, że mój pan mógłby ci więcej na ten temat powiedzieć, a także skorzystać z twojej pomocy. Jeśli chcesz możecie rozmawiać przy herbatce. Widziałem. W serialach tak robią i rozwiązują tym sposobem życiowe problemy - rozgadał się mutant. Jednak dość łatwo było pociągnąć go za język. Chociaż Cela już tak miała...
- Dodatkowy instynkt? Zauważyła bym, nie sądzisz? - prychnęła - No dobra, a twój na czym polega?. Husky. Husky rzadko są czarne...A z herbatką w serialach to jedna wielka ściema, wiesz?.
- Przecież mam też białe włosy..
. - powiedział smutno. - Mój polega na znajdywaniu takich jak ty, nawet z dość daleka i dowiadywaniu się o ich... mutacjach. Kotku. No i jakimś cudem mogłaś nie zauważyć, że uda ci się spaść, z wielkiej wysokości i przeżyć, a i takie rzeczy się ujawniają później... u mnie chyba pię... a nie powiem! - Powiedział uśmiechając się z nów i kładąc ręce na biodrach. - Zepsułbym niespodziankę. O serialach pogadamy później.

Westchnęła zrezygnowana. Gostek był niedzisiejszy, ale nie wydawał się groźny.Tym niemniej potrzebowała się jakoś zabezpieczyć. Bardziej na pokaz dla tego Husky, niż dla rzeczywistej potrzeby - nie miała żadnej wątpliwości, ze sobie poradzi, jak coś.
- Adres. Poślę wiadomość do znajomych.
- Eeee... no dobra...
- powiedział wzdychając. - Nie znam adresu. Nie znam adresu nigdzie. Zawsze kieruję się węchem. Mogę ci opisać jak tam dojść... no i też raz skorzystałem z autobusu i się prawie zgubiłem, więc nie wiem jak tam dojechać, ale to poza miastem. Trochę poza miastem.
- Nie pójdę z obcym mutantem “trochę za miasto”
- przewróciła oczami - Już w przedszkolu uczą, że nie powinno się chodzić z obcymi nie wiadomo gdzie..nawet, jeśli nie są mutantami. Zapytaj … pana, jaki to adres. Wtedy przyjadę.
- Okej, okej...
- powiedział wygrzebując komórkę zza pazuchy. Wyglądała jakby była sprzed... dwudziestu lat? Ekran był zielony i porysowany, a napisy czarne, literki z klawiszy się przetarły. Husky przygryzł pazur klikając w klawisze pazurem drugiej dłoni.
- Gdzie to... gdzież to było... myślę, że miałem w notatkach. Jest! Dwanaście kilometrów za Markami (idiotyczna nazwa, prawda?) trzeba wtedy skręcić w lewo i prosto, przez dwa kilometry. Proste! Idealny spacer, albo bieg, nie sądzisz? - Powiedział chowając komórkę. - Nie ma tam ulicy, ale jaśniej opisu dojazdu do takiego zadupia ci nie mogę opisać. Jeśli chcesz... - nachylił się do niej. - Dam ci pistolet i będziesz miała pewność, że ci nic nie zrobię.

Zachłysnęła się.
- Nie dzięki.. sama bym sobie mogła coś zrobić. Poczekaj - wyciągnęła smartfona i sprowadziła dane podane przez Husky. Potem dopisała wiadomość “Romek, o 16 w Złotych Tarasach, ok? Jak nie przyjadę, to będę w okolicach Marek.
Potem posłała analogiczną wiadomość do Tomka - namiar i potwierdzenie spotkania o 21.
- Ok - spojrzała na mutanta - pojedziemy autobusem.
- Tam śmierdzi... nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, do jakich rzeczy tam dochodziło...
- pokręcił głową. - Zrobimy jednak jak uważasz, kotku. Tak więc... prowadź. Póki co. Ufam ci, że nie nadziejesz mnie na bandę swoich najgroźniejszych adoratorów.
Cela spojrzała na niego mocno zdziwiona
- Pieszo to będzie ze dwadzieścia kilometrów... A na 16 muszę być z powrotem.
- Kotku... dla mnie to godzina drogi lekkim biegiem, który chyba nie jest ci obcy. A poza tym nie bądź taka pewna, czy w ogóle będziesz chciała wrócić, heh?
- Powiedział z cwanym uśmieszkiem.
- Mam do ciebie mówić piesku? - odcięła się - Na dół. Autobus. Idziemy, a potem jedziemy. - krótkie i konkretne komunikaty, to powinno pomóc - Tak, będę chciała wrócić. Jeszcze jakieś wątpliwości?

 
__________________
A poza tym sądzę, że Reputację należy przywrócić.
kanna jest offline  
Stary 23-02-2013, 21:41   #5
 
Fearqin's Avatar
 
Reputacja: 1 Fearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłość
- Ależ jesteś władcza! - Powiedział wesoło. - Podoba mi się to. A możesz do mnie mówić jak chcesz, ja w zasadzie nigdy nie lubiłem imion. Są głupie - dodał machając szponiastą ręką. Podrapał się po głowie i schował pazury, pozostawiając jedynie czarne paznokcie.
- Zachowuj się, bo nas wyrzucą z tego autobusu.. czy ja się ciągle czochram?
Zeszli na przystanek i po chwili już jechali - o dziwo, autobus przyjechał punktualnie, może dlatego, że startowali z pętli.
Cela siedziała wciśnięta w kąt pod oknem, zastanawiając się, jak wytłumaczy dzisiejszą nieobecność. W końcu jest dorosła i może się sama usprawiedliwiać, nie? Gorzej, ze będzie musiała to wytłumaczyć jakoś dyrektorowi...
Minęli Wisłę, po chwili jej Liceum. Cela siedziała, przypatrując się szarawym budynkom i ludziom na ulicach. Policjantów ani zamaskowanych, ani zwykłych nie było nigdzie widać, na szczęście. Autobus zbliżał się do granicy Warszawy i rozciągniętego tam ogromnego centrum handlowego.
Inna osoba na jej miejscu może by się ekscytowała potencjalnymi możliwościami, jakie daje mutacja, ale ona była wkurzona. I zaniepokojona. Kurcze, powinna zbierać dobre stopnie na świadectwo, przygotowywać się do matury, a nie jechać nie wiadomo gdzie z drapiącym się ciągle - chyba nie ma pcheł? - Psem, jak o nim myślała, i ścigać się z policjantami... Specjalne zdolności..
- Husky - zapytała zaciekawiona - A jakie ja mam specjalne zdolności? Mówiłeś, że potrafisz to wywąchać.
- Jasne, że potrafię! Otóż z tego, co mi wiadomo, twoje są jeszcze słabo rozwinięte, ale ogółem poznajesz i wpływasz na emocje innych. Tym silniej, im sama się emocjonujesz. Z czasem to stanie się silniejsze. Ja niegdyś mogłem wyczuć kogoś, tylko z odległości paru ulic, a teraz? Od mojego pana, do ciebie dwie godziny i o! Nawet nie zgubiłem cię w uliczkach, w przeciwieństwie do ciamajd z policji - mówił przykładając twarz do szyby. Gdyby mógł, wystawiłby twarz i jęzor za okno, ciesząc się wiatrem.
- Możesz być z siebie dumny - powiedziała Celka i z trudem powstrzymała się od dodania "dobry pies" i poklepania go po głowie. Jego entuzjazm był przytłaczająco męczący na dłuższą metę.
- Dzięki. Teraz jednak nadszedł czas na młode pokolenie. Mój się kończy. Choć mój pan twierdzi inaczej. Pokłada wiarę we wszystkich mutantach. Trochę niesłusznie, ale to przez to, że za dużo czasu spędził samotnie. Zresztą... wkrótce go poznasz - powiedział smutniejąc. - Tylko się nie przestrasz.
- Nie jestem strachliwa - powiedziała, zastanawiając się nad jego słowami "wpływasz na emocje" ...hm... Zabrzmiało mało wiarygodnie - Powiedz coś o swoim panu. Jest straszny? Dlaczego mam się go bać? Grozi innym? - nagle pomysł jechania z Psem wydał się jej mało rozsądny.
- Dla ludzi raczej jest straszny, to wojownik. Urodził się w złych czasach, w złym miejscu, ale nie grozi nikomu, kto na to nie zasługuje. Chociaż... wybacz. On nikomu nie grozi. To człowiek czynu. Mutant czynu - poprawił się. - To dobry pan. Najlepszy jakiego miałem - dodał z uśmiechem.
- Nie rozumiem - potrząsnęła głową - Zachowujesz się...stajesz się... kiedy o nim mówisz.. taki... poddańczy. To się wydaje upokarzające... Tak cię traktuje? Nikomu bym na coś takiego nie pozwoliła!
- Och nie! Nie, nie, nie. Mój pan ma do tego takie podejście jak ty. Nie lubi jak go nazywam “panem”, albo “właścicielem”. Po prostu niektóre moje zwierzęce instynkty, nawyki, biorą górę. Czasami zupełnie tracę panowanie nad sobą, czasem częściowo. Po prostu pracuję u niego, a on kiedyś uratował mi życie, więc mam u niego dług na zawsze, a on jest władcą mojego żywota, mimo iż sam nie chce tego zaakceptować, wciąż mi płaci, daje dach nad głową, żarcie.
- Strasznie jesteś pokręcony... Ten twój pan pewnie też.
- Lata bycia dziwakiem robią swoje, musisz jednak poznać najpierw pana Kamila, zanim go ocenisz i proszę, nie rób tego na podstawie moich zachowań, bo... - westchnął. - Wiem, że może być trudno ci w to uwierzyć, ale bywam wkurzający... - dopowiedział krzywiąc się.
- Bywasz - przyznała, bez cienia ironii. - Ale przestałeś mówić do mnie “kocie”. To zawsze jakiś krok do przodu. Daleko jeszcze?
- To ostatni przystanek - pokiwał głową, gdy autobus zwalniał na pętli. - Jeśli będziemy iść nudno, czyli pieszo bez biegania, to pół godziny drogi.
- Możemy pobiec - zgodziła się Cela, dziwiąc się jednocześnie, że mimo porannej zaprawy na blokach ma ciągle mnóstwo energii.
- Pysznie! - Ucieszył się mężczyzna. - W takim razie będziemy tam... mmm. Szybciej.
Zeszli na pobocza drogi, jedyne co na razie było w zasięgu ich wzroku, to kościół wybudowany jeszcze przed Markami, a dalej pole i las. Gdzieś tam była też piaszczysta droga.
Husky zerwał się do biegu znienacka i było pewne, że gdyby miał ogon, to merdałby nim jak szalony. Ocelia z trudem nadążała, patrząc jak jej towarzysz, najwyraźniej ledwo powstrzymuje się przed przejściem na tryb czworonożny, co wydawało się do niego bardzo pasować. Dobiegli do skraju polnej drogi, a na jej końcu, dostrzegła ukrytą pomiędzy drzewami willę. Nie była to jednak willa, taka jak widywało się dzisiaj. Bez basenu, wielkich okien zamiast ścian, albo pięciu sportowych samochodów na podwórku. Za wysokim, kolczastym ogrodzeniem, stała dumnie stara, a przynajmniej na taką wyglądająca, biała rezydencja, swoim szykiem i stylem, przywodząca na myśl sztywne dystyngowanie i dobrze wychowanych ludzi, ze starej Anglii.
- Szkoda, że nie przyszliśmy tu w nocy - powiedział mężczyzna zatrzymując się. Nawet się nie zasapał. - W połączeniu z burzą z piorunami, która jest na dzisiaj przewidziana, przez proroków pogodowych... wyglądało by to naprawdę nieźle, prawda?
- Wow - rezydencja zrobiła na Celi ogromne wrażenie - To prywatna posiadłość? Wygląda jak muzeum, albo jakiś dworek...
Czuła przyjemne podekscytowanie po biegu, zza którego przebijały się lekki oznaki zmęczenia. tak lekkie, że biorąc pod uwagę jej nastrój - bez problemu możliwe do zignorowania. Pół nieprzespanej nocy, przebieżka po dachach, teraz to, a ona ciągle tryskała energią.To zaczynało być.. dziwne. Aż miała ochotę pobiec dalej, żeby sprawdzić, jak długo ten stan się utrzyma. Część jej znajomych brała - zwłaszcza przed większymi zawodami, lub całonocnymi maratonami parkourowymi - dopalacz na bazie amfetaminy, lub jej chemicznego odpowiednika. Celka też kiedyś spróbowała - pamiętała niesamowity przypływ energii, odwagi, pomagającej jej wykonywać najtrudniejsze sztuczki. Adrenalina rozrywała jej żyły, mogła wszystko. Niestety, nie pamiętała, co było potem - obudziła się w mieszkaniu Alexa, kompletnie wypompowana. Wszystkie mięśnie ją bolały i rzygała pół dnia jak kot.
- Oj Celka, Celka - mruknął Alex, przytrzymując ją, żeby nie wpadła głową do kibla - To nie dla ciebie, dzieciaku. Uprzedzałem. - Podniósł ją z podłogi, jakby nic nie ważyła, i odholował do łóżka. - Śpij.
To było paskudne wspomnienie.

- Dlaczego miałbym się go przestraszyć? - dopytała, kiedy wchodzili po schodach - Kim on jest? No, powiedz mi coś konkretnego!
- Jak mówiłem, to wojownik. Wygląda groźnie i potrafi być niebezpieczny. Jestem jednak pewien, że tobie nic nie grozi. Nie jest złą osobą. Poznasz go za parę minut, wytrzymaj - dodał z uśmiechem.
Podeszli w końcu do wielkiej bramy, nigdzie nie było domofony, całe ogrodzenie wyglądało jakby miało ze sto lat, ale zostało odremontowane. Husky wygrzebał z kieszeni pęk blisko stu kluczy i od razu wybrał odpowiedni, długi jak jego środkowy palec. Zdjął kłódkę i otworzył bramę, która nawet nie skrzypnęła. Przepuścił damę przodem.
- Zapraszam do Safari. Raj dla takich jak my - powiedział wesoło.
Do dużych, starych i zwyczajnie pięknych, dębowych drzwi, na których wyrzeźbiono dwa, stojące na tylnych nogach słonie, prowadziła długa ścieżka, na którą wysypano mnóstwo małych kamyczków. Po bokach dróżki rosły żywopłoty wysokości dorosłego mężczyzny, za nimi po obu stronach, znajdowały się dwie fontanny, każda w centrum miała słonia, który wypuszczał z szumem wodę, ze swojej trąby. Całe podwórze było obrośnięte masą drzew i krzewów, które głównie znajdowały się przy ogrodzeniu.
Podeszli do wejścia i Husky zapukał, wielką kołatką, w kształcie tygrysiego łba.
- Mój pan lubi zwierzaczki - powiedział wzruszając ramionami.
Po parunastu sekundach drzwi otworzył im stary, krępy mężczyzna, z wesołą twarzą i rozbieganymi oczkami, które sprawiały, że wydawał się znacznie żwawszy niż na to pozwalał jego wiek.
- Pan More! Szybko pan wrócił - spojrzał na Ocelię. - I sprowadził pan gościa! Jak miło. Wejdźcie proszę - powiedział uprzejmie, schodząc im z drogi.
Znaleźli się w wielkim holu, do którego światło wpadało przez dwa wielkie, okna w gotyckim stylu. Podłoga była wyłożona dywanem, który prowadził do krętych, szerokich schodów na górę i na dół. W pomieszczeniu, przed ów schodami, stały dwie średniowieczne zbroje, na suficie zawieszono kryształowy Ee, porozmieszczano mnóstwo wysokich roślin doniczkowych. Z holu można było przejść przez aż sześć drzwi, po trzech z prawej i trzech z lewej.
- Pan nie spodziewał się was tak wcześnie. Dopiero skończył trening, ale z pewnością życzyłby sobie przyjąć was od razu.
- Zaprowadzę Ocelię do pana Adamie. Odpocznij sobie, wyglądasz na zabieganego - powiedział z uśmiechem More.
- To prawda... ale gdzie moje maniery? Zmęczenie tego nie tłumaczy! - Powiedział nagle podchodząc do Ocelii, skłonił się nisko ujmując delikatnie jej dłoń i całując lekko. Wyprostował się. - Sir Adam Lockbelly. Do usług.
Jego zachowanie było uroczo staroświeckie, Cela zarumieniła się, rozglądając jednocześnie ciekawie dookoła..
- Ocelia Warat - powiedziała - Bardzo mi miło.
- Chodźmy już. W końcu ci się spieszy - mruknął More, wskazując na schody na górę.
Weszli powoli, odprowadzeni wzrokiem lokaja.
Znaleźli się w długim korytarzu, Husky poprowadził dziewczynę w prawo, kierując się do jedynych, podwójnych drzwi po tej stronie, na samym końcu. Zapukał trzy razy.
- Wejdź, proszę! - Usłyszeli tubalny, zachrypnięty głos.
More otworzył obustronne drzwi i Cela ujrzała chyba najdziwniejszą komnatę, jaką mógł dysponować bogacz. Pozbawiona okien komnata, oświetlona była przez wysokie świeczniki, rozstawione po obu stronach, długiego, czerwonego dywanu. Po obu stronach pomieszczenia, stały bądź leżały, zadbane, ułożone w pewnym, określonym porządku antyki. Znajdowały się tu rozliczne sekretarzyki, stroje, relikty, książki z zamierzchłych czasów, krzesła, stół, lustra, obrazy, gobeliny... wszystko co kojarzyło się z dawnymi epokami. Wartość wszystkich tych rzeczy, można było oceniać w milionach.
Jednak pomimo ogromu, niezwykłych przedmiotów jakie się tu znajdowały, największą uwagę zwracał ich właściciel.
Stał przy stojaku na zbroję, na której znajdowało się już część ochraniająca tors oraz rękawice, siłował się właśnie z mocowaniami na naramienniki, kiedy spostrzegł, kto go odwiedził. Stanął bliżej dywanu, tuż przy umieszczonym na końcu komnaty wielkim biurku, za którym znajdował się również niemały fotel. Ocelia mogła mu się teraz dokładnie przyjrzeć.
Miał prawie trzy metry wzrostu, dwie pary poskręcanych kłów, z czego krótsze po wyprostowaniu byłyby długości jej ręki, drugie były prawie trzy razy dłuższe. Jego wielka głowa, nie bardzo przypominała ludzką, może poza wielkimi oczami, opatrzona była w wielkie, oklapłe uszy, różowe w środku, a na zewnątrz, szare, tak jak reszta jego chropowatej skóry. Był niewiarygodnie umięśniony, choć wciąż wydawał się być smukły, nie przypominał góry mięśni, a doskonale zbudowane ciało. Na sobie miał jedynie płytowe spodnie i buty oraz spód od tuniki, spięty zdobionym, skórzanym pasem, która zasłaniał metalowe spodnie.
Podrapał się swoją słoniowatą trąbą po czole i spojrzał zdziwiony na More’a i Ocelię.
- Och... to ty Jason... i masz gościa - powiedział donośnym, ale spokojnym głosem. Rozejrzał się po pokoju. - Spodziewałem się was później... proszę mi wybaczyć mi mój ubiór panno Warat - dodał z nerwowym uśmiechem, podchodząc do fotela i zdejmując z niego wielką, czarną koszulę, którą narzucił na siebie. Chrząknął i wskazał na dwa, zabytkowe krzesła, stojące przed jego biurkiem.
- Proszę, usiądź sobie, mamy sporo do... obgadania - powiedział zapraszająco. Echo jego głosu, niosło się spokojnie po pokoju. - Jason, dołącz do nas - powiedział do tego, który nazywał go “panem”. - Jesteś głodna Ocelio? Chcesz się czegoś napić? - Spytał gościnnie Elephantman.
- Nie, dziękuję - pokręciła głową i usiadła na wskazanym krześle - Nie mam dużo czasu...
Przesunęła wzrokiem po sylwetce mężczyzny, starając się nie czynić tego ostentacyjnie. Nie wyglądał groźnie, raczej dostojnie i potężnie, ale pierwsze słowa, jakie się Celi nasuwały, to “straszliwie zdeformowany”. Wyobraziła sobie techniczne utrudnienia, jakie musi sprawiać takie ciało. Te kły. Było w tym mężczyźnie dużo więcej ze zwierzęcia, niż we
wszystkich mutantach, których wcześniej widziała.
- Nie wiem ile ci Jason powiedział, ale zapewne więcej niż powinien - powiedział z uśmiechem, a Husky spuścił głowę, siadając na swoim krześle. - Ale to w sumie bez różnicy w tej chwili. Zdążył mnie poinformować, że miałaś pewne... kłopoty z nowym wydziałem policji, istnieją nie tylko w naszym kraju, ale musisz wiedzieć, że jeśli teraz cię znajdą... - chrząknął, spoglądając dziewczynie w oczy - umrzesz.
- Słucham?! - niedowierzanie wymalowało się na jej twarzy - Dlaczego mnie pan straszy? Najpierw Husky, teraz pan.. To nie fair!
- To nie tak - powiedział przepraszająco. - Staram się bardziej panią... ostrzec, uświadomić. Ostatnio wiele mutantów odkrywa swoje... zdolności dość późno, albo nie zdaje sobie z nich sprawy, dopóki ich nie złapią. A w więzieniu... obecnie nie ma w więzieniach w tym kraju, ani jednego żywego zwierzoczłowieka, a w przeciągu roku, skazanych zostało około dwustu.
- Skazanych za co? Znam wielu zwierzoludzi, chodzę z nimi do szkoły, nikt nie zaginął.. Trzeba się zarejestrować i już.. Nie wiedziałam, ok, zapłacę karę.. Skazanych za co? - powtórzyła.
- Za właśnie brak rejestracji. Kaucja jest... dość wysoka, a jeśli nie stać cię na nią, pozostaje tylko więzienie - powiedział smutno. - Nie dziwię się, że o tym nie słyszałaś.
- Ale przecież... - przypomniała sobie, co ich uczyli na Wiedzy o społeczeństwie - prawo nie może działać wstecz. To podstawowa zasada.
- Dlatego można nazwać to bezprawiem, czyż nie? W państwach europejskich, zwierzoludzie są tolerowani od niedawno, zresztą jest to wymuszona tolerancja, która wciąż jest... niepewna. Losem takich osób rzadko przejmują się nawet ich bliscy. Powstanie wydziału, które ma na celu... właściwie to można to nazwać “zwalczaniem”, takich jak my, jest pierwszym krokiem ku temu, co miało miejsce dwadzieścia, czy pięćdziesiąt lat temu, tylko bardziej sprytnego. To bardzo złożone Ocelio i wciąż nie do końca jasne, nawet dla mnie, jednak nie zaprosiłem cię tutaj, by rozmawiać o... hmmm... globalnych spiskach - powiedział z uśmiechem. - Ale o tobie i tobie podobnym. Osobom specjalnie obdarzonych. No i chciałem zaproponować ci pracę - dodał wesoło.
- Dopiero w przyszłym roku robię maturę - odpowiedziała, ale widać było, ze myślami jest bardzo daleko - Czyli jeśli ktoś jest zarejestrowany, to nic mu nie grozi?
Elephantman westchnął ciężko, drapiąc się po karku, masywną dłonią.
- Powiedz Ocelio... kiedy ostatnio widziałaś papierowy dokument? Widziałaś takie w ogóle? Czy tylko plastikowe?
- Pana wizytówka była papierowa.. dokumenty zawsze są plastikowe. Tak jest wygodniej. Są trwalsze. Nie wypierze się ich...można zamki otwierać - spróbowała zażartować, żeby rozładować sytuacje i nie dopuścić do siebie paniki.
Mutant uśmiechnął się lekko.
- To prawda. Jest jednak pewna kwestia... niedawno poruszono ją bodajże w Niemczech, ale szybko odeszło do lamusa... kiedyś były takie rozkładane kartki, które po otworzeniu wygrywały żenującą muzyczkę. Działo się tak, dzięki małemu... chipowi w środku? Tak to się chyba nazywa - powiedział niepewnie, patrząc na More’a.
- Chip panie, chyba tak - powiedział wzruszając ramionami.
- No... aczkolwiek coś takiego znajduje się w każdym dokumencie rejestrującym mutanta. Tylko nie wygrywa muzyki... nie jestem specem od technologii, ale mam takich pracowników, którzy wykazali, że są to tycie, ale bardzo silne i dokładne urządzenia... jak się to nazywało Jason? - Spytał ponownie.
- GPS
- Dokładnie! - Powiedział oświecony. - Mogłoby się wydawać, że w ciągu ostatnich dziesięciu lat, technologia nie osiągnęła wielkiego skoku, ale jest to bardzo błędne założenie - powiedział, najwyraźniej mając na myśli coś więcej, chciał jednak dać Ocelii czas do przemyślenia, tego co się stopniowo dowiadywała.
- Wiedzą, gdzie kto jest i z kim się spotyka.. śledzą wszystkich mutantów. Kontrolują .. Kto?
- Tego właśnie nie wiemy i choć dokumenty są wydawane przez instytucje państwowe, to zdaje się być okrutnie... głupie to, że państwo stara się mieć mutantów pod taką kontrolą - Elephantman wstał od stołu, wzdychając ciężko, podszedł do gasnącego świecznika i wyjął z niego strzęp świeczki. - Wiem więcej Ocelio, jednak nie mogę ci tego powiedzieć, bez jakiegoś rodzaju...zapewnienia o twojej - zamyślił się, wyjmując z pobliskiego kuferka, zieloną świecę i nakładając ją w miejsce starej - lojalności. Dlatego też chciałbym zaproponować ci pracę. Rzecz w tym, czy na pewno chcesz wiedzieć więcej.
- Oczywiście, że chcę! Trzeba to nagłośnić, zaczniemy od gazetki szkolnej, już kilka nagród zdobyliśmy, raz nawet drukowali nasz artykuł w gazecie ogólnopolskiej, wiec znamy już ludzi w redakcji. zainteresujemy ich tym tematem, to bardzo nośne... Nie można udawać, ze nic się nie dzieje! Pewnie tamci znają kogoś w telewizji.. zrobimy reportaż. Dziś będę rozmawiała z dyrektorem, o marszu milczenia, to od razu poruszę ten temat.. - Ocelia zapaliła się do swoich planów - I muszę ostrzec znajomych, żeby nie nosili ze sobą tych rejestracji.. nie wiem, jakie są przepisy, ale inicjatywa ustawodawcza .. coś takiego było.. nawet dowodu nie trzeba ze sobą nosić. - Wstała - Dziękuję, za poświęcony mi czas. Mam nadzieję, że zgodzi się pan na wywiad do naszej gazety, to by wszystko bardzo uwiarygodniło.. ja opisze tą całą sytuację z policją..
- Kotku - powiedział w końcu Husky, masując brwi. - Ostatnia osoba, która próbowała czegoś takiego miała na nazwisko Lockbell. Mówi ci to coś?
Celę ścięło z nóg. Dosłownie. Zbladła i opadła na powrót na krzesło, wstrząśnięta. Pojęła skalę zjawiska.
- Nie... Nie miałam pojęcia - wykrztusiła w końcu.
Elephantman chrząknął, patrząc karcąco na More’a.
- No cóż... skoro Jason zaczął już mówić prosto z mostu, to i ja to zrobię - usiadł ponownie na swoim fotelu. - Praca, którą ci proponuje będzie miała na celu rozwikłanie wielu, wielu zagadek. Nie chodzi mi tu tylko o sprawę namierzania zwierzoludzi, zabójstwo Lockbella, ale i o naszą genezę, bo i w tym kierunku prowadzę badania. Staramy się też dowiedzieć, dlaczego wśród milionów animalmanów, setki otrzymuje specjalne właściwości mózgu, jak Jason, ty i ja. Musimy dowiedzieć się wielu rzeczy, musimy zrobić wiele i staram się o te i inne rzeczy od lat... wielu lat. Czy więc zechcesz nam pomóc Ocelio? Domyślam się, że masz wiele pytań, nie krępuj się - dodał splatając palce.
- Właściwie to nie mam pytań - odpowiedziała Cela. Ilość informacji, którymi ja zarzucono była zbyt wielka, aby dało się je przyjąć ot tak. Podświadomie wybrała więc najprostsze wyjście - zaprzeczenie wszystkiemu. Pozbierała się i wstała ponownie- Miło mi było pana poznać- powiedziała - I ciebie Husky też. Do widzenia, muszę już iść.
- I już? To wszystko? - Spytał smutno Elephantman, mrużąc oczy. - Przemyślisz chociaż moją propozycję Ocelio? - Wstał z fotela, chcąc ją odprowadzić. Jason poderwał się ze swojego krzesła niespokojny.
- Oczywiście, przemyślę - skłamała gładko. Myślała tylko o tym, że musi ostrzec Alexa, Kaśkę, Jeana.. i wszystkich innych. Spotkanie z dyrektorem... może jeszcze zdąży.
- Nie chciałbym byś zrobiła coś głupiego, a potem stała ci się przez to krzywda... - powiedział z troską w głosie. - Domyślam się, że możesz nie traktować moich słów zbyt poważnie... ale pozwól chociaż by Jason ci towarzyszył. Jako twój ochroniarz, dobrze? Mam dziwne wrażenie, że grozi ci większe zagrożenie, niż się spodziewałem - dodał nagle.
More spojrzał na swojego pana zdziwiony.
- Będzie twoją nową panią Husky - powiedział, wyraźnie nie oczekując sprzeciwu, czy kolejnego kłamstewka.
Ocelia wyraźnie osłupiała. Po chwili jednak zrozumiała cała sytuację - to pewnie przez tę klasówkę z katastrofy smoleńskiej... Jeśli osobie, który cierpi na lekką paranoje - a Elephantman miał do tego pełne prawo, wyglądał na starego, a kiedyś zupełnie inaczej traktowano mutantów, prześladowania były na porządku dziennym – przytrafi się coś, zupełnie przypadkowego, co wpisuje się w jego postrzeganie świata, to paranoja się nasila.
Odebrał zabójstwo Lockbella jako fakt potwierdzający – urojony - spisek przeciwko animalom. I teraz próbuje się dozbrajać… Ocelii zrobiło się go żal.
- To bardzo.. – długo szukała słowa, które by go nie uraziło – szlachetne z pana strony. Ale zupełnie niepotrzebne. I jak pan to sobie wyobraża technicznie? Że Husky będzie przychodził rano pod moją kamienicę i mnie będzie odprowadzał do szkoły?
- Potrafi być skryty, ale nie zawsze lepiej by było, gdyby taki pozostał. Musisz mnie jednak zrozumieć Ocelio. Znałem osobiście Lockbella, od wielu lat, on mnie na to wszystko naprowadził - powiedział zatroskany. - Choć wcześniej interesowałem się jedynie genezą zwierzoludzi, to teraz czuję, że należy zrobić coś, by nie powtórzyła się sytuacja sprzed lat, bo uświadomił mi on zbyt wiele rzeczy. - Zwiesił smutno ręce i trąbę. - Jeśli nie zechcesz nam pomóc... będę musiał się z tym pogodzić, ale pamiętaj, że zawsze będziemy skłonni ci pomóc. Adam może odwieźć cię do Warszawy, jeśli chcesz.
- Ja też, oczywiście, pomogę, jeśli będzie taka możliwość. Tylko, rozumie pan, muszę najpierw zdać maturę.. i nie mogę opuszczać szkoły, bo zatrzymają mi stypendium. Będzie mi miło, jeśli Adam odprowadzi mnie na przystanek. Dziękuję za gościnę. I troskę.
- Jeste... - powiedział urywając nagle. Westchnął ciężko. - Dobrze Ocelio. Nie będę niepotrzebnie nalegał - wrócił do swojego fotela. - Mam nadzieję, że jeszcze się zobaczymy, panno Warat.
Jason odprowadził Celę aż do drzwi na dole, zawołał Adama po imieniu i stanął naprzeciwko dziewczyny czekając.
- Szkoda... szkoda. Liczyłem na współpracę z tobą... sam nie bardzo wiem, co ci powiedzieć, żeby cię przekonać. Wiem, że to wszystko brzmi dziwnie i... głupio, ale gdybyś była skłonna kiedyś bardziej nam zaufać... byłbym wdzięczny i cholernie dłużny. Oby tylko nie było za późno - powiedział uśmiechając się smutno.
Ocelii też zrobiło się przykro.
- Nie wiem, co mam odpowiedzieć.. ja.. po prostu.. nie wierze w to wszystko. Myślę, że pan się myli - choć pewnie nie powinnam tego mówić. Husky.. jest zapatrzony w pana jak w obrazek, dumy, ufa w każde pana słowo. Ja.. nie wiem. I czuje się głupio, że pan pokłada we mnie jakieś nadzieje, bo to nie ma sensu. Fakt, że lepiej skaczę o niczym nie świadczy. Do widzenia.
Do komnaty wszedł ubrany w garnitur, wesoły lokaj.
- Panienka już nas opuszcza? - Spytał
- Obawiam się, że tak L. odprowadzisz ją do przystanku, dobrze? - zwrócił się do lokaja, a potem do dziewczyny. - Do zobaczenia Ocelio. Tylko uważaj, na to jak wpływasz na innych. Gliny mają nosy, pamiętasz? - Spytał retorycznie.
- Chodźmy panienko - powiedział lokaj, zakładając czarny kapelusz, który wytrzasnął nie wiadomo skąd. Wyszli na zewnątrz, a Jason zamknął za nimi drzwi.
- Na pewno mam cię tylko odprowadzić, panienko? Pan Serafin ma mnóstwo samochodów do dyspozycji.
- Nie wątpię, ale nie lubię mieć długów u innych. I nadużywać gościnności.
- Panu Kamilowi ostatnio brakuje gości... ostatni którego miał, został dość brutalnie zamordowany... pewnie panienka słyszała - powiedział, krzywiąc się. - Nie byłby to żaden dług, ale jak panienka sobie życzy. - Dodał uśmiechając się, co przyszło mu niezwykle naturalnie.
- Proszę o mnie nie mówić “panienka”. Mam na imię Cela.- zastanowiła się - Naprawdę Lockbell tu był?
- Wiele razy. Szczególnie ostatnio, w ciągu dwóch swoich ostatnich miesięcy... osiem razy? Coś koło tego, pani Celo - powiedział po namyśle.
Spojrzała na niego. Wyglądał, jakby wierzył w to, co mówi.
- Pan Kamil ma szczególną moc, prawda?
- Tak jak pan More i jak się domyślam, ty Celo. Nie sądzę jednak, bym był uprawiony do powiedzenia czegoś więcej na ten temat. Tego chyba powinnaś się dowiedzieć od niego sama.
- Pewnie tak - mruknęła. spoglądając na wyświetlacz komórki, właśnie wybiło południe. Zdąży na spotkanie z dyrektorem. To dobrze...trzeba ruszyć sprawę marszu. Szła dalej milcząc, rozmyślając o usprawiedliwieniu za dzisiejszą nieobecność i wieczornym spotkaniu z chłopakami.
- Mam nadzieję, że mój szef zbytnio cię do siebie nie zraził... ma swoje dziwactwa, ale to przez jego wiek. Trzeba mu jednak przyznać, że do wielu spraw ma dobrego... hehe... nosa - powiedział z uśmiechem, gdy powoli zbliżali się do przystanku.
- Mój autobus - odpowiedziała Cela - Dziękuję za towarzystwo, do widzenia- pobiegła w stronę przystanku, zostawiając Adama.
- Do zobaczenia - powiedział wesoło, machając jej na pożegnanie.
 
__________________
Pół człowiek, a pół świnia, a pół pies

^(`(oo)`)^
Fearqin jest offline  
Stary 27-02-2013, 23:04   #6
 
kanna's Avatar
 
Reputacja: 1 kanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputację
Cela patrzyła przez przybrudzoną szybę autobusu, jak lokaj macha jej na pożegnanie. Jego wesołość (tak nie pasująca do sytuacji) utwierdziła dziewczynę w przekonaniu, że dobrze odczytała sytuację - Elephantman był szalony. Jego ludzie pozwalali mu wierzyć w ułudy, traktując to może jako rodzaj terapii? A może bali się powiedzieć mu prawdę, z obawy przed jego gniewem, że ich wyrzuci, albo pozbawi dochodów? Choć miała wrażenie, że Husky był szczerze oddany swojemu „panu” – oczywiście w ten dziwny, pokręcony i poddańczy sposób. I pewnie zrobi, z poczucia obowiązku i sympatii wszystko, żeby „pana” zadowolić. Ściągnie ją na to zadupie, oszuka, odnośnie Lockbella i jej niby zdolności. Dlaczego ona? – zastanowiła się, ale po chwili uznała, że musi to być prosty zbieg okoliczności – Husky “coś” u niej wyczuł, uznał, ze to zadowoli pana i natychmiast mu o tym doniósł, nakręcając jego paranoje, już rozbudzoną zabójstwem Lockbella.
To było przygnębiające. Ale poczuła też złość – gdyby skonfrontować ich z rzeczywistością, dobrać odpowiednie leki, Elephantman miałby szansę na normalne życie. Wolne od spisków i podejrzeń. Czy paranoicy bywają groźni dla innych? Czy bywają agresywni? Wyglądał na bardzo silnego, dysponował pieniędzmi i grupą oddanych ludzi. Pewnie potrafił być niebezpieczny, niezależnie od choroby. Cela postanowiła, że musi go unikać za wszelką cenę. Niepotrzebnie tam pojechała. Nie miała czasu na kłopoty… szczególnie teraz, pół roku przed maturą.

Autobus stanął na przystanku obok jej Liceum. Spojrzała na zegarek - kończyła się właśnie piąta lekcja, powinna zdążyć na spotkanie z dyrektorem, bez konieczności tłumaczenia się z nieobecności.
Weszła do budynku, głównym wejściem, omijając szatnię, gdzie pewnie natknęła by się na woźną. Weszła na pierwsze piętro, wepchnęła kurtkę do plecaka i zapukała.
- O jesteś Ocelio – przywitała ją sekretarka – Pan dyrektor wie, że przyjdziesz. Możesz wejść.
Podziękowała i zapukała do drzwi gabinetu.
- Proszę! - Usłyszała zmęczony głos.
Weszła. Dyrektor siedział przy biurku i przeglądał coś na tablecie.
- Siadaj, Ocelia - powiedział, wskazując krzesło.
Zerknęła przelotnie na tablet - nazwiska uczniów? - nie zdążyła dobrze się
przyjrzeć, bo szybko wyłączył urządzenie.
- Słyszałem, że nalegałaś na spotkanie ze mną..
Pani sekretarka podobno prawie siłą musiała cię wyrzucać z pokoju - na wpół
zażartował, na wpół łagodnie ją zganił – O co chodzi? Studniówka, jak rozumiem?
- Przepraszam, jeśli zachowałam się natarczywie, oczywiście przeproszę panią Krysię, ale nie, nie o to chodzi.. byłam poruszona doniesieniami o tym zabójstwie.. inni uczniowie też.. pomyśleliśmy, że nie możemy tak przejść nad tym do porządku dziennego, trzeba coś zrobić…
- Lockbell, tak? – zapytał, poważniejąc – To straszna tragedia, ale, Ocelio, nie sadzę…
- Ale panie dyrektorze! – weszła mu w słowo, pochylając się nad biurkiem w jego stronę – Przecież to dotyczy wszystkich nas! Uczniów. Nie może być tak, że po prostu o tym zapomnimy!
- Nikt nie mówi, że mamy zapomnieć. I nie przekrzykuj mnie, proszę. Mam dobry słuch.
- Przepraszam – cofnęła się, dosuwając plecy do oparcia krzesła.
- To straszna tragedia – powtórzył - I nie, nie jesteśmy obojętnie, przecież wiesz, że był apel w tej sprawie.
- To za mało, panie dyrektorze.
Podniósł, zdziwiony, brwi.
- A czego byś oczekiwała? – zapytał powoli, nieco poirytowany – Oczywiście, możecie i o tym napisać w gazetce..
- Chcielibyśmy zrobić marsz.
- Jak marsz?
- Marsz milczenia, marsz sprzeciwu. Ubralibyśmy się na biało i przeszli, milcząc pod ambasadę. Żeby okazać nas sprzeciw – dziewczyna wyraźnie była podekscytowana swoim pomysłem.
- Nie wydaje mi się… zaczął stanowczo.
- Ale panie dyrektorze! – znów mu przerwała – przecież to ważna sprawa! Musimy pokazać, że nas to dotyczy, że nie zgadzamy się, szkoła się nie zgadza, na prześladowania!
- Ocelio..- ciągle wydawał się sceptyczny, ale jego sprzeciw miękł.
- Skrzykniemy inne szkoły na facebooku, weźmiemy sztandary, i pójdziemy, wszyscy razem!
- Hmm – potarł brew – Może mógłbym porozmawiać z dyrektorkami innych liceów – zaczął się głośno zastanawiać.- Potrzebujecie ten sztandar nowy, czy historyczne?
- Im więcej, tym lepiej, panie dyrektorze! – zapał dziewczyny nie słabł – To ważna sprawa. Nie możemy się godzić na przemoc.
- Masz rację, ważna. Nie możemy się godzić na przemoc – powtórzył jej słowa.
Zadzwonił dzwonek. Dyrektor potrząsnął głową, wyraźnie czymś zdziwiony.
- Wracaj na lekcję - powiedział.
- W najbliższy piątek? – zapytała wstając.
- Tak, o 12. Wyjedziemy razem ze szkoły. Porozmawiam z innymi dyrektorami. A teraz zmykaj.
- Do widzenia – wyszła, uradowana i pobiegła do klasy na ostatnią lekcję.

Matematyczka spojrzała na nią zza swojego stolika, uśmiechając się obłudnie.
- Jak miło, że raczyłaś nas zaszczycić swoją obecnością - powiedziała.
- Przepraszam za spóźnienie, pani profesor- mruknęła siadając obok Romka.
Chłopak spojrzał na nią pytająco, po chwili chrząknął i nachylił się do niej
- O 16 w Złotych Tarasach? Jak nie przyjadę, to będę w okolicach Marek? - Wyszeptał cytując jej wcześniejszego sms-a, zmieniając tryb oznajmujący na pytania. - Gdzie żeś ty była, młoda damo?
- Po lekcjach - mruknęła wyciągając zeszyt.
- To po lekcjach... - westchnął chłopak.
Lekcja ciągnęła się, Cela machinalnie wpisywała do zeszytu kolejne wzory, nawet nie zastanawiając się nad ich znaczeniem. W końcu rozległ się wyczekiwany dzwonek.
Zeszli do szatni. Kilka osób zgromadziło się wokół Celi.
- W piątek o 12 będzie marsz. Dyrektor się zgodził, trzeba powiadomić wszystkich na Facebooku. Wyjdziemy ze szkoły.
- W czasie lekcji? - zapytał ktoś, z niedowierzaniem z głosie - Zwolnią nas z lekcji? Wow, Celka , jak to na nim wymogłaś? Szantaż? Wiem! Zaoferowałaś mu usługi seksualne!
- Palant. Na moim i Kaśki wallu będą informacje, roześlijcie dalej. Spadam, mam mnóstwo roboty. Romek, idziesz, czy planujesz jednak czekać do 16?
- Co no? Polazę z tobą - mruknął wzruszając ramionami - byle nie do Marek... co ty tam robiłaś? - Dodał gdy oddzielili się od reszty?
- Spotkałam się ze świrami, którzy twierdzą, że pewna grupa ludzi planuje wyeliminowanie wszystkich animalomanów. Czy coś w ten deseń. Nie ma o czym gadać. O co chodziło w klubie?
Romek spojrzał na nią najdziwniej jak umiał, próbował coś powiedzieć na temat jej relacji, ale stwierdził, że skoro nie chce mówić prawdy to nie. Prychnął myśląc nad odpowiedzią na drugą część wypowiedzi dziewczyny.
- Je... rosną mi łuski - wymruczał w końcu, zwieszając głowę.
- Pokaż mi. - powiedziała.
Chłopak patrzył na nią przez chwilę, jakby przestraszony. Rozejrzał się w końcu po ulicy... nikt raczej nie zwracał na nich uwagi. Zrzucił plecak i odwrócił się do niej plecami.
- Przy karku i... i idą w dół... - dziewczyna obejrzała górę pleców Romka, rozciągając jego koszulkę. Paręnaście małych, połyskujących łusek, nakładających się na siebie, tworzyły nieregularny kształt, zastępując normalną skórę chłopaka, która teraz wydawała się taka... słaba i krucha w obecności świecących, niczym oliwkowe diamenty, skorup.
Przesunęła palcem. Łuski były twarde, sprężyste.
- Kurcze - powiedziała, zdziwiona i lekko zaniepokojona. Trzy dni temu sądziła, że człowiek od zawsze wie, czy jest mutantem, czy nie, dziś już nie miała takiej pewności - Coś jeszcze? Od dawna to masz?
- Nie... od dwóch tygodni. Wtedy wyrżnęła się pierwsza... swędzą jak cholera, ale nie mam jak się podrapać... twarde jak skurwysyn! - Warknął odwracając się i zakładając plecak. - Dobrze, że jestem zwolniony z wuefu... najlepsza kontuzja kolana, jaka może być.
Cela przygryzła palec.
- Choć, ja też coś ci pokażę.
Pociągnęła chłopaka za sobą do pobliskiej bramy. Rozejrzała się dookoła.
- Daj mi swoją kurtkę - powiedziała, wskazując na jego moro.
Chłopak spojrzał na nią zdziwiony, ale posłusznie ściągnął plecak i podał jej swoją wojskową kurtkę.
- Patrz na moje włosy.
Założyła moro, jej brązowe włosy zaczęły zmieniać się, pojawiały się w nich białe i zielone plamy. Odczekała chwilę, zdjęła katanę, oddała chłopakowi. Jej włosy wróciły do brązowego koloru jej skórzanej kurtki.
- Rozumiem, że nie masz rejestracji mutacji? - zapytała.
- Niee... - powiedział patrząc na jej oczy, rozdziawiając usta. - Ale muszę szybko wyrobić, złożę podanie razem z tym na dowód, normalnie. Tylko powiem, że to dopiero się ujawniło... oby uwierzyli... KURWA! - Warknął nagle. - Co ma znaczyć?! Rozprzestrzenia się to jak AIDS w Afryce... kiedyś tam - podrapał się po głowie nerwowo. Cela wyczuwała, że denerwuje się bardziej niż to okazuje.
- Ej, spokojnie, nie wściekaj się. Mnóstwo ludzi z tym żyje i nic się nie dzieje...Musisz tylko uważać. Na policję. Nie przyszłam dziś rano, bo mnie gonili. Taki dziwny gostek, jakby w masce, jak cyborg.. był z normalnymi policjantami. Podobno potrafi .. potrafi węchem wyczuć mutację. Wiem, brzmi durnie. - próbowała się uśmiechnąć, ale też się denerwowała. Coraz bardziej bała się o chłopaka. Ona ucieknie, jakby co, ale Romek?
- A może..- zastanowiła się - Wyjedziesz na jakiś czas?
Spojrzał na nią niezręcznie, drapiąc się po karku.
- Eeee Celka... nie żeby, co ale to naprawdę brzmi dziwnie, co mówisz... słyszałem o nowym wydziale do spraw mutantów, ale chyba nie są aż tak drastyczni - powiedział wzruszając ramionami. - A... jesteś pewna, że byłaś w Markach? I z kim tam niby byłaś, jeszcze raz? - Spytał, chcąc by powtórzyła klarowniej, to co wcześniej powiedziała. - No i czemu mam kurna wyjeżdżać?
- Sama tego nie ogarniam... gonili mnie, jak szłam rano. Uciekłam, przeskoczyłam na sąsiedni blok. Potem dosiadł się taki.. mutant.. no i z nim pojechałam do tych Marek. Dlatego ci posłałam sms-a, tak? Żeby wiedział, że inni wiedza, gdzie jestem. Kurcze. Romek. Podobno ten wydział zabija ludzi, co nie mają rejestracji. - zasłoniła twarz dłońmi i chwilę zastanawiała się nad swoimi słowami. Spojrzała znów na chłopka - Brzmię, jakbym się naćpała, co? Sądziłam, że ci w Markach się naćpali. W każdym razie jesteś w niebezpieczeństwie. Lepiej wyjedź.
- Och daj spokój! Z tego wynika, że setki.. ba! Tysiące innych osób jest w niebezpieczeństwie! Na całą naszą szkołę, już my dwoje nagle okazaliśmy się mieć te... no... - chrząknął. - Z tego co wiemy, tylko my... jest jeszcze sporo innych osób, które może nie wiedzieć, o tym, o w nich siedzi... i co? Mają ich zabijać? Hurtowo? Przesadzasz - machnął ręką. - Nagadali ci tam bzdur... pewnie te mutanty miały mutację mózgu, albo paranoję. - Syknął.
Odetchnęła głęboko. Myślał dokładnie tak, jak ona.
- Masz rację, nakręcam się. Też byłam pewna, ze mają paranoję.
- No właśnie... dziwne to przyznam, ale... myślę, że trochę możemy wyolbrzymiać, przez to, co się z nami dzieje - powiedział kręcąc głową i wzdychając ciężko. Po chwili uśmiechnął się niezręcznie. - Ale... na swój sposób cieszę się, że to akurat z tobą przez to przechodzę.
- Ja.. w sumie.. też. I masz rację - ta cała.. mutacja.. pewnie też oddziaływaje na mózg. Na percepcję. Bo normalnie, to ja bym nie jechała z obcym facetem nie wiadomo gdzie.
- No mam nadzieję, że nie... - mruknął uśmiechając się ponownie. - A właściwie... to po, co teraz idziemy do tych tarasków? Nie lubię galerii handlowych, wiesz przecież...
- Nie idziemy, tarasy są w drugą stronę, obudź się.- zaśmiała się, klepiąc go w ramię - Musiałam coś napisać w tym sms-ie... Przyjdziesz na marsz?
- Jasne, jasne.. będę... a skąd ja mam wiedzieć, gdzie są najmodniejsze centra handlowe? - Spytał nagle. - No nic... w takim razie muszę wracać do domu... atmosfera jest dość napięta - mruknął smutniejąc, rozglądając się za autobusem.
- Młoda bryka?
- I fika, a rodzice się coraz bardziej wkurzają... ale ją wyślą na odwyk. Wkrótce.
- Byle szybko.. nie ma żartów z tymi świństwami.Twój autobus, nie? Do jutra.
- Na razie - powiedział wymuszając smutny uśmiech i potruchtał do przystanku.


Cela ruszyła do swojej kamienicy - na piechotę, nie miała daleko, może z 15 minut. Po drodze rozglądała się, szukając ewentualnych patroli policyjnych - kiedy sobie uświadomiła, że tak robi, natychmiast przestała. Romek miał rację - niepotrzebnie się nakręcała, to całe.. spotkanie z bandą świrów z Marek nie świadczyło za dobrze o kondycji jej głowy. Jej. Normalnie - spuściła by na drzewo natręta, a nie jechała z nim słuchać spiskowych teorii.
Dobra, dość z tym. Wraca i zabiera się za naukę. Coś zwykłego, przewidywalnego, co pomoże jej wrócić do codziennego rytmu.

Weszła do kamienicy, panny Heli nie było, na szczęście. Usiadła w hamaku i odpaliła laptopa. Nie szukała jednak żadnych dziwnych torii u wujka Gugla, tylko domówiła szczegóły marszu z Kaśką. Tamta (po kilku pełnych zadziwienia okrzykach typu “Cela, jak go przekonałaś?!”) zgodziła się chętnie zredagować wiadomość i rozesłać do ludzi.
Cela wyłączyła komputer i sięgnęła po notatki. Płazy i gady, Pięknie. Matko, a Romek to? A.. ona? Chyba nie kameleon... odgoniła głupie myśli i zabrała się za wkuwanie. Wieczorem była umówiona z chłopakami. Mieli ‘robić” ten nowy, niezamieszkany jeszcze wieżowiec na Mokotowie.
Gdy powoli zbierała się do wyjścia, dostała sms-a od Aleksa
“E! Nie wiem, czy wyglądałaś za okno ostatnio, ale u mnie pada śnieg... będziesz i tak?”

Dziewczyna spojrzała, co dzieje się na zewnątrz i rzeczywiście, nocne Tt powoli ubierało biel, która sypała się z nieba coraz to bardziej obficie, przynajmniej miesiąc za wcześnie, szczególnie biorąc pod uwagę, wciąż dość ciepłą, jesienną pogodę. Wszystko więc, co spadnie, zapewne szybko się roztopi i może być dość nieprzyjemnie na dworku.
“pewnie, że będę. Chyba nie wymiękasz? sy” odpisała. Spędziła całe popołudnie na wkuwaniu.. Potrzebowała się przewietrzyć.
Założyła nieprzemakalną kurtkę, rękawiczki i czapkę. Wsunęła komórkę do wewnętrznej kieszeni i wyszła z kamienicy.
Było.. urokliwie. Celkę zawsze zadziwiało, jak miasto pięknieje po przysypaniu śniegiem. Szła powoli, pozwalając płatkom topnieć na jej twarzy.
Po dłuższej chwili dostała odpowiedź od Aleksa: “a wiesz, moja droga, jak pachnie mokry, spocony, prawie dwumetrowy kot? Nie? To masz szczęście...”
Miała nadzieję, że inni będą i choć dotarła, pod świeżutki apartamentowiec po czasie, to i tak musiała czekać na resztę. Brakowało tylko Aleksa i Janka, który był chory. Poza nimi zjawili się wszyscy, łącznie z Jean’em.
- Sorry za spóźnienie, busy są spowolnione, przez ten szajs z nieba - mruknął Robert, który wraz z Łukaszem przyszli ostatni. Myśleli, że nikt nie wie o ich związku, ale grubo się mylili. Wszędzie łazili razem, mieszkali w jednym mieszkaniu i w ogóle... jednak homoseksualiści i nienawiść do nich, odeszła prawie całkiem w niepamięć, gdy zaczęły się poważne problemy ze zwierzoludźmi - to znaczy, od kiedy niektórzy zechcieli by skończono ich mordować.
- Strasznie duże balkony tutaj... bogaty budynek. Może powoli iść - mruknął Tomek spoglądając w górę.
- I tak trzeba powoli, ślisko w pizdu będzie, z tym topniejącym śniegiem - dodał Jean.
- Co... ścigamy się? - Zaproponował po chwili Tomeczek, z łobuzerskim uśmiechem, jakże dla niego charakterystycznym.
- Tomek, nie przeginaj - fuknęła Cela - Nowy obiekt, śnieg, a ty chcesz kozaczyć.
- Dobra, dobra... - westchnął wywracając oczami. - W razie czego i tak batman by nas uratował - dodał cicho, tak że tylko Cela usłyszała i podszedł do ściany, wskoczył, odbijając się lekko stopą od ściany i chwytając parapetu na parterze.
Cela też przewróciła oczami, ściągnęła kurtkę, zostając w samym polarze, i zawiązała ją wokół pasa. Odczekała chwilę, aż Tomek wejdzie wyżej, a potem wybiła się i skoczyła do góry, łapiąc od razu za barierkę balkonu. Metal był zimny, mokry, śliski. Zacisnęła palce, pozwalając skórze dłoni przyzwyczaić się do nowego doznania.Podciągnęła się i poszła wyżej - szła pewnie, z każdym krokiem uspakajając się coraz bardziej swobodą i wysokością. Spojrzała w górę - czuła się, jakby wchodziła do nieba, prosto w padający śnieg.
 
__________________
A poza tym sądzę, że Reputację należy przywrócić.
kanna jest offline  
Stary 07-03-2013, 17:06   #7
 
Fearqin's Avatar
 
Reputacja: 1 Fearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłość
Cela też przewróciła oczami, ściągnęła kurtkę, zostając w samym polarze, i zawiązała ją wokół pasa. Odczekała chwilę, aż Tomek wejdzie wyżej, a potem wybiła się i skoczyła do góry, łapiąc od razu za barierkę balkonu. Metal był zimny, mokry, śliski. Zacisnęła palce, pozwalając skórze dłoni przyzwyczaić się do nowego doznania. Podciągnęła się i poszła wyżej - szła pewnie, z każdym krokiem upajając się coraz bardziej swobodą i wysokością. Spojrzała w górę - czuła się, jakby wchodziła do nieba, prosto w padający śnieg.
Uczucie było bardzo... ekscytujące. Po kilu z prawie dwudziestu pięter, zobaczyła, że zrównała się poziomem z Tomkiem, reszta pozostawała bardziej z dołu, uważnie przyglądając się otoczeniu i swoim krokom. Ulica pod nimi, niedawno oczyszczona z placu budowy wieżowca, była względnie pusta i choć po drugiej stronie przechadzał się powoli jakiś ubrany w długi, czarny płaszcz mężczyzna, to najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy, z ich obecności.
- Jean... a ty umiesz zwisać głową do dołu z sufitu? - Spytał nagle Tomek spoglądając w dół z szyderą w głosie, podskakują wysoko, odbijając się od działowego gzymsu, chwytając za wyżej położony, podokienny.
- A ty umiesz przeżyć upadek z wysokości siedmiu pięter? - Warknął w odpowiedzi czarny mutant.
Dziewczyna przytrzymała się gzymsu i ustabilizowała stopy na występie. Znaleźli sobie czas na spory...
- Chłopaki, pogadacie sobie na górze - syknęła rozzłoszczona. - I ustalicie, który jest bardziej mocarnym mocarzem. Na razie ruchy, póki mięśnie mamy rozgrzane.
Dalsza droga na górę, odbyła się bez bitwy na śnieżki. Cela ostatecznie wgramoliła się pierwsza, zaraz po niej Tomek, a tuż za nim Jean. Robert i Łukasz, weszli ostatni, ale nie mniej sprawnie. Wszyscy spojrzeli w dół, by zobaczyć, co pokonali.
Tomek zagwizdał
- No, no, no...myślałem, że będzie trudniej, z tym całym śniegiem i w ogóle... - powiedział skrywając skromność. - Dało się szybciej.
- Heh, i pokonałam cię! i was wszystkich, cieniasy. - zaśmiała się Cela, w euforii. Adrenalina krążyła w jej żyłach i nie czuła w ogóle zmęczenia. - To co, schodzimy? Nie będziemy tu chyba sterczeć całą noc... - Nie mogła ustać w miejscu, przebiegała od jednego boku budynku, do drugiego, zatrzymywała się tylko na chwilę na krawędziach, żeby zerknąć w dół - Czy szukamy innego zejścia? Bez balkonów?
- A co? Chcesz zejść z tej strony? - Spytał Jean, podchodząc do jednego z boków budynku i patrząc w dół. - Tutaj masz wymalowany napis 17 i nazwę ulicy...
- A tu są same okna, więc nudno - dodał Tomek, z drugiej strony.
- Bieda... trzeba tak samo wracać - westchnął Robert.
- Albo tędy... - mruknął Łukasz, dopiero po chwili powtórzył by wszyscy mogli go usłyszeć, stał po stronie przeciwnej do tej, po której weszli. - Rynny na skraju i po środku, żadnych balkonów, mało gzymsów i rzadkie okna, ale są te... światła.
Ściana budynku rzeczywiście była oświetlona i to ładnie, bo kolor światła zmieniał się do chwilę, z niebieskiego na żółty, potem na zielony i czerwony. Duże żarówki znajdowały się za kratkami, pomiędzy które dało się włożyć palce, choć ledwo. Wszystkie były ustawione w czterech kolumnach, wszystkie pomiędzy oknami i ciągnęły się aż do dołu, ktoś musiałby więc schodzić później. Mimo wszystko ciężko było zapewnić o stabilności małych okratowań.
- Super! - zawołała Cela, podekscytowana jak dziecko - Ja pierwsza!
Położyła się na skraju dachu i sięgnęła w dół, do najbliższego światła. Zaczepiła palce o kratkę i szarpnęła, z całej siły. Kratka nawet nie drgnęła, całość wydawała się stabilna.
Puściła kratkę i obróciła się, wczepiając place w skraj dachu. Opuściła ciało na rękach, szukając podparcia dla stóp. Szybko wyczuła gzyms, na którym oparła czubek buta. Puściła skraj dachu i przeniosła lewą dłoń najwyższą kratkę. Poczuła ciepło promieniujące od żarówki i zdziwiła się przelotnie - dlaczego nie zastosowali led?
Nie namyślając się dłużej, puściła kraj dachu i zaczęła schodzić.
Schodzenie zajęło więcej czasu niż wejście, ale ponownie wszystkim się udało, bo jakżeby inaczej? Jednak dziewczyna znowu była pierwsza i zdała sobie sprawę, że nawet nie dała z siebie wszystkiego. Była pewna, że dałaby radę wejść i zejść znacznie szybciej.
Zadowolona, spojrzała w górę. Tomek dopiero po chwili dołączył do niej, a potem pozostali.
- I co? - zapytała - Wymiękacie?
- Nie... - mruknął Tomek. - To ty coś szalejesz.
- Nooo, chyba nawet nie wiesz jak szybko włazisz i złazisz... - dodał Aleks, otrzepując się ze śniegu.
- Ja tak jak zwykle, wy jakoś wymiękacie.. to pewnie kwestia wieku, dziadki. - zaśmiała się.
- No... no to trochę szacunku dla starszych... - mruknął Jean, zwieszając głowę i garbiąc się.
- Właśnie chłopaki.. - Cela przypomniała sobie poranne wydarzenia - Wy macie tą.. rejestrację mutacji? Dziś widziałam policjanta, podobno z nowego wydziału.
- Ja mam, a ten oddział nowy jest chyba tylko w Polsce. U mnie we Francji - Tomek westchnął i przewrócił oczami, słysząc ten zwrot. - Działa tak samo długo jak i rejestracje. Jak rodzicie wypełniają kartę o mutacji dziecka, jeszcze przed jego pełnoletnością, to informowani są, razem z dzieckiem, o konsekwencjach nieposiadania tego... są dość poważne - powiedział kiwając głową.
- Jakie są? - zapytała Cela, wciągając kurtkę.
- Ogromna, ale to ogromna kaucja, na którą właściwie żadnego z mutantów nie stać. Wtedy idą do paki, a tam tolerancja i prawo, jakoś wobec nich nie działa... - dodał smutno. - Ale tej ostatniej części się nie mówi oficjalnie. To po prostu wiadomo...
- A jeśli ktoś.. nie wie? No wiecie, mutacja później się ujawni? Mój znajomy z biol-chemu twierdzi, że to możliwe. Teoretycznie, znaczy.
- Pewnie, że możliwe - odpowiedział Jean. - Ja mam swoje skrzydła od szóstego, Aleks z tego co mówił, od drugiego roku życia, jest jaki jest. Nie wiem czemu nie można by mieć tego później - wzruszył ramionami.
- Ale jak się ujawni za późno... to chyba byłby ostry przypał - mruknął Robert, krzywiąc się.
- Myślisz, że ten znajomy, tak tylko spekuluje, czy... ma? - Spytał Łukasz.
Wzruszyła ramionami.
- Nie spowiada mi się. Ale czemu mówisz, że to przypał?
- Jak go... no złapią kogoś takiego, to nie ma jak się wytłumaczyć... Nie mają go w bazie, nie mają go nigdzie, a dowód ma osobisty normalny, zaś póki co nie jest znana mutacja, która ujawniła się u kogoś po dziesiątym roku życia. Choć wydaje się to możliwe - odpowiedział Tomek, nagle posiadający na ten temat wielką wiedzę.
- Skąd tyle wiesz? - zainteresowała się Cela. Sądziła raczej, że to Aleks i Jean powinni mieć więcej informacji.
- A... przypomniałem sobie taką specjalną lekcję z liceum, jak doszło do jakiejś tam masakry ze strony ROPy, cztery lata temu chyba. Wtedy nas mocno edukowali o tym, ale tego wydziału policji nie było w Polsce. Wy też chyba powinniście mieć takie szkolenia, jak postępować i co wiedzieć o mutantach. Tak na tle tego, co się stało ostatnio... - powiedział, za co Jean obrzucił go wściekłym spojrzeniem.
- Co ty gadasz? Powinniśmy mieć szkolenia o rozpoznawaniu mutantów?
- Nie... to było bardziej jak... lekcja historii, poświęcona tylko im. Wiesz... na normalnych takich lekcjach z hiry, to się raczej pomija to, że wyciągano ich z domów, czy kryjówek, zaciągano pod ścianę i rozstrzeliwano, torturowano, przyczepiało do samochodów, a potem zabierało, lub paliło się ich domy - wzruszył ramionami wzdychając. - Mówili nam raczej o takich rzeczach, choć dość ostrożnie i o tym jak wygląda ich sytuacja dzisiaj. Każdy mutant w szkole, czyli dwie osoby, były z tych zajęć zwolnione... wiesz... głupio tak o nich gadać przy nich.
W miarę jak mówił, dziewczyna robiła się coraz bledsza.
- Nie miałam pojęcia - była wyraźnie wstrząśnięta - Nie miałam pojęcia.. że były aż takie prześladowania.- Otrząsnęła się - Robimy marsz - oznajmiła - Marsz milczenia, w proteście.
Zapadła chwila milczenia.
- Co? - Spytał w końcu ponuro Jean, unosząc brwi.
- W proteście przeciwko temu, co się przydarzyło Lockbellowi. I innym mutantom. Mamy zgodę dyrektora.. dużo osób ze szkoły idzie. Możecie zajrzeć na mojego walla. W piątek, o 12.
- Zgoda dyrka miło, ale... macie jakąś ochronę? Gliny czy coś? - Spytał Tomek wyjmując komórkę. Było to obecnie najbardziej uniwersalne urządzenie. Główny środek płatniczy, za pomocą przelewów, pełnił funkcję małego komputera, często przewyższając go pod wieloma względami. Podobno wchodziły wersje komórek... wczepianych pod skórę, ale ostatnio rozwój technologiczny, choć raptowny, pozostawał za kurtyną tajemnicy jej wydawców.
- No co ty.. znaczy - nie wiem, ale przecież to będzie oficjalne, dyrektor załatwia, zabierzemy sztandary.. jak jakaś zgoda jest odgórna potrzebna, to ona załatwi, nie?
- No jak jest oficjalne i... hmm... głośne, to policja się wkręci, jak na każdą manifestację, bo tak trzeba, ale takie rzeczy nie są zbyt mile widziane przez ROPę - dodał Robert.
- Pamiętaj, że nasz kraj jest póki, co najmniej tolerancyjny wobec takich jak Jean, czy Aleks - powiedział Łukasz, po chwili dopowiadając. - Bez urazy Jean...
- Spoko - pokiwał głową.
- A mordowanie ludzi jest dobrze widziane przez nasz kraj?! - wkurzyła się Cela - tak się zachowujecie, jakby was to w ogóle nie obchodziło, że tyle osób zginęło!
- Nie no... to nie tak - mruknął Tomek, drapiąc się po karku. Robert skierował wzrok na buciki.
- Po prostu... niewiele można z tym zrobić. Nie żeby co, ale ja tam nigdy nie byłem za takimi... hipisowskimi manifestacjami - dodał Łukasz.
- No w sumie... niewiele dają, a często prowokują terrorystów do wzięcia w nich udziału - rzucił Jean, zachęcony słowami Łukasza.
- Są ludzie, którzy rozpracowują ROPę i inne organizacje jej podobne i... no i trzeba im zostawić tę robotę. Nie mówię, że mnie nie obchodzi śmierć tych w Brukselii, po prostu.. co ja mam z tym zrobić? Nie widzę sensu w wyjściu na ulicę, pokazując jak mi szkoda i żal ich. To tragiczna śmierć, jasne, ale nic na to nie poradzę - powiedział Tomek gestykulując nerwowo i krzywiąc się, bojąc się reakcji Celi.
- Kurcze, Tomek, nie sądziłam, że jesteś takim.. takim.. - zabrakło jej słowa - jak można to wszystko olewać! Przecież nie protestując dajesz im przyzwolenie na to bestialstwo! Jak można tak po prostu przechodzić nad tym do porządku dziennego! - nakręcała się coraz bardziej - A jakby to Aleksa dotknęło?! Ktoś by go zglanował? To co, ruszył byś tyłek, żeby zadziałać, czy tez byś mówił, że ci szkoda i żal?!
Tomek też nagle wydał się bardziej poddenerwowany.
- Jasne że bym zrobił! Spróbował się zemścić, ale nie chodząc po ulicach w ciszy! Myślisz, że takie negowanie tego, co robią mutantom ich powstrzyma? Bo banda nastolatków paraduje po ulicach?! - Prychnął jakby rozbawiony. - Od razu rzucą się do spowiedzi za popełnione zbrodnie, po jebanym marszu milczenia... - prawie, że warknął.
- Hej, hej, hej! - Wtrącił Jean. - Może trochę spokojniej? - Wszedł pomiędzy Tomka i Celę. *
- A na kim byś się zemścił, co? Masz jakąś listę? - warknęła Cela, wysuwając się zza Jeana, który nie wiedzieć czemu wlazł między nią a Tomka - Bo jedyna odpowiedzią na przemoc jest przemoc? Masz pojęcie, czym to się skończy? I nie jestem żadną bandą nastolatków!
- Ale waszym sposobem, nic się nie zacznie... i jesteś - zrobił przerwę - dziewiętnNASTOLATKĄ - odpowiedział ostro, kładąc mocny akcent, na drugą część, ostatniego słowa. Zarzucił kaptur na głowę i powiedział do wszystkich. - Idę... mam dość... - wyglądał na dość wkurzonego, podczas gdy reszta chłopaków, stała dość zdziwiona, postawiona w trochę niezręcznej sytuacji, bycia świadkami kłótni. Tomek odwrócił się, nie mając najwyraźniej zamiaru, słuchać już Ocelii.
- Wkurzasz się, bo byłam szybsza niż ty! Tylko o to chodzi! - wykrzyczała do jego pleców.
Nie odwrócił się nawet, machając jedynie ręką na jej słowa.
- Chyba dostał cioty... - mruknął Robert, spoglądając za nim.
- Kolejny.. - mruknęła Cela - Ja też idę. Jak będziecie chcieli przyjść na marsz, i zachować się jak MĘŻCZYŹNI A NIE ROZKAPRYSZENI CHŁOPCY- krzyknęła za Tomkiem - to wszystko jest na moim profilu.
- Na razie, chłopaki. - dodała już spokojniej, naciągnęła kaptur od kurtki i też poszła. W druga stronę niż Tomek.
- Do zobaczenia! Ja będę! - Pożegnał się Jean, pytając potem pozostałą dwójkę, jak wracają.



Następne dni przebiegły spokojnie. Czasami chodząc do szkoły, miała dziwne wrażenie, że ktoś ją śledzi, ale ostatecznie zwalała to na ostatnie, przedziwne wydarzenia. Musiała zachowywać zdrowy rozsądek i jakoś jej to wychodziło. Tematu mutacji z Romkiem póki co nie poruszała, wszyscy skupiali się na zbliżającej się paradzie, w którą wciągnięto jeszcze dwie inne licea. Dyrektor potwierdził też, że eskortować wszystko będzie niewielki oddział policji.
Gdy w końcu nadszedł ten wielki dzień, a Cela wraz z większością, ale nie całą, swoją szkołą zjawiła się przed ambasadą, okazało się, że wszystko będzie nagrywane przez media. Cztery różne vany stały już na uboczu, a dziennikarki i dziennikarze, instruowali swoich kamerzystów. Na miejscu rzeczywiście kręciło się trochę policji. Dwa najnowocześniejsze radiowozy i około dziesięciu pieszych, noszących kamizelki kuloodporne, pistolety, pałki, a nawet granaty gazowe. Wyglądali nie tyle groźne, co potężnie i obserwowali powiększające się zbiorowisko czujnym okiem.
Ulica którą uczniowie mieli zamiar paradować w milczeniu, nie była dość ruchliwa i nie została całkowicie zamknięta. Ruch ograniczono do dwóch, z czterech pasów, ale i tak rzadko kiedy przemykał samochód, który zwalniał, gdy kierowca chciał obejrzeć zamieszanie. Na przeciwko ambasad znajdował się duży park, w którym niemal wszyscy pobliscy spacerowicze, zatrzymywali się, by przyjrzeć się mediom i policji, skupiających swą uwagę wokół dziwnej, ubranej na biało młodzieży.
Pogoda póki co dopisywała. Słońce świeciło jasno, a chmury bezpośrednio nad nimi były całkiem białe, jednak daleko na horyzoncie, majaczyły już mroczniejsze kolosy, zwiastujące niezłą ulewę. Wiatr jednak właściwie nie istniał, więc deszcz był zapewne kwestią wielu godzin.
Wkrótce po przybyciu Celi, podjechały autokary z dwóch pozostałych szkół. Młodzież, która z nich wysiadała, nie była zbyt rozgadana, jak na zwykłej szkolnej wycieczce do kina, muzeum czy w góry. Licea, a przynajmniej te lepsze, zbierały tę młodzież, która była w stanie dość szybko dojrzeć i zrozumieć powagę sytuacji, w której teraz się znaleźli.
Długi i znaczący marsz miał się wkrótce zacząć. Cela zauważyła, że wiele osób przyszło z własnej woli, nie tylko z trzech wybranych szkół. Gdzieś w tłumie dostrzegła Jeana, który dzięki bardzo ciemnej skórze, wyróżniał się na tle ubranych na biało ludzi. Ponadto dostrzegła sporo dorosłych osób, nawet starców. Szczególnie miło jej było, że żaden nauczyciel nie musiał uciszać uczniów. Jeśli były toczone rozmowy to szeptem i nie na żądne luźnie, zabawne tematy. Ludzie zdawali się przejmować losem Lockbella i pomordowanych mutantów bardziej niż Cela myślała, że wezmą sobie do serca.
Tuż przed rozpoczęciem pochodu, dostrzegła na skraju parku wysokiego mężczyznę, ubranego w długi, czarny płaszcz, którego nie zawiązał, odsłaniając marynarkę z białym krawatem. Założył też czapkę z daszkiem, a na twarz nasunął chustę. Krawat wskazywał na jego poparcie dla ich sprawy, ale jakoś trzymał się z dala, chyba uważnie obserwując dziewczynę, jednak gdy napotkał jej wzrok, szybko odwrócił swój i skierował się w głąb parku, chowając dłonie w głębokich kieszeniach płaszcza.
- Chyba możemy iść... zdaję się, że wszyscy się ustawili... - mruknął dyrektor stając obok Celii, razem z paroma innymi nauczycielami. Wyglądało to jakby Ocelia była jakimś generałem podczas wielkiej bitwy.
Skinęła głową dyrektorowi i poczekała, aż da znak do wymarszu.
Ruszyli powoli, w milczeniu, w dziwnym, tak niepodobnym dla młodzieży w tym wieku spokoju i porządku. Nikt nie przepychał się, nie robił uwag, nawet - jak Cela zauważyła - zaraz po przybyciu na miejsce większość ludzi powyciszała komórki. To było niesamowite. To poczucie zjednoczenia i wspólnego działania w słusznej sprawie. Paradoksalnie, ten marsz wydawał się jej prawdziwszy, niż ostatnie dni i zdarzenia, których doświadczyła.
Było ciepło, jej biała puchówka wydawała się za ciepła na tą pogodę. Nie miała czapki, więc jej białe włosy zlewały się z kurtką.
Szli powoli, w milczeniu.
Wydawało się, że jedynymi którym brakowało szacunku i zrozumienia, do całej sytuacji, byli policjanci. Trzej idący na przedzie palili e-fajki, nie przejmując się niczym, jakby wyszli na spacer, najwyraźniej ledwo powstrzymując się od rozmów, co było nieco... rozpraszające. Jednak głupio byłoby im zwrócić uwagę, szczególnie że pochód był zbyt mały, by objąć go taką troską, że blokowało się dla niego połowę tak ważnej drogi i przydzielano dziesięciu policjantów i dwa radiowozy, które teraz powoli wlokły się za idącymi.
Przy brzegu parku zaczęły gromadzić się większe tłumy, gdy dziennikarze, mający za plecami milczący, biały, mały tłum, relacjonowali niemal szeptem, całe zajście, zorganizowane, jak mówili, “przez zaledwie kilka, wspaniałych, młodych osób”. Możliwe, że padło nawet imię Ocelii, jednak zanim którykolwiek report, bardziej zagłębił się w sprawozdanie z parady, stało się coś strasznego.
Naraz usłyszeli od strony ambasad i parku pisk, połączony z wyciem, które niemal całkowicie zagłuszały wściekłe krzyki, dobiegające z wielu, rozzłoszczonych gardeł.
- ROPA PALI MUTY!! ROPA PALI ZŁO!! - Wrzeszczeli mężczyźni i kobiety, ryczeli dorośli, starzy i młodzi, chowający swe twarze za maskami. Wrzeszczeli wyłaniając się z tyłu i z przodu ulicy. Wrzeszczeli wybiegając z budynków i uliczek pomiędzy nimi. Darli się nawet ci którzy biegli ze strony parku. Wszyscy oni, co do jednego, nieśli w ręce po jednej butelce, a z każdej z nich wystawał kawał szmaty, powoli zżeranej przez ogień.
Zamiast wykrzykiwać słowa, zaczęto po prostu krzyczeć, gdy butelki rozbijały się o ulice, bądź paradujących, podpalając ich i zmuszając do chaotycznego biegania, w poszukiwaniu pomocy.
Ktoś ubrany całkowicie w czerń, z twarzą zasłoniętą czerwoną maską uśmiechniętego demona, podbiegł do jednego z policjantów, który upuścił fajkę i sięgnął po pistolet. Zanim zdążył zrobić z niego użytek, wielka, zardzewiała maczeta wbiła mu się po połowy szyi, grzęznąć w środku, stykając się z kością. Stojący obok policjant szybko ustrzelił mordercę, kierując broń w kierunku kolejnych.
Choć szaleńców, wrzeszczących ciągle i szukających kogoś do zamordowania, przy pomocy zarówno profesjonalnej broni jak i prymitywnych tępych bądź ostrych urządzeń i narzędzi, było mniej niż paradujących, to ci drudzy zaczynali uciekać w przerażeniu i popłochu przed ogniem i nagle wszechobecną śmiercią.
Ulica nagle wypełniała się jej zapachem. Gorzkim, duszącym zapachem palonej skóry i włosów. Zapachem krwi, juchy i gówna, przerażonych, niczego nie spodziewających się ludzi.
Cela zamarła, kiedy maczeta rozpłatała gardło idącego przed nią policjanta. Latające butelki też były przerażające, wszystko początkowo jak zwykłe zamieszki, ale to.. dziewczyna zrozumiała, że ci ludzie nie żartują. Nie chcą ich zastraszyć, ale zabić. I nie cofną się przed niczym.
Ta świadomość dodała jej sił. I determinacji. Nie zamierzała tak stać i czekać, aż ktoś ją zaszlachtuje. Miała wrażenie, że puls jej zwalnia, podobnie jak oddech, a zmysły wyostrzają się, jakby pozwalając lepiej rozeznać w sytuacji. Rozejrzała się dookoła, szukając luk w tłumie napastników.
Najwięcej nadbiegało z boków. Ze strony parku i z uliczek, wybiegali dziesiątkami, wymachując młotkami, własnoręcznie zrobionymi maczetami siekierami i rzeczami, które raczej widuje się w garażu.


Jednak Cela zaczęła słyszeć więcej strzałów, niż byli w stanie naprodukować sami policjanci. Na szczęście żaden z agresorów przed nią, mimo iż było ich wielu, nie miał pistoletu. Wszyscy którzy stali obok niej, zaczęli biec gdzie popadnie, nikt jednak nie biegł przed siebie. Kolejny policjant padł, biorąc ze sobą dwóch wrogów, a ostatni wycofywał się strzelając dość niecelnie. Cela na szczęście dostrzegła szansę dla siebie, pomiędzy dwoma skrzydłami, wściekłej fali. Mając z tyłu istną rzeź w powiększającym się ogniu, który lada chwila mógł przenieść się na park, wcale nie było to najgorszą opcją.
Rzuciła się do przodu, szukając budynku, lub płotu za którym mogłaby się schronić. Wejście na teren czyjejś posiadłości wydawało się niezłym pomysłem, zyska chwilę potrzebną na wejście na budynek. Potem powinna sobie poradzić - ucieknie górą, ten motłoch nie pójdzie za nią.
Ruszyła więc tam, gdzie nikt inny, szczególnie o zdrowych zmysłach, by nie pobiegł, prosto w paszczę żądnych krwi morderców. Mimo to przemknęła pomiędzy nimi, szybciej niż sama myślała, że potrafi. Jednak biała smuga, nie mogła obejść się całkiem bez uwagi. Niemal poczuła jak ktoś chwyta ją za ubranie, ostatecznie tylko ją muskając, wrzeszcząc za nią wściekle parę parszywych obelg i wzywając innych do pościgu. Z początku bała się obejrzeć, ale gdy się na to zebrała, zobaczyła trzy, zamaskowane postaci za nią. Jedna, sądząc po włosach i klatce piersiowej, kobieta wymachiwała bezmyślnie kuchennym tasakiem, już skąpanym we krwi, twarz zasłoniła trupią maską, identyczną do tej, którą nosił znacznie wyższy od niej mężczyzna, przynajmniej sądząc po sylwetce, a także... młody chłopak? Obaj również mieli kuchenne noże, możliwie jak największe i z ząbkami.
Nie zatrzymując się, zrzuciła kurtkę - to powinno dać jej przewagę, ale też utrudnić jej rozpoznanie, jako uczestniczki marszu. Włosy szybko zmieniły kolor na rudawy, dopasowując się do koloru bluzy. Choć cała trójka z pewnością była zdziwiona, to najpewniej odebrali to jako przejaw tego, czego nienawidzili najbardziej - mutacja. Choć Cela była szybsza, to nie mogła odmówić goniącym ją kondycji i ogólnej sprawności, bo nie mogła ich łatwo zostawić w tyle.
Z tyłu dobiegał coraz słabsze strzały, ale coraz mocniejsze wrzaski agonii i cierpienia, które to wypełniał ostatnie sekundy życia, wielu młodych, przerażonych ludzi.
Cela biegła, mając za sobą ulicę wypełnioną dymem, spośród którego tryskała krew, niesiona dziesiątkami wrzasków. W pełnym słońcu, które wyszło zza chmur, biegła rozwścieczona rodzinka, myśląca tylko o zabiciu plugawego nasienia, kalającego ludzką rasę.
Zrozumiała, że nie uda się jej odstawić ścigających, jeżeli dalej będzie biegła po płaskim. Starła się nie słuchać krzyków bólu, które dochodziły zza jej pleców i nie rozmyślać, z czyjego gardła się wyrywają. Na lewo pojawiało się drewniany płot, odgradzający parcelę do ulicy. Cela skręciła nieco i w pełnym pędzie wybiła się, starając się dosięgnąć szczytu ogrodzenia.
Dziewczyna zgrabnie, szybko i bez problemu znalazła się po drugiej stronie, ledwie zdając sobie sprawę z wyczynu. Spojrzała za siebie, patrząc jak jej zmory gramolą się na górę i już miała odwrócić wzrok, by dalej uciekać, kiedy kątem oka dostrzegła, biegnącego z prędkością jeszcze większą od niej mężczyznę. Tego samego, co stał w parku zanim zaczęło się to całe szaleństwo. Biegł jednak na czterech łapach, szybko zwracając uwagę prześladowców Oceli. Zanim jednak zdążyli zeskoczyć z ogrodzenia, zamaskowany im pomógł, chwytając największego z ROPiarzy za nogę i ciągnąc za sobą. Wylądowali parę metrów dalej, mężczyzna w płaszczu siedział okrakiem na drugim, leżącym na plecach. Dłonie na których przed chwilą biegł i z których wybił się do skoku, uzbroiły się nagle w długie, czarne pazury, które rozszarpały gardło dla rasisty, który i tak wypuścił swoje bronie w locie. Jego partnerka i być może syn, warknęli wściekle, rzucając się na wysokiego mężczyznę, jakby zapominając o Celii, dając jej świetną szansę na
ucieczkę.

Cela poczuła, jak żołądek podchodzi jej do gardła. Zamarła na moment, walcząc z mdłościami. Ten mutant zachował się.. jak.. jak zwierzę, pokazując, że jest niewiele lepszy od jej prześladowców. A może nawet gorszy. Rozszarpał tamtego mężczyznę jak polujący drapieżnik. Nie, cel nie uświęca środków - tego Cela była pewna. Pozbierała się i nie patrząc za siebie pobiegła dalej, przez zadbany trawnik - przeskoczy ogrodzenie z drugiej strony i zniknie wszystkim z oczu.
Nawet nie łapiąc lekkiej zadyszki, po paru minutach, lub parunastu sekundach, czego nie mogła być pewna, znalazła się pomiędzy zupełnie innym skupiskiem bloków, choć dalej dobiegał do jej uszu wrzaski, krzyki i odgłosy syren, pędzących w tamtą stronę.
Przystanęła, rozglądając się dookoła. Zamieszki wydawały się nie ogarniać tych terenów... Co powinna zrobić? Wrócić i próbować pomagać innym, czy uciec i się schować? Obie opcje wydawały się równie złe.
Rozejrzała się ponownie i ruszyła do najbliższego bloku. Niestety nie był to jeden z tych, z zepsutym zamkiem, mogła próbować dzwonić pod każdy numer...
- Pani! Nic ci nie jest?! - Usłyszała za sobą nagle, dziwnie znajomy, zachrypnięty, twardy głos. Obejrzała się i dostrzegła tego samego mężczyznę, który przed chwilą zamordował jednego z jej prześladowców. Z dłoni skapywała gęsto krew, która chyba nie należała do niego, podobnie jak ta, która przyległa do jego skórzanego płaszcza, który zdjął i odrzucił w bok.
Przełknęła ślinę i cofnęła się pół kroku. Rozsądek podpowiadał, że są - chyba - po tej samej stronie, ale wspomnienie rozszarpanego mężczyzny ciągle nie mogło wywietrzeć jej z głowy. Nie sądziła, że kiedykolwiek będzie w stanie to zapomnieć.
Sięgnęła ręką za siebie, złapała klamkę i szarpnęła nią raz, i drugi, mając nadzieje, ze zamek puści.
Drzwi jak i zamek wydawały się być dość mocno, jednak zza szyby, widziała niewyraźną, zamazaną sylwetką, która chyba zatrzymała się przy skrzynce pocztowej.
- Pani! - Krzyknął mężczyzna, wyciągając z kieszeni chusteczkę, w która wytarł krew, ta przestała skapywać, ale rozmazała się na jego dłoniach. Odrzucił szmatkę i zaczął truchtać w stronę dziewczyny.
Zapukała do drzwi bloku, mając nadzieję, że osoba w środku dostrzeże ją, przez szklaną szybę i otworzy. Ku jej uldze tak się stało. Młody chłopak zszedł powoli, otworzył pierwsze drzwi i nacisnął klamkę drugich, za którymi stała Cela. Spojrzał na nią z uśmiechem i nagle skierował zdziwiony wzrok za jej plecy. Nad jej głową przeleciała zakrwawiona dłoń, która chwyciła krawędź drzwi. Druga łapa złapała chłopaka za koszulę i pociągnęła do tyłu, biedak wywalił się na chodnik. Zamaskowany wepchnął Celę do środka, zamykając za sobą drzwi.
- Pytałem czy nic ci nie jest... pani - mruknął.
Cela krzyknęła i rzuciła się w górę schodów.
Mężczyzna nie powstrzymał jej przed otwarciem drzwi i biegnięciu po schodach, trzymając się bez problemu tuż za nią, zdjął czapkę odsłaniając czarno-białe włosy.
- Pani! Nie poznajesz? To ja! Twój ulubiony pies... ek! - Zdjął chustę, za którą ukrywał znaną już jej twarz Jasona Moore’a, który uśmiechał się, ale nie w ten swój głupkowaty sposób, lecz niepewnie... jakby był przestraszony.
- Zostaw mnie! - krzyknęła Cela, zatrzymując się i przyciskając do ściany - Natychmiast mnie zostaw, rozumiesz? - krzyczała coraz głośniej - Wynoś się! Wynoś!! Nie łaź za mną!
Husky stanął w lekkim odstępie, chowając chustę za pazuchę marynarki, oglądając się za siebie, unosząc szeroko brwi. Westchnął jedną ręką drapiąc się po parudniowym zaroście, a drugą miętoląc czapkę z daszkiem
- Ale... trochę cię poratowałem. Nie tylko tych trzech ci zagrażało. Wcześniej jeden celował do ciebie z pistoletu, ale urwałem mu łapę! - Powiedział kiwając głową, starając się o niepewny uśmiech. - Myślałem, że będziesz ze mnie zadowolona pani. - Powiedział smutno, jakby z zawodem w głosie, opuszczając głowę, wlepiając wzrok w buty.
Cela poczuła, że robi się jej słabo. Adrenalina opadała, dopuszczając szok. Usiadła na schodach.
- Rozerwałeś mu gardło.. - powiedziała. - A ten chłopak na dole?
- Potknął się... przestraszyłem się, myślałem, że chce ci coś zrobić. Wyglądałaś na przestraszoną - wzruszył ramionami, kierując na nią wzrok zbitego kablem psa. - A tamten wcześniej chciał cię rozerwać na strzępy pani. Wiesz przecież, że ci z ROPy to najgorsze mendy.
Zasłoniła twarz dłońmi. Ten durny Pies nic nie rozumiał. Był zadowolony z siebie, nie rozumiał nawet, że to nie chłopak na dole ją przestraszył, a masakra na marszu. Przyniósł wykopaną w ogródku śmierdząca kość, rzucił jej pod nogi i oczekiwał pochwały.
- Dziękuję - wykrztusiła w końcu - A teraz idź. I nie zabijaj już nikogo.
- Jak sobie życzysz... - odwrócił się do niej plecami, schodząc dwa stopnie w dół, po czym zwrócił głowę w jej stronę. - A gdzie idziemy? Może ja poprowadzę. Zamieszki szybko się rozprzestrzenią. Nie jestem pewien jak dużo ROPy tu jest...
- TY - podkreśliła słowo - wracasz do swojego pana. Natychmiast. Już.
- A... ale... - podrapał się nerwowo po głowie. - Teraz ty jesteś moją panią, więc w sumie... jestem gdzie chcesz żebym był.
Cela potrząsnęła głową. Dostała się do jakiegoś absurdalnego koszmaru. To nie mogło się dziać na prawdę. Świat tak nie działał. Ale zaczynała pojmować żelazną, psią logikę. Pokręconą, psią logikę.
- Pozwalam ci odejść. Już nie jestem twoją .. panią. Idź. Wracaj do swojego starego pana.
Husky wysunął z cwanym uśmiechem pazury, ale nie do końca. Podrapał się z szelestem po brodzie.
- Może i jestem ślepo lojalny, ale nie głupi... rozumiem, że chcesz mnie zbyć, ale mogę ci pomóc! - Rozłożył przed nią ręce błagalnie. - Daj mi szansę się wykazać! Proszę! Przecież widziałaś, co tam się stało... Nie! Nie widziałaś nawet małej części tego, do czego są zdolni! Błagam! - Zawył, najwyraźniej będąc gotowym, paść na kolana.
Wstała.
- Husky, lubię cie. Jesteś.. dobrym psem. Ale ja jestem twoją panią, tak? Musisz mnie słuchać. Więc znikaj. I nie pozwalam ci nikogo mordować.
Mutant chciał coś powiedzieć, ale Cela przerwała mu machnięciem ręki.
- Poczekaj. masz racje. Nigdzie nie idź, wrócisz ze mną na ten marsz. Zobaczymy.. - głos jej zadrżał - jak moi znajomi.. i w ogóle. Może trzeba komuś pomóc. Chodź.
- Świetnie, że się w końcu rozumiemy - dodał spokojniej. - Czasami moja druga strona przejmuje kontrolę i... i bardziej przypominam psa niż człowieka. Prosiłbym żebyś wykazała się wtedy cierpliwością wobec mnie - powiedział schodząc szybko na dół po schodach. Było sporo racji w tym, co mówił, z wyraźnym wstydem w głosie.
- Mam tylko nadzieję, że jak następnym razem twoja psia natura weźmie górę, to mnie nie rozszarpiesz - powiedziała Cela, niby żartobliwie, ale gdzieś tam była to jej obawa.
Wyszli z bloku.
- Prowadź - powiedziała.
- Jesteś pewna, że chcesz tam wracać? Teraz się tam będzie roić od policji, SWATów i ROPy... masa krwi... po prostu rzeź. Nie chciałbym żeby jakaś zbłąkana kula cię trafiła. Jestem pewien, że twoi przyjaciela mają się dobrze - powiedział gdy wyszli na dwór. Chłopak, którego Jason wywalił, podnosił się właśnie z ziemi, ze wściekłą, zalaną krwią z rozbitego nosa twarzą. Jednak gdy spojrzał na Moore’a, który wbił w niego puste spojrzenie, przemknął szybko obok Celii i zatrzasnął za sobą drzwi do bloku. - Dziwny chłopak... nawet mi nie oddał - mruknął Husky za nim.
- Czy ty nic nie rozumiesz? - syknęła Cela, odprowadzając krwawiącego chłopaka spojrzeniem - Nie można tak po prostu bić innych. Przecież to pożywka dla ROPy... “Mutanty atakują” , “Nikt nie jest bezpieczny w starciu z brutalną przemocą” - rzuciła kilka haseł z bulwarowych portali.
- Tam, muszę tam wrócić. - dodała po chwili. Cicho i mocno.
- Jak uważasz... - westchnął.
Zbliżali się więc do ulicy wypełnionej ogniem, strzałami, krwią i ciągła walką, prowadzoną w dymie. Wszystko zaczynało się przenosić bardziej w głąb ulic, niż w stronę parku. Podjeżdżało coraz więcej radiowozów policji i wozów z antyterrorystami. Tam gdzie biegli, z pewnością wrzała już istna bitwa.
Cela rozglądała się niespokojnie dookoła. Martwiła się o innych. Wyjeła telefon i włączyła urządzenie, nikt nie próbował się z nią skontaktować w tym zamieszaniu, pewnie każdy myślał o sobie.
Odgłosy walk były coraz bardziej słyszalne. Przecież to nie licealiści walczyli z ROPą... Może policja starała się rozgonić napastników? Nie wejdzie tam, w sam środek tych zamieszek, nie jest samobójczynią.. Rozejrzała się ponownie.
- Musimy wejść na dach - powiedziała do Psa, kierując się w stronę szeregu budynków.
Przystanęli z tyłu trzypiętrowego, szerokiego, białego budynku. Po jego drugiej stronie niosły się bitewne krzyki, mieszane z tymi, które mogłyby pochodzić z rzeźni. Jason uważnie obserwował boki, uważając by nikt stamtąd nie wybiegł i ich nie zaskoczył. Przy samym końcu ściany, leżał oparty o nią, ubrany w biel, młody chłopak. Jego jeszcze przed chwilą nieskazitelnie biała bluza, porastała czerwonym kwiatem, wypływającym spod jego żeber, łącząc się ze strumykiem czerwieni, wypływającym z jego coraz bardziej bladego karku.
- Ja nie jestem tak dobry w wspinaniu się jak ty... psy nie spadają zawsze na cztery łapy... - powiedział patrząc na nią smutno. - Jakoś tam wlazę, ale powoli.
- Boże - powiedziała Cela, nagle zapominając o swoich planach - O Boże .. przyklękła przy chłopaku. Nie znała się na pierwszej pomocy, tyle, co ze szkoleń.. ale na pewno trzeba było zatamować krwawienie.
- Husky.. masz coś? - zapytała - Trzeba to zatamować... wykrwawi się.
- Spokojnie - nachyliła się nad chłopakiem - Jestem Cela. Wszystko będzie dobrze.
Chłopak spojrzał na nią spod przymrużonych powiek, tuż przed tym jak zemdlał. Był już chyba za blisko śmierci, by można było mu pomóc. Husky stanął nad dziewczyną.
- Nie znam się na pierwszej pomocy, a jemu i tak już nic nie pomoże... - powiedział smutno. - Jeśli chcesz, możemy spróbować uratować innych... - dodał, patrząc na chłopaka, który powoli osuwał się na ziemię.
- Co ty mówisz.. nie znasz się na tym. Po prostu zemdlał. Pomóż mi! Przytrzymaj go, ja zadzwonię na pogotowie. Masz coś, żeby zatamować ta krew? Zdejmij koszulę. No już!
Sama ściągnęła swoją bluzę i przycisnęła do żeber chłopaka.
- Pomóż! Ruszaj się! - Krzycząc na Psa wyciągnęła komórkę i trzęsącymi się dłońmi zaczęła wybierać 112.
Jason westchnął ciężko rozkładając ręce i rozglądając się nerwowo.
- Na litość... nie mamy na to czasu, tak jak on nie ma już szansy! Widziałem umierających, zabijałem, wierz mi... on już nie cierpi i za chwilę odejdzie. Dobrze? - Powiedział spokojnie, klękając przy niej i kładąc ręke na ramieniu, nie bardzo wiedząc, co właściwie powinien rzec.
- Dobrze, dobrze - odpowiedziała mechanicznie , nie przerywając dzwonienia - Zatamuj mu w końcu ten krwotok, na litość boską!
- Chciałam zgłosić wypadek - powiedziała, gdy odezwała się operatorka - Chyba zranienie nożem, jest nieprzytomny.
Zaczęła podawać resztę szczegółów.
- Proszę pani, w tej okolicy kręci się mnóstwo karetek! Sanitariusze już starają się zrobić, co mogą, ale to bardzo niebezpieczne! Również dla pani! - Usłyszała w odpowiedzi znerwicowany głos.
- Pani, naprawdę musimy już... - mruknął Jason, nachylając się nad nią, nie dane jednak było mu skończyć. Nagle podniósł łeb, jak pies, który nagle wpadł na czyjś trop. - Cofnij się! - Warknął, odrzucając ją do tyłu, z zadziwiającą łatwością. Przylgnął do ściany, nasłuchując zbliżających się kroków. Stał tuż przy umierającym, młodym chłopaku. Celii wydawało się, że już go kiedyś widziała... może był z jej szkoły... gdzieś na korytarzach. Może...
Husky wyjął się z kieszeni marynarki, mały baton, którym nagle potrząsnął dzięki czemu niepozorny kawałek metalu przemienił się w popularną wśród policjantów i ochroniarzy, pałkę sprężynową. Chwycił ją w lewą dłoń, prawą nakazał Celii pozostać w miejscu, wyraźnie się na coś szykując.
- Spierdalamy! Tędy! Szybko kurwa!! - Usłyszała dziewczyna zza rogu, wściekłe powarkiwania i prędki tupot wielu stóp. Jej “pies” od razu szykował się do walki, mimo iż mogli uciec... i zostawić chłopaka na samotną śmierć.
- Zabierz go stąd - nakazała Psu Cela. Przed chwilą przekonała się, ile ma siły... - Nie bij się z nimi, zabierz chłopaka i szukaj karetki.
Spojrzała na ścinę budynku, przyglądając się gzymsom i innym nierównościom. Nie miała butów do wspinaczki ani odpowiedniego ubrania..ale powinna dać radę.
- Będę na górze. Znajdź karetkę - powiedziała i nie czekając na jego odpowiedź wybiła się do góry, łapiąc za obramowanie okna.
Spojrzał na nią zdziwiony, ale szybko się otrząsnął, chwycił chłopaka za fraki i przerzucił przez ramię, równie łatwo, co odepchnął dziewczynę, nie chowając broni, rzucił się biegiem w tę samą uliczkę, którą się tu dostali. Gdy dziewczyna znalazła się na prawie samej górze, spoglądając w dół, dostrzegła czwórkę zamaskowanych, uzbrojonych w prowizoryczne maczety ludzi, którzy pobiegli w tę samą stronę co Husky, nie zdołali go jednak dostrzec, okazał się za szybki, nawet z balastem i zniknął za rogiem. O niego raczej nie musiała się martwić.


Gdy znalazła się na dachu, na drugim jego końcu dostrzegła strzelca. Przykucnięty nad samym skrajem, strzelał co chwilę z długiego karabinu, w dół ulicy, z której unosiły się gęste krzyki i równie gęsty dym, spod którego jednak musiała coś dostrzegać, bo strzelał wolno, a więc uważnie i możliwe, że celnie. Sądząc po talii i włosach, spiętych w koński ogon, strzelca Cela uznała, że to raczej była “ona”, ale zdecydowanie nie była policjantką, bo ubrała się w spodnie moro i czarną bluzę, która już naznaczona była krwią. Póki co, nie dostrzegła intruza na drugim końcu dachu.
Wystarczyło jedno, delikatne pchnięcie...
Dziewczyna zamarła, bojąc się wykonać jakiś głośniejszy ruch, żeby nie zwrócić na siebie uwagi snajperki. Widziała, jak tamta składa się i celuje w tłum na dole - pojęła też z całą mocą, jak nierozsądnym pomysłem było ubieranie się na biało. Wszyscy protestujący byli widoczni jak na dłoni. Musieli stanowić łatwy cel.. Kaśka, Romek, prawie cała jej klasa, czy byli tam jeszcze? Czy już nie żyli? Snajperka pochylała się, Cela wiedziała, że lekkie pchnięcie wystarczy, żeby tamta spadła. Ale nie mogła się na to zdobyć. Nie umiała - tak po prostu - zabić człowieka. Podeszła, najciszej jak potrafiła, i stanęła za plecami tamtej. Zamachnęła się oburącz, celując w jej głowę. Miała nadzieję, że uda się jej ogłuszyć snajperkę.
Kobieta upadła na ziemie obok Celii, jednak nie zemdlała, ale wypuściła z dłoni karabin, który spadł na dół. Wydała z siebie okrzyk zdziwienia, a gdy już wylądowała ciężko na ziemi, spojrzała wściekle na Ocelię. Jej twarz pod oczami była zasłonięta przez czarną chustę, z białym, zrobionym na prędce napisem “ROPA”. Ekstremistka poderwała się szybko z ziemi i rzuciła na Celę, krzycząc wściekle.
Cela uskoczyła na bok, starając się zejść tamtej z drogi. Spojrzała przed siebie, szacując odległość do kolejnego bloku. Jej zręczność zaskoczyła nie tylko przeciwniczkę, ale i samą Celę, manewr wyszedł jej bez najmniejszego problemu, całkiem... naturalnie. Budynek na którym się znajdował, był prawdopodobnie jakimś urzędem, może nawet jedną z ambasad, kolejny, takiej samej wysokości, choć o bardziej nieregularnym kształcie, znajdował się z boku, w odległości od krawędzi, jaką Cela z pewnością mogłaby pokonać, bo już nie raz wychodziły jej i cięższe skoki.
 
__________________
Pół człowiek, a pół świnia, a pół pies

^(`(oo)`)^
Fearqin jest offline  
Stary 10-03-2013, 19:22   #8
 
kanna's Avatar
 
Reputacja: 1 kanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputację
Zanim ekstremistka zdążyła otrząsnąć się z zaskoczenia, Cela rozpędziła się i pobiegła w stronę bocznej krawędzi. Wybiła się z brzegu dachu i skoczyła w stronę sąsiedniego budynku. Wylądowała sprawnie, przetaczając się i zaraz skacząc na równe nogi. Obracając się, zobaczyła, że snajperka spróbowała tego samego i choć skoczyła i doleciała, to cudem, bo rękoma musiała chwycić się płaskiej krawędzi dachu.
Cela przez sekundę patrzyła, jak tamta gramoli się na dach. Potem wybiła się ponownie i przeskoczyła na pierwszy budynek. Miała dziwne wrażenie, że skoki przychodzą jej nadspodziewanie.. łatwo.
Spojrzała ponownie na kobietę, która stała już przy krawędzi drugiego dachu, zaciskając wściekle pięści. Najwyraźniej trochę bała się zaryzykować kolejnym skokiem, zabawa w kotka i myszkę wcale się jej nie podobała, ale bezczynne stanie i patrzenie na Celę też nie. Ostatecznie wzięła rozbieg, najwyraźniej przygotowując się do kolejnego, oby ostatniego skoku, nie spuszczając oka z dziewczyny.
- Nie uda ci się! - krzyknęła Cela, ostrzegawczo, bez przekory. Tamten skok wyszedł dziewczynie fartem, Ocelia potrafiła oceniać takie rzecz - Odpuść!
-Zamknij ryj, brudna kurwo! - Warknęła skacząc, a potem wszystko stało się w mgnieniu oka. Wyciągnęła ręce, lecz najpierw zderzyła się twarzą z krawędzią dachu, z głuchym trzaskiem, a następnie zniknęła Celi z oczu, spadając w dół, pozostawiając po sobie jedynie parę krwawych śladów, w miejscu zderzenia.
Cela wiedziała, że tamta nie da rady, zanim jeszcze wybiła się z dachu. Nie wzięła dobrego rozbiegu, skakała wściekła, wściekłość dodaje sił, ale odbiera rozum... A rozum i chłodna logika były jednak najważniejsze w tym sporcie.
Usłyszała suchy chrzęst miażdżonych kości. Nie patrzyła dalej.

Przeszła na drugą krawędź, uklękła, a potem położyła się, prawie dokładnie w tym samym miejscu, gdzie kilka minut wcześniej klęczała ekstremistka. Miała wrażenie, że ciągle jeszcze wyczuwa jej zapach. I ciepło. Ale to było niemożliwe.
Spojrzała w dół, w dym i unoszące się krzyki - choć była pewna, że tego pożałuje. Ale musiała wiedzieć.

Tuż pod nią, pod ścianą budynku, leżała sterta ciał, ubranych w białe, ale już przesiąknięte krwią ubrania. Wyglądał jakby został szybko ustawione tam i rozstrzelane. Nad jednym z ciał, klęczał zamaskowany mężczyzna, który wściekle pchał zwłoki nożem, raz po raz, nie opadając z sił, dopóki drugi, podobny mu, nie odciągnął go, kierując głębiej w ulicę, w stronę żywej ściany złożonej z ciężko opancerzonych, policjantów z tarczami. Wśród dymu, ognia i masy zwłok, głównie ubranych w biel, stanęły naprzeciwko siebie, dwie grupy o podobnej liczebności. Policja nie miała już najmniejszych powodów, by powstrzymywać się od użycia ostrej broni, widać było wyraźnie, że wielu ekstremistów już padło, teraz jednak wszyscy czekali na ruch drugiej grupy. ROPiarze oczywiście darli się ciągle, wykrzykując swoje rasistowskie hasła, rzucając w stronę glin przekleństwa, a w końcu kamienie i nową porcję koktajli Mołotowa. Policjanci cofali się stopniowo, zasłaniając tarczami przed pociskami, pewne jednak było, że gdy tylko skończą się rzeczy, którymi terroryści mogliby rzucać, rzucą się na “psiarnię”, co skończy się istną masakrą. Choć tak naprawdę, poprzednia jeszcze się nie skończyła.

To, co zobaczyła, było przerażające - tak przerażające, że nie potrafiła tego ogarnąć. Sterty porzuconych, po ścianą, ciał. Porzuconych jak śmieci, jak odpadki, zostawionych samym sobie. Nienawiść, ślepa nienawiść z jaką ROPowiec dźgał jedno z ciał, ewidentnie już martwe, nie mogła się jej pomieścić w głowie.
Pojęła, w końcu, skalę zjawiska i pojęła, że to ona sprowadziła tutaj te dzieciaki. Na śmierć.
Szara na twarzy, w głębokim szoku, odczołgała się od skraju dachu i podniosła na kolana, wstrząsana falami mdłości. Wymiotowała tak długo, aż żołądek został opróżniony do cna. A potem wymiotowała dalej, choć nie miała już czym - suche, bolesne skurcze wstrząsały jej ciałem. Chciała umrzeć, nie wiedzieć, nie widzieć, nie czuć.

Gdy walka się już rozpoczęła, Cela starała się nie patrzeć, jednak jej uszom, choć je zasłaniała, nie mógł uciec dźwięk wystrzałów, krzyki agonii, poprzedzone przyprawiającym o ciarki, dźwiękiem często zardzewiałego metalu, tnącego mięso. Ekstremiści szybko padali, rażeni granatami gazowymi, pistoletami, a także pałkami policyjnymi. Jednak również stróże prawa padali.
- Mówiłem, że to nie jest dobre - warknął nagle Husky, znajdując się za plecami dziewczyny i pociągając ją w dół, bojąc się pewnie o zbłąkane kule. Spojrzał na regularną bitwę, która toczyła się na wyciągnięcie ręki. - Ci bardziej tchórzliwi zaczęli uciekać, gdy zjawili się gliniarze... wpadłem na trzech wracając - powiedział nie odrywając wzroku od walczących. W końcu podszedł do Oceli. Trzymał się za lewy bok, prawą ręką.
- Straciliśmy dość czasu... musimy uciekać zanim policja zajmie się tymi, którzy zostali i zacznie się... sprzątanie martwych i rannych. Pójdziemy do ciebie szybko, spakujesz się - pokiwał głową, ciągnąc delikatnie dziewczynę za rękę, do krawędzi dachu.

Pies był bardzo silny, dziewczyna miała wrażenie, że ciągnie ją jak szmacianą lalkę. Nie bardzo miała jak zaprotestować. Zresztą - w tej chwili było jej wszystko jedno. Mdłości ustały, nie mogła jednak przestać się trząść. Krzyki zabijanych i rannych huczały jej w głowie, odcinając wszystko inne.
- Mówiłam, żebyś się nie bił - powiedziała, kiedy zobaczyła jego bok - Pokaż, chcę zobaczyć, może trzeba opatrzyć - przeciągnął ją kolejny metr, coraz bliżej krawędzi - Puść mnie. Puść. Nie dam rady teraz zejść.

Puścił jej rękę niedbale wedle rozkazu.
- Napadli mnie, nie bardzo miałem wybór. Samoobrona - westchnął. - Nie zabiłem żadnego i tak, trzeba opatrzyć, ale najpierw zabierzemy cię w bezpieczne miejsce, póki co niech to będzie twój dom. - Powiedział stanowczo, nie dopuszczając jej do siebie i nie puszczając zranionego boku. - Czemu nie dasz rady? Coś ci się stało? Jesteś ranna? - Spytał już bardziej zatroskany.

- Nie, nie jestem ranna. Ale to wszystko... Nie umiem, tak po prostu.. nie.. nie mogę - powiedziała kuląc się na dachu i starając opanować szczękanie zębów.
Husky westchnął ciężko, siadając obok dziewczyny i przecierając oczy wolną ręką. Cała sytuacja wydawała się być dla niego, za bardzo... normalna. Nie przejmował się wszystkim, co się działo tak jak... powinien.
Ujął delikatnie jej dłoń i powiedział spokojnie:
- Wiem, wiem, ale od teraz wszystko będzie inaczej i... i nie możesz tak po prostu się poddać. Zrozum jednak, że to nie jest odpowiednia chwila na to... musisz się postarać, pomóc mi trochę, żebym mógł pomóc tobie. Zejdźmy z dachu, a potem... potem jakoś nas stąd zabiorę, dobrze? - Poprosił ją, zaciskając wargi. Powoli zaczynał wyglądać na zmartwionego, ale chyba tylko stanem dziewczyny, której nawet nie bardzo wiedział, co powiedzieć. Bo co można było powiedzieć?

Dziewczyna pokiwała głową, automatycznie. Spojrzała na niego rozszerzonymi źrenicami , starając się zogniskować rozbiegany wzrok na jego twarzy. Widać było, że próbuje się ogarnąć.
- Znajdź schody - poprosiła.
Husky ruszył do drzwi, prowadzących w dół, do środka budynku. Przekręcił klamkę, ale były zamknięte. Westchnął ciężko i mruknął coś do siebie. Odszedł na odległość pół kroku i uderzył nogą w okolice zamku. Siła była tak wielka, że same drzwi prawie wyleciały z zawiasów. Takie rzeczy powinny być możliwe tylko na filmach...
- Trzymaj się parę kroków za mną, jasne? Uważaj i słuchaj się mnie, to przeżyjemy - powiedział wciągając głęboko powietrze. Puścił ranę i wytarł dłoń w i tak już zakrwawiony garnitur.
Cela pokiwała głową. Podniosła się na nogi i zrobiła dwa kroki w jego kierunku.
- A.. tamten chłopak? - dopytała patrząc na ciemniejący materiał garnituru Psa.
- Doniosłem go do jakichś sanitariuszy... nie wiem, co z nim. Zaatakowali mnie zaraz po tym - Odpowiedział prędko.
- Pozwól mi zatamować krew. Nie pomożesz mi, jak sam padniesz. Ja nie dam rady cię ochraniać.
- Straciliśmy dość czasu. Nic mi nie będzie. Bywało gorzej. Uwierz mi - mówił poganiając ją. Wydawał się być pewien swych słów.
“Goi się jak na psie” przypomniała sobie popularne powiedzenie. Może to prawda? Zaczęła schodzić za Huskym po schodach.

Najwyższe piętro wyglądało jak wnętrze zwykłego biurowca, ale było całkowicie opustoszałe, jak chyba cały budynek. Zeszli ostrożnie jeszcze niżej i przystanęli przed zejściem na parter, gdzie usłyszeli ciche szlochanie, dobiegające gdzieś z głębi pomieszczenia. Zanim postawili kolejny krok z dół schodów, drzwi otworzyły się z hukiem i do środka wbiegło w pośpiechu parę osób.
- Szybko kurwa! Szybko! - Warknął ktoś
- Co szybko?! Gdzie ty niby chcesz spierdalać?! - Odpowiedział mu ktoś inny wściekle.
- Zamknąć ryje! - Rozkazał trzeci, kobiecy głos. - Słyszycie?

Zamilkli. Cela i Husky usłyszeli ostatni szloch, a potem jedynie szept kogoś z trójki nowych gości. Ropiarze, bo to prawdopodobnie oni wbiegli do budynku, zapewne zaczęli szukać źródła płaczu, który nagle ustał. Przed chwilą chcieli uciekać, ale gdy tylko nadarzyła się możliwa okazja, by zaszlachtować jeszcze jednego mutanta, albo protestanta, znowu nabrali odwagi, albo po prostu, ponownie obudziła się w nich szaleńcza żądza krwi. Husky ponownie wyciągnął swoją broń, nie rozkładając jej jeszcze, patrząc na Celę.
- Husky.. - powiedziała Cela z desperacją w głosie.
A potem skinęła głową.
- Jak mi się nie uda... biegnij - szepnął przykucając i schodząc powoli w dół, wyglądając zza barierki.

Na parterze, pozostawionym w strasznym bałaganie, znajdowało się znacznie mniej biurek, po reklamie przewróconej przy drzwiach, łatwo było stwierdzić, że był to bank, albo coś w tym rodzaju. Cała trójka, szukała kogoś, lub czegoś po drugiej stronie pomieszczenia, bliżej szeregu lad, za którymi jeszcze przed nie tak długą chwilą, znajdował się recepcjonistki.
- Wyjdź... szybciutko. Nie mamy dużo czasu, to będzie szybkie - zaczął szeptać jeden z zamaskowanych, ściskając tasak, już pokryty krwią. Pozostała dwójka już przeskoczyła przez lady, zaglądając szybko pod spód, dokładnie w tym samym momencie, w który Jason podkradł się za plecy ostatniego z nich i uderzył szybko, i mocno w tył kolana. Padając na kolana zawył wściekle z bólu, alarmując resztę, która od razu rzuciła się w stronę nowego zagrożenia, który nagle uzbroił prawą rękę w długie, czarne pazury, którymi przeorał twarz wroga, zdzierając jednocześnie maskę z jego twarzy.
Kobieta i drugi terrorysta, szybko przeskoczyli przez lady, niemal w tym samym momencie. Oboje byli podobnego wzrostu, mieli ten sam kolor włosów i takie same, metalowe kije bejsbolowe.

Jason szybko doskoczył do kobiety, sprawnie uchylając się przed jej ciosem i wbijając pazury w jej podbrzusze. Wyszarpnął i skoczył w bok, dzięki czemu drugi z ekstremistów, zamiast trafić Husky’ego, uderzył kijem w brzuch kobiety, która zgięła się w pół.
- HA! - Rzucił wesoło Jason, nagle znajdując się przy zdziwionym ropiarzu. Uderzył go pałką w głowę, bardzo, ale to bardzo mocno. Zamroczyło go, wypuścił swoją broń, ale dłońmi chwycił się skraju lady. Moore walnął go jeszcze dwa razy w wystawione plecy i zostawił na ziemi, bliskiego omdlenia, z pewnym wstrząsem mózgu. Odwrócił się jeszcze do mężczyzny, którego chlasnął po twarzy pazurami. Krzyczał strasznie, trzymając się jedną dłonią za obficie krwawiące blizny, drugą macając podłoże, chyba próbował wstać, mimo swojego ciężkiego stanu. Husky kopnął go wściekle w to samo miejsce, które przed chwilą przeorał mu pazurami.
Rozejrzał się nerwowo, oddychając ciężko. Schował broń i chwycił się za ranę, krzywiąc z bólu.
- Chodźmy! Powinniśmy poszukać tylnego wyjścia! - Krzyknął do Celi.

Cela wrosła w ziemię. To, czego doświadczyła przed chwila wydawało się nawet gorsze, niż masakra w uliczce. Tamci ludzie byli wściekli, zaślepienia nienawiścią. Oczywiście, nie tłumaczyło to ich, ale jakoś mieściło się, gdzieś tam, w jej standardach postrzegania świata.
Ale Husky.. on wyrżnął - nie mieli szansy przeżyć, miała tego świadomość - tych ludzi z.. z dziką radością. Sprawiło mu to przyjemność. Cela cofnęła się. Pies był socjopatą. Jak.. jak Haniball Lecter, jak Dexter z tego klasycznego serialu sprzed lat.
Gdyby miał ogon, to machałby nim z ekscytacji i zadowolenia.
- Odejdź - wykrztusiła.

- Och nie zaczynaj znowu! - Powiedział pomiędzy westchnięciem, a warknięciem, podchodząc w jej stronę. - Jak się nie pośpieszymy, to będzie ich więcej. Albo policji, która weźmie nas za jednych z nich! Chcesz umrzeć głupio? To zrobisz to gdy nie będę cię pilnował! Albo idziesz za mną, albo będę cię nieść! - Rzucił stanowczo i władczo, ale jeszcze nie agresywnie.
- Co? Chodzi ci o tych durni? - Wskazał na leżącą trójkę. - Przecież przeżyją! Jeden ze złamanym kręgosłupem, będzie warzywem, drugi się zeszpecił, stracił wzrok, a tamta będzie szczała krwią do końca swych dni! Bo na to zasłużyli! Później możemy rozważać problemy moralne! Chodź! - Wrzasnął w końcu, denerwując się.

Cela krzyknęła i zaczęła wbiegać na powrót schodami na górę, byle dalej od tego szaleńca.
- No bez... - mruknął, rzucając się za nią, pomimo rany, dość oczywiste było, że jest w stanie ją dogonić, szybko skacząc w górę i chwytając się poręczy na wyżej położone schody. - Przecież nic ci nie zrobię! - Krzyknął.
Cela spojrzała nad siebie, wybiła się i skoczyła pionowo w górę, łapiąc za poręcz na następnej kondygnacji. Wybiła się kolejny raz, i kolejny. Wiedziała, ze Pies nie przeskoczy na sąsiedni budynek. No, w każdym razie nie tak łatwo, jak ona.

Przewaga dystansu jaką miała szybko się zmniejszała, jednak bieganie i skakanie, sprawiało mu wyraźny ból.
- Przecież zrobiłem to żeby cię chronić! Na litość! Stój proszę! - Krzyknął przestraszonym głosem za nią. - Przepraszam, że krzyknąłem na ciebie! Stój! - Dodał jeszcze, gdy dziewczyna pierwsza wybiegła na dach, a on tuż za nią. Padł jednak na ziemię, potykając się i padając na zraniony bok. Zawył z bólu, wyginając się, gdy przejechał raną po twardej powierzchni.

W normalnych warunkach pewnie by go posłuchała. Teraz, kiedy stres zawęził pole jej percepcji i zniekształcił odbiór rzeczywistości, postrzegała Psa jako największe zagrożenie. Rozpędziła się, biegnąć w stronę krawędzi dachu. Dwa razy się jej udało, trzeci tez przeskoczy bez problemu.

Udało się jej jeszcze łatwiej niż poprzednio. Znów znalazła się na drugim budynku, zostawiając Jasona, który podniósł się na kolana. Gdyby nie rana, z pewnością udałoby mu się przeskoczyć, teraz jednak, gdy dopiero, co pogorszył sobie jej stan... nie był w stanie dalej się uganiać. Wstał ciężko i zaczął iść w stronę krawędzi.
- Wróć! Proszę! Teraz... teraz żadne z nas nie ma szans samemu - zawołał, mocniej uciskając ranę. - Przepraszam! Poniosło mnie... nie jestem taki! - Krzyknął za nią zrozpaczony. Wyglądał prawie, że żałośnie.
Cela, w euforii, że udało się jej uciec, rozpędziła się, żeby przeskoczyć na kolejny budynek. Byle dalej. Byle przeżyć.



Kolejny budynek, z tyłu, był już blokiem, musiała się więc wspiąć parę pięter, co udało się jej w zadziwiająco szybkim tempie. Potem z tyłu miała jeszcze parę, podobnych blokowisk, w odpowiednich dla niej odległościach, ale potem widziała już skrzyżowanie, na którym czekały karetki, przyjmujące rannych, którzy jakoś się tam dostali. Ratownicy czekali aż skończą się walki, na głównej ulicy, ale Celi łatwo było stąd ocenić, że będą musieli jeszcze poczekać.
Husky stał dalej na dachu, patrząc na nią jeszcze przez chwilę, unosząc głowę, ale o dziwo zamykając oczy. Po chwili odwrócił się i pokuśtykał do schodów.

Zatrzymała się, pochyliła lekko i oparła ręce na kolanach, żeby uspokoić oddech. zawsze tak robiła po wysiłku. Po kilku wdechach uświadomiła sobie, że nie ma czego uspokajać - jej oddech był równy, tak jakby szła sobie spokojnie ulicą. Zdziwiła się , a potem obejrzała za siebie. Psa nie było już widać.

Zeszła po elewacji, szybko i sprawnie. Wyćwiczone mięśnie pracowały automatycznie, poza kontrola jej świadomości. Rozejrzała się i poszła przed siebie, czujnie rozglądając się dookoła. Z każdym krokiem oddalała się od ulicy, gdzie manifestowali. Nie chciała korzystać z komunikacji miejskiej. Zostawiła ten cały koszmar za sobą. To się nie wydarzyło. To wszystko nie mogła być prawda. Wyłączyła komórkę.

Po jakimś czasie przeszła przez Wisłę, korzystając z tego mostu na linach. Nie pamiętała nazwy. W środku przeprawy był punkt widokowy - zatrzymała się, oparła ręce na barierce i patrzyła na przepływająca niżej, ciemną wodę. Czy szybko się tonie? Czy tamci bardzo cierpieli? Gdyby ich nie sprowadziła, gdyby nie ten marsz.. gdyby, gdyby, gdyby...
Nie powinna była uciekać. Powinna zostać tam i pozwolić sobie na poniesienie kary za to wszystko.
Ruszyła znowu, nogi automatycznie niosły ją w stronę Pragi i jej kamienicy.

Mijały ją kolejne radiowozy, karetki i wozy straży pożarnej, ledwo jednak zwróciła na to uwagę, tak jak i na parę osób, które potrąciła barkiem. Oczywiście na to też nikt nie zwracał uwagi, jeśli ktoś się czymś interesował, to przejeżdżającymi samochodami służ porządkowych, szczególnie tymi z napisem “SWAT”.
Dotarła w końcu do mieszkania, bezmyślnie otwierając drzwi i wchodząc do pustego domu. Magda... Magda też była na marszu. Była. Może dalej jest.
Właścicielki lokalu też nigdzie nie było widać. Dziewczyna aż bała się włączyć telewizję. W zasadzie bała się zrobić cokolwiek.

Wskoczyła na swoją antresolę, zablokowawszy uprzednio drzwi do pokoju krzesłem. Nie ściągając butów, tak jak stała, w jeansach i koszulce ze śladami wymiocin, krwi i czegoś, czego nie rozpoznała, zwinęła się w kłębek pod kołdrą.
Bała się zamknąć oczy. Leżała, wpatrując się w ciemność.
Po jakiejś godzinie, usłyszała jak ktoś wchodzi do mieszkania i zamyka za sobą drzwi. Po chwili usłyszała jak ktoś próbuje wejść do jej pokoju. Potem pukanie.
- Ocelia? Jesteś tam?! Oj lepiej tam bądź - Krzyknęła zmartwiona Hela.
Ocelia nie odezwała się. W ogóle nie usłyszała kobiety. Szok odcinał ją od wszystkich bodźców, działając jak znieczulenie. Jeśli by zaczęła słyszeć, rozmyślać, reagować musiała by przypomnieć sobie wszystko. A potem by zwariowała.
Staruszka wołała i pukała jeszcze chwile, mając nadzieję. Potem zaczęła po prostu szlochać i oddaliła się, raczej domyślając się, że dziewczyna jest w środku, bo wychodząc nie zastawiłaby drzwi, a nie były zamknięte na klucz. Najwyraźniej wiedziała już, co się stało i uznała, że lepiej zostawić ją samą.
Gdy minęło jeszcze trochę czasu, minuty lub godziny, ktoś zadzwonił do drzwi. Zadzwonił znowu i dopiero za piątym razem, Hela raczyła pofatygować się do drzwi. Do pokoju Oceli dotarł dźwięk otwieranych drzwi, potem jakieś głosy, zbyt stłumione, by dało się coś zrozumieć. Dopiero po jakimś czasie, Helena prawie, że krzyknęła, jakby specjalnie, chyba próbując dać dziewczynie znać.
- Mówię panu, że jej tu nie ma! Była na tym przeklętym marszu! - Zawyła. - Co? Nie! Nie może pan skorzystać z łazienki! - Dodała po chwili zdziwiona.
Ocela słyszała jakieś głosy, ale nie rozróżniała ich. Nie chciała nic słyszeć. Naciągnęła kołdrę na głowę, kuląc się pod nią jak przerażone dziecko.
Hela nagle ustąpiła. Podeszła pod drzwi dziewczyny i zapukała ponownie.
- Ocelio, dziecko... jakiś pan do ciebie. Z policji... myślę, że powinnaś otworzyć. Proszę - powiedziała spokojnie i dość głośno, by chcąc nie chcąc, dotarło to do uszu Celi.
Nic. Żadnej reakcji.
Pod drzwiami doszło do kolejnej, cichszej już wymiany zdań. Hela chyba w końcu ustąpiła.
- Dobrze! Tam jest łazienka. Apteczka jest w szafce, przy pralce. Niech się pan rozgości... - mruknęła niezadowolona.
Potem, przez następną godzinę nikt jej nie niepokoił. Nagle usłyszała znajomy już jej głos.
- Ocelio... poczekam. Nie śpiesz się. Na razie - powiedział Jason, dość głośno by mogła go usłyszeć, choć bardzo tego nie chciała. Tym bardziej nie chciała wierzyć, że znowu ją znalazł.
Zamarła. Ale sekundę potem poczuła ulgę. Znalazł ją.. teraz wszystko się skończy. To dobrze. Nie chciała już żyć.

Dość dziwne było, że rano wszystko było takie same. Helena najwyraźniej pozwoliła mu zostać, wpuszczając potwora do swojego domu. Jason najwyraźniej całą noc spędził pod drzwiami Oceli, o dziwo ich nie wyważając, a pewnie był w stanie. Skoro jakoś tu dotarł, to zapewne uporał się jakoś z raną.
- Mam szczerą nadzieję, że dalej tam jesteś... musisz jeść wiesz? I chodzić do łazienki... Wiem, że mi nie ufasz, ale... ale jeśli ci nie zależy to weź już wyjdź... proszę? - Zawołał w końcu, mając nadzieję, że nie krzyczy w pustkę, albo do śpiącej.
Zeskoczyła z antresoli i otworzyła drzwi, bez słowa. Wyciągnęła komórkę i włączyła ją.

Siedzący na ziemi obok, opierający się o ścianę Moore spojrzał na nią zdziwiony i wstał powoli. Nie miał już marynarki, czy nawet krawatu, jedynie pokrytą zaschniętą krwią, białą koszulę. Uśmiechnął się niemrawo do dziewczyny.
- Cóż... trochę mnie zaskoczyłaś... - podrapał się po głowie, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć. - Więc... może... - chrząknął. - Nie wiem... jesteś głodna? Zakładam, że tak. Musimy cię doprowadzić do porządku - powiedział wyciągając w jej stronę rękę, chcąc położyć dłoń na jej ramieniu. Szybko jednak się cofnął, chrząkając ponownie.
- Mogę... mogę ci pomóc? - Spytał błagalnym wręcz głosem.
- Nikt mi nie może pomóc - pokręciła smutno głową, wstukała PIN do komórki leżącej na biurku i wyminęła Jasona, kierując się w stronę łazienki. Wróciła po 10 minutach, zawinięta w szlafrok. Prysznic zmył z niej zapach dymu i krwi - tak się jej przynajmniej wydawało. Podniosła komórkę i spojrzała na wyświetlacz.

Wszedł za nią do pokoju, zamykając drzwi.
- Nie... Ktoś na pewno może, niekoniecznie jestem to ja, ale... - westchnął spuszczając ciężko głowę. Podniósł ją po dłuższej chwili. - Wiem, że teraz będziesz się obwiniać o to, co się stało... ale wiesz, przecież, że nie mogłaś tego przewidzieć. Ci ludzie, ROPA... to szaleńcy! Prędzej czy później rozpętaliby piekło na nowo, tak jak za starych czasów... wiem, że to może i żadne pocieszenie, ale... do takiej masakry doszłoby prędzej czy później. W wiadomościach mówili, że sporo osób przeżyło... - wzruszył ramionami, czując się dość niezręcznie, próbując pocieszyć dziewczynę. Wyglądało na to, że nie był w tym zbyt dobry. Po chwili na wyświetlaczu pojawiła się informacja o ponad trzydziestu nieodebranych połączeniach. Głównie Romek, Jean, dwa od pani Heleny.

- Daj mi spokój. Idź sobie. Nie łaź za mną.
- Będę łaził... dopóki nie zgodzisz się spotkać ponownie z panem Kamilem. On raczej nie bardzo może pokazać się w mieście... wiesz... przyciąga uwagę, a teraz, gdy zaczęła się mała wojna... - powiedział wzdychając ciężko. - Tak czy siak, teraz obiecuję nad sobą panować i być... bardziej posłusznym. Spokojnym. Co ty na to? Mogę zostać? - Powiedział rozkładając ręce. - Czy znowu mam cię śledzić? - Palnął nagle.

Odetchnęła głęboko. dzwonią, więc chyba żyją.. a inni? Powinna sprawdzić na fejsie, ale nie była jeszcze gotowa.
- Odwróć się - powiedziała - Chcę się ubrać.
Kiedy posłuchał, wciągnęła nowe jeansy, koszulkę i bluzę. Potem wyciągnęła z szafy wielką torbę, gdzie zaczęła, chaotycznie wrzucać rzeczy z pokoju.
- Nie musisz mnie śledzić - powiedziała - Podam ci adres. Wyjeżdżam. Wracam do siebie.
- Rozumiem... - pokiwał głową. - Lepiej teraz mi powiedz gdzie jedziemy. Muszę też poinformować pana Serafina. W końcu wciąż jest moim szefem.
- Nie rozumiesz - potrząsnęła głową, nie przerywając pakowania - JA wyjeżdżam. Ty zostajesz.
- Nie - zaprzeczył. Po prostu. - Już raz ci odpuściłem i rozpętało się piekło. Nie spuszczę cię już z oka... ale poza tym będę się ciebie słuchał - dodał po chwili.
- Ja rozpętałam piekło. To moja wina, nie rozumiesz? Nie mogę tu zostać, patrzeć ludziom w twarz.. nie mogę.
- To nie jest twoja wina! - Oburzył się nagle. - Przecież nie ty mordowałaś. Wszystko co chciałaś zrobić, to oddać honor zmarłym. Nikt nie mógł wiedzieć, że tak to się skończy - podszedł do niej. - Wiem, że tak po prostu o tym nie możesz zapomnieć, ale nie możesz dać się temu... zjeść. Skup się na tych, co przeżyli, skup się na tym, że TY żyjesz, bo możesz pomóc mi i mojemu szefowi, zapobiec wielu innym masakrom. Powinnaś wyjechać, ale pozwól mi jechać z sobą. Proszę. Chociaż tym razem przystań na moją prośbę. Przecież cały czas cię błagam! Czego jeszcze oczekujesz?!
- Czego oczekuję? czego oczekuję?! - poniosła głos - Oczekuje, ze mnie zostawisz w spokoju! Dopóki ciebie nie znałam, ciebie twojego pana, wszystko było.. normalne i toczyło się zwykłym trybem. Nie rozumiesz? Nie chce cie znać! Nie chcę! - nakręcała się coraz bardziej, hamowane emocje wylały sie z niej w postaci fali wściekłości skierowanej na mężczyznę - Wynoś się! Wynoś!!
Podeszła do niego, złapała za koszulkę i szarpnęła, raz i drugi.
- Nie chcę cie znać!! I nie rób mi tu amatorskiej PSYchoanalizy. Wynocha!! - krzyczała już tak głośno, że na pewno była ją słychać na korytarzu. Krzyczała i szarpała mężczyznę.

- Nie denerwuj się proszę... - powiedział przez zaciśnięte zęby. - Przecież chyba wiesz, że wtedy i ja się zdenerwuje. Nie jestem odporny na twoje... zdolności. - Stał w miejscu, niezbyt wzruszony jej staraniami. Chwycił ją delikatnie za nadgarstki. - To nie my to na ciebie sprowadziliśmy... my po prostu chcemy cię przed tym chronić, ale byłoby łatwiej jakbyś wyraziła na to swoją zgodę. Pani Hela chyba mocno się spiła... nie budź jej - syknął. - To miła staruszka - dodał wymuszając uśmiech.
- Jakie zdolności? - przestała się szarpać - Denerwujesz się, bo ja się denerwuję? To masz problem.. a jakbym się wściekła? Albo zakochała?

Chrząknął zakłopotany.
- Nie... nie jestem całkowicie pewien jak to działa... z pewnością nie masz tego do końca rozwiniętego... nie zauważyłaś do tej pory, że ludzie często... albo chociaż czasem, nagle chcą tego, co ty? Że czują to samo, co ty? - Powiedział, patrząc na nią, mrużąc oczy. Odlepił od boku koszulę, która od krwi, jeszcze trochę się do niego lepiła.
Pokiwała powoli głową.
- Taaaak, tak, chyba masz rację. To by wyjaśniało wiele rzeczy.. dobrze, że mi powiedziałeś.
Wróciła do pakowania. Upychała rzeczy energiczniej.
- O 10 mam pociąg - powiedziała - Teraz, jak wiem, jak działam, jak działam na ludzi, nie mam już wyboru. Muszę wyjechać. U wujostwa nie ma wielu osób, to odległe gospodarstwo, farma. Tam nikomu nie zaszkodzę.
- Chwilowo tak. Chwilowo możemy się tam schronić... nie możesz jednak spędzić tam całego życia, prawda? - Podrapał się po zaroście. - Gdy już... dojdziesz do siebie, będziesz... my będziemy.... nie - westchnął. - Jesteśmy w stanie pomóc takim jak ty, takim jak ja. Mutantom i mutantom ze... ze specjalnymi uzdolnieniami. Twoja pomoc, nie tylko z racji, na to, jak powiedziałaś, jak działasz na ludzi, byłaby bardzo cenna - powiedział dość... dyplomatycznie.
- Doszłam już do siebie - wzruszyła ramionami - Myślę i działam racjonalnie, nie widzisz? Umyłam się. Dlatego wyjeżdżam. Nie jadę się schronić, jadę tam zostać. A ty wracasz do swojego pana.

Chwycił się za głowę, wzdychając ciężko.
- Jak dalej będziesz tak mówić, zapewne tak się stanie, ale proszę, proszę, wiem, że się powtarzam, ale zabierz mnie ze sobą. Myślisz, że tam będziesz bezpieczna i przez pewien czas tak będzie. Potem będziesz mnie potrzebować. Wszyscy nam podobni będą potrzebować ochrony - powiedział smutno.
- Jak sobie to wyobrażasz? Co powiem ciotce? To nie ma sensu.. - energia nagle z niej zeszła, usiadła ciężko w hamaku. Powinna sprawdzić fejsa, oddzwonić do chłopaków.. ale nie miała siły.
- Jutro pojadę - powiedziała podwijając nogi pod siebie - Przyjdź jutro. Głowa kiwała się jej sennie.
- Możesz jej powiedzieć prawdę... - przechylił głowę na bok. Odczekał chwilę, krążąc po pokoju.
- Nie uciekniesz mi znowu? Obiecujesz? Przysięgasz? - Spojrzał na nią, z czymś, co mogło być strachem, w oczach.
- Jestem zmęczona - powiedziała - Idź.
- Dobra... spytam pani Heli, czy mogę posiedzieć z nią... w końcu to jej dom, a ona jest dość miła - powiedział wychodząc i zamykając za sobą drzwi.

Cela nie odpowiedziała nic i nie ruszyła się z hamaka.
Siedziała tak jeszcze godzinę, bujając się i wpatrując w ścianę. Potem otrząsnęła się z odrętwienia i wyciągnęła laptopa. Urządzenie zabuczało, a po chwili ustawione w autostarcie komunikatory zalały ekran falą powiadomień.
Nie otwierając ich, na razie, przeszła do fejsa - “Przepraszam wszystkich. Nie wiem, co mogę więcej powiedzieć” wrzuciła. Potem umieściła ten sam opis na innych komunikatorach. sprawdziła wiadomości i powiadomienia, na szczęście była tego masa. Mnóstwo ludzi, niektórzy z nich również brali udział w marszu, pisali zmartwieni, chcąc się w ogóle wiedzieć czy Cela żyje.
Na koniec otworzyła internetowy kanał informacyjny i zaczęła przeglądać doniesienia i filmy z marszu. Pomimo, że nie minęły jeszcze nawet dwadzieścia cztery godziny, w wiadomościach już roiło się od relacji i reportaży. O południu prezydent miał wydać oficjalne oświadczenie, zakładano, że ogłosi żałobę narodową.
Zamordowano około stu osób (według pobieżnych informacji). Akcja ratunkowa i tłumienie zamieszek, zakończyło się dopiero nad ranem. Obecnie ranni (około pięćdziesięciu osób) znajdowali się w szpitalach. Leczono także terrorystów, którzy w starciu z policją, ponieśli straty, w liczbie kilkudziesięciu osób. Wiele uciekło.
Jak się również okazało, marsz nie był jedynym przejawem okrutności ROPy tego dnia. W całej Warszawie, jak i wielu innych miastach, znaczna ilość mutantów, została zamordowana w swoich własnych domach, w łóżkach, w miejscach pracy, czy po prostu na ulicy. Jednak największą masakrą był pokojowy marsz, który był swego rodzaju zapłonem, znakiem dla i od ROPy.
Nie obyło się również bez porównań do sytuacji, która zakończyła się w Europie ledwie trzydzieści lat temu. Na ulicach doszło do tragedii, ale w telewizji, zamiast opłakiwać zabitych, skupiano się na mordercach. Zamiast wspomnieć imiona zamordowanych, mówiono po raz etny o ROPie. Jeden z reporterów, porównał nawet wszystko, do tego, co dzieje się dziś w Afryce południowej i zaznaczył, że w innych europejskich krajach, inne ugrupowania anty-mutanckie, nie wykazały wzmożonej aktywności. Tylko w Polsce. Póki co.

Szybko, pobieżnie przejrzała po wierzchu doniesienia i komentarze. Nie była zainteresowana opiniami ekspertów ani reakcjami innych państw, czy polityków. Przybiła ja informacja, że zaatakowano mutantów w różnych miejscach, nie tylko na marszu. Wyglądało na to, że "jej" manifestacja była pretekstem - a może zachęta? - dla ROPA, żeby dopuścić się ataków. Przestała czytać i skupiła się na filmach z marszu
Oglądała nagrania policji, filmiki nakręcone komórkami, nagrania z helikopterów, które pojawiły się nad polem marszu-walki Widziała siebie, dyrektora, osoby z klasy . Potem napastników z koktajlami Mołotowa. Potem płonący tłum. Białe bluzy pokrywające się krwią. Padających ludzi Krzyki. Dym.



Przeskakiwała z jednego filmu na drugi, w kółko, ciągle od nowa. Kompulsywne. Nie mogła przestać.
Zrozumiała jedno - jej decyzja o wyjeździe była jedyną słuszną. Już nigdy nie będzie mogła spojrzeć w oczy swoim znajomym.

W końcu zadzwonił jej telefon, wyrywając ją z przeglądania wiadomości na wciąż ten sam temat. Większość treści i zdjęć zaczynała się już powtarzać.
Spojrzała na wyświetlacz. Dzwonił Jean, najwyraźniej po raz pierwszy od swoich ostatnich dziesięciu prób. Jednocześnie do drzwi zapukał Husky, odnajmując.
- Muszę iść po ubrania, pani! Znaczy Ocelio... wkrótce wrócę! Zanim zdążysz powiedzieć... - a następnie dodał dziwne słowo, którego wydźwięk zajeżdżał rosyjskim. Po chwili usłyszała trzaśnięcie drzwiami.

Stuknęła połączenie.
- Cela?! To ty?! Żyjesz! - Usłyszała głośny, pełen ulgi głos Jean’a. - O boże! Już myślałem, że... że... - zamilkł nagle. - Powiedz coś!
- Cześć Jean. Jesteś cały? A inni? Wiesz coś?
- Inni? - Zamyślił się na chwilę. - Robert i Łukasz tak, Aleks też... tylko... no... Bo wiesz... gadałem wcześniej - głos zaczął mu się łamać, a słowa plątać. - Tomek w końcu się zgodził iść... - powiedział w końcu cicho.
- I? - dopytała Cela, tężejąc cała.
- I nie chciał uciekać... nie wiem, co w niego wstąpiło, ale on się po prostu na nich rzucił, jak oni na nas! - Przerwał na chwilę, wzdychając ciężko. - Nie miał szans... - dodał w końcu.
Cela poczuła, jak krew odpływa jej z twarzy. Jakby się z niego nie nabijała, pewnie by żył...Przed oczami przesunęły się jej, jak w kalejdoskopie, scenki z przeszłości - Tomek, triumfujący, na iglicy pałacu Kultury. Wrzeszczący na nią, kiedy jako małolata chciała się popisać przed nimi, i weszła na nieposkręcane rusztowanie. Ściągnął ją wtedy, a potem wrzeszczał na nią pół godziny. Tomek w pubie, na zawodach...Dlaczego nie uciekał? Przecież dałby radę wydostać się z zadymy bez szwanku. Co ona narobiła...
- Jesteś pewien? - spytała.
- Tak... całkowicie pewien Cela. Gdzie jesteś? Coś ci się stało? Jesteś ranna? - Spytał chcąc skupić się na czymś innym.
- Wszystko ok. Jestem w domu. Muszę kończyć, Jean. Do.. do zobaczenia.

Rozłączyła się, wyciszyła komórkę. . Podjęła już decyzję, jedyną słuszną w tej sytuacji. Wyłączyła komputer i zapakowała go do plecaka. Założyła sam polar - bluzę i kurtkę zostawiła gdzieś.. tam - buty i przerzuciła przez ramię pasek torby. Rozejrzała się po pokoju - wiele rzeczy zostało, nie zmieściło się wszystko, ale na razie to będzie musiało poczekać.
Wyszła z pokoju, cicho, żeby nie obudzić pani Heli - o tej porze zwykle odsypiała wieczory i ranne wyprawianie dziewczyn do szkół. Budzenie ich uważała za swój święty obowiązek, którego nigdy nie odpuszczała. Mogło nie być chleba, podłoga mogła się lepić od brudu, ale wszystkie zawsze rano były obudzone. To był jej punkt honoru.

Dziewczyna zeszła po schodach i wyszła z kamienicy. Do Dworca Wschodniego było niedaleko, dwa, może trzy kilometry. Wydawało się, że tutaj, na starej Pradze, echa marszu docierały bardzo słabo - ludzie żyli swoim życiem, zajęci swoimi sprawami, nieco odizolowani od tego, co działo się, jak to nazywali, ”w Warszawie”, czyli po drugiej stronie Wisły.
Cela dotarła na Dworzec i poszła do informacji. Sieć połączeń kolejowych była mocno poszatkowana, kolejne kawałki linii kolejowych były własnością różnych spółek. Oczywiście, nie było bezpośredniego połączenia, ale za 40 minut odchodził pociąg do Krakowa. Stamtąd pewnie łatwiej będzie znaleźć połączenie, może jakiś bus się trafi... Kupiła bilet i usiadła na peronie, czekając na swój pociąg.

 
__________________
A poza tym sądzę, że Reputację należy przywrócić.
kanna jest offline  
Stary 15-03-2013, 00:11   #9
 
Fearqin's Avatar
 
Reputacja: 1 Fearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłość
W końcu, jak już się mogła spodziewać po jego niezwykłej upierdliwości, dosiadł się do niej Jason, ubrany w dopiero, co zakupione ciemne jeansy, czarną koszulę i niebieskie trampki Convers’a. Dodatkowo sprawił sobie torbę sportową, której nie zapełnił nawet w połowie.
- Nie dałaś mi wiele czasu, ale się nie gniewam. Spodziewałem się - powiedział wypatrując pociągu, który powinien być już za pięć minut.
Spojrzała na niego, wyraźnie wściekła.
- Umawialiśmy się na jutro - prychnęła, rzucając mu swoją torbę na kolana - Wstawaj, jedziemy do pana Kamila. Natychmiast!
Zerwała się na nogi, a na jej bladej twarzy pojawiły się wypieki.
- Możemy... zabronił mi wracać bez ciebie - powiedział wzruszając ramionami. Wstał biorąc jej rzeczy.
- Świetnie, chodźmy. - ciągle wściekła, ruszyła przodem, w stronę przystanku autobusowego. - Powiem mu.
- Pociąg już nadjeżdza... kupiłaś bilet, a to chyba drogi taki... na pewno chcesz marnować pieniądze? - Powiedział widząc w oddali ciuchcię.
- Jestem pewna.. na 100 %. Idziesz? Czy pozwolisz mi odjechać samej? Albo nie, mam lepszy pomysł - ty wsiadaj, ja zostanę.
- Nieee... lepiej nie... - pokręcił głową. - Ktoś musi kontrolować bym nie wystawiał jęzora za okno. Skoro więc jesteś pewna to chodźmy - dodał wzruszając ramionami.
Podczas podróży Jason starał się już nie denerwować dziewczyny, najwyraźniej zdając sobie sprawę ze swojego upierdliwego nastawienia. Siedział więc cicho, przyklejając twarz do szyby autobusy i chyba ledwo powstrzymując się przed szczekaniem na przejeżdżające samochody. Nikt jednak nie zwracał uwagi na jeszcze jednego dziwaka, w jeszcze jednym autobusie.
Dotarcie ponownie do dworu, zajęło im jakby więcej czasu niż poprzednio. Drzwi otworzył im Adam Lockbelly, ten sam lokaj, jednak już nie tak uśmiechnięty jak poprzednio.
- Och! Pan Jason... i pani Ocelia - powiedział zdziwiony, przepuszczając ich. - Pan Kamil nie spodziewał się was tak wcześnie...
- Ja chyba też... - mruknął Moore, rozglądając się po holu. - Chodźmy Ocelio - skinął głową na schody.
- Uuum... - wtrącił niepewnie Adam. - Pan powiedział, że jak już się zjawicie, to żeby przyprowadzić tylko panią Ocelię do gabinetu.
Husky przystanął, patrząc na Adama, a jego twarz nie wyrażała nic.
- Beze mnie? - Wydusił w końcu.
- Tak - lokaj pokiwał głową, zaciskając wargi.
Jason spojrzał na dziewczynę, sługę i bez słowa udał się do którejś z bocznych komnat, zatrzaskując za sobą drzwi.
Lokaj obejrzał się za nim, wpatrując w drzwi.
- Tak będzie łatwiej... - Ocelia pokiwała głową - idziemy?
- Tak, tak. Zapraszam na górę - powiedział uprzejmie, uśmiechając się do niej i wskazując grzecznie na schody, ruszając stopień za nią. - Chciałbym podziękować pani, za to, co chciała pani zrobić by uczcić okropną śmierć mojego brata i tych animalmanów pomordowanych przed jego domem - westchnął. - Nie potrafię powiedzieć, jak mi jest przykro, z powodu tego, co stało się później.
- Dziekuję. - powiedziała, starając się nie myśleć o Tomku.. i innych.
- Jestem pewien, że byłby wdzięczny za ten marsz... szkoda, wielka szkoda... wydaje się, że jego śmierć była początkiem, prawda? - Mówił bardziej do siebie, niż do niej. - Taaak. Ale to z panem Kamilem, powinna pani rozmawiać o poważnych sprawach. Mój brat miał talent polityczny, a ja do parzenia herbaty - dodał uśmiechając się ponownie, gdy stanęli przed pokojem, w którym urzędował Serafin. - A propo, życzy sobie pani czegoś do picia? Jedzenia? Wygląda pani na wycieńczoną...
Pokręciła głową. Na myśl o jedzeniu znowu zbierało się jej na mdłości.
- Ja tylko na chwilę. Proszę sobie nie robić kłopotu.
- To moja praca - wzruszył ramionami, otwierając przed nią drzwi, do ciemnego tym razem pokoju, światło świeciło się dopiero na końcu pokoju. - W razie czego, będę przed drzwiami - dodał zamykając je za nią.
Ocelia usłyszała ciche gwizdanie, wtopione w szelest papierów, na drugim skraju komnaty. Właściciel dworu, zdawał się być na tyle pochłonięty swoją robotą, że nie dostrzegł gościa.
Przez chwilę miała ochotę podejść bezszelestnie i zajrzeć mu przez ramię. Ale dobre wychowanie - a może raczej zdrowy rozsądek - podpowiedziały jej, żeby zniechać tego pomysłu.
- Dzień dobry - powiedziała, nie ruszając się od drzwi. .
W dość sporych ciemnościach i tak dostrzegła jak nagle podnosi się wielki łeb, a oczy szeroko się otwierają.
- O... O proszę... Ocelio! - Kamil wstał powoli z wielkiego fotela, obchodząc biurko. - Jason świetnie się spisał, sprowadzając cię tu tak szybko po... tak - chrząknął donośnie, przez co jego trąba uniosła się wysoko. - Dołącz do mnie, proszę - wskazał jej zabytkowe krzesło.
Tym razem, zamiast w groteskową zbroję, Serafin ubrany był w elegancki, ale po prostu ogromny garnitur, z pewnością szyty na miarę, nadawał mu on specyficznego, ale jednak wyszukanego wyglądu. Nie wyglądał jak dziwak z cyrku, to pewne. Wyglądał jak ktoś, kto potrafi o siebie zadbać.
Podeszła i usiadła na brzegu krzesła, zastanawiając się, co ma powiedzieć odnośnie Jasona. Miała nadzieję, że go nie.. ukarze, kiedy pozna prawdę. Lubiła Huskyego.
Pan Kamil wyglądał imponujaco, była pewna, że jego siła i spokój będą zawsze widoczne, niezleżnie od odzienia. Poczuła się pewniej. Jakby strach został za drzwiami tego pokoju. Choć na chwilę.
- Jason.. - zaczęła - Jason spisał sie doskonale. Może być pan z niego dumny. Obronił mnie i znalazł, jak mu uciekłam. Pilnował. Ale to ja podjęłam decyzje, że tu przyjdę. - wciągnęła powietrze, jak przed skokiem do wody - Mam prośbę.
Uśmiechnął się słysząc pochwały, skierowane wobec Moore’a. Jakby był dumny z synka. Usiadł ponownie na swoim fotelu.
- Słucham cię - oparł brodę na masywnej dłoni, patrząc na nią zaciekawiony.
- Proszę... proszę go odwołać. Powiedzieć, że już nie musi mnie pilnować. On mnie nie słucha w tym .. w tym.. aspekcie.
Podrapał się po chropowatej skórze karku, chrząkając, a potem uśmiechając się ponownie.
- Chyba nigdy nie miałaś psa, prawda Ocelio? Potrzebuje czasu, żeby się przyzwyczaić, szczególnie, że wciąż ma w sobie człowieka, czyż nie? - Przekręcił się na fotelu. - Może to raczej, ja miałbym to ciebie prośbę... trzymaj go przy sobie, tak blisko jak chcesz. On tego potrzebuje, może i bardziej niż ty będziesz jego, za jakiś czas, ale... to trudny przypadek, którego nie mogę już trzymać. Jestem pewien, że jak dasz mu czas to przestanie być... - zamyślił się, jakby wspominając dawne czasy. - Taaak... z początku był strasznie upierdliwy. Jak się łasił na siłę, niemal zapominając, że jest człowiekiem... zdarza mu się to częściej niż mi.
- Nie usłyszał mnie pan - pokręciła głową - Lub nie zrozumiał. Ja nie mogę być za niego odpowiedzialna. Proszę mu powiedzieć, że ma nie chodzić za mna. Pana posłucha. Po to przyszłam.
- Ależ nie jesteś za niego odpowiedzialna! - Zdziwił się. - Wbrew temu, co czasem mówi, nie jest... twoją własnością. Ale jest kimś kogo myślę, że będziesz potrzebować, ty i wielu innych, tobie podobnych, padło jednak na ciebie - westchnął spuszczając wzrok i podnosząc go po chwili, patrząc na nią smutno. - Tylko po to tu przyszłaś? Odesłać go?
Pokiwała głową.
- Rozumiem... - mruknął ponuro. - Nie mogę narzucać ci ochrony, to pewne... choć powinienem to zrobić już dawno, z kimś innym - oparł się ciężko o oparcie fotela, opierając górną szczękę na pięści. Siedział tak chwilę, myśląc w ciszy. W końcu westchnął i oparł ręce o blat stołu. - Powiedz Ocelio... co chciałaś zdziałać tym marszem? - Spytał nagle, spokojnie.
Zbladła jeszcze bardziej, choć wydawało się to niemożliwe.
- Nie chcę o tym rozmawiać - wykrztusiła. Przez chwile milczała, borykając się z czymś a potem wyrzuciła z siebie - To nie fair mi teraz to wypominać! Myśli pan, że ja o tym nie myslę, ciągle od nowa, że nie wiem.. wszystko wiem! - zacisnęła pięści - Przepraszam. Nie powinnam krzyczeć. Muszę wyjechać. Tutaj wszyscy wiedzą, że to moja wina.. Nie moge z nimi rozmawiać. Nie mogę.. tak. Niech on za mną nie łazi.
- Zdajesz sobie, jednak sprawę, że i policja za tobą łazi? Teraz pewnie są w twoim mieszkaniu, pewnie jadą do twojej ciotki... szukają powiązań z ROPą i jeśli chcą, to je znajdą. Przebadają cię pod względem mutacji... wylegitemują... - powiedział bardziej stanowczo, wypuszczając mocno powietrze i splatając palce u dłoni. - Jeśli chcesz odejść... odejdź... ale złożyłem obietnicę, którą chciałbym żebyś... mi wytłumaczyła, zanim wyjdziesz - powiedział, patrząc na nią poważnie.
Spojrzała zdezorientowana.
- Mam wytłumaczyć pana obietnicę? Nie rozumiem...
- Ja też... - nachylił się nad nią. - Widzisz... brat mojego lokaja, Calvin Lockbell, podczas swojej ostatniej wizyty u mnie, prosił o to, bym objął cię ochroną. Obiecałem mu więc, że tak się stanie i już było za blisko, twojej śmierci, przez moją uległość, wobec ciebie - dodał bardziej stanowczo, wstając nagle z fotela. - Nie jestem jednak w stanie pojąć, dlaczego w ogóle cię znał, dlaczego mu na tym zależało... jednak to ty tak bardzo się przejęłaś jego śmiercią, że zorganizowałaś ten... ten marsz! - Wykrzyczał niemal. - Więc... więc musiałaś mieć z nim jakiś związek, skoro to ty to zainicjowałaś, nie kto inny - dopowiedział uspokajając się tak nagle, jak się zdenerwował, siadając.
- To pomyłka. Nie chodziło o mnie, tylko o Kaśkę z mojego Liceum. To był jej pomysł. Mnie tylko prosiła o pomoc w przekonaniu dyrektora. Potrafię przekonywać, a dyrektor mnie lubi. I zgodził się. Nagłośniliśmy.. dlatego przyszło tyle ludzi. - zamilkła na chwilę - Nawet nie wiem, co z kaśka. Powinnam zadzwonić... Nie znam .. nie znałam Lockbella.Nie rozumiem.. myślę, ze to chodzi o Kaśkę. ona jest Mutantem. Ja .. do niedawna byłam pewna, że nie.
- Jestem całkiem pewien, że chodziło o ciebie. Masz dość wyjątkowe imię, nieprawdaż? A Jason... za każdym razem jak był w mieście, mówił, że jedna osoba, jej zapach, rzuca mu się do nosa, choćby z niewiadomo jak wielkiej odległości, choćby stłumiona była przez dym petów, smog z samochodów, czy smród żuli. Zawsze jakoś wyczuwał ciebie i mówił, że nie zna... - uniósł brew - słodszego zapachu, a na zapachach się zna... nie ma mowy o pomyłce Ocelio i choć nie powinienem ci wierzyć, w słowa o tym, że to nie ty to zaczęłaś to... jak wspomniałaś, potrafisz przekonywać - westchnął ciężko. - Zastanów się nad przyjęciem naszej pomocy... wiem, że masz szkołę, maturę, ale naprawdę, nie masz jak do niej wrócić. Jestem bogatym, wpływowym człowiekiem i jestem w stanie zapewnić ci wszystko! - Rozłożył ręce, ucieszony. - Od ciebie, wymagałbym jedynie zaangażowania w to, co robiłaś na marszu. Pomoc mutantom.
Drgnęła, kiedy usłyszała, że jej zapach dla Jasona jest “słodki”. Miało to dziwnie seksualny podtekst, który ją przestraszył.
- Nie wiem, co mam odpowiedzieć... chciałabym po prostu wyjechać. Mówi pan, że szuka mnie policja, że znajdzie u ciotki, nie chę jej narażać. Ale nie rozumiem, czemu to właśnie ja... Jason mówił o zdolnościch, specjalnych zdolnościach.. - potarła skroń - Nie wiem, co mam myśleć o tym wszystkim. I musze sprawdzić, sprawdzić.. kto przeżył.
- Też tego nie rozumiem Ocelio... w ogóle, a o mutantach wiem sporo... - spojrzał gdzieś w bok, obserwując swoją kolekcję antyków. - Możesz tu zostać tak długo jak zechcesz. Jeśli chcesz spotkać się z przjaciółmi, to po kryjomu, nie możesz naraż siebie i ich, na... niewiadomo jak wielkie niebezpieczeństwo. Calvin nie powiedział wiele... mówił, żebym zaopiekował się tobą, jeśli coś mu się stanie. Był jak widać zbyt pewien siebie, zakładając, że będzie aż tak bezpieczny. Nie popełnij tego błędu. Pozwól Jasonowi i mi sobie pomóc.
Pokiwała głową.
- Jest pan pewnien, że policja jedzie do ciotki? Czy to blef, żebym się bała?
- To dedukcja moja droga... nie chcę żebyś się bała. Chcę żebyś była świadoma zagrożenia, a przynajmniej częściowo. Wtedy będziesz... gotowa, na cokolwiek z czym przyjdzie ci się zmierzyć. Jednak policja ma twoje dane, gdzie mieszkasz, gdzie mieszkałaś. Nie znajdą cię u rodziny, zaczną u przyjaciół. Mamy żałobę narodową, nie odpuszczą dochodzenia. Nie dopóki nie znajdą wszystkich, który brali udział w rozpoczęciu marszu i masakry.
- Dlaczego? marsz był legalny.. powinni szukać tych z ROPa!
- Też szukają. Jednak szłaś na przedzie, żyjesz, zainicjowałaś to wszystko. Nie wiem, co mogą sobie pomyśleć, ale zaginęło wiele osób z marszu. Możliwe, że zostali porwani, nie wiadomo. Tak czy siak, policja i ROPa, prowadzi swoje poszukiwania i nie sądzę, byś chciała być znaleziona przez kogokolwiek z nich.
- To prawda... - przypomniała sobie androidalnego policjanta. I zaślepionych wściekłością ROPowców. - Dorwą mnie, prędzej czy później,. Moge wyjechać... ale to też nic nie da, prawda? Pozostaje mi przyjąć pana ofertę, albo wyjść stąd i od razu iść na policję.
- Mam dwanaście wolnych pokoi, wątpię by więzienie mogło się tym poszczycić - rozłożył ręce wstając, w geście zaproszenia.
- Mogę zostac do jutra? Chce to wszystko na spokojnie.. przemyśleć
- Wybierz sobie któryś z pokoi na piętrze. Dwa to łazienki, z czego jedna... jest dostosowana, nie zachodź do dwóch pokoi, najbliższych mojemu. Poza tym, czuj się jak u siebie. Pytaj o wszystko Adama.
- Dziekuję - powtórzyła po raz kolejny.
Czekało ją dzwonienie do znajomych i .. sprawdzanie, kto żyje. Nie mogła już tego dłużej odwlekać.
Weszła na piętro, otworzyła pierwszy z szeregu pokoi. Usiadła przy oknie, w fotelu, podwijając po siebie nogi, wyciągnęła komputer z plecaka i włączyła. Czekając, aż urządzenie się rozgrzeje spojrzała na wyświetlacz komórki.
Pokój jak, przystało na tę rezydencję był urządzony w starym stylu. Nawet wielkie łóżko, miało baldachim i choć biurko było zabytkowe, to świetnie zadbane zarazem, a pod nim znajdował się kontakt. Naprzeciwko łóżka, wmontowano w ścianę plazmowy telewizor, a ściany zdobiły dodatkowo obrazy, w złotych ramach. Ściany zaklejono tapetami w ładne, wcale nie kiczowate, małe podobizny słoni. Było tu nawet przytulnie.
Dostała sms, od parunastu osób. Najpierw od Roberta, Łukasza, Aleksa i Janka, który od Jean’a dowiedzieli się, że Cela w ogóle żyje. Dzwonili też, jednak ostatecznie słali wiadomości, w których pytali, gdzie ona, do cholery, jest. Romek i koleżanki z klasy, włącznie z Kaśką, byli najwyraźniej u niej w mieszkaniu, nie zastając jej tam, próbowali również się dowiedzieć, gdzie ona jest.
Wyglądało na to, że większość jej znajomych przeżyła... kropla w morzu potrzeb.
Choć tyle.- próbowała sie pocieszyć - żyją, większość żyje.. ale widok zmasakrowanych ciał spod ściany budynku powracał ciągle, i ciagle, za każdym razem, jak tylko przymykała oczy. . Tomek...czy ktoś widział jego ciało? Jean twierdzi, że pobiegł wprost na tamtych, ale przeciez mógł uciekać, nie atakować.
Wiedziała, że dopóki nie zobaczy go, to nie uwierzy. Sprawdzi to.. potem. Na razie wybrała numer komórki Romka. Wcisnęła połączenie.
- Halo? - Usłyszała cicho po dłuższej chwili.
- Hej, to ja Cela. Co u ciebie?
- Nie... nie wiem. Są u mnie policjanci... jeden ma taką dziwną maskę... gadają z moimi rodzicami - westchnął ciężko. - Nie jest dobrze... matka płacze, ojciec się drze.. tu nie chodzi o marsz, tylko o te jebane mutacje - powiedział powoli, łamanym głosem. - Chyba się boję...
- Romek - głos jej zadygotał - Romek! - powtórzyła mocniej - Skup się i słuchaj. Pamiętasz, jak ci opowiadałam, że goniła mnie policja? To był taki w masce. Szukają niezarejestrowanych mutantów. Musisz uciekać, natychmiast.
- Uciekać? - Mruknął. - Za kogo mnie masz? Nie jestem akrobatą jak ci twoi znajomi, jak ty... to nie ma sensu wiesz... wiedziałem, że mnie to czeka wkrótce po marszu. Marsz... heh... - westchnął ciężko. - Po tym już mi po prostu nie zależy, wiesz?
- Kurcze, Romek, to nie tak... Aresztują cię, a potem nie wyjdziesz... musisz uciekać ! Nie możesz się podawać. Romek!
- Nie mam gdzie, nie mam jak... nie chcę. Ty uciekłaś szybko, ale... ja tam widziałem... już po prostu nie chcę, dobrze? Chciałem tylko... - przełknął strasznie głośno ślinę, milknąć na dłuższą chwilę. Cela dobitnie słyszała krzyki, gdzieś w tle. - Chciałem jeszcze tylko usłyszeć twój głos, wiesz? Dowiedzieć się, czy wszystko w porządku...
- Wróciłam tam... Górą, po dachach. Wszystko widziałam. Wiem, że to było straszne. Wiem, że myślisz, że wszystko nie ma sensu. Ale to nieprawda. Są ludzie..mutanci, którzy walczą z ROPą. Można temu dać odpór. Spotkaj się że mną, bardzo proszę. Nie poddawaj się! Mój kumpel z parkoura ... nauczył mnie prawie wszystkiego, ale teraz go zabili. Romek, nie mogę stracić też ciebie... Nie pozbieram się. Nie rób mi tego. Spotkajmy się. Dasz radę. Nie... nie zostawiaj mnie.
Milczał przez dłuższą chwilę, pozwalając dziewczynie na słuchanie krzyków i szlochu w tle, najwyraźniej tuż za drzwiami do pokoju Romka.
- Muszę kończyć... mam nadzieję, że się spotkamy - dodał jeszcze, zapewne wymuszając uśmiech. Rozłączył się nagle.
Celi ręce trzęsły się tak, że nie mogła utrzymać komórki i ta wypadła jej na kolana. Podniosła ją i wybrała numer ponownie.
Choć sygnał był, to nikt nie raczył odebrać.
Rozałączyła się, i wybrała ponownie, i jeszcze raz, i kolejny. Wciąż jednak nikt nie odpowiadał.
Poczucie bezsilności było tak silne, że aż zabrakło jej tchu. Pozwoliła upaść komórce na podłogę, zasłoniła twarz rękoma i zaczęła płakać. Obawa, że straciła chłopaka tak samo jak Tomka, było przejmująca.
Siedziała tak w samotności, nie wiadomo ile czasu. Nie wiedziała kiedy i jak, ale usłyszała za drzwiami dwa stłumione głosy, wyłapała wśród nich Jasona i Adama, jednak nie dotarły do niej wyraźne słowa.
Dostała też wiadomość od Jean’a. “Chcesz się spotkać? Była u mnie policja, ciężko było się od nich odczepić. Powiesz mi gdzie jesteś?”.
Płacz przyniósł ulgę, ale w końcu łzy się jej skończyły. Popadła w rodzaj dziwnego otępienia, tak podobnego do depresyjnego nastroju Romka. Siedział skulona, patrząc na drzewa za oknem. W końcu podniosła komórke i przeczytała sms Jeana.
“ Widziałeś jego ciało? Chcę się spotkać, dobrze będzie pogadać z kims życzliwym. Dziś?” odpisała.
“Z życzliwym? A to z kim do tej pory gadałaś? Gdzie i kiedy?” odpowiedział szybko.
Głosy za drzwiami ucichł, a Cela usłyszała jeszcze jak ktoś szybko schodzi, wręcz zbiega po schodach, a za nim ktoś spokojnie idzie, stawiając powolne kroki, na zabytkowych, zadbanych schodkach.
"Spokojnie. Policja mnie nie nachodzi. Ciężko mi po prostu jest... Po tym wszystkim. IKEA w Markach? Za godzinę?”
“Dobra. Tam pogadamy. “
Cela wstała z fotela, naciągnęła buty, polar. Związała włosy i wsunęła komórkę do wewnetrznej kieszeni, sprawdziwszy uprzednio godiznę. Zamknęła laptopa, w sumie nawet nie czytając powiadomień. Wyszła z pokoju i skierowała się w dół schodów.
- Jeśli zadzwoni jeszcze raz... skieruj go do mnie - powiedział Jason do Adama. Stali na samym dole schodów, lokaj wyraźnie się spieszył.
- Tak zrobię - spojrzał w stronę Celi. - Muszę już iść - powiedział do Jasona, ale posyłając uśmiech do Ocelii. Zniknął szybko, za którymiś drzwiami.
Moore najwyraźniej lubił bajki Disney’a. Miał na sobie taki sam, długi, prochowy płaszcz, jak wtedy na marszu. W ręku trzymał czapkę z daszkiem, a na szyi miał ciemną chustę. Pewnie miał całą szafę, takich zestawów. Przynajmniej tym razem nie miał już garnitura, tylko czarną koszulę i jeansowe spodnie. Był trochę blady na twarzy, już zresztą od jakiegoś czasu, co jednak nie rzuciło się Celi do tej pory w oczy. Była trochę... miała inne problemy.
- Oprowadzić cię po domu? - Zaproponował z uśmiechem. - Słyszałem, że postanowiłaś skorzystać z gościnności Kamila - uwadze dziewczyny, nie umknęło, że po raz pierwszy Jason, nie użył wobec Serafina, tytułu “pan”. - Cieszy mnie to - pokiwał głową.
- O czym rozmawialiście pod moimi drzwiami? - zapytała - Nie, nie oprowadzaj mnie, idę się spotkać ze znajomym.
- Super! Poznam twoich znajomych! - Ucieszył się, otwierając przed nią drzwi na zewnątrz. Nie wyszła, patrząc na niego z podejrzliwością.
- Starasz się mnie zbyć... - stwierdziła. - Coś knujecie z panem Adamem.
- Po prostu otworzyłem ci drzwi po dżentelmeńsku, nie lubię rozmawiać blisko drzwi, są denerwujące, nie uważasz? - Chrząknął. - Będziemy mieli gościa. Musimy poczynić odpowiednie przygotowania. Wtajemniczę cię, jak będę więcej wiedział, bo wiem niewiele.
Nie była przekonana, ale nie naciskała.
- To czyń przygotowania, ja wrócę.. pewnie za jakieś 2-3 godziny. Mam komórkę, jak coś.
- Ja odpowiadam za bezpieczeństwo, a póki go nie ma, mogę skupić się na twoim. Tak zresztą będzie... w sumie mało jestem potrzebny, mamy sporo czasu, ale Belly przesadza. Zbyt... żywy jest ten staruszek.
- Belly? Husky, nie obraź się.. chcę spokojnie pogadać. Nie chodzi o ciebie konkretnie, po prostu, czasem troje to już tłum.
- Nie będę podsłuchiwał, umiem trzymać się z tyłu... sama przecież wiesz - wzruszył ramionami. - Nie będę rzucał się w oczy... zresztą skoro tak szybko wrócisz to pewnie niedaleko. Chętnie się przejdę, muszę... ten... rozruszać ostatnie rany - powiedział po chwili namysłu, podczas którego skrzywił się śmiesznie.
- Przepraszam, wyleciało mi z głowy zupełnie.. jak twój bok? Goi się?
- Bok w porządku. Noga jeszcze lepiej. Ale pogoda słaba, to stare rany mnie męczą - wzruszył ramionami uśmiechając się. - Dziś będzie mocno padać. Serio.
- Jason.. - Ocelia wyraźnie szukała odpowiednich słów - Nie chcę, żebyś szedł ze mną. Nie wiem, co ci strzeli do głowy.. to mój znajomy.. nie chcę, żebyś go straszył, jak się zdenerwujesz.. albo coś. Ja wrócę niedługo. Rób te przygotowania.
Westchnął ciężko, a dobry humor szybko go opuścił.
- Ciężko się z tobą spierać... dobra. Zostanę. Ale jak cię zamordują... oj będziemy mieli obydwoje kłopoty - pokręcił głową.
- Prosze cię.. - przewróciła oczami i spróbowała się usmiechnąć. Mięśnie twarzy jednak nie chciały jej jakoś słuchać. - Idę.
Wyszła przed dom i skierowała się, pieszo, w stronę wielkiego centrum handlowego, które wyrosło na styku Marek i Warszawy. Szła szybko, droga nie powinna jej zając więcej niż pół godziny. Pójdzie do restauracji, wypije jakąs kawę, poczeka na Jeana...
Ruch dobrze jej robił, pozwalał oderwać się od myślenia.. o tamtym. Uspokajał.
Ludzi w galerii, było tyle, co zazwyczaj. Żałoba, żałobą, ale życie toczy się dalej. To tylko kolejna tragedia. Zresztą, może jeszcze nie wszyscy wiedzieli, jaki stan ogłosił prezydent, zaledwie parę godzin temu.
Jean jakoś ją odnalazł, rozglądając się w restauracji. Podszedł do niej, a na jego twarzy malowała się troska.
- Cela... Jezu... - mruknął podchodząc do niej i kręcąc głową. - Wyglądasz jak... nieważne. Ślicznie wyglądasz - dodał w końcu, wymuszając uśmiech.
- Chciałeś powiedzieć, że wyglądam koszmarnie? Wybacz, nie miałam głowy do makijażu... - napiła się łyk gorzkiej kawy. Smakowała paskudnie, pozostawiała żelazowy posmak w ustach - Przejdziemy się?
- Jasne - powiedział kiwając ponuro głową.
- Policja cię nachodziła? O co pytali? No i.. widziałeś Tomka..no wiesz.. po? - głos jej zadrżał.
- Nie... nikt go nie widział - odpowiedział po dłuższej chwili, wbijania wzroku w ziemię. - Pytali mnie o to, co się stało, od początku jak wyglądał i miał wyglądać ten marsz, kto go zorganizował. Na początek jednak wylegitymowali mnie z dowodu mutacji... na ten temat sporo pytań zadali. Najwięcej na ten.
- Pytali o mutację, tak? Skoro go nie wiedziałes, to skad wiesz że.. że .. nie żyje? - dokończyła ledwie słyszalnie
- Bo... bo widziałem jak umiera. Możemy już o tym nie mówić? - Spytał nerwowo.
- Jean.. - na jej twarzy widać było ledwie maskowane napięcie. I żal - Ja... rozumiem, że to trudne.. ale ja ..muszę.. potrzebuję wiedzieć.
- No to już wiesz... przykro mi, ale nie ma dla niego nadziei - powiedział już pewniej. Według tego, co opowiadał ze swojego dzieciństwa, miał takie sytuacje już za sobą, ale mimo to wydawał się mocno wstrząśnięty. Nie da się na coś takie uodpornić. A nawet jeśli się da, to może być po prostu nie warto.
- Nie rozumiem! Co to znaczy ”nie ma nadziei”? Żyje, czy nie?
- Nie! Nie żyje! - Warknął. - Tak jak wielu innych...
- Wiem. - zacisnęła usta, blednąc jeszcze bardziej. Cienie pod oczami pogłebiły sie jej - Widziałam. Wiesz coś o pogrzebie?
- Sporo osób zostało po prostu... zarżniętych. Wielu nie nadaje się na normalny pogrzeb... wielu ciężko jest poznać, ale da się... uzębienie i te sprawy. Każda rodzina ma prawo odzyskać zwłoki swoich bliskich - przerwał na chwilę. - Również rodziny morderców. Dla tych, po których nikt się nie zgłosi, będzie pogrzeb masowy. Na razie niewiele wiadomo... wiesz, że minęły dopiero jakieś dwadzieścia cztery godziny? - Spytał nagle, kręcąc głową z niedowierzaniem.
- Mam wrażenie, że tydzień, albo dłużej - potarła twarz dłońmi - Jakby coś się działo z czasem.. A ty? - spojrzała na jego twarz - Jak sobie radzisz?
- Jakoś żyję... nawet ranny nie jestem. Wyniosłem Roberta i Łukasza z tego wszystkiego... wiesz... lecąc. Teraz chyba im odjebało na moim punkcie. Ledwo się od nich wyrwałem tutaj... uczepili się jak rzep psiego ogona. Nawet nie wiesz jakie to denerwujące, a znam ich krótko - westchnął ponownie.
- Zostałes ich bohaterem. Na całe życie. Mieli szczeście, że byłeś obok.
- Ale trochę przesadzają... znaczy, może i pomogłem, ale sami też by sobie poradzili. Po dachac czy coś... właśnie - przypomniało mu się nagle. - Jakim cudem ty sobie poradziłaś? I w ogóle, co robisz w tych Markach? Jeśli chciałaś uciec, to to nie jest taki znowu koniec świata.
- Pobiegłam do przodu.. potem pomógł mi... znajomy. Mieszkam teraz u niego.
- Znajomy? Był na marszu? Ufasz mu? - Spytał podejrzliwie.
- Nie.. nie wiem. Chyba tak. Chciałam wyjechać... ale zaproponował mi schronienie.. współpracę.
- Współpracę? W jakiej pracy?
- Co to? Przesłuchanie? - zdenerwowała się, bo uświadomiła sobie, że - w sumie - nie bardzo wie, na czym ta współpraca miałaby polegać.
- Dobra, dobra... - podrapał się po brodzie. - To... to co teraz? Masz jakiś plan? Wracasz do szkoły, czy jak?
- Nie.. nie wiem. Prawdopodobnie jestem mutantem, wiesz? Nie mam rejestracji. Podobno.. podobno kara jest bardzo wysoka.
Spojrzał na nią, trochę zdziwiony, trochę przerażony. Milczał przez dłuższą chwilę.
- Tak... jest wysoka... nie bardzo wiem, co powinnaś zrobić.
- Albo od razu pójde na policję, albo przyjmę propozycję tego.. znajomego. Nie widzę innych opcji. Na tą chwilę.
Potarła kark, zmęczonym gestem.
- Muszę wracać. Będziemy w kontakcie, ok? Cieszę się, że nic ci nie jest.
- Taaa... ja też się cieszę... że tobie nic nie jest w sensie - sprostował nerwowo. - Będę dostępny pod telefonem. Dzwoń jakby coś nie wyszło, albo... cokolwiek. Dzwoń.
- Bedę. Dzięki, że tu przyjechałeś, Jean. To głupie, ale wydajesz się taki.. normalny.Po tym całym szaleństwie.. dobrze , że jesteś.
- Niestety nie odbiło się to na mnie, już tak bardzo... Do zobaczenia więc - wzruszył ramionami.
Spojrzała , wyraźnie zdziwiona jego gestem.
- Obraziłeś się?
- Co? Nie! - Odpowiedział zdziwiony. - Muszę się jeszcze trochę ogarnąć... sam nie wiem. Nie ważne. Jakoś sobie dam radę.
- Wszyscy musimy sie ogarnąć.. już nic nie będzie takie samo jak wczesniej, wiesz?
- Wcześniej wcale nie było takie inne... po prostu mieliście tutaj lżejszą perspektywę - pokręcił głową.
- Dla mnie wszystko będzie inne - też pokręciła głową. - Ja jestem inna niż tydzień temu.
- Wiem... widzę. Jakbyś czegoś potrzebowała, czegokolwiek... wyślę ci tych dwóch gejów... - dodał spuszczając wzrok i uśmiechając się lekko pod nosem.
- Mam tylko nadzieję, że nie nastają na twoją cześć - spróbowała zażartować.
- Ach, oni tam... - machnął ręką.
Cela odetchnęła głębiej. Wszystko - tutaj, w tej galerii - wyadawło się takie normalne. Ludzie, zakupy, gadanie o pierdołach. Miło było myśleć, łudzić się, że tamto wszystko było tyko koszmarem sennym.. Zapomnieć. Móc zamknąć oczy bez koszmarnych obrazów. Ale rzcezywistość przypominała ciągle o sobie - znużeniem i przeszywającym smutkiem. I pustką. “Jak nie wrócę, to Jason tu przylezie i narobi mi obciachu” - pomyslała.
- Muszę iść. Choć wolałabym udawać, że nic się nie stało.
- Nie tylko ty... - mruknął cicho w ramach pożegnania.
Odwróciła się i wyszła z centrum handlowego. Szła szybko, coraz szybciej, jakby bojąc się, że jej zabraknie odwagi i wróci do swojej kamienicy, i swojego zycia. W końcu zaczęła biec. Rozpaczliwie, bez żadnego rozkładania sił, bez planowania. Uciekała.
Wpadła na teren posesji pokonawszy ogrodzenie jednym skokiem.
Ale od ostatnich wydarzeń nie dało się uciec. Nieważne, jak szybko i jak długo by biegła.
Stanęła przed drzwiami, niepewna, czy powinna zadzwonić, czy może wejśc ot tak, po prostu. Po chwili namysłu uświadomiła sobie absurdalnośc tego dylematu w jej obecnej sytuacji. Okrążyła dom, oparła nogę na kawałku elewacji i w trzech susach znalazła się na parapecie “jej” pokoju. Usiadła w tym samym fotelu i na powrót włączyła laptopa. Zaczęła odpowiadać na powiadomienia i maile. Dziekowała za słowa otuchy i głosy niepokoju, pocieszała załamanych, dopytywała i gromadziła informacje. Ignorowała oskarżnia i obelgi, choć te jednak - niepostrzeżenie - gromadziły się w jej świadomości, wzmagając poczucie winy. Potem przeglądała nowe relacje z marszu i sledztwa.
Kiedy przymykała oczy, zmęczone wpatrywaniem w monitor, pod powiekami natychmiast pojawiały się przebitki ze scenami z marszu. Musiała znaleźć sobie jakieś zajęcie na wieczór i noc, bo wiedziała, że nie będzie miała dość determinacjii, żeby spróbować pójść spać i zmagać się z tymi obrazami.
- EKHEM! - Usłyszała za drzwiami, tuż przed rozlegnięciem się rytmicznego pukania. - Mogłaś wejść drzwiami... otwarte było - poinformował Jason, nie wchodząc bez zaproszenia.
Otworzyła drzwi.
- Wiem, myslisz, że jestem jakąś kretynką? - ofuknęła go - Po prostu lubię sprawdzać .. różne drogi.
-Gdybyś była, to już jakiś czas temu ktoś by cię ukatrupił... - powiedział pozwalając już sobie wejść. Stanął nagle jak wryty, patrząc na laptopa. - Eeee... nie żeby co, ale lepiej żebyś korzystając tu z tego całego internetu, nie pisała nigdzie, że ty to ty... ja tam się na technologii nie znam, ale wiem, że można za jego pomocą śledzić ludzi, nie gorzej niż ja to robię - powiedział patrząc na nią poważnie. - Także lepiej żadnych tych... portali społecznościowych i innych rzeczy, które tygryski lubią najbardziej. Mamy jakieś zabezpieczenia, ale to nie ode mnie zależy i nie wiem na ile to bezpieczne, lepiej nie ryzykować - nakręcił się trochę, jakby bojąc się tej całej “technologii”.
- Mam sobie zrobic pseudonim i pod nim pisać? Zwariowałeś? Przecież musze powiedzieć ludziom, co się stało.. Zresztą internet to jak komórka. No, i nikomu nie napisałam, gdzie jestem. Nie jestem kretynką, tak?
- Ale , ale.. czy wspomniałam, że wrzuciłam twoje fotki do sieci? Z podpisem? - zapytała, siadając na powrót na fotelu.
- Komputery mają... - podrapał się po głowie. - Co zrobiłaś? - Przerwał na chwilę, by zaraz wrócić do głównej myśli. - Tłumaczyła mi to... jak to szło.. A tak! Adresy, takie numerki i się nimi wymieniają w internecie. Tak więc skoro każdy ma przypisany numer i z niego... wiesz o co mi chodzi! Jak na filmach! Śledzą komórkę, z którego dzwoni morderca... tak samo mogą śledzić komputer. Także masz szlaban! - Powiedział udawając stanowczość. *
Prychneła.
- To nawet nie jest śmieszne.. Chyba nie sądzisz, że zrezygnuję z kontaktu ze znajomymi? - zapytała, kładąc laptopa na kolanach.
- Hmm - usiadł na biurku. - Sądzę, że byłoby to dość rozsądne, biorąc pod uwagę, to, że się ukrywasz, prawda? Ukrywanie znaczy brak kontaktu ze światem zewnętrzym. Ze złym, strasznym i wielkim światem, pełnym złych ludzi.
- Nie ma takiej możliwości - ucięła krótko - Mogę zaszyfrować IP.
- Co? - Spytał krzywiąc się.
- Ten.. przypisany numer, który śledzą mordercy.
- Ach... jasne - pokiwał głową. - Ale wiesz, że policja może mieć lepsze rzeczy i lepszy zestaw umiejętności w tym zakresie? Te hakerstwo to dość posrany interes... Zróbmy tak... - mruknął. - Będziesz mogła dalej grać w gierki, ale bez żadnych danych tożsamościowych, tu czy tam. Okeeej?
- W jakie gierki? - zerwała się na nogi, wkurzona. Zabrali jej pokój, szkołe, a teraz jeszcze przyjaciół chcą zabrać. - Ty myślisz, że ja co.. w Minecrafta rąbię na komputerze? Czy inną Cywilizację? Jak się mam kontaktować ze znajomymi bez internetu?? masz pomysł?
- Za moich czasów... - mruknął cicho z uśmiechem, ledwo powstrzymując się przed dodaniem: “ta dzisiejsza młodzież!”. - Po prostu tego nie rób! - Rozłożył ręce, jakby powiedział coś bardzo oczywistego. Może i tak było. - Mamy mnóstwo roboty, zanim zajmiemy się... robotą. Taką prawdziwą.
- Zwariowałeś - stwierdziła z przekonaniem - Nie ma takiej możlwości. - Zamknęła jednak laptopa - Właśnie.. powiedz mi, na czym ma ta praca polegać.
- Cóż... to zależy. Musimy najpierw rozeznać się, jak bardzo możemy wyćwiczyć twoją zdolność... perswazji. Jeśli do poziomu jedi, to będzie jak z płatka... Jeśli będzie to mniejsza możliwość wpływania na innych i tak nam się przyda w... - zatrzymał się budując napięcie. - Właściwie to wielu rzeczach... nie bardzo wiem od czego zacząć... - Spojrzał na nią niepewnie.
- Coś kręcisz.. - stwierdziła - Czym, własciwie, zajmuje sie pan Kamil?
- Ostatnio? Jest bogaty... - wzruszył ramionami nie wiedząc jak odpowiedzieć. - Jak by ci to zaogulnić? - Spytał wzdychając. - Myślę, że najwięcej rozjaśni się, jak przyjedzie pan Hughes...
- Bycie bogatym to nie zajęcie..pan Hughes? Czyli?
- Opisanie czym się zajmuje i zajmował to bardzo, ale to bardzo długa opowieść... nawet dłuższa od mojej - pokiwał głową. - Pan Hughes zaś, jest jeszcze bardziej wyjątkową... osobą - uśmiechnął się cwaniacko.
- Zamiast wprost odpowiadać na moje pytania, mówisz tak, że nic nie wiem i mam coraz więcej tych pytań... - powiedziała zniecierpliwiona - Poszukam sobie w Google i będzie spokój.
- Nie! Weź... przygotowałem parę błyskotliwych odpowiedzi na pytania na jego temat. Popróbuj... proszę - powiedział błagalnie.
- Czym zajmuje się pan Kamil? Czy jest jakaś.. organizacja, która pomaga mutantom i walczy z ROPa?
- Obecnie skupia się na badaniu genezy takich jak my oraz temu dlaczego niektórzy są obdarzeni specjalnymi zdolnościami, związanymi głównie z mózgiem. No i tym jak to właściwie działa - oblizał wargi, dziwnie długim i cienkim językiem. - Organizacja... kiedyś była, tak... jednak spuścili nam porządny łomot, że tak powiem. Dawno temu. Od tamtej pory się nie zrzeszamy. ROPa i jej podobne organizacje, są lepsze od tego, co my byliśmy w stanie zorganizować.
- A pan Hughes?
Jason westchnął ciężko, jakby czekając na lepsze, bardziej doprecyzowane pytanie. Wykonał dłońmi gesty, jakby miała do niego podejść, ale nie o to chodziło.
- Inaczej... inaczej - pokiwał głową podekscytowany.
Cela machnęła ręką, zrezygnowana. Nie była w nastroju na zagadki i inne kalambury.
- Idź już - powiedziała - Muszę się przespać.
- O weź! Spytaj czy jest mutantem! No spytaj! - Poprosił rozpaczliwie.
- Na pewno jest - wzruszyła ramionami - Ale co potrafi, specjalnego?
Uśmiechnął się podstępnie, patrząc na nią spode łba.
- Już nie jest... hihi - odpowiedział krzywiąc się po chwili. - Jak to sobie wyobrażałem, to zapowiadało się znacznie lepiej... - mruknął niezadowolony, krzyżując ręce na klatce piersiowej.
- Ktoś znalazł spsób, żeby usunąć mutację? na poziomie genetycznym? czy po prostu.. przestał być?
- Tego właśnie chcemy się od niego dowiedzieć... Mamy... lub mieliśmy pewnego informatora w Johannesburgu. Tam gdzie mutanci są traktowani gorzej niż... niż... szczury. Prowadzą dużo badań i... w dokładne szczegóły pa... Kamil mnie nie wtajemniczył, ale wiem tyle, że gdy Hughes był tu dwa lata temu, razem z Lockbellem, to był potężnie zdeformowany i również był obdarzony. Informator coś o nim wspomniał, nie wiem, co dokładnie i spróbowaliśmy się z nim skontaktować. Było łatwiej niż myśleliśmy. Gdy tu przyjedzie... może nam znacznie pomóc w zbadaniu sytuacji tutaj, może nawet naprawieniu jej, a potem... a potem zajęciem się Johannesburgiem. Mamy tam sporo interesów - dodał, z bardziej ponurą miną. - To tak w skrócie. Jestem pewien, że Kamil powie ci więcej, jeśli tylko spytasz.
- Dlaczego teraz mówisz o nim.. Kamil?
- Mogę mieć tylko jednego właściciela... właścicielkę - poprawił się z lekkim uśmiechem.
- Wiedziałam - mruknęła. - Jeśli nazwiesz mnie ‘panią” to potraktuję to jako zachętę do obicia cię smyczą. Czy to jasne?
Przez chwilę na jego twarzy odbiło się coś, co można było chyba odebrać jako... strach. Prawdziwy. Szybko jednak chrząknął kiwając głową i uciekając wzrokiem.
- Tak... jasne - mruknął.
- Mój boże - Cela była wstrząśnięta - ktoś to naprawdę robił, tak? Bił ciebie?
- M... nie nazwałbym tak tego - odpowiedział nie podnosząc wzroku. - To dość... kłopotliwe.
- A jakbyś to nazwał?
Wzruszył ramionami, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć.
- Nie jestem tak dobry w słowach, szczególnie w tym języku... tortury ciągnące się miesiącami, jeśli nie dłużej. Rzeczy po których sam zadawałem sobie ból, by zapomnieć o... wstydzie, upokorzeniu. Rzeczy, po których targałem się na swoje życie - pokręcił głową. - Nie wiem. Naprawdę nie wiem. Ale nie mógłym temu życzyć nikomu, poza jednej osobie... Nie chcę cię jednak tym zadręczać - skrzywił się, patrząc jej przez krótką chwilę w oczy.
Cela kuliła się, coraz bardziej, w miarę jak opowiadał. Kiedy skończył, wyciągnęła rękę i nieśmiało dotknęła jego ramienia.
- Tak mi przykro - powiedziała - Nie wiem, co mam powiedzieć. To straszne.
- Nooo... - odpowiedział dziwnie. - Jeśli jesteś teraz zmęczona to śpij... potem musimy poćwiczyć - powiedział wymuszając uśmiech. - Same ciekawe rzeczy przed tobą!
- Boję się - powiedziała bardzo cicho.
Jason spojrzał na nią ostrożnie.
- To dobrze... tylko na strachu możesz zbudować odwagę. A sporo ci się jej przyda - pokiwał głową smutno. - Na szczęście masz mnie - rozłożył ręce, uśmiechając się pocieszająco.
- Taaak.. ale ty mnie też przerażasz.
- Ja?! - Spytał zdziwiony. - Jestem aż tak paskudny?! - Przeraził się.
- Bywasz bardzo gwałtowny. Okrutny. Nie panujesz nad sobą. - powiedziała powoli - Rozumiem, teraz rozumiem, tak myśle, czemu tak masz, ale mnie to przeraża.
- Tak... mam z tym problemy - powiedział siadając ostrożnie obok niej. - Próbuję sobie wmawiać, że to psia natura, ale przez nią tylko głupieję, a nie staję się... taki. Żyję jednak dość długo i... no pogodziłem się z tym, że świat jest brutalny i poradzę sobie z nim tylko odpowiadając siłą. Jednak sprawię, że i ciebie będą się bać... to się przyda - pokiwał głową.
- To nie żadna psia natura.. skrzywdzili cię, strasznie, i teraz masz przymus żeby robić innym to samo. Ale ja.. nie chcę krzywdzić innych. I nie chcę, żeby ktoś się mnie bał. Nie pozwolę się tego uczyć.
Westchnął.
- Zobaczymy... - mruknął wstając. - Pójdę już. Dość czasu zająłem. Jeśli będziesz mnie potrzebować to... zawołaj. W razie czego mój pokój jest... najpierw drzwi na prawo z głównego holu na dole, potem dwa razy wprost. Te podrapane... - dodał wstydliwie spuszczając wzrok.
- Zapamiętam. Dzięki, Jason.
- Proszę... i pamiętaj, że masz szlaban na internet... - powiedział wychodząc - … pani! - Dodał gdy zniknął jej z oczu zamykając za sobą drzwi.
- No błagam... - mruknęła, siadając na powrót z laptopem na kolanach. Zaszyfrowała połączenie, zgodnie z obietnicą, a potem zaczęła czytać najnowsze komentarze. Odpowiadała też na wiadomości, które dostawała od znajomych.
 
__________________
Pół człowiek, a pół świnia, a pół pies

^(`(oo)`)^
Fearqin jest offline  
Stary 17-03-2013, 12:21   #10
 
kanna's Avatar
 
Reputacja: 1 kanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputację
Większość pytała gdzie jest, jak się czuje, informowała, że policja o nią pyta... oczywiście też wyrażali współczucie, nikt też wprost nie powiedział czegoś w stylu “to nie twoja wina”, widać jednak było, że wszyscy, lub chociaż spora część, tak szczerze sądziła. Od Romka nie było żadnych wiadomości. Najwięcej zaś pisała Kaśka, zgubiła gdzieś komórkę, prosiła by Cela zadzwoniła do niej na domowy.
Brak informacji od Romka bardzo ja zmartwił. A jeśli to prawda, z tymi.. testami, aresztowaniem i ginięciem mutantów? Romek był taki zrezygnowany...bała się o niego. Chyba nawet bardziej, niż o siebie.
Wyszukała numer domowy Kaśki i stuknęła połączenie.

- Halo? - Usłyszała głos przyjaciółki.
- Hej, to ja. Cela.
- Co? CO?! - Krzyknęła nagle. - No ile można czekać? Gdzie ty się podziewasz? Zdajesz sobie sprawę, że policja cię szuka, durna babo?!
- Ja też się cieszę, że nic ci nie jest, Kaśka. Co nowego?
Dziewczyna westchnęła głośno do słuchawki, uspokajając się.
- Krzysiek nie żyje, wiesz? Właściwie wszyscy nauczyciele... nie wiem co nowego, nie mogę myśleć...
- N.. nie wiedziałam. - zęby znów zaczęły jej szczękać - Nauczyciele też? A.. Romek? Widziałaś go?
- Romek... podobno go aresztowali... wiesz, że był mutantem?! Nie zarejestrował się!
- Wiem.. zorientował się dopiero niedawno. Nie mógł się zarejestrować, bo nic nie wiedział! Wiadomo, gdzie jest? - zamilkła na chwilę - Ja.. ja chyba też jestem.
- Co? Jakie znowu nie wiedział, jakie znowu ty też jesteś? To się nie objawia tak późno, daj spokój! Wiem, że jesteś w szoku, ale... - ucichła na moment. - Serio? - Spytała w końcu ponuro.
- Romek się zorientował, bo zaczęły mu rosnąć łuski na plecach. W tym klubie, jak nas naszliście, chciał mi właśnie pokazać... Ja się zorientowałam, jak mnie zaczęła gonić policja, podobno potrafią to “wywąchać”. No, i włosy zmieniają mi kolor... od bluzki.
- To... dziwne... jakie niby zwierze? Kameleon? - Spytała nagle z ciekawością.
- Nie mam pojęcia. Nie myślałam o tym. Poza tym - tylko na głowie. Gdzie indziej nie. Jak udało ci się uciec?
- Mi? Nie wiem... po prostu nie wiem... przez chwilę się w ogóle nie ruszałam, a jak zobaczyłam, że kogoś... nie wiem jak to powiedzieć - głos jej się załamał. - To zaczęłam biec... w końcu trafiłam na policjantów.
- Kasia.. to był twój pomysł z tym marszem. Skąd ci to przyszło do głowy?
- C... co?! A wcześniej wszyscy mówili, jaki to świetny pomysł, co?! Wal się! To nie moja wina! To wina tych pojebańców! - Odpowiedziała wściekle.
- Ej, spokojnie, spokojnie. Nie obwiniam cię...Nie nakręcaj się. Po prostu pytam. Wiesz... podobno potrafię przekonywać ludzi do różnych rzeczy. Myślę, czy nie przekonywałam ciebie.. ale nie pamiętam. Ty pamiętasz?
- Nie! Nie pamiętam! - Odpowiedziała, milknąc na chwilę, by się uspokoić. - Jakie niby zwierze może przekonywać? Miś koala? Chyba wyginęły już... - odpowiedziała z nerwowym sarkazmem.
- Kasia, nie świruj, proszę.. ile się znamy? To był twój pomysł, czy ktoś ci go podsunął?
- M... hej... - znowu zapadła cisza. - Jak teraz o tym pomyślę, to wkrótce po tym jak brat wrócił z jakiejś tam wyprawy biznesowej, to mówił, że my jako młodzi moglibyśmy coś takiego zrobić. A jego na marszu nie było. W ogóle go nie widziałam od paru dni... - powiedziała podejrzliwie.
- A twój brat co robi?
- Jest inspektorem... czegoś tam! Dużo podróżuje. Coś z samolotami, wojskowymi. Rzadko w domu jest. Nie wiem czemu z nami mieszka... czemu pytasz? Co... coś masz na myśli?
- Ja też czuję się winna.. wszyscy myślą, że to mój pomysł, ja przekonałam Dyrektora...czytałam komentarze.. Ludzie mnie obwiniają. - zamilkła na chwilę - Nie bierz tego do siebie, nie chcę na nikogo zwalać winy, wiadomo, że to ROPa, ale szukam wyjaśnienia.. tego wszystkiego.
- Może zostaw to policji... Interpolowi i jakimś pieprzonym komandosom.
- Przecież nie pójdę na policję.. nie mam rejestracji.. aresztują mnie, jak Romka.
- No, ale oni się już tym pewnie zajmują... pewnie... na pewno! Nigdzie nie idź... nie wiem co masz robić. Gdzie ty w ogóle jesteś?! - Spytała przypominając sobie nagle.
- U.. znajomego.
- … co?
- Co co? Znajomy, pomógł mi na marszu.
- Jak ci znowu pomógł? Wylecieliście na białym pegazie? Kto to jest?
- Nie , uciekłam po prostu, na dach... ten znajomy.. zatrzymał tych, co mnie gonili.
- A jak ich zatrzymał? Poprosił żeby przestali być oszalałymi skurwysynami?
- Zaatakował ich...
- A ilu ich było? - Spytała po chwili.
- Nie wiem.. trzech? Trzech widziałam potem, jak wróciłam.. a wcześniej.. nie wiem. Ale co to ma za znaczenie?
- I co? Poradził sobie z trzema? Jeśli tak... ufasz mu?
- Kaśka... nie wiem. Nie ufam. Ufam, bo nie mam nikogo innego.. Nie wiem. Musiałam sie gdzieś schować.
- Wiesz, jak dziwnie to brzmi, prawda?
- Jakbym zwariowała? Mam wrażenie, że świruję.. Robię rzeczy, których normalnie bym nie zrobiła. Kobieta strzelała na dachu w tłum.. uderzyłam ją.
- Nie żeby co, ale... może lepiej żebym dalej mniej wiedziała na ten temat... wiesz - mruknęła cicho.
- Wiem. Policja cię maglowała?
- Strasznie się przypierdolili... aż się wkurzyłam. Wiesz, że pytali głównie o osoby z naszej grupy, które był mutantami? Co o nich wiem, jak dobrze znam i w ogóle... A jeden z nich miał tak chorą maskę...
- Wiem.. gonił mnie, wtedy jak się spóźniłam. Nie myślisz, że to dziwne? Marsz był legalny, powinni pytać o ROPa.
- Wiem właśnie! W głowach się popierdoliło!
- To jest coś większego.. nie chodzi o nasz marsz.. chodzi o mutantów.
- Co? W jakim sensie?
- Boje się Kaśka...prześladowań. Tak jak się uczyliśmy, że było kiedyś... pamiętasz? Boję się, że to może wrócić.
- Nie żartuj... to nie jakaś południowa Afryka! To niemożliwe, już za nami.
- To czemu powołali tę nową .. policję? Aresztowali Romka? Pytają o mutacje, zamiast o zadymiarzy?
- A ja wiem? Może... żeby pilnować właśnie mutantów przed takimi chujami? Mnie nie pytaj! Nie znam się na... na... teoriach spiskowych czy czymś takim!
- Pierdzielisz. Posłuchaj samą siebie. Sorry, nie to chciałam... Ja też się boje. Ale trzeba patrzeć na fakty. Pilnuj się, dobrze?
- Ja? To ty jesteś niby mutantem... na szczęście masz jakiegoś... kogoś, do pomocy. Informuj na bieżąco, że żyjesz, dobra?
- Ok. Ty masz rejestrację. Wiedzą, gdzie mieszkasz. Jesteś w bazie. Jak będą... chcieli internować, czy coś, to jesteś na widelcu, rozumiesz?
- Rozumiem, rozumiem... dobra, będę uważać.
- Trzymaj się. Na razie.
- Pa... - mruknęła odkładając słuchawkę pierwsza.

Cela odłożyła telefon. ”Większość nauczycieli nie żyje” brzęczały jej w głowie słowa Kaśki. Dyrektor? Nie dopytała.. Tomek, Krzysiek... Romka aresztowali... to też jakby nie żył.. Przeraziła się swoich myśli, jak “jakby nie żył”, zarejestrują go i wyjdzie.. tyle. Wszystko się skończy, niedługo. Będzie jak dawniej. Wróci do szkoły, zda maturę, Pojdzie na studia.. “Większość nauczycieli nie żyje”. Kurwa. Kurwa. Popierdzielony świat. Z czego się będzie utrzymywać, jak przestaną jej wypłacać stypendium? Powinna wyjechać…
Spojrzała za okno, na ciemny ogród. Wydawało się jej, że widzi jakiś
ruch, jakby ktoś skradał się między drzewami, a nad nim unosił się kłąb
mgły. A może był to ROPiarz w arafatce? Nie widziała dokładnie, zbliżyła twarz
do szybu, kolejny ruch przeraził ja, rzuciła się do tyłu, przyciskając dłoń do
ust, żeby zahamować krzyk.

‘Przestań! Przestań! Uspokój się!” Zmusiła się, żeby podejść do okna, zaciągnęła szczelnie zasłony i znów skuliła się na fotelu. Było jeszcze gorzej, teraz, kiedy nic nie widziała, wyobraźnia pracował pełną mocą, podsuwając obrazy płonących ludzi, policjantów w maskach i czających się pod oknem zadymiarzy z maczetami. Czy da radę uciec? Musiała czymś zając myśli, żeby nie zwariować… Chciała pobiegać, powspinać się, ale bała się wyjść z pokoju. Bała się włączyć telewizor, żeby dźwięk nie zagłuszył odgłosów z zewnątrz, które mogły by ją ostrzec przed niebezpieczeństwem Czy da radę uciec? Chciała spotkać się z Jeanem, z kimś, komu mogła by zaufać. Może go odwiedzi? Bała się ruszyć..
Włączyła znów laptopa, przeglądając portale z najnowszymi doniesieniami.

Pojawiało się ich coraz więcej. Mówiło się o żałobie, o samej walce, jej przebiegu, winnych, niewinnych, o tym, co robi policja, o liczbie ofiar ze wszystkich stron. Cela zadręczała się więc dalej, szukając czegoś , czegokolwiek. Jeśli jakiś odważny, bądź durny kamerzysta dobrze uchwycił fragment starcia ROPy z policją, to widać było bezmyślny rozlew krwi, w otoczeniu dymu i ognia, pośród leżących już na ziemi ciał.
Dziennikarze zaś, po raz pierwszy od dawna, znowu mocno się nakręcili temat ROPy i wielu innych organizacji jej podobnych. Wspominano o człowieku, który stworzył ROPę, gdy w Europie i Ameryce Północnej zaczęto zwierzoludzi traktować bardziej... po ludzku. Adran Zelger został zabity pięć lat temu. Najlepsi z najlepszych specjalnych żołnierzu SASu wytropili go na angielskiej farmie, gdzie zabili jego i około dwudziestu jego podopiecznych. Jednak polak ten stał się swego rodzaju “wzorem” dla wielu innych działaczy, którzy zaczęli formować nowe grupy, podobne ROPie, takie jak AntiAn, Human czy Eco. Żadna jednak z tych, działających nielegalnie, bo tylko w krajach aprobujących zwierzoludzi, organizacji nie była jednak tak wielka jak ROPA i nie wykazywała ostatnio wzmożonej aktywności, w przeciwieństwie do pierwowzoru, który rozniósł swoją działalność na wiele innych krajów, nie tylko Polskę.
Rozważano czy ROPA nie ma nowego, silnego dowódcy, który jest w stanie kontrolować ogromną rzeszę ludzi, wiernych zasadom jego rasizmu. Niewiele było wiadomo.
Poinformowano jednak, że policja schwytała parunastu terrorystów żywcem. Większość znajdowała się w szpitalu, jednak nawet jeśli im by się nie udało wrócić do zdrowia, to mają co najmniej kilku dostatecznie zdrowych, by odpowiedzieć na pytania. Szacowało się też, że uciekło z masakry około czterdziestu zbrodniarzy. Liczba mutantów, którzy zostali zabici w innych miastach, lub też w Warszawie, ale w innych okolicznościach, była wciąż niedokładne, ale ciągle się powiększała.
Wszyscy jednak byli pewni, że zaczęło się coś strasznego, tak bardzo przypominającego dawne lata. Jednak nie mogli znaleźć odpowiedzi, na to jakim cudem, terroryści są tak dobrze zorganizowani.
Wiadomości były przygnębiające i nasilały tylko stres, odcinając logiczne myślenie. Nie było dobrze. Było bardzo źle. Koszmarnie. Dodatkowo dziewczyna nie bardzo wiedziała, jak temu wszystkiemu zaradzić, odwrócić - pierwszy raz, od bardzo dawna, miała poczucie kompletnej utraty panowania nad rzeczywistością. Jej uporządkowany, przewidywalny świat zawalił się. Pomysł, że mogą coś z tym zrobić, też wydawał się absurdalny. Pan Kamil był.. uroczy, ale jaką miał szansę w starciu z ROPiarzami? Zerową. Jak oni wszyscy.
Trzeba było uciekać, póki jeszcze zostały jej resztki funduszy. Jak najdalej od .. tego wszystkiego. Nie chciała, bardzo nie chciała, żeby jej martwego ciała użyto do ułożenia jakiegoś napisu. Miała tę przewagę, że jej mutacja nie rzucała się w oczy.
Naciągnęła polar i delikatnie otworzyła okno. Oczywiście, że się bała. Ale zostawanie tutaj było szaleństwem. Wyskoczyła, lądując miękko na trawniku.

Zrobiło się już ciemno, a wieczorną pustkę, wypełniały jedynie dźwięki ptaków, z otaczającego rezydencję lasu. Jednak nagle dołączył do nich odgłos silnika. Ktoś powoli podjeżdżał do bramy. Zdawszy sobie z tego sprawę Adam i Jason wyszli z domu by przywitać gościa. Cela mogła zobaczyć i usłyszeć ich zza rogu budynku, gdy stanęli na schodach, wpatrując się w zbliżającą się parę świateł. Lokaj zaczął iść w stronę bramy.
- Otworzę, a ty idź zawiadom pannę... po prostu Ocelię i pana Kamila - mruknął Lockbelly.
- Tobie też zabrania się tak do siebie zwracać? - Zdziwił się Moore. - Ciężko się odzwyczaić prawda?
- Prawda, ale i tak ją lubię... - powiedział nie odwracając się i wzruszając ramionami.
- Tym lepiej dla ciebie! - Zawołał za nim i wszedł szybko do rezydencji.

Cela zatrzymała się, schowana za rogiem, czekając, aż pasażer samochodu wysiądzie.
Lokaj podbiegł do bramy, zdejmując kłódkę i rozsuwając oba skrzydła, pozwalając kierowcy podjechać pod same drzwi, gdzie zatrzymał się elegancko, nieco z boku, swoim dziwnie nienowoczesnym samochodem. Wyglądał jak z początku dwudziestego pierwszego wieku, częściowo zardzewiały, spalający mnóstwo paliwa, pewnie jak go robili, nikt jeszcze nie słyszał o gazie, albo energii słonecznej, które teraz dominował. Adam wbrew swojemu wiekowi, szybko wrócił pod drzwi domu, gdzie kierowca męczył się z wyłączeniem wadliwego silnika, który zaczął się podejrzanie dymić. Ostatecznie jednak wóz zgasł dość podejrzanie, dało słyszeć się coś, co pewnie było przekleństwem, ale Cela nie miała pojęcia w jakim języku zostało wypowiedziane. Po paru mocniejszych próbach, drzwi od strony kierowcy się otworzyły, mężczyzna który wyszedł, od razu otworzył tylne drzwi, wypuszczając na zewnątrz kobietę, która niemal dorównywała jego pokaźnemu wzrostowi.
Oświetleni przez zewnętrzne lampy, zawieszone na ścianach rezydencji, prezentowali się nadzwyczaj... zwyczajnie, jak na rzekomych przyjaciół pana Serafina. Kobieta, była ubrana bardzo staromodnie i elegancko. Długi czarny płaszcz, duży kapelusz tego samego koloru, naszyjnik niezbyt bogaty, ale wciąż ładnie połyskujący, pełne usta, delikatnie nakreślone czerwoną szminką, średniej wysokości szpilki, mała czarna torebka pod pachą i ułożone na jednej stronie, faliste, kasztanowe włosy. Bez wątpienia była po prostu piękna. Jej twarz wydawała się wręcz idealna, nieskazitelna, mimo iż za jedyny makijaż służyła jej szminka. Uśmiechnęła się do Adama, który ucałował delikatnie jej dłoń, pozbawioną pierścionków.
Mężczyzna który jej towarzyszył, był nadzwyczaj podobny, zapewne brat. Również wysoki, z krótkimi włosami, ale w tym samym kolorze, co kobiety. Jego twarz wskazywała, że często był uśmiechnięty, ale w jego głęboko osadzonych oczach, nie tak wielkich jak u kobiety, było widać coś jeszcze, co rzucało się w... oczy. Ubrany był w marynarkę, a pod spodem miał garnitur. Uścisnął dłoń lokajowi
- Miło cię w końcu widzieć Adamie... jesteśmy trochę wcześniej, wybacz - powiedział wesoło.
- Podróż była o dziwo łatwa. Choć długa - dodała kobieta. - Otworzysz bagażnik braciszku?
- Tak, tak - mruknął idąc z kluczykiem w stronę miejsca, gdzie pewnie schowali bagaże. - Kamil już idzie?
- Jason po niego poszedł - odpowiedział lokaj.
- Jason? - Zdziwiła się kobieta, uśmiechając się po chwili. - Husky tu jest?! - Spytała jakby z nadzieją.
Kobieta była piękna. Cela miała nadzieje, że jak będzie tak stara jak ona również będzie tak dobrze wyglądać. Ale i jedno, i drugie było mało realne.
W wyobraźni pojawiały sie jej ciała pana Kamila i dwójki przybyszy, rozciągnięte na podjeździe przed drzwiami. Wzdrygnęła sie.
Odwróciła się, i ciągle ukryta za ścianą budynku poszła w stronę ogrodzenia. Przeskoczyła je jednym susem.
- Ekhem! - usłyszała za plecami z drugiej strony. - Sugerujesz, że jesteśmy słabymi gospodarzami? - Spytał Jason, przechylając głowę na bok.
- Po.. pomyślałam, że pójdę na spacer - odpowiedziała szybko. - Przewietrzyć się przed snem.
- Mhm... - mruknął kiwając głową i szybko też znajdując się po drugiej stronie. - Uparta jesteś, wiesz?
- Wolałabym iść sama, jak nie masz nic przeciwko temu.
- Teraz? Wrócisz? - Spytał podchodząc bliżej.
Skuliła się. Potem odetchnęła głębiej, rozluźniła mięśnie i wyskoczyła do góry, łapiąc się najniższej gałęzi drzewa. Podciągnęła się wyżej, rozejrzała dookoła, szukając którędy da radę uciec. Jeśli będzie biegła po ziemi dopadnie ją pod razu, była tego pewna.
- No na litość! - Załamał się Jason. - Możesz chociaż powiedzieć czemu to robisz? Nie zrozumiałaś jeszcze, że i tak cię znajdę? Przecież nic złego ci się tu nie stanie! Obiecuję, przysięgam! - Krzyczał biegnąc za nią po ziemi. Mimo iż było ciemno, patrzył dokładnie w jej stronę i albo się Celi zdawało, albo jego błękitne oczy, strasznie się błyszczały.

Nie odpowiedziała, wiedziała, że pyta tylko po to, żeby ją zatrzymać. Oczy błyszczały mu szaleńczo.. Przeskoczyła na najbliższe drzewo, potem następne. Do centrum handlowego było niedaleko, tam byli już ludzie, komunikacja..Da radę.
- C... Cela! Jeśli się nie zatrzymasz, będę musiał cię zatrzymać JA! Okej? Zatrzymasz się sama?! Proszę?! - Spytał w biegu, jakby przestraszonym głosem.
Przyspieszyła. Póki będzie wyżej, nic jej nie zrobi. Potem przeczeka, wyjedzie z Warszawy.. powinno jej wystarczyć na samolot. Zgubi ślad.
- No szlag! - Warknął, zatrzymując się nagle, pozwalając jej na przeskakiwanie na kolejne drzewa. Jednak po chwili usłyszała jak znowu biegnie, tym razem na czterech kończynach, co wydawało się w jego przypadku niezwykle... naturalne. Wyglądał jakby dopiero teraz czuł się swobodnie. Tak też chyba było. Wybił się z krzykiem w powietrze, chwycił się jednej gałęzi jedną ręką i nie zwalniając, przeleciał dalej, po lekkim rozbujaniu się. Ręka z kłami przemknęła gdzieś, a Cela nagle usłyszała trzask łamanej gałęzi, na której dopiero, co wylądowała. Poleciała w dół.
Krzyknęła przestraszona, szarpnęła się, próbując przekręcić ciało w powietrzu, żeby bezpiecznie wylądować.
Walnęła w ziemię, o dziwo nie łamiąc sobie niczego, choć kłujący ból, przeszył na chwilę cały jej kręgosłup.
- O nie, nie, nie! Przepraszam! Nie... chciałem... FAK! - Krzyknął poważnie przestraszony Jason, znajdując się nagle, obok niej na kolanach, nie wiedząc, co począć z dłońmi. - Nic ci nie jest?! Nic?!
Zerwała sie na nogi, mięśnie zaprotestowały, ale zlekceważyła ból. Wybiła się znów do góry.
- NIE! - Zaprotestował nagle, bardziej stanowczo, łapiąc ją nagle w talii i przewracając znów na ziemię! - Przestań już! - Rozkazał jakby, leżąc nad nią.
Znów krzyknęła, tym razem przerażona. Szarpnęła się gwałtownie, próbując go kopnąć. Paznokciami sięgnęła mu do oczu.

Wydawało się, że pozwolił jej się wyrwać i szybko przetoczył się po ziemi, żeby uniknąć kopnięcia i drapania. Przykucnął na ziemi patrząc na nią nagle uspokajając się, ale cały wydał się nagle... marny, mizerny i przestraszony. Skulił się w sobie, mrucząc cicho.
- Ja... przepraszam... nie chciałem cię rozgniewać. Przestraszyłaś mnie.
Nie patrząc na niego, jednym rzutem ciała, znów podniosła się na nogi. Adrenalina buzowała w jej żyłach - w swojej ocenie Cela walczyła o życie. Spojrzała w górę i wybiła się.
Złapała się gałęzi, gdy Jason powoli podnosił się z ziemi.
- Proszę! Nie pamiętasz tej okolicy? Jak kończy się las, zaczyna się pole, a potem droga, po dobrym kilometrze! Jeśli chcesz mogę cię tam dogonić, albo teraz pogadamy! Przecież nic ci nie zrobię! Jestem twój, pamiętasz? - Zawołał przejęty.
- Udowodnij to! Odejdź! - krzyknęła, szukając nerwowo wzrokiem drzewa, na które mogła by przeskoczyć. Jeśli wejdzie wyżej, nie doskoczy.. za nisko była. Wdrapała się wyżej, gałęzie była tam cieńsze, ale ciągle utrzymywały jej ciężar.
- Wiesz, że tego też nie mogę zrobić! Boję się! - Krzyknął patrząc w górę.
Cela też się bała, była przerażona. Weszła jeszcze wyżej.
- To ja... to ja tu posiedzę, wiesz? Co ty na to?
Nic nie odpowiedziała, nie patrzyła na Psa, rozglądała się szukając drogi ucieczki. Serce waliło jej jak oszalałe,
- Dobrze - wykrztusiła po chwili, kiedy juz oceniła odległość do następnego drzewa - Zostań tu.
Wybiła się i znów skoczyła.
- Nie! Proszę! Nie rób mi tego! Nie znowu! - Krzyknął, gdy dziewczyna skoczył na kolejne drzewo, łamiącym się głosem, samemu jednak nie ruszając się z miejsca.
Poczuła ulgę, że jej posłuchał. I euforię, że kolejny raz sie jej udało. Skoczyła znowu. Da radę.
Nie było to to samo, co skakanie po budynkach. Chwycić było się trudniej, gdy z większej gałęzi, wychodził kolejne, mniejsze. Drzazgi i igły kuły ją, prawie sprawiając, że puściła się dłońmi tej odnogi drzewa, na której teraz ledwie wisiała, po trudnym skoku.
Adrenalina przytłumiała doznania, ale szybko zorientowała się, że na dłuższą metę nie wytrzyma takich ćwiczeń. Szarpnęła ciałem, starając się znaleźć miejsce, gdzie dała by radę oprzeć stopę. Oddychała ciężko.
Stanęła jedną nogą, na skrawku, urwanej gałęzi, nie bardzo mogło jej to pomóc w utrzymaniu się, nie miała miejsce na drugą nogę, gałąź, na której wisiała nie była zbyt gruba, tym bardziej to na czym oparła stopę.
Wiedziała, że nie da się rady wybić - gałąź była zbyt wiotka, nie da odpowiedniego oparcia. Poczuła, że drżą jej mięśnie rąk, to musiał być stres, przecież niemożliwe, żeby mięśnie jej słabły po trzech zwisach..Przesunęła się w lewo, musiała zejść trochę niżej, ale tam konary były stabilniejsze. Kolejna gałązka podrapała jej twarz.

Powoli zaczynała szukać lepszego oparcia, bez gwałtownych ruchów, ostrożnie. Postępowanie jak najbardziej słuszne w tej sytuacji, niewiele jej dało, gdy straciła gałąź, na której wisiała i poleciała w dół, waląc brzuchem w kolejną, ale jakimś cudem, tuląc się do niej, choć i ją zdążyła nadwyrężyć.
Jason musiał najwyraźniej usłyszeć jej pisk, gdy uderzała i spadającą gałąź i najwyraźniej ruszył się z miejsca, bo straciła go z oczu.
Jęknęła, przez chwilę nie mogła złapać oddechu. Odkleiła się od konara i wyciągnęła dłoń do góry, szukając czegoś, czego dała by się radę złapać.
Po gałęzi którą zniszczyła nie zostało wiele, a nie byłaby dosięgnąć najbliższej tuż nad jej głową, nawet jakby wstała. Musiałaby okrążyć grube drzew, co też nie było specjalnie bezpiecznie. Czuła jednak jak jej chwilowe oparcie ugina się.
Przytrzymując się pnia wstała, pilnując, żeby opierać stopy były jak najbliżej rozgałęzienia. Musiała przesunąć się, przyciśnięta brzuchem do pnia, w lewo, lub prawo, żeby znaleźć stabilniejszą gałąź. Wydawało się, że da radę dosięgnąć stopą gałęzi z prawej. Przylgnęła do pnia, starając się rozłożyć swój ciężar tak, żeby jak najwięcej szło na pień, a najmniej na lewa stopę. Przesunęła nogę w prawo, po skosie, sięgając do gałęzi.

Uświadomiła sobie, że jest nieco wyżej, niż się jej wydawało. Upadek nie wchodził w grę. Położyła już prawą stopę, na upragnionej gałęzi, gdy wzdrygnęła się ze strachu, słysząc tuż pod sobą głos Jasona.
- Lepiej nie spadnij, oookeej? Strasznie wysoko się zrobiło - mruknął patrząc w dół. Dziewczyna przeskoczyła w końcu na kolejną gałąź, będąc trochę nad Moor’em, ale wciąż daleko od ziemi.
“Jak tu wszedł? jak tu wszedł?” tłukło się jej w głowie. To się nie powinno zdarzyć... Nie powinno. Ciągle przyciśnięta do pnia przeszła znów kawałek w prawo tak, żeby pień oddzielał ją od mężczyzny. Przylgnęła do drzewa i znieruchomiała.
- Hej... wiesz... nie lubię wysokości. Może jakoś... na dół... wiamy - mruczał bardziej do siebie, niż do niej, patrząc w dół. - Ojej...

Tym razem, gdy gałąź pod jej stopami się złamała, nie było żadnego ostrzeżenia, w postaci małych trzasków, albo po prostu ich nie usłyszała. Po prostu straciła grunt po nogami i poczuła jak leci w dół, próbując chwycić się czegoś, ale niczego nie mogła dosięgnąć. Choć Jason rzucił się za nią nienaturalnie szybko i chwycił ją, nie dało się jak zapobiec upadkowi, którego siłę przyjął na siebie mężczyzna. Tym razem trzask nie pochodził od drzewa, ale gdzieś ze strony Moore’a
- Kuuurrr- zawył wyginając się nagle z bólu, po krótkim krzyku. Dziewczyna wyleciała z jego objęć, lądując na ziemi, nie odczuwając skutków upadku, jak on, wił się teraz na ziemi jęcząc z bólu i oddychając ciężko.
Zerwała się na nogi i odskoczyła w bok. Miała teraz znakomitą okazję do ucieczki. Powinna uciec, wiedziała to doskonale. Ale widziała.. on skoczył za nią. To było absurdalne. Nie powinien tego robić. Przyjął na siebie cały impet uderzenia.
Cofnęła sie o krok, potem kolejny. Mężczyzna wił się i jęczał. Nie mogła... Podeszła do niego.
- Husky - powiedziała - Nie ruszaj się. Nie ruszaj. Popatrz na mnie.
Otworzył powoli i lekko oczy, trzymając się lewą ręką za prawą.
- No... patrzę - wysapał. - Dawno... mnie... heh... - zrezygnował z mówienia odchylając głowę do tyłu.
- Nie ruszaj się, dobrze? Sprowadzę pomoc. Nie ruszaj się.
- Nie... czekaj... żebro... z nim sobie poradzę - oddychał dość płytko. - Znajdź mi... gruby kij... i... włóż pomiędzy... zęby.
- Husky... za pięć minut wrócę. Nie ruszaj się. Jesteś w szoku, znam się na tym, mieliśmy szkolenie medyczne.. leż po prostu. Dobrze?
- Nie... nie zostawiaj mnie... kij - mruknął tylko, rozglądając się.
Pokiwała głową i podniosła się na nogi. Znalazła ułamaną gałąź i wsunęła Psu między zęby.
- Okej... - mruknął, po czym zaczął wydawać z siebie przeciągły, stłumiony wrzask, gdy coś w jego żebrach zaczęło trzaskać. Cztery, obrzydliwe dźwięki, nie mogły być przyćmione, przez i tak stłumiony krzyk. Jason wygiął się w mostek, tak dziwnie i nienaturalnie, że mogło się wydawać, że zaraz złamie sobie kręgosłup. Po parunastu sekundach wszystko ustało, a on upadł na ziemię, dysząc ciężko. Wyjął powoli połamany na trzy części patyk z ust i wypluł resztki drewna, unikając wzroku Ocelii, przymknął na chwilę oczy.
Dziewczyna patrzyła przerażona. Zrozumiała - w tej jednej chwili - dlaczego ludzie boją sie mutantów. On właśnie nastawił sobie coś.. zregenerował się. Nie powinna była mu pomagać, wiedziała to już na pewno. Ale nie miała już siły uciekać.
- Co..zrobiłeś? - zapytała.
- Zaraz... - powiedział podnosząc się do pozycji siedzącej. Prawa ręka zwisała mu bezwładnie. - Najpierw... nic ci nie jest? Proszę powiedz, że nic ci nie jest... - poprosił jakby, przestraszony. Nagle wydał się bardziej żałosny niż straszny. Z nosa wypływała mu powoli krew.
- Nic mi nie jest - potwierdziła mechanicznie - Spadłam na ciebie. Rzuciłeś się.. widziałam. Dlaczego?
Spojrzał na nią jakby nie rozumiał ani słowa.
- Jak to? No... po prostu. Mogłaś sobie skręcić kark, albo co. Mówiłem, że będę cię chronił, nawet przed samą sobą... - dodał z niepewnym uśmiechem.
- Ty też mogłeś sobie skręcić kark.. dziękuję. - powiedziała - Poradzisz już sobie sam?
- Nie... - pokręcił głową. - Nie poradzę sobie bez ciebie. A ty beze mnie. Proszę, zrozum w końcu! - Wstał szybko, chwytając się z sykiem na prawą rękę. - Ty... ty nie masz pojęcia, co się dzieje. Ja i pan... Kamil przeżywaliśmy to już wiele razy, ale tym razem... czegoś takiego nie było w historii mutantów od setek lat, a Lockbell był pewien, że musisz mieć w tym udział! - Podszedł do niej, przekrzywiając głowę, patrząc na nią błagalnym wzrokiem.
- A co z ręką? - spytała, jakby nie słyszała jego przemowy.
- Mam drugą. Jestem oburęczny. Nieważne. Słyszałaś co mówiłem Ocelio? To ważne? Ważniejsze niż setki żyć, jakie wczoraj stracono! Ważniejsze niż to, co się może teraz dziać w twojej głowie, w związku z tym. Przykro mi to mówić, ale... nie bardzo widzę, dla ciebie innego wyjścia niż zaufanie nam i wzajemna pomoc - powiedział wyciągając w jej stronę rękę, jakby chciał ją poprowadzić. - Nie mamy już tak dużo czasu jakbyśmy chcieli, nie chce mi się już ciebie gonić i znowu prowadzić. Nie chce mi się też... - westchnął, przerywając. - Proszę! - Potrząsnął dłonią, nalegając by z nim poszła.
Pokiwała głową, mechanicznie.
- Dlaczego jej nie nastawisz?
Westchnął, opuszczając rękę.
- Bo... bo wyrwali mi tylko żebra, zastępując... czym innym - spuścił głowę, jakby zniecierpliwiony.
Źrenice się jej rozszerzyły, nie wiadomo, czy ze strachu, czy ze zdziwienia.
- Czym?
Wzruszył ramionami.
- Byłem wtedy przytomny, ale nie mogłem krzyczeć, obracać głową, a było to poza moim polem widzenia... tylko czułem. Było... jest zimne, ale lekkie, choć nie mniej twarde od normalnych kości. Nigdy się nie rozciąłem żeby popatrzeć. Wolę nie wiedzieć - chrząknął przestępując z nogi na nogę i oglądając się do tyłu, w stronę rezydencji. - Pan Hughes już jest...
- Tak - powiedziała automatycznie - Wracajmy. Może ci choć usztywnię tą rekę?
- Nie powinniśmy przeciągać - powiedział smutno. - Chodźmy już, jestem zmęczony. Adam się na tym dobrze zna. Był też lekarzem i paroma innymi... rzeczami - zaczął kierować się w stronę willi.
- Boję się - powiedziała, ale poszła za nim.
- Wiem. Czułem to też... po raz pierwszy od... od paru lat. Tak naprawdę się bałem... - pokiwał głową, nie odwracając się. - Chociaż nie jestem pewien, czy to przez twoje zdolności, czy przez ciebie się przestraszyłem... - dodał po chwili milczenia, gdy zaczynali zbliżać się do bramy.
- Przepraszam - powtórzyła.
- Nie... nie chodzi mi o to, że to twoja wina - stanął przy bramie, wyjmując klucz i próbując włożyć go do zamka kłódki. - Bardziej twój... wpływ. Lub twoich zdolności. Nie wiem. To bardzo specyficzne uczucie - skrzywił się, wkładając klucz i przekręcając go, zdejmując kłódkę. Uśmiechnął się do dziewczyny. - W sensie być koło ciebie. Przyjemne - skinął głową, zwieszając ją i przepuszczając ją pierwszą.
Weszła na teren posesji. Nie czuła już nic. Nawet strachu. Tylko obojętność. Rezygnację.
- Powiem, że... że chciałem ci pokazać, gdzie zakopałem swoją ulubioną kość, albo chciałem iść na spacer po drzewach, okej? Żeby nasze wersje się zgadzały - powiedział z lekkim uśmiechem, smutniejąc, gdy odwrócił się do niej, po zamknięciu bramy. Westchnął ciężko patrząc na nią. - Ocelio... nie wiem przez, co przechodzisz, ale zrób tylko jedno, dobrze? Pozwól mi być przy tobie, sama nie dasz rady, naprawdę. Mogę cię obronić, tylko już nie uciekaj!
- Nikt nie uwierzy, że chodziłeś ze mną po drzewach dla przyjemności - powiedziała patrząc na swoje podrapane ręce. I jego bezwładne ramię. - Ja nie uciekłam od ciebie.. myślałam, że dam rade uciec od... od tego wszystkiego. Zacząć na nowo. Ale dobrze. Już nie będę.
- Chcesz się, założyć, że uwierzą? Szczególnie tobie... - podrapał się po głowie, zbliżając się powoli do uchylonych drzwi do rezydencji. - Nie uda ci się uciec. Nigdy. Kamil robi to od pięciu wieków i tylko przez ostatnie dwadzieścia lat ma względny spokój - otworzył przed nią drzwi.
- To tak jak ja.. przez prawie 20 lat miałam względny spokój - weszła do srodka - On żyje 500 lat? A ty?
- A kto by to liczył? - Prychnął, wskazując jej drzwi na lewo. - Salon, tam chyba siedzą - zza podwójnych, zdobionych drzwi, ze złotymi klamkami, rzeczywiście było słychać śmiechy i wesołą rozmowę. - Chyba połowę mniej niż on... - dodał jeszcze zamyślony. - Zresztą, jeśłi będziesz chciała się czegoś dowiedzieć, to spotkasz się teraz z osobami, które mają sporą wiedzę na nasz temat.
- Tak naprawdę, to bym chciała być zupełnie gdzie indziej... - powiedziała cicho, podchodząc do drzwi.
- Kto by nie chciał - mruknął kładąc jej ostrożnie rękę na ramieniu.Drgnęła. - Gdyby pan Hughes nie przyjechał sam, to chętnie bym uciekł z tobą, zamiast cię tu sprowadzić, ale pomogę ci tu wytrzymać. Nie jest źle - ciągnął zwlekając z otwarciem drzwi.
Spojrzała na niego, nagle zaniepokojona.
- Nie rozumiem?
- Pochodzi z okrutnie upierdliwej rodziny... co gorsza wszyscy są wpływowi. Na szczęście zdaje sobie sprawę, jaką ma rodzinkę, więc stara się nie wciągać ich w swoje sprawy, ale... to skomplikowane. Jestem pewien, że ci opowie, przy okazji. Bywa gadułą - uśmiechnął się. Najwyraźniej darzył Hughes’a sympatią.
- On nie przyjechał sam.. - potrząsnęła głową, dopiero teraz uświadamiając sobie, co Pies powiedział. - Jest z kobietą. Siostrą?
Husky otworzył usta i zmarszczył brwi.
- Och... doprawdy... - spuścił głowę. - Miejmy to już za sobą - mruknął kładąc dłoń na klamce.
Ocelia skinęła głową. Miała wrażenie, że jakaś mgła znów spowija jej mózg, spowalniając reakcje. Kojarzenie zajmowało jej więcej czasu niż zwykle.
- Poczekaj - załapała go za rękę - Nie musimy tam iść.
- Musimy. Zaraz zaczną się martwić - pokiwał głową, podnosząc ją do góry.
- A jakbym się nie zgodziła? Powiedziała, że jestem zmęczona, głodna, nie wiem..
- Chyba chcesz wiedzieć, w co się... no nie sama wpakowałaś, ale wciąż. Oni mogą ci to najlepiej wytłumaczyć. Kamil i Hughes, nie wiem jakiego imienia ostatnio używa. Często zmienia. Nie będzie tak źle dla ciebie. Clara po prostu... to skomplikowana osoba, chodźmy już. Ręka mnie boli, muszę się zgłosić do Adama - nacisnął nagle klamkę, otwierając jedno skrzydło drzwi.
Salon był naprawdę dużym pomieszczeniem, mającym dodatkowo wyjście na balkon, do którego prowadził szerokie schodki. Jednak wystrój wnętrza był tak bogaty i tak niezwykle staroświecki, że można było odnieść wrażenie, jakby przyniosło się w czasie, brakowało tylko, żeby goście ubrali się w stroje z epoki wiktoriańskiej. Jednak siedzieli w garniturach, lub w przypadku Clary, w długiej, czarnej sukience. Rozmawiali i śmiali się, popijając winem, w otoczeniu obrazów, w złotych ramach, w otoczeniu gobelinów, waz, starych lecz zadbanych komód, półek pełnych książek, sprzed wielu lat. Rozsiedli się na zdobionych fotelach, które przywodziły na myśl tron brytyjskiej królowej. Spojrzeli nagle w stronę Celi i Jason’a.
- Jason! Co się stało?! - Spytał nagle gromko, zdziwiony Kamil, wstając z fotela i odstawiając kieliszek. Spojrzał na zabrudzoną, podrapaną Ocelię i dopiero po chwili zwrócił uwagę na rękę Moore’a.
- Chciałem... powspinać się. Cela to lubi, chciałem jej poprawić humor... - powiedział zwieszając głowę.
- Oooo... to takie słodkie. Zupełnie w twoim stylu Husky - powiedziała rozbawiona kobieta, podpierając bródkę na skromnej piąstce.
Serafin westchnął ciężko.
- Mówiłem ci, że nie przełamiesz lęku przed wysokością terapią szokową - pokręcił głową, patrząc na Adama. - Zajmiesz się nimi?
Lokaj wstał podchodząc z troskliwym wzrokiem do Ocelii, Jason osunął się na bok.
- Coś cię boli Ocelio? - Spytał oglądając uważnie jej zadrapania.
Pokręciła głową, rzucając szybkie spojrzenie na kobietę. Poczuła do niej niechęć, nie potrafiła powiedzieć dlaczego. Czuła się fatalnie w swoim polarze i legginsach, obok tych wystrojonych ludzi.
- To nie do końca tak - powiedziała. - JA chciałam się powspinać, Jason wszedł za mną na drzewo i złapał mnie, kiedy spadałam. Połamał się, ja nie, bo przyjął na siebie cały impet.
- Bohaterski jak zawsze - mruknęła kobieta, za co brat obrzucił ją wściekłym spojrzeniem.
- Może nie zmuszajmy Ocelii póki, co do tej rozmowy - powiedział Kamil. - Weź kąpiel, odpocznij, przebierz się w świeże ubrania i dołącz do nas kiedy uznasz za stosowne.
- Słusznie... - mruknął Hughes, podchodząc mimo to do Ocelii, kłaniając się nisko. - Hughes... w tej chwili Alan, miło mi cię w końcu poznać. - Uśmiechnął się do niej uprzejmie.
- Wskażę panience łazienkę - powiedział cichutko Adam.

Nie mogli jej dać spokoju...
 
__________________
A poza tym sądzę, że Reputację należy przywrócić.
kanna jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 02:55.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172