lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji z działu Inne (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-inne/)
-   -   [Weird War] - MACV-SOG - S.O. Quan (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-inne/13538-weird-war-macv-sog-s-o-quan.html)

brody 20-11-2013 17:40

[Weird War] - MACV-SOG - S.O. Quan
 
"Nie wiem jak to jest zabić człowieka...
zabijałem tylko komunistów."
Rafał Gan-Ganowicz


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=G3krjPWs_7E[/MEDIA]



Baza Khe Sanh, Wietnam Południowy, 12 grudnia 1967 roku, godzina 10.30
Szum potężnych silników oznajmił wszystkim w bazie, że do lądowania podchodzi samolot transportowy C-123. Ci, którzy mieli wolny czas ruszyli w stronę pas, gdyż jasne było, że przywozi on nie tylko niezbędne zapasy, ale także listy z domów. Pilot z gracją posadził wielką maszynę na nierównym pasie. Obsługa lotniska ruszyła niemal natychmiast w kierunku samolotu, aby rozpocząć jego rozładunek.
Gdy tylko otworzył się właz, dwaj szeregowi którzy stali najbliżej omal nie padli z zaskoczenia. Z pokładu wyszło pięciu żołnierzy. Nikt nie wiedział o przybyciu nowych, więc zaskoczenie było duże. A było ono tym większe, że przybyli wyraźnie różnili się od reszty obsługi bazy. Zarówno ich specyficzny stosunek do umundurowania, sprzęt który ze sobą mieli, jak i sposób bycia sugerował, że należą oni do jednostek specjalnych.

Przybycie nowych żołnierzy w mgnieniu oka obiegło całą bazę. Pięciu członków jednostki specjalnej wzbudziło także pewne sensacje wśród dowództwa bazy. Okazało się bowiem, że ani pułkownik David E. Lownds, ani porucznik Rathvon M. Tompkins nic nie wiedzieli na temat ich misji. Otrzymali jedynie rozkaz zakwaterowania przybyłych żołnierzy oraz udzielenia im wszelkiej niezbędnej pomocy.
Wraz z grupą żołnierzy do bazy przybył także pewien cywil. Początkowo myślano, że to kolejny dziennikarz, któremu zamarzyło się relacjonować wojnę na żywo. Jednak zakwaterowanie go w tym samym budynku, co członków oddziału specjalnego wskazywało na to, że jest on z nimi powiązany. I tak właśnie było. Najszybciej przekonał się o tym pułkownik David E. Lownds, który jako pierwszy otrzymał pisemny rozkaz jakim legitymował się ów cywil. Rozkaz ten zmienił nie tylko podejście dowódcy bazy do nowych ludzi w bazie, ale także faktu ich obecności na jego terenie.

Dwa dnie wcześniej, Hue
- Panowie, niestety już na początku misji napotykamy trudności. - mężczyzna w cywilnym ubraniu, spojrzał na siedzących przed nim żołnierzy. Pokój w którym się znajdowali był ciasny i duszny i nawet mimo otwartych okien trudno było oddychać.
- Mający objąć nad wami dowództwo kapitan O’Brian niestety uległ poważnemu wypadkowi. W związku z tym, że misji waszej niezwykle istotny jest czas, to dowództwo w Pentagonie postanowiło nie odwlekać rozpoczęcia działań i pieczę nad wami powierzyła, obecnemu tutaj kapitanowi Alexanderowi d’Ouville. Wiem, że taka zmiana w ostatniej chwili nie dobrze wpływa na psychikę i morale, ale wierzę, że sobie poradzicie. Jak już mówiłem na naszym pierwszym spotkaniu misja wasza jest niezwykle ważna i jej powodzenie może zaważyć na dalszych losach tej wojny. Priorytetem dla was jest odzyskanie dokumentów, a dopiero w drugiej fazie odbicie Dai Conga. W teczkach macie niezbędne informacje. Zapoznajcie się z nimi, a następnie zniszczcie. Za dwa dni wylatujemy do bazy w Khe Sahn. Wylądujemy tam rano, a już w nocy śmigłowiec zabierze was najbliżej jak to możliwe waszego celu. Plan zakłada, że śmigłowiec wysadzi was w pobliżu rzeki Sepon. Tam na będzie czekać na was łódź. Spławicie się nią w dół w pobliże celu który wskazał Dai Cong. Wykorzystajcie czas, który wam został mądrze i do zobaczenia na lotnisku. Gdyby były jakieś pytania wiecie, gdzie mnie znaleźć.
Mężczyzna skończył mowę i dał wojskowym czas na przetrawienie niebyt optymistycznej informacji, jaką była zmiana dowódcy już na początku misji.
Ogólnie zadanie, które ich czekało było nawet jak na standardy jednostek specjalnych nietypowe. Bardzo krótki czas przygotowania, skąpe informacje o celu i oddział złożony naprędce. To wszystko nie wróżyło nic dobrego. Dlatego tak ważne było poznanie się i zdobycie zaufania między sobą. W dżungli nie będzie już czasu na rozmowy o tym, co kto umie, lubi lub preferuje. Odpowiedzialność jaka nagle spadła na młodego kapitana była więc niezwykle ciężka. Od tej chwili to on miał odpowiadać za pomyślne przeprowadzenie zadania.


Wyciąg z raportu n/t misji Quan NC1/12
Przedostatni meldunek wywiadowcy Quana informował, że agenci Vietcongu wpadli na jego trop. Zmuszony został do ucieczki z miasta na własną rękę, gdyż przygotowany wcześniej plan wyjazdu zakładał pomoc zaufanych Wietnamczyków. Musiała nastąpić dekonspiracja, gdyż ludzie ci nie stawili się o wyznaczonej porze w umówionym miejscu. Quan nie miał żadnych przypuszczeń, co do źródeł przecieku.
Mimo to w meldunku tym zapewniał, że choć ryzyko jest duże, to misja ma wysokie szanse powodzenia, gdyż udało mu się skopiować interesująca nas dokumentację.
W meldunku wysłanym tuż przed ucieczką z miasta informuje również, że Vietcong nie będzie w stanie stwierdzić jakie dokumenty został skopiowane, gdyż oryginały także zabrał ze sobą, a na ich miejsce podłożył uprzednio przygotowane falsyfikaty.
Naszym zdaniem jest to błędne założenie, gdyż wysocy oficerowi Vietcongu są zapewne świadomi, jaka dokumentacja nasz interesowała. Jednak fakt, że Quan zabrał także oryginały działa na naszą korzyść. Zapewne Vietcong zrobi teraz wszystko, aby je odzyskać.

Kolejny meldunek Quan nadał już poza granicami miasta. Ostrzegał, że jest ostatni meldunek, gdyż niszczy radiostacje. W meldunku tym informuje, że mimo udanej ucieczki z miasta, wyruszył za nim pościg. Vietcong był doskonale poinformowany o zaplanowanych trasach ucieczki, co jak zaznaczył Quan może sugerować przeciek na wyższym szczeblu. Ryzyko wpadki było tak duże, że wywiadowca postanowił ukryć zdobytą dokumentację. Dla bezpieczeństwa namiary na ten punkt znajdują się w osobnym dokumencie.
Po zabezpieczeniu dokumentów, Quan podjął próbę przedostania się na tereny kontrolowane przez armię amerykańską.
Próba ta niestety zakończyła się fiaskiem, gdyż od wywiadowcy Quan nie otrzymaliśmy żadnych kolejnych meldunków. Także żaden nasz patrol przy granicy z Laosem nie natrafił na jego ślad.
Założyć należy, że wywiadowca Quan dostał się w ręce Vietcongu lub zginął w czasie ucieczki.

Zaleca się wysłanie oddziału specjalnego celem odzyskania rzeczonej dokumentacji oraz w drugiem etapie odnalezienie wywiadowcy Quana oraz podjęcie próby jego odbicia.
W celu realizacji drugiego etapu, członkowie oddziału specjalnego powinni się skontaktować z naszym agentem, Dao Darem, który rezyduje w wiosce Xekong Ban. Istnieje szansa, że będzie on posiadał informacje o naszym wywiadowcy.



Baza Khe Sanh, Wietnam Południowy, 12 grudnia 1967 roku, godzina 23.50

Ostatnia odprawa była lakoniczna i ograniczyła się w głównej mierze do serdecznych życzeń szczęścia i powodzenia w misji. Prowadzący odprawę mężczyzna, którego członkowie oddziału specjalnego znali tylko z nazwiska, które i tak zapewne było fałszywe nie miał wiele pod nad to do powiedzenia.
Sprzęt był już spakowany, rozkazy i namiary na punkty docelowe zapisane, nie pozostawało więc nic innego jak udać się do śmigłowca i wyruszyć do dżungli.

Śmigłowiec UH-1 wzbił się w powietrze zabierając ze sobą pięcioosobowy oddział specjalny. Pilot zwiększył obroty silnika i zwiększył wysokość. Wszystko po to, aby ominąć szczyty okalające bazę Khe Sanh.
Nocne niebo było spokojne i czyste. Także dżungla oglądana z tej wysokości nie sugerowała tego, co kryje się w jej mrocznych ostępach.
Gdy tylko wzgórza zostały za nimi, pilot prawie natychmiast obniżył lot i leciał tuż nad linią drzew. Co prawda teren ten był kontrolowany przez wojska amerykańskie, ale praktyka nauczyła, że lepiej zachować szczególną ostrożność nawet w najbardziej prozaicznej sytuacji.

Lot był krótki i szybki. Pilot nie wdawał się z członkami oddziału specjalnego w czcze gadaniny i skupił się jedynie na precyzyjnym prowadzeniu maszyny. Niewielka polanka na której posadził śmigłowiec z góry wyglądała na oazę ciszy i spokoju. Jasne jednak było, że od tego momentu wszystko ulega zmianie. Dotychczasowe zachowanie zostanie zastąpione wyuczonym instynktem i przeczuciami, a mózg przestawi się na metodyczne wykonywanie rozkazów.
Żołnierze jeden po drugim wyskakiwali ze śmigłowca i biegli w stronę drzew.
- Powodzenia chłopaki - powiedział pilot - i obyśmy się wszyscy zobaczyli ponownie. Bóg z wami.
I choć wielu twierdziło, że Boga na tej wojnie nie ma, to nie wypadało nie podziękować. Teraz trzeba było przestawić wszystkie zmysły i rozpocząć realizację planu. Najpierw trzykilometrowy marsz w kierunku rzeki.

VIX 22-11-2013 13:38

Hue, 10 Grudnia 1967 roku

~ Jebany ukrop. ~ Lex po raz tysięczny narzekał w myślach na tej pieprzony kraj i jego klimat. Choć siedział i w skupieniu słuchał słów człowieka z wywiadu, to zastanawiał się cóż tak ważnego miało miejsce iż dowództwo postanowiło nie opóźniać akcji? Na pewno O'Brian był przygotowywany do objęcia tej funkcji już od dłuższego czasu, ciekawe zatem ja ta rola wyjdzie Alex'owi.

Lex otarł szyję z kropelek potu i oparł dłonie na kolanach, z ukosa obserwował reakcję Alex'a na wieść o tym iż on przejmie wodze na komandem. Braxton wiedział że jeśli choć mięsień drgnie na twarzy d'Ouville'a, wtedy będzie czas by wyłamać się z tego interesu... ale nie, Alex siedział niewzruszony słowami tajniaka... to był zajebiście dobry znak.

Wywiadowca choć pewny siebie człowiek, to i tak srogo zroszony był wodą i nerwowymi sokami z jego porów, pewnie to znów ten cholerny skwar tak działał, i lepiej żeby, bo jak pakowali oddział w jakiś syf gdzie mieli być na przykład jedynie przynętą, to może być krucho. Lex odwrócił myśli i wzrok, otworzył teczkę i przeglądał akta, fotografie terenu, raporty z misji i portret en face Dai Conga... chciał wyryć w pamięci wygląd tego zamerykanizowanego żółtka. Tak też się stało.

Pytań cisnęło się bez liku na temat całego przedsięwzięcia, ale chyba nie było sensu ich zadawać. Debriefer na pewno nie chciał słyszeć wytykanych im błędów w łańcuchu dowodzenia i brakach w informacji, a każde mu zadane pytanie miało by kłamstwo albo przypuszczenie za odpowiedź. Lepiej było zamknąć mordę i siedzieć cicho. Na razie. Skupić się na wyciągu z misji Quan'a.

~ ... w sumie nic nowego drogi Panie.~ Myślał Lex. Charlies zawsze ładowali w chuja i zdrada to u nich chleb powszedni. Biedny Dai Cong, smutny żółtek, w tym smutnym jak pizda kraju. Miał przerąbane, to się dało wyczuć. Pozostawało pytanie czy ten informator jeszcze dycha w ogóle. Zanotować, Xekong Ban i Dao Dar, a nie odwrotnie. Wioska to Xekong, a informator to Dao... w dupę kopani vietnamczycy i ich posrane imiona. Lex uśmiechnał się pod nosem i zmiął raport z misji. Powtarzał sobie że to będzie jak spacerek po parku, wiedział że się myli. Czas było się brać do roboty.

Baza Khe Sanh
Wietnam Południowy
12 grudnia 1967 roku


Pomarańczowa lampka zaczęła mrugać obiecująco przy suficie. Pilot składał C-123 do lądowania i rozpoczął procedurę obniżenia wysokości. Kapitan d'Ouville dał sygnał dłonią i wszyscy zaczęli się gotować do lądowania. W normalnych warunkach oznaczało to siad płaski na dupie i zapięcie pasów, ale przy wymogach i standardach SOG, oznaczało to że każdy zabierał swój szmelc, modlił się, lał w kącie do puszki po mielonce lub dopinał sprzączki plecaka. W tym C-123 czas się nie marnował gdy miał nie być zmarnowany. Braxton również nie próżnował. Zawiązał buciory i wcisnął na siebie kamizelkę. Zarzucił ekwipaż na plecy i poprawił beret na głowie. Czuł że brak mu tarczy 160-tej powietrzno desantowej i destry operacji specjalnych, brak mu było ziomków i poczucia braterstwa... ale to nic. Armia to jedna wielka rodzina i nowi bracia na pewno nie bedą gorsi od poprzednich, a spodziewał się po nich wiele.

Redwater wyglądał na twardego skurwiela, gdzieś z kanionów Minnesoty indianiec to zawsze dobry omen żołnierza. Jakby szczęścia było mało to z nimi jeszcze kapral Stermack, młodzik ze stanu samotnej gwiazdy, miał ksywkę Farciarz, zatem czego więcej można by chcieć? Chyba niczego. Alex też wyglądał solidnie, jednak jego umiejętności dowodzenia miały być dopiero wystawione na ciężką próbę. Te kilka odbytych razem patroli nie pokazało niczego wyjątkowego bo i nie było jaki i kiedy, ale dzień sądu był bliski. Dla wszystkich nadchodził test sprawności, a dla d'Ouville'a chyba najgorszy. Na koniec, choć nie najgorszy przecież, był McBride, o nim jeszcze Braxton sobie zdania nie wyrobił, ale czas miał wkrótce pokazać co i jak. Lex był jednak dobrej myśli, zacięty wyraz na twarzy McBride oznaczał że podobnie jak Redwater, też jest twardym sukinkotem.

... a Lex? Lex ''Slo'' Braxton to bydle. Wcale nie chodziło tu nigdy o jego wzrost, który był raczej z tych średnich, ani o to że Willi'ego miał długiego jak lufa UKM'u... ale o to że lubił to co robił. Uwielbiał narzekać na ten kraj, na tą wojnę, na ten naród... ale tak na prawdę kochał to wszystko. Za dużo powiedzieć że czuł się jak w domu, ale wojna i poczucie braterstwa zawsze mu pasowały. Tu decyzje były proste, szybkie, konkretne... nie musiał martwić się rodziną, rachunkami, podatkiem dla IRS'u i czesnym na szkołę dla swej siostrzenicy, a co ważniejsze pożyczką hipoteczną na dom. Vietnam to wojna, a wojna to prostota w najczystszej postaci, a wszystko co proste Lex lubił najbardziej.

''Młotek'' jak załoga C-123 nazwała swóją maszynę, uderzył podwoziem o nierówną nawierzchnię. Wylądowali. Koniec rozmyślań. Czas było ogarnać parę spraw i ruszać dalej, do celu.



To było to. Właśnie w takich chwilach Lex lubił klimat tego kraju, gdy siedział w śmigłowcu a ciepłe fale powietrza, naprzemiennie z chłodnym wirem tworzonym przez płaty wirnika, uderzały w jego łysą głowę. Tygrysi kamuflaż pokrywał spoconą twarz Braxtona, a wysłużony ciężki karabin maszynowy leżał na kolanach w oczekiwaniu na swoje przeznaczenie. Dłonie pociły się w azbestowo-skórzanych rękawicach, ale tylko tak można było korzystać z tej piekielnej maszyny zniszczenia plującej ogniem na dużym dystansie i rozgrzewającej się do temperatury która potrafiła wygiąć lufę lub rozerwać, czerwony od przegrzania zamek. Wesoły uśmieszek znikł z twarzy Lex'a w momencie gdy Huey oderwał się od piaszczystej płyty lądowiska w bazie Khe Sanh, teraz twarz stężała i nabrała surowego wyglądu mordercy. Potężne mięśnie napięły się na brzuchu i ramionach, a dłonie ściskały lufę i rękojeść M 60-tki, z której wisiała wstęga czernionych sabotów. Z boku plecaka, przypięta była wyrzutnia przeciwpancerna, a na kamizelce pokrytej kamuflażem TS, zawieszone były dwa granaty obronne. Lex był gotowy do wykonania zadania i choć przewidzieć na wojnie się nie da wszystkiego, to on postarał się być gotowy na możliwie dużo.

***

Kilka chwil później śmigłowiec dotrał do celu, a pilot zdawał się być równym chłopem, to i Braxton dłużny nie pozostał.

- Wysokich lotów brachu. Napewno się jeszcze spotkamy. - Lex poklepał pilota po ramieniu i wyskoczył ze śmigłowca. - Tak czy inaczej brachu... tak czy inaczej. - Braxton mówił już do siebie tak by nikt go nie słyszał, nie wierzył we własne słowa. Z tego kraju się nie wraca do domu już nigdy, tak naprawdę.

Obute nogi wbiły się w podmokły teren laotańskiej dżungli, choć skok przecież był mikry. Waga robiła swoje. Wszak ksywkę "Slo" dostał Lex z jakiegoś powodu. Wcale nie był powolny... gdy był bez ekwipunku oczywiście, ale ciężki UKM, taśmy amunicyjne, zasobniki, wyrzutnia LAW i masa innego badziewia, robiła z Braxtona ciężarówkę, upartą, morderczą, ale dość powolną. Sekretem zatem musiała być niebywała zaradność i niezłomność oraz masa mięcha które okrywała solidna kamizelka z wkładami z kevlaru. Zatem "Slo" ruszył na przód.

Dowódca nakazał marsz w stronę ściany drzew, a później ku rzece. Bez ociągania Lex wykonał rozkaz i zajął pozycję jako drugi, nieco z lewej strony pochodu. Jako wsparcie piechoty nie mógł iść na końcu, jego broń w takim wypadku nie byłaby użyteczna, zaspypujac swoich gradem pocisków. Na pozycji wsparcia mógł kryć ciężkim ogniem zwiadowcę, który szedł przodem, gdyby ten dostał się w tarapaty. Utworzyć zaporę ogniową i dać czas do reakcji oddziałowi idącemu z tyłu. Tak by ci weszli do walki ogniowej lub wycofali się i umocnili pozycję pozwalające wycofać się Lex'owi jako wsparciu. Co jak co, ale Braxton znał się na swojej robocie.

... i skłamał wcześniej. Lex czuł się jak w domu, a Vietnam miał stać się jego grobem.


Azrael1022 24-11-2013 15:56

Hue, 10 grudnia 1967 roku
Hue było miastem nadmorskim, co akurat odpowiadało wychowanemu w krainie wielkich jezior Macbride’owi. Jak każdy SEALs lubił wodę i przez całe życie mieszkał gdzieś w jej pobliżu. Bryza od Morza Południowochińskiego czyniła parne i gorące powietrze znośnym, co nie oznaczało bynajmniej, że było świeże czy rześkie. Rozwiewany mokry opar unoszący się nad uliczkami przesycony był silnie smrodem przypalonego oleju sezamowego, na którym tubylcy smażyli bodajże wszystkie swoje potrawy.
John wracał ze spaceru do bazy. Ostatnio znów wdał się w bójkę z marines w kantynie i dostał kolejne upomnienie od dowódcy. Niestety lub też stety – zależy jak na to spojrzeć, był osobą ruchliwą, lubiącą akcję i gdy się nudził niespożyte pokłady energii musiały znaleźć sobie jakieś konstruktywne lub destruktywne ujście. A że od najmłodszych lat mając do wyboru bić się, czy się nie bić wybierał to pierwsze, to wielokrotnie pakował się w kłopoty, przemocą reagując na wszelkie tarcia od dekad istniejące na linii armia-marynarka. Tym razem jednak uznał, że wizyta w mieście dobrze mu zrobi – możliwości zabicia czasu było wiele, od szukania jakiegoś zjadliwego miejscowego jedzenia, przez wizytę połączoną z obowiązkową partyjką pokera w barakach ARVN (których zwyczajowo nazywał Marvin Arvin), do podrywania miejscowych MBMP.

Podczas odprawy John siedział w niedbałej pozie i słuchał jak bardzo tym razem Christians In Action spieprzyli sprawę. Ze wstępnych informacji udzielonych przez paradującego po cywilu gryzipiórka, który wojnę zdaje się znał tylko z filmów, było jasne, że wywiad ma tak przydatne dane jak zwykle. Czyli prawie w ogóle, co dowodziło, że określenie Military Intelligence to po prostu jakiś kiepski dowcip. Dowództwu zależało na czasie, bo sprawa była pilna, więc za dwa dni mieli lecieć do She Kanh… tylko zapewne za 48 godzin to zwłoki HVT będą już się rozkładały, a po papierach nie będzie nawet śladu. Po co było tyle czekać? Mogli uderzyć błyskawicznie, zdobyć papiery i posłać jak najwięcej sajgonkożerców do piekła. MACV-SOG miała być z założenia jednostką szybko i efektywnie działającą. I tak by niewątpliwie było, gdyby nie chore pomysły dowodzących, które skutecznie ograniczały żołnierzom pole manewru. To nie był pierwszy raz, kiedy rozkazy osób z zewnątrz utrudniały, bądź wręcz niweczyły doskonale przeprowadzone misje. John zerknął do raportu. Nie było w nim żadnych konkretnych wiadomości ani o sile Vietcongu na interesującym ich obszarze ani o jego uzbrojeniu. I dobitnie było widać, że ktoś z armii przygotowywał raport – o rzece ani słowa – głębokość, nurt, przydatność do żeglugi, czy inne wartościowe dane były nieobecne. Macbride’owi więcej na ten temat powiedziała mapa. Sepon był lewym dopływem Banghiang, płynął na laotańskim terytorium, jedynie w pobliżu miejsca akcji rzeka tworzyła naturalną granicę między Wietnamem Południowym a Laosem. Na oko miała kilkadziesiąt do stu metrów szerokości, tyle przynajmniej można było wywnioskować ze skali. Żołnierz zapamiętał informacje z raportu, po czym spalił papiery.
Jedna rzecz nie dawała Johnowi spokoju – łódź. Skoro początek misji zakłada podróż pasem granicznym, to kto i jak dostarczy jednostkę pływającą? Wyłączając karkołomną, ponad stukilometrową jazdę łodzią po wrogim terytorium Laosu, PBRa czy STABa można było przetransportować na miejsce jedynie drogą powietrzną, jednak było to wysoce nieopłacalne – nie pokonają przecież rzeką długiego odcinka. Jeżeli jednak jakąś krypę ma na Seponie ktoś z Marvin Arvin, to wiąże się z tym pewne ryzyko – zazwyczaj żołnierze armii Południowego Wietnamu mieli krewnych w Vietcongu i często tajne informacje wywiadowcze przestawały być tajne w momencie rodzinnych spotkań. A im więcej osób wiedziało o przemieszczeniach amerykańskich żołnierzy, tym gorzej dla misji.

Gryzipiórek miał szczęście, że powierzał zadanie właśnie im, bo pragnąc efektów w takiej misji, musiał wysłać na nią najlepszych. Macbride zlustrował swoich kompanów – banda zawziętych sukinsynów – podsumował z zadowoleniem. Nie były to teamy, ale był pewien, że po jakimś czasie znajdzie z pozostałymi wspólny język i zbudują ową specyficzną więź, która powstaje między ludźmi, którzy razem zabijają. Dowódcą był wyglądający na bystrzaka kapitan d’Ouville, o zaciętym wyrazie twarzy i skoncentrowanym spojrzeniu. Sprawiał wrażenie kogoś, mającego spore doświadczenie bojowe. Był też małomówny Teksańczyk, o legendarnym wręcz szczęściu. Koleś miał takiego farta, że nikt nie siadał z nim do pokera, za to dobrze było go mieć ze sobą na patrolu. Lubiący słowne docinki spec od broni ciężkiej wyglądał na bydlaka nie do zatrzymania, a Redwater nie odbiegał wyglądem czy pewnością siebie od innych członków drużyny.

John wskoczył w „mundur”, który zwykle zabierał na patrole. Składały się nań spodnie, bluza i miękka czapka typu jungle, odzyskane z zapasów pozostawionych po Legii Cudzoziemskiej stacjonującej w Wietnamie jeszcze w czasach kolonialnych. Zamiast koszuli Macbride ubrał czarną „piżamę” w jakiej zwykle paradowali bojownicy Vietcongu. Nie wiedział skąd mieli w magazynach jego rozmiar, czy może zszyli ją z dwóch sztuk – było to bez znaczenia. Na koszuli dobrodziejstwa otrzymane od kolegów z Marvin Arvin się nie kończyły - na nogi wzuł trampki popularne wśród żołnierzy z obu armii Wietnamu. Ich podeszwa zostawiała charakterystyczny ślad, przypominający bieżnik opony. Następnie John założył parcianą uprząż taktyczną i kamizelkę oporządzeniową. Uważnie obejrzał niewielkie dziurki wycięte w dnie kieszeni. Były dobrze obszyte, ale od czasu do czasu warto było sprawdzić, czy żadna się nie rozerwała. Otwory były za małe, żeby wypadł z nich jakikolwiek drobny przedmiot, jednak wystarczająco duże, aby swobodnie wylewała się z nich woda i błoto, co niekiedy przydawało się podczas akcji w mokrym środowisku. Usatysfakcjonowany oględzinami sprzętu, zabrał świeżo wyczyszczony M16, amunicję, miny przeciwpiechotne Claymore, matę naciskową i resztę ekwipunku, po czym udał się na pas startowy. Na odchodnym pożegnał się jeszcze z jedzącymi wczesne śniadanie marines.
Cześć, geje! Powodzenia w pobieraniu nauk z fachu hydraulictwo odbytnicze! –zawołał. Chóralne „fuck you” wypłynęło z kantyny i rozproszyło się w porannej mgle otulającej amerykańską bazę wojskową w niegdysiejszej stolicy Wietnamu.

Baza Baza Khe Sanh, 12 grudnia 1967, około południa
Zakwaterowany w tym samym budynku tajny agent noszący się po cywilnemu wyjął jakiś papier i zaczął czytać, poświęcając elegancko nakreślonym literom całą uwagę. – List od żonki? – zagadał przyjaźnie Macbride. Odpowiedzią było potakujące skinienie głowy. –Ładna? – kontynuował. Cywil kolejny raz skinął głową, nawet zerknął na Macbride’a i zdobył się na zdawkowy uśmiech. – A dobrze daje? Dupiasta? Z mega balonami? Masz może zdjęcie? – szczerze zainteresował się John. Cywil nie usłyszał. Albo usłyszał, tylko udawał, że nie. W każdym razie, pies go trącał. – Ogłuchłeś, lalusiu? A chuj ci w dupę. Byle nie mój.

Noc z 12 na 13 grudnia 1967, okolice rzeki Sepon
Pilot UH-1 zredukował prędkość i obniżył lot w pierwszym z markowanych podejść do lądowania. Macbride zaczął zbierać swoje zabawki i szykować się do opuszczenia maszyny. Czuł adrenalinę zwykle towarzyszącą mu podczas początkowej fazy misji. Uwielbiał to uczucie. Śmigłowiec po raz trzeci wytracił prędkość i tym razem wylądował. Pilot pożegnał się zdawkowo i życzył żołnierzom powodzenia. John wyskoczył ze śmigłowca na ziemię i z miejsca zaczął zabezpieczać teren lądowania. Omiatał wzrokiem czarną ścianę dżungli wypatrując stroboskopowych rozbłysków towarzyszących seriom z AK-47. Strugi powietrza wprowadzane w ruch przez wirniki uderzały Macbride’a w plecy i rozrzucały na wszystkie strony uschnięte źdźbła wysokich traw. Śmigłowiec odleciał, aby przed powrotem do bazy zrobić kolejne markowane podejście do lądowania. Jeżeli w okolicy czaił się towarzysz Charlie, to nie będzie wiedział, gdzie żołnierze wyskoczyli ze śmigłowca. Gdy tylko ustały podmuchy wiatru tworzone przez łopaty UH-1, nieruchome, gorące i wilgotne powietrze otuliło Johna. Na czole momentalnie pojawiły mu się grube krople potu.

Hawkeye 25-11-2013 22:35

Hue, 10 Grudnia 1967 roku

D'Ouville zachowywał się na spotkaniu nad wyraz spokojnie, nawet jeżeli słowa o objęciu przez niego dowództwa zrobiły na nim jakieś wrażenie, nie dał tego po sobie poznać. Wprost przeciwnie, siedział niewzruszony, tak jakby oznajmiono mu, że dostanie nową parę butów. Pozwolił sobie na krótkie spojrzenie po reszcie swojego oddziału, po ludziach, których życie spoczęło w tym momencie w jego rękach.

Był pewien, że da sobie radę. Był Zielonym Beretem i oficerem, z długiej linii oficerów. Wiedział, że jest na to gotowy, a lata na West Point i szkolenie w siłach specjalnych, prowadziły do tego momentu. Zdawał sobie sprawę, jak ważna może być to misja i zamierzał ją wykonać z jak największą starannością.

W wieku 20 kilku lat, nadal wyglądał młodo, świeżo i chociaż od niedawna był w Wietnamie, to posiadał już spore doświadczenie, z innych części świata. Mówiło się, że za jedną z tajnych akcji, w której ryzykował życiem, aby uratować swój oddział otrzymał Srebrną Gwiazdę. Wiadomo było, że poza służbą, był człowiekiem wesołym. A uśmiech, który dość często gościł na jego ustach, nadawał mu zawadiacki charakter przywołujący na myśl raczej jakiegoś rewolwerowca czy pirata ze starych filmów, niż oficera sił specjalnych. Właściwie obserwując go z boku, można było sobie zadać pytanie, co taki człowiek robił w Zielonych Beretach? I na to pytanie, co bardziej ciekawscy otrzymywali szeptaną po kontach odpowiedź.

Kapitan D'Ouville ... syn Kontradmirała będącego jednym z dyrektorów Departamentu w Pentagonie, był człowiekiem, niepokornym, nieszablonowym i twardo broniącym swoich przekonań ... tak twardo, że w starciu z jakimiś rasistowskimi oficerami, złamał kilka szczęk ... Zielone Berety, był więc dla niego swego rodzaju "karą", jednakże taką, w której odnalazł się doskonale.

Alexander z uwagą przeczytał wszystkie dokumenty, zapamiętując każdą informację w nich zawartą. Czuł się za to odpowiedzialny. Gdy skończył odezwał się spokojnym, wyważonym głosem

-Panowie, jeżeli macie jakieś pytania, proszę zadawajcie je śmiało ... - wiedział, że niektórzy mogli się krępować, ale nie potrzebował przytakiwaczy, sam podejmował decyzję, ale lubił wysłuchać opinii fachowców i inteligentnych ludzi ... poza tym siły specjalne i takie misje rządziły się swoimi prawami, wolał aby atmosfera oczyściła się ewentualnie teraz, niż w czasie misji.

12 Grudnia 1967, Khe Sanh

Oficer, w nowym czystym mundurze, pozbawionym wszelkich odznak pozwalających na identyfikację nadal wyglądał ... zbyt czysto jak na niektóre gusta, jednakże groźnie wyglądający nóż zatknięty za pasem i przewieszony przez ramię, wyfasowany nie wiadomo skąd FN FAL dodawały mu groźniejszego wyglądu.

Co mogło pocieszać, to że mimo zbliżania się misji, nie utracił nic z wcześniejszej pewności siebie. Co więcej, teraz można było zauważyć, że częściej uśmiecha się, jakby nie była to dla niego pierwszyzna, nawet gdy wciśnięty w kąt budynku jaki im przydzielono pisał jakiś list, nie tracił nic z tego dziwnego uroku.

Dżungla

Po wylądowaniu natychmiast przełączył się w stan najwyższej gotowości. Wiedział, że sprzęt został sprawdzony kilkukrotnie, teraz jednak nie mogli zawieść. Musieli działać.

Przed wyskoczeniem z samolotu, rzucił pilotom jedynie krótkie -Wrócimy -

Jako pierwszy znalazł się na ziemi lustrując okolicę, jakby pragnął wypatrzeć czającego się gdzieś w okolicy wroga, gdy ich transport wzbił się w powietrze, odwrócił się do swoich żołnierzy, patrząc na ich zwiadowcę, wyszeptał

-Redwater, jesteś na czele, Braxton drugi. Stermack zamykasz pochód. Ruszamy - po tych krótkich rozkazach ustawił się na swojej pozycji, pośrodku swoich żołnierzy, tak aby jak najlepiej móc ogarnąć całe ewentualne pole bitwy ... zaczęło się ...

merill 27-11-2013 01:22

Hue, 10 Grudnia 1967 roku

Redwater usiadł z tyłu, za plecami pozostałych członków jego nowej ekipy. Przyglądał się spoconemu obliczu prowadzącego odprawę cywila, co chwilę wycierał bladą skórę chusteczką. Przypuszczał, że ten człowiek jest w Namie, albo od niedawna, albo rzadko opuszczał klimatyzowane pomieszczenia. Zapewne był z CIA, albo innej gałęzi wywiadowczej machiny. To wszystko powodowało, że ogarniały go złe przeczucia. Które tylko wzmogły się, kiedy wspomniał o potencjalnym przecieku. Powszechnie było wiadomo, że polityczne rozgrywki i ignorancja w kręgach tych służb sięgała granic absurdu. Miał nadzieję, że tym razem tak nie będzie.

Był w Wietnamie pierwszy raz już w pięćdziesiątym dziewiątym, jako członek oddziału Alfa, Zielonych Beretów. Szkolili górskie plemiona Montagnardów, przychylne Południu, w jaki sposób bronić się przed dupkami z Vietcongu. Naprawdę podobała mu się ta praca, pomagali ludziom, którzy tej pomocy potrzebowali. Niestety, zmieniła się koncepcja i wielu z nich zostało ofiarami zemsty VC. Poświęcono ich... kto wie, czy w tej chwili ktoś nie zadecydował, że tym razem zostaną poświęceni właśnie oni?

Odbył kilka tur w zielonym piekle i nie nauczył się mu ufać choćby na chwilę. Zupełnie inaczej było w Europie w czterdziestym piątym, choć tę część służby zapamiętał jako szczeniacką przygodę. Zupełnie inaczej było w Korei, tam przynajmniej wiadomo było, gdzie był wróg. Był zwykle tam gdzie powinien - po drugiej stronie lufy. Wietnam? Tu nigdy nie można było być niczego pewnym. Ci, którzy o tym zapominali, zostawali gdzieś w dżungli, a Wielki Duch nawet o nich zapominał.

Łowiąc uchem informacje wywiadowcze przyglądał się reszcie oddziału. Nie spodziewał się, że będą to jacyś nieopierzeni rekruci. W operacjach specjalnych nie przyjmowano żółtodziobów. Nie pomylił się. Ich dowódca, mimo, że stosunkowo młody, wyglądał na zdeterminowanego, a to czasem ważniejsze od doświadczenia, podstawą było zachowanie zimnej krwi. Tej chyba mu nie brakowało, bo na wieść o tym, że powierzono mu dowodzenie, nie mrugnął nawet okiem.

Reszta ekipy też wyglądała na solidną. Jak na profesjonalistów przystało, szybko każdy określił swoją specjalizację i rolę zespole. Potem parę godzin odpoczynku i szykowania sprzętu.

12 Grudnia 1967, Khe Sanh

Samolot transportowy trząsł niemiłosiernie, ale takie już były jego uroki. Jonathan wykorzystał ten czas na odpoczynek, rozwalając się na prowizorycznej pryczy, rozmyślał o rodzinie, którą po raz kolejny zostawił w domu na co najmniej kilka, może kilkanaście miesięcy.

Joan miała mu co raz częściej za złe, że nie porzuca służby, w końcu mógłby odejść. Czuł, że stają się sobie coraz bardziej obcy. Dzieciaki, też ledwie go poznawały, kiedy wracał na kilkutygodniowe, czy kilkumiesięczne urlopy. Kiedy urodził się pierwszy z chłopców - Matthew, właśnie wyjeżdżał z Zielonym Beretami, jak wrócił mały miał półtora roku. Kiedy urodziła się Samantha, nie popełnił drugi raz tego samego błędu, zrobił sobie dłuższą przerwę. Jednak był żołnierzem, wybrał życie zawodowego, bo zapewniało stabilizację i w miarę przyzwoite życie, a tego chciał dla swojej rodziny. A może po prostu się oszukiwał? Może lubił takie życie? Przed wyjazdem usłyszał od Joan: - Nie wiem, czy tu jeszcze będziemy kiedy wrócisz... Nie mówiła tego ze złością, raczej ze smutkiem czy zrezygnowaniem.

Ta myśl cały czas zaprzątała mu głowę. Co raz bardziej obiecywał sobie, że to będzie ostatni jego przydał bojowy, że może czas siąść za biurkiem? Starał się o tym nie myśleć, bo to jątrzyło jego duszę. Dlatego teraz odczuwał zadowolenie, że wyruszą na misję. Kiedy wykonywał swoje zadania, nic innego nie zaprzątało mu głowy, odzyskiwał spokój... choć wiedział, że jeśli uda mu się odbyć tę turę cały i zdrowy, to po powrocie będzie musiał stoczyć najtrudniejszą walkę w swoim życiu. Walkę ze samym sobą.

Zerwał się z pryczy, zaczął przeglądać jeszcze raz spakowany sprzęt, to odegnało ponure myśli.

Sprawdził karabin, dość rzadki model H&R T223, który początkowo miały na testach Foki, ale o jemu dostał się jeden egzemplarz. Był więcej niż świetnym strzelcem, a ten karabin, co przyznawał ze smutkiem bił na głowę "szesnastkę". Więcej trybów ognia, większy magazynek, trwalsze wykonanie i lepsza szybkostrzelność. Dobrał do niego lunetę Leatherwooda i solidny tłumik. Może nie była to idealna broń dla strzelca wyborowego, bo używany wcześniej M14 miał lepszą donośność i silniejszy nabój, ale miał też swoje wady.

Sprawdził amunicję w magazynkach od Colta 1911 i przejrzał umocowanie oprzyrządowania na szelkach. Te ostatnie trochę przerobił, by zasobniki na amunicję były po bokach i na plecach, łatwiej wtedy przychodziło mu czołganie się. Zabrał ze sobą zakrzywioną maczetę, nazywaną kukri, którą dostał kiedyś w prezencie od dowódcy Montagnardów, których szkolił kilka lat temu. Była to prosta broń, ale dla niego coś w rodzaju talizmanu, podobnie jak dwa niedźwiedzie szpony, pomalowane na czerwono, wiszące na rzemyku u piersi. Nie był przesądny, rodzice wychowali go w chrześcijańskiej wierze, ale ojciec zadbał by znał tradycję swojego ludu, stąd talizman, który od niego dostał.

Resztę najpotrzebniejszych drobiazgów spakował do plecaka, razem z racjami i wodą.

Dżungla

Piloci śmigłowca chyba chcieli bardzo szybko spadać z miejsca lądowania. Nie dziwił im się bo przy wysadzaniu desantu, byli łatwym łupem dla Congów. Na szczęście, wszystko przebiegło sprawnie. Kiedy dostali się do linii drzew, D'Ouville szybko wydał rozkazy. Choć Redwater nawet ich nie potrzebował. Wiedział jaka będzie jego rola, prowadzić, sprawdzać, ostrzegać. Szpica... dla wielu koszmar, dla niego człowieka wychowanego w lasach północnej Minnesoty chleb powszedni. Skinął oficerowi głową i ruszył wyznaczoną trasą a jego wyczulone zmysły zaczęły pracować pełną parę.

brody 27-11-2013 10:57

Noc była parna i gorąca. Będąc na pokładzie śmigłowca nie odczuwało się tego, aż tak bardzo. Jednak wystarczyło zagłębić się w dżunglę, aby w momencie poczuć dlaczego to miejsce jest nazywane “zielonym piekłem” Nie pierwszy raz ruszali na wędrówkę poprzez ten gęsty tropikalny las. Mimo to za każdym razem efekt szoku był taki sam. Mundury wręcz w jednej chwili zaczęły lepić się do ciała.
Uformowali kolumnę marszowa i ruszyli w kierunku wytyczonego celu.

Marsz przez pogrążona w mroku dżunglę nie należał ani do łatwy, ani tym bardziej przyjemnych. Jednak w obecnych warunkach nie było sensu szukać miejsca na nocleg. Po pierwsze mieli działać szybko, gdyż od tego zależało powodzenie misji. Po drugie mimo wszystko wędrówka w nocy była o wiele bardziej bezpieczna niż za dnia.
Być może przez obecność “Lucky’ego” mieli szczęście. Niebo było czyste, a księżyc zbliżający się do pełni dawał tak bardzo potrzebne światło. Promienie srebrnego światła przebijały się przez gęste poszycie lasu. Dzięki temu marsz był o wiele łatwiejszy, a widoczność znacznie większa, a i sam widok wielu uznałoby za naprawdę niezwykły.
Dla nich nie było on jednak romantyczny, a wręcz przeciwnie budził złe wspomnienia. Wielu patrolowców zlekceważyło takie warunki i zachęceni dobrą widocznością, szli pewnie przed siebie. Ich koniec był równie tragiczny, co niespodziewany.
Ich dowódca nie popełnił tego błędu i nakazał ostrożny, powolny marsz w kierunku rzeki. Dodatkowo zrobili dwa spore kółka, aby wykluczyć możliwość obecności Congów w tym terenie. Nominalnie kontrolowany był przez armię amerykańską, ale wiadomym było że w pobliżu granicy trzeba być niezwykle ostrożnym.

Szli krok za krokiem, uważnie obserwując okolicę. Kilka razy przystawali na dłużej nasłuchując. Dżungla pełna była niepokojących i drażniących dźwięków. Wiele zwierząt prowadziło nocny tryb życia i czyniło wiele hałasu. Za taką zasłoną dźwiękową mógł się kryć wróg, który z każdym kolejnym piskiem małpy, czy innego ptaka był coraz bliżej ciebie.

Po ponad godzinnym marszu dotarli do brzegów rzeki. Wiał od niej orzeźwiający wiatr, który przyniósł im wyraźną ulgę. Jeden z nich zakradł się na brzeg rzeki w celu jej sprawdzenia i wypatrzenia łodzi, która miała tu ponoć na nich czekać.
I o dziwo faktycznie tak było. Niecałe sto metrów od miejsca w którym się znajdowali, stała skryta w zaroślach, niewielka, rybacka łódź. Z tej odległości wyglądała na solidną i na pewno zapewniała dobry kamuflaż.

Przez kilka minut obserwowali oba brzegi rzeki w pobliżu miejsca, gdzie ukryto łódź. Wszystko wskazywało na to, że jest bezpiecznie. Ruszyli, więc w kierunku łodzi, aby sprawdzić jej stan i wyposażenie.
Księżyc stał już wysoko i dawał całkiem dużo światła, a przez to ich działania w pobliżu łodzi mogły być doskonale widoczne. Działali więc szybko i sprawnie.
Łódź może nie należała do luksusowych, ale na pewno była cała i idealnie nadawała się do rzecznych warunków w jakich im przyjdzie płynąć. Dodatkowo ktoś wsadził do niej niewielki silnik, więc w razie konieczności ucieczki nie musieli liczyć tylko na siłę swoich mięśni. Ci, którzy przygotowali łódź, zadbali także o ich kamuflaż, gdyż na dnie łodzi leżała sterta starych ubrań. A jakby tego było mało na ławeczce dla sternika leżał niewielki bambusowy koszyk wypełniony świeżymi sajgonkami, sądząc po zapachu.

Wszystko wyglądało w jak najlepszym porządku. I już mieli ruszać, gdy Szczęściarz dał znak, aby wszyscy przypadli do ziemi.
Leżąc obok dowódcy szepnął:
- Kilkadziesiąt metrów w dole rzeki coś mi mignęło. Może to ślepia jakiegoś zwierzaka, ale bardziej obstawiałbym jakąś lornetkę.
Oddział wycofał się z powrotem do dżungli i przez kilka następnych minut, jeszcze raz dokładnie lustrował teren. Okazało się, że Szczęściarz się nie pomylił. Faktycznie jakieś dwieście metrów w dół rzeki na drugim brzegu, ktoś prowadził obserwację. Niestety poza tym faktem nie udało się nic więcej ustalić.
Trzeba było więc podjąć decyzję co dalej.

VIX 04-12-2013 00:29


- W dupę jebana dżungla. - Szepnął szpetnie pod nosem Braxton. Powód ku temu był oczywiście. Jakiś zasrany ciernisty krzew zakotwiczył się w spodniach, w okolicach uda, do tego moskity atakowały jak opętane. Lex już dawno przestał je na sobie zabijać potężnymi pacnięciami dłoni, wiadomo, ochota była, ale nie w ten czas i nie w tym miejscu. To już nie było Khe Sanh żeby sobie folgować jak jakiś zasrany żółtodziób na placu apelowym. Tu każdy dźwięk miał źródło, a jak odbiegał tylko odrobinę od odgłosów natury to koniec był szybki. Czacha potrafiła wypełnić się ołowiem wroga z prędkością udawanego orgazmu szpetnej dziwki przy 66-tce, robiącej loda w kiblu. Ogólnie było do dupy.

Lex szedł przez gęste zarośla i tylko czasem sprawdzał wzrokowo pozycję swoich towarzyszy. Sukinkoty trzymali tempo i szyk, a dzięki temu nie tylko wzrastała szansa na powodzenie misji ale i Slo czuł się od tego lepiej. Pewność wzrasta wprost proporcjonalnie do tego jak zachowują się koledzy, no a że oni zachowywlai się jak zgraja profesjonalnych zabójców, to Slo był szczęśliwy jak teksańska świnia w błocie. Uśmiech wykwitł na ustach Braxtona jak tak sobie o tym pomyślał wszystkim. Jednak sam wesoły nastrój operatora wsparcia nie oznaczał rozleniwienia. Lufa 3,7, zwieńczenie karabinu wsparcia piechoty E2... ta lufa właśnie wyłaniała się spomiędzy liści paproci i gotowa była nieść zagładę w każdej chwili... wyglądała niczym czarny komin fabryki śmierci w który spoglądało się tylko raz, a później szło z dymem, prosto na spotkanie z zaszczanym szatanem. Kolejny uśmiech zawitał na parszywej mordzie Slo ale zaraz zniknął. Jakiś moskit, widać elitarny krwiopijca, ukąsił Lexa pod okiem, wiedział gdzie ciąć skubaniec. Lex otarł twarz z potu rękawem i zauważył jak Redwater daje sygnał nawiązania kontaktu wzrokowego z przeszkodą na trasie przejścia.

Braxton dołączył do zwiadowcy i wyjrzał z ukrycia. Jak w mordę strzelił, była tam zacumowana do brzegu łódź. Lex klepnął Redwatera lekko w ramię i pokazał że obejdzie perymetr z lewej. Trzeba było sprawdzić czy to nie zasadzka. Wszystko wyglądało jak należy, ale podręcznikowo, Lex pozostał w zaroślach gdy grupa ruszyła by sprawdzić łódź. Wszyscy nie mogli wychodzić na stosunkowo otwarty teren, a jeśli skręciłby się jakiś syf, to Slo zawsze mógł pokryć brzeg rzeki, jeden czy drugi, gradem pocisków z taśmowo zasilanego M60.

***

Wszystko grało jak ta lala, no moża poza gównianymi spodniami które przypadły Lexowi. Szew wbijał się ostro w rów, jakby spocona dupa nie była wystarczającym utrapieniem. Chwilę później każdy już przypominał Charliego, gdyby nie te mordy i wzrost to czterech członków komórki specjalnej wyglądałoby jak loatońscy rybacy. Była jednak noc i ten fortel mógł się udać, przynajmniej na tę chwilę.

Braxton spakował swoje graty do plecaka, a ten zainstalował na dnie łodzi obok złożonego tam karabinu. W kieszeń płóciennych spodni włożył pistolet i odbezpieczył go. Technika taka nie była zalecana zgodnie z izraleską szkołą jakiej nauczano na amerykańskich szkoleniach wojskowych, ale oddziały specjalne miały swoje reguły, techniki i wyuczone sposoby. Zasrani instruktorzy gówno tam wiedzieli o tym jak sprawy potrafią szybko zmienić się ze złych na gorsze, dlatego niech sami sobie trzymają palec na komorze zamka albo oddają strzały trzymając pistolet oburącz. Lex wiedział swoje a owych instruktorów miał głęboko gdzieś.

Wonne ryżowe naleśniki które zalegały w wiklinowym koszu Lex olał od razu. Pakować do ust coś co przygotowywał potencjalny wróg i chuj jeden wie czym to nafaszerowł, to nie był dobry pomysł. Jak dla Braxtona to sajgonki mogły być napakowane trutką na szczury i może zabić by nie zabiły, ale sraczka murowana, tylko tego jeszcze by brakowało. Pot, duchota, żółtki na horyzoncie i gówno w majtach. - Ja bym tego nie żarł. - Szepnął tylko Lex. Za chwilę już tylko szybka inspekcja poszycia łodzi. Sprawdzenie poziomu paliwa w zbiorniku bloku silnika i można było powiedzieć że wszystko gotowe do dalszej drogi. Prawie.

Kapral Stermac rzucił ostrzeżenie i wszyscy od razu gryźli glebę. Lexowi włosy by stanęły dęba, jakby jakieś miał na głowie, miast tego wyparował z łodzi i podczołgał się ku zaroślom. Oczekiwanie i obserwacja trochę trwało ale się opłacało zaczekać, no bo i faktycznie, Farciarz miał rację. W oddali, prz zakręcie rzeki zauważyć się dało błyski.


- Jest. Zaraniec siedzi jak na dłoni. - Skwitował szeptem Braxton coś co każdy i tak widział i wiedział. Po chwili powstał plan, a Lex doradził by uważać na prąd przy przeciwległym brzegu, widac było że będzie tam głębszy i silniejszy nurt. Macbride był doświadczonym nurkiem, ale i Braxtonowi woda obca nie była, zresztą, poradzić nie szkodzi, lepiej tak niż żałować że się tego nie zrobiło. Stawało się to powoli mottem Lexa.

***

Zgodnie z założeniem, kapitan d'Ouville i Lex mieli odciągnąć ewentualną uwagę obserwatorów, dlatego też nie było się co ukrywać skoro tamci i tak wiedzieli że ktoś kręci się w okolicy łodzi. Chwilę później zaczęto przygotowywać łódź do drogi, a Braxton modlił się by w zaroślach był jedynie obserwator a nie wrogi snajper i jego luneta. Szczęściem była noc i nawet mimo mocnego księżycowego światła, taki strzał byłby mało możliwy. Lex odcumował i poczekał na sygnał kapitana by odbijać.

Gdy byli już w nurcie rzecznym, Braxton spowalniał przepływ łajby wiosłem. Czekał komendy dowódcy bądź sygnału od Redwatera i Macbride'a że teren jest czysty i moża podpłynąć pod przeciwległy brzeg i ich zgarnąć lub wspomóc w razie potrzeby. Owe oczekiwanie przeciągało się w nieskończoność, ale poszedł sygnał, nareszcie...

***

... małolat z zakrwawioną twarzą, amerykański nóż bojowy i komunistyczna lornetka. Wszystko jasne jak dla Lexa. Może jego myślenie było prostackie, może brutalne, ale nie było czasu na zabawę w detektywa i opowieści na dobranoc. Gnojek był już przez kogoś związany, to znacznie upraszczało sprawę. Lex uklęknął przy małym wietnamczyku i obszukał jego odzienie, przeczesał mu palcami włosy, po czym rozejrzał się po listowiu okalającemu owe miejsce.

- Amerykański nóż i ruskie binokle. My nie wyposarzamy ich w taką broń, ale komuchy z ochotą wykorzystują ich jako małych szpiegów. Ostrze pewnie zdobyczne miał smarkacz. Znaczy się zdrajca i wróg. - Powiedział co myślał Braxton.

Lex doskonale wiedział że tylko on w zespole potrafi mówić po wietnamsku, dlatego nie czekał na pozwolenie i zaczął zadawać pytania w ojczystym języku małolata. Dla podkreślenia powagi sytuacji, ze sztywnej pochwy zakamuflowanej pod ubraniem wieśniaka, Braxton wyciągnął bagnet M7 i zbliżył do twarzy dzieciaka. - Zaraz nam tu wszystko opowiesz co i jak!


- Tên của bạn - gì?... nói!, nói!... Tên của bạn - gì? - Lewą dłonią chwycił chłopaka za gardło i przyparł brutalnie do drzewa, tak że ten aż uderzył o pień potylicą. Ostrze bagnetu zbliżył do oka. Stare i wypróbowane metody czasem były najlepsze.

- Mów szczylu jak masz na imię i co to były za błyski?... Tên của bạn - gì? loại nhấp nháy? - Czasu było mało, a Braxton nie wierzył nigdy w konwencję genewską, wiedział że wietnamczycy nawet o niej nie słyszeli, więc by z nimi wygrać trzeba być brutalnym przynjamniej tak jak oni sami... przynajmniej.

Azrael1022 04-12-2013 02:29

Chwilę utrzymywali pozycję w obronie okrężnej, chroniąc helikopter przed niespodziewanym atakiem. Było czysto, więc ruszyli marszem ubezpieczonym w kierunku rzeki. – Pójdę przed Stermackiem, trzymam sektor na lewo – przekazał Macbride dowódcy.

W dżungli widoczność pozostawiała dużo do życzenia. Światło księżyca prześwitywało między koronami gigantycznych drzew, ale tylko kilka promieni docierało do podszytu, pozostawiając dolne piętro lasu w prawie kompletnej ciemności. John był pełen podziwu dla idącego na szpicy Redwatera – nie dość, że widział przeszkody terenowe, to jeszcze wprawnie nawigował.
Dżungla nie spała. Noc była sprzymierzeńcem wielu stworzeń żyjących w parnej, zielonej gęstwinie. Do uszu dochodziły dźwięki wydawane przez nocne stworzenia, które uzbrojone w umiejętność widzenia w ciemności lub bioecholokację stawały się niewidzialne dla swoich ofiar, znikając w otaczającym mroku.

Po kilku kilometrach dotarli do rzeki. Najpierw, dało się wyczuć charakterystyczny zapach gnijących wodorostów, potem usłyszeli delikatny szum leniwie płynącej wody, a następnie zauważyli Sepon. Łódź była zacumowana tam, gdzie wskazywała na to mapa. W środku było nawet kilka prezentów, między innymi sajgonki. Można było je od razu wywalić za burtę – po wszamaniu czegoś takiego śmierdzi się olejem i przyprawami przez kilka godzin, a w dżungli najpierw się kogoś czuje, potem słyszy a na końcu widzi. Jeżeli mieli być nie do wykrycia przez Victora Charliego, to lepiej było darować sobie aromatyczne żarcie i zadowolić się sucharami z MCI. Mieli już wsiąść do krypy i odbić, gdy Szczęściarz zauważył niepokojące błyski po drugiej stronie wodnej toni. Trzeba było to sprawdzić. Redwater i Macbride mieli przeprowadzić mały rekonesans i wyeliminować obserwatorów, a w razie możliwości sprowadzić jednego z nich żywcem. John zdjął ekwipunek i złożył go w łajbie. Zostawił sobie tylko granaty, pistolet, karabin - do lufy którego przytwierdził tłumik - oraz dwa zapasowe magazynki, które umieścił w zapinanej na rzep kieszeni amunicyjnej. Po namyśle, wziął też kawałek liny zakończony karabinkami alpinistycznymi na obu końcach, poprawił kamuflaż na twarzy i był gotów. Szybko ustalił z Redwaterem taktykę działania – płyną pod wodą na drugą stronę, po czym John podpływa przy brzegu do obserwatorów a Jonathan podchodzi lądem i razem atakują przeciwnika.

***

Kurs UDT, faza druga. Kilka lat wcześniej
Grupa kursantów siedziała na brzegu pełnowymiarowego basenu olimpijskiego. - Na ziemię! - rozległa się komenda, po której wszyscy padli i zrobili dwadzieścia pompek. - Instruktor Stone! - krzyknął dowódca grupy. - Hooyah, instruktor Stone! - zawtórowała reszta. - Zamoczcie się! Na komendę cała grupa rzuciła się do wody a następnie, tłocząc się i przepychając wróciła na brzeg basenu. Instruktor Stone był czterdziestoparoletnim, żylastym facetem, który zęby zjadł na nurkowaniu bojowym. - Aby zaliczyć dzisiejszą konkurencję - zaczął spokojnym głosem - musicie wskoczyć do basenu, wykonać przewrót i popłynąć pod wodą do przeciwległej ściany. Jedyne pięćdziesiąt metrów, to jak spacer po parku. Pamiętajcie co ćwiczyliśmy - jak myślicie, że brakuje wam tlenu to zacznijcie przełykać ślinę, potem nabierzcie trochę wody i przepłuczcie nią usta, potem powoli wydychajcie powietrze, aby jeszcze raz natlenić płuca. I cały czas myślcie o kolorze niebieskim. Nikt nie wiedział, dlaczego akurat o niebieskim a nie na przykład o sraczkowatym, ale z jakichś niewiadomych względów, ta rada nie była tylko przesądem - to naprawdę działało. Nawet wojskowy lekarz nie potrafił wyjaśnić naukowo tego fenomenu, a na każdym treningu nurkowania kursanci bili własne rekordy bezdechu, myśląc właśnie o kolorze niebieskim.

***

Minutę przed wejściem do wody Macbride oddychał głęboko, aby dodatkowo natlenić krew. Do drugiego brzegu było wprawdzie tylko trzydzieści pięć metrów, ale lepiej było mieć w płucach jakąś rezerwę, w przypadku zaczepienia o leżący na dnie konar drzewa lub inne nieprzewidziane wypadki, mogące mieć miejsce podczas przeprawy. SEALs poczołgał się w kierunku rzeki i zanurzył w przynoszącej ulgę od duszącego gorąca wodzie. Nie tracąc czasu zanurkował i wynurzył się ostrożnie dopiero, gdy poczuł, że dno podnosi się tak, że nie zdoła już ukrywać się pod powierzchnią wody przed wścibskim wzrokiem obserwatorów. Na szczęście, miejsce w którym się znajdował oddzielała od Wietnamców kępa gęstych krzaków. John wybadał przed sobą dno, chcąc uniknąć wystających korzeni, o które mógłby się zaczepić, zdjął z pleców karabin i pracując ostrożnie nogami zaczął płynąć w kierunku miejsca, gdzie czaili się przeciwnicy.

Zauważył ich, gdy byli oddaleni o trzydzieści metrów. Trzech gnojków gapiących się na łódź i resztę oddziału. Macbride podpłynął jeszcze bliżej. Zajął pozycję strzelecką, przycisnął kolbę do ramienia i wziął pierwszego na cel. „Do dzieła, Redwater, sezon na Charlies właśnie się rozpoczął” – pomyślał. Niedługo później, jak grom z jasnego nieba, czy raczej z czarnego piekła, wyskoczył Jonathan i błyskawicznym ciosem ogłuszył jednego obserwatora. John miał już posłać jego towarzysza na spotkanie z najwyższą instancją, gdy został oślepiony jasnym rozbłyskiem… lampy? Flary sygnalizacyjnej? Cholera wie, co to było, ale nastąpiło dość niespodziewanie. SEALs mrugnął kilka razy oczami usiłując pozbyć się tańczących pod powiekami świetlnych powidoków, a następnie ponownie spojrzał na brzeg, gotowy do strzału. Ani śladu pozostałej dwójki Charlich… Co do chuja? Do wody nie wskoczyli, bo nie było żadnego plusku, więc pewnie korzystając z oślepienia żołnierzy uciekli lądem. Albo wleźli do ukrytej w pobliżu nory.

Macbride zrobił z liny kajdanki bosmańskie i mocno skrępował więźnia. – Widziałeś dokąd uciekli? – zapytał Redwatera. – Może mają gdzieś tu ukryte wejście do tunelu. Nie powinno być daleko, sprawdźmy podłoże. Jak coś się trafi to wrzućmy im granat WP i zamknijmy szczelnie właz. Fosfor wypali tlen z korytarza i się poduszą.

***

Całe szczęście Lex gadał po wietnamsku. Macbride żałował, że nie ma takich talentów lingwistycznych. Mówił co prawda trochę po francusku - w ojczystym języku matki i żony - oraz uczył się kiedyś rosyjskiego. Znajomość tego ostatniego ograniczała się jednak do umiejętności zamawiania piwa w knajpie i mówienia ludziom, żeby się pierdolili.

Kiedy Macbride kontynuował przeszukiwanie podłoża, Braxton przesłuchiwał więźnia. Nieregulaminowo. Znaczy fachowo i skutecznie.

merill 09-12-2013 00:28

Indianin wyszedł z wody w miejscu gdzie przewrócony pień zasłaniał przyczajonym w ciemnościach obserwatorom, zauważenie go. Nie był najlepszym pływakiem ale jakoś udało mu się niepostrzeżenie przepłynąć rzekę, prąd był dość spokojny w miejscu które przypadło mu do przeprawy. O komandosa z Marynarki się nie bał, nie na darmo nazywali ich Fokami. Kiedy wyszedł na ląd, wciągnął w płuca wilgotne i duszne powietrze dżungli. Zawsze tak robił, kiedy musiał się przekradać w nocy, dzięki temu mógł wszystkimi zmysłami poczuć otaczający go teren. Oczy powoli przyzwyczajały się do otoczenia, a doskonały słuch wyłapywał wszelkie odgłosy nocnego życia w tym zielonym piekle.

Ruszył powoli oddalając się na kilkanaście metrów od rzeki, jeśli obserwatorzy mieli jakąś obstawę, zapewne ulokowała się dalszej odległości od wody, po to by pilnować tyłów i jednocześnie nie przeszkadzać w prowadzonych działaniach zwiadowczych. Ostrożnie badał stopami teren przed sobą, uważając by nagłym szelestem nie spłoszyć wroga. Był w swoim żywiole, nawet jego ciało w jakimś stopniu przystosowało się do parszywych warunków panujących w Wietnamie, nie pocił się tak mocno jak inni żołnierze i robactwo też jakby mu mniej doskwierało. A może po prostu nauczył się to ignorować, w pewnym sensie musiał, bo na dalekim zwiadzie, niejednokrotnie leżał bez ruchu w sporządzonej przez siebie kryjówce, czekając na cel. Wszelkie pełzające, fruwające i gryzące paskudztwo, miało wtedy używanie. Na szczęście hart i silną wolę odziedziczył po chwalebnych przodkach.

Szedł z bronią przy ramieniu, przekradając się przez gęste zarośla, wg jego obliczeń, zbliżał się powoli do wrogiej pozycji. Zwolnił i jeszcze zwiększył ostrożność, Macbride pewnie jeszcze też nie dotarł na pozycję, co nieco wiedział o procedurach takiego pływania, kilka razy miał okazję wojować przy Teamach, trochę się dzielili wiedzą. „I nie tylko” – pomyślał poklepując karabin T223, który nie był standardowym wyposażeniem wojsk lądowych.

Wreszcie zauważył cel, w zasadzie dwa cele. Kilkunastoletni wietnamscy chłopcy, przez solidną lornetkę obserwowali ich łódź. Byli tak zaaferowani celem obserwacji, że nie zwracali w ogóle uwagi na to co się dzieje za ich plecami. Przeszukał wzrokiem jeszcze chaszcze wokół stanowiska zwiadowców, spodziewając się gdzieś zaczajonej ukrytej eskorty, ale nie zaobserwował więcej wrogów. Nie miał zamiaru zabijać szczeniaków, choć z tej pozycji gdyby strzelał, to nawet nie zorientowali by się kiedy dosięgną łby ich ołowiany posłaniec śmierci. W zasadzie było by to bezbolesne… „Na pewno mniej niż wizyta u batalionowego dentysty” – nie wiedząc czemu, ta myśl go rozbawiła.

Wyskoczył z szybkością atakującego dzikiego kota, dwa, trzy szybkie susy i już był przy chłopcach, kolba karabinu spadła na skroń najbliższego z nich i wtedy zabłysło światło…

*****

Z nieba lał się żar, nie ogień czy płomień... z niebios spadała ściana ognia, niczym monsunowy deszcz… nie było przed nim ucieczki… trawił wszystko drewno… kamień… ciało…


*****

Dzieciak stał i patrzył na niego… zwykły żółty szczeniak… tylko te oczy… tak duże jakby zaraz miały wypaść z oczodołów i wystrzelić… był blisko widział każdą przekrwioną żyłkę przecinającą białka tych oczu… każdą plamkę i ciemność źrenicy…

*****

Lufę wysłużonego Nagana trzymał tuż przy skroni Redwatera… wykrzykiwał i wrzeszczał po wietnamsku… okrutny grymas złości pomieszanej z dziką rozkoszą torturowania więźnia gościł na twarzy oficera Vietcongu…

*****

Zamrugał kilkakrotnie powiekami, żeby pozbyć się wirujących mu w oczach mroczków, spowodowanych nagłym błyskiem światła. Wciągnął w nozdrza powietrze, ale co dziwne nie poczuł charakterystycznego zapachu po wybuchy granatu błyskowego. Nie potrafił wytłumaczyć sobie tej kłującej w oczy eksplozji światła. Pod stopami miał zwiotczałe ciało jednego ze zwiadowców, przyłożył palce do szyi i poczuł tętno – mieli jeńca.

Z wody, niczym duch wynurzył się Macbride i zabrał się za krępowanie więźnia. Redwater starając się wyrzucić z głowy obrazy, które jeszcze chwilę temu nawiedziły jego umysł rozpoczął przeszukiwanie okolicy, za sugestią marynarza. W tym akurat był niezły, pochylił się i badał palcami mokry grunt dżungli, miał szczęście, że w bliskości rzeki, ziemia była odsłonięta, spływająca do koryta woda z opadów, zmywała opadające liście. W takim podłożu łatwiej tropić… ruszył śladem bosych stóp drugiego obserwatora… trop kierował się ku zaroślom, po trzech, czterech metrach urywał się… jakby osobnik rozpłynął się w powietrzu. Wyciągnął kukri i ostrożnie wbijał w ziemię wokół, szukając jakiegoś ukrytego wejścia do podziemnego tunelu, ale nie znalazł nic w najbliższej okolicy, również u góry, gałęzie czy pnącza były zbyt wysoko by chłystek, mógł się po nich wspiąć i uciec. To wszystko było kurewsko dziwne…

Podnieśli skrępowanego i zakneblowanego chłopaka z ziemi i wrócili na łódź.

Hawkeye 11-12-2013 17:06

Alexander szybko i sprawnie wydał rozkazy, dotyczące tajemniczych błysków, naprawdę nie chciał ryzykować zbyt wczesnej dekonspiracji, gdyż to mogłoby znacznie utrudnić im wykonanie zadania, ale z drugiej strony pozostawienie tego niezbadanym stanowiło zbyt duże ryzyko. Gdyby wypłynęli na rzekę, gdzie staliby się celem, dla snajperów czy wprost całego plutonu VC, cóż nie wiele mogliby zdziałać.

Tym sposobem dwóch członków oddziału specjalnego oddaliło się od grupy, a tymczasem reszta, która pozostała rozpoczęła małe przedstawienie. Wiedzieli, że nie mogą przesadzić, gdyż obserwatora mogłoby zdziwić zbyt nieprofesjonalne zachowanie amerykańskiego oddziału, ale jednocześnie zachowywali się tak jakby nie wiedzieli o jego obecności. Łódź została przygotowana do wypłynięcia, co jakiś czas dało się zauważyć podnoszącą osobę, która wykonywała jakieś konieczne czynności. Cóż jeżeli jest tam snajper i tak nie miałby łatwego strzału, a poza tym czy ryzykowałby strzałem w takich okolicznościach? D'Ouville szczerze w to wątpił, sądził raczej, że poinformuje on swoich ... cóż o ile nie przechwycą go amerykańscy żołnierze.

Po czasie, który wydawał się wiecznością do prowizorycznego obozu powróciła dwójka zwiadowców ciągnąc za sobą młodego, wystraszonego chłopaka. Kapitan miał ochotę wyrzucić z siebie uczucie złości, które coraz bardziej w nim zbierało. Nie mógł sobie jednak na to pozwolić, nie w tych warunkach i nie w takim momencie ... poza tym, było bardzo prawdopodobne, że gówniarz coś wiedział.

Kapitan przykucnął niedaleko przesłuchującego dając mu swobodę działania. Liczył, że uda mu się coś wyciągnąć z Wietnamczyka, teraz liczyła się właściwie tylko informacja ...

- Jak masz gnojku na imię? Gadaj. Co to za błyski były? - Braxton przydusił małego Wietnamczyka lewą ręką mocno, naparł na krtań i czekał słów albo rybiego ruchu ust spowodowanego brakiem tlenu w płucach szczyla.

Chłopak mimo strachu milczał dłuższą chwilę, jakby wystawiał nerwy Lexa na próbę. Najwyraźniej nie wiedział, czym to może dla niego się skończyć. W oczach małolata poza strachem było coś jeszcze. Coś czego Braxton nie potrafił zidentyfikować. Bardzo go to denerwowało, ale w tej chwili niewiele mógł z tym zrobić.

- Lien Thu Huong - wyszeptał w końcu chłopak - Ja nic nie wiem. Ja nie zrobiłem nic złego. My przyszliśmy zakładać tylko pułapki na ryby. Aż zauważyliśmy łódź i postanowiliśmy zaczekać chwilę i popatrzeć. Lepiej uważać, prawda?. Ja naprawdę niczego nie zrobiłem. Ja wasz przyjaciel. Ja nie lubię Vietcongu. Ja dostałem nawet nóż od jednego z waszych. Puśćcie mnie, błagam.

Potok słów, jak popłynął z ust chłopaka Lex z trudnością zrozumiał. Gówniarz nie dość, że mówił szybko, to jeszcze w jakimś dziwnym dialekcie, który Braxton słyszał pierwszy raz w życiu. Na szczęście różnice były głównie w akcentowaniu i dało się to jakoś zrozumieć.
Braxton odwrócił nieco głowę w lewo i skierował kilka słów do swoich towarzyszy. Tłumaczył zdawkowo, a wcześniej i tak musiał przetrawić wypowiedź jeńca, trud go był zrozumieć.

- Szczeniak mówi że przyszli tu na ryby, że jest po naszej stronie a nóż dostał od kogoś z naszych. Na imię ma Lien i za grosz smarkaczowi nie wierzę. - Podsumował Lex.

- Znasz język amerykański? - Zapytał po wietnamsku ze zwyczajową sobie nutą patriotyzmu w stylu Abe’a Lincolna. - … to by wiele ułatwiło. - Dodał już po angielsku, bardziej do siebie niż do kogokolwiek innego.
Chłopak pokręcił przecząco głową z błaganiem spoglądając w kierunku d’Ouville, jakby wyczuł że to on ma tutaj najwięcej do powiedzenia.

- Hej, hej! Skoncentruj się. Gdzie się rozglądasz kurwa? - Braxton przydusił znów dzieciaka tak by ten spojrzał mu w oczy. - Gdzie jest wasza wioska? Jakie są tam siły Vietcong’u? …i żebym nie musiał znów powtarzać. Co to były za błyski Lien? - Ostrze bagnetu zbliżyło się do powieki szczeniaka. Ważyły się wszak jego losy, mały albo się do czegoś przyda albo podryfuje z prądem Sepon’u, tego Braxton był pewien.

- Mamy inne pytania poza tym gdzie jest jego wiocha i czy są tam komuchy? - Zwrócił się Lex do kolegów po angielsku. Specjalnie Braxton nie sygnował dowódcy, po co gnój miał wiedzieć kto tu rządzi, im mniej wiedział tym na duszy mu lżej zawsze, a oddział bezpieczniejszy. Proste.
Chłopak zajęczał cicho z bólu i skupił swój wzrok na Braxtonie.

- Tu nie ma Vietcongu - wyrzucił z siebie - Tu tylko dobrzy ludzie mieszkają. We love you America. Tu sami dobrzy ludzie

Gówniarz wił się w odpowiedziach niczym piskorz. Lex czuł, że małolat robi go w konia, ale nie był do końca pewny, czy to z powodu zbyt dużej ilości pytań, sposoby przesłuchania, czy może technik, jakich nauczyli go komuniści. Jedno było pewno, jak na razie Braxton nie otrzymał jeszcze, ani jednej sensownej odpowiedzi. To, co do tej pory powiedział chłopak było dokładnie tym, co chcieli by wszyscy usłyszeć. Lex czuł jednak, że jest to bardzo dalekie od prawdy.

- Czy szczeniak wie, gdzie są pozostali dwaj obserwatorzy i czy uciekli tunelami czy zwiali przez las?

Lex przetłumaczył pytanie, a Lien szybko odpowiedział. Troszkę nazbyt szybko:
- Nikogo tu nie było. Jestem sam. - strach w oczach chłopaka rósł z każdym kolejnym pytanie i każdą kolejna upływająca sekundą.

- No trudno. Ale nic straconego.Skoro wpadłeś na ryby to może jakąś złowisz jak cię wpierdolę do wody! - Syknął w twarz dzieciaka Braxton, złapał go za włosy i zaczął ciągnąć nad wodę.

Przeraźliwy krzyk wypełnił dżunglę i niósł się echem na wiele setek metrów. Wszystkich sparaliżowało, łącznie z Braxtonem, który w momencie zdał sobie sprawę z tego co zrobił. Dał się ponieść emocją. Pierwszy raz w dżungli zdrowy rozsądek i opanowanie przegrały z uczuciami i pragnieniami. Czy zdenerwowało go to, że chłopak kłamie w żywe oczy? Czy może po prostu przekroczył już niewidzialną linię między normalnością, a szaleństwem? A może po prostu ukryte pragnienie zemsty za wszystkich zabitych kumpli w końcu wygrało. Teraz było jasne, że przez ten jeden nierozważny krok znaleźli się w ciemnej dupie i to na dodatek bardzo, bardzo głęboko.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 07:01.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172