Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 14-11-2014, 23:47   #21
 
Sam_u_raju's Avatar
 
Reputacja: 1 Sam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputację
* * *

- Nie martw się Abi. Nie zabiłem jej - Scott stał pochylony nad nieprzytomnym ciałem Vanessy - Ogłuszyłem ją… Mętne są jej tłumaczenia ale chce wierzyć w to, że nie miała zamiaru ciebie zabić - pokiwał zrezygnowany głową - Co za nowe cholerne czasy. Chodź ze mną. Zbieramy się - sięgnął po nieprzytomną druidkę i z łatwością, ostrożnie przerzucił ją sobie przez ramię.

- A co dalej z nią planujesz zrobić? - zapytała Abigail.

- Postaram się dać jej szansę - stanął dwa kroki od kobiety - Nawet jeżeli nie przyjmą jej tam gdzie się wybieramy. Chodźmy już - pospieszał ją.

Ruszyła niechętnie obrzucając smutnym spojrzeniem kwiaciarnię.
- A miało to być tak spokojne miejsce.

Chciał jej powiedzieć, że dopiero po śmierci sobie odpocznie, ale to byłoby takie oczywiste kłamstwo. Ugryzł się w język.
Z Vanessą przewieszoną przez ramię schylił się jeszcze nad ciałem BORBLa i wolna ręką wygmerał jego legitymację i zarzuciwszy kaptur na głowę ruszył w kierunku samochodu. Zanim upakował nieprzytomną druidkę po swojej lewej stronie korzystając z legitymacji kazał się rozejść zbierającym się jak muchy do gówna, gapiom. Słowa „Regulacja” i „BORBL” mogły podziałać nad wyraz skutecznie. Zapalił silnik samochodu, który pod jego ciężarem osiadł niżej i ruszył do miejsca docelowego.

- Teraz Abi to będzie już tylko gorzej - rzucił w przestrzeń samochodu
 
Sam_u_raju jest offline  
Stary 15-11-2014, 09:14   #22
 
Szarlej's Avatar
 
Reputacja: 1 Szarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputację
Rozsiadłem się wygodnie i wyciągnąłem z kieszeni papierosa, wypraktykowanym ruchem bez wyjmowania paczki. To był ostatni papieros przeznaczony specjalnie na okazję wydostania się z Tempest. Mimo ciągle bardzo silnego nałogu zmusiłem się do powolnych ruchów. Wetknięcia papierosa prawie na środek ust, sięgnięcia po zapalniczkę, skrzesania ognia pod osłoną dłoni i zaciągnięcia się. Dokładnie do dwóch głębokich zaciągnięć. Oparłem się na wyciągniętych do tyłu dłoniach.
- Byłem tutaj… Ale wtedy było tu inaczej.
Zawiesiłem głos. Nie chciałem gmerać w własnej pamięci… gatunkowej. Wiedziałem, że to spłoszy myśli. Nie przeszkadzało mi to jednak bawić się w półprawdy. Pozwoliłem słowom przebrzmieć na tyle by cisza nie stała się niezręczna ale by była wyraźna. Na razie nie chciałem informacji, tylko pozwolić bardom się zastanawiać ile wiem, kim naprawdę jestem. Może i nie byłem wprawnym bajarzem ale wiele zagrywek było podobnych do kantów. A na tym się znałem jak nikt.
- Dobrze, chcecie usłyszeć historię o Koszmarze… To jest dobra cena za poczęstunek. Właściwie nie cena a odwdzięczenie się za niego. Zastanawiam się o czym Wam opowiedzieć. Mogę snuć historie nieprawdziwe ale takie, które uczą u nas jak żyć. Mógłbym snuć historie uznane za nieprawdziwe ale mające w sobie dużo z prawd. To jednak nie jest dobra chwila. Mógłbym opowiedzieć wydarzenia, które doprowadziły mnie i moich towarzyszy do Uzurpacji. Ale jest ona zbyt cenna. Zamiast tego opowiem Wam o Koszmarze. Jaki jest.
Zaciągnąłem się i pokazałem Lorce by usiadła po mojej prawicy. Jednocześnie wzrokiem i gestem poprosiłem o butelkę, zwilżyłem gardło i podałem ją dalej.
- Koszmar… Sama nazwa mojego świata, mojej domeny zmusiła mnie do zastanowienia się. Ten świat nie jest przerażający, nie jest bardziej niebezpieczny dla innych. Jest niezrozumiały. Tak jak dla przeciętnego jego mieszkanca - tonem głosu dałem lekko, z wyczuciem do zrozumienia, że ja do przeciętnych nie należę. - niezrozumiałe są Wasze domeny. Jak zwykle wszystko tkwi w inności. Dlatego chciałbym Wam przedstawić tę historię, by sam świat był mniej groźny. W końcu boimy się tego co nie znamy, nie rozumiemy.
Zrobiłem przerwę na kolejne dwa buchy.
- Kiedyś żyło w nim wiele nacji. Faerie, stwory, które my określamy jako martwi czyli wampiry i wilkołaki, demony i ludzie. Krew wielu z nich mieszała się. Ludzie jednak zdominowali Koszmar. I zaczęli tworzyć swoją własną społeczność. Stopniowo wszystko co inne było spychane na obrzeża. Zmuszone do życia w ukryciu. Magia zamierała, jednak rozkwitała technologi. Kultura upadała by mogła powstać inna. Doszło do tego, że ludzie uznali faerie czy wampiry za legendy. A wszystko co inne było zmuszone żyć w ukryciu. Dla mnie czy dla Was było to złe. Ale dla zwykłego człowieka wręcz przeciwnie, mógł żyć bezpiecznie. Mógł rozmawiać, i widzieć swojego rozmówcę, mimo dziesiątek tysięcy kilometrów tak jakby był obok. Mógł w pół godziny przemierzyć odległość, którą człowiek pieszo przemierza w cały dzień. I nie mówię o bogaczach a o zwykłych ludziach. Praktycznie o każdym. Dlatego będę się upierał, że ten świat nie działa lepiej lub gorzej od innych. Tylko inaczej. I wtedy skończył się rok dwa tysiące dwunasty według naszych kalendarzy.
Zamilkłem na chwilę pozwalając sobie delektować się papierosem i butelką, która znowu do mnie trafiła.
- Dla wielu wtedy wydarzyła się tragedia, jednak jest to spojrzenie jednostki. Ci, którzy umarli zaczęli powracać. Jako duchy, zombi czy wampiry. To był szok, coś co każdy uważał za bajanie stało się rzeczywistością. Gorzej, na skutek tego technika mocno ucierpiała. Jednak nie na tyle by ludzkość straciła przewagę. Ciągle miała broń, której pociski leciały szybciej niż myśl. Pojazdy, które konie zostawiały daleko w tyle. I wiele innych… Wiele osób, których krew nie była w pełni ludzka odkryła wynikające z tego zdolności. Czy człowiek mający w sobie krew demona ale wychowany wśród ludzi gdy walczy z demonami jest zdrajcą? Wszystko zależy od punktu widzenia. Od tego kim my sami jesteśmy.
Znowu zrobiłem przerwę dopalając papierosa do samego filtra i odrzucając go na bok. Podjąłem historię:
- Doszło do walk. Brutalnych walk wynikłych z niezrozumienia. Po obu stronach. Wszystko było wynikiem braku zrozumienia. W końcu jednak osiągnięto chwiejne zawieszeni. I wtedy pojawiła się trzecia siła. Zachwiała posadami tego chwiejnego sojuszu. A tą siłą było Faerie. Jeszcze bardziej inni. Jeszcze mniej zrozumiali. Nie doszło do walk, do bitw. A do intryg. Wieloletnich intryg. Bardziej brutalnych niż jakakolwiek bitwa gdy staje się z bronią w ręku na przeciw przeciwnika. Bo tam nie było wiadomo kto jest wrogiem a kto sojusznikiem. - sam zdziwiłem się goryczy w swoim głosie. - Ich skutki trwały dalej gdy znalazlem się w Tempest. Więcej, moja podróż jest ich skutkiem. To jest opowieść o Koszmarze. O świecie w którym problemem jest tylko nieposzanowanie inności. I to po każdej stronie…
Dałem moim słowom przebrzmieć a słuchaczom pomyśleć. I zabrać głos.

Bardowie milczeli jednak. Najwyraźniej woleli słuchać, jeśli nie występowali przed publicznością.
- To ciekawa opowieść. Myślę, że warto by wysłuchał jej Książę Łańcuchów. - Jeden z bardów zaproponował to pozostałym, a ci przystali na to kiwając głowami.
- Vincencie z domeny Lon-Dym. Czy drobne opóźnienie w twojej wędrówce jest dopuszczalne. Chcielibyśmy zaprowadzić cię gdzieś, gdzie twoja opowieść o Koszmarze może przynieść wiele dobrego.

Nim zdążyłem odpowiedzieć poczułem nagły zawrót głowy. A potem usłyszałem szept dobiegający do nich gdzieś ze strony pogrążonych w mroku wzniesień.
- Fox.
Ktoś znał moje nazwisko i przyzywał mnie do siebie. Z siłą, którą trudno było zignorować.
- Fox.
Powtórzył szept.

Zamrugałem a następnie zacisnąłem lewą dłoń w pięść, tak mocno, żeby szpony wbiły się w ciało. Ktoś mi mieszał w głowie a na wszelkiego rodzaju przymusy najlepiej działa ból, pozwala skupić się ponownie na swoim ciele. Zmusiłem się do odpowiedzi.
- Naturalnie, jeżeli będzie to tylko niewielkie opóźnienie. Słuchajcie… Ktoś mnie woła z tamtych wzgórz. Silnie, stosuje jakiegoś rodzaju moc, magie. Pójdziemy to sprawdzić?
- Nic nie słyszymy. Ale kiedy Księżycowe Wzniesienia wołają kogoś, lepiej posłuchać ich wezwania.
- Co prawda większość, których wzniesienia wezwały przepadła bez wieści.
- Ale wezwanie to wezwanie. Powinien na nie odpowiedzieć ktoś, kto usłyszał zew. Nikt więcej. Zatem,albo zostaniesz przy ogniu albo wejdziesz w noc.
- I być może nigdy więcej się nie spotkamy.
- Nie słuchaj ich - wtrąciła się Lorka z cienia. - Nikogo nie słuchaj. A już na pewno szeptu księżycowych wzniesień, ptasi dziobie.
Skinąłem głową, próbowałem się skupiać na sobie. Vincencie Foxie. Byłym regulatorze. Wychowanku sierocińca. W ten sposób zrobić granicę między swoimi myślami a cudzą ingerencją.
- Opowiedziałem o Koszmarze. Teraz ja proszę Was o opowieść. O szepcie księżycowych wzniesień.
Bardowie pokiwali głowami, aprobując propozycję.
- Mówią, że kiedyś były to wzgórza, na których mieszkał dwór sithe i ich popleczników. - Zaczął opowieść Varkh. - Mówią, że Lud żył tutaj w szczęściu spoglądając na Trojaczki. Że najbardziej jednak ukochali Jasny Księżyc i jego boginię Lunę. Pozostałe dwa - Czarny i Czerwony oraz ich bogowie poczuli się zazdrośni. Władca czarnego Księżyca - Lunamor - zaczął zsyłać koszmary na Lud Księżycowych Wzniesień. Ale to było za mało, by Lud odwrócił się od Luny. Wtedy do zemsty przyłączył się Rasinar - Władca Księżyca Krwi. Kiedy Luna była w nowiu a moc jej bogini najsłabsza, Rasinar zesłał szaleństwo na Wzniesienia i jego Lud. Jednej nocy Lud skoczył sobie do gardeł, zaczął zabijać się w blasku Księżyca Krwi - oszalały przez moc jego władcy. A kiedy wzeszło slońce i krew wsiąkła we kości wzniesień nie przetrwało zbyt wielu fae przy życiu. Gdy minął żal,ci co przeżyli pochowali pod wzniesieniami swoich pomordowanych bracie, swoje pomordowane siostry, dzieci, rodziców i małżonków. A potem odeszli daleko, odwracając się od Luny,Lunamora i Rasinara. A że nie mogli wybaczyć sobie nawzajem win dokonanych w amoku, każdy z nich wybrał inną Domenę. Ale Księżycowe Wzniesienia nie pozostały puste i martwe. Czasami przemawiają do tych, którzy ośmielą się zapuścić pomiędzy kurhanowe kopce. Fae słyszą glosy. Ale nigdy nie wiesz, który z Władców Księżyców do ciebie przemawia ustami umarłych. I jakie są jego intencje. Nigdy nie masz pewności. Ale mówi się, że szaleństwo czai się w noc taka, jak dzisiejsza, uśpiona pośród spękanych kamieni i w zapomnianych ruinach, porośnietych przez dziką roślinność. Nawet dzikie zwierzęta trzymają się z daleka od Księzycowych Wzniesień i ich szeptu.
Opowieść budziła emocje, dziwne niezrozumiałe. Była to zasługa Barda czy dawne wspomnienia moich przodków? Oczami wyobraźni widziałem płomienie. Włócznię o srebrnym grocie rozmazującą się w oczach. Sylwetka, ciemna, z niezrozumiałym okrzykiem na ustach rzuca się na mnie. Parę szybkich pchnięć, w kolano, brzuch…
Inny obraz, kuleje. Nie zważając jednak na własne rany atakuję przeciwnika. Nabija się na mój miecz. Nie zważając na to brnie dalej.Nóż przecina moją tchawicę, krew tryska.
Widziałem to wyraźnie. Wszyscy, cała społeczność faerie wymordowana. Nie rozpoznawano swoich bliskich, własnych dzieci, ukochanych. Nie zważano na własne rany, szalona brutalność, daleka od zwierzęcej bo bezcelowa. Otrząsnąłem się, między moimi towarzyszami wywiązała się rozmowa.
- Ale nie bardowie - dodała Lorka z cienia.
- My nie lękamy się nikogo, ani niczego i wędrujemy tam, gdzie tylko chcemy wędrować - odpowiedział Nogrh, którego odbierałem jako najsilniejszego i najbardziej opanowanego z całej trójki.
- Fox - szept znów doszedł do moich uszu niesiony przez nocny wiatr. - Fox. Chodź do nas. Usłysz nas. Ujrzyj to, co chcemy ci pokazać.
- Dziękuję za opowieść.
Wstałem i zapiąłem pas z mieczem. Znacznie wolałem nóż ale i w szermierce nie byłem najgorszy. Spojrzałem na Lorkę i uśmiechnąłem się smutno.
- Muszę tam pójść. Tam są odpowiedzi na moje pytania. Życzcie mi szczęścia.
- Nie możesz iść - zaskrzeczała goblinka. - Księżycowe wzniesienia są zdradliwe i żądne krwi. Nie możesz iść.
- Muszę. Będę ostrożny. Muszę.
Spojrzałem na wzgórza, to nie był dobry pomysł ale pewne odpowiedzi raptem stały się dla mnie ważne.
- Więc idę z tobą, szponiastomózgi. Już raz uratowałam ci skórę. Jeśli będzie trzeba zrobię to ponownie.
- I dlatego, że raz mi je uratowałaś nie chce go narażać ponownie.
- A jak nie wrócisz? Co ja mam robić. Vincencie Foxie z Lon-dymu?
- Znaleźć na trasie bardów domenę w której będziesz szczęśliwa. Opłaciłem podróż z góry. A co zrobisz gdy zginę a nie będziesz mogła znaleźć ogniska bardów? Do tego to co woła chce widzieć tylko mnie, może być agresywne gdy przyjdzie ze mną ktoś jeszcze.
Pół krwi goblinka zgodziła się niechętnie.
- Zaopiekujemy się nią, Vincencie Fox z domeny Londymu. - Powiedział uroczystym tonem jeden z Bardów. - Jeżeli nie wrócisz do rana, my ruszamy w dalszą drogę.
Skinąłem poważnie głową i bez słowa ruszyłem w stronę wzgórz. Czujny i spięty z dłonią niedaleko rękojeści miecza. Broni jednak nie wyciągałem, cokolwiek mnie czeka wątpiłem by przemoc fizyczyna była na to lekarstwem.


***

Wszedłem pomiędzy mrok wsłuchując się w szepty wiatru i odgłosy nocy. Było ciemno. Tylko stłumione światło księżyca, mdłe i rozwodnione, oświetlało mu drogę pomiedzy pokruszonymi głazami wyglądającymi, jak pieńki zębów jakiegoś nienazwanego giganta.
Ognisko znikło w ciemnościach za jego plecami i otoczyły mnie menhirowe wzniesienia zatopione w ciszy i ciemności.
Znałem to miejsce.
Czuł je całym sobą.
Znałem zapachy mokrych krzaków. Znałem woń tutejszych kamieni.
Miałem absolutną pewność, że wędrowałem już kiedyś pomiędzy tymi wzniesieniami. Że wsłuchiwałem się w ciszę, w szum strumieni, w otaczającą mnie naturę.
Uczucie to było przejmujące. Smutne i zarazem budujące. Czułem się, jak włóczęga, który po nie wiadomo jak długim czasie wrócił do zapomnianego domu.
Skręciłem w lewo, aż pod stopami poczułem ubitą ziemię. Znalazłem drogę. Zniszczoną przez czas, zasypaną przez piaski, zarosłą przez trawy i kosodrzewiny, ale nadal rozpoznawalną.
Wybrałem kierunek wiedziony silnym przeczuciem, które kierowało mną do momentu, gdy usłyszał ... wezwanie.
Szedłem długo. Godzinę, może nawet dwie, aż dotarłem do schodów prowadzących na szczyt wyniosłego wzniesienia. Zapach jakiś ziół utrzymujący się w chłodnym, nocnym powietrzu, był przejmująco znajomy, lecz nadal nie miałem pojęcia, dlaczego?
Zaczął się wspinać. Stopnie były poniszczone, zdewastowane i musiałem ostrożnie wybierać drogę.
Z nosem wbitym pod nogi wszedłem w końcu na szczyt wzgórza.
Kiedyś, w zapomnianych czasach, musiało tutaj znajdować się jakieś obserwatorium lub coś podobnego. Teraz pozostała tylko sterta kamieni, w której z najwyższym trudem dało się rozróżnić kolumny, linię murów i zawalone sklepienie.
Nagle ujrzałem jakiś postument. Kiedyś stał na nim jakiś potężny posąg, po którym pozostały jedynie nogi ułamane w kolanach. Stopy były ptasie - szponiaste, jak u gigantycznego strusia, lecz łydki posagu były mocne, ludzkie, umięśnione. Uśmiechnąłem się smutno widząc zniszczony symbol mojej przeszłości.

Okrążyłem cokół. Urodziłem się nie wiem gdzie, wychowałem w sierocińcu, potem żyłem w East Endzie by w końcu za pensję regulatora kupić małe mieszkanie. Nigdy jednak nie miałem domu. Zatrzymałem się i rozejrzałem chłonąc noc. I cieszyć się powrotem, mimo, że nie wiedziałem jeszcze wszystkiego. W końcu odezwałem się pewnym, donośnym głosem.
- Wróciłem.

Odpowiedział mi wiatr świszczący pośród spękanych skał i jakiś cichy szept dochodzący gdzieś od strony pochylonego, niknącego w ciemnościach stoku. Z miejsca na które najprawdopodobniej runął monument.

- Wezwaliście mnie, oto jestem.

Wiatr zdawał się świszczeć nieco mocniej, a w jego dęciu pojawiły się słowa. Początkowo niezrozumiałe, strzępki, litery, zbitki zgłosek, by w końcu zyskać zrozumiałą treść.

- Zemścij się na tym, który włada nocą. Przez krew zaklinam cię o zapomniany dziedzicu mej krwi. Przez więzy czasu i więzy mocy zaklinam cię dziedzicu zemsty. Zaklinam cię na moc aglarheb. Na moc... Obiecaj. Obiecaj mi.

Odpowiedziałem mocnym głosem:
- To jest spirala nienawiści. Przez nienawiść to się zaczęło i ciągle trwa. Przez nienawiść niewinni umarli i przez nienawiść odpowiedzialni za to zostali skazani na wygnanie. Życie w obcej domenie wśród obcych istot. Jeżeli przeleje krew to ten krąg będzie trwał.

Gdzieś pod moimi stopami zadrżała wyczuwalnie ziemia. Wiatr zawył gniewnie wznosząc w powietrze tumany kurzu i kawałki żwiru, sypiąc tym wokół mnie. Przez chwilę wydawało mi się, że dostrzega pośród ciemności i pyłu jakieś sylwetki - świetliste postaci wirujące gdzieś na krawędzi pola widzenia, ale kiedy tylko się obróciłem niczego nie zobaczyłem. Wiatr zamilkł. Pył opadł.

Skuliłem się pod tym telekinetycznym atakiem, zaraz jednak się wyprostowałem. Stare nawyki działały. Nie mogłem okazać strachu. Czekałem na odpowiedź.

Wiatr milczał. Pył opadł do końca i wtedy ujrzałem jakąś płytę na środku szczytu wzniesienia, którą odsłonił podmuch wiatru. Wyglądała jak nagrobek lub coś podobnego. Płaska. Pokryta licznymi znakami, z których wyróżniał się najbardziej symbol trzech spiral.


Widywałem go często zarówno w Londynie, jak i w Tempest. To był symbol trzech światów. Świata Żywych, Świata Martwych i Świata Pomiędzy.

Podszedłem i kucnąłem przy nagrobku wpatrując się w niego. Przejechałem delikatnie palcami po tym znaku. Pochyliłem głowę w niemej modlitwie. W końcu ją podniosłem.
- Ciągle chcesz zemsty? Ciągle pragniesz krwii?

Wiatr milczał. Na jednej ze spiral poruszał się ... mały kamyczek. Wędrował pchany jakąś niewidzialną siłą po całej mandali, aż do jej środka.
Wtedy podjąłem decyzje. Sam chciałem zemsty na Imranie i jeo mocodawcach. Wykorzystać moje wzmocnione moce i zatruć ich egzystencję do końca. Wygładzić wszelkie zmarszczki na ich mózgach. Odmowa temu ludowi, mojemu ludowi zemsty było hipokryzją.
- Zrozumiałem coś. Dzięki temu symbolowi. Chcesz zemsty za swój… za nasz lud. Na kim dokładnie chcesz zemsty?

Kamyczek leżał nieruchomo. Nic się nie działo. Ponownie.
Podniosłem go i wstałem.
Płyta zadrżała, jakby od spodu ktoś ją gwałtownie popchnął.
Drgnąłem. Coś mi mówiło, że to nie jest dobry pomysł ale zawsze byłem zbyt ciekawski. Schowałem kamyk do kieszeni, następnie złapałem za brzegi płyty i spróbowałem unieść. Jednocześnie wysłałem wokół impuls szukając żywych umysłów. Byłem tu jednak sam.

Nie było to łatwe zadanie ale w końcu, łamiąc sobie paznokieć i raniąc palce, uniosłem płytę na tyle, by dało się ją przepchnąć w bok z cichym zgrzytem. Była ciężka i gruba. Pod nią ujrzałem schody prowadzące spiralą w dół. Bił z nich chłód zdecydowanie silniejszy, niż ze zwykłych podziemi. Gdzieś, na granicy słuchu, a może znów tylko w jego głowie usłyszał szept. Jękliwy, niezrozumiały szept, który wydobywał się przynajmniej z kliknastu martwych ust.

Zakląłem paskudnie. Miałem lekką zadyszkę. Jeżeli otworzenie grobowca nie było mądre to co dopiero zejście tam? Bałem się ale nigdy nie uważałem odczuwanie strachu za coś złego. Powstrzymałem impuls nakazujący mi wyciągnąć miecz. Nigdy nie byłem wprawnym szermierzem a broń prowokowała. Chciało mi się palić, i to mocniej niż kiedykolwiek przez ostatnie dwa tygodnie. Postąpiłem pierwszy niepewny krok. Dalsze były już łatwiejsze. W końcu najtrudniej jest podjąć decyzje
 
__________________
[...]póki pokrętna nowomowa
zakalcem w ustach nie wyrośnie,
dopóki prawdę nazywamy, nieustępliwie ćwicząc wargi,
w mowie Miłosza, w mowie Skargi - przetrwamy [...]
Szarlej jest offline  
Stary 16-11-2014, 11:34   #23
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
MORRIS LEAF

Sirene pojawiła się dopiero pod wieczór, więc kiedy dotarła do „ich” baru Morris czuł już lekki szmerek w głowie od „czekania”.

- Słoneczny dzień – wyjaśniła Sirene, a on zrozumiał, co ma na myśli.

Co prawda Sirene była wampirem Nowej Krwi, co oznaczało, że słońce nie było dla niej tak zabójcze, jak dla innych nieumarłych Starej Krwi, niemniej jednak przy tak słoneczne pogodzie, mogła nieźle oberwać. Miał kilka opcji do wyboru. Mógł powiedzieć, że go to gówno obchodzi, że się wydurnił każąc jej jechać w dzień lub zwyczajnie przyjąć w milczeniu to niespodziewane usprawiedliwienie. Trzecia opcja wydawała się najbardziej neutralna i na miejscu.

- Było aż tak źle? – zapytała wampirzyca, widząc jego minę.

- A jak sądzisz? – Odpowiedział pytaniem na pytanie patrząc jej prosto w oczy. Przez chwilę. Stara Krew czy nowa Krew lepiej było unikać bezpośredniego kontaktu wzrokowego z pijawkami. Na wszelki wypadek.
Nie odpowiedziała. Wyraźnie nie chciała pogarszać sytuacji.

- Masz czas na krotki spacer? – zapytała w końcu.

Ojczulek spojrzał na nią badawczo.

- Chciałeś spotkać się z baronem. Myślę, że dzisiejszy wieczór to dobra pora. My dotrzymujemy swoich zobowiązań. Chcesz się ogarnąć? Prysznic?

- Idę z nim pogadać, nie na randkę, Sirene. Prowadź.

Zapłacił barmanowi, pożegnał się i wyszli na ulicę. Nad Londynem powoli zapadał zmrok.

Szli niespiesznie. Sirene trzymała się cienia budynków, a oczy zasłoniła ciemnymi szkłami. W białym, skórzanym stroju przyciągała uwagę przechodniów.

Jakaś grupa młodych uliczników w barwach lokalnego gangu na ich widok zaczęła gwizdać z drugiej strony ulicy.

- Fangbanger! – Krzyknął któryś z młodocianych. Miało być z odrazą, lecz Leaf usłyszał w tonie głosu zwykłą, męską zazdrość. Sirene naprawdę budziła uznanie – wysoka, długonoga o wręcz idealnej figurze mogła stanowić ucieleśnienie wielu męskich fantazji, a fakt, że była wampirem tylko dodawał pikanterii potencjalnemu „numerkowi”.

- Jebacz wampirów!

Minęli kilak przecznic i skierowali się w stronę przejścia na Rewir. Most prowadzący na drugą stronę rzeki, jak zawsze, był pilnowany przez dwie wzmocnione grupy GSR-ów i kilku agentów BORBL. Sirene wyraźnie znała procedury i uprzedzając potencjalne pytania skierowała się prosto w stronę najbliższych żołnierzy, których chroniły ciężkie kamizelki taktyczne z wyrysowanymi na nich umiejętnie znakami ochronnymi. Sirene wyciągnęła jakieś dokumenty i podała dowodcy patrolu.

- Irene Savonton. Zmarła 17 stycznia 2019 roku. Numer PM 3923-W.
Odsłoniła tatuaż na ramieniu.

- Dokumenty. – Żołnierz skierował uwagę na Morrisa.

Ten sprawdził je i wskazał drugą stronę rzeki.

- Wie pan, co znajduje się po drugiej stronie i zna pan ryzyko przebywania tam po zmroku.

- Zdechlakowo – potwierdził Morris. – Proszę się nie martwić. Mam dobrą protektorkę.

Odprowadziły ich obojętne spojrzenia żołnierzy. Po drugiej stronie mostu przeszli podobna procedurę i w końcu zapuścili się w ulice getta dla Martwych. Energia tego miejsca i nagromadzone fluidy Śmierci przyprawiały Ojczulka o dreszcze. Na szczęście nie musieli iść daleko, bo miał już nieźle w nogach ich „wycieczkę” po Londynie.

Sirene zaprowadziła go do lokalu z przyciągającym uwagę, czerwonym neonem „Zakazany pocałunek”. Wystrój wnętrza przypominał klub nocny z wybiegiem dla striptizerów i striptizerek, jakich wiele na Rewirze. Była nawet klatka, w której zapewne uprawiano publicznie seks. Morris naliczył przynajmniej osiem wampirów w obsłudze, trzech loup-garou na bramce i w ochronie.

- Dajcie mu drinka – rzuciła Sirene do półnagiego kelnera w obcisłych, skórzanych spodenkach, który podszedł do nich, gdy tylko przekroczyli próg lokalu. – Ma spotkanie z baronem.

- Jasne. Na co masz ochotę, kochaniutki?

Pytanie zadane było dość dwuznacznym tonem.

- Tylko whiskey. Szkocką, jeżeli macie.

- Oczywiście, że mamy, kochaniutki. Whisky, wielkie pały dla zainteresowanych i najgorętsze dziewczynki pośród Martwych.

- Wystarczy alkohol.

- Przynajmniej dorzuć mu pigułkę gwałtu, Cocko – powiedziała Sirene, a kelner uśmiechnął się uszminkowanymi ustami.

- Rozkoszuj się atmosferą klubu i tym, co ma do zaoferowania. Zaraz wracam.


NATHAN SCOTT


Adres, który przekazał mu kontakt, okazał się być stojącym na uboczu budynkiem jednorodzinnym w podupadłej dzielnicy Londynu. Kiedyś domy w okolicy osiągały spore ceny, lecz po Fenomenie bliskość parków i dzikich terenów nadrzecznych zwiększała ryzyko ataku Martwych. W pierwszych latach po Fenomenie Noworocznym przez dzielnicę przeszła horda wędrownych ghouli, mordując i wzniecając pożary. Ghule wytępiono, pożary ugaszono ale dzielnica opustoszała.

To właśnie tutaj Nathan przywiózł Abigail i Vannessę.

Dziewczyna była nieprzytomna, więc do środka Scott wniósł ją na rękach.
W domku czekał na niego nieznany mu mężczyzna o wyglądzie włóczęgi.

- Tomas – na widok nieznajomego Abigail wykrzyknęła radośnie i rzuciła mu się w ramiona. – Myślałem, że nie żyjesz.

- Zaręczam cię, Abi, że żyję i mam się dobrze. – uśmiechnął się ciemnoskóry mężczyzna. – Podobnie jak Dawid czy Ester.

- Oni też – Abigail nie kryła łez szczęścia. – Na Boga Najwyższego, co tutaj się dzieje.

- Później, Abi – Tomas zwrócił się w stronę Nathana. – Tomas Vinter. Przez V. Nie wiem czemu. Były fantom pracujący dla MR-u. Chyba nie miał mnie pan okazji poznać, panie Scott, ale ja doskonale znam pana dokonania. Kim ona jest?

Spojrzał na Vannessę.

- Vannessa Bilingsley. Regulatorka z MRu. Chciała mnie zastrzelić – odpowiedziała Abigail nim zdążył to zrobić Nathan.

- Na dole mamy małą piwnicę. W kuchni parzy się kawa. Zamknij ja na dole Scott i wróć do nas.

* * *

- Ona komplikuje sprawę, Nathan – powiedział Tomas, kiedy egzekutor wrócił na górę. – Miałem zawieźć ciebie i Abi w bezpieczne miejsce. Ale z nią tego zrobić nie mogę. Kiedy ją porywałeś, miałeś w tym jakiś głębszy cel? Czy był to po prostu ludzki impuls, przyjacielu.

- Nathan nie chciał jej zabijać. Przyjaźnili się. Zresztą, gdyby t zrobił, nie byłby gorszy od Borbli. Czemu w ogóle chcieli mnie zabić.

- Nie oni, Abi – Tomas napił się kawy i uśmiechnął zadowolony. – Doskonała. Mocna i czarna. Taką, jak lubię.

Abigail uśmiechnęła się.

- Ich szefem jest demon – wyjaśnił w końcu Vinter. – A w zasadzie kilka demonów, którymi rządzi jeden demon. Przejęli oni władzę w Londynie i teraz wybijają tych ludzi, którzy mogą im zagrozić. Czyli łowców. Część z nich przeszła na ich stronę, część działa bezrefleksyjnie w obawie o swoje życie, część tłumaczy sobie swoje czyny bezpieczeństwem ludzi. Ważne pytanie jest takie, do jakiej kategorii należy nasza przyjaciółka na dole.

Tomas dopił kawy.

- Zrobimy tak – podniósł się z miejsca i spojrzał na pozostałą dwójkę. – Zabiorę samochód i Abi tam, gdzie miałem ją zabrać. Ty zostaniesz tutaj, przyjacielu i wybadasz naszą niedoszłą morderczynię. Z tego co mogę się domyślać, BORBL i tak nie wybaczy jej niewykonania zadania. Twoje pojawienie się będzie im nie na rękę, bo oficjalnie obwieścili twoją śmierć całej Anglii. Zatem, jak tylko Vannessa zamelduje swoim nowym szefom o niepowodzeniu swojej misji i tym, kto je spowodował, zapewne wpakują jej kulkę w głowę lub zamkną w Komorze. Tak czy siak, prawda tobie nie ujrzy za szybko światła. Pogadaj z Vannessą, powiedz jej tyle, co wiesz, a że wiesz mało, to nawet lepiej w tej sytuacji. Przekonaj ją do tego, że zbłądziła. Daj jej drugą szansę. Ostrzeż przed BORBLami. Ja wrócę tutaj rano i zabiorę ciebie. Skonsultuję też z pewnymi ludźmi, co w tej sytuacji mamy robić. Ale to ty, Nathan, będziesz odpowiedzialny za jej los, póki nie wrócę. Chińczycy mówią, że jak się komuś uratuje życie, to jest się za tą osobę odpowiedzialnym do końca. Ty masz teraz dwie miłe panie na tej liście, przyjacielu. Ja przynajmniej zdejmę ci sodki ciężar jednej z nich z ramion, w porządku?

- Niewiele mi mówicie, o mi nie ufacie, tak Tomas?

- Nie wiem, Scott. Nie ja o tym decyduję – Murzyn wstał spoglądając na Abigail. – Wiem tylko, że toczymy poważną, śmiertelną grę w której stawką jest nie tylko nasze życie, ale dusze wszystkich omotanych ludzi w Londynie czy nawet na świecie. Wiesz, czym był Fenomen Noworoczny?

- Nie mam pojęcia.

- Pewne dość prawdopodobne źródła tłumaczą go, jako rozpoczętą Apokalipsę. Wojnę pomiędzy dobrem i złem. Krwawą walkę osądzającą nasze grzechy i nasze winy. A wiesz, co ja o tym sądzę przyjacielu?

- Nie mam pojęcia.

- Że te cholerne źródła mogą mieć cholerną rację.

To mówiąc Tomas pomachał kluczykami od samochodu i zwrócił się do Abigail.

- Przejedziesz się, czekoladko?

Abigail spojrzała na fantoma spod zmróżonych powiek.

- Nie błaznuj, Vinter.

Potem spojrzała na Nathana.

- Nie bądź dla niej zbyt okrutny, dobrze.

Po chwili ciszę okolicy przeszył szum odjeżdżającego samochodu.

VANNESSA BILLINGSLEY

Nie zginęła. Scott jednak nie odstrzelił jej głowy, ale musiał zdzielić ją w czaszkę, bo czuła cholerny, tępy ból. Może lepiej byłoby, gdyby zginęła? Przynajmniej nie musiałaby znosić tego potwornego cierpienia.

A może zginęła? I wróciła? Przez chwilę poczuła nagły przypływ paniki, lecz szybko sobie uświadomiła, że nadal posiada swoje talenty – jak chociażby zdolność wyczuwania Całunu. Chociaż korzystanie z nich zwiększało pulsowanie pod czaszką.

Nie panując nad swoim ciałem, zwymiotowała w bok. Była pewna, że uderzenie Nathana zafundowało jej wstrząs mózgu lub przynajmniej wstrząśnienie. Niedobrze. Potrzebowała wody.

Dopiero, gdy minęła fala słabości, rozejrzała się po pomieszczeniu, w którym się ocknęła.

To była najprawdopodobniej jakaś piwnica. Ktoś wstawił do niej siennik i metalowe wiaderko – zapewne na potrzeby fizjologiczne. To wszystko. Przez małe okienko pod sufitem na dół dostawało się trochę światła. Światło dawała też nieduża żarówka otoczona metalowym koszem zlokalizowana na bocznej ścianie.

Oszołomiona druidka przyjrzała się drzwiom. Wyglądały na mocne, chociaż nie przypominały drzwi do celi czy miejsca nastawionego na długie trzymanie ludzi w zamknięciu. Zakręciło je się w głowie i musiała szybko usiąść na sienniku, by nie zwymiotować po raz drugi.



LITTLE AMY


Tej nocy Amy nie spała jednak najlepiej. Dręczyły ją sny ze ścigającym ją nekrofagiem. W tym śnie była w jakiś ruinach, a bestia z twarzą Artura próbowała pożreć jej mózg, jak na starych, durnowatych filmach o zombie sprzed Fenomenu.

Obudziła się dość późno i pierwsze, co zobaczyła po wstaniu były porozrzucane wokół jej łóżka kartki papieru. Zdumiona przykucnęła i pozbierała je wszystkie jednocześnie rejestrując fakt, że ma palce całe w ciemnym atramencie, dokładnie takim samym, jak użyty do zapisana kartek.

Nie była zaskoczona. Czasami jej moc objawiała się w ten sposób. Bardzo rzadko i tylko podczas snu, niemniej jednak zdarzało się to Amy. Po zrobieniu sobie mocnej, porannej herbaty, usiadła w kuchni, przy stole i przy dziennym świetle, obejrzała swoje „bazgroły”. Większość jej „twórczości” stanowiły nierozpoznawalne bohomazy, będące zapewne efektem bezwiednych skurczów mięśni. Przecinające się linie, szlaczki czy pętle wyrysowane bez jakiejkolwiek staranności. Kilka rysunków przypominał jednak coś, co można było uznać za humanoidalne sylwetki z rogami i skrzydłami. Wokół jednej z nich wypisała jakieś skomplikowane równanie matematyczne, którego nie potrafiła rozwiązać „z marszu”. Poza tym były tam litery, które układały się w nic jej nie mówiące słowa.

Odczytała kilka z nich: Zapomniani, powrót, Towarzystwo, Ochrona, Londyn, Śmierć, Brama, Demon się ukrywa, Zguba, Targowisko, Dokumenty, Uzurpacja, Tołstoj, Brama, Zakon Odkupiciela, Krew, Kamienie.

Dwa razy Brama musiało coś znaczyć.

Były też słowa, które jej nic nie mówiły, chociaż wyglądały jak pseudonimy, lub imiona: O’Harra, Percival, Chudzina, Dziecię, Adre Fallus, Grigor, Bane, Vannessa, Scott, Kantyk, Benedykt, Kopaczka, Zielonooki, Duncan, Kozak.

Były też niewyraźne rysunki jakiś miejsc. Część wyglądała, jak domy w Londynie, część jednak jak miejsca ze snów – kamienne menhiry, lasy ze splątanymi konarami drzew, mroczne jezioro, po którym płynęło jakieś długie czółno. Były też bronie: sztylet, jakiś topór o szerokim, kanciastym ostrzu.

W sumie naliczyła dziewiętnaście kartek i w jakiś sposób wydawało się jej, że to właściwa liczba.

Z rozmyślań nad swoim „dziełem” wyrwał ją dzwonek do drzwi.
Zaskoczona spojrzała w stronę wejścia. Amy nikogo się nie spodziewała, więc dzwonek do drzwi zbudził jej podejrzenie i niepokój.

Cicho podeszła do wizjera i spojrzała na drugą stronę. Za drzwiami stał Jayden Hardy. Palec agenta Biura Rady Bezpieczeństwa Londynu ponownie nacisnął dzwonek przy drzwiach.


HARRIET HENSIGTON


Spala całą noc, jak zabita, aż obudziły ją dzwony. Musiała przygotować się na poranną modlitwę. Co prawda wszystko ją bolało, lecz nie mogła ściągać na siebie zbędnej uwagi przeoryszy. Siostra Zofia była surową, wymagającą zakonnicą i budziła szacunek w Zakonie Świętego Rafała i lepiej było żyć z nią w zgodzie. Co prawda, jej obecność na modlitwach ograniczała się do mechanicznego klepania pacierza, niemniej jednak to wystarczyło, by nikt nie zadawał pytań.

Po porannej mszy i śniadaniu przyszła pora na obowiązki klasztorne. Dzisiejszego dnia Katie miała sporo swobody, bo jej praca ograniczała się do poukładania książek w klasztornej bibliotece. Klasztor posiadał sporą kolekcję dobrych tytułów poświęconych teologii, filozofii, religii a nawet szeroko pojętego okultyzmu. Po Fenomenie Noworocznym zbiór został udostępniony szerszemu gronu czytelników, aczkolwiek korzystanie z niego dozwolone było tylko na miejscu. Jej rolą tego dnia było ustawiać książki zwracane w czytelni na odpowiednie miejsca w przepastnych magazynach zbiorów.

Praca była monotonna, lecz wymagała cały czas koncentracji uwagi. Ustawienie jakiejś pozycji w złym miejscu wprowadzić mogło poważne trudności w całym systemie funkcjonowania czytelni, a tego siostra Zofia nikomu by nie wybaczyła. Harriet wolała uniknąć tygodnia dodatkowych prac przy szorowaniu podłóg w klasztorze, więc pracowała najlepiej, jak tylko dała radę. Przynajmniej miała czas na przemyślenie szalonych wydarzeń zeszłego dnia.

Stukot klasztornych sandałów oderwał ją od zajęć.

- Siostro – to była siostra Magdalena pełniąca tego dnia dyżur posłanniczki – osoby, której zadaniem było roznoszenie wiadomości pomiędzy zakonnicami. – Siostra Zofia prosi siostrę do siebie. Jest w kancelarii. Siostra Zofia mówi, że to pilne.

Kancelarią w klasztorze było sporej wielkości biuro, w którym załatwiano zarówno sprawy zgromadzenia, jak też sprawy świeckiej natury oraz rozpatrywano świecie prośby. Nie tracąc czasu Harriet udała się na spotkanie.

Siostra Zofia przyjęła ją z twarzą nie wykazującą żadnych emocji. Podobne twarze mieli dwaj mężczyźni w podobnie skrojonych garniturach, którzy wraz z nią oczekiwali na przyjście Harriet.

- Siostro. To funkcjonariusze Biura Ochrony Rady Bezpieczeństwa Londynu, panowie Mac Cormack i Wenston. Prowadzą śledztwo, w sprawie związanej z rytualnymi morderstwami, które miały ostatnio miejsce na terenie naszej metropolii. Jedna z sióstr wzywała wczoraj rikszę pod nasz klasztor. Sprawdziliśmy w zeszycie wyjść i okazało się, że byłaś nią ty. Panowie mają kilka pytań. Proszę bardzo, przejdźmy do stołu.
Siostra Zofia wskazała stary mebel o imponujących rozmiarach stojący pod oknem.


DUNCAN SINCLAIR


Zabicie potwora z bagien rozeszło się po całej osadzie szuwarników, i trzcinowe elfy zbiegły się ze wszystkich stron podziwiając, chwaląc, wykrzykując wyszukane wyzwiska pod adresem pokonanej bestii i kwieciste pochwały dla ich zabójców. O ile coś takiego, jak| „pogromcy bagiennego smrodu” lub „destruktory skorupożelowej śmierdziny” można było przyjąć, jako pochwały.

Potem była uczta i trzeba było przyznać, że szuwarniki postarały się. Nie brakowało na niej ryb i dzikich kaczek pieczonych w glinie, nie brakowało podpłomyków i miodu, ale co najważniejsze nie brakowało wodnistego lecz dobrze wchodzącego w głowę piwa. Lunnaviel nie jadał, ani nie piła za dużo, za to Duncan sobie nie żałował.

* * *

Kiedy tylko blade, wschodzące słońce przebiło się przez mgły i trochę poszarpało siwy tuman, spotkali się z szuwarnikami na brzegu jeziora, przy pokracznej przystani. Wódz osady oddał im do dyspozycji największą łódź – długie czółno o wygiętym w górę dziobie, niczym gigantyczna, pływająca ciżma. Czółno wykonane było z fachowo splecionej trzciny i kawałków drewna i od razu nie wzbudziło zaufania Duncana, co do jego trwałości czy wytrzymałości. Jednak podziękował wylewnie szuwarnikowi, podobnie jak zrobiła to wcześniej Lunnaviel, i zajął wskazane miejsce na tyłach łodzi.

Przed nim usadowiła się Lunnaviel, a na dziobie i na samym końcu rufy, swoje miejsca zajęli Błoniak i Płetwiak – dwa szuwarowe elfy. Mistrzowie żeglugi przez Jezioro Snów.

Na pożegnanie znów wyległa prawie cała wieś: nawet małe kobietki z mniejszymi dziećmi na rękach. Po chwili mgła pochłonęła ich smutne okrzyki i słowa powodzenia. Czółno szuwarników wypłynęło na otwarte wody Jeziora Snów.

Duncan wiele wcześniej nasłuchał się o tym miejscu. Fae z Twierdzy Mgieł trzymali się od niego z daleka, jeżeli nie musieli, nie zbliżali się do jego terytorium. Może dlatego, że jezioro nie miało w sobie ani odrobiny piękna, które lubili sithe, lecz było wielkie, błotniste, wymarłe i cuchnęło rybim szlamem, a może dlatego, że było … nawiedzone.

Jezioro Snów zyskało swoją nazwę od tego, że ktokolwiek spał nad jego brzegiem liczył się z tym, że przyśni mu się ten sam koszmar, w którym tonie zagrzebany w metrach gęstego mułu. Ci, którzy mieli nieszczęście przetrwać ten sen, budzili się wypluwając z gardła i żołądka cuchnącą, czarną wodę, która magicznym sposobem wypełniała ich ciała. Niektórzy nie budzili się wcale zabici przez własne sny. Kilka kroków od brzegu jeziora moc ta nie działała, lecz zaśnięcie na łodzi było poważnym ryzkiem.

Toń jeziora była zdradliwa. Raz czy dwa Duncan ujrzał, że minęli coś przepływając ledwie o kilkanaście cali od niewidzialnej przeszkody.

- Zatopione drzewa – wyjaśnił Błoniak. – Pod nami jest podwodny las pełen złych duchów i wężowych węgorzy. Nocą lepiej nie pływać po wodach Jeziora Snów.

Było chłodno i cicho. Duncan stracił rachubę czasu, a niewygodna, wymuszona pozycja w czółnie i wczorajsza balanga podziałały na niego, jak środek nasenny. Nawet nie wiedział, kiedy zasnął.

* * *

- Hej! Hej ty! – obudził go kobiecy glos.

- Nie śpię, nie śpię – zapewnił Duncan Lunnaviel, lecz kiedy otworzył ozy to nie znajomą twarz elfki ujrzał nad sobą, lecz jakąś egzotyczną piękność.

Kobieta nachylała się nad nim, a z jej ramion, oplatając ciało, spoglądał na Duncana zielony, bagienny wąż.

Siedział na środku leśnej polany, otoczony przez zmurszałe drzewa, pokryte liszajem pleśni i brodami mchów zwieszających się z konarów i gałęzi nad ich głowami. Czółno, szuwarniki i co najważniejsze Lunnaviel – zniknęli.


EMMA HAROCURT


Kleo i Meo miały niezłą „kartoteką”, jak na dwie młode – oczywiście w ludzkich kategoriach – dziewczyny. Zawsze na bakier z zasadami, chętnie szafujące swoimi mocami – głownie prosta iluzją i niegroźnymi urokami związanymi z ich zwierzęcą naturą: wypluwaniem sierści z ust przez ofiarę czaru, drobne drapnięcia na ciele jako obrona, słyszenie tylko zwierzęcych pisków czy najgroźniejsze z ich „arsenału” magicznych zdolności – utrata ludzkiej mowy na rzez zwierzęcych odgłosów.

W dokumentacji Emma znalazła też zdjęcia dziewczyn.

Wyglądały na mocno ze sobą związane, co mogło ułatwić sprawę.

Wystarczyło, by przekonać jedną, a druga poszłaby za nią w ogień, co oczywiście działało też na ich niekorzyść.

Z materiałów wynikało, że dziewczyny trzymają się razem, stronią od innych fae, wolą towarzystwo ludzi, jednak najbardziej pasowało im przebywanie z wampirami. Dziwne zachowanie jak na Odmieńców, lecz w tym pokręconym świecie zdarzały się dużo dziwniejsze odchylenia od normy.

- Cóż, skoro wiemy już wszystko, czas na spacer na Rewir.

Emma zawsze wolała to robić w dzień i ewentualnie zaszyć się gdzieś do rana. Wieczorami wzmacniano posterunki na przejściach na Rewir. Istniało ryzyko, że jej maskarada nie sprawdzi się i na czujce będzie pracował ktoś, kto znał ją z MR-u i weźmie za Martwą, która wróciła.

* * *

Tym razem obyło się bez kontroli dokumentów. Żołnierze ochraniający przejście zajęci byli wulgarnym, bezpośrednim flirtem z grupą fang-bangerek ubranych tak, że bez trudu można było podziwiać koronki ich biustonoszy i majtek.

„Raj utracony” o którym wspomniała Kopaczka znajdował się kilka przecznic od przejścia na ulicy pełnej podobnych lokali – z tańcami na rurach, wyuzdanymi spektaklami, tanim alkoholem i prochami kupowanymi pokątnie od ulicznych dealerów.

W porze o której na niego dotarli Rewir wyglądał, jak opustoszały. Tu i tam kręciły się zombie lub zmiennokształtni – głównie pracownicy najemni dla innych, potężniejszych Martwych. Sprzątający, przyjmujący towar i zaopatrzenie, ochraniający za dnia swoich panów.

Przy „Raju utraconym” też trwał właśnie załadunek skrzynek z alkoholem, którego pilnował jakiś loup-garou o wyglądzie i posturze zapaśnika.

- Dobra – powiedziała Voorda. – Ja go zagaduję, a ty robisz rekonesans w środku – spojrzała wymownie na otworzone drzwi prowadzące na zaplecze. – Czy robimy odwrotnie?


VINCENT FOX

Schody prowadziły w dół, a kiedy przeszedł ich kilkanaście nad sobą usłyszał charakterystyczny łoskot zamykającej się płyty. Został zamknięty przez tajemniczą siłę i czuł, że nie uda mu się tak zwyczajnie podnieść płyty grobowca.

Kontynuował więc swój marsz w dół. Powoli, ostrożnie, wsłuchując w coraz wyraźniejsze szepty.

W końcu znalazł się w wielkiej komorze grobowej. Rozległej, wielopiętrowej krypcie, gdzie owinięte w całuny ciała umieszczono w szerokich niszach wyrytych prosto w litej skale. Mogło tutaj znajdować się co najmniej kilka setek zwłok złożonych w kilku setkach skalnych nisz.

Ale to nie groby w ścianach przykuły uwagę Vincenta Foxa lecz potężna figura stojąca pośrodku sali. Oświetlała go dziwna luminacja, która wydobywała się wprost z kamienia.

Figura była nieco większa niż człowiek i przedstawiała skrzydlatą istotę o wąskiej, ptasiej twarzy, pazurzastych łapach i szponiastych nogach. Wąska klatka piersiowa oraz proporcje nóg i rąk wskazywały na kogoś, kto siłę fizyczną traktował jako oś mniej istotnego.

- Znam cię - szepnął Vincnt Fox. – Lecz nie znam twojego imienia.

Rzeczywiście znał tą twarz. Po Uzurpacji widział ją raz na jakiś czas w zwierciadle kiedy decydował się zgolić zarost.

- To Vinnentalafox – odpowiedział na wyszeptane pytanie jakiś głos za plecami regulatora. – Ostatni władca tej zapomnianej domeny. Zdradzony i zapomniany. Teraz powrócił.

Vinent odwrócił się gwałtownie, ale nikogo nie ujrzał. Przestrzeń za jego plecami była pusta.

- Ty nim jesteś. – Znów ten sam szept, tym razem dochodzący gdzieś z głębi krypty. – Ostatnim dziedzicem jego krwi. Przebudzonym z długiego snu. Pójdź za moim głosem, a zobaczysz coś, czego nie widziały żywe oczy od wielu stuleci.

Vincent nie miał lepszego wyboru więc poszedł za szeptem.

- Tędy.

Głos prowadził go przez podziemia wypełnione kolejnymi ciałami.

- Tędy.

Prowadził przez kolejne wiodące w ciemność schody, aż dotarł do następnej, dużo mniejszej komnaty. Na pokrytym pajęczynami krześle siedział odziany w zbutwiałe szaty szkielet szczerząc do niego swój martwy uśmiech.

- Korona Kruka. Weź ją.

Szeptowi chodziło pewnie o czapkę, którą szkielet nadal miał na głowie.

- Ona przebudzi twoją uśpioną krew. Przypomni ci, kim byłeś nim cię zapomniano.
 
Armiel jest offline  
Stary 21-11-2014, 22:02   #24
 
killinger's Avatar
 
Reputacja: 1 killinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputację
Mięśniakowaty golas postawił przed Morrisem szklaneczkę. Trzy kostki lodu walczyły o przetrwanie w powodzi ciepłego, uwalniającego kuszący aromat trunku. Leaf skinął głową, Chivas Regal którą naprawdę lubił. Docenił fakt, że nie nalano mu jakiegoś zapyziałego Jasia Wędrowniczka, albo co gorsza niesygnowanych żadnymi znanymi markami produktów, które jak grzyby po deszczu zapełniały luki zaopatrzeniowe, powstałe w wyniku upadku technologii. Wyspy i tak były uprzywilejowane, słyszało się bowiem, że w Ameryce padły wszystkie wytwórnie. Ich duma z Tennessee, czy inne flagowce zatonęły bezpowrotnie, nazbyt ztechnologizowane w produkcji. Tutaj bandy Szkotów i Paddych nadal potrafiły czynić cuda, przy użyciu starych, sprawdzonych technik, ale jego Chivas pochodziła ewidentnie z bardzo starej produkcji.
- 24 Cocko? - zapytał poruszony nagłą myślą, że podano mu ćwierćwieczną whiskey.
Umoczył wargi, rozprowadził płomienną słodycz po podniebieniu. Przełykając przybrał rozanielony wyraz twarzy. Pił dużo, ale jakże nieczęsto tak wspaniałe trunki.
- Dzięki, jestem twoim dłużnikiem chłopie. Gdybyś potrzebował wypędzić kiedyś jakieś paskudztwo, albo potrzebowałbyś ochrony przed wampirami, wal do mnie jak w dym - Morris uśmiechnął się przy tym szeroko, zadowolony ze swego żartu. Było oczywiste, że barman tylko czekał na przekształcenie, że podjął już dawno decyzję o porzuceniu człowieczeństwa. Tak samo jak jasnym było, że pijawki przy okolicznych stolikach usłyszały żarcik wyraźnie, niekoniecznie wyczuwając jego nienapastliwe podłoże.

Obrócił się plecami do baru, dopił resztkę alkoholu i opierając łokieć o blat, postukał delikatnie w brzeg szklaneczki, wzbudzając melodyjne brzmienia kosteczek lodu, którym udało się nie rozpuścić, bo tak prędko wypił drinka. Cocko wiedząc, że Leaf będzie gościem Szefa, bez wahania uzupełnił poziom płynu.

Zakazany pocałunek. Mrok czający się w sali przypominał o niebezpieczeństwie, jakie stanowili tutejsi bywalcy.Ich ciemne dusze, których z resztą wedle doktryny Zreformowanego Kościoła nie mieli wcale, wkomponowywały się przednio w półmrok i migotliwe gierki półświateł, rodzące się w niepewnym poblasku świec. Kiczowaty wystrój, widoczny brak gustu, kopiowane w całości lub fragmentami wzorce zaczerpnięte równie gęsto ze starych firmów o Drakuli, jak i nowoczesnych filmów porno, stanowiły swoiste przesłanie. Wyczulone zmysły ojczulka, zaczęły budować sobie z tego galimatiasu pewien obraz.

Byli ludźmi. Byli, a nawet częściowo nimi pozostali. Szok po fenomenie, upadek wartości, często przymusowe przekształcenia z pierwszego okresu po zagładzie starej cywilizacji… Wampiry próbowały na swój sposób kultywować dawne życie. Oczywiście inaczej, oczywiście nie w pełni świadomie. Z pozbawionym smaku brakiem umiaru. Z nieudolnością i karykaturalnym przerysowaniem. Niewolnicy siły, niewolnicy używek, seksoholicy. Ojczulek Leif zaczął to odczuwać, zaczął pojmować. Rozumieć, ale wcale nie akceptować. Rozumieć, że zagubieni w nowym świecie, w swych nowych umiejętnościach, właściwościach i cechach, zdani byli tylko na siebie. Stworzyli więc nową subkulturę, całkiem zrozumiale z socjologicznego punktu widzenia. Tyle, że Morrisowi to serdecznie wisiało. W dupie miał pijawki i ich nieudolne naśladowanie prawdziwego życia.

Zaczął się jakiś piekielny pokaz. Dwie dziewczyny, wampirzyca i pretendentka wyginały się w całkiem zwyczajny sposób, pole dance w wykonaniu samic, zabarwione rysem gotyckiej scenografii i scenicznej brutalności. Prawie się zaśmiał widząc w którymś momencie znudzone oblicze wampirzycy, odgrywającej swą rolę ku uciesze publiczki, którą w dużej mierze stanowili wymieszani nieprzystosowani ludzie, prawdziwi fangbangerzy i kilku oczywistych krwiopijców. Wyczuł szum Całunu otaczający te postaci, ujawniający prawdziwe oblicza zwyczajnie wyglądającej klienteli. O, zwyczajnie to złe określenie cudacznej menażerii. Zwyczajnie jak na to miejsce oczywiście.

Zastanawiał się, czy dobrze rozegrał swe spotkanie z Sirene. Dziewczyna wydawał się być nieco poruszona, jak na martwiaka nawet wykazała takt i swoistą troskę. W zasadzie chodziło przecież tylko o jedno, o szansę pokłonienia się Wielkiemu Szkodnikowi, zarazie od stuleci pasożytującej na ludziach. To zaś udało się uzyskać, dlaczego więc miał wrażenie, że jego łączniczka okazywała coś na kształt smutku?

Może Kantyk nie miał czystych intencji? Może wizyta wcale nie ułoży się po myśli Leafa, może zostanie w coś wmanewrowany, a może nawet w spotkaniu czai się niebezpieczeństwo? W konfrontacji z Baronem, byłby jak pchła walcząca z owczarkiem, a może i to nie, bo pewnie nie miałby szansy nawet ukąsić.
Najprościej będzie walić prosto z mostu. Wampir nie tylko góruje wiedzą i doświadczeniem, ale może sięgnąć ku niemu swymi mocami. Dlatego też rozwiązaniem będzie prawda, bez kluczenia i kombinacji. Wyłoży swój cel i zapyta jak go osiągnąć. Informacja nawet dziś, w tak nietechnicznym świecie nadal jest cenną walutą.

- Chłopie, znasz może Ivana Szuiskiego, to mój znajomek. Zdaje się, że przychodzi tu czasami.- Zagaił swobodnie do barmana, wróciwszy do normalnego usadowienia na wysokim, barowym stołku, o krwiście czerwonym siedzisku. Wysłał zwiewną nić ukojenia, starając się nastawić pozytywnie swego rozmówcę. Cocko nie miał żadnych amuletów, czy ochronnych tatuaży. Trudno się dziwić, skoro i tak wkrótce miał pewnie szansę stania się jednym z tych złych, w dodatku z własnej woli.
Operował mocą z delikatnością, zaledwie musnął umysł człowieka. Poczuł smak niespełnienia, jakiejś tragedii w tle, wahania tłumionego silną potrzebą przynależności. Sam się tak czuł w paskudnie chrześcijańskim sierocińcu. Złakniony jakichkolwiek prawdziwych uczuć, pozbawiony szans na normalny rozwój emocjonalny. Przypomniał sobie ciche pyknięcie, jak pęknięcie bańki mydlanej, kiedy sześciocalowy gwóźdź wędrował kanałem usznym, przebijając bębenek i wgryzając się w końcu w mózg, kiedy uczynił świat lżejszym o jedną kanalię. O tak, wielebnemu się należało, zasranemu pedrylowi. Uśmiechnął się po części do wspomnień, a po trosze do barmana, który zdawał się być całkiem przyzwoitym gościem, a w dodatku nader przyjaźnie nastawionym. Kto by nie lubił Morrisa, kiedy dominującym odczuciem w szarym koloidzie w czaszce jest imperatyw spokoju i bezpieczeństwa, narzucony przez ojczulka?
- Taki czarniawy, ze wschodnim akcentem, znajesz?
- Nie znam.
- Był kiedyś taki jak ty, czekał, no i się doczekał. Pewnie też będziesz świetnym asystentem jakiejś wampirzej szychy. Pewnie dobrze się znasz z ważniakami, co ? - Morris sondował, chciał zyskać jak najwięcej wiedzy przed rozmową z Kantykiem.

Sirene pojawiła się w wejściu i spojrzała na ojczulka.

- Morris. Rusz swoją świętoszkowatą, ciężką od piwa dupę. Kantyk czeka. Potem popodrywasz kelnerów.

Leaf uniósł dłoń do ust i posłał wyimaginowanego buziaka nad otwartą dłonią.
- Wybacz Cocko, interesy wzywają - zakpił, zastanawiając się, czy naprawdę mógł być wzięty za homoseksualistę. Przecież był totalnie aseksualny, nie interesowały go kobiety, nie pociągali chłopcy. Mieszkał też dość długo w Szkocji, by wiedzieć, że owieczki również nie trafiają w jego gust.
Kantyk podobno nie gardzi młodym chłopięcym tyłkiem, ale w wypadku angielskiego arystokraty, to nawet w dobrym tonie, jak podejrzewał nieco proletariacko nastawiony Morris.

Teraz jednak nie to było ważne, jakie tyłki zaprzątały jego rozmówcę, ważniejsze było by własny unieść cało, a także by należycie wykorzystać okazję.

Ciemne, słabo oświetlone korytarze zmieniły się znacząco. Postfenomenalny utylitaryzm przekształcił się w wiktoriańską, przyciężką i ciemną stylizację. Mahoń, dąb korkowy, tekowe deski parkietu, dobrze utrzymane złocenia. Ponure oblicza spoglądały z mało barwnych obrazów, na poły ludzkie, częściowo obce, zdawały się przenikać malowanym wzrokiem aż do jądra duszy ojczulka. Poczuł się nieswojo. Świat znany ludziom przenikał się z treścią ludzkich koszmarów. Niestety, nie było żadnych szans na przebudzenie.

Poczuł lęk. Poczuł, że stawianie żądań nie jest dobrą drogą, poczuł, że Wielki i Mądry jest jedynym, który może wydawać rozkazy, którego wola jest najważniejsza.

Poczuł się z tym dobrze, bo w końcu zrozumiał, że stary wampir po prostu bawi się nim od niechcenia. Uspokoiło go to, kiedy zrozumiał, że to prosta wampirza manipulacja. Bez skrępowania wydobył więc swój wisior, zacisnął pięść na Młocie, wyszeptał cicha modlitwę.

Dzierżący Gungnir Włodarzu
Nieomylny i niedościgły, wiatrów Panie
Prowadź me serce między skalnymi fiordami plugastwa
Mężnie i niezachwianie
Ku mądrości aż po dni ostatnie
A zębatym ślepotę i sromotę
Oraz hemoroidy
Amen


Dawno przekonał się, że nie ma znaczenia, jakimi słowami zwraca się do Odyna. Ważne by szczerze i z otwartą głową. Mjolnir nagrzał się lekko, a dobre samopoczucie ojczulka Leifa przybrało na sile.

Biała gazela zatrzymała się przed drzwiami. Stał przed nimi szczupły, niepozorny mężczyzna. Mimo nieokreślonego wieku, wydawał się być sprawny i silny, mocą wieloboisty, wytrzymałością maratończyka.
Ruchem szybkimtak , że Morris nawet go nie zarejestrował, otworzył drzwi przed Sirene i zgiął się w parodii dworskiego ukłonu, wyciągnięta ręką zapraszając do środka.

Moc była wszędzie. Całun w tym miejscu był przetarty jak onuca piechura. Leaf poczuł się jak nurek głębinowy, poławiacz pereł z Polinezji, któremu ciśnienie morza wyciska resztki tlenu z płuc. Morze nie jest jednak tak złe, o nie, nawet jeśli brać pod uwagę tsunami…

Kantyk czekał na nich w małej, prywatnej sali. Był szczupły, wręcz drobny i niewysoki. Jasna cera, jasne włosy i twarz czternastoletniego cherubinka. Jasnozielone oczy badawczo przyjrzały się wchodzącym.

- Pan Morris Leaf. - Kantyk wstał na powitanie z łagodnym uśmiechem na chłopięcej twarzy, lecz jego oczy pozostawały nadal czujne i skupione. - Miło mi pana poznać. Zrobił pan tyle dobrego dla mojej małej kongregacji. Proszę usiąść. Czy dostał pan coś do picia?

Elegancja, niewymuszona rewerencja. Tak niewiele to kosztuje, a tak bardzo ułatwia podejście ofiary. Zgrabny niczym długonogi gepard. Nie, nie dać się wrobić w bycie gazelą.

- Dziekuję Baronie. Cieszę się na nasze spotkanie. Tym bardziej się cieszę, że doceniono moje małe wysiłki na rzecz pana Barona. Zwłaszcza po tym, jak małe zmieniły się w dość poważne wagowo. No i dziękuję za wyśmienity poczęstunek, napój godny prawdziwego władcy - Morris skinął głową gospodarzowi w geście szacunku i uznania. Palił się co prawda do wyrzucenia Kantykowi prosto w pysk, że jest cholernym pasożytem i zamachowcem, że omal nie zginął przez jego niefrasobliwość czy złośliwość, ale powstrzymał się, wiedząc że absolutnie nie poprawiłby sobie tym pozycji w rozmowie.

- Rozumiem, że zostałem poddany jakiejś próbie, Baronie. Czy oznacza to, że zmieniły się warunki naszej współpracy? Osobiście nie znam wielu fachowców, którzy bez przygotowania przepędzają demony. Zwłaszcza za darmo, czy niemal bezpłatnie. - przypuścił delikatny atak obliczony na wysondowanie przeciwnika.

- Nie chodzi o samo przeganianie bezcielesnych, lecz o lojalność. Ty okazałeś się godnym zaufania człowiekiem.

- Lojalność ma swoje granice, tak jak zaufanie ma swoją cenę Baronie. Znasz moją. Virgillo. Nie zamierzam ukrywać tego, na czym mi zależy. Nie chcę też przemilczeć, jak te drobne wypędzenie bezcielesnego mnie zirytowało. To zadanie omal mnie nie przerosło, a przy większej dawce informacji, miałbym sporo wyższe szanse. Czuję się zawiedziony. Wystawiono mnie, bez ostrzeżenia podnosząc stawkę ponad miarę. Nie jestem naiwny, nie oczekuję partnerstwa. Nie gramy w tej samej lidze. Ale wierzę, że należy mi się solidniejsza zapłata za moje usługi. Zapłata informacją Baronie. - wyczekująco spojrzał w twarz wampira, omiatając przez milisekundę jego oczy swym niby przypadkowym spojrzeniem. Były czyste i niewinne, jasnozielone w niemalże identycznym odcieniu jak oczy Morrisa. Pewnie Kantyk zakładał szkła kontaktowe.

- Proszę uwierzyć, że nie mieliśmy pojęcia co tam się wyprawia - uśmiech nie znikał z chłopięcej, słodkiej twarzy Kantyka. - Niech pan spojrzy na to z szerszej perspektywy. Jak pan myśli, czym zajmuje się wampirzy baron? Jakie są jego zadania? Zapewne ma pan jakieś własne przemyślenia, wizje, może nawet wiedzę. Ale to nie pozwoli panu odpowiedzieć w pełni na moje pytanie. Bo, drogi pani Leaf, każdy z baronów zajmuje się innymi sprawami, inaczej podchodzi do swoich obowiązków i zadań.

Westchnął, jakby nagle poczuł ciężar wieków.

- Mam opiekować się ponad dwudziestoma siedmioma tysiącami ludzi i kilkoma setkami Martwych w mojej baronii. To oczywiste, że nie jestem w stanie zweryfikować każdego problemu. Mój podopieczny mówi mi o silnym duchu, więc posyłam po silnego ojczulka lub egzorcystę. Mój specjalista od tego typu duchowej roboty przepadł dwa dni temu. To był dawny pracownik MR-u więc domyślam się, że spotkał go niespodziewany i zapewne śmiertelny wypadek. Ostatnio umieralność dawnych pracowników MR-u bije wszelkie rekordy. Nawet podczas wybuchu nekrohazardu nie było aż tyle zgonów. Cóż. Mój egzorcysta był zbyt dumny by przyjąć zaoferowaną mu pomoc, lecz nie na tyle dumny by brać pieniądze. Szkoda go. Stąd pana obecność, panie Leaf na miejscu tego incydentu.

Spojrzał w oczy Morrisa, a ten poczuł siłę tego zielonego, spojrzenia. W tych oczach kryła się moc. Bez wątpienia Kantyk miał kilka setek lat nie-życia za sobą, a może nawet przekroczyl granicę milenium i należał do tych nielicznych, naprawdę niebezpiecznych stworzeń, które przez Bóg jeden wie jaki czas ukrywały się pośród ludzi. Stary, cwany, potężny.

- Virgillo. - Wrócił do tematu. - Tak. Rozumiem. Zależy panu na spotkaniu z nim. A mogę spytać dlaczego, panie Leaf?
- Oczywiście. Powód jest tak prozaiczny, że aż wstydzę się go wyjawić. Nadzorujesz Baronie tak liczne sprawy, że pewnie błahostką wydać Ci się mogą pragnienia pojedyńczej osoby. Jednak z pragnień indywidualnych tworzą się większe nurty, które przerodzić się mogą w trudne do zignorowania trendy. Pojawił się właśnie taki nurt, nie tu, a na dalekiej północy. Nurt który ma porwać w swe odmęty niejakiego Virgillo. Ja jestem jedynie posłańcem owej tendencji, kimś kto ma go odszukać i pozyskać. Dla mnie osobiście, sprawa ta jest kluczem do rozliczenia z przeszłością, a może i bramą ku przyszłości. Nie jestem w stanie orzec, czy ma on być ofiarą całopalną, czy ma być koronowany na króla Kaledonii. Powiem szczerze, że jest mi to obojętne. Nie jestem dość przebiegły by wydawać rozkazy, lecz staram się być jak najużyteczniejszym narzędziem. Teraz właśnie najważniejszym mym celem jest spotkać się z nim i rozmówić. Nie pragnę jego śmierci, nie zaoferuję mu też jednak góry złota. Po prostu muszę go zobaczyć, osobiście. Zwracam się więc do tego, kto jako jedyny może mi udzielić wskazówki. Do istoty równie potężnej, co znanej ze swego uczciwego traktowania poddanych. Osądź Baronie Kantyku, czy zasłużyłem na twe względy i udziel mi wsparcia, jeśli ocena wypadnie korzystnie. Jeśli nie, daj mi czas i podaj swą cenę, bym mógł wykupić potrzebną mi wiedzę. A teraz proszę o coś do picia, nie nawykłem do tak długich przemów, wybacz mi Baronie. - Leaf skłonił się elegancko, czekając w napięciu na reakcję wampira. Nie miał żadnych złudzeń, że otrzyma wskazanie za darmo, udzielny władca sporego obszaru z pewnością zawsze znajdzie dodatkowe zastosowania dla kogoś w potrzebie. Był na to przygotowany, choć miał też małą nadzieję, że szczodrość zblazowanego Barona weźmie górę nad partykularnymi interesami. Miał nadzieję, że dzięki uczciwie przedstawionej sprawie zyska przychylną ocenę, a nie zostanie wzięty za prostaczka, któremu obce są negocjacje. W wypadku istot obdarzonych tak wielka mocą, rozmowy są i tak nierówne, więc miał nadzieję, że obrał właściwą drogę.

Uspokajał bicie serca, wydłużał spłycony oddech. Zrobiło się nieco nerwowo. Poczuł jak Młot Thora zaczyna pulsować ciepłem, skryty pod koszulą na piersi. Jeszcze nigdy nie był tak blisko wyzwolenia, jeszcze nigdy nie miał tak gorącego tropu. Virgillo - brama do wolności, żelazny list do powrotu na szkockie ziemie. Pozostała już tylko jedna mała przeszkoda. Najpotężniejszy wampir w Londynie. Drobnostka, prawda?

- Virgillo jest pod moją protekcją. Muszę wiedzieć, że nie stanie mu się krzywda. Wiem, że przed czymś lub przed kimś ucieka. Domyślam się, że przed tobą. Nie chcę oszukiwać ani ciebie, ani jego. Dlatego wolę przewidzieć wszystkie możliwe scenariusze.

Spojrzał na Sirene, lecz następne pytanie skierował do Morrisa.

- Powiedz mi, czy z całą pewnością jesteś w stanie zagwarantować mu nietykalność, a wtedy zaaranżuję wasze spotkanie na neutralnym gruncie, w którymś z moich lokali.
- Masz moje słowo Baronie. Nikogo nie powiadomię, przyjdę sam, spotkanie odbędzie się na twoich warunkach. Nie jest moim celem wszczynanie jakiejś wojny, chce go po prostu spotkać, porozmawiać z nim i dopiero po spotkaniu ustalę co będzie dalej. Po spotkaniu otrzymam prawdopodobnie instrukcje, ustalimy wówczas wspólnie, czego się spodziewać dalej. Jeszcze jedno - to człowiek, czy już nie? Nie przeszkadza mi to, ale chciałbym wiedzieć za kim pędziłem tyle czasu.- Spotkanie! Prawie jak sukces, kamień milowy. Co prawda miał rozkaz dostarczyć Virgillo za wszelką cenę, ale mocodawcy sa daleko stąd, a życie wmanipulowało Morrisa w układ z Kantykiem. Lojalność to rzecz święta, ale w tym wypadku podlegająca dość luźnej interpretacji, bo Leaf chciał zachować się uczciwie także wobec Barona.

Jeszcze raz spojrzał na Kantyka, oczekując akceptacji. Jego chłopięca twarz, wesołe zielone oczy, w których nie mieszkało szaleństwo i groza.
- Lindisfarne - wyszeptał bezwiednie Morris. Znów widział, znów był w swoim śnie. Tym samym, który pozostawiał po pełnej koszmaru nocy oparzenia na ciele, wypalone przez noszony na szyi Młot Thora. Tym samym śnie, w którym zawsze rozgrywała się ta sama scena. Mur tarcz, wojownicy bronią się u stóp wzgórza. Saxoni, Anglowie, wojownicy Dunlandu, tuz obok wraży Piktowie. Ludzie, po prostu ludzie. Wrzosowiska ociekają czerwienią i czarną posoką atakujących bestii. Wzgórze, a na nim święty klasztor, niezwykła moc i blask biją od niego dodając sił. Lindisfarne.
Kolejna fala potworów odparta, jest czas na chwilę odpoczynku. Jeszcze nie zginął, zrzucił rogaty hełm na ziemię, wbił miecz tuż koło leżącego na ziemi martwego Saksończyka, ściskającego swą krótką włócznię o szerokim ostrzu, pozbawionego ramienia i części piersi. Ruda, zapleciona w warkocze broda lepi się od potu. Odynowi dziękować, że nie od krwi. Księża wespół z czarownikami, wróżbitami i bardami biegają wzdłuż szeregów, próbując ratować rannych i pomagając wrócić do siły zdrowym. Młodziutki, płowowłosy wyrostek podaje mu niespodziewanie bukłak z winem. Ma jasnozielone, nie zepsute mrokiem oczy i szczerą, otwartą twarz. Twarz, która tysiąc dwieście lat później wydaje się być niezmienioną. Morris milknie, wizja umyka. Kantyk patrzy na niego badawczo. Mjollnir na łańcuchu tańczy, śpiewając pieśń śmierci i odwagi, pobudzony i ciepły. Całun zagina się poddając się nordyckiej sile. Pieprzone pijawki, nic z nimi nie jest oczywiste…

- Dobrze. Ustawię spotkanie na jutrzejszy wieczór. Niech pan przyjdzie tutaj, do tego lokalu. Powiem moim pracownikom, by pana wpuścili. I jeszcze raz przepraszam pana za niedogodność podczas ostatniej sprawy. Mam nadzieję, że kiedy zakończy pan swoje interesy z Virgillo, nasza współpraca nadal będzie rozwijała się w takim kierunku, jak teraz. Sirene może zaświadczyć i zresztą nie tylko ona, że ludzie i fenomeny, które ze mną współpracują są zadowolone z tej współpracy. Może inni baronowie są potężniejsi i mają większe wpływ, niż ja, ale ja zawsze dotrzymuję zawartych umów. Czy to już wszystko, co chciał pan ze mną skonsultować?

- Dziękuję za szansę, nie zawiodę pańskiego zaufania. Mam jeszcze tylko jedno pytanie. Królestwo Northumbrii z IX wieku… jest panu znane? - zaryzykował. Wizja była tak wyrazista, że nie mógł sobie odmówić małego testu.

Kantyk spojrzał na niego z uśmiechem. Był w nim jakiś ... niepokój.
- Owszem. Jestem dość dobrze wykształconym. Miałem naprawdę wiele czasu, by gruntownie zgłębić wiele dziedzin wiedzy. To pytanie do czegoś zmierza, panie Leaf?

- Wszyscy mamy swoje sekrety Baronie. Skupmy się jednak na tu i teraz. Zadam to pytanie ponownie, kiedy zamkniemy sprawę Virgillo. Jeśli pan zezwoli, pożegnam się. Nie każdego dnia ma się szansę spotkać z tak ważną postacią, mam jednak nadzieję, że nie będzie to nasza ostatnia rozmowa. Mam takie dziwne przeczucie… ale zanudzam pana, drogi Baronie, a obowiązki wzywają nas obu. Pan wróci do swej władzy, a ja do swojego piwa. Każdemu według potrzeb - Leaf w czysto ludzkim odruchu wyciągnął dłoń do uściśnięcia. Gest ten wywołał błyskawiczną reakcję. Zafalowała kotara, otworzyły się kolejne drzwi i w sali w ciągu sekundy zrobiło się dość tłoczno. Morris speszył się tym, nieprzygotowany na tak szeroko zakrojoną akcję bodyguardów Kantyka. Zaczerwienił się zmieszany, nie wiedząc jak bardzo przekroczył etykietę. Nie bał się, po prostu poczuł się głupio, z wyciągniętą dłonią i kilkoma ostrzami dotykającymi pleców i gardła..

- Bardzo przepraszam, definitywnie żegnam Baronie, panowie wybaczą, coś uwiera mnie w plecy…
 
__________________
Pусский военный корабль, иди нахуй
killinger jest offline  
Stary 25-11-2014, 21:58   #25
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Jakoś tak w życiu nic się nie układa jak byśmy chcieli. Jeden niefortunny przypadek goni kolejny w nim się zorientujemy pędzimy w wagoniku rollercostera po hiperboli pecha...
Postrzał jeszcze by jakoś przełknęła ale wjazd terminatorów z BORBL było już przesadą konkurującą z wielkim pryszczem, który nawiedził Kate rankiem przed balem maturalnym.

- Siostro. To funkcjonariusze Biura Ochrony Rady Bezpieczeństwa Londynu, panowie Mac Cormack i Wenston. Prowadzą śledztwo, w sprawie związanej z rytualnymi morderstwami, które miały ostatnio miejsce na terenie naszej metropolii. Jedna z sióstr wzywała wczoraj rikszę pod nasz klasztor. Sprawdziliśmy w zeszycie wyjść i okazało się, że byłaś nią ty. Panowie mają kilka pytań. Proszę bardzo, przejdźmy do stołu.
Siostra Zofia wskazała stary mebel o imponujących rozmiarach stojący pod oknem.

Katie zmierzyła dwóch mężczyzn chłodnym spojrzniem, skinęła przeoryszy i wartkim krokiem ruszyła z nią. Zajęła miejsce przy stole zaplatając palce i strzelając z kłykci.
- I co w związku z tym? - wypaliła niezbyt uprzejmie. W końcu nie za medal w kategorii "pomocna dusza roku" dorobiła się przydomka "Bezduszna Katie".

- Chcieliśmy zapytać, czy nie była siostra przypadkiem zamieszana w strzelaninę, w której zginął nasz funkcjonariusz - jeden z agentów Biura zadał pytanie wprost, bez owijania w bawełnę.

- A zginął funkcjonariusz? - zapytała z nieskrywanym zaciekawieniem. - Przecież to oni mieli broń i nie zawahali się jej użyć.

Jeden z agentów zmrużył oczy, jak drapieżnik, chociaż musiał być człowiekiem, bo żaden loup-garou nie dałby radę wejść na poświęconą przez siostry ziemię. Drugi jednak przybrał na twarz maskę zatroskania.
- Niestety tak - powiedział ze smutkiem w głosie. - Dobry człowiek. Ojciec trójki dzieci. Oddany służbie. Zabity z zimną krwią podczas wykonywania obowiązków służbowych. Ścigał wyjątkowo niebezpiecznego przestępcę obdarzonego nadnaturalnymi zdolnościami. Sprawa jest niezwykle ważna i zagraża bezpieczeństwu nie tylko Londynu ale i całej Wielkiej Brytanii. Udało nam się ująć jego wspólnika, a on powiedział, że ten przestępca opuścił pub wraz z jedną zakonnicą z zakonu sióstr. Ów świadek zeznał też, że ta zakonnica mogła być w zmowie z naszym przestępcą, co ja oczywiście uważam za nadmiar wyobraźni i chęć mataczenia przy śledztwie. Niemniej jednak procedury wymagają, bym podjął ten wątek. Z dokumentów odnotowujących wyjścia z klasztoru tylko siostra przebywała poza jego murami na tyle długo, by mogła być osobą, o której wspominał ujęty wspólnik. Miałem nadzieję, że siostra rzuci nam nieco światła na tą sprawę. Zatem, czy może siostra coś nam powiedzieć na temat tego, co wydarzyło się wczorajszego wieczora podczas próby regulacji ekstremalnie groźnego przestępcy nie wahającego się wykorzystywać swoich nadnaturalnych mocy do popełniania ciężkich zbrodni?

- Groźny przestępca zagrażający bezpieczeństwu Londynu a nawet całej Wielkiej Brytanii? Jest pan pewien, że mówimy o rykszarzu? - Katie przyjrzała się mężczyznom z cieniem niedowierzania jakby chcieli wcisnąć jej dorodny kit. - Poza tym, skoro zginął jeden z funkcjonariuszy BORBLu to co stało się z drugim?

- Na niektórych akcjach pracujemy w pojedynkę - wyjaśnił "uśmiechnięty". - Tak było i w tym przypadku. Poza tym, siostro, skąd pani wie, że poszukiwany przez nas czarownik jest riksiarzem?

Drugi agent przyglądał się jej bacznie. Miał przenikliwe, gadzie spojrzenie, które ani odrobinę nie podobało się Harriet.
- Proszę pamiętać, że kłamstwo jest grzechem - wycedził przez zęby "zimnooki". - A zakonnicą chyba nie wolno grzeszyć, prawda.

Kto by pomyślał, palant odkrył Amerykę!

- Jesteśmy tylko ludźmi, funkcjonariuszu Wenston. - Odpowiedziała siostra Zofia, lecz przyglądała się Harriet bardzo uważnie.

- Cóż, myślałam, że to elementarna zasada, aby w takich zawodach pracować w parach.- podzieliła się refleksją. - Skoro zaś wasz martwy agent był sam nie macie jak zweryfikować przebiegu zdarzeń. I tak, wiem, że to riksiarz ale nie mówiłam o żadnym czarowniku ale o Troyu Dentonie, z którym akurat byłam gdy pojawił się wasz narwany funkcjonariusz i zaczął strzelać. Rozumiem, że był na służbie i miał zadanie ale używanie ostrej amunicji pośród bogu ducha winnych cywili nie jest rozsądne. Żądam wypuszczenia Troya, on nie jest niczemu winny a już na pewno nie jest żadnym czarownikiem.

- Mówimy tutaj o pani spotkaniu z Niezawodnym. Tak nazywa się poszukiwany przez nas czarownik. Dla powagi sprawy pokażę pani coś.

Położył przed nią zdjęcia. Dzieci z poderżniętymi gardłami. Ciężarna kobieta z wyprutym płodem. W tle wyrysowane symbole związane z czarną magią.
- To dzieło pana Niezawdonego. A to jego fotografia.
Na stole pojawiło się kolejne zdjęcie. Dobrze jej znana twarz cherubinka.
- Pan Troy potwierdza, że spotkała się pani z Niezawodnym bo chciała, by coś przeskanował, jakąś monetę. Potem wyszliście państwo na zewnątrz. Kiedy długo nie wracaliście wyszedł by sprawdzić co się stało. Kiedy dowiedział się o strzelaninie w zaułku i zabitym mężczyźnie sam zgłosił się do policjantów i w ten sposób wpadł w nasze ręce. Dlatego, dla dobra śledztwa i pani osobiście, prosiłbym o nieco większą wolę współpracy. Kontakty z infernalnym czarownikiem i prośba o użycie przez niego mocy może zostać potraktowane jako współudział. Proszę o tym pamiętać.

Katie rozpoznała na fotografii Niezawodnego ale niczego to nie dowodziło. Piotr mógł być równie dobrze winny jak i paść ofiarą nagonki BORBLi na ludzi dysponujących mocami. Nie leżało w jej gestii zajmowanie jakichkolwiek stanowisk tym bardziej, że musiałaby najpierw przeprowadzić prywatne śledztwo aby wyrobić sobie zdanie. Chciała jedynie przysługi ze strony człowieka na którego polowali funkcjonariusze Biura Bezpieczeństwa co czyniło całą sprawę bardzo problematyczną…

- Moja wola współpracy jest niezachwiana - zapewniła wyciągając z kieszeni sutanny paczkę papierosów i odpalając jednego bez pardonu. - Pan Denton zeznał prawdę. Miałam sprawę do pana Niezawodnego ale nie zdążył mi pomóc. Pojawił się wasz agent i… do mnie strzelił, zupełnie bez powodu. Niezawodny uciekł, ot cała historia. Czy Troy Denton zostanie zwolniony? To porządny człowiek, nic złego nie zrobił.

- To oceni śledztwo. Ale jeżeli niczego nie zrobił, zostanie zwolniony. - Wenston spojrzał w stronę okna. - Wróćmy jednak do tych wydarzeń. Została pani postrzelona, tak? Zapewnie niegroźnie, skoro rozmawiamy. Oczywiście może pani wnieść oficjalną skargę na naszego agenta, ale ze względu na jego rodzinę i to, że już nie żyje, byłoby to niepotrzebne. Oczywiście może pani wnieść skargę na Wydział Regulacji. Rozpatrzymy ją. Chyba, że sprowokowała pani naszego agenta. Może wstawiła się pani za Niezawodnym, próbowała go chronić?

- Nie poczyniłam nic aby sprowokować waszego agenta. Proszę nie stawiać mnie w takim położeniu jakbym czuła się czemukolwiek współwinna. Proszę także abym mogła zobaczyć się z panem Dentonem i upewnić się, że jego obywatelskie prawa są przestrzegane. Jeśli odpowiedział na wszystkie państwa pytania to chyba czas go zwolnić.

- O tym, czy czas kogoś zwolnić, czy nie, na szczęście, nie decydują zakonnice - wtrącił mniej gadatliwy Cormac. - Myślę, Wenston, że ona nic nie wie, lub zwyczajnie nic nam nie powie. Tracimy tutaj czas. Od tych katolskich pingwinów robi mi się niedobrze. Powinni się nauczyć, że tutaj nie przepadamy ani za nimi, ani za ich papieżem. Marnujemy tutaj czas.

- Też tak sądzę, panowie - siostra Zofia posłała im zupełnie spokojne spojrzenie. - Wezwę którąś z nowicjuszek, by odprowadziła panów do drzwi. A następnym razem, gdy będą panowie chcieli przesluchać którąś z moich zakonnic to proszę postarać się o odpowiednie dokumenty. Nie zwykłam wyświadczać przysług ludziom o tak negatywnym podejściu do wiary, którą reprezentuję.

Zadzwoniła dzwoneczkiem i w drzwiach stanęła jakaś młoda zakonnica.
- Siostro Aurelio. Proszę odprowadzić panów do wyjścia.

Cormac wygladał, jakby chciał coś jeszcze dodać, ale Wenston powstrzymał go jednym spojrzeniem.
- Dziękujemy za pomoc.
Obaj agenci Biura skierowali się do wyjścia.

- Ty jeszcze zaczekaj, siostro - przeorysza spojrzała na Hariett, a jej mina była jak pokerowa maska.
To nigdy nie wróżyło nic dobrego. Ta kobieta była jak jednoosobowa jednostka szybkiego reagowania w sutannie. Siała realny postrach.
- O co tym razme chodzi? - zapytała, kiedy była pewna, że agenci już sobie poszli.

- O nic siostro - Katie westchnęła wbijając opuszki palców w kąciki oczu, czuła, że od tej psychicznej napaści zaczyna boleć ją głowa. - Spotkałam się z panem Niezawodnym ale nie znam go. Nie zdążyłam z nim nawet pomówić kiedy wpadł ten agent BORBLu i mnie postrzelił. Gdyby nie moje moce leczenia dane mi od Pana, na pewno byłabym już martwa… Koniec opowieści.

- Musisz bardziej uważać.
Katie uchyliła jedną powiekę. Spodziewała się kazania, na którym można przysnąć, obudzić się i znowu przysnąć.
- Nie zrobiłam nic złego - odparła nie starając się nawet zamaskować rozdrażnienia. - A teraz… czy mogę już pójść do siebie?
- Oczywiście. To klasztor, nie więzienie.

Czasem miała wątpliwości ale wolała nie dzielić się tym spostrzeżeniem.

Po kolacji zmieniła sobie opatrunki i zafundowała spacer do najbliższej budki telefonicznej. Piotr Niezawodny w niej nie figurował, Troy Dentom również.
Zapewne pracując jako riksiarze podnajmowali od kogoś mieszkania albo stancje i nie byli zarejestrowanymi lokatorami. Znalazła za to 124 innych Dentonów i 4 osoby o nazwisku Niezawodny. To drugie dawało jakieś nadzieje, że jest wśród nich jakiś krewny tego właściwego. Wykręcała po kolei wszystkie numery przedstawiając się jako siostra Kate, znajoma Piotra. Może gdzieś się jej poszczęści...
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 25-11-2014 o 22:06.
liliel jest offline  
Stary 26-11-2014, 11:48   #26
 
Szarlej's Avatar
 
Reputacja: 1 Szarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputację
Informacje, które mi oferowano kusiły. Sama w sobie, żadna wiedza nie była zła czy szkodliwa. Co innego z ceną jaką się za nią płaciło. Zresztą ciekawość robiła swoje a dziwne uczucie, jakbym w końcu po tylu latach znalazł się na właściwym miejscu też robiły swoje. No i byłem zamknięty w grobowcu. Podszedłem do szkieleta i lekko drżącymi dłońmi zdjąłem czapkę. Chwilę oglądałem ją obracając w dłoniach a potem włożyłem na głowę.

Szepty ucichły. Nagle. Jak ucięte nożem. W oczach mi pociemniało. Ściany krypty rozmyły się w niewyraźne, szare smugi, a kiedy wzrok powrócił mi do wcześniejszej sprawności ujrzał, że wielkie krzesło, na którym siedział szkielet wysiaduje teraz szczupły, szaroskóry mężczyzna o ptasiej fizjonomii i czarnych piórach, zamiast włosów. Mężczyzna uśmiechał się tajemniczo.

- Witaj zapomniana krwi.

Uniosłem się na łokciach i rozejrzałem się wokół, chwilę przyglądałem się mężczyźnie.
- Witaj Vinnentalafoksie.
Powoli wstałem a na usta przywołałem lekki uśmieszek.

- W końcu przybyłeś. W końcu zrozumiałeś. Czy jesteś już gotów?
- Na co? Na zemstę?
- Na powrót.
- Twój powrót? Powiedz mi więcej.
- Powrót Domeny Księżycowych Wzgórz. Odrodzenie wymordowanej przez zagniewanych bożków społeczności. Moja krew jest w tobie silna. Ale nie jesteś kompletny. Brakuje ... pamięci. Brakuje wiedzy. Brakuje drugiej połowy ducha. Musisz odzyskać wszystkie trzy elementy, by dokonało się to, co dokonać się powinno dawno temu.
- Jaką cenę za to zapłacę? I co Ty na tym zyskasz?
Jak zwykle wszędzie szukałem drobnego druczku.
- Mnie już nie ma. Jesteś tylko ty. A ceną będzie zrobienie sobie wielu wrogów. Wielu potężnych wrogów, którym nie w smak będzie odrodzenie się domeny Księżycowych Wzniesień.
Wzruszyłem ramionami. I tak w Londynie miałem dużo wrogów. Zniknięcie regulatora zaraz po wzroście jego mocy na pewno nie przeszło bez echa.
- Jeżeli to jedyny haczyk… Potężni wrogowie są zadufani w sobie. Przez to nie tak groźni jak się im wydaje. Jestem gotów na odzyskanie wspomnień.
- Doskonale. Musisz znaleźć moją i twoją esencję. Odbicie w Koszmarze. Znaleźć i połączyć się z nią za pomocą twojego daru. Wtedy dokona się to, co dokonać powinno się już dawno temu.
- Jak je poznam?
- Poczujesz, kiedy będziesz blisko. Będziecie przyciągać się wzajemnie, niczym dwie połówki tego samego owocu magnesium. A kiedy nałożysz koronę władcy Domeny Księżycowych Wzniesień niemal żaden umysł nie obroni się przed tobą i twoją mocą. A już na pewno nie umysł dopełniającej cię istoty. Tylko musisz dostać się do Koszmaru. Powinieneś poszukać Bramy lub nająć jakiegoś Skoczka.
- Skoczka? Na razie podróżuje z Bardami i półgoblinią przemytniczką.
- Skoczek, to ktoś, kto ma moc wędrówki pomiędzy domenami bez bram. Nie znam Bardów. Nie znam przemytników. Znam Skoczków.
Według opisu to była stara nazwa dla bardów. Biorąc pod uwagę jak długowieczni są Popierdoleńcy bardzo stara... Będę musiał zapytać się Lorki.
- Znajdę go. Albo bramę. Czy powinienem wiedzieć coś zanim znajdę esencje?
- A co chciałbyś wiedzieć. Dzisiaj jest noc prawie bez księżyców. To rzadka okazja, gdy możemy porozmawiać. Kiedy mój szept jest słyszalny.
- Czy zostały jeszcze jakieś skarby Domeny Księżycowego Wzniesienia? Możliwe, że będę musiał kupić sobie pomoc
- Są. Złoto, kosztowności, srebro. Lecz wszystko przeklęte. Nawet ja mam problem z utrzymaniem w ryzach tej klątwy. Pochodzi ona od tych, którzy nas zniszczyli. Jednak znajdziesz trochę złota zakopanego w szkatule pod stopami posągu dwie mile na wschód od tego miejsca, na rozstajach dróg. Posąg przedstawia skrzydlatego władcę Niebios.
- Opowiedz mi o naszych wrogach.
Musiałem się dowiedzieć o nich jak najwięcej. Nie byłem wojownikiem a kanciarz bazuje w znacznej mierze na informacjach. Tych prawdziwych i tych, które sam czyni prawdziwymi.
- Byli bogami. Kiedyś potężnymi, teraz zapomnianymi. Chcieli więcej uwielbienia, więcej siły, więcej mocy, więcej wiernych, więcej wszystkiego. Ich apetyt był nienasycony, potrzeby niezaspokojone. Puchli i rośli w moc, a im bardziej nażarci się stawali, tym bardziej chcieli żreć. Aż w końcu przecistwawiliśmy się im. Ja i mój naród. Mieliśmy dosyć karmienia próżniaczych bytów, zaspokajania ich zachcianek i dewiacji. A oni za słowa sprzeciwu zesłali na nas szaleństwo i wymordowali mój naród, moją rasę jej własnymi rękoma i szponami...
 
__________________
[...]póki pokrętna nowomowa
zakalcem w ustach nie wyrośnie,
dopóki prawdę nazywamy, nieustępliwie ćwicząc wargi,
w mowie Miłosza, w mowie Skargi - przetrwamy [...]
Szarlej jest offline  
Stary 26-11-2014, 15:47   #27
 
Autumm's Avatar
 
Reputacja: 1 Autumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputację
~*~

Powycierana bluza z kapturem, sprane do szarości workowate spodnie od dresu i fryzura “na binturonga” - czyli zwykły poranny strój Amy - nie należał do szczególnie wykwintnych, ale w sumie agent sam sobie był winien, przyłażąc bez wcześniejszego umawiania się... Amy rozejrzała się szybko po mieszkaniu, czy na wierzchu nie leży nic “kompromitującego”, ale prócz rzuconych bez ładu ubrań i rozsypanego piasku z kuwety nie zauważyła nic, co mogłoby zgorszyć - dorosłego w końcu - faceta. Senne malunki jednak wymagały dokładniejszego obejrzenia we względnym spokoju, więc Amy szybko zwinęła je w rulonik, krzyknęła przez drzwi “Zaraz!!” i pobiegła do sypialni, upychając papiery pod zgurduloną pościelą. Zabezpieczywszy w ten sposób swój "skarb", przeczesała na szybko włosy dłonią, chwyciła kubek herbaty i otworzyła szeroko drzwi ze swoim najlepszym uśmiechem.

- Cześć! - przywitała agenta i korzystając z przewagi zaskoczenia, szybo dodała: - Weźmiesz moje poranne gazety? Leżą tam pod twoją prawą stopą. Dzięki. Buty zostaw na tej małej szafeczce. Napijesz się czegoś? Kawy, herbaty, kakao? - wycofała się szybko do kuchni, by nie dopuścić do fizycznego kontaktu i zaczęła przygotowywać gorącą wodę, by agentowi nie przyszło czasem na myśl zbyt blisko się z nią witać.

- Przepraszam za takie niezapowiedziane najście. Mam nadzieję, że cię nie obudziłem - mężczyzna wszedł do środka, rozglądając się ciekawie, ale nie nachalnie. Za bardzo nie było się też po czym rozglądać - mieszkanie Amy było niewielkie i nadzwyczaj skromne, przynajmniej na pierwszy rzut niewprawionego oka.

Osobna sypialnia z garderobą, łazienka i salon połączony z otwartą kuchnią, wszystko utrzymane w minimalistycznym stylu, niemal bez mebli, bibelotów i ozdób, utrzymane w naturalnych kolorach materiałów - drewna, stali i kamienia. Amy nie lubiła otaczać się przedmiotami - im mniej rzeczy "mówiło" do niej za pośrednictwem jej daru (czy też przekleństwa), tym lepiej i pewniej się czuła. Jedynym wyjątkiem od tej reguły były zalegające wszędzie stosy książek, gazet i innych drukowanych materiałów takich jak mapy, broszury czy zwykłe ulotki. Policjantka obsesyjnie gromadziła takie rzeczy, starając się pozyskiwać różne, nawet pozornie nieistotne informacje z jak najszerszego zestawu źródeł - a po Fenomenie, który "zabił" sieć i telewizję najpewniejszymi do tego kanałami były prasa i radio. Olbrzymich wymiarów korkowa tablica i poniewierające się pod nią notatniki, różnobarwne karteczki, długopisy, nitki i pinezki oraz kolorowe mazaki służyły jej do segregowania tych danych, pomagały odkrywać nowe, nieznane powiązania i wysnuwać daleko idące wnioski, za które była tak doceniana.

Małą część mieszkania - wychodzące na ogródek patio - okupował kot, mający tam swoje królestwo z drapakiem, miseczką, kojcem i całą masą kocich zabawek, z których to wszystkich rzeczy - jak to kot - nie korzystał, mimo intensywnych wysiłków Amy, usiłującej go do tego każdorazowo zachęcić. Policjantka mieszkała na parterze starej kamienicy z własnym, zielonym podwórkiem, doglądanym przez głównie przez grono starszych sąsiadów. Własne mieszkanie w Londynie, w cichej, zamożnej i spokojnej dzielnicy, wyremontowane według jej projektu i dobrze zabezpieczone przed niepowołanym wtargnięciem co prawda kosztowała ją małą fortunę, ale nie żałowała ani jednego wydanego funta - dom był jej prywatną samotnią, miejscem odpoczynku i solidną, bezpieczną przystanią w zwichrowanym i pełnym atakujących zewsząd bodźców świecie.

- Chętnie kawy, jeżeli nie robi ci to problemów. - odpowiedział Jayden, spełniając jej polecenia - Dzwoniłem do twojego wydziału, ale powiedzieli, że jeszcze cię nie ma. Byłem w pobliżu, więc postanowiłem sprawdzić, czy wszystko jest ok. Przy okazji przyniosłem oficjalne podziękowania od Wydziału Regulacji.

- Nie obudziłeś, po prostu nie zdążyłam się jeszcze ogarnąć. - Amy zastukała kubkami i słoiczkiem z kawą. Spojrzała na swoje pomazane dłonie i czekając na gwizdek czajnika wsadziła je pod kran - Dziękuję za troskę... - westchnęła, stawiając przed Hardym kawę, a potem donosząc cukierniczkę i sosjerkę z mlekiem - Faktycznie ten "nekrostwór", a właściwie całe to zajście trochę za bardzo mnie wymęczyło. Ale nie tak bardzo jak pisanie raportu do drugiej w nocy po tym wszystkim! - zaśmiała się lekko i usiadła po drugiej stronie stołu ze swoją herbatą - To miłe, że Regulacja docenia pracę policji. Ale naprawdę zrobiłam tylko to co mnie należało... - wyjaśniła, lekko speszona tym “oficjalnym” podziękowaniem.

- Doskonała robota. - ponownie wyraził uznanie mężczyzna - Wiesz, załatwiłem dla twojego partnera naszego wydziałowego ojczulka. Już jest cały, poskładany. To jedna z nielicznych zalet po Fenomenie.

Upił kawy i uśmiechnął się szeroko.

- Myślałem, że na Tower Bridge robią najlepszą kawę w Londynie, ale jednak się myliłem. A propos. Może chcesz wyskoczyć i zjeść śniadanie na mieście? Znam lokal z wyśmienitymi naleśnikami. Podają je na tyle sposobów, że każdy znajdzie coś dla siebie. Pogadamy spokojnie o naszych sprawach. Może sobie coś wzajemnie podpowiemy, nawet poza procedurami, oczywiście bez zdradzania poufnych danych. Co ty na to?

No tak. Prędzej czy później *znowu* Biuro musiało wyciągnąć po nią swoje ręce. Kilka takich prób było już wcześniej - MI5, MR... Oczywiście żadnych jawnych czy oficjalnych propozycji - tylko badanie gruntu, delikatne kuszenie, piękne obietnice. Nikt z talentem nie mógł liczyć, że przejdzie niezauważony pod nosem agencyjnych rekruterów. Sęk w tym, że Amy naprawdę lubiła być policjantką - i nie chciała zmieniać pracy. Teraz jednak, kiedy w grę wchodziły paranormalne siły, z którymi dotychczasowe instytucje sobie najzwyczajniej nie radziły, kobieta miała ciężki zgryz z przemyśleniami na temat sensu swojej pracy. Chciała pomagać ludziom - dlatego została funkcjonariuszką. Ale czy słabnący cały czas Met dawał jeszcze szansę na efektywne działanie?

- O... okej. - Amy dopiła herbatę szybkim łykiem i wstała, może nieco zbyt gwałtownie, z krzesła. - Poczekasz chwilę? Muszę się przebrać... i w ogóle. - zrobiła niekreślony ruch ręką. - Daj mi piętnaście minutek. Śnieżka dotrzyma Ci towarzystwa. - wskazała na puchatego, białego kota, który z ciekawością zajrzał do kuchni. Sama zaś złapała garść ubrań i zniknęła w łazience. Piętnaście minut trwało może nieco dłużej, niż powinno, ale Amy w końcu zjawiła się odświeżona, pachnąca i ubrana w miarę "wyjściowo".

- Możemy iść. - zakomunikowała, sięgając po palto i wciągając trampki. Miała chwilę zawahania, ale koniec końców zabrała ze sobą też legitymację służbową... i broń. Oficjalnie nie była przecież na urlopie, a policjantem jest się zawsze - nawet na czymś, co coraz bardziej zaczynało przypominać spontaniczną randkę.

Jayden cierpliwie poczekał, aż policjantka się przygotuje i kurtuazyjnie przepuścił ją w drzwiach. Spiesząca się Amy dopiero na ulicy miała lekki atak paniki - no bo jak dostaną się do tej knajpki? Publicznym transportem? Nie...? W takim razie trzeba by zaproponować Hardy'emu podwózkę na miejsce, a wizja bycia mocno obejmowaną przez nie-do-końca znanego jej faceta na małym skuterku, którym zwykle się przemieszczała poza pracą, niezbyt się Amy uśmiechała. Na szczęście sam agent wybawił ją z kłopotu, mówiąc, że sam przyjechał autem. Tu czekała policjantkę niespodzianka - spodziewała się czarnej limuzyny z przyciemnianymi szybami, a pojazdem BORBL'a okazał się... mały, jaskrawo czerwony mini morris w sportowej wersji. Pozytywne zaskoczenie, nie ma co. Amy nawet zażartowała - wspominając swój skromny środek lokomocji - na temat tego, że "prawdziwi twardziele" nie muszą niczego udowodniać i mogą jeździć tak małymi autami, jak im się żywnie podoba.

~*~

Naleśnikarnia, do której zaprosił ją Hardy, była niewielką knajpką, wciśniętą między jakiś nowoczesny pub a sklep z ubraniami. Wnętrze wyglądało jak babciny salon - mnóstwo bibelotów, solidne meble, noszące solidny odcisk czasu, dywany, makatki, nakręcany zegar... Nie było jednak w tym cienia sztuczności czy stylizacji; choć Amy nie przepadała za zbytnim natłokiem rzeczy wokół siebie, zapadając się w wygodny fotel poczuła się jak na miłym spotkaniu w bliskim, rodzinnym gronie. Nawet młoda, pulchna dziewczyna, która przyjmowała zamówienie, wyglądała bardziej na córkę właścicieli, niż profesjonalną kelnerkę; cały lokal aż promieniował swoistym "ciepłem" i przytulną atmosferą, odbieraną gdzieś przez nadzwyczajnie wyczuloną empatię Amy na podświadomym poziomie. Zastanowiła się przelotnie, czy agent nie sprowadził jej tu z pełną premedytacją, by lepiej ją "urobić".

Czekając na zamówienie rozmawiali lekko na niezobowiązujące tematy, trochę narzekając na różne niedogodności związane z pracą, zachwycając się pogodą i starannie omijając wszystkie poważniejsze czy kontrowersyjne sprawy. Agent dał się lubić - i Amy poczuła, że podczas tej pogawędki o niczym topnieje w niej ta irracjonalna niechęć dla człowieka, który miał tego pecha, że akurat był ze służb. Póki co, sam Hardy nie dał jej żadnych powodów do niechęci, a tak czy inna odznaka jeszcze o niczym nie świadczyła. Jednak to, że nie jest to li tylko towarzyskie spotkanie, stało się jasne w momencie, kiedy na stół wjechały parujące i apetyczne naleśniki, a między jednym kęsem a drugim mężczyzna wypalił:

- Jak trafiliście na tego nekrofaga? I dlaczego pojechaliście bez wsparcia ?
- W ostatnim czasie udało nam się powiązać ze sobą niektóre zniknięcia dzieci z gorszych dzielnic... - Amy odruchowo sięgnęła po długopis, jakby chciała coś narysować na serwetce. Powstrzymała się jednak, tylko się nim bawiąc. - Dowody wskazywały na działalność jakiejś zorganizowanej grupy, może kultu religijnego. - uniosła brwi - Rashid Makkaz mógł być ich łącznikiem lub członkiem. Wytypowaliśmy go do przesłuchania, jako podejrzanego... - postukała końcówką długopisu w usta. - Artur przygotowywał papiery; to standardowa procedura. Najwidoczniej w aktach nie było adnotacji o stanie w jakim znajdował się Makkaz. Policja polega na informacjach z Wydziału Regulacji... - pokręciła głową, a burza loków uniosła się i opadła, jakby żyła własnym życiem. - Tak więc byliśmy przekonani, ze jedziemy do zwykłego człowieka. Byliśmy przygotowani na opór... ale nie na to, co tam było. - wzdrygnęła się na jeszcze świeże wspomnienie - Wiem, dwójka funkcjonariuszy to zawsze mało. Z drugiej strony, nie mamy możliwości na każdą operację zabierać pełnego oddziału. Po prostu nie starcza na to policjantów.

- Makkaz nie był zarejestrowany. Nie mamy go na wykazie Martwych. Zbadaliśmy trupa; był w dość zaawansowanym stadium nekrofagii. - odpowiedział Hardy. Spojrzał na policjantkę uważnie.

- Wiesz, jak powstaje nekrofag? Zresztą, oszczędzę ci wykładów przy śniadaniu, dobrze? - uśmiechnął się - Jedno jest pewne. W stanie, w jakim się znajdował, nie byłby zdolny do polowania w tak przemyślany sposób. W zaufaniu powiem ci, że Rashid Makkaz musiał mieć wspólników. Sektę śmierci. Też tak sądzimy. Poddałem moim przełożonym pomysł zorganizowania zespołu śledczego w tej sprawie. Zespołu złożonego z policji i pracowników BORBL. Gdyby pomysł chwycił, chciałem zaproponować twoją kandydaturę na szefową tego zespołu. Wczoraj pozyskałem twoje akta personalne. Doskonale sobie radzisz z takimi zadaniami. Co ty na to?

Przynajmniej dała się kupić na własnych warunkach... Tak podpowiedziała jej ta bardziej zgryźliwa i cyniczna część jej umysłu, ale zaraz została zakrzyczana przez tą dominującą, optymistyczną. W końcu taki zespół dawał duże szanse na rozkręcenie naprawdę dużego śledztwa pod auspicjami policji - i być może częściowe nieuzależnienie się od łaski i nie łaski Wydziału Regulacji w sprawie dostępu do materiałów. W archiwach Metu zalegały kilometry akt, które odłożono na półkę z powodu niedostatecznego zbadania ich nadnaturalnego wątku... Gdyby ta forma współpracy z BORBL się sprawdziła, można było pomarzyć o stworzeniu takiego zespołu na stałe i rozwiązaniu większej ilości niedokończonych "paranormalnych" spraw.

- To duża odpowiedzialność - Amy namyśliła się chwilę - Ale jeśli pojawi się to jako oficjalna propozycja, to podejmę się tego. Nie odpuszczę im dzieci... i Artura. Ale... - uniosła długopis - Jestem tylko policyjnym śledczym. Łączę kropki. Nie mam pojęcia o większości tego nadnaturalnego sy... zamieszania, więc na pewno na początku będę zadawać mnóstwo głupich pytań. - zaśmiała się lekko, żeby ukryć ekscytację i uniosła kubek z niedopitym sokiem - Cóż, to pozostaje wypić za owocną współpracę obu wydziałów!

Jayden uśmiechnął się ponownie.

- Za sojusze, które pomogą nam z tym nadnaturalnym syfem - oddał salut - Jak tylko dowiem się, czy pomysł chwycił, dam ci znać.

Kubki stuknęły o siebie z delikatnym dźwiękiem i stało się to, co miało się stać. Amy Sarah Little, policjantka z Wydziału Śledczego Metropolitan Police, uległa w końcu podszeptom i zrobiła właśnie pierwszy krok w kierunku opuszczenia tonącej łodzi, jaką coraz bardziej przypominała jej obecna praca.

~*~

Po spóźnionym śniadaniu Jayden odwiózł ją do pracy, gdzie trafiła akurat na małe przyjęcie, zorganizowane poniekąd na jej cześć - i na powrót Artura. Parrot był cały i zdrowy; agent dotrzymał obietnicy i faktycznie policjantem zajęli się uzdrowiciele WR'u. Były ciasteczka z czekoladą, wyciągnięta skądś flaszka dobrej whisky, gratulacje i uściski. Amy trzymała się dzielnie, choć ilość empatycznych przebłysków była przytłaczająca. Wszystkie jednak niosły same pozytywne emocje, więc mimo tego, że skończyła z lekką migreną, czuła się jakby wzięła długą, gorącą kąpiel z dużą ilością uprzyjemniających życie pachnidełek. Resztę dnia w pracy spędziła na porządkowaniu papierów i inne drobne prace związane z kończeniem śledzwa, które przechodziło - już oficjalnie - do BORBL'u. Napisała też krótką notatkę służbową do szefa, opisująca spotkanie z agentem i jego propozycję - nie chciała narażać się potem na zarzut nielojalności czy podejrzenie, że kombinuje coś dla siebie za plecami wydziału.

Urwała się z pracy, kiedy było jeszcze jasno i zrobiła sobie długi spacer do domu, rozkoszując się ciepłem słońca i znakami budzącego się wszędzie życia. Myśli Amy płynęły leniwie, ale wciąż zahaczały o nocne rysunki - więc zanim dotarła do swojej dzielnicy, wiedziała, co będzie robić przed snem.

Kiedy już zrobiła wszystko, co było do zrobienia w mieszkaniu, rozłożyła przed sobą swój "zestaw do rytuału", jak żartobliwie nazywała go w myślach. Składały się na niego proste przedmioty biurowe - pinezki, niteczki, karteczki samoprzylepne i całe multum mazaków - oraz kilka kartonowych pudełek wypełnionych starannie wyciętymi z różnych źródeł materiałami. Amy spojrzała na pustą tablicę, potem przeniosła wzrok na równo ułożone przybory, a kiedy stwierdziła, że jest gotowa, wzięła do ręki pierwszy z brzegu rysunek, popatrzyła na niego intensywnie i przyczepiła go na tablicy. Tak samo zrobiła z kolejnym, kolejnym i kolejnym. Pozwoliła umysłowi błądzić, nie starając się zbytnio *świadomie* myśleć, nie skupiając się na niczym konkretnym. Palce wybierały kolejne elementy układanki, znajdowały dla nich miejsce, powiązania, kolory, kierowane falą płynących przez Amy myśli, uczuć i wspomnień. To było coś bliższego tworzeniu sztuki, niż chłodnej analizie - kobieta szukała w tych okruchach harmonii, a nie logiki. Pracowała długo; kiedy poczuła, że weną powoli ją opuszcza, otrząsnęła się z tego swoistego transu i spojrzała na swoje dzieło krytycznym okiem.

Chaotyczna plątanina obrazków, karteczek, wycinków z gazeta i nitek nic jej nie mówiła... jeszcze. To był dopiero początek, szkic, który należało wypełnić jeszcze treścią, nadać mu formę i sens. Amy uśmiechnęła się do siebie; była przyjemnie zmęczona i zadowolona z całego dnia. Na rozgryzanie kolejnych elementów sennej łamigłówki będzie jeszcze czas: trzeba mieć tylko otwarte wszystkie zmysły na nowe informacje i doznania. Czasem miała wrażenie, że jest swoistym "magnesem" - i jeśli wystarczająco mocno się skupi na jakiejś sprawie, rzeczywistość "zagina" się wokół niej, podając jej rozwiązania. A może to ona po prostu stawała się bardziej wyczulona na jakiś jej aspekt?

Wzięła jeszcze do łóżka kilka z przyniesionych rano gazet i niedopitą butelkę wina. Kiedy w końcu zasnęła z kotem czuwających w nogach, poczuła jak całe zło związane z Makkazem odpływa w dal i znika w otulającym ją cieple i szczęściu.
 
__________________
"Polecam inteligentną i terminową graczkę. I tylko graczkę. Jak z każdą kobietą - dyskusja jest bezcelowa - wie lepiej i ma rację nawet jak się myli." ~ by Aschaar [banned] 02.06.2014
Nieobecna 28.04 - 01.05!

Ostatnio edytowane przez Autumm : 14-12-2014 o 13:46.
Autumm jest offline  
Stary 27-11-2014, 20:35   #28
 
Sam_u_raju's Avatar
 
Reputacja: 1 Sam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputację
Podziękowania dla Efci



Vannessa siedziała obejmując podkurczone nogi rękoma i wspierając na kolanach głowę. To miało pomóc opanować zawroty głowy i zmniejszyć ból.
Jednak ten paskudny dzień wcale się nie zakończył.

I na razie nic nie wyglądało na to by się zakończył.

Drzwi do samotni druidki otworzyły się ze skrzypnięciem. W pomieszczeniu pojawił się Nathan waląc prawie głową w górną część framugi

- Cholerne rogi - mruknął pod nosem i przez chwilę przypatrywał się dziewczynie by potem przenieść wzrok na podłogę. W powietrzu unosił sie zapach, który był jakże charakterystyczny dla osób pozostawiających wbrew sobie zawartość swojego żołądka na zewnątrz.

Przez twarz Egzekutora przemknął grymas współczucia, który ten szybko stłumił

- Powinienem zapytać -odezwał się w końcu - jak się czujesz ale widzę, że nie najlepiej. Jesteś w stanie iść?

Druidka powoli podniosła głowę i od niechcenia spojrzała na swojego rozmówcę. Na jej twarzy szybko odmalowało się wielkie zdziwienie. Zobaczyła przed sobą Nathana Scotta takim jak go widziała po dokonanych wyborach w czasie Uzurpacji gdzieś bardzo, bardzo daleko stąd.

- Nathan, ty żyjesz?!. - W tym jednym zdaniu zawarta była cała gama emocji łącznie z niedowierzaniem i radością ze spotkania. Podniosła się gwałtownie. I to był wielki błąd. Bardzo wielki błąd. Ból głowy nasilił się. Żołądek zawtórował głowie, a że był już pusty, to wywołało to wyjątkowo dokuczliwe efekt. Kolejna fala spazmów szarpnęła jej ciałem. Wiedźma zgięła się wpół. Jedna ręką usiłowała znaleźć podparcie gdzieś na murze. Wyjątkowo nieudolnie.

- No to chyba jasne było - nie krył zdziwienia idąc w kierunku łóżka - niby kto miał się podszywać pode mnie tam w kwiaciarni. Kogo jak kogo Vannesa ale na pewni nie ciebie się spodziewałem zobaczyć podczas tej gestapowskiej regulacji - podszedł do dziewczyny omijając wymiociny.

- Cholera - rzucił widząc stan kobiety - Mimo wszystko użyłem za dużo siły. Przepraszam ale to było konieczne. Szczególnie, że wyglądało na to, że zamierzasz sprzątnąć Abigail… Widzę, że chyba nie dasz rady iść o własnych siłach więc za twoim przyzwoleniem wezmę cie na ręce? Idziemy na górę. Nie będziesz siedzieć w piwnicy
Nie zaprotestowała. Nie miała siły.

- Potrzebuję wody. - Powiedziała, a właściwie wybełkotała ciężko oddychając.

Były Egzekutor dźwignął ją z łóżka, choć słowo “dźwignął” uznać należy za niewłaściwe. Dziewczyna była dla niego lekka jak piórko. Zaniósł ją do kuchni i posadził na krześle. Nalał wody do szklanki i podał dziewczynie. Po chwili zamoczył pod zimną wodą ręcznik i również podał go Vanessie.

- Połóż sobie na kark i staraj się trzymać oczy zamknięte. Chcesz coś jeść? Ja zgłodniałem - rozejrzał się za lodówką. No tak. Dupa. W takiej melinie to raczej próżno jej było szukać, a nawet jakby znalazł to by nie działała. Nie było prądu. Dobrze, że chociaż woda była.

- Dziękuję. - Powiedziała Druidka. Upiła trochę wody i przyłożył chłodny kompres. - Z jedzeniem poczekam jeszcze trochę. Ostatni posiłek skazańca. - Dodała kręcąc szklanką w rękach.

- Nie gadaj głupot. Wszystko zależy od ciebie i tego na czym ci zależy - facet o wyglądzie demona zaczął grzebać po szafkach i co jakiś czas coś z nich wyciągał. Poprzedni czarnoskóry bywalec był na tyle miły, że zostawił chyba dzisiejszy chleb. Do niego Scott znalazł śliwkowe konfitury.

- Musimy obejść się bez masła - mruknął i nałożył kilka dopiero co zrobionych kanapek na talerz który wcześniej przepłukał ledwo lecącą z kranu wodą. Szpony jeszcze mu przeszkadzały.

- Jeżeli zgłodniejesz to się częstuj - postawił go na stole - Mogę zrobić herbaty, bo znalazłem jeszcze kilka torebek earl grey.
Sam wziął kanapkę i zaczął ją pałaszować.

- To jakie masz plany? - zagadnął kiedy zaledwie po trzech gryzach skończył jeść.

- Na chwilę obecną?? - Popatrzyła na Scotta. - Żadne. Nie wiem na czym nawet stoję. Ta “regulacja” - Z pewną odrazą Wiedźma wypowiedziała to słowo. - miała być testem mojej lojalności. Raczej tego nie zaliczyłam. Więc chyba powinnam pojechać do domu. Spakować kilka rzeczy. Pożegnać ukochane osoby i spieprzać stąd jak najdalej. - Dużo ironii było w tych słowach.

- Naprawdę chciałaś zabić Abi? - stał oparty o blat podniszczonej szafki kuchennej
Zaśmiała się wypuszczając powietrze nosem.

- Skoro ty uwierzyłeś w to, być może Tremec też. Bydlak musiał mieć niezły ubaw wysyłając mnie tam.
Przez chwilę Nathan milczał

- Jeżeli byś jej nie zabiła - odezwał się w końcu - to też byś tam zginęła. Tak podejrzewam. Musiałaś wykazać swoje posłuszeństwo względem nich. Podejrzewam jednak, że to był tylko początek. Masz kogoś w rodzinie z Fenomenów? Jak tak to pewnie to byłby twój następny cel. I nie ma zmiłuj. Tak więc Vannesso chcę wiedzieć po jaką cholerę wróciłaś do tej gestapowskiej bandy mordującej swoich kumpli?

- To że stosują iście nazistowskie metody okazała się dopiero dzisiaj. - Odezwała się smutnym tonem. - Marne to tłumaczenie, ale miałam złudną nadzieję, że będę mogła dalej robić to co w ministerstwie. - Podniosła się ostrożnie. - Wolałabym, żebyś nie miał racji co do następnego celu. - Rozejrzała się po pomieszczeniu, starając się znaleźć wyjście. - Niemniej jednak powinnam ostrzec tę osobę. - Ostrożnie ruszyła przed siebie w kierunku, gdzie jak jej się zdawało są drzwi.

- Niestety ale jeżeli zamierzasz opuścić ten przybytek niedoli to będę zmuszony ci przeszkodzić. Wolałbym jednak tego nie robić. Chyba lepiej posiedzieć w kuchni przy ciepłej herbacie niż siedzieć przywiązanym do krzesła. Tak wiec poproszę cię byś wróciła. Jak wyjaśni się twoja sytuacja to wtedy ostrzeżemy bliską ci osobę, choć na pewno ma ona obecnie oczy dookoła głowy - Scott nie ruszył się z miejsca - To jak?

Rzut oka na stojącego mężczyznę ostudził zapała Vannessy. Próba siłowego rozwiązania skazana była z góry na niepowodzenie. Zwłaszcza w jej obecnym stanie. Ciężko usiadła na krzesło i skrzywiła się z bólu, gdyż zbyt gwałtownie wykonała tę czynność.

- Dziękuje - Nathan przez chwilę krzątał się w kuchni starając się na piecyku przygotować im ciepły napój. Podniósł z ziemi ręcznik, który spadł z karku dziewczyny kiedy ta ruszyła się z krzesła.. Na nowo nasączył go zimną wodą i podał druidce. Billingsley wpatrywała się przez chwilę w rzecz w jego ręku. Ostatecznie przyjęła kompres i ponownie umieściła go na karku.

- Sprawa wygląda tak - odezwał się w końcu stawiając parująca herbatę w poszczerbionym kubku przed dziewczyną. Usiadł na przeciwko niej. Krzesło wyraziło swój sprzeciw skrzypnięciem ale na szczęście dla sytuacji pozostało w jednym kawałku

- Masz bodajże trzy wyjścia. Ja ręczę za ciebie i wyjeżdżasz sama z Londynu daleko stąd zaszywając się gdzieś na wsi u obcych ci osób. Zamierzasz wrócić do swojej obecnej pracy ale wiąże się to z twoją śmiercią bo moi mocodawcy raczej na to nie pozwolą albo w lepszym przypadku z niewolą. No i kolejna droga. Wstępujesz na drogę Robin Hooda i walczysz wraz ze mną ze złym szeryfem. Z tym, że ten nie jest z Nothingamu a z Londynu. Tutaj również będę starał się ręczyć za ciebie by w ogóle była taka możliwość. Więc? - sięgnął w kierunku swojej herbaty

- Więc nie masz pewności, że istnieje ta trzecia możliwość. - Oparła głowę o rękę. - Twoja propozycja wymaga abym zaufała ci. - Zaczęła rozcierać ręką skronie. - A Robin Hood wcale nie była taki dobry i prawy jak go w książkach malują.

- Moi mocodawcy do świętoszków pewnie też nie należą, ale dają mi możliwość działania zgodnie z moim sumieniem, na rzecz zwykłych ludzi i przeciw tym co chcą im zrobić krzywdę - wziął ostrożnie łyk gorącego napoju - Nie mam pewności, bo zrobiłem coś wbrew nim. Moim zadaniem było uratować Abi i załatwić tych co chcą jej zrobić krzywdę. Uznać można zatem iż misję wypełniłem w 90 procentach. Czuję jednak, że ty się po prostu pogubiłaś w tym wszystkim - zamilkł na chwilę - Myślę że dobra z ciebie dziewczyna i możesz działać przeciwko swoim dotychczasowym mocodawcom. Przeciwko temu czym stało się Ministerstwo. Przeciwko złu, które w nim siedzi. Kwestią pozostaje czy chcesz to zrobić, czy jesteś w stanie się dla tego poświęcić - zamilkł w końcu

- Oszczędź mi proszę tych patetycznych bzdur o walce ze złem wszelakim. O poświecenie i o wyższych celach. Ja tego nie kupuję. - Podniosła głowę. - Stronę muszę zmienić, jeżeli chcę choć na pewien czas ochronić swoje cztery litery. Mam nadzieję, że nie tylko moje. - To dodała już trochę ciszę i z większym naciskiem na to co mówi. - Wysłuchać propozycji zawsze mogę. Jeżeli nie każą mi wykonywać egzekucji na osobach, na których mi zależy, to wszystko powinno być dobrze. Satysfakcjonuje cię taka odpowiedź?? - Powiedziała trochę zadziornie i z takim samym zacięciem zaczęła się w niego wypatrywać.

- Nie - odpowiedział krótko i przez chwilę wpatrywał sie niemo w kubek w połowie zapełniony napojem bądź jak kto woli w połowie pusty - Po co zatem wstępowałaś do MRu skoro tak bardzo chciałaś chronić swoje cztery litery? Po co działałaś w terenie? Może i jako wsparcie ale zawsze to w terenie a nie za biurkiem. znałaś statystyki żywotności regulatorów… Po co zatem robisz to co robisz? Ładujesz się w cały ten szajs a potem udajesz, że cię to nie obchodzi, że liczysz się tylko ty i to co ci drogie a wszystko inne to bullshit i patetyczna gadka? - podniósł wzrok swych czerwonych oczu na druidkę

- O rany boskie!! - Rzuciła się lekko do tyłu opierając plecami mocniej o oparcie krzesła. Uniosła do góry ręce a następnie opuściła je w dół, jakby chciała jeszcze mocniej zaprezentować przysłowiowe opadnie rąk, uderzając dłońmi o uda. - Masz mentalność świerzaka po akademii policyjnej, który właśnie zobaczył brutalnie zgwałconą i zamordowaną dziewczynę. - Pokręciła głową z rezygnacją. - Współczuję tym, którzy nie potrafią jak ja bronić się przed całym tym cholernym postfenomenowym syfem. Współczuję matce, której dziecko jakaś popaprana wróżka złożyła w ofierze zapomnianemu bogu. Ale nie podnoszę do rangi misji swojej pracy. To była tylko praca. Ten świat jest tak skonstruowany, że potrzebujesz pieniędzy na przeżycie. A MR nieźle płacił. A po za tym, to twoi mocodawcy raczej nie oczekują od ciebie, że będziesz teraz policjantem od istot nadnaturalnych. To co zrobiłeś w kwiaciarni wykracza po za ramy zadań regulatorów.

- To co było w kwiaciarni to osobista wendeta, a poza tym gość miał zamiar mnie sprzątnąć. Nie słyszałem by chciał porozmawiać – westchnął – Koniec końców okazałem się większym kozakiem niż on i nie pozwoliłem mu na to, jak i na to by kiedykolwiek zabił kogokolwiek – zamilkł na chwilę - Pewnego razu ja trafię na większego kozaka ode mnie i skończę jak twój były już partner w kwiaciarni, z mózgiem na suficie. Mentalność mam jaką mam, bo w młodości wtłoczono mi do jeszcze nie rogatego łba różne wartości. Dzięki temu może, na razie nie miotam się w życiu tak jak ty. A ja zamiast opisanej przez ciebie matce współczuć, spróbowałbym doprowadzić do sytuacji żeby żadna popaprana wróżka nie złożyła jej dziecko w ofierze zapomnianemu bogu. I tyle - wziął kolejny łyk napoju.

- To nie ja będę decydował o twoim losie. Ja go tylko wydłużyłem. Inni ocenią czy stanowisz dla ich sprawy jakieś zagrożenie czy nie. Mogę ci tylko współczuć, że znalazłaś się w środku tej wojny a nie w domu w kapciach nad książką czy w ramionach bliskiej ci osoby. Mam również nadzieję by pozwolono ci chociaż mieć taką możliwość.

- Osobista zemsta. - Coś jakby podziw dało się wyczuć w jej głosie. Ale na krótko. - Jestem w środku tej wojny z tego samego powodu co ty. - Upiła łyk herbaty, która już trochę zdążyła przestygnąć. Sięgnęła też po jedną z kanapek. - I bynajmniej nie jest to jakaś wyższa idea. - Ból powoli ustępował. Przydałoby się jednak coś przyspieszyłoby ten proces.

- Teraz wstanę i poszukam sobie czegoś na ból. - Powiedziała gdy przełknęła ostatni kawałek. Jakoś wątpiła, by on miał ochotę jej w tym pomóc po tym co usłyszał. Ich motywacje bardzo się od siebie różniły. I raczej nie takiej odpowiedzi oczekiwał. Ale nie miała zamiaru tłumaczyć mu się. Kadrą w MRze wystarczyło, że chce podjąć służbę. Że sumiennie wykonuje swoje obowiązki. Żaden z jej współpracowników nie poskarżył się na nią.

- Nie sądzę byś coś znalazła, ale mogę się mylić - bawił się pustym już kubkiem lekko go bujając. Po chwili go zostawił w spokoju i przypatrywał się Vannessie.
- Powinnaś odpoczywać, szczególnie jeżeli nadasz masz zawroty głowy. Nie sądzę by tabletki coś na to pomogły. Chyba sen byłby najlepszy. Mogę się jednak mylić, z racji zdolności regeneracyjnych nie interesuje się medycyną

- Nie szukam tabletek. - Odparła przeszukując kolejne szafki i szuflady. - Matka Natura dała nam coś lepszego.
Zgodnie z przewidywaniami Egzekutora nic nie znalazła.

- Gdzie jest łazienka?? - Zapytała po krótkiej chwili Wiedźma.

- W sumie to nie wiem. Nie miałem zbytnio czasu się rozejrzeć po domu - wstał z krzesła. Wziął swój pusty kubek i ruszył do zlewu. Zanim jednak odkręcił wodę zapytał kobietę
- Czy pieniądze to była twoja jedyna motywacja kiedy wstępowałaś do Ministerstwa?

- Wtedy pieniądze w ogóle nie były moją motywacją. - Odpowiedziała całkiem szczerze.
Odczekał chwilę licząc, że dziewczyna pociągnie swoją wypowiedź ale kiedy ruszyła w kierunku wyjścia z kuchni rzucił do niej:

- A co? – nie odpuszczał

Zatrzymała się na chwilę, ale nie odwróciła. Stała przez chwilę plecami do mężczyzny.

- Sprawy osobiste. - Powiedziała w końcu lekko drżącym głosem . Po czym ruszyła na poszukiwanie łazienki.
 
Sam_u_raju jest offline  
Stary 27-11-2014, 20:37   #29
 
Efcia's Avatar
 
Reputacja: 1 Efcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputację
Wspólna zabawa z Sam_u_rajuem :)

Szła powoli trzymając się ściany niczym niemowlak uczący się chodzić.
Nathan nie naciskał. Skoro nie chciała powiedzieć nic więcej to on to musi zaakceptować. Kiedy umył naczynia. Stał oparty o blat nasłuchując czy Vannessie nic się nie stało oraz czy nie robi czegoś głupiego, czegoś w stylu ucieczki.
Nie było wcale tak trudno znaleźć łazienkę. Vannessa zamknęła drzwi na klucz i oparła się o nie plecami. Odetchnęła głęboko. Zupełnie jak gdyby uciekała przed jakimś wielkim niebezpieczeństwem i nagle znalazła bezpieczne schronienie.
Podeszła do umywalki nad którą wisiało lustro. Przejrzała się przybrudzonej tafli. Prawą ręką przejechała po włosach w miejscu uderzenia. Zrobiła to naprawdę delikatnie. Tylko ocierając palcami o włosy. O ich końcówki. Nawet nie dotykając skóry. Bolało i tak.
Z tej perspektywy nie mogła zobaczyć jak to wszystko wygląda. Ale sądząc po tkliwości miejsca nie było zbyt dobrze. Zatem potrzebny był jej odpoczynek. W tym jednym musiała się zgodzić z Nathanem.
Nie. Nie tylko w tym.
Scott miał rację również w tym, że pogrążyła samą siebie przyjmując posadę w BORBL. I bała się, że będzie miał również rację mówiąc o niebezpieczeństwie grożącym jej najbliższym.
Podeszła do okna. To było naprawdę kuszące. Jedno kopnięcie i szyba byłaby zbita.
To byłoby głupie. Skarciła samą siebie. W tym stanie nie uszłaby daleko. Zresztą, nawet nie wiedziała gdzie jest. Dała sobie spokój z głupimi pomysłami.
Wróciła nad zlew. Odkręciła zimną wodę. Pochyliła się nad kranem i przepłukała twarz. Gdy się podniosła i spojrzał ponownie w lustro nie poznała osoby po drugiej stronie.
Dorian Grey miał porter, który przyjmował na siebie jego złe uczynki płacąc za nie szpetotą.
Ona ujrzała swoje nienaturalnie zdeformowane odbicie.
Uderzyła z całą siłą pięścią w przybrudzoną taflę. I osunęła się na podłogę łkając z bezsilności. Rozpatrując najczarniejszy scenariusz jaki jej przyszedł tylko do głowy dotyczący tego co może spotkać jej rodzinę.
Brzęk tłuczonego szkła mógł przyciągnąć uwagę Regulatora.
-Ech… - westchnął i sięgnął po fragment swojej mocy, która pozwalała mu się poruszać jakby połknął Supermena i Flasha za jednym razem. Skierował się w kierunku źródła dźwięku. W oka mgnieniu na jego przeszkodzie stanęły drzwi. Chwycił za klamkę nie nadużywając siły. Drzwi były zamknięte.
- Vannesso nic ci nie jest? Jeżeli nie odezwiesz się włażę!
Jeszcze tego tu brakowało. Vannesa chciała przez chwilę pobyć sama. W samotności kontemplować błędy, których się dzisiaj dopuściła. Czy aż tak wiele wymagała.
- Idź - Billingsley zabrzmiała dość nienaturalnie, lekko łamiącym się głosem.
Nie miała siły i ochoty tłumaczyć byłemu Egzekutorowi, że potrzebuje chwili spokoju. Bo nie chciała też żeby ją taką widział.
- Vannesso ostrzegam cię. Jeżeli kombinujesz coś by stąd nawiać to zrobię wszystko by cię powstrzymać. Staram się tobie pomóc - stał przed drzwiami i nie zamierzał na razie ich wyłamać - Nie wiem dlaczego nie chcesz mi zaufać. Może to przez wygląd, może mnie po prostu nie lubisz. Ok? Ja jednak staram się byś wyszła cało z tego kurwidołka - zamilkł nasłuchując. Miał wielką nadzieję, że dziewczyna nie używa swoich mocy, nie czyni żadnego hokus pokus by uciec. Nie chciał ponownie czynić jej najmniejszej choćby krzywdy.
Druidka wzięła kilka głębszych oddechów dla uspokojenia się.
- Idź sobie!! - To też nie do końca był jej głos. Brzmiała jak ktoś kto stara się za wszelką cenę mówić spokojnym i opanowanym głosem.
- Co to było? Co się zbiło? Nic sobie nie zrobiłaś? - zalał ją falą pytań.
Uparty. Nie dawał za wygraną. A ona nie udzieliła mu żadnej odpowiedzi przez dłuższą chwilę. Przez dłuższą chwilę, przez która starała się podnieść na nogi, żeby otworzyć te cholerne drzwi a potem zamknąć.
Ze środka dało się słyszeć, że ktoś w środku usiłuje chyba dźwignąć jakiś ciężar, bo tak głośno sapie. Wszak nie tak łatwo było się jej stanąć na własnych nogach. Musiała się przy tym nieźle namęczyć i nasapać.
Od strony Scotta nie padły więcej żadne słowa. Tak jakby zniknął spod drzwi za którymi przebywała druidka. I tak w rzeczywistości było. Demoniczny gość sprawdził jedynie z zewnątrz domu co kombinuje dziewczyna i widząc jak ta naśladuje złą czarownicę ze Śpiącej Królewny, modląc się chyba do kawałka lusterka o poprawę urody, wrócił do domu. Zrobił sobie kolejną fusowatą herbatę i stał w oknie niedaleko łazienki czekając na wynik druidycznego hokus pokus Vannessy. Może powinien się wkurzyć wszak dziewczyna coś kombinowała ale jedynie co czuł to rozbawienie całą tą sytuacją.
Po kilkunastu minutach, gdy już wszystkie gorzkie łzy wyschły i wszystkie czrne myśli wyleciały z głowy, Vannessa Billingsley ponownie przekręciła klucz w drzwiach do łazienki. Ale nie miała siły iść dalej. Stanęła w drzwiach dysząc ciężko, jakby pokonała właśnie dystans maratonu a nie zaledwie kilka metrów.
- Nie uciekłam jak widzisz. - Powiedziała stojąc oparta o framugę. Musiała chwilę poczekać. Albo poprosić o pomoc. Wybrała to drugie rozwiązanie, chociaż nie do końca. - Chyba będę potrzebowała twojej pomocy. Więc gdybyś był tak miły i przyszedł tu...
- Widzę - odezwał się krótko wstając od stołu i ruszając do dziewczyny. Idąc w jej kierunku dość wolno jak na niego wpatrywał się w nią szukając odpowiedzi na dręczące go pytanie. “Co kombinujesz Vannesso Billingsley?” Spodziewał się jakiejś zagrywki z jej strony, zachował więc czujność choć nie dał tego po sobie znać. Chwycił dziewczynę i miał zamiar zanieść ją na krzesło. Pozwoliła mu na to.
- Lubienie nie ma tu nic do rzeczy. - Zaczął gdy już siedziała. - Ciepłymi uczuciami nie darzyliśmy się wcale podczas naszej wspólnej sprawy. Działaliśmy jednak sprawnie, choć nie do końca udało się rozwiązać zagadkę. - Westchnęła zakrywając powieki palcami umieszczając je u nasady nosa. - Tylko, że później wszystko się skomplikowało. Ogłosili twoją - Druga ręką zatoczyła koło w miejscu gdzie wydawało jej, ze że Scott stoi. - śmierć. Demona, zagrażającego ludziom. - Pokiwała lekko głową z dezaprobatą. - Poprzednim razem, gdy przyjęłam pomoc od dziwnych stworzeń, skończyło się to śmiercią wielu ludzi. - Podniosła głowę i spojrzała w nieludzkie oczy byłego Egzekutora. - Pamiętasz?? Moja jedna błędna decyzja kosztowała życie ludzi, którzy oczekiwali ode mnie pomocy. Wtedy, tam na bagnach, te stwory też zapewniały, że chcą pomóc. - Umilkła na chwilę nie przestając się w niego wpatrywać.
- Pamiętam. Też tam byłem. Nawet namawiałem do przyjęcia tej pomocy. Pomyliliśmy się a nie daliśmy im świadomie ludzi. To różnica. Gdybym wiedział kim są oni to bym walczył. Jednak wtedy też by zginęło mnóstwo istnień, może nawet wszystkie łącznie z tobą czy ze mną. Stało się jak się stało. Trzeba zatem działać tak by być przygotowanym gdyby doszło do kolejnej takiej sytuacji - ręce miał oparte o blat stołu.
- Czyli jak?? - Zapytała lekko zirytowanym głosem. - Znaczy się - Odchrząknęła i starając się panować nad sobą powiedziała. - Co masz dokładnie na myśli??
- Czyli wiedzieć dokładnie skąd zagraża ci niebezpieczeństwo i jak ono wygląda - odpowiedział spokojnie - Te osoby z którymi podjąłem współpracę taką wiedzę posiadają.
- Aha. - Ni to stwierdziła ni zapytała dość sceptycznie.
Nathan ostrożnie odchylił się na krześle. Milczał.
Nastała długa i niezręczna cisza. Którą to jednak przerwała Druidka.
- Zazdroszczę ci braku dylematów. - Bo mu tego zazdrościła. Wtedy przy wyborze mocy i teraz. Z taka pewnością mówił o tym wszystkim. Ewentualnie był bardzo, ale to bardzo zdesperowany i nie miał już dla kogo żyć. Pewnie to to drugie. Niewiele kobiet chciałoby się budzić co rano koło kogoś takiego. Ale nie powiedziała tego głośno.
- Kto powiedział, że ich nie mam. Po prostu godzę się z ich konsekwencjami. Popatrz na mnie, jeżeli myślisz, że tak chciałem wyglądać to się mylisz. Niestety w tej chwili poza iluzją nie jestem w stanie nic zrobić. Po co zatem walczyć, trzeba poddać się fali.
Wiedźma nic nie odpowiedziała. Siedziała wpatrując się w swojego rozmówcę i próbując wybadać z czym tak naprawdę ma do czynienia. Musnęła go bardzo, ale to bardzo delikatnie swoją mocą.
Nie emanował śmiercią czy mocą odmieńców. Chociaż w kwiaciarni wyraźnie czuła ich moc. Nie poruszał też w zasadzie całunu. Ale człowiekiem nie był. Przeczył temu jego demoniczny wygląd.
Zmęczył ją ten zabieg. Najchętniej położyłaby się, ale nie miała siły podnieść swoich zgrabnych czterech liter i powieść do jakiegoś łóżka.
Scott również milczał przez jakiś czas. Potem wstał od stołu
- Potrzebujesz czegoś? Chcesz się położyć? Powinnaś odpoczywać. Najlepszy jest sen - zwrócił się do dziewczyny.
-Hmmm?? - Spytała sennie. - A tak. Położyć. - Pokiwała głową, że się zgadza. - Mógłbyś mi pomóc?? - Głupio było prosić Nathana o pomoc po tym jak straciło się siły na sondowaniu go. Ale nie miała innego wyjścia. Po pierwsze nie wiedziała gdzie mogłaby przyłożyć głowę do poduszki, a po drugie nie miała siły.
Scott bez słowa poprowadził Vannessę do miejsca gdzie mogła się położyć. Sam pozostał na warcie niczym duch spacerując po opuszczonym domostwie.
 
__________________
- I jak tam sprawy w Chaosie? - zapytała.
- W tej chwili dość chaotycznie - odpowiedział Mandor.

"Rycerz cieni" Roger Zelazny

Ostatnio edytowane przez Efcia : 27-11-2014 o 20:50.
Efcia jest offline  
Stary 28-11-2014, 01:05   #30
 
Gryf's Avatar
 
Reputacja: 1 Gryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputację
Tego właśnie nienawidził w światach Fearie - wystarczyło o metr zejść z udeptanej ścieżki by cała iluzoryczna logika świata rozprysła się jak bańka mydlana. Przekrzywił głowę i zmarszczył brwi lustrując wzrokiem atrakcyjną gorgonę i starając sobie przypomnieć, czy miał już do czynienia z taką istotą.

- Gdzie jestem? - Spytał ochrypłym głosem.

- Tam, gdzie powinieś być. Dunchar. Gdzie zawsze było twoje miejsce. Gdzie był twój dom. Ze mną.

- Nie wydaje mi się… - mruknął podejrzliwie, jednocześnie gramoląc się na nogi. - kim jesteś? Co to za miejsce?

- Dolina Snów. Jestem władczynią tej domeny, Dunchar Shinczair. A ty jesteś moim wybrańcem.

Duncan westchnął w duchu, zdarzało się to już wielokrotnie wcześniej, ale teraz jak nigdy zatęsknił za normalnym, nawet pofenomenowym światem, gdzie sny były snami, rzeczywistość rzeczywistością, a gdy coś chciało cię zeżreć zwyczajnie rzucało ci się do gardła. Dobra, pewnie da się z tego wybrnąć, myśl człowieku jak fearie… zasnął w łodzi na Jeziorze Snów, na którym zasypiać nie można było pod żadnym pozorem. Jak czerwony kapturek złażący ze ścieżki, czy pechowa żona sinobrodego włażąca gdzie jej nie chcieli - złamał kolejne tabu i wpakował się w kolejne kłopoty. Teraz zabawa polegała na nie przebudzeniu się w brzuchu wilka… znaczy się z mułem w płucach.

- Zatem.. hmm… witaj Władczyni Domeny Snów. - odpowiedział lekko schylając głowę, zdążył się nauczyć że z podobnymi istotami należy być równie grzecznym co ostrożnym. - Moje imię, jak widzę, już znasz. Zgaduję, że trafiłem tu zasypiając i mówiąc szczerze najbardziej w tej chwili interesuje mnie droga z powrotem, ale jeśli w międzyczasie mogę ci tu w czymś pomóc, zamieniam się w słuch.

- Ty nie śnisz, Duncharze. Ty właśnie się obudziłeś. Dolina Snów czekała na kogoś takiego, jak ty. Chodź za mną, a pokażę ci rozkosze, o jakich mogłeś jedynie śnić.
Ruszyła kręcąc biodrami i oglądając się za siebie, by upewnić się, że Duncan podąża jej śladem. Nie ruszył. Miał już pewien obraz sytuacji. Wabienie cyckami, pułapka na amatorów, mógł trafić dużo gorzej. Gdzie były te wszystkie nadnaturalne nimfomanki gdy był szesnastoletnim onanistą w potrzebie.

- Bez urazy, Pani Snów, jeśli cała sprawa rozchodzi się o moje rozkosze, to podziękuję. Najadłem się, podupczyłem, ukatrupiłem fomora, prosty chłop jestem, więcej mi do szczęścia nie trzeba.

- Nie o takie rozkosze chodzi, Duncharze. Tylko o rozkosze twojej prawdziwej mocy. - Wężowa władczyni zatrzymała się. - Byłeś ... jesteś kimś ważnym dla Doliny Snów. W twoich żyłach płynie krew ocalonych z pogromu, jakich dokonali sithe. Jesteś dziedzicem mocy zapomnianego władcy domeny. Dziedzicem jego krwi.
Spojrzała na niego zmróżonymi oczami.

- To twoje przeznaczenie. Póki się nie dopełni będziesz dzieckiem zagubionym w koszmarze. Im szybciej to zrozumiesz, tym szybciej się przebudzisz. Czyż to nie oczywiste?
Przeciągnąła się kusząco, jakby czekając na jego reakcję.

- Przebudzę? Przed chwilą powiedziałaś, że nie śpię.

- Nie chodziło mi o sen, lecz o coś większego. O moc i potęgę, jakiej nie jesteś świadomy.

- Wiesz, myślę że mam dość potęgi, by ochronić to na czym mi zależy, tam w realnym świecie. Za pozwoleniem, usiądę tu sobie i poczekam aż to się skończy.

- Na pewno chcesz tutaj zostać? Odradzałabym to serdecznie.

- Co jest nie tak z "tutaj"?

- Zaraz wszyscy się tutaj utopimy. Tak sądzę.

- Ok, to jest jakiś argument. - mruknął Sinclair ponownie podnosząc tyłek w górę. - Posłuchaj Pani Snów, rozumiem, że masz do zaoferowanie wiele rzeczy, których przyjąć nie mogę. Nie do końca rozumiem kierunek w którym to zmierza, więc może uproszczę: Czy jest coś, co mogę dla ciebie zrobić, by się stąd wydostać i wrócić do łódki w której zasnąłem?

- Rozwal przejście. Jeżeli jesteś naprawdę trym, za kogo cie uważam, dasz radę.

- Przejście? - Sinclair rozejrzał się wokół wypatrując czegoś, co podpadałoby pod to pojęcie.

- Właśnie cię tam prowadziłam, Duncharze.

Był w dupie, tego jednego był pewien.
- Wygrałaś. Prowadź.

Szli przez mroczny las, śmierdzący zgnilizną i grzybami. Ziemia pod butami była podmokła. Idący przez ten las Duncan pozostawiał za sobą głębokie, wypełnione wodą ślady. Szli co najmniej kwadrans, aż przedowdniczna zatrzymała się i przykucanęła za jakimś krzakiem.
Las się przerzedzał, drzewa wyraźnie rosły coraz rzadziej.
- Tam gdzie kończy się las zaczyna się wolna przestrzeń. Sithowie spalili trzciny, by mieć dobre pole ostrzału. Trzymają mój lud w ryzach i właśnie zaczynają niszczyć tamę. Chcą zalać to dolinę. Utopić nas wszystkich. Musisz ich powstrzymać. Mój lud nie dotrwa do nocy, a tylko wtedy posiadamy jakąś wartość bojową. Lud Doliny Mgieł to wojownicy, moi to ...
Zamilkła.

Słuchał starając sobie bezskutecznie połączyć tą opowieść z wcześniejszymi obietnicami rozkoszy i mocy, czy choćby opowieścią o bramie sprzed minuty. Nic nie kleiło mu się do niczego. Gdy wężowłosa przerwała w pół zdania spojrzał na nią pytająco, ale nauczony latami pobytu na Murze nie odważył się przerwać ciszy.

- Zabijemy sithe i ocalimy naszą Dolinę. CO ty na to, Duscharze? Ocalisz mój ród i siebie?

- Na razie nikt nikogo nie będzie zabijał. Ty zostajesz, ja powstrzymam ich przed zniszczeniem tamy. Potem pokażesz mi gdzie jest to przejście do rozwalenia.

- Niech i tak będzie. - Zgodziła się aczkolwiek niechętnie.

Ruszył szybkim krokiem, który po chwili przeszedł w bieg. W głowie huczała mu setka świeżych teorii na temat tego gdzie i kiedy jest. Kłócące się głosy w głowie przeszkadzały, więc kazał im się zamknąć.
Ograniczył się do tu i teraz: są jakieś istoty z bagien i jacyś sithe, którzy najwyraźniej są bliscy wymordowania się wzajemnie, zapewne mając ku temu solidne powody. Kiepski będzie z niego wybraniec, jeśli pozwoli jednej stronie zlikwidować drugą... a dokładnie to oznaczałoby zarówno nie podjęcie jakichkolwiek działań, jak i wykonanie woli przewodniczki. Nie miał planu sięgającego dalej niż powstrzymanie tych tam przed zalaniem doliny. Później może zdoła wydusić z nich jakieś odpowiedzi, które rzuciłyby trochę światła na sytuację, bo profetyczny bełkot kobiety-węża sprawiał że z każdym usłyszanym zdaniem czuł że wie mniej.

Wyszedł z lasu i wszedł na wypalone pogorzelisko. Sądząc po tym, że pył unosił się w górę przy każdym korku pożar wzniecono niedawno. Jakieś trzysta, czterysta metrów przed sobą Duncan ujrzał wielką tamę, spinającą dwa wysokie wzniesienia. Kręciły się po niej wysokie i smukłe postacie w lśniących zbrojach. Sithe. Dokładnie takie same, jak te z Twierdzy Mgieł.
Zauważyli go. Kilku wojowników chwyciło za łuki. W wyobraźni Sincalir słyszał już dźwięk napinanych cięciw.

Skoro wystawili na tamie warty, nie zamierzali jej rozwalać przynajmniej w ciągu najbliższych godzin. To był dobry znak. Na widok łuków zwolnił do marszu i rozłożył szeroko ręce.
- Nie strzelać! Rycerz Mglistej Wieży! Chcę pogadać! - ryknął gdy znalazł się w zasięgu głosu.
 
__________________
Show must go on!

Ostatnio edytowane przez Gryf : 28-11-2014 o 01:08.
Gryf jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 13:07.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172