Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 26-09-2014, 12:32   #1
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
[Autorskie] - Łowcy IV: ZAPOMNIANI

PROLOG

Ulice Londynu zazieleniły się w końcu po długiej zimie. Rabatki z kwiatami syciły stęsknione barw oczy feerią kolorów. Kojąca zieleń drzew i traw powodowała, że ludzie chociaż przez chwilę zapominali o mrocznym świecie, jakim przyszło im żyć. Zapominali o trudach długiej zimy: mrozie, niedostatku energii i żywności. Zapominali o chorobach, biedzie i nędzy, jaka dotykała coraz większą liczbę londyńczyków. Duże miasta, takie jak stolica Wielkiej Brytanii, w chwilach kryzysu uzależnione były od prowincji. Samowystarczalność skończyła się, kiedy po Fenomenie Noworocznym legł w gruzach przemysł na masową skalę.

Na pchlim targu, jak zawsze o tej porze, panował zgiełk i ścisk. Ludzie handlowali wszystkim, co tylko miało jakąkolwiek wartość. Przetworami, częściami maszyn, odzieżą, przedmiotami codziennego użytku, lekarstwami robionymi przez domorosłych zielarzy i uzdrowicieli. Ponad gwarem głosów dało się naraz słyszeć przenikliwy dźwięk gwizdków. Ludzie – niechętnie – schodzili z ulicy, pośpiechu pakując swój skromny towar.
Nadchodzili ulicą w dużej grupie. Ubrani w tradycyjne stroje wyznawców islamu. Uzbrojeni w okute żelazem i srebrem kije, noże, broń ostrą, a nawet kilka sztuk broni palnej.

- Chcemy prawa szarijatu dla tej części Londynu i proklamowania Islamskiej Dzielnicy Duchowej! – krzyczał przez megafon brodaty przywódca uzbrojonej bandy mężczyzn.

- Niewierni nie mogą dalej tolerować martwych pośród żywych! – agitował duchowy przywódca islamistów. – Trzeba raz na zawsze pozbyć się ich tak samo, jak niewiernych. Tylko wiara w Jedynego da nam potrzebną siłę, by przegnać hordy Szejtana z powrotem do piekła! Ludzie zachodu są słabi!

Cywilizacja zachodu jest słaba i musi umrzeć! Kto nie pójdzie z nami, zginie!
Co bardziej porywczy muzułmanie rozwalali porzucone stragany wdeptując w ziemię zapomniany w pośpiechu towar.

- Iman Alcazar ibn Azuff! – tłum skandował imię swojego przywódcy. – Śmierć martwym demonom i niewiernym!

Nagle z tyłu zaczęło się jakieś zamieszanie. Kilku rozentuzjazmowanych islamistów ciągnęło jakiegoś opierającego się mężczyznę.

- Mamy jednego! Mamy jednego! – wrzeszczeli dziko.

Złapany był zombie – nikt nie mógł mieć co do tego wątpliwości. Twarz Martwego już zaczynała gnić ale oczy patrzyły na oprawców z wyraźnym strachem. Islamiści rzucili zombie przed swoim przywódcą, który spojrzał na zombie z nieskrywaną pogardą.

- To właśnie jest słabość cywilizacji zachodu! – zagrzmiał iman. – Zamiast zgładzić to coś londyńczycy pozwalają łazić temu po ulicach swoich miast! Pokażemy wam, jak powinno traktować się potwory z piekieł!

Nie wiadomo kto podał szeroką szablę Alcazarowi a ten wzniósł ją w górę, by jego zwolennicy mogli przyjrzeć się krzywiźnie ostrza.

- Najpierw martwi, potem niewierni! – krzyknął Arab i szybkim, pewnym ciosem odrąbał głowę zombie od ciała.

Nie było zbyt wiele krwi. Najwyraźniej degeneracja tkanek w tym zombie była dość zaawansowana.

Któryś z islamistów chwycił głowę w ręce i uniósł ją w górę.

- Najpierw martwi, potem odmieńcy i łowcy, a na końcu wszyscy niewierni! – krzyczał tłum dziko, szaleńczo.


* * *


Stojący w umeblowanym w stylu wiktoriańskim mężczyzna potarł w zamyśleniu brodę. Mężczyzna miał nienaganną fryzurę, aczkolwiek włosy przyprószała mu już siwizna. Mógł mieć czterdzieści pięć, może trochę więcej lat, i postawę zawodowego żołnierza – sztywną i dystyngowaną. Chociaż szyty na miarę garnitur leżał na nim wręcz perfekcyjnie.

Mężczyzna podszedł do okna i wyjrzał na pełne zielonych drzew podwórze. Czekał tam już na niego samochód i przydzielona mu ochrona. Mężczyzna miał ważne spotkanie w Radzie Bezpieczeństwa Londynu. Broń, nad którą pracowała jego kompania, zakończyła fazę testów z doskonałym rezultatem.

Teraz pozostało tylko przedstawić Radzie warunki brzegowe i ustalić szczegóły produkcji. W końcu żywi mogli poczuć się pewniej.

- Sir – do pokoju wszedł osobisty asystent mężczyzny. – Samochód oczekuje.
Mężczyzna nie odpowiedział. Ruszył w stronę wyjścia i po dwóch minutach siedział już opancerzonej limuzynie dodatkowo chronionej mistycznymi znakami.

O godzinie 13:47 czasu londyńskiego samochód opuścił główną siedzibę Kompanii Remingtona – największej firmie produkującej broń dla służb militarnych Wielkiej Brytanii, Szkocji i Irlandii, a także jednego z większych eksporterów broni do Francji, Hiszpanii i Królestwa Watykańskiego. O godzinie 14:11 samochód powinien dotrzeć na miejsce spotkania: do budynków rządowych. O 14:25 wiadomym było już, że coś się stało. Kilka minut później rozpoczęto poszukiwania zaginionego szefa Kampanii Remingtona – sir Elijaha Remingtona IX.


* * *


Stonehege otaczał kordon policyjnych samochodów błyskając światłami widocznymi już z daleka. Ochrona wzmocniona została pięcioma ciężkimi transporterami wojskowymi oraz dwoma czołgami ustawionymi na kluczowych pozycjach obronnych.

Pomiędzy tymi pojazdami stał jeden pojazd nie pasujący do reszty – zwykłe, białe auto pasażerskie.

Siedziało w nim trójka ludzi przyglądając się niecodziennemu zjawisku w starożytnym kręgu głazów. Jeden z pasażerów palił papierosa wydmuchując dym przez uchylone do połowy okno.

- Co o tym sądzicie? – zapytał pomiędzy jednym, a drugim wydmuchnięciem dymu.

- Portal. Na pewno. Otwiera się bardzo powoli. Postęp liniowy, tak sądzę. Kilka dni temu było tylko kilkucentymetrowe rozdarcie. Teraz ma już kilkadziesiąt centymetrów.

- Szum przy rozdarciu wykracza poza skalę. Rozdarcie ma charakter zarówno temporalny, jak i przestrzenno – wymiarowy. Co oznacza, że cokolwiek chce się tędy przedostać podróżuje nie tylko z innego czasu, ale też innego wymiaru i planu egzystencji.

- Mało dostaliśmy po dupie – mruknął trzeci pasażer, do tej pory milczący.

- Nie rozpoznaję sygnatury zjawiska. Nie potrafię określić, skąd otwiera się przejście, ale wszystkie media, które wtajemniczyliśmy w sprawę uważają, że …

- Wiem, co uważają wróżbici – palacz przerwał ostro poprzednikowi. – Dlatego tutaj jesteśmy. Dobra. Zrobimy tak. Jenkins, ty zatrzymasz się tutaj. Będziesz obserwował. Windsor, ty zawieziesz mnie do Londynu, a potem wrócisz tutaj i przypilnujesz, by lokalne władze nie informowały nikogo, spoza przekazanej im listy. Gdyby były z tym problemy łąp mnie przez telefon do kancelarii. Widzę, że muszę tutaj sięgnąć po ludzi, których wiedza w zakresie transferencji nie ma sobie równych. Po rozwiązaniu Ministerstwa Regulacji znajdziemy chyba bez trudu zaufanych ludzi, by zajęli się tym cholerstwem.

- Nie wiem czy to rozsądny pomysł – Jenkins wyraził swoje powątpiewanie. - Mamy wystarczająco silne własne struktury , aby …

- Jenkins, bracie – palący mężczyzna spojrzał na autora sugestii twardym, nie znoszącym sprzeciwu, wzrokiem. – Gówno mnie obchodzą twoje przemyślenia na ten temat. Rozumiemy się. Jak na razie to ja, a nie ty piastuję funkcję komandora naszego zakonu. Więc to ja podejmuję decyzję. Więc wysiadaj z samochodu, weź swoje rzeczy z bagażnika i zasuwaj do pułkownika Cormwella. Niech ci znajdzie jakieś dyskretne, wygodne lokum. Zrozumiałeś?

- Zrozumiałem – głos Jenkinsa spokorniał.

Mężczyzna otworzył drzwi samochodu.

- Krew Odkupiciela – pożegnał mężczyzn Jenkins wychodząc na zewnątrz.

- Krew Pomazańca – odpowiedzieli pozostali dwaj.

- Do Londynu – powiedział palacz wyrzucając niedopałek za okno.

Po chwili biały samochód opuścił kordon ochronny wokół jednego ze słynniejszych zabytków Wielkiej Brytanii i skierował się na wschód.


EMMA HARCOURT

Emma zmrużyła oczy.

Jaskrawe promienie słoneczne wpadające przez wymytą do czysta szybę padały prosto na jej twarz. Zielone oczy fantomki zalśniły niemalże jak oczy kotołaka. Spojrzała na zegarek dopiero teraz uświadamiając sobie, jak bardzo jest zmęczona. Przeklęty grimuar poświęcony piktyjskim obrządkom pogrzebowym i zapomnianej, rytualnej magii towarzyszącej przy tym zapomnianej nacji wciągnął ją bardziej, niż myślała. Siadła przy nim o dziewiątej rano, a teraz dochodziła osiemnasta, jeśli mogła wierzyć ozdobnemu, kopertowemu zegarowi wybijającemu pełną godzinę.

Nie była w bibliotece sama. Dwa stoliki dalej siedziała Kopaczka, ledwie widoczna za sterty oprawionych w płócienne okładki roczników londyńskich gazet. Dawna koordynatorka Emmy co jakiś czas przerywała czytanie notując szybko jakąś informację w podręcznym notesie.

I był jeszcze on – Finch O’Hara. Najgorszy, najbardziej arogancki, a przy tym najpotężniejszy z łowców, jakiego Emma poznała i najprawdopodobniej pozna. Buc, pozer, błazen i jednocześnie cholerny geniusz. Finch, podobnie jak Emma i Kopaczka, obstawił swój stół opasłymi księgami, albumami, przedrukami ze starożytnych rękopisów oraz książkami o tematyce religijnej.

- I jak dziewczyny, macie coś?

Kopaczka podniosła głowę i spojrzała na Fincha z morderczym wyrazem twarzy, jakby był winny jej niepowodzeniu.

- Nic – warknęła. – A ty, Emma?
- Też nic. Może to fałszywy trop?
- Musi coś tutaj być. Topper jest pewien, że to wiąże się z Piktami – Kopaczka spojrzała z gniewem na księgi.
- Topper mógł się pomylić – zasugerował O’Hara czym zaliczył dwa kolejne nieprzychylne spojrzenia.
- Zróbmy sobie przerwę na kawę. Percival nie będzie miał nic przeciwko temu.

Jakby za sprawą magicznego zaklęcia przywódca Towarzystwa pojawił się w wejściu do biblioteki.

- Byłem pewien, że was tutaj zastanę. Znaleźliście coś?
- Jeszcze nie.
- To ogarnijcie się trochę. Mamy sytuację nadzwyczajną.
„Sytuacja nadzwyczajna” nigdy nie oznaczała czegoś dobrego.
- Wiecie, że BORBL-e szukają zaginionych akt części regulatorów, którzy nie podpisali Edyktu. Węszą także przy kilku ostatnich sprawach. Topper potrzebuje w tej sprawie wsparcia. Jest w Archibishop’s Park. Emma i Kopaczka, pojedziecie do niego. Finch, ty będziesz mi potrzebny tutaj. Dziewczyny. Weźcie tylko broń podręczną. Tak na wszelki wypadek.

Edykt był zmorą regulatorów. Wszyscy, którzy zostali w MR przed jego rozwiązaniem, podpisali dokument, który zakazywał im korzystanie z mocy. Każdy ex- łowca otrzymał magiczny tatuaż, oraz wypalono mu znamię określające jego moc na zewnętrznej części lewej dłoni. Chyba, że zdecydował się na współpracę z Biurem Ochrony Rady Bezpieczeństwa Londynu. Użycie mocy przez osobę, która podpisała Edykt, nawet w obronie własnej, było pogwałceniem artykułu o nieużywaniu mocy magicznych na śmiertelnikach i karane śmiercią. Nawet jeżeli moc nie działała na ludzi, tylko na Martwych.

Na szczęście część regulatorów o sprawdzonej efektywności i lojalności wykonała tak zwaną ostatnią sprawę. Ustawione śledztwo kończyło się spektakularnym zgonem. Towarzystwo pomagało zachować ten status, wyrabiało fałszywe papiery i tożsamość i włączyło regulatorów do swoich działań. W ten sposób dokonywano regulacji na najgroźniejszych bestiach – jak dawniej, lecz po cichu. BORBL stał się polityczną siłą nacisku i terroru. Straszakiem, za którym stał bez wątpienia Adrealfus - jeden z potężniejszych demonów. I to on był celem sir Percivala Greya i Towarzystwa. Emma – początkowo pełniła funkcję koordynatora w MR, ale po kilku tygodniach od sprawy z Uzurpacją, kiedy plany BORBL-u stały się niemal oczywiste, wykonała „ostatnią sprawę” i znikła z „celownika” sług Andrealfusa i skorumpowanych polityków rządzących Londynem. Nie miała wyjścia i dobrze o tym wiedziała. Dla niej podpisanie Edyktu i praca dla BORBL była prostą drogą w szpony polującego na nią demona. Towarzystwo było jedynym wyborem i Emma zdawała sobie z tego sprawę. Jedynym wyborem i jedyną nadzieją, na ocalenie tyłka.

- Co robi Topper na terenie Pooka? – zapytała Kopaczka.
- Spotkał się z Wiewiórczym Księciem.

Sprawa była poważna. Wiewiórczy Książe był silnym Odmieńcem, wokół którego gromadziła się grupa pacyfistycznie nastawionych Przybyszy. Towarzystwo uwzględniało tą kongregację w swoich planach dokopania BORBL i Aderalfusa. Planach, które zawierały tyle niewiadomych, że strach było o nich myśleć.

- Dobra, Emma – Kopaczka wstała nakładając ciemne okulary, które ukrywały odmienione oczy dawnej koordynatorki. – Ja chętnie odetchnę świeżym powietrzem, a jak ty?


NATHAN SCOTT

Po Uzurpacji życie Nathana zmieniło się w pasmo porażek i nieszczęść. Ministerstwo Regulacji wypięło się na niego, kiedy okazało się, że zmiany jego wyglądzie nie mają pochodzenia klątwy i jednocześnie nie cofają się z czasem.

Atak w galerii na jej właściciela – Marlona Vespę – odbił się szerokim echem w Londynie.
Z gazet, które w pierwszych dniach oczekiwania na nieuniknione, przynoszono mu do Komory dowiedział się, że jego precedens, nazwany morderczą abominacją został wykorzystany do pokazania, że Ministerstwo Regulacji nie ma kontroli nad swoimi pracownikami.

Potem był proces. Pokazowy proces podczas którego wyrok wydano już na samym początku, a jego przebieg był czystą farsą. Komedią nastawioną na „dokopanie” nieudolności regulatorów i niebezpieczeństwa, jakie niosą moce łowców. Ukrytego niebezpieczeństwa.

Potem gazety przestały przychodzić do celi, proces został „zniesiony z publicznej wokandy”, utajniony. Za to pojawili się ludzie z Rady Bezpieczeństwa Londynu i ból, jaki z sobą przynieśli. Dla nich nie był już człowiekiem, lecz wynaturzeniem, które musieli poznać, zbadać, sklasyfikować. Abominacją, którą kroili, nawiercali, przysmażali, przypalali kwasem, srebrem, substancjami chemicznymi lub podłączali do prądu skrupulatnie sporządzając notatki z jego wrzasków, z reakcji jego ciała.

Tak wyglądało piekło, w którym Nathan stracił rachubę czasu. Nie miał pojęcia, czy od przyjścia oprawców z Biura Ochrony Rady Bezpieczeństwa Londynu minęły ledwie dnie, czy też długie miesiące. Zapomniany, przez wszystkich, poza oprawcami w mundurach, Nathan Scott coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że tam, pośród głazów i kosmicznej pustki, podjął złą decyzję, którą przypieczętował atak na opętanego starucha.

Teraz, kiedy jego egzystencja została zredukowana do tortur i przerw pomiędzy nimi, życie za murami Komory zdawało się być tylko utraconym snem. Teraz, kiedy ogień i kwas trawiły jego ciało, przekonał się, co tak naprawdę spotyka potwory. Co spotykało tych, których sam sprowadzał do Komory. Te myśli mogły zniszczyć każdego. Czy faktycznie było tak, że od początku stał po niewłaściwej stronie, czy też coś zmieniło się podczas meczu? Zmieniły się reguły gry? Bał się odpowiedzi.

Którejś nocy obudził go głosy. A może był to dzień. Nie wiedział już nawet tego.

- Przewozimy go do Elizjum. Na utylizację.

Obudziły go obce głosy. Był pewien, ze rozmawiają o nim.

- Dokumenty… proszę podpisać tuta i tutaj… Utylizacja odbędzie się w piecu … Tak… palimy je żywcem, ta jest zabawniej.

Nie miał sił walczyć. Nie miał ochoty walczyć. Może tak będzie lepiej?

Pamiętał światła na korytarzu Komory. Pamiętał pełne bólu i strachu wycia innych Martwych, których badano podobnie jak wcześniej jego. Pamiętał, że nafaszerowano go taką ilością ogłupiaczy, które zapewne zabiłyby stad słoni. Ale jego utrzymywały tylko w stanie półsnu. Pamiętał samochód. Pasy i łańcuchy, którymi go przytwierdzono do jakiejś dziwnej konstrukcji wewnątrz więźniarki przystosowanej do przewozu Martwych i Odmieńców.

Pamiętał strzały, wypadek, ludzi w kominiarkach, którzy przenieśli go do innego samochodu. A potem nie pamiętał już nic.

* * *

Obudził się w czystej pościeli, bez łańcuchów i pasów. Rany na jego ciele opatrzono dokładnie. Czuł zapach ziołowych maści. Otworzył oko i ujrzał nad sobą delikatną twarz młodej kobiety, okoloną jasnymi jak łabędzi puch włosami.

- Dzień dobry panu, jestem Bane – przedstawiła się dziewczyna miło brzmiącym dla ucha głosem.

- Proszę leżeć spokojnie. Tutaj jest pan bezpieczny. Nikt pana nie skrzywdzi. Zaraz zawołam pana kolegę. To on pana tutaj przywiózł. Miał pan wypadek samochodowy.

VINCENT FOX

Vincent spojrzał przez zamgloną szybę na plac po drugiej stronie okna. Coś tam się działo. Jakieś zgromadzenie czy inne zbiorowisko.

To było niecodzienne zjawisko w Tempest, w Domenie Welonów, gdzie życie biegło zazwyczaj utartym, nudnym schematem. Do uszu zdziwionego Foxa doleciały dźwięki muzyki.

Przez myśl przemknęło mu, że zaczynało się jakieś święto czy też celebracja. W wejściu do jego pokoju stanęła Lorka – jego opiekunka od dwóch tygodni, od kiedy pojawił się w Domenie Welonów i bezskutecznie próbował znaleźć drogę do Londynu.

Motywacje, które kierowały pomagającej mu brzyduli, były nadal dla Foxa niejasne, ale Lorka była jego jedynym sojusznikiem w tym pokręconym, niezrozumiałym dla niego świecie.

Przebywał w Tempest tyle czasu, a nadal nie potrafił zrozumieć zależności pomiędzy poszczególnymi rasami Odmieńców, zasad kierujących tą pokręconą społecznością faerie. Rozumiał tylko tyle, że domeną rządzi potężna Pani Welonów, zamieszkująca Cytadelę w sercu Tempest. I że bez jej zgody wszystkie drogi do ludzkiego świata, a także innych domen były zamknięte. Lorka była pół krwi goblinem, a ta rasa nie miała zbyt wiele do powiedzenia w Domenie Welonów. Mieszana krew Lorki stawiała ją jeszcze niżej w złożonej piramidzie układów i powiązań. Prawie na samym dnie. Jego opiekunka była pariasem i utrzymywała się z żebractwa i drobnych czarów wiążących, jak tłumaczyła. W Domenie Welonów każdy potrafił czynić magię – to już wiedział.
Fox spojrzał na Lorkę pytająco.

- Bardowie przybyli – zaskrzeczała, jakby jej informacja miała powiedzieć Foxowi coś więcej.

Żagiew sięgnął do myśli Lorki – po Uzurpacji odkrył w sobie zdolność oddziaływania również na Ukryty Lud i zrozumiał, co miała na myśli. Bardowie mieli Przywilej. Podróżowali pomiędzy Domenami. Jeśli przekonałby ich, by pomogli mu opuścić zamkniętą Domenę Welonów, rosła jego szansa dotarcia do Londynu.

- Lorka tylko ci zaszkodzi, Lisie. Lorka nie pokaże się w twoim towarzystwie, bo bardowie mogą nie chcieć rozmawiać z tobą, Lisie. Lorka ma coś dla ciebie, Lisie.

Goblinka podeszła do Foxa i podała mu mały amulet wykonany ze srebra zawieszony na rzemyku. Amulet przedstawiał kruczy dziób czy coś podobnego.

- Co to takiego, Lorka? – zapytał Fox.
- Szpon kruka, Lisie – wyjaśniła mu, jak to miała w zwyczaju.

Takie wyjaśnianie sprawiało jej przyjemność. Czuła się dzięki temu kimś ważnym, lepszym, potrzebnym. Vincent nie odbierał paskudzie tej namiastki poczucia wartości.

- Daj go bardom, a może pozwolą ci iść ze sobą.

Spojrzała w dół i Vincent ujrzał łzy spływające po jej brudnej, ziemistej twarzy. Sięgnął do niej mocą, delikatnie, lekko. Zrozumiał. Chciała iść z nim. Darzyła go uczuciem szczerym i prymitywnym, jak jej oblicze. Tutaj Lorka była nikim, dla niego była kimś potrzebnym i ważnym i to nowe uczucie stało się dla niej jak narkotyk. On jednak wiedział, że Bardowie raczej nie będą chcieli zadawać się z kimś takim, jak Lorka, a Strażnicy Domeny – minotaury służące Pani Welonów – nie przepuszczą Lorki przez bramy.

- Idź do nich, Lisie. Wracaj do swojego Lądu-dynu. Wracaj do swoje ukochanej Emily.
Bądź wolny poza Domeną Welonów. Idź, Lisie. Póki bardowie grają.

Spojrzał na nią, być może po raz ostatni. Na jej pooraną zmarszczkami twarz podobną do żabiego pyska, na jej wybałuszone oczy w których malowało się pełne oddanie i wyszedł z domu, kierując się po schodach w dół, na dziedziniec Tempest, na którym grali bardowie.


DUNCAN SINCLAIR


Mglista Polana budziła się o świcie. Wieczna mgła otulająca prastare pnie okalającej Mglistą Polanę puszczy poruszyła się wzburzona jakąś siłą. Na otwartą przestrzeń przed miastem wyszła – niczym duchy – grupa zamaskowanych postaci.

Okalały ich szare, stapiające się z mgłą płaszcze, postawione na sztorc kaptury. Twarze wychodzących z mgły wędrowców przesłaniały sztywne zasłony. Tylko oczy błyszczały czujnie przez wąską szczelinę pomiędzy naciągniętym kapturem i zasłoną na twarzy.
Podchodząc pod wysokie mury Mglistej Twierdzy.

Idący jako pierwszy wędrowiec zdjął kaptur i zasłonę ukazując szczupłą twarz elfa. Strażnicy bramy rozpoznali twarz swojego władcy - Aglahada, piątego wnuka króla Oberona, księcia Mglistej Twierdzy i Strażnika Włóczni Shinree. Potężne, magiczne wrota twierdzy zaczęły się otwierać poruszając wstęgi mgieł.

Za przykładem władcy pozostali zwiadowcy odsłonili swoje twarze. Siódemka była elfami, tylko jedna osoba miała zdecydowanie potężniejszą sylwetkę i dziką, ptasią twarz o nieludzkich rysach. Włosy okalające drapieżne oblicze sięgały mężczyźnie do pasa i były przewiązane licznymi wstążkami.

- Dobre polowanie, Duncanie – powiedziała jedyna kobieta pośród myśliwych.
- Doskonale się spisałaś, Lunnaviel. Pomiot cieni był zaskoczony, kiedy na nich spadliśmy.
Elfka uśmiechnęła się w odpowiedzi.

Cała grupa weszła do Twierdzy Mgieł. Wrota zamknęły się za nimi bezgłośnie.


* * *


Duncan Sinclair uwielbiał powroty do twierdzy. Ożywcza kąpiel w gorących źródłach i masaż zręcznych, elfickich kobiet, zawsze poprawiał mu samopoczucie. Podobnie jak wino, którego nikt nie żałował myśliwym strzegącym pogranicza Domeny Mgieł przed nachodzącymi je Cieniami. Paskudnymi istotami o nieznanym Duncanowi pochodzeniu, które przypominały wijące się, wężowate cienie. Cienie, które raniła tylko księżycowa, elfia broń. Księżycowa broń oraz jego pazury.

Przebrany w ciepłą, czystą tunikę Szkot oczekiwał spotkania z Aglahedem. Władca Domeny obiecał mu powrót na Mur, do świata ludzi, ale jak na razie z tej obietnicy jeszcze się nie wywiązał.

Książe elfów przyszedł punktualnie. Jak zawsze.

Duncan mimo spędzonych w Mglistej Twierdzy dziewięciu miesięcy nadal nie potrafił odgadnąć o czym myśli władca. Twarz Aglaheda zawsze była nieruchoma, spokojna i jakaś taka … bezduszna. Tylko wyniosła mądrość w oczach władcy nigdy się nie zmieniała.
- Dobre łowy, Duncanie.
- Nie najgorsze – zgodził się Strażnik Muru popijając wina ze srebrnego kielicha.
- Będziesz musiał odejść, damae.

To stwierdzenie nie było tym, czego spodziewał się Duncan. Nie do końca.

- Do mojego świata? – upewnił się.
- Nie. Odejść. Opuścić Mglistą Polanę.
- Nie tak się umawialiśmy – zdenerwował się Szkot. – Sądziłem, że można ufać twoim słowo, książe.
- Można. Ale sytuacja uległa nieoczekiwanej zmianie.
- Wyjaśnisz mi!? Co takiego się zmieniło, że Aglahad, piąty wnuk króla Oberona, książę Mglistej Twierdzy i Strażnik Włóczni Shinree nie chce dotrzymać słowa.
- Lunnaviel jest brzemienna. Nosi w sobie twoje dziecko. Musisz zabrać ją z Mglistej Polany, nim prawda się wyda. Związki mieszanej krwi są karane śmiercią. Będę musiał was ściąć. Osobiście. A nie chcę tego robić. Nie możemy czekać tyle czasu, aż odpowiedni układ mgieł pozwoli nam otworzyć bramę do twojego świata. Pójdziecie jutro. Przez Ścieżkę Cieni do Domeny Szeptów. Lunnaviel cię poprowadzi.

Duncan długo patrzył w oczy władcy.

- Dziękuję – powiedział po prostu wyciągając pazurzastą dłoń w stronę elfiego władcy.
Ten uścisnął ją w ludzkim geście przytrzymując dłoń człowieka w swojej dłoni.
- Będziesz musiał zgładzić dziecko – powiedział nagle patrząc w oczy Duncana bez strachu, lecz z żalem. Inaczej i ty i Lunnaviel zginiecie. A wraz z wami tysiące niewinnych osób. Musisz mi to obiecać, że kiedy nadejdzie właściwa pora, nie zawahasz się.

Elf puścił dłoń Strażnika i spojrzał na niego wyczekująco.

VANNESSA BILINGSLEY

Vannessa wciągnęła zapach świeżych ziół głębokim oddechem. Przez chwilę powstrzymała powietrze w płucach rozkoszując się tą chwilą. O tej porze roku zioła były towarem deficytowym, a tutaj, w szklarni Ernesta Poope’a, grządki pełne były tych potrzebnych w druidycznych praktykach roślin.

Ernest Poope tak naprawdę nazywał się Hohorkor i był Odmieńcem. Za ludzką twarzą starszego mężczyzny kryła się zupełnie obca istota o spokojnej, pacyfistycznej naturze i gołębim sercu. Gdyby przestały działać zaklęcia uroku, które nakładał na siebie Hohorkor, zamiast staruszka w zbyt grubych okularach, Vannessa ujrzałaby kilkumetrowego drzewca – dziwaczną hybrydę rośliny i człowieka.

Pierwszy raz spotkała Ernesta Poope’a kilka tygodni temu, tuż przed rozwiązaniem MR-u. Prowadziła wtedy śledztwo rytualnego morderstwa, w którym kluczowym śladem była rzadka roślina. Czarnorynkowy kontakt – szczwane faerie, które moc druidki zmusiła do mówienia – wskazała Vannessie podlondyńską wieś, gdzie na starej farmie mieszkał Hohorkor. Ślad okazał się być kluczowy i dzięki poczuciu sprawiedliwości drzewiec wskazał nabywcę rośliny. Potem było tylko rutynowe przeszukanie, znalezienie dowodów i najmniej przyjemna część zadania – regulacja. Innym słowem – usankcjonowane prawem zabójstwo. Czy też, jak powiedziałoby wielu ludzi, należna pomsta za zbrodnie.

- Pięknie zakwitły, prawda Vanesza – drzewiec zabawnie przeinaczał jej imię. – Bierz tyle, ile ci potrzeba.

Podziękowała i uzupełniła swoje nadwątlone zapasy.

- Napijesz się herbaty? Moja mieszanka.

- Jak zawsze z przyjemnością.

Vannessa lubiła te spotkania przy herbatce. Odmieniec był naprawdę miłym towarzystwem. Dobrym słuchaczem i jeszcze lepszym zielarzem. Mogła od niego naprawdę wiele się nauczyć.

Usiedli na zewnątrz, na werandzie z której rozciągał się przyjemny widok na podwórzec oraz najbliższą okolicę. Drzewiec podejmował gości na świeżym powietrzu, kiedy temperatura była nieco wyższa niż kilka stopni. Napar, który podawał, zawsze wydawał się być ciepły i rozgrzewał od środka tak, że człowiek nie czuł zimna.

- Jak sprawy w Londynie? – zapytał Hohorkor, kiedy już siedzieli z naparem w filiżankach.
- Niezbyt dobrze. Waham się, co robić. Podpisać Edykt i narazić się na prowokacje Biura, czy też podpisać lojalkę i zacząć robić rzeczy, których robić nie chcę.
- Na przykład polować na swoich niedawnych przyjaciół.
- Na przykład.
- Więc chyba wybór jest oczywisty. Zawsze możesz zamieszkać tutaj, na wsi. Niedaleko stąd jest wolny dom. Ty i twój zmiennokształtny partner bylibyście tutaj bezpieczni. To spokojna okolica. Każdy się zna. Szanuje i pomaga.
- Nie wątpię, Hohorkorze – uśmiechnęła się smutno Vannessa. – Ale to nie będzie takie proste. Nie pozwolą mi odejść. Wiem, że kilku próbowało. Wszyscy nie żyją. Wypadki.
- Tutaj cię nie znajdą. Ochronimy cię.
Naiwność odmieńca była wzruszająca, ale Vannessa była pewna, jak to się skończy. Znajdą ją martwą, z kulą w sercu lub głowie. Albo nie znajdą wcale, jak wielu dobrych łowców. Chociażby Emmę.
- Dziękuję Hohorkorze za troskę, ale sama muszę uporać się z moim problemem.
- A może pomożesz nam uporać się z naszym? – zapytał niespodziewanie.
- Co masz na myśli?
- Jest pewna sprawa. Niemiła sprawa. Ktoś zabił … - wzmianka o śmierci przeszła przez jego usta z trudem i wyraźnie poruszyła spokojną naturę. - … zabił małą Rosie Vancan, małą, wesołą pooka mieszkającą na dworze krokusów.
- To smutne. Przykro mi.
- Rodzina Vancan jest dobra, ale mało znacząca. Nie stać jej na pomoc protektorów. Ludzka policja nie kiwnie palcem w sprawie, jak to mówią, zabicia „nie człowieka”. A oni chcieliby wiedzieć, dlaczego mała Rosie nie żyje. Komu zależało na jej śmierci. Ty Vanesza, masz doświadczenie. Masz dobre serce. Może pomożesz rodzinie Vanacan.
Spojrzał na nią przez swoje grube szkła wielkimi, orzechowymi, łagodnymi oczami.
- Pomożesz nam?

Drogą jechał samochód.

- Twój partner wrócił. Nie musisz odpowiadać teraz. Zastanów się. Przemyśl to. Będę ci wdzięczny.

Kris zatrzymał się przed domem, wysiadł z samochodu i zwinnym susem przeskoczył przez płot. Po chwili był już przy nich. Przywitał się uprzejmie z Hohorkorem, uściskał Vannessę.

- Gotowa na powrót do wielkiego miasta? – zapytał.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 01-10-2014 o 22:16. Powód: uruchamianie sesji :) powolne i żmudne w wolnej chwili :)
Armiel jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 23:19.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172