Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 16-12-2014, 11:25   #21
 
Zormar's Avatar
 
Reputacja: 1 Zormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputację
Tura 5

Kerok siedział na swym tronie. Dziób miał oparty na szponach prawej ręki, gdyż dłonią lewej masował obolałe miejsca po niedawnych wydarzeniach. Był wściekły. ~ Jak oni mogą tak sobie ze mną pogrywać?! ~ zadał sobie pytanie w duchu. Wtedy odezwał się ból w brzuchu i pojawiły się wspomnienia po ostatniej "audiencji". Kerok byłby pewnie dalej rozważał co należy w tej sprawie uczynić, kiedy to do sali tronowej weszli strażnicy informując, że wrócił zwiad. Skinieniem pazura nakazał ich wpuścić. Gdy tylko ci weszli nakazał im opowiedzieć co znaleźli. Wtedy ci zaczęli, że napotkali jakieś pasmo górskie, więc dalszy zwiad był niemożliwy. Dodali do tego jeszcze, że na jednym ze szczytów widzieli jakiś ołtarz, który wydawał im się znajomy.

Kerok rozważał przez chwilę ich słowa, po czym nakazał ich dobrze wyposażyć do wspinaczki górskiej. Władca wiedział, że jeśli coś się już robi to porządnie. Nie można przecież ignorować takich rzeczy. Przez właśnie takie błahostki poprzedni Kerok stracił swoją władzę. Gdy zwiadowcy wyszli nakazał przyprowadzić do siebie dwudziestkę myśliwych. Gdy ci się już stawili na wezwanie Kerok doń przemówił.

- Zostajecie wysłani na zachód w celu zwiadu. Trzeba nam poznać okoliczne tereny. Zostaniecie wyposażeni i przygotowani do drogi - skończył, po czym odprawił ich gestem.

Lot, czy dwa potem Kerok postanowił, że trzeba wysłać jeszcze jedną grupę w stronę tego pasma górskiego. Kamień mógł się okazać cennym surowcem, a może uda się tam znaleźć coś jeszcze pożyteczniejszego. Nakazał więc, by stawiło się na audiencji kilku Takako, budowniczych, rzemieślników oraz mały oddział wojowników. Gdy wszyscy już stawili się na wezwanie Kerok ogłosił im, że wysyła ich z ważną misją w stronę odkrytego pasma górskiego. Ich zadaniem ma być zbadanie tamtejszych surowców. Chodzi przede wszystkim o to, czy da się tamten kamień, albo i inne minerały jeśli tam będą, wykorzystać w jakiś sposób. Gdy grupa badawcza została już o wszystkim poinformowana wyszła z sali tronowej, a Kerok zastanawiał się co też to przyniesie.

Bardzo ciekawą sprawą było wynalezienie nowego rodzaju broni. Przyznać trzeba, że dawało to wspaniałe możliwości na przyszłość. Nie chcąc marnować cennego czasu zaczęto produkować nowe uzbrojenie, a żołnierze mają rozpocząć trening i ćwiczenia z jego wykorzystaniem. Po kilku lotach stwierdził Kerok, że dobrym rozwiązaniem będzie jeśli wojownicy w skórach będą walczyć przede wszystkim za pomocą tej broni. Są oni bowiem bardzo mobilni. To nie wszystko odnośnie łuku, gdyż Kerok postanowił, że trzeba sprawdzić jak będzie się ta broń spisywała w polowaniach. Nakazał więc wyposażyć w łuki pewną część myśliwych. Pozostało tylko czekać na rezultaty prób. Jeśli bowiem okażą się tak owocne jak sądzi Kerok, łuk zostanie wprowadzony jako podstawowa broń łowiecka.

Kerok w zamian za to, że kapłani wykazali się tak znaczącą inicjatywą i stworzyli tak wspaniałą broń jaką jest łuk, wynagrodził ich tym, że nie musieli już rozpowszechniać plotek o rzekomej boskości Keroka(przyniosło mu to więcej nieprzyjemności niż korzyści). Zamiast tego jednak wezwał ich do studiowania opowieści i legend w poszukiwaniu czegoś co może przed Kenku otworzyć jakieś nowe możliwości. Kerokowi chodziło przede wszystkim o coś niesamowitego. Wszystko to było spowodowane tym, że od jakiegoś czasu Kerok zaczął miewać dziwne sny, gdzie to nieznany mu Kenku potrafi unieść głaz kilkakrotnie większy od niego, a potem ciska nim w obserwującego go władcę. W zamian za tą pracę postanowił wynagrodzić ich zwiększonymi przydziałami jedzenia(trochę), lecz umowa milczenia nadal miała być zachowana pod groźbą wiadomej kary.

Pewnego lotu Kerok znów był świadkiem tego jak ktoś z Bractwa wylewa swoje pomyje na biedny lud. Zastanowił się trochę nad tym, lecz sam jeszcze do końca nie wiedział co ma o tym sądzić. Jakiś czas potem postanowił wysłać jeszcze jedną, małą, grupę zwiadowczą ku pasmu górskiemu w poszukiwaniu jakiegoś strumienia, czy źródła wody.

Jedną z ważniejszych informacji jaka dotarła do pospólstwa było to, że Organizacja Czarnego Szponu miała zostać rozwiązana. Wszystko bowiem było spowodowane tym, że nie zdało to egzaminu w taki sposób na jaki liczył Kerok.

Z czasem Kerok podjął decyzję, że musi zacząć działać jeśli chce umocnić swoją pozycję i zdobyć wpływy. Zaczął od tego, że wysłał kilku zaufanych Kenku do lasu, by zdobyli drewno drzewa zwanego cisem. Materiał z tego drzewa bowiem był trujący, lecz nie zamierzał go palić pod domami przywódców Bractwa, gdyż to nie miałoby żadnego sensu. Zamiast tego nakazał zaufanemu rzemieślnikowi wykonać z niego kielichy ozdobione na boku ryciną okręgu. Dodatkowo miał jeszcze wykonać jeden kielich(taki sam jak tamte), lecz z dębiny i ozdobić go dwoma okręgami.


Pierwsza część planu jak na razie została wykonana bezbłędnie. Przyszła pora na drugą część, która już była trudniejsza. Nakazał on bowiem, by odszukano jakiegoś ambitnego młodzika w Bractwie, a następnie wezwano go przed jego oblicze, gdyż Kerok miałby dla niego pewną propozycję.

Gdy ten przybył Kerok rozpoczął:
- Witaj. Jak już zostało ci przekazane mam pewną propozycję. Co byś powiedział na współpracę? Ty chcesz wznieść się wyżej w hierarchii, a ja mogę ci w tym pomóc. W zamian wyświadczyłbyś mi przysługę czy dwie, co ty na to?
Przyzwany młodzieniec skłonił się nisko i wyrzekł głosem niepokojącą pewnym swego.
- Witaj, o Keroku, najjaśniejszy władca Kenku, wybrańcu Kektaka! Twa propozycja jest dla mnie prawdziwym zaszczytem, nie pojmuję jednak, na czym owe przysługi miałyby polegać i w jakiż to sposób Wasza Wysokość miałby mi pomóc - na koniec uśmiechnął się tajemniczo.
Kerok słuchał w skupieniu. Przez chwilę miał ochotę zdzielić tego lizusa w dziób, lecz opanował się. Po chwili odkrakał spokojnie:
- Przysługi te nie byłyby niczym skomplikowanym. Ot przygotowanie skromnej uczty, czy zgromadzenia Bractwa. W zamian jestem gotów przydzielić ci część żołnierzy do ochrony. Wiadomo przecież jakie to mamy obecnie niebezpieczne czasy. To tylko przykład. Jestem gotów zrobić coś więcej, lecz wtedy przysługa będzie większa. Ponawiam pytanie: Co ty na to?
Głupkowaty uśmiech nie schodził z dzioba ambitnego młodzieniaszka.
- Zgadzam się! W całej rozciągłości zgadzam się z Waszą Wysokością! Jestem w stanie spełnić wasze żądania, panie! Powiedzcież tylko gdzie, jak i kiedy, a będę gotów!
-Skoro tak, to proponuję zacząć od zaraz. Chciałbym, abyś zorganizował spotkanie Bractwa. Spotkanie ma się odbyć w moim pałacu, za cztery loty. Chodzi głownie o zorganizowanie stołów i krzeseł, a także choćby skromnego poczęstunku. Jestem gotów również sfinansować część przedsięwzięcia, lecz o tym, że wychodzi to z mojej inicjatywy ma nie być mowy w żadnym razie. Po tym spotkaniu zajmiemy się twoją karierą.-
- Plan twój jeden ma mankament, mój panie. Otóż wątpię, by moje zaproszenie przyjęło choć kilku wyższych przywódcy Bractwa. Siłą rzeczy zatem ty musisz oficjalnie spotkanie zorganizować, ja zaś powinienem zająć się tylko częścią hm… bezpośrednią.
-Zdałeś test. Widzę, że dokonałem trafnego wyboru. Ciekaw byłem, jak zareagujesz na tą przysługę i widzę, że masz rozum. W takim względzie powierzę ci prawdziwe zadanie. Otóż na dzień przed spotkaniem Bractwa masz podłożyć ogień w domu jego z mniejszych przywódców Bractwa.
- Jak sobie Wasza Wysokość życzy… - odrzekł spokojnie i wciąż zgięty wpół zaczął cofać się w kierunku drzwi.

Jak do tej pory wszystko szło dobrze, lecz dla asekuracji nakazał swoim zaufanym ludziom, że tuż przed tym jak ma się dokonać podpalenie mają spacyfikować tego młodzika i zabić na miejscu. Potem miano ogłosić próbę zamachu na życie jednego z przywódców Bractwa. Tak to się właśnie układało w umyśle Keroka, lecz jakież było jego niedowierzanie, gdy okazało się, że ten młodzik go zdradził! Nie podpalił nic, a wręcz pewnie wszystko wykrakał! Gdy władca to słyszał chwycił się za dziób. Jakiż jest głupi! Mimo wszystko nie mógł się wycofać ze swoich postanowień. Sprawy zabrnęły za daleko. Trzeba działać puki można.

Lot potem odbyło się zebranie Bractwa Czarnego Dzioba. Odbywało się ono w sali tronowej Keroka, gdzie ustawiono dużą ławę, a na niej drewniane kielichy, a każdy z nich był ozdobiony ryciną okręgu, a tylko kielich Keroka był ozdobiony dwoma. Poza kielichami było oczywiście jedzenie. Upieczone rogacze, różne wypieki i kilka innych potraw. Nie było żadnych krzeseł, czy nawet zydli. Wśród Kenku bowiem zawsze ucztuje się na stojąco. Kerok stał na jednym końcu ławy, a wokół zgromadzili się przedstawiciele Bractwa. Ktoś coś tam skubnął, lecz nikt nie kwapił się jakoś do jedzenia. Władca był spięty. Postanowił więc dłużej nie zwlekać. Trochę śmiałości dawało mu to, że dookoła była jego straż przyboczna.
-Zwołałem zebranie, gdyż mam pewne obwieszczenie dla waszych uszu. Po długich rozmyślaniach doszedłem do wniosku, że poprzednie me decyzje były nie na miejscu. Jestem gotów zmniejszyć ograniczenia, które zostały nałożone na Bractwo, na was, dotyczące wpływów i wojowników. Jestem również gotów ustąpić z prawem o dziedziczności władzy Keroka, lecz na przedyskutowanie tego jest jeszcze czas. Teraz wznieśmy toast za owocną współpracę! - zakrakał Kerok, po czym chwycił swój kielich, gdzie jeden z jego najwierniejszych kompanów nalał świeżej wody. W pozostałych kielichach również znalazła się ta woda. Pozostali nie wiedzieli tylko, że z cisowego drewna trujące olejki przechodzą do tej wody. Pozostało mieć nadzieję, że wszystko się powiedzie.
 

Ostatnio edytowane przez Zormar : 16-12-2014 o 19:19.
Zormar jest offline  
Stary 16-12-2014, 18:21   #22
 
sickboi's Avatar
 
Reputacja: 1 sickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwu
Tura 5

Od strony Szorstkiego Morza, pustyni z którą graniczyły ziemi Nesioi, wiał ciepły przyjemny wiatr, przynoszący ostatnie zapachy lata. Dominował aromat świeżych owoców, które zbierano na nadchodzące święto urodzaju. Dało się także wyczuć zapach ściętej niedawno pszenicy oraz ostrą woń przygotowywanego na okres zimowy sosu rybnego. Niebo nad Oikeme pociemniało i wnet pokryło się tysiącami jasnych gwiazd. Towarzysząca im boginka Losna niemal w całości ukazała już swoje piękne oblicze Nesjanom, stąd też noc była jasna i zachęcała do dłuższego pobytu na dworze. Przed świątynią Posedaiona wciąż trwała więc zabawa związana z przyjęciem do osady przybyszów ze wschodu. Dźwięk piszczałek, lir i bębnów mieszał się ze śmiechem, rozmowami i okrzykami ku czci boga. W całym Oikeme panował odświętny i wesoły nastrój. Jedynie Bahalieus przez całą uroczystość zachował powagę, a po zakończeniu oficjalnej części i kilku kęsach kolacji, udał się do swojego domostwa tłumacząc się zmęczeniem i podeszłym wiekiem. Nie był to jednak koniec jego pracy tego dnia.

Król Rybak siedział wygodnie rozparty w wiklinowym fotelu wyłożonym poduszkami. Na nogach starca znajdował się wełniany koc misternie utkany z nici o czterech różnych barwach - zielonej, żółtej, pomarańczowej i czerwonej. Niewiele Nesjan mogło pozwolić sobie na barwienie odzieży, a co dopiero mówić o, aż czterech kolorach. Stąd też koc przedstawiał olbrzymią wartość. Nie mniej cenny był miedziany puchar, po który Bahalieus sięgał co jakiś czas. Artysta umieścił na ściankach naczynia sceny ze Święta Morza takie jak zawody pływackie, dekorowanie zwycięzcy, składanie ofiar i tańce. Na każdym z obrazków znaleźć można było mężczyznę stojącego na grzbietach dwóch delfinów, przedstawienie Posedaiona. Poza tym, o czym niewielu już pamiętało, zwycięzcą zawodów z pucharu był sam Król Rybak, który dostąpił tego zaszczytu ponad pięćdziesiąt lat temu. Jednak władca nie wspomniał wcale minionej chwały, a rozmyślał nad losem swojej osady.
Wiele się ostatnio wydarzyło. Przegnano orków, ujarzmiono morze i na północy natknięto się na nowy ląd. Tym co jednak było najważniejsze to sprawa Nesjan z wschodniego wybrzeża. Nie wszystko ułożyło się tak jak powinno. Król Rybak podjął już właściwie decyzję odnośnie Innowierców, ale chciał zasięgnąć opinii jeszcze jednego człowieka. Osoba ta już zbliżała się do miejsca, gdzie zasiadał Bahalieus. Zdradzał ją chrzęst spiżowego pancerze i twardy, wojskowy chód.

-Leonann, jesteś już. Witaj, witaj mój synu- odezwał się starzec, gdy nesjański wódz stanął już przed nim-Spocznij i uracz się tym wspaniałym napojem, który niedawno mi dostarczono. Ponoć wytwarzają go z daktyli i nazywają daktilinous*. Działa odprężająco na ciało i pozwala myślom szybciej płynąć?-

-Witaj Bahalieusa, niech morze zawsze będzie ci gościnne- odparł mężczyzna.

-Powiedz mi, czy rozmawiałeś z naszymi nowymi towarzyszami? Co mówią?-

-Są chętni do wyprawy, nawet bardzo. Nie myślą o niczym innym jak bitka. Chyba chcą się odkuć za jakieś dawne krzywdy. Osobiście...- generał przez chwilę zastanawiał się, czy kontynuować. Ośmielił go dopiero ponaglający gest starca.

-To ludzie wciąż dzicy i mogą być nieprzewidywalni. Miałbym na nich oko. Zwłaszcza po tym co pokazali ich pobratymcy. Kapłan Thesaio skończył na palu, nie wiemy co dzieje się z załogą, ani z "Chlubą Posedaiona"-

-Uważasz, więc iż moja wyprawa na wschodnie wybrzeże była błędem? Źle się stało, że nakłoniłem tych ludzi do poddania się woli Posedaiona? Przynieśliśmy tym ludziom światło naszych bogów i ich mądrość. Choć teraz wątpisz w słuszność moich decyzji zobaczysz, że z czasem to zaprocentuje. Choć rozgromiliśmy Orkoi to nie wiadomo, czy nie pojawią się następni, a wtedy będziemy musieli być przygotowani. I mówię tu i nie tylko i broni dla wszystkich, ale i odpowiedniej liczbie wojowników. Przecież sam dobrze wiesz ile nas kosztowało ostatnie zwycięstwo!- pod koniec Bahalieus podniósł nieco głos, ale już po chwili wrócił do spokojnego tonu. Sięgnął po puchar i łyknął daktylowego napoju.

-Zaś odnośnie Innowierców, co zamierzasz?- Leonann spojrzał wymownie na wiszący przy jego boku miecz.

-Myślę, że odpowiedź może być tylko jedna, Królu Rybaku- starzec ze zrozumieniem pokiwał głową.

________________________________________________

*Chodzi oczywiście o wino daktylowe.
 
sickboi jest offline  
Stary 17-12-2014, 13:37   #23
 
Rycerz Legionu's Avatar
 
Reputacja: 1 Rycerz Legionu jest na bardzo dobrej drodzeRycerz Legionu jest na bardzo dobrej drodzeRycerz Legionu jest na bardzo dobrej drodzeRycerz Legionu jest na bardzo dobrej drodzeRycerz Legionu jest na bardzo dobrej drodzeRycerz Legionu jest na bardzo dobrej drodzeRycerz Legionu jest na bardzo dobrej drodzeRycerz Legionu jest na bardzo dobrej drodzeRycerz Legionu jest na bardzo dobrej drodzeRycerz Legionu jest na bardzo dobrej drodzeRycerz Legionu jest na bardzo dobrej drodze
Wielki archont pogładził się po brodzie i spojrzał ze zdenerwowaniem na stojących pod jego tronem emisariuszy oraz rozejrzał się po swych dworzanach.
- Tak być nie może. - rzekł pełnym powagi głosem. Wstał, poprawiając wysoką koronę w kształcie leśnej szyszki, spoczywającą na jego głowie. Górując nad wszystkimi z podwyższenia na którym stał tron, ciągnął dalej. - Nie pozwolę, aby jakiś nikczemny stwór groził mojemu ludowi i nakazywał mu czegokolwiek. To też, niech wszyscy wojowie w osadzie, trenują jeszcze bardziej zawzięcie niż dotychczas. Natomiast część rzemieślników, ma zajać się wytwarzaniem broni. Chcę widzieć więcej toporów i młotów. Oraz tarcz, którymi nasi wojownicy będą mogli odpierać nieprzyjacielskie ataki. Co do sług tego starca z północy o którym mówiliście, winno się ich przez jakiś jeszcze czas przetrzymać w osadzie. Nie chcę jednak, aby sprawiało to wrażenie niewoli. Niechaj więc przypisze im się odpowiednie chaty i porcje żywności. Kapłani zaś, złożą leśnym duchom dwa razy większą ilość darów niż zazwyczaj.

Po wydanie rozkazów, władca Ulliarich powrócił do wysłuchiwania swego doradcy. Dotychczas przebywający w sali emisariusze oraz inni związani z wyprawą na północ, opuścili natomiast salę.

Długie rozmyślania zaowocowały zgodą na przetestowanie pomysłu narodzonego w głowie doradcy, do którego realizowania zaprzężona została część robotników oraz rzemieślników. Aby jednak zwiększyć skuteczność wydobycia kamienia z pobliskich złóż, doradcy nie posiadający innego zajęcia, otrzymali rozkaz badania miejscowego surowca. Dodatkowo, z bezrobotnych poddanych, archont nakazał utworzyć grupę kopaczy, która zajmowała by się tylko i wyłącznie wydobyciem.

Na ten dzień, władca miał dość. Resztę problemów odłożył na następny.

Kiedy nastał poranek, ponownie udał się do swej sali tronowej. Dziś, zajął się między innymi problemem możliwej klęski głodowej w przyszłości. Postanowił, iż rybacy a także wszyscy łowcy z miasteczka poszerzą swoje tereny łowieckie o nowe ziemie, co powinno przynajmniej na jakiś czas napełnić brzuchy jego poddanym. Ponadto, wysłał zwiadowców, których zadaniem miało być odnalezienie jadalnych roślin, mogących rosnąć w tak surowym klimacie. Niestety, przyniesiono ze sobą głównie dzikie jagody, niewielkie grzybki czy korzonki. Nic, co nadawałoby się do zorganizowanej uprawy. Archont liczył jednak na to, że zbliżająca się wyprawa wojenna przyniesie sporo łupów, w tym jakieś znośne jadło.

Napotkał jednak kolejny problem. Było nim zachowanie jego nowych "gości", którzy stroili sobie żarty z dostojników dworu oraz mieszkańców. Jednego z nich obrzucili ponoć nawet kamieniami. Władca nie mógł się na to zgodzić. W ramach kary, wysłał koboldy do pobliskiego kamieniołomu, gdzie miała ich czekać ciężka, acz nie wykańczająca praca. Z początku pojawiające się sprzeciwy, zostały szybko zniwelowane przez silne ciosy strażników. Koniec końców, psotnicy wyrobili lepsze średnie wydobycie niż Ulliari.

Minął dzień i nastał kolejny. Słońce znów wstało blade, a gęste szare chmury skrywały ogromne połacie nieba. Tego dnia, siedzisko władcy zdawało się jeszcze twardsze i mniej wygodne niż zwykle. Na szczęście, nie przewidział na dziś jakichś specjalnie męczących obowiązków. Wręcz przeciwnie, miał okazję wyruszyć w teren. Ale najpierw postanowił załatwić jedną rzecz, niezwykle istotną dla zachowania spokoju w osadzie.

Wiedząc bowiem, że budowa kamiennego pałacu może wzbudzić w ludzie niemałe kontrowersje, archont postanowił wszystko uregulować krótkim przemówieniem z balkonu swego domostwa. Orzekł z niego mieszkańcom Sluepburga, iż jest to przetestowanie nowego sposobu budowy i nie chce aby którykolwiek z nich poniósł jakieś szkody. A jako że on jest władcą wszystkich Ulliarich, przejmuje pełną odpowiedzialność za wprowadzane nowości. Tym samym woli, by mu kamień spadł na głowę, niż któremuś z jego poddanych. Miał nadzieje że to zapobiegnie jakimkolwiek podszeptom skierowanym przeciwko swym decyzjom. W tym samym czasie, ogłosił też turniej, podczas którego każdy mieszkaniec Sluepburga będzie miał szansę zaprezentowania własnoręcznie zbudowanej machiny, mogącej posłużyć do niszczenia budynków.

Kiedy władca ogłosił swą wolę poddanym, udał się do leśnego chramu mędrców, gdzie dyskretnie poprosił o mianowanie go namaszczonym przez leśne duchy. Aby udowodnić szczerość swych intencji, miał zamiar złożyć własnoręcznie wystrugany przez siebie drewniany posążek i spędzić w świętym miejscu noc, zdając się na wolę duchów a posiadając ze sobą jedynie najcieplejsze futra, trochę jedzenia i skrzętnie ukrytą broń. Mędrcy zgodzili się na to, jednak pod pewnym warunkiem. Orzekli, że w celu odpowiedniej interpretacji woli duchów przez archonta, najstarszy z nich będzie od teraz “drugim po archoncie” i będzie zawsze przy jego boku. Władca jednak, wiedząc że będzie się musiał liczyć z utratą jakiejś części swego prestiżu, zrezygnował ze swego pomysłu. Chciał przecież być jeszcze bardziej szanowanym! Ofiara jednak została złożona, a i noc w chramie przespana.

Kilka dni później, usłyszał że podczas turnieju zaprezentowana została prosta, acz ponoć skuteczna broń. Kamienny młot dużych rozmiarów, zdatny jednak do uniesienia przez zwykłego wojownika. I chociaż archont liczył na coś innego, to jednak zatwierdził pomysł i wynagrodził jego wynalazcę swym najcieplejszym futrem i możliwością mieszkania na dworze przez tydzień.
 
Rycerz Legionu jest offline  
Stary 17-12-2014, 17:20   #24
 
Earendil's Avatar
 
Reputacja: 1 Earendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemu
Tura 5

Czteroręcy zebrali się na placu przed pałacem króla. Choć późniejszym generacjom trudno było tak nazywać ten płaski budynek, postawiony metodą prób i błędów, to dla tych ludzi był on cudem architektury. Podobnie jak całe Quetz-hoi-atalai, szumnie nazwane miastem, a składające się z najróżniejszych domostw, od uplecionych z wysokiej trawy niemal prowizorycznych szałasów, przez skórzane namioty i nory, aż po konstrukcje stawiane, choć dość nieporadnie, z drewna i kamienia. Pomiędzy nimi biegły wydeptane przez ludność piaszczyste ścieżki, rozmywane przez częste deszcze, zaś poza największym skupiskiem domów w centrum rozciągały się pola, z których drzewa zostały wymyte, lub usunięte ręką ludzką. Pasły się na nich zwierzęta, nieraz zadeptując błotniste pola uprawne, które zniszczyła ulewa dnia poprzedniego.

Tai’atalai zgromadzeni w stosownej odległości od wielkiego stosu, usypanego pod pałacem królewskim, nie wyróżniali się między sobą. Dla postronnych obserwatorów mogli się wydawać niemal jednolici. Szczupłe, czterorękie postaci w milczeniu oczekiwały na rozpoczęcie ceremonii. Większość z nich była naga, lub odziana w skąpe przepaski, jednak nie czyniło to wśród nikogo zgorszenia. Mężczyźni niemal nie odróżniali się wzrostem i wyglądem od swoich kobiet i tak samo nie czyniono im różnic w kwestii uczestnictwa w życiu społeczności.

W równym rzędzie, po obu bokach stosu, a przodem do ludu stali wyprostowani, i w odróżnieniu od pospólstwa umięśnieni, wojownicy i łowcy, wsparci na swych włóczniach. Skóra im lśniła miedzianą barwą, i krople potu spływały po nich, gdy tak trwali w pełnym słońcu. Nad nimi, na stopniach złożonych z kamieni górowały sylwetki kapłanów, odzianych w krótkie tuniki. Ich twarze były pomalowane na niebiesko i czerwono, a wzrokiem dumnym patrzyli na ludzi z góry. W górnych prawicach trzymali zapalone pochodnie. A tuż przed stosem stał On.

Taiotlani był zwrócony tyłem do ludzi i górną parą rąk zakrywał swoją twarz, zaś w prawej dolnej ręce trzymał płonącą pochodnię. W końcu obrócił się do swych poddanych i odsłonił swe oblicze wyrzucając ręce do góry. Wojownicy zasłonili swe oczy, kapłani uklękli, zaś pospólstwo padło jak jeden mąż na twarz przed swym panem. Trwali tak przez chwilę, aż król przemówił.

- Ludu, który Mówisz!- zagrzmiał jego głos w ciszy. – Dziś stanie się to, czego wymagali od nas przodkowie. Moi boscy protoplaści skierowali nas tutaj, a my za ich przykazaniem zbudowaliśmy domy i stworzyliśmy miasto, nasze Pierwotne Gniazdo. Przodkowie żyli w podróży, a dopiero ich dusze mogły wreszcie zaznać odpoczynku. Lecz nie po to mamy usta i nie po to dłonie, abyśmy całe życie na nogach polegali wyłącznie. A nasi ojcowie i nasze matki wiedząc, czego nam potrzeba lepiej niż nam samym może się zdawać, w swej niezmierzonej mądrości wybrali dla nas nowy los i wskazówkami z Krainy Wiecznego Mroku pokierowali naszymi snami i myślami, byśmy zrobili to, co nam było od wieków pisane.

- Teraz czas oddać im cześć należną- podjął po chwili. – a niech tego znakiem będzie ten ogień i ta ofiara dla nich, aby skosztowawszy dymu poczuli się z nami związani nie tylko przez krew, ale i miłość braterską.

W tej chwili kapłani wzięli się za sprowadzanie i prezentowanie ludowi ofiar. Para białych kozic, krowa jednoroczna, owoce rosnące w ziemi i na drzewach, drewniane figurki i plecione paciorki. Dwójka wojowników podała kapłanom ich włócznie, zaś sam król rzucił na stos swój naszyjnik. Gdy wszystkie ofiary znalazły się na stosie, a ze zwierząt spuszczono krew do wielkich, glinianych mis, taiotlani rzucił pochodnię na stos. Wraz z nim zrobili to kapłani, aż w końcu za królem wznosił się wielki ogień.

- Podnieście swój wzrok i obróćcie swe twarze ku mnie!- krzyknął władca do ludu. Tai’atalai powstali z ziemi i jak jeden mąż unieśli swe ręce ku niebu, z radością patrząc na twarz króla. Ten zaś kontynuował:

- Nasyćcie się światłem przodków i niech pozostanie ono z nami na zawsze. W tym oto miejscu, w naszym mieście, żyjmy po kres dni, a gdy już odejdziemy, tak jak my teraz, tak nasi potomkowie będą słać ku nam woń ofiar. Powiadam wam i moi boscy przodkowie przemawiają przeze mnie: żyjcie, pracujcie i mnóżcie się! Ziemia cała bowiem naszym jest udziałem, a całym światem zarządzają święci przodkowie nasi.

Kiedy władca skończył przemowę, obszedł stos i udał się do wnętrza swojego domu. Dopiero gdy większość kapłanów i paru wojowników zniknęło za nim w przejściu, wtedy wybuchła radość. Ludzie krzyczeli i tańczyli, śpiewali i klaskali w dłonie. Wojownicy dopuścili pospólstwo bliżej, aby mogło się zebrać wokół płonącego ogniska i choć był środek dnia, a żar bił wielki zarówno z nieba jak i od ognia, ludzie pląsali dookoła stosu. Oto bowiem był czas radości, albowiem taiotlani ukazał im swoje oblicze, na które patrzą przodkowie, a Quetz-hoi-atalai stało się im domem.

***


Choć wielka wtedy panowała radość, młoda społeczność nie obyła się bez problemów. Dlatego pewnego dnia, gdy słońce zaczęło zachodzić, a powietrze stało się chłodniejsze, w pałacu królewskim zebrali się kapłani, kilku wojowników i łowców oraz taiotlani. Ten zaś siedział na drewnianym krześle ustawionym na kocu dużej i pustej sali. Przed nim, na kolanach klęczeli kapłani, wpatrując się w jego święte oblicze. Za nimi w znacznej odległości stali żołnierze, starający się nie patrzeć w twarz królowi.

Pan Czterorękich poruszył się na krześle i przemówił:
- Przez pół dnia słuchałem waszych słów, odnośnie tego co się dzieje w mieście i co należy postąpić. Potem przez kolejnych parę godzin radziłem się przodków, jak rozsądzą oni wasze zamysły. Oto, jaka jest ma wola!

Echo poniosło jego głos po sali. Prawą górną ręką skinął w stronę jednego z kapłanów, który czym prędzej powstał i zbliżył się do tronu. Padł przed władcą i ucałował jego stopy, a następnie stanął na nogi.

- W sprawie tych nieznośnych deszczy, zgadzam się na twoją propozycję. Wykopane zostaną rowy i kanały, do których spłynie woda, gdy nastanie deszcz. Wszystkie one zaś będę wpadać do wielkiej fosy, która otoczy miasto i przeszkodzi katullai w atakowaniu moich poddanych. Płot ustawiony według twego pomysłu niech czyni im przeszkodę w pokonywaniu tej fosy. Ty będziesz odpowiedzialny za to, a jeśli ci się uda, i oba problemy zostaną rozwiązane, w swej łaskawości dam ci moją córkę za żonę.

Kapłan w pokłonach powrócił na swoje stanowisko. Król zaś podniósł głos i zwrócił się do wojowników.

- Mężni katulai, oto jaka jest moja wola odnośnie tych stworzeń, pożerających w swoim niezmierzonym głodzie moich ludzi. Cofam ofertę, by oswoić te stworzenia, niech nikt więcej nie waży się przyprowadzać ich do mojego domu, czy nawet miasta. Wy zaś, macie się udać w dżunglę i wybić te szablastozębne bestie, są one bowiem niemiłe nam i przodkom, zachłannie pożerając Mówiących Ludzi. Niech nie ostanie się ani jeden, a póki nie skończycie, niech żaden z inai nie zapuszcza się do lasów. Tako rzekłem.

- Zanim jednak odejdziecie, wypełnić wolę moją i przodków, jest jeszcze coś- powiedział po chwili. – Niech ci spośród was, którzy mają najbystrzejszy wzrok stale przepatrują okolicę, a dziesięciu spośród tych ludzi, ma wybrać się w głąb dżungli i opowiedzieć mi, co znajduje się tam. A teraz pójdźcie i złóżcie przede mną skóry katullai!

Wojownicy skłonili się i wyszli, zostawiając tylko przyboczną straż taiotlaniego. Król zaś i kapłani aż do północy rozprawiali o wielu innych rzeczach i wiele decyzji zostało powziętych. Jako że władca pragnął podzielić się ze swym ludem światłem i mądrością przodków, postanowiono, że co siedem dni będą odbywały się regularnie obrzędy i modły całej wspólnoty. Ustanowiono też Radę Teologiczną, do której król wybrał miłych sobie kapłanów, aby z nimi częściej rozmawiać na temat wiary. Do innych zaś zwrócił się, aby najpierw radzie przedstawiali swoje domysły i odkrycia, by ci najpierw rozsądzili o wadze sprawy. Taiotlani wyraził także zainteresowanie malunkami i pieśniami wymyślanymi przez niektórych z kapłanów i zachęcił wszystkich do poświęcenia się w wolnym czasie sztuce. Sam też zarządził Godziny Żarliwej Modlitwy, w czasie których kapłani i on mieli zająć się modłami oraz studiowaniem mistycznych sił, które otaczają żyjących.

Dla pospólstwa także znalazło się zajęcie, oprócz codziennych prac. Obok wspomnianych wcześniej kanałów, rozpoczęły się budowy ziemianek do składowania zapasów. Rolnicy kopali ziemię, aby zasadzić owoce i krzewy, po które do tej pory wybierali się do lasu. Wszyscy zaś otrzymali nakaz zgłoszenia wyższej instancji informacji o każdej nowo znalezionej rzeczy, nie mającej swojego imienia i zastosowania.

Tak wyglądał świt tej cywilizacji. Tylko czas i przodkowie wiedzą, co kryje przed tai'atalai przyszłość.

Katullai- drapieżnicy, smilodony;
Katulai- wojownicy, łowcy
 

Ostatnio edytowane przez Earendil : 17-12-2014 o 17:35.
Earendil jest offline  
Stary 18-12-2014, 14:33   #25
 
MrKroffin's Avatar
 
Reputacja: 1 MrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputację
TURA 6

Kenku

-Zdrada!

Taki krzyk rozniósł się po sali, gdy jeden z przywódców, cały żółty, osunął się na ziemię.

- Wolnościowcy mordują! – krzyknął jeden z bardziej gibkich Braci i w dwa susy podbiegł do jeden z wolnościowców i rozorał mu klatkę piersiową nożem.

Chwilę potem zaczęła się regularna wojna. Cisowa trucizna przeniknęła do wody zebranych i spowodowała nagły, niespodziewany pomór pośród zebranych na sali. Ci, którzy nie wiedzieć dlaczego przeżyli zamach, uznali zgodnie, że to wina ich przeciwników, po czym rzucili się na nich ze wszystkim, co było pod ręką – z nożami, widelcami, a w skrajnych przypadkach również widłami, które ktoś nieopatrznie zostawił na podłodze w sali bankietowej.

Kerok, specjalnie czy też nie, rozpoczął regularną wojnę między dwoma głównymi frakcjami dzielącymi Bractwo – wolnościowcami i zwolennikami starego porządku. Na sali zaczęły masowo padać trupy, po równo z powodu działającej w ich żyłach trucizny, po równo z powodu noży latających stadnie po pomieszczeniu. Kerok wiedział już, że zrobił coś, co zatrzęsie Kenku-Aku w posadach.

- Mój panie… – wyrzekł słabym głosem starzec, doradca Keroka. – Musimy uchodzić, panie, tłum lada moment może powiązać cię z tą sprawą…

Nie było czasu na dyskusję. Uciekli.

***

Siedliszcze Kenku gorzało. Długo tłumione zaszłości wybuchły piekielnym płomieniem. Informacja o rzezi, jaka dokonała się w Pałacu rozeszła się echem po całym mieście, budząc sprawiedliwy gniew Braci. Czarny Dziób podzielił się wówczas na dwa zwalczające się wzajem obozy. Trzeba to powiedzieć wprost – wybuchła wojna. Kerok zmuszony był zamknąć się w swym pałacu, mając ze sobą jedynie najwierniejsze sługi i garstkę żołnierzy. Na ulicach trwała walka.

Co prawda w ferworze wojny nikt nie powiązał Keroka z wydarzeniami, które zapoczątkowały walki wewnętrzne, ale jednak wychylanie się nie było wskazane – tak przynajmniej radzili najbliżsi Kerokowi poddani. Pałac stał się jedynym bezpiecznym miejscem w Kenku-Aku, co spowodowało, że do jego bram zaczęli pukać ci, którzy nie mogli sami siebie obronić. Żołnierze co prawda początkowo usuwali natrętnych żebraków, ale gdy gniew ludu zaczął narastać, a liczba zdesperowanej biedoty żądającej otwarcia wrót zwiększyła się niebezpiecznie mocno, strażnicy musieli zwrócić się z tym problemem do Keroka.

Wtedy, zupełnie jakby do innego świata powróciła grupa zwiadowcza z gór. Widząc sytuację w mieście i kompletnie nie wiedząc, jak się wobec niej zachować, zwrócili się do Keroka i zdali mu raport z prowadzonych przez nich badań – mieli bowiem i wiadomość dobrą, i złą. Jeżeli Kerok chciał najpierw wysłuchać dobrej, to brzmiała ona tak: odnaleziono kilka niewielkich źródełek w górach, które mogą rozwiązać odwieczne problemy Kenku z wodą. Jeżeli jednak Kerok chciał usłyszeć najpierw złą nowinę to brzmiała ona następująco: osiedlenie się w górach, czy jakakolwiek eksploatacja cieków wodnych była niemożliwa ze względu na, po pierwsze, trudności w dostaniu się do źródeł, po drugie, obecność dziwnych, nieznanych i ogromnych stworzeń, lubujących się w świeżej wodzie ze źródeł.


Potwór z gór

Ponadto zbadano również chram, jaki widzieli poprzedni zwiadowcy – okazało się, że jest to stary, zniszczony ołtarz poświęcony… Kektakowi. Czy było możliwe, aby przodkowie Kenku mieszkali w tych górach? Jak tak to kiedy? I dlaczego odeszli?

Pytania te jednak zdawały się być teraz ledwie cieniem bliższych, palących problemów. Kerok kazał zwiadowcom oddalić się, a sam pogrążył się w głębokiej zadumie…

Nesioi

W całym Oikeme rozbrzmiewały śpiewy i muzyka. Nesioi tańczyli, radowali się, święto na cześć nowoprzybyłych trwało do samego rana… bo właśnie rankiem sytuacja zaczęła przybierać diametralnie inny obrót. Początkowo były to incydenty, takie jakich nie brak było w mimo wszystko spokojnej społeczności Oikeme. Jednakże skala owych wydarzeń zmusiła tubylczych Nesjan do reakcji. Około południa do Króla Rybaka przybył jeden z jego zaufanych doradców, minę miał nietęgą, a słowa tylko potwierdziły to, czego władca się spodziewał.

- Zrobiliśmy błąd, mój panie…

Wszystko zaczęło się już pod koniec uroczystości na cześć mieszkańców wschodniego wybrzeża. Rankiem, gdy jeszcze sprzątano po zabawie, kilkoro nowoprzybyłych wdało się w konflikt z jednym z tubylczych Nesjan. Konflikt ów zakończył się tragicznie – wschodni rzucili się na biedaka i własnymi rękami udusili go, a jakby tego było mało, następnie rozbili mu głowę sporym kamieniem. To wydarzenie wzbudziło niepokój u, dotychczas pozytywnie nastawionego wobec przybyszów, społeczeństwa.

Można to było jednak uznać za pojedynczy, acz niefortunny incydent. Było jednak inaczej. W kolejnych dniach do uszu zarówno strażników, jak i samego Bahalieusa dochodziły kolejne protesty – a to gdzieś wschodni okradli jakiś dom, a to gdzieś wdali się w bijatykę, a to ktoś znowuż donosi, że nie chcą pracować razem ze zwykłymi mieszkańcami… Szczególnie zaniepokoiło to Bahalieusa, który począł grzmieć, że wschodni są zakałą miasta i im szybciej Król Rybak się ich pozbędzie, tym lepiej. Wysłał nawet oficjalne poselstwo w tej sprawie, ale z niewiadomych przyczyn poseł ostatecznie nie dotarł do siedziby władcy.

Takie opinie nie przeszły oczywiście bez echa. Wschodni, oburzeni takowymi zarzutami, wybrali wkrótce pośród siebie Starszego, który miał reprezentować ich interesy przed Królem Rybakiem. Owy wybraniec pojawił się wkrótce na dworze władcy, gdzie dość bezceremonialne wepchnął się przed jego oblicze i zaczął wrzeszczeć:

- Co to ma znaczyć, królu?! Wasi Nesjanie obrzucają nas błotem, a ty nie reagujesz?! My, wschodni, żądamy, byś powiesił tego bezczelnego głupca, Bahalieusa! On śmie nam zarzucać, że nie pracujemy, ale jak mamy pracować, jeśli on i jemu podobni nam to utrudniają! Jeżeli jakiś wschodni chce się nająć do pracy w polu to jego kandydatura jest odrzucana, bo nie urodził się w Oikeme! I gdzie nasza wojna, królu, gdzie?! – uspokoił się nieco. – Panie, proszę, w imieniu twych wiernych poddanych: ukróć te bezczelne wybryki, niech polecą głowy tych, którzy kłamią przeciw nam. Moi ludzie są porywczy, to prawda, dlatego też tak wiele jest z nami kłopotu, ale gdyby mieszkańcy Oikeme byli bardziej otwarci, dogadalibyśmy się bez problemu! To oni są winni, nie my! – zakończył swą tyradę.

Nie tylko to jednak działo się wtenczas wśród Nesioi – Dziecię Allatu powróciło ze swej ekspedycji. Załoga doniosła, że lad okazał się wyspą, która, owszem, jest zdatna do zasiedlenia, gleba jest urodzajna, a na brak zwierzyny również nie można narzekać, zaś wielkim (dosłownie i w przenośni) problemem może być obecność na wyspie ponad czterometrowych, przerażających stworów, regularnie przechadzających się po lasach. Cześć marynarzy natknęła się właśnie na oddalonego od stada takowego potwora – wróciło tylko dwóch, by o tym opowiedzieć innym. Dodatkowy lęk wzbudził fakt, że cieleśnie stwory te mają pewne cechy wspólne z orkami, z tym, że są po prostu o wiele większe.


Stwór z wyspy

Załoganci rozbili obóz na brzegu – bali się bowiem stawiać go w gęstym lesie. Kolejne dni badań ujawniły, że wyspa, podobnie jak ojczysta ziemia Nesjan, nie obfituje w żadne większe cieki wodne, co może rodzić problemy przy ewentualnym masowym zasiedleniu. Ponadto również tutaj rosną daktyle, przywieziony ze wschodu. Kolejne doświadczenia będą oczywiście prowadzone, zaś Dziecię Allatu, za zgodą Króla Rybaka, wróci na wyspę po ponownym zabraniu zapasów.

Tymczasem w sprawie zapasów w Oikeme bywało różnie. Bum demograficzny, jaki spowodowany był przybyciem wschodnim, przełożył się na mniejsze nakłady pożywienia na osobę. A jako, że większość przybyszów nie pracowała, zaś jedzenia żądała, wkrótce w mieście pojawił się dość znaczny margines ludzi, dla których nie starczało już jedzenia, ani wody. Na tym punkcie zresztą dochodziło do zupełnie nowych konfliktów na linii wschodni-tubylcy. Przybysze, jak się bowiem okazało, uznawali, że pożywienie należy im się zawsze, a pozyskiwać je mogą dowolną drogą, także drogą wymuszenia czy kradzieży…

Tai’atalai

Quetz-hoi-atalai, miasto wśród dziczy, rozwijało się nader prężnie. Dobrze zorganizowane, zhierarchizowane społeczeństwo znające swe obowiązki dodawało mu chwały i potęgi. A chwała ludu była chwałą taoitlani, jego zaś – przodków. Obława, jaką zarządził wszechpotężny władca, skierowana przeciw smilodonom, nękającym pobożny lud Tai’atalai okazała się sukcesem. Rozum wygrał z dziką nieprzewidywalnością. Populacja tygrysów spadła w najbliższym otoczeniu o dobrą połowę, a stworzone ufortyfikowania utrudniła im atak na ludność miasta. Taoitlani był zadowolony.

Sady owocowe, jakie nakazał tworzyć władca okazały się sprawą nie tyleż trudną, co pracochłonną i czasochłonną. Wilgotne, niejednokrotnie wręcz bagniste ziemie otaczające Gniazdo ludzi nie ułatwiały upraw, zaś adaptacja drzew owocowych do tych warunków kosztowała mnóstwo wysiłku, zdrowia, a razu pewnego nawet życia, rolników ludu Tai’atalai. Nie ma jednak rzeczy niemożliwych, szczególnie, gdy ma się cztery ręce i już wkrótce sady, z tą czy inną wydajnością zadziałały w końcu w pobliżu ]Quetz-hoi-atalai.

Inną zaś sprawą był fakt, że o ile w mieście rzeczywiście było bezpiecznie, a dzicz nie sięgała swymi pazurzastymi łapami do siedliszcza czterorakich, o tyle jej władza nadal rozciągała się nad sadami i polami. Robotnicy, choć nie byli bezbronni i pozbawieni ochrony, często padali łupem dzikiej zwierzyny, wraz z czasem jednak ta liczba malała ze względu na coraz większe doświadczenie w walce ze zwierzętami. Wytępienie większej części populacji smilodonów także przyczyniło się do zwiększenia bezpieczeństwa robotników. Niemniej nadal, jeżeli gdzieś padały trupy, to zawsze na polach i w sadach.

Po kilkunastu dniach zwiadowcy wrócili przed oblicze taoitlani. Ich odkrycia nie były zbyt zaskakujące – ogromna dżungla porastała wszystkie prawie tereny otaczające miasto, jedynie ta część zwiadu, która ruszyła na zachód, przyniosła taoitlani nowe, niespodziewane wieści. Na zachodzie bowiem dżungla kończyła się nagle, gwałtownie, zaś jej miejsce zajmował wąski pas plaży i nieprzebyta woda.

I gdy zdawało się, że wszystko jest już jasne, powróciła ostatnia dwójka zwiadowców, zdyszana i wyraźnie przejęta. Gdy taoitlani nakazał im mówić, stwierdzili, że daleko, daleko we wschodniej dżungli widzieli dziwny monument, ogromny, wysoki na dobre kilkanaście metrów czarny słup z kamienia, na którym widnieje miedziana tablica, na tablicy zaś wyryte są bliżej nieokreślone znaki. Poza tym budowla jest pusta, nie ma na niej ni malowideł ni płaskorzeźb. Co ciekawe, dżungla wokół znaleziska jest przerzedzona, w promieniu dziesięciu metrów nie ma nawet najmniejszego drzewa, zaś dłuższe przebywanie w pobliżu monumentu przyprawiało zwiadowców o silne bóle głowy. Słusznie uznali oni, że takowe znalezisko może poważnie zainteresować władcę, wszak jakakolwiek budowla, a tym bardziej tak majestatyczna, nie mogła powstać ot tak pośród dzikiej, nieprzebytej dżungli…


Monument

Ulliari

Delikatne, słabe promienie słońca przebijały się przez okiennicę kamiennego pałacu archonta. Następowała wiosna, śniegi powoli ustępowały i dawały miejsce do rozkwitu trawie i kwiatom, by nie więcej niż siedemdziesiąt nocy potem zasypać odżywającą naturę grubym, śnieżnym puchem. Sluepburg był wtedy osobliwy, zupełnie inny niż podczas zimy, żywy. Rybacy wypływali w morze, prędko, póki jeszcze mogli coś wyłowić nim jeziora skuje ponownie lód, nieliczni rolnicy zasiewali swe niewielkie poletka, licząc, że tym razem zima nie nadejdzie tak szybko i gwałtownie jak rok wcześniej. Tylko archont tkwił w ciemnym pałacu z kamienia, oczekując świtu.

Choć wszystko wskazywało, jakoby społeczność Ulliari szła w dobrym kierunku, były to tylko pozory. Ekstrawagancki, niebezpieczny starzec śmiał wygrażać pokojowej ludności miasta i w swej bezczelności domagać się ziemi ich przodków. Archont nie mógł do tego dopuścić. Wyjrzał przez okiennicę, by raz jeszcze przyjrzeć się swej ziemi, gdy wtem odkrył, że coś jest nie tak…

Pośrodku niewielkiego placyku, którego okalały liczne domostwa, pośród dzieci bawiących się beztrosko i pośród swobodnie powiewającego na wietrze prania, ziemia się wybrzuszać, pęcznieć, wypiętrzać. W końcu urosła na jakieś dwa metry, a jej czubek otworzył się. Przez krótką chwilę cała scena zatrzymała się, trwała w niecierpliwej konsternacji, aż niewielki krater wybuchł z całą siłą na pobliskie chaty deszczem ognia i siarki.


Momentalnie zapanował chaos, część Ulliari uciekła, inni zaczęli gasić pożary powstałe w wyniku wybuchu krateru, ale ten ani myślał się zatrzymywać. Buchnął szaleńczo kolejną ognistą porcją, następne domy zapłonęły. W Sluepburgu zapanowała istna panika, poddani archonta miotali się bezładnie, nie potrafiąc zareagować na to, co przyniósł im bez żadnej zapowiedzi parszywy los…

***

Kilka dni potem wszystko było już jasne. Przybyło poselstwo z wieży i kłaniając się z przesadną uprzejmością, z cynicznym uśmieszkiem na pyskach, emisariusze oznajmili, że to przestroga dla ludu Ulliari od ich Pana, który niecierpliwie oczekuje oddania mu jego ziemi. Cały dwór był wściekły powstała na dworze archonta nieopisana atmosfera gniewu, powiązanego jednak ze strachem. Przerażenie padło na zbożny lud Ulliari, coraz głośniej słychać było o kapitulacji, o odejściu…

A przecież ledwie tydzień temu było jeszcze spokojnie. Jeszcze tydzień temu do wspaniałego pałacu archonta przybyli rybacy ogłaszając, że zwiększenie zasięgu łowisk pozwolił co prawda zwiększyć zapasy, jednak praca przy takiej liczbie rybaków, a takim zasięgu prac jest nieefektywna, a rozrastająca się populacja Sluepburga wciąż jeszcze wymaga zaspokojenia swojego głodu.

Wtem z zamyślenia wyrwało archonta pukanie do drzwi. Nakazał wejść. Był to jeden z jego doradców, sędziwy, mądry Ulliari, który jednak wydawał się bardziej podekscytowany niż zwykle. A w jego wypadku dość rzadko można było mówić o jakiejkolwiek ekscytacji. Zdyszany wytarł czoło rękawem i trzęsącym się, starczym głosem, wyrzekł:

- Mój panie! Takie… coś przybyło do miasta! Nie wiem jak to opisać… ni to kruk, ni sowa. Kracze coś w nam nieznanym narzeczu, ma ze sobą kilku kompanów i wóz przepełniony rupieciami. Ktokolwiek to jest, miłościwy archoncie, nie należy on do Ulliari, niech skonam, większej maszkary w życiu nie widziałem!


Przybysz
 

Ostatnio edytowane przez MrKroffin : 18-12-2014 o 14:36.
MrKroffin jest offline  
Stary 27-12-2014, 22:44   #26
 
Rycerz Legionu's Avatar
 
Reputacja: 1 Rycerz Legionu jest na bardzo dobrej drodzeRycerz Legionu jest na bardzo dobrej drodzeRycerz Legionu jest na bardzo dobrej drodzeRycerz Legionu jest na bardzo dobrej drodzeRycerz Legionu jest na bardzo dobrej drodzeRycerz Legionu jest na bardzo dobrej drodzeRycerz Legionu jest na bardzo dobrej drodzeRycerz Legionu jest na bardzo dobrej drodzeRycerz Legionu jest na bardzo dobrej drodzeRycerz Legionu jest na bardzo dobrej drodzeRycerz Legionu jest na bardzo dobrej drodze
Archont ze zdziwieniem spojrzał na doradcę. Poprawił swoje królewskie nakrycia głowy i nakazał aby przyprowadzić nieznajomych bliżej pod jego oblicze. Sam zaś rozsiadł się z dumą i majestatem na swoim tronie. Już po chwili strażnicy prowadzili nieco zdezorientowanych i jakby zlęknionych przybyszów. Stanęli przed królem, niepewni jak mają się zachować. W końcu jeden z nich, prawdopodobnie przywódca tej osobliwej eskapady, zakrakał donośnie.
-Bodź pokralony, welyjki archonk!
Władca ledwo rozumiejąc słowa nieznajomego, skinął jedynie głową i odezwał się z powagą.
- Witajcie, czego szukacie na ziemi mego ludu? Skąd przybyliście?
Dziwaczny jegomość zgiął się ponownie w ukłonie.
-Przybywaky my, panje, z dalekko miasto Kenku-Aku - przerwał, jakby niepewny dalszej części przemowy. My ucieczka z miasto to, bo wojnak… k… k’tam iest. My byedny kupcke, my kcieć tyko kandel. Ale my pamiętać ok Kenku-Aku. Kyedy my posłych..szeć o wyjelkim Szlepkurgu i archonku, jego włatcy, my pomyszlecz, że archonk miekć armiię. My pszybydź ku archonk, by archonk pomókł ku Kenku, aby Kenku-Aku nie była już wojhna. My za to dać wiele za pomoc archonkowi - spojrzał z nadzieją na oblicze władcy.
Archont podrapał się po brodzie i spojrzał na stojących wkoło doradców.
-Hmm… -zaczął na nowo - Rozumiem. A czy daleko jest do tego waszego Ke...Ke...tego Aku? - zapytał. - I jaką pomoc możemy od was otrzymać. My również mamy swoje kłopoty i dlatego szczególnie zaciekawiłoby nas wsparcie waszych wojowników. Jeśli możecie nam to obiecać, z chęcią mój lud pomoże waszemu uporać się z wojną. Jeśli jednak nie możecie nam tego obiecać, to zdradź mi przynajmniej ilu członków swej rasy przywiodłeś do naszego miasta. Być może moglibyście się nam odwdzięczyć waszym wsparciem za pomoc w tej sprawie. Ze swojej strony, mogę przysiądz że będę dbał o was jak o każdego, rodowitego Ulliarijczyka.
- Dziekkuj ja za pomodz, wylejki archonk! My przybydź w pietnaździe dziobów, my proste kupcke, ale my też męzkne i waleczne. My módź walczyć uk’kami, nasza potęga broń, jeszli wy dacz nam drewa. My módz zabicz na otlekłoźć. Nasze Kenku-Aku dalekko jednak. My nie znającz droga wczesznej, podróżżowadź całe dłukie loty. Ale my wiedziedź jusz jak tam być, wiedz my przez czternaździe nocy i dni prowadzidź k’Kenku-Aku armię archonka. Ale my trzebowadź olprzymie łódzie. Inadżej my iźć przez góry mroszne. My módź dać za pomodz wiele welyjki archonk, ale tyko gdy odbić my Kenku-Aku. My miedź tam ogromne bogactwa, które są bez władztwy niczyijeme. Czy archonk się zgodzić, pomódz?
- Drewna na te uk`ki oczywiście ode mnie otrzymacie, lecz martwi mnie dojście do waszego miasta. Nie chciałbym narażać własnych ludzi na niepotrzebne niebezpieczeństwa, a mój lud potrafi budować tylko małe łodzie. No chyba że wy potraficie konstruować większe! W takim razie dostarczyłbym wam do ich budowy wszelakich elementów. W innym wypadku, nakazałbym zbudować wiele łodzi rybackich, chociaż i tak mi się to nie uśmiecha, bo mój lud obawia się głębokich wód ze względu na złe, zamieszkujące je duchy, pochłaniające morskich wędrowców.
- My miec w posiadanie tyko kilka łódek małyk nasyk. My nie umie budowy większe. My jednak prosidź władca Ullikari o pomodz, my zapewniać, że to opłaca się dla wasz i nasz.
Wielki archont długo zastanawiał się nad możliwymi korzyściami płynącymi ze wsparcia nieznanych przybyszy. Ostatecznie zgodził się ich poprzeć i przeprawić wodą wieloma małymi łodziami wzdłuż brzegów, by dotrzeć do ich miasta. Mogła to być również wspaniała okazja do wykiwania wroga Ulliarich, czyli starca mieszkającego w górskiej wieży.
Mając nowy pomysł, władca czym prędzej nakazał wysłać emisariuszy na północ, gdzie mieliby przekazać mu, jakoby lud archonta miał zamiar skapitulować i w celu poszukania nowej, bezpiecznej ziemi do osiedlenia się, wysłać ekspedycję. Tym samym mieli prosić o więcej czasu i nie zsyłanie kolejnych nieszczęść oraz przekazać mu dar w postaci naturalnej wielkości rzeźby starca.
Posłowie powrócili stosunkowo szybko, starzec nie wydawał się na początku dobrze do tego pomysłu nastawiony, ale ostatecznie uległ urokowi rzeźby i przyobiecał, że nie będzie przez jakiś czas gnębił ludu Ulliari. Jeśli jednak zostanie przez nich oszukany, osobiście zamierza poderżnąć gardło każdemu mieszkańcowi Sluepburga.

Rozpoczęto przygotowania do podróży. W skórzanych, mocnych workach oraz beczkach upakowano zapasowy oręż i prowiant. Przygotowano młoty i tarcze, a także zaostrzono topory.
W szeregi wojowników wcieleni zostali młodzi, przetrenowani przez starszych rekruci. Ich zadaniem była ochrona osady w czasie nieobecności bardziej doświadczonych wojów.
Do podróży szykował się nawet sam czcigodny archont. Sam zaostrzył swój topór i przyodział się w złożoną z drewnianych tabliczek zbroję, ocieplaną grubą warstwą skóry. Miał zamiar wyruszyć i osobiście poprowadzić własnych ludzi. To też, na czas swojej nieobecności postanowił wybrać tymczasowego króla z grona swych doradców, nie tytułującego się jednak archontem. Miast tego winno się go nazywać "beorgllem", czyli w oficjalnym języku Ulliarijskim, nie używanym nacodzień, "zastępczym".
Z grona trzech kandydatów, podupadającego na zdrowiu, starego kapłana intelektualisty, ambitnego zarządcy majątku i starego lojalnego dowódcy, wygrał ten trzeci.
Wracając jednak do samej wyprawy, na swych towarzyszy władca obrał tych, którzy wcześniej mieli być członkami ekspedycji przeciwko zamieszkującemu mroczną wieżę starcowi. Wybrano ich dobrowolnie, bez żadnego przymusu który nawet nie był potrzebny. Było to 300 wojowników, 50 łowców i 50 zwiadowców oraz 50 robotników i rzemieślników.
Z początkowo zdezorientowani, wojskowi i cywile, zebrali się jednak w dość szybkim tempie i przygotowali wszystko, co potrzebne było do wyprawy.
Do miasta przybyszy, mieli dotrzeć zbudowanymi przez rybaków łodziami, płynąc wzdłóż brzegów, by nie porwały ich w głębiny złe, wodne duchy. Jednakże kwatermistrzowie armii, aby wyżywić żołnierzy musieli znacznie uszczuplić zapasy, co mogło skończyć się niedoborami w trakcie zimy. To była jednak przyszłość. Tym czasem trzeba się było martwić o teraźniejszość.
Ostatnią sprawą którą trzeba się było zając dopóki jeszcze wielki archont przebywał w osadzie, były zniszczenia poczynione przez piekielne siły przywołane przez starca z gór. Władca nakazał, by wszystkie chaty zostały naprawione. Nie jednak za pomocą drewna, lecz nowego budulca - kamienia. Mając na uwadze aktualne rozbudowy, kapłani niestety oburzyli się, że archont miast najpierw zbudować wielki kamienny chram, postanowił stawiać domy dla biedoty. Wyszli tym samym z inicjatywą, by najpierw wybudować nowe miejsce modlitw.
Archont oburzony jednak niewiedzą mędrców przypomniał im dawne legendy i historie, według których leśne duchy nigdy nie życzyły sobie by marnotrawiono dary przyrody, a tym samym wycinano drzewa pod budowę jakiegoś kamiennego chramu. Wyraźnie dał im do zrozumienia swoją postawą że póki co nie mają na co liczyć i że znów zbytnio się wychylając, mogą ponieść karę. Tym razem realną. Ponadto, tłumaczy im, że ci którzy mają mniej, powinni otrzymać pomoc wpierw przed tymi posiadającymi więcej, którzy mogą w razie kłopotów sami zapewnić sobie przetrwanie.
Oburzeni zachowaniem archonta kapłani przypomnieli od razu, że interpretacja woli duchów leży w ich zakresie, a sprzeciwianie się woli duchów nie wyjdzie monarsze na dobre. A duchy chciały świątyni. Władca, chociaż niechętnie postanowił pójść na kompromis i oznajmił mędrcom, że zaraz po naprawieniu domostw zwykłych poddanych, wzniesiona zostanie świątynia. W zamian za czekanie kapłani mają otrzymać dodatkowy dar.
Ostatecznie przyjęto tę propozycję i pochwalono archonta za jego mądrość.

Więc kiedy wszystko było już gotowe, a władca stał na brzegu, mając przed sobą setki łodzi, za plecami zaś dzielnych towarzyszy i nieznajomych, którzy mieli poprowadzić ich szczęśliwie do swego miasta , uśmiechnął się i obracając, rzekł:
"Wyruszamy, lecz nie odcinamy się od naszych korzeni. Będziemy walczyć za wolność i pokój innego ludu. Bratniego. Po wszystkim powrócimy i przekażemy naszym rodzinom wieści z dalekiej krainy i opowiemy im o naszych przygodach. A teraz, drodzy towarzysze, wsiadajcie do łodzi, gdyż nastał czas wędrówki"!
Z toporem w dłoni i męstwem w sercu, wskazał na poustawiane jedna obok drugiej łodzie.
 
Rycerz Legionu jest offline  
Stary 28-12-2014, 18:45   #27
 
Zormar's Avatar
 
Reputacja: 1 Zormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputację
Tura 6

Strażnik przeciskał się przez salę tronową. Każdy jej kąt, ba każdy sprawek podłogi był zajęty przez jakiegoś Kenku z biedoty. Nie podobał mu się fakt, że Kerok postanowił udzielić im schronienia. Jego zdaniem o wiele lepszym... Nie dokończył myśli, gdyż o mało co nie przewrócił się o jakiegoś Kenku, który rozpychał się by mieć więcej miejsca. Ci, którzy byli wokół niego zaczęli się denerwować. Już po chwili w ruch poszły pazury. Strażnik widząc bójkę zrobił co do niego należało. Tak więc gdy wreszcie przedarł się przez ten cały motłoch awanturnik leżał nieprzytomny.

Kerok był tam gdzie zawsze odkąd to całe zamieszanie w pałacu się zaczęło, czyli w swojej sypialni. Strażnik ujrzał swego władcę siedzącego na krześle, ostatnim już chyba, które stało przy małym stoliku. To co przykuło uwagę żołnierza był drewniany kielich z dwoma czarnymi pasami. Kerok bawił się nim jedną ręką, a drugą wystukiwał nerwowy rytm. W miejscu stukania zrobiło się już małe wgłębienie. Strażnik, by nie pozostawać bezczynnym, postanowił zdać raport.
- Tunel został odcięty dla pospólstwa, tak jak rozkazaliście - Kerok na te słowa tylko leniwie pokiwał dziobem na znak, że przyjmuje to do wiadomości.
- Kradzieże nadal trwają?
- Tak, choć zostały już poważnie ograniczone. Wasze najcenniejsze rzeczy są dobrze chronione i nie odnotowano wśród nich żadnych strat - odrzekł Kenku opierając się na tarczy, którą do tej pory miał na ręce.
- Walki jak rozumiem nadal trwają?
- Tak. Z tym, że walczą tak jakoś bardziej zajadle niż wcześniej- na te słowa Kerok uradował się w duchu. Gdyby mógł to pewnie by się uśmiechnął, lecz jak wiadomo dzioby nie są stworzone do mimiki. Władca po chwili wstał i zaczął przechadzać się po pomieszczeniu. Od jednej ściany do drogiej i z powrotem. Strażnik nie chciał przerywać Kerokowi rozmyślań, lecz czół, że musi mu to przekazać teraz.
- Kkk... Pospólstwo robi się zniecierpliwione. Lud chce byśmy jak najszybciej rozpoczęli powstanie
Kerok zatrzymał się i wlepił swoje czarne ślepia w strażnika. Po chwili przemówił:
- Pamiętasz słowa proroctwa, które głosi prorok Kekrik?

Cytat:
“Azali nadejdzie czas, gdy dom stanie w ogniu, a tedy nadejdą Mali Sojusznicy, a wódz ich wspomoże władcę naszego. Obalą skłócone Czarne Dzioby, ich głowy długo jeszcze turlać się będą po ulicach. Taki będzie Wielki Koniec. Wtedy nastąpi Nowy Początek - Mikry Król i Kerok zawrą wieczyste przymierze, a Kerok ustąpi swej władzy Prorokowi, którego moc będzie już zawsze zapewniać zbożny dobrobyt mieszkańcom siedliszcza"
Przepowiednia proroka Kekrika dotycząca Wielkiego Końca i Nowego Początku

- Przypomnij im te słowa i niech się na razie wstrzymają - rzekł Kerok, po czym odwrócił wzrok ku powale. -Potrzeba nam więcej czasu. Trzeba naszych wojowników wyposażyć najlepiej jak się da. Trzeba również dać trochę broni zwolennikom Kekrika, gdyż bez tego są nam równie pomocni jak opadłe liście, czy pusta studnia. Trzeba nam wysłać Kenku po materiały do lasu. W tym celu można korzystać z tunelu, lecz w niczym innym!
- Kkrraa! - zakrakał strażnik uderzając się w pierś zaciśniętą pięścią, czym poinformował, że przyjął rozkaz. Miał już zniknąć w drzwiach, lecz zatrzymał się.
- Uważacie, że ta przepowiednia się sprawdzi?
- Miejmy nadzieję- odrzekł Kerok, a Kenku wyszedł. Ma nadzieję, że się ta przepowiednia sprawdzi, a przynajmniej jej pierwsza część. Co do drugiej... Prorok jest dobry, a męczennik... Gdyby Kenku mogli się uśmiechać...
 

Ostatnio edytowane przez Zormar : 22-02-2015 o 12:20.
Zormar jest offline  
Stary 31-12-2014, 17:07   #28
 
Earendil's Avatar
 
Reputacja: 1 Earendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemu
Tura 6

Święto Zatuli Katai znane jest jako pierwsze i najważniejsze święto ludu czterorękich. Jest obchodzone bardzo hucznie i już od swoich narodzin było uznawane za początek nowego roku. Kolejne pokolenia tai’atalai z radością tworzyły kukły przedstawiające różne drapieżniki, corocznie tworząc malownicze dzieła sztuki tylko po to, by w kulminacji obchodów powitać nowy rok krzycząc i tańcząc wokół płonących lalek. Zatuli Katai jest czasem powszechnej radości i nawet osoby niskiego statusu społecznego ze szczerymi uśmiechami są witane na ogólnych zabawach.

Bardzo ironiczne święto, jeśli wziąć pod uwagę jego nazwę. Zatuli Katai można bowiem tłumaczyć jako „Śmiertelne Łowy”, czy też „Zgubne Polowania”. W swym symbolicznym znaczeniu święto owo ma swoją interpretację jako zwycięstwo tai’atalai, ich przodków oraz króla nad dzikimi siłami przyrody. Według przekazów zostało ono ustanowione u zarania dziejów Quetz-hoi-atalai, kolebki cywilizacji czterorękich, gdy lud zmagał się z morderczą plagą smilodonów. Tygrysy szablastozębne zostały wtedy przetrzebione, a taiotlani, który tego dokonał nakazał wykonanie malunków upamiętniających to zwycięstwo. Lud zaś spontanicznie urządził święto radości z tego dokonania. W ten sposób nie tylko powstało Zatuli Katai (a przynajmniej tak każą sądzić podania), ale i wizerunek smilodona, zwanego Katulla, zawitał do sztuki jako motyw, który przetrwał aż do czasów współczesnych.


***


W Quetz-hoi-atalai wielka panowała radość. Malunki na domkach, choć dosyć prosto i karykaturalnie wykonane, przedstawiały tai’atalai wbijających swe włócznie w zdecydowanie zbyt duże postaci tygrysów. Ludność na ulicach bawiła się, skrępowana jedynie zazdrosnym wzrokiem wojowników, którym w tym czasie wypadła służba. Nawet kapłani, zazwyczaj nieosiągalni i traktowani z obawą tym razem dosyć licznie zawitali na publiczne obchody Zatuli Katai, które już od paru lat odbywały się w mieście. Zdawałoby się, że nikt nawet nie zauważył nieobecności króla.

Taiotlani zaś tego dnia nie przebywał bowiem w swoim pałacu, ani nawet w mieście. Stał przed wielkim i tajemniczym obeliskiem, na szczerym polu, które na jego krańcach zostało otoczone symbolicznym płotkiem, określającym granice świętej ziemi. W tej chwili na sakralnym terenie przebywał jedynie taiotlani, pozostawiając swoją świtę, złożoną z kapłanów i osobistej gwardii, za płotem. Teraz bowiem król miał dokonać ofiary na drewnianym ołtarzu ustawionym przed obeliskiem.

Pierwszy spośród żyjących ujął zatem jednoroczną jałówkę w swoje górne ręce, aby dolnymi wbić rytualny sztylet w bydlę i zebrać cieknącą krew. Gdy tego dokonał, podał kapłanom zwłoki cielaka, by zanieśli do miasta i tam w ofierze całopalnej wyprosili błogosławieństwo przodków dla ludu. Sam zaś powrócił do ołtarza i pozostawił na nim misę z krwią, opryskując jedynie lekko obelisk. Gdy skończył obrzęd, upadł na kolana, a kapłani stojący poza świętym kręgiem padli na twarze. Taiotlani uniósł ręce i dziękował Przodkom za ich pomoc i opiekę, jaką obdarzali go przez minione lata.

A miał za co dziękować. Choć łowy na Katullai wciąż trwały w najlepsze, zagrożenie z ich strony można było uznać za minione. Poczynione kanały sprawiły, że możliwe stało się zasadzenie drzew owocowych, uprawy przestały być wymywane, a budynki w mieście uzyskały stabilność. Co więcej, zwiadowcy wrócili z dwoma ważnymi wieściami. Daleko na zachodzie odkryto wielki zbiornik wodny, gdzie wedle rozkazu króla jeszcze teraz powstawała osada rybacka. Co jednak istotniejsze, na wschodzie odnaleziony został obelisk, przed którym właśnie klęczał taiotlani.

Tajemniczy monument, ustawiony w głębi dżungli, otoczony był przez duże koło ziemi na której nic nie rosło, co więcej, nawet groźne tygrysy wolały porzucić pogoń za ofiarą jeśli ta wbiegła na ten teren. Wniosek do jakiego doszedł taiotlani, gdy usłyszał raport swoich kapłanów był prosty: ziemia ta musi być święta, a monument jest darem od przodków dla niego- założyciela miasta i pogromcy Katullai. Dlatego nadał mu nazwę „Gata-hen-taiotlani”, co znaczy „Dar dla króla”. Choć czterorękich, także kapłanów, bolały głowy od długotrwałego przebywania w pobliżu monumentu i nikt nie znał ani natury, ani zastosowania obelisku, to taiotlani wierzył, że w przyszłości on, lub jego potomkowie dowiedzą się więcej o tym „Darze”.

Król powstał z klęczek, a za nim jego kapłani, którzy teraz mogli wejść na chwilę na święty teren, by wraz z królem śpiewać hymny pochwalne dla Przodków oraz prosić o błogosławieństwa na następne lata. A było o co prosić. Taiotlani ustanowił utworzenie sieci posterunków, które miały zaczynać się od obrzeży miasta, a sięgać jak najdalej w głąb dżungli. Wojownicy przydzieleni do tego zadania zostali poinstruowani odnośnie znaczenia poszczególnych dźwięków dobywanych z trzcinowych piszczałek, w jakie zostali wyposażeni. W ten sposób wiadomości o zagrożeniach miały się błyskawicznie przenosić z jednego przyczółka do drugiego, aż wszyscy wojownicy nie zostaną powiadomieni. Najsprawniejsi z nich zaś zostali oddelegowani do niebezpiecznej misji dalszego badania ziem nieznanych. Wielu wojowników znalazło także zajęcie przy przygotowaniu dogodnej dla królewskich pielgrzymek drogi do obelisku, którego strzegli zasłużeni weterani.

Taiotlani zarządził także zbudowanie placu głównego, przed jego domem, na którym postawiona zostałaby pomniejszona replika Gata-hen-taiotlani, z wbudowanym weń ołtarzem ofiarnym, a za nim piękny ogród kwiatowy i poletka z ziołami, na wyłączny użytek kapłanów oraz króla. Kapłani dostali przykazanie, aby badali właściwości tych roślin i ich zastosowania w lecznictwie oraz by tę wiedzę stosowali w praktyce pomagając ludziom z niższych kast. Pomimo nowych obowiązków kapłani nie zaniedbywali jednak odprawiania cotygodniowych obrzędów publicznych oraz modlitw do przodków. Sam taiotlani wielce ich do tego zachęcał swoim przykładem, gdyż wiele czasu spędzał na modlitwach w swoim domu, który stał się także świątynią.

Gdy już zapadał zmrok, kukły w mieście paliły się wesoło, gdy taiotlani powrócił do miasta. Za nim podążały grupy wojowników, którzy tego dnia dokonywali rytualnych polowań na tygrysy. Ci, co zdążyli już oprawić skóry, rzucali je u stóp taiotlaniego, który raczył kilka z nich wybrać dla siebie i kapłanów, zaś po reszcie przeszedł, aby ci wojownicy którzy je później przywdzieją mogli się cieszyć uświęcającym dotykiem boskich stóp króla. Kiedy król zniknął w swoim domu cały lud, pod przewodnictwem kapłanów złączył się w pieśniach pochwalnych dla Przodków.
 
Earendil jest offline  
Stary 02-01-2015, 22:25   #29
 
sickboi's Avatar
 
Reputacja: 1 sickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwu
Tura 6

Las był gęsty i utrudniał poruszanie się. Trzy skulone postaci z trudem przemieszczały się w kierunku zbawczej linii morza. W uszach wciąż brzmiał im niski, złowrogi pomruk jaki poniósł się chwilę temu między drzewami. Któryś ze stworów musiał znajdować się zdecydowanie za blisko. To wtedy trzej Nesjanie przerwali pracę przy urwisku i ze strachem popędzili ku obozowisku. Na szczęście udało im się znaleźć to czego od wielu dni poszukiwali. Jeden z nich ściskał pod pachą wilgotne zawiniątko. Po jego rękach i brzuchu ściekała jasnobrązowa woda. Poczucie sukcesu dodawało im sił i gdy wreszcie wylecieli na szeroki pas złocistego piasku i usłyszeli szum wody padli na ziemię jak zabici. Dopiero po chwili, kiedy uznali, że są już w pełni bezpieczni zaczęli wznosić tryumfalne okrzyki i modlić się do Artteme - boginki lasów.

Następnego dnia wieczorem, już w obozowisku, wszyscy członkowie wyprawy zebrali się wokół prowizorycznego pieca i pilnie przyglądali pracy rzemieślnika. Uczestniczący w wyprawie garncarz wyciągnął z głównej komory dzban o czerwonej barwie. Następnie obejrzał go dokładnie, ostukał i stwierdził.

-To świetna glina. Bardzo plastyczna i o ładnym kolorze. Wydaje się także mocniejsza niż, ta do której mamy dostęp. Jestem pewien, że w Oikeme będziemy w stanie zrobić z niej wiele wspaniałych rzeczy-

-Niestety- westchnął kapitan "Dziecięcia Allatu", dowódca ekspedycji.

-Złoże znajduje się na obszarze, na którym żyją Megorkoi, pieprzona ich mać. Dopóki sobie z nimi nie poradzimy cała ta wypsa wraz z zasobami jest dla nas niedostępna. Na szczęście wiemy o tych śmierdzielach już wystarczająco dużo. Może i mają orkowe mordy i podobnie od nich jedzie, ale są jeszcze głupsze. Myślę, że niedługo przestanąbyć problemem!- stłoczeni wokół Nesjanie pokiwali głowami ze zrozumieniem. Prawie czterometrowe potwory od początku stanowiły ich główny problem. Kilku dzielnych podróżników straciło życie badając te istoty, ale trud się opłacił. Niedługo rozpoczną się łowy.

***

Skały dawały niewiele cienia. Skryci pod nimi woźnice i kilkunastu żołnierzy z obstawy wyglądali niewiele lepiej od pracujących przy studni. Był to jednak jedyny sposób na dostarczenie do Oikeme odpowiednich ilości wody. Odkąd w mieście zaczęło brakować tego życiodajnego płynu kapłani imali się róznych sposobów rozwiązania tego problemu. Chodzono, więc z drewniaymi różdżczkami, kopano doły wokół miasta, zbierano deszczówkę i szukano w okolicy choćby najbliższego strumienia. Jednak dopiero wyprawa na Szorstkie Morze, olbrzymią pustynię, przyniosła rezultat. Woda ze studni była chłodna i smaczna, ale przebywanie w tak suchym obszarze było dla Nesioi zabójcze. Osłony z bielonego materiału, czy czterokrotnie większa racje wody dla członków ekspedycji pozwalały każdemu transportowi pokonać trasę w obie strony. Jednak pierwszy lepszy atak Orkoi mógł zakłócić dostawy do Oikeme. Stąd też każdy powrót wozów ze dzbanami pełnymi wody traktowano jako małe święto i okazję do złożenia daktylowych placków na ołtarzu Posedaiona.
Szczęściem zbudowany przy Świątyni spichlerz doskonale spełnił swoją rolę.

Za umocnionymi gliną i plecionymi z gałęzi ścianami znajdowały się strategiczne zapasy żywności dla całego miasta. To tutaj były gromadzone wszelkie nadwyżki zbóż, mięsa, czy ryb, których niesprzedano od razu. Pośrednią pieczę nad spichlerzem pełnili kapłani Posedaiona i to oni byli odpowiedzialni za rozdawnictwo jedzenia, a także za kontrolowanie jego ilości. Prawdziwą straż pełnili jednak wartownicy, nie można było bowiem wykluczyć, że lada chwila ktoś postanowi podkraść się do zapasów.

***

Desant piechoty z Oikeme na wschodnim wybrzeżu podczas Świętej Wojny


Tymczasem wiele dni marszu na wschód trwała właśnie Święta Wojna. Zjednoczeni pod światłym przywództwem Króla Rybaka wyznawcy Posedaiona mordowali, gwałcili i niewolili swych pobratymców wyznających Megrigene. Starcie z powierzchni ziemi innowierców nie było jednak jedynym celem wyprawy. Mieszkańcy Oikeme mścili się za barbarzyńskie potraktowanie jednego z ich kapłanów, który skończył nabity na pal. Poza tym poszukiwali zagrabionej galery „Chluba Posedaiona” oraz załogi statku. Samemu Królowi Rybakowi zależało najbardziej na ułagodzeniu stosunków ze swoimi nowymi poddanymi przybyłymi właśnie ze wschodu. Jak się okazało sprawiali o wiele więcej problemów niż przynosili korzyści. Stąd też liczono, że na wojnie dadzą upust swojej dzikości i agresji, a następnie wpasują się w społeczeństwo Oikeme. Dotychczas jednak niewiele na to wskazywało. Dość powiedzieć, że reprezentujący Wschodnich człowiek znany, jako Starszy samoistnie ogłosił się wodzem swoich wojsk i sam prowadził je do boju, początkowo nie zważając zupełnie na osobę Króla Rybaka. Było to tym bardziej irytujące, że zażądano od Oikemczyków wydania brązowych pancerzy i hełmów dla, w gruncie rzeczy, nieucywilizowanego motłochu. Tylko dzięki przytomności umysłu Króla Rybaka udało się zapobiec rozłamowi w armii. Zdołał on na tyle przekonać Starszego do posłuszeństwa, że pacyfikacja dwóch pierwszych osad Innowierców nie przysporzyła żadnego problemu. Spalone chramy, poprzewracane święte figury, mężczyźni wyrżnięci co do jednego i kobiety wzięte w niewolę. Pośród wyznawców Posedaiona było ledwie kilku zabitych. Jednak przy ostatniej z wiosek, które zamieszkiwali wyznawcy Megrigene czekała spora niespodzianka.

Król Rybak, z racji podeszłego wieku, na kampanię wojenną wybrał się w wozie z budką, ciągniętym przez dwa woły. Nie było to oczywiście zwykły wóz, jakim wozi się siano, czy dzbany z wodą. Ten wóz wykonany jest z drewna cedrowego, porastającego krańce zielonych obszarów, tuż przy Szorstkim Morzu. Bardzo trudno dostępnego i bardzo cenionego. Boki budy pomalowane są na czerwono i żółto, zaś niebieskim kolorem pokryto niezbyt stromy, także drewniany dach. Wnętrze było przedzielone kotarami prezentującymi bohaterskie boje z Orkoi, sceny ze Święta Morza oraz samego Posedaiona. Król Rybak miał do dyspozycji wygodne łoże, a także fotel i stolik. Na ścianach zawieszony był najpiękniejszy oręż, jaki byli w stanie wytworzyć oikemscy brązownicy. Nie było to może wiele, ale o takich warunkach nie śmieli marzyć nawet najwyżsi dowódcy.

Tymczasem Król Rybak nie zwracał uwagi na luksusy. Trapiła go sprawa schwytanego kapłana Megrigene, który za nic nie chciał wykazać się rozsądkiem i opowiedzieć o losie straconego kapłana. Nie zdradził także miejsce, w którym znajduje się „Chluba Posedaiona”. Przyciśnięty nieco mocniej przez przesłuchujących zmarł zabierając swoje tajemnice do grobu. Wcześniej bredził coś o jakimś bluźnierstwie, lecz nic co byłoby warte uwagi. Chociaż wyprawa zmierzała już ku rychłemu finałowi to Król Rybak wolał jednak wiedzieć, co też wydarzyło się owego feralnego dnia, gdy jego wysłannik skończył na palu. W ten sposób byłby ostatecznie pewien, że sięgając po włócznię dobrze uczynił.

-Panie! Królu!- rozległo się nagle po drugiej stronie drewnianej ścianki. Starzec poruszył się w wiklinowym fotelu wyrwany z rozmyślań. Przepłukał gardło daktilinous.

-Co tam? Mów- rozkazał ostro. W wejściu do budki pojawiła się twarz jednego z żołnierzy. Był wyraźnie wstrząśnięty.

-Królu, niech Posedaion chroni ciebie i nas, pod wioską tych dzikusów stoją Orkoi!- Król Rybak w odpowiedzi zgrzytną zębami. Tego się nie spodziewał.
 

Ostatnio edytowane przez sickboi : 03-01-2015 o 22:11.
sickboi jest offline  
Stary 09-01-2015, 18:41   #30
 
MrKroffin's Avatar
 
Reputacja: 1 MrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputację
TURA 7

Kenku i Ulliari

- To tutaj? – pytali sami siebie żołnierze archonta, zobaczywszy mury i płonące domy za nimi.
Chyba spodziewali się czegoś innego, czegoś bardziej zaskakującego? Cóż, nie było to teraz istotne dla archonta. Już wystarczająco wiele miał na głowie w związku z podróżą. Planowane przejście przez cieśninę, oddzielającą ziemie Ulliari od Kenku zakończyło się kompletnym fiaskiem. Przeprawianie tak ogromnej liczby istot na prostych łodziach rybackich i to istot, którym morskie głębiny kojarzą się z rychłą śmiercią w męczarniach nie mogło powieść się dobrze. Wszystko przebiegało pomyślnie, aż do czasu, gdy nastał jakiś bliżej nieokreślony zator gdzieś z tyłu orszaku. Zator ów wzbudził w Ulliari panikę, zostali sami na środku morza i musieli czekać, aż zderzone ze sobą łodzie, które sparaliżowały cały tutejszy ruch, znów ruszą naprzód. Oczywiście znaleźli się naraz tacy, którzy chcieli czym prędzej wrócić na bezpieczny ląd. I wszystko pozostałoby w najlepszym porządku, gdyby byli jednomyślni co do wyboru kierunku owego przegrupowania… Dość powiedzieć, że liczne zderzenia, ogólna dezorganizacja i napędzająca sama siebie panika podwładnych archonta zakończyła się licznymi stratami pośród żołnierzy. W przerażających, koszmarnych głębinach życie morskim potworom oddała prawie jedna piąta wszystkich Ulliari

Do tego wszystkiego podróż była dla archonta i jego świty znacznie dłuższa niż zapowiadali towarzyszący im Kenku. Ba, ich obliczenia co do czasu potrzebnego do przebycia drogi okazały się wynikami bardzo zaniżonymi. W związku z tym ekspedycja archonta pod koniec wędrówki stanęła przed nieubłaganym, prawdopodobnym ryzykiem głodu. Trudno więc dziwić się ulliaryjskiemu żołnierzowi, który zadał powyższe pytanie. Oni spodziewali się czegoś innego, ich cel nie miał być kupą płonących zgliszczy. I wtedy jak straszliwy cień padła na lud Ulliari świadomość, że tutaj swoich wątłych już zapasów nie uzupełnią…

---

- Panie! Są! Prorok mówił prawdę!

Kerok był zadowolony. Chyba. Wszak Kenku nie mogą się uśmiechać, więc kto wie, co wtedy właśnie myślał tytularny władca Kenku-Aku. Władca bez władzy realnej, Kerok, który nie miał władzy, król-żebrak, którego szaty zbutwiały, a bogactwa rozkradł zdesperowany tłum. Ale to wszystko miało się teraz zmienić. Prorok nie kłamał, być może rzeczywiście jego wizje były słuszne. Może rzeczywiście był wybrańcem? To aktualnie nie miało jednak żadnego znaczenia. Liczyło się Kenku-Aku i realna możliwość zjednania ciał i umysłów swych poddanych. Miasto bowiem płonęło, niszczało, pałac zaczynał przypominać przytułek dla bezdomnych, a liczba wdów i sierot wzrastała w horrendalnym tempie. Prorok, znalazłszy jeszcze większe poparcie dzięki swej spełnionej przepowiedni, grzmiał o nadejściu Wielkiego Końca jeszcze gorliwiej, a jego słowa niosły rozochocony tłum, który już teraz pragnął krwi tych, którzy niewolili ich przez wieki. Tak, jeżeli nie teraz, to nigdy. Czas najwyższy, by władza wróciła w ręce tego, któremu ją wcześniej bezprawnie odebrano. Czas, by Kerok zatryumfował.

Nesioi

Goniec leżał u stóp Króla Rybaka i wydawał się lada moment wypluć płuca. Charczał nerwowo i chaotycznie, ale władca wiedział, co mu przekazuje. Wcześniej wysyłał tego samego Nesioi do Oikeme, celem sprawdzenia sytuacji w mieście pod nieobecność prawowitego władcy. Wiadomości nie były specjalnie zaskakujące – miasto żyło swym powolnym trybem, a jedynym istotnym wydarzeniem było rozbicie jednej z karawan z wodą przez jakichś orczych odszczepieńców, którzy najpewniej oddalili się od swego szczepu. Nie było to jednak nic nazbyt niepokojącego. Z rzeczy, które mógł zauważyć jeszcze sam Król Rybak, a z których mógł być bez wątpienia dumny, wymienić należy rozszerzanie się zabudowań Oikeme. Miasto pochłaniało coraz to nowe tereny, zbliżając jednak pola uprawne coraz bliżej Szorstkiego Morza. Dla niektórych było to niepokojące, mimo swego rodzaju pewności o sile i potędze miasta, wielu mieszkańców wciąż przerażała wizja zbliżenia się do pustyni, a niegrzeczne dzieci nadal straszono porwaniem przez orków na pustynię bez wody.

Mimo tego sytuacja w Oikeme była spokojna, a wszelkie tamtejsze problemy nie były problemami palącymi. Co innego tutaj. Wschodni rwali się do ataku, żołnierze Króla Rybaka z niepokojem patrzyli na orkowe hordy, a Starszy nadal zamęczał królewskie oblicze swoimi banalnymi i mało ważnymi sprawami dotyczącymi rzekomych prześladowań jego rodaków. Cóż, sytuacja była niepewna i lada moment groziła wybuchem, zarówno z jednej, jak i drugiej strony barykady. Orkoi bowiem również niechętnie spoglądali na nesjańskie namioty i raz po raz powarkiwali w kierunku obozu. Jednak mimo tego wykazywali zdyscyplinowanie, ich wódz trzymał ich w żelaznym uścisku.

Jak wkrótce obliczono, Orkoi stawili się pod heretycką wioską w liczbie około dziewięćdziesięciu, jednak były to tylko dane przybliżone. Sama zaś osada nie wydawała się być prężniejsza niźli pozostałe, po których dziś ostały się jedynie zgliszcza. Mimo to obecność orków, a co nawet ważniejsze, niejasność ich motywów była powodem narastającej niepewności wśród ludu Nesjan. Król Rybak wysłuchał do końca przemówienia gońca i już miał odesłać go z powrotem do obozu, gdy wtem do namiotu królewskiego wbiegł jeden z dowódców armii Króla.

- Panie! To Chluba Posedaiona! Tam, na horyzoncie, raczcie spojrzeć!

Król Rybak wraz z całą zgromadzoną tutaj radą wyszedł zatem z namiotu, mając złe przeczucia. Jak się okazało, słusznie. Na wielkiej wodzie, daleko, o wiele za daleko, by ich dogonić, płynęli na nesjańskiej galerze… Orkoi!

- No pięknie – skwitował jeden z wojaków. – Kto wie, gdzie ich teraz zaniosą nieokiełznane wichry…

Tai’atalai

Przodkowie błogosławili Quetz-hoi-atalai. Nikt nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Ich praojcowie zsyłali im dobrobyt, siłę i mądrość. Dzięki oświeconym, boskim rządom taoitlaniego udało się doprowadzić miasto do rozkwitu. Dzicz ustąpiła porządkowi, łowy na tygrysy szablozębne, nadal skrupulatnie prowadzone, doprowadziły powoli, acz sukcesywnie do wybicia pobliskiej populacji tych zwierząt. Wkrótce okazało się, że napotkanie smilodona w najbliższej okolicy Gniazda Ludzi graniczy niemalże z cudem, łowcy musieli wyprawiać się coraz głębiej i głębiej w dzicz, by zdobyć bardzo pożądane tygrysie skóry.

Wyniszczywszy największe z czyhających w puszczy zagrożeń, lud taiotlaniego rósł w siłę. W końcu, gdy wyjście z miasta nie oznaczało już rychłej śmierci, czteroręcy mogli żyć bez ciągłego strachu o własne życia, co dość bezpośrednio przełożyło się na liczbę urodzeń. Populacja Quetz-hoi-atalai wzrastała w ogromnym tempie, lud dodatkowo zachęcony zachętami Przodków, chętnie płodził kolejnych dziedziców majestatu Tai’atalai. Jednak nie był to koniec osiągnięć taotlaniego – przyczółki powstałe w dżungli sprawdziły się wprost genialnie, system informowania był błyskawiczny, a miasto przez to gotowe było odeprzeć każde, nawet najbardziej podstępne zagrożenie. Dzięki daleko wysuniętym posterunkom wojskowym, udało się także znacznie powiększyć zakres przeprowadzanego zwiadu. Mimo że nieprzebrana dżungla wydawała się nie mieć końca, zwiadowcy mogli teraz bezproblemowo oddalać się od Quetz-hoi-atalai nawet o całe tygodnie drogi.

Wszyscy Ta’atalai wiedzieli, co sprawiło, że ich los uległ tak znacznej poprawie. Święty monument, Gata-hen-taiotlani, postawiony przez Przodków zsyłał na pokorny lud kolejne cuda. Już wkrótce organizować zaczęto masowe pielgrzymki do uświęconej ziemi, byleby choćby zobaczyć czubek ogromnej, błogosławionej budowli. Strażnicy bez skrupułów zatrzymywali rozochocony tłum, który musiał pożywić się tylko przekonaniem, że gdzieś tam, wśród drzew, znajduje się najświętszy dar praojców.

Żadna sielanka nie trwa jednak wiecznie. Ta zaś zakończyła się w dniu, gdy do taiotlaniego doszły szepty o pojawieniu się wśród ludu pewnych niejasności na temat wiary. Rada teologiczna doniosła władcy o fakcie głoszenia niejasnych nauk przez niejakiego Kat’zai, co znaczy Objawiony. Czteroręki ten, jak sam często stwierdzał w swych wystąpieniach pośród ludu, przez nieuwagę strażników zdołał dostać się do Gata-hen-taiotlani i dotknąć jego świętego budulca. W tym momencie przed jego oczyma ukazał się zastęp Przodków, którzy przekazali mu swoją mądrość i nakazali jej nauczać. Od tej pory głupiec ten zmienił swe imię na urojone Kat’zai i zaczął głosić publicznie swe nauki, wzywając lud taiotlaniego do ascezy i morderczego treningu fizycznego i umysłowego, których celem miała być absolutna kontroli swojego ciała i ducha, co doprowadzi do zjednoczenia z Przodkami. Kapłani byli oburzeni takimi naukami, ale ciemny lud dał się zwieść słowom szarlatana, który razem ze swymi poplecznikami zbiegł do dżungli, gdzie zbudował rzekomo wielką fortecę, w której on i jego uczniowie oddają się nieustannej walce o absolutną kontrolę samych siebie.

Rada teologiczna jednym głosem potępiła przed obliczem taiotlaniego Kat’zai i jego naukę, ogłaszając ją zagrożeniem dla czystości wiary. Kapłani stwierdzili wręcz, że samozwańczy prorok musi być niespełna rozumu, by głosić tak radykalnie obce Przodkom nauki. Radni zwrócili się zatem o pomoc do najjaśniejszego, obdarzonego mądrością praojców władcy, który powinien ukrócić tę straszliwą zarazę, która strapiła jego lud. Najgorsze było w tej sytuacji jednak to, iż nie można było jednoznacznie stwierdzić, ilu uległo kłamstwom Kat’zai i gdzie dokładnie znajduje się ich siedziba. Wiadomym było jednak, iż szeregi gekatzai (ponownie objawionych, jak zwał swych uczniów) stale się poszerzają, a surowy tryb życia heretyków bardzo imponuje nieoświeconemu, ale pobożnemu ludowi.

Taiotlani uznał za zasadne przemyśleć sprawę przez noc i wtedy dopiero ogłosić swą decyzję. Nigdy jednak nie było dane mu tego zrobić. Tej bowiem nocy odszedł zupełnie nagle, w sile wieku, w pełni rozumu. Zmarł szybko, prawdopodobnie bezboleśnie i choć nie byłoby to zapewne wielkim szokiem, gdyby nie fakt, że w tę straszliwą noc, również bez żadnej zapowiedzi, życie oddała większa część rady teologicznej. Nikt nie miał jednak czasu, by się nad tym zastanawiać, gdy w mieście panowało bezkrólewie. I obrano nazajutrz nowego taiotlaniego.

TALTUK

  • Cynizm
  • Okrucieństwo
  • Paranoja
  • Nieufność
  • Lubieżność
 

Ostatnio edytowane przez MrKroffin : 10-01-2015 o 14:11.
MrKroffin jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 14:56.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172