Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 20-12-2014, 20:52   #1
 
Fiath's Avatar
 
Reputacja: 1 Fiath ma wspaniałą reputacjęFiath ma wspaniałą reputacjęFiath ma wspaniałą reputacjęFiath ma wspaniałą reputacjęFiath ma wspaniałą reputacjęFiath ma wspaniałą reputacjęFiath ma wspaniałą reputacjęFiath ma wspaniałą reputacjęFiath ma wspaniałą reputacjęFiath ma wspaniałą reputacjęFiath ma wspaniałą reputację
[+18]Gemlight Kingdoms: Odyssey to the stars

GEMLIGHT
Kingdoms
Odyssey to the stars


Land#0: Country they came from

Minął rok od porwania Ferramenckiej księżniczki Rubii i znacznego uszkodzenia stolicy, o zrujnowaniu samego zamku nie wspominając. Od dłuższego czasu król Rubius Cears II spędzał większość dni w nadmorskim mieście Solas, będącym drugim największym w państwie. Wielu szlachciców spekulowało o przeniesieniu tam stolicy, ale nie było to możliwe. Siedziby wielkich gildii pozostały w stolicy, a dużo łatwiej było odbudować zamek królewski, niż przenieść wielkie placówki naukowe.
Ferramentia odbudowywała się bez trudu, najmniejszego. Na duży podziw zasługiwało jednak Ronar, które zostało wcielone do Ferramenckiej korony i z drobną pomocą materialną, odzyskało dawny blask. Nowy król Ronar i Rubius byli na tyle blisko siebie, że nikt nie musiał zgadywać kto zajmie miejsce na tronie podczas krucjaty przeciwko Sidhe.

Odrobina zmian miała miejsce również w samej gwardii królewskiej, do której należała Malie. Z uwagi na zniknięcie Vicky, Sychea i Emei Eras, jej liczebność uszczupliła się. Rubius zgodził się na powołanie wyłącznie dwójki następców, bojąc się powierzać tak ważne stanowisko nieznajomym. Nowym strażnikiem którzy pozyskali artyści była Quina Leanoul, nieco bardziej podobna do Emeii niż Victorri, słynęła z bycia dość spokojną i wyliczoną. Ale również efektywną.
Drugi osobnik dołączył do alchemików, mimo pragnień Malie aby może jednak stał się częścią mechaników. Jak jednał tłumaczył Amens "nie wiadomo ile mu zostało, podobnie zresztą z Eabiosem".
Był to oczywiście Andy, który już od dawna używał swojego nowego imienia znacznie chętniej, niż tego, które przedstawił Malie. Zresztą w powietrzu było sporo sugestii, że podłużny i dziwaczny tytuł był zmyślony na miejscu i na złość dziewczynie.

Andy, będący teraz pełnoprawnym strażnikiem stał wraz z Malie w porcie, oglądając jak malowano statki na narodowe kolory Ferramentii. Okręty spisywały się niezwykle skutecznie, chociaż brakowało Malie czegokolwiek, do czego mogłaby je porównać. Nikt na tym kontynencie nie wydawał się wiedzieć, jak funkcjonują okręty morskie.
- Nie przejmujesz się Grahamem? - spytał, z rękoma w kieszeniach płaszcza. - Zaczynam odbierać wrażenie, że uważa się za twojego niewolnika. Zwyczajnie dlatego, że nie dałaś mu umrzeć. - zauważył.

Land #0: Country that was a sinister homeland

Gered siedział wpatrzony w podłogę. Jego grobowiec, a może raczej świątynia? Jak zwykle była pusta, ciemna i cicha. Do jego uszu doszedł dźwięk małych stópek poruszający się po pomieszczeniu.
Znajomy Geredowi kot powolutku podszedł do swojego przyjaciela, obkręcił się okół nogi i zamiauczał. Gered pogłaskał go lekko. Po chwili zwierzę zakręciło się i popędziło w stronę wyjścia z pomieszczenia.
Na środku pokoju, z ziemi zaczęły podnosić się drobinki many. Malutkie, nieznaczne, zaczęły krążyć w miejscu, tworząc figurę elipsy. Po chwili zaczęła wyłaniać się z nich postać.


Pierwszym, co nieznany osobnik zrobił po wejściu, był lekki ukłon głową. Gered mógł mu się przyjrzeć z spokojem. Był wysoki, prawie na dwa metry. Miał krótkie bląd włosy, jasną cerę, niebieskie , zmróżone oczy. Ubrany był w bardzo ciepły i masywny płaszcz. W ręku trzymał metalową, pozłacaną laskę. Wyglądała na przedmiot magiczny, nie było jednak w niej żadnego klejnotu.
- To było łatwiejsze, niż się spodziewałem. - stwierdził nieznajomy. - Nazywam się Thalanos. Wybacz, ale będę musiał zająć odrobinę twojego czasu. - oznajmił.


Północ, znudzony, siedział w ogrodzie przypatrując się wschodzącemu słońcu. Miał przedziwne wrażenie, że coś się dzisiaj wydarzy. Chodziło mu to w kościach. Miał dobry instynkt. Inaczej dawno by umarł.
Wiatr, leniwie i dosyć spokojnie powiewał, poruszając jego długimi włosami. Było dosyć...nudno? A mimo wszystko, przeczuwał, że lada moment coś...
Wiatr zerwał się, stał się gwałtowny, nieprzyjemny. Kurz w okolicy zawiał, zaczął zbierać się w jednym miejscu, kręcić się. Nieznany kształt wyskoczył w niego prosto na Północ, który zerwał się równie natychmiastowo, blokując uderzenie i odskakując w tył.


Nieznana postać. Wysoka na metr i sześćdziesiąt centymetrów. Nie miała skóry, ani mięśni. Chociaż coś wypełniało przestrzeń pomiędzy kośćmi. Nosiła długi płaszcz. Jej wrzask był donośny.
- Witajcie, panie i panowie! Przyszedł czas na egzamin! - oznajmił, po czym przeskoczył z nogi na nogę w pozycję wyraźnie przeznaczoną do walki. Był spięty i gotowy.


Wschód popijał drogiego drinka, rozłożony na swojej pozłacanej kanapie, wewnątrz pełnego drogich ozdób miejsca. Nie było tu pojedynczego przedmiotu, na który stać było osobę spoza szlachty, albo nawet i niektórych szlachciców.
Ktoś zapukał do drzwi w jego pokoju. Nagle, zaczęły one świecić. Otworzyły się.


Zza drzwi wychodziły dwie rzeczy. Cień, oraz szlachcic. Wyglądał on przynajmniej na hrabię. Jednym, dostojnym krokiem wszedł do środka i zatrzasnął drzwi za sobą. Ukłonił się, zdejmując z głowy kapelusz. Był średniego wzrostu mężczyzną, o długich włosach, ładnej, zadbanej brodzie oraz...niebieskim kolorze skóry.
- Tyraal Savant - przedstawił się, podniósł i rozejżał po okolicy. - Przybyłem zawrzeć...umowę handlową. - objaśnił się. - Ale widzę, że to jednak nie jest na tyle bogaty kraj, na ile mi się wydawało... - określił się, bez zaproszenia podejmując kolejne dwa kroki w stronę wschodu.

Land #1: Country lost in bamboo

Nie miał pojęcia, ile czasu minęło od wydarzeń w sali tronowej. Nie wiedział nawet, gdzie się znajduje. Nie było tutaj ani Amethystusa, ani Diamondusa. Były tylko przedziwne, zielone drzewa o bardzo chudym pniu. Było tu wiecznie ciemno, jako że liście zasłaniały niebo. Nie było tutaj też żadnej drogi. Chłopak błądził po lesie nie widząc niczego, nawet zwierząt. Były tutaj za to owoce, na co jakiś czas napotykanych krzewach, dziwne drewno się paliło, a w swojej korze przetrzymywało wodę. Jego życie nie było więc zagrożone.

W końcu, po jakimś czasie usłyszał kroki. Odruchowo złapał za broń, odwrócił w tamtym kierunku głowę. Zobaczył nieznajomego


Był niewysoki, miał białe włosy, zasłaniające jedno oko. Drugie było zielone. Na plecach miał...szafę. Powiedział coś, zupełnie niezrozumiałego. Potem się zaśmiał, wyjął coś z kieszeni i rzucił Sychea. Był to opal otoczony diamentami.
- Rozumiesz mnie? - spytał. - Co tu robisz? - zaciekawił się.
 

Ostatnio edytowane przez Fiath : 11-01-2015 o 02:03.
Fiath jest offline  
Stary 25-12-2014, 21:22   #2
 
Ajas's Avatar
 
Reputacja: 1 Ajas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie coś
Wschód


Wschód uniósł lekko brew. Jego gładka twarz wykrzywiła się lekko w wyrazie zdumienia, a złote oczy badały sylwetkę hrabiego. Cera Wschodu była ziemista, a sam był wysokim osobnikiem o szczupłej budowie. Jak zawsze ubrany był w pełen garnitur z najdroższych materiałów, jednak z racji relaksowania się w posiadłości, zrezygnował z cylindra. Dłonie jak zawsze schowane były w aksamitnych białych rękawiczkach, a ciężkie czarne loki schludnie opadały na ramiona.



- Witam w mej posiadłości paniczu Tyraal. -podjął rozmowę, wstają z sofy. Chwycił za stojąca obok niej zdobną laskę, na której lekko się wsparł. - Widzę, że moi słudzy zapomnieli zapowiedzieć Panicza przybycie. -dodał, a przez boczne drzwi do pokoju wkroczyły dwa złote golemy. Ich ciężkie stopy wygrywały na deskach rytm. Jeden stanął obok gościa, wyciągając ramię, niczym wieszak. Drugi natomiast począł stawiać na stole złoty komplet talerzy i sztućców. - Proszę się nie krępować i oddać mu nakrycie, gwarantuje że nic nie stanie się Pańskim ubraniom. - dodał, powolnym krokiem ruszając w stronę niezapowiedzianego interesanta.
Niebieskoskóry zrzucił swój płaszcz i razem z kapeluszem oddał go golemowi. - Niech będzie i tak. - zgodził się, następnie kierując w stronę nakrycia. - Podziwiam spokój. Wyszukiwałem największej z obelg. - przyznał. - Z drugiej strony, może zaledwie stwierdzałem fakt.
- Słowa sa potężniejsze od miecza. Jednak gdy traci się spokój na widok broni, łatwiej od niej zginąć. -zauważył Wschód, wskazując niebieskóremu fotel. - Ponadto sądząc po twym stroju oraz fakcie że przybyłeś tu osobiście, są to jedynie puste obelgi bez pokrycia. Gdybyś chciał mnie jedynie obrazić, zrobiłbyś to przy pomocy posła.
Mężczyzna rozsiadł się na fotelu. - Obawiam się, że straciłbym tylko posła. Odwiedzanie waszego kraju jest dość niebezpieczne, dla ludzi zwykłego kalibru. - zauważył. - Powiedz mi, czego pragniesz? - spytał ni stąd, ni z owąd.
WSchód rozejrzał się po swym pokoju. - Czy to nie jasne? -zapytał znowu opadając na fotel. - Bogactwa. Przepychu. Wszystkiego co ma jakąkolwiek wartość. -dodał, gdy kolejny z konstruktów przyniósł tacę z ciastem. - Chciałbyś zjeść coś konkretnego? Może coś do picia?
- Wody. - poprosił - z smutkiem, nic co możecie mi zapewnić nie będzie smaczne. - stwierdził, choć tym razem nie brzmiało to obraźliwie. Gdy się przyjżeć, nieznajomy był niezwykle nietypowy. Wschód znał zwierzoludzi, słyszał nawet plotki o wampirach, ale nie o niebieskoskórych istotach wyposażonych wyłącznie w siekacze. - Widzę więc, że nie ma tutaj żadnego zaskoczenia. To może nawet i dobrze. - wywnioskował. - Przychodzę do ciebie z ofertą od mojego przyjaciela. Choć składam ją na swój koszt.
Wschód skinął głową na jednego z golemów, który ruszył po dzban zimnej wody. Sam natomiast splótł palce i spojrzał w oczy rozmówcy. - Słucham więc. Co to za oferta.
Mężczyzna uśmiechnął się, splatając palce w ten sam sposób, równie naturalnie co Wschód. Może poniekąd byli podobni sobie?
- [i]Mój przyjaciel pochodzi z odległej krainy, można ją napotkać w drodze na północ. - [i]Wyjawił. - Jest to dość niezwykła ziemia. Wszystko co się tam znajduje, stworzone jest z klejnotów. Od podłóg i dywanów, po kielichy i sztućce. Jeżeli coś jest niemagiczne, nie ma tam miejsca. - rzekł. - Jest jednak mały problem. Mój znajomy musiał opuścić to miejsce, a kiedy wrócił...zastał je poniekąd zrójnowane. A na pewno, niedostępne.
Wschód zachowywał kamienną twarz. Obserwował rozmówcę, wyprostowany i skupiony. - Rozumie, jednak to dalej nie brzmi jak oferta. Ale doceniam, że zechciałeś wprowadzić mnie w sytuację. Słucham więc dalej. -odparł, gdy golem przyniósł wodę. Sam arystokrata, zaś nałożył sobie kawałek ciasta i łyżeczka odkroił mały kawałek.
- Oferta jest następująca: - uśmiechnął się mężczyzna. - Jeżeli będziecie w stanie przegonić nowych osadników tej ziemi, oddamy ją wam pod władanie. Po naszemu, możecie nawet rozkuć cały klejnot i przynieść go sobie spowrotem, w workach. - zaproponował, sięgając po wodę. Przyjżał jej się. Upił. Potem wykrzywił dłoń, wskazując kieliszkiem na okno. - Oznacza to przegonienie mojego ludu. Czyli ich.
Nagle zaczęła zapadać ciemność. Ogromny obiek zaczął zlatywać z nieboskłonu, na tyle wielki, że spowodował zaćmienie słońca. Wraz z nim, z nieba zaczęły spadać mniejsze, równie ciężkie do zidentyfikowania, spadające w losowych miejscach. - Nazywają się Sidhe. I przylatują z innej gwiazdy.
- Nie spodziewałem się, by ktoś żył po za tym światem… -stwierdził Wschód, dalej niewzruszony. - Jednak twoja oferta wydaje się zbyt piękna. Oddacie nam wszystko o ile przegonimy potężnych najeźdźców. Ciekawa propozycja… tylko nie mogę pozbyć się pytania, co da to wam? Jeżeli zleca się zabójstwo jednej osoby, oferuje się góry złota. Jednak usunięcie takiego osobnika, najczęściej pomaga zleceniodawcy zarobić więcej, lub zrealizować inny cel. Czemu więc wy chcecie usunąć Sidhe? - zapytał, celując złota łyżeczką w stronę hrabiego.
- Aby przetrwać. - odparł w prosty sposób Hrabia. - Jeżeli nie pozbędziemy się Sidhe, nie zostawią niczego. Życia, bogactwa, magii. Pozbawią ten świat wszystkiego co użyteczne, i znikną. Najłatwiej jest schować się, głęboko pod ziemią, i poczekać. My potrzebujemy jednak dowodu, że ktoś jest w stanie stanąć przeciw nim.
- Hymmm… -zamyślił się dyplomata. - W takim razie oferowana zapłata jest za niska. -dodał, a jego złote oczy błysnęły. - Zlecenie wymaga walki z czymś czego nie znamy, narażenia życia naszych ludzi a może i mojego. Zapłatę zaś otrzymamy tylko gdy wygramy, oraz nie wiadomo czy inne państwa nie postanowią nam jej odebrać, jest więc ona niepewna. -stwierdził WSchód. - Ale skoro jesteś Shide, chce byś dodał do kontraktu coś jeszcze. Nauczysz mnie o podróżach między gwiazdami, jeżeli uda się nam odbić ten ląd. Jeżeli istnieje tam życie...to musi też być bogactwo, którego pragnę. -dodał uśmiechając się porządliwie.
Tyraal uśmiechnął się. - A więc zaczynasz rozumieć. To nie tylko podróż gwiezdna. Jakąkolwiek rzecz zabierzesz Sidhe, nauczę cię jak się nią posługiwać. Dam ci bogactwo, które nie pochodzi z tej ziemi. - zagwarantował. Chociaż umowa wciąż wydawała się dość niepoprawna, patrząc na każdy standard i zasadę handlu.
- Na taką umowę muszę przystać. -odparł Wschód z szerokim uśmiechem, pstryknięciem przywołując golema z kartką i kałamarzem. Jak że by nie inaczej- złotym. - Ale chyba powinniśmy to dokładnie spisać, prawda?
- Nie jestem zaznajomiony z waszym językiem ani pismem. - wyjawił mężczyzna. - Ujmij to jak ci się podoba. Zaufam twojej uczciwości.
- Niezwykła doza zaufania ze strony kogoś, kto rozpoczął handel od obrażania mnie. -zauważył Wschód, nabierając na łyżeczkę kolejny kawałek ciasta. - Jaki czas realizacji zlecenia by Pana satysfakcjonował? Oraz jaka jest proponowana zaliczka? -dodał z chciwym błyskiem w oku.
- Ah, tak, wyzwiska. - Mężczyzna wzruszył ramionami. Być może jego negatywne wejście, było zaledwie metodą wzbudzenia zainteresowania jego osobą? - Najlepiej jakbyście wyruszyli natychmiast. Jeżeli nie zdążycie, nie będzie na tej ziemi magii. Jeżeli nie będziecie szybcy, staniecie przeciw sile której nie macie szansy podołać. - ostrzegł. - Nie wyznaczę wam czasu realizacji. Wasz sukces będzie oznaczał, że byliście dość szybcy. - uśmiechnął się. - Zaliczką będzie towarzystwo mnie i moich przyjaciół.
- To raczej nie jest zaliczka… -stwierdził Wschód, powoli rozsuwając palce. - Widzisz w przeciwieństwie do Północy, czy Południa, mój umysł pozostaje ostrzejszy niż słowa czy broń. W twojej umowie oczywiście wszystkie elementy pasują do siebie. -zauważył upijając łyk drinka. - Ale pozostawiają otwarte miejsce na dołożenie kolejnego elementu, którego wizja jest martwiąca. Jesteś Sidhe i potwierdziłeś, że znasz się na technologii twych pobratymców. I od razu zgodziłeś się mnie jej nauczyć… trochę zbyt szybka odpowiedź jak na tak poważne zobowiązanie. -zauważył Wschód uśmiechając się lekko. - Jestem chciwy to prawda, nieznajdziesz bardziej chciwej osoby...może po za mym najbliższym przyjacielem, ale nawet ta chciwość nie uśpi mej czujności. -dodał, obracając powoli laskę w palcach. - Co więc ma Cię powstrzymać by po pokonaniu Sidhe, nie użyć ich technologi przeciwko osłabionemu królestwu Sodomy? Nie mam zabezpieczenia przed tym, Panie Tyraal. Fakt że chcecie nam towarzyszyć w podróży powoduje zaś, że mam coraz większe podejrzenia co do twej oferty. Czyżbyś chciał być blisko, by móc wbić nam sztylet w plecy w odpowiednim momencie? -zażartował, śmiejąc się cicho, jednak jego złote oczy trwały wpatrzone w rozmówcę, obserwując jego reakcję na te zarzuty.
Szczery uśmiech nie schodził z twarzy Savanta. - Jedyne co jest w moim interesie, to zemsta na moich pobratymcach. - ogłosił - Nie mam najmniejszego zainteresowania waszym królestwem, ani żadnym innym. Spójrz na mnie. Nie jestem żadnym z was. Ale jestem tutaj. - gestem wskazał na okno. - Nie tam. Częścią z nich też nie jestem. Poza tym, jeżeli będziecie w stanie zlikwidować cały sidhański naród, jakim problemem będzie dla was jedna sztuka? - zapytał podnosząc brew. - Jeżeli osłablibyście aż tak bardzo, to wymarlibyście i bez tak zwanego “sztyletu”.
- Właśnie to m nie martwi. -westchnął Wschód. - Nie należysz do nich, nie należysz też do nas. To znaczy, że stoisz sam, gdzieś po środku. Osobnicy którzy nie mają swego miejsca to ci najmniej przewidywalni. -dodał, osuszając kieliszek, zaś golem zaczął od razu go napełniać. - Powiedz mi coś o swoich kompanach, ilu was jest, kim oni są? - poprosił. - I naprawdę polecam spróbować ciasta, kto wie, może znalazłbyś w nim smak którego w głębi siebie pragniesz.
- Jest nas dwóch. Thalanos, człowiek, z ziemi o których mówiłem. Najsilniejszy czarownik o jakim słyszałem, a i zdolny do czarodziejstwa mimo bycia nienaruszonym. - zaczął. - Oraz Skull. Skull nie jest istotny, to mój...lokaj. Ma równie istotną pozycję co twoje golemy, mimo, że jest zdolny się odzywać i wymyślać swoje punkty widzenia. - Mężczyzna upił łyk wody w zamyśleniu. - W sumie byłby i trzeci towarzysz. Ale nie chciałbym tej karty zdradzać, nie po to zacząłem dyskusję pomijając takie argumenty. - podjął się. - Widzisz, nie przybyliśmy do Sodomy na podstawie plotek, czy zachcianek. Przybyliśmy tutaj, słysząc kocie wołanie…
- Oh… -łyżka z ciastem zatrzymała się w połowie drogi gdy Wschód usłyszał ostatnie zdanie. - Dawno nie miało ono miejsca...kiedy dokładnie je usłyszeliście? Wszyscy naraz? -zainteresował się.
Mężczyzna zaśmiał się. - W żaden sposób nie byłem dosłowny. Jak już wspomniałem, nie jest to argument który chciałbym przytaczać.
- Rozumiem. To zmienia postać rzeczy, w takim wypadku nawet moja ewentualna odmowa by nic nie dała. Kot wie jak dopełniać swych spraw. -stwierdził Wschód i wyciągając w stronę hrabiego dłoń. - Przyjmuję Pańską ofertę, możecie liczyć na pomoc Sodomy.
Mężczyzna uśmiechnął się. - Dziękuję. W takim razie poproszę abyście wyznaczyli nam miejsce do spania, z trzema sypialniami. I poinformowali, kiedy przygotowania będą skończone. - poprosił, wyciągając z kieszeni niewielkie metalowe pudełko, z umieszczonym weń opalem.
- Myślę, że w moim domu znajdzie się miejsce… zresztą przygotowania już się zaczęły. -zauważył Wschód wskazując za okno...gdzie krajobraz przesuwał się powoli. Jego rezydencja powoli leciała w stronę centralnej części kontynentu. - Musimy jeszcze naradzić się z naszym królem.


Północ


Długie włosy Północy jak zawsze spięte w koński ogon poruszały się od wiatru oraz od emanującej z młodziana mocy. Obserwował szkielet z obojętnością na twarzy - nigdy nie lekceważył wroga niezależnie od aparycji.
- Nie wiesz chyba na co się porywasz. Jestem najpotężniejszym ze strażników Sodomy. -przestrzegł swego oponenta, gdy energia pochodząca wprost z jego duszy zaczęła zbierać się w otwartej dłoni chłopaka.


Niebieski płomień powoli począł zmieniać barwę na czerwony, wydzielając prawdziwe ciepło. Malutka iskierka zaczęła opadać w stronę fioletowej koszuli, jednak zniknęła nim zdążyła uszkodzić ubiór.
- Atakując mnie, rzucasz wyzwanie samej Sodomie i jej mieszkańcom. -dodał, szerokim zamachem ciskając uformowana ognista kulę w stronę szkieletu. - My zaś silnie pragniemy wszystkiego, nawet wygranej w pojedynku.
-Wybacz, chłopcze.
Kula ognia uderzyła z impetem w głowę szkieleta. Na tyle silnie, że odsunął się w tył...chociaż jego ciało nie wykrzywiło się podczas tego ruchu. Równie dobrze, mógłby przesuwać magią skały.
- Ale założyłem się, że nawet teraz nie będziecie gotowi. - wyjaśnił.
Północ zaczął wyczuwać ogromne pokłady energii magicznej. Szkielet używał magii, chociaż...chyba na samym sobie. - Mów mi Skull. - poprosił.
Coś za nieznajomym osobnikiem, na niebie, zaczęło opadać w stronę ziemi. Choć niezwykle daleko, było na tyle ogromne, że zaćmiło słońce.
- Nie wiem do czego jesteśmy gotowi. Ale jestem pewny że mój przyjaciel, bardzo pragnie bym był. Oraz pragnie dowiedzieć się co to jest Panie Skull. - Północ ugiął lekko nogi, oraz wysunął prawą rękę do przodu, lewo zaciśnięta w pięść układając na biodrze. - A dla niego dowiem się o co chodzi, nie ważne jak daleko będę musiał się posunąć. -dodał, ruszając w stronę Skulla w swej pozycji. Nie miał zamiaru na bezmyślny skok na wroga, wolał uniknąć ciosu i wyprowadzić kontratak, o ile to możliwe. Chciał poznać siłę wroga, który emanował tak silną energią magiczną.
Ponadto obiekt na niebie, sprawiał, że wolał zachować w ukryciu swój pełen potencjał.
- Mówisz tak, a jednak. - Skull skrzyżował ręce na piersi. - A jednak nie widzę tego pragnienia. - dwójka pozostawała niewzruszona. Wiatr wiał, a nikt nie śpieszył się do pierwszego ataku.
Oczy Północy zwęziły się lekko. - Jedna osoba je widziała...a skoro dla mego przyjaciela było ono widoczne, nie musi być dla nikogo innego. Ale dobrze...pokaże Ci chociaż kawałek swych żądzy. -dodał zaciskając mocniej pięść. Pierwszy atak pokazał jak mocna jest defensywa wroga, Północ potrzebował więc silnego ataku. Jego lewa zaciśnięta dłoń, zaczęła lśnić od czarnych drobinek many. W tym też momencie doskoczył do wroga, prawą ręką celując w czaszkę, by przed samym uderzeniem zamienić ją miejscem z lewą, dodając do ataku dodatkową energię wynikającą z zamachu obu ramion naraz.
-Good. - odezwał się mężczyzna, w nieznanym języku. Widząc wyskok północy pochylił się, i uderzając lecącego przeciwnika z barku, odbił go pod ścianę - Ale wybrałeś sobie dość mały cel. - zauważył, pędząc już biegiem do leżącego na ziemi Północy.
Północ pozwolił by energia z ręki zniknęła, musiał poczekać na odpowiedni moment do ataku. Leżał pod ścianą, udając że odczuł atak o wiele mocniej, niż w rzeczywiśtości było. Miał zamiar poczekać na zbliżenie się skula, by w ostatniej chwili przed jego atakiem, odbić się rękami od ziemi, by jego stopy zapoznały się z piersią wroga.
Skull zbliżał się coraz bardziej. Pięć kroków, cztery kroki...i wyskoczył. Rzucił się w powietrze i wystawiając w stronę Północy swój bark zaczął lecieć w jego stronę. Był to niezwykle agresywny ruch. Dość instynktownie, strażnik rzucił się w bok, ale nie uchroniło go to w pełni. Kościej wylądował na jego ręce, z trzaskiem ją przygniatając.
- Naprawdę myślisz, że taka kupa kości bęzie wstanie mnie pokonać?! - ryknął, gdy kościej wylądował na jego ramieniu. Chłopak w końcu począł pokazywać swoja prawdziwą twarz. - Jestem wojownikiem Sodomy, strażnikiem północnego portu, więc okaż szacunek! - ryknął… rozpalając przygniecioną rękę. Skoro Szkielet sam na nią skoczył to za to zapłaci. Ogromny płomień pokrył ramię, mając objąć też przeciwnika.
Zapadła cisza. Długa. W końcu jednak szkielet ruszył się, podniósł lekko, śmiejąc. - Wybacz, wybacz. Wybacz ale chyba zasnąłem, jak wylądowałem na tak wygodnym trawniku! - zakpił podnosząc się i łapiąc za ramię Północ, którym cisnął w stronę mieszkania, zostawiając w ścianie spore wgniecenie. Ogień zaczął gasnąć. Płaszcz Skulla w wielu miejscach był wypalony, a sama czaszka dymiła. Mężczyzna wydawał się
- Zadbam o to byś wrócił do spania dość szybko i to wiecznego. -odparł hardo chłopak, powoli się prostując. Wypluł na trawnik trochę krwi. - Dziwne że przysłali takie rozpadające się chuchro, zapewne brakuje wam ludzi kimkolwiek jesteście. -dodał, pozwalając prawej ręce wisieć swobodnie przy boku ciała. - Ale przynajmniej trochę się poruszam. -dodał wykrzywiając usta w złowieszczym uśmiechu i znowu ruszył biegiem w stronę szkieletu. Miał zamiar zaatakować, swoją uszkodzoną prawa rękę, by zaskoczyć wroga. Po prostu skręcić ciało, by bezwładne ramię niczym twardy bicz uderzyło w nadpalonego przeciwnika. Musiał pooszczędzać energię magiczną by potem skończyć to w wielkim stylu.
Głowa szkieletu faktycznie uniosła się w zdziwieniu, ale może nie tak wielkim, jak chciałby Północ. Nadlatujący ochłap został pochwycony w dłoń przez Skulla, gdy jego stopa przycisnęła prawą stopę Północy do ziemi, a lewa ręka złapała za gardło, pochylił się do ucha północy. - Ty durniu. Chcesz, abym ją oderwał? - zapytał, dość mocno pociągając w swoją stronę.
- Nie ...chce byś mnie złapał. -stwierdził Północ wyszczerzając się. - Skoro przybyłeś tutaj powinieneś wiedzieć… że Król Sodomy zawsze jest ze swymi poddanymi. - dodał, gdy jego włosy uniosły się lekko, a więcej many poczęło wypływać z ciała wojownika. - Zobaczmy jak polubisz taki ogień. -dodał, gdy korzystając z mocy swego przyjaciela jak i swojej, pokrył całe swoje ciało płomieniem, tak jak wcześniej zrobił to z ramieniem.
- To jest ogień. - przyznał Skull, jego noga cofnęła się. Rękę północy rónież wypuścił. Podniósł go zwyczajnie w powietrze, za gardło. - I parzy. - zabrzmiał, jak gdyby oddawał komplement. - Ale to za mało. - z zamaszystym krokiem, ponownie wyrzucił w dal Północ. - Mógłbym cię zabić tu i teraz. Potrzebujesz...przynajmniej dwóch lat, aby twoja siła stała na równi mojej wytrzymałości. - stwierdził. - I z dekady, aby doścignąć intelektem. - dodał po chwili. Z spokojem, odwrócił się w stronę zaćmienia. - A tak bardzo chciałem przegrać ten zakład.
Skull uniósł rękę i palcem wskazał niezidentyfikowany obiekt. - Potrzebuję kogoś, kto zniszczy ich. A wy, możecie mimo wszystko być na to zadanie za słabi.
- Ach i myślisz, że Ci pomogę tylko dlatego że myślisz, że mnie pokonałeś? -warknął Północ, nie przyjmując do wiadomości swej porażki. - Skoro uważasz się, za tak potężnego, to może sam z nimi walcz? -dodał, powoli gasnąć i oddając moc Geredowi. Nie lubił zbyt często korzystać z daru swego króla.
- Mam zamiar. - przyznał z gromkim śmiechem Skull. - Ale obawiam się, że nie podołam całej armii. Nie samotnie. - wyznał, odwracając się w stronę Północy. - A niestety, każdy jeden z nich jest równie silny co ja, jeżeli nie potężniejszy.
- Czyli to banda słabych palantów. -prychnął arogancko Północ.- Ponadto nie ja decyduje za Sodomę, a jej król. Jeżeli on podejmie decyzję o walce z najeźdźcą, tylko wtedy ruszę do walki i zniszczę każdego wroga, którego mi wskaże.
Skull wzruszł ramionami. - Jak chcesz kochasiu, choć jeżeli nie zrozumiałeś, na tą imprezę nie dostaniesz zaproszenia. Chyba, że Thalanos nie da mi spokoju. - odpowiedział. - Powinniśmy zdjąć tatuaże z Gereda, zawinąć się w statek i odlecieć stąd w diabły.
Mięśnie Północy spięły się w jednej chwili. - Co powiedziałeś? Wiecie jak zdjąć z niego tatuaże?! - niemal krzyknął w stronę kościeja.
- “Wy” to nie do końca poprawna forma. - Kościej ukłonił się w dostojny i bardzo dokładnie wyćwiczony sposób. - Zostałeś pobity przez zaledwie lokaja.
Północ strzelił lekko karkiem. - Zacznijmy od tego że mnie nie znokautowałeś kupo kości. A sam nie wyglądasz najlepiej - dodał, wskazując parujący strój szkieletu.
-Czym jest brudny strój do złamanej ręki? - spytał. - A może życzysz sobie rewanżu? - zapytał szkielet.
- Nie bierzesz pod uwagę różnicy w fizjonomii. Dla Ciebie złamanie ręki, wiązałoby się z jej stratą. -zauważył Północ. - Czyli można ująć, że twój strój a moje kości mają w tym wypadku podobną wartość. -dodał długowłosy. - Do rewanżu potrzebował bym za pewne pomocy mego króla, a nie chce go męczyć, rozegramy to kiedy indziej. -dodał młody chłopak.
- Uwielbiam jak wiele wniosków wasze ludy wysnuwają na mój widok. - zaśmiał się nieznajomy. - Niechaj będzie. Powiedz mi, czy wiesz, gdzie mógłbym znaleźć kogoś silniejszego? - zapytał, siadając na ziemi.
- Jedyną potężniejszą osobą jest nasz król. Jednak jeżeli zbliżysz się do niego niezaproszony zginiesz. Nie chce by ginął ktoś kto rzucił mi wyzwanie… a przynajmniej z ręki innej niż moja. -stwierdził Północ prostując się. - Nie zrozumiesz potęgi Południa...jest specyficzna i mogła by pozostać dla Ciebie niezrozumiała. Mimo, że słabszy niż ja Zachód zapewne znalazł by w twym istnieniu kawałek swej żądzy. Zresztą...jego oczy nie przestają nas obserwować. -dodał, zdrową ręką wskazując na góry daleko na Zachodzie.
- Hmm...z waszym królem powinien dyskutować teraz Thalanos. Może ich odwiedzimy? - zaproponował. - W sumie sam nawet tam nie trafię, bo nie mam żadnej mapy.
- Hmm? - Północ uniósł zdziwiony brew. - Nie sądzę by ktokolwiek był wstanie odwiedzić naszego Króla od tak...te audycje wymagają sporych przygotowań. -zauważył długowłosy.
-Mhm… - Skull nie skomentował zbytnio, wpatrując się w mężczyznę. Nagle wyjął z płaszcza niewielkie metalowe pudełko, z opalem umieszczonym w środku. Po chwili podniósł się z miejsca. - Wygląda, że na ten moment to dla mnie tyle. - wzruszył ramionami. - Pewnie zobaczymy się jutro, albo coś.

Gered


Gered uniósł swoją bladą twarz. Jego puste oczy bez źrenic zwróciły się w stronę przybysza, który nawet mimo grubego płaszcza mógł poczuć bijący z nich chłód. Blondyn przechylił lekko w bok głowę obserwując nieznajomego.
- Pragnę byś ze mną rozmawiał… a jednocześnie tak bardzo nie cierpię twej obecności… - przemówił cichym zmęczonym głosem. - Przysyła cie któryś z mych przyjaciół Thalanosie? Południe była u mnie kilka dni temu, jednak nie mówiła bym miał niedługo poznać kogoś nowego.
- Przepraszam, ale niestety nie mam z tobą takich połączeń. - odparł. - Choć znam kogoś, kto zna twojego kotka. - uśmiechnął się. - Czy mógłbym usiąść?
- Niemożesz. Lecz pragnę byś złamał ten zakaz. -odparł mu Gered. - Kot nie ejst mój, to mój przyjaciel. Sam decyduje czy chce ze mną być.
- Ale czyżbyś zarazem nie chciał, aby był twój? - spytał Thalanos, powoli podchodząc do Gereda. Swobodnie usiadł praktycznie obok niego. - Czego jeszcze byś chciał? A może jest coś czego byś nie chciał? - zapytał, choć odpowiedź była dość...oczywista.
- Słowa tego nie opiszą...ale mogę ci pokazać. -stwierdził wyciągając w stronę nieznajomego dłoń. - Moge pokazać ci wszystko czego pragnę, oraz czego nie chce posiadać. Kto wie, może znajdziesz w tym swoje największe pragnienie?
- A w jaki sposób chciałbyś to zrobić? - zapytał, ujmując dłoń.
Oczy Gereda błysnęły błękitem gdy ten uwolnił większą część swej mocy. Zajrzał w głąb duszy rozmówcy, pozwalając by na chwile wypełniły go jego pragnienia, by wszystkie żądzę ukazały się w jego umyśle. Jednocześnie blondyn sprawdzał, czy przybysz mógłby zostać jego przyjacielem, osobą która posiada chociaż jedno pragnienie tak silne, jak to czego chce Gered.
- Nie bój się swych pragnień… -mruknął, gdy powietrze zafalowało mocniej.
Stało się. Obraz przed oczami Gereda błysnął.
Zobaczył on ludzi. Setki, tysiące, dziesiątki tysięcy...nie, więcej, więcej, dużo więcej. Miliardy mieszkańców różnorodnych krain, stojących na ziemi. A przed nimi śnieg, śnieg i mróz, topniejący, pękający, płonoący. Nieszczejący. Obraz ten był potwornie wyraźny, zdecydowany i ostry. A gdy Gered podniósł swój wzrok, spojrzał w górę, w gwiazdy, tym co ujrzał...tym co ujrzał były oczy rozmówcy. Zimne, groźne, ostre i skupione.
Był to chyba pierwszy raz w życiu, gdy Gered odczuł...strach. Z wszystkich rzeczy, zaczął się bać. Odwrócił wzrok. Wymuszenie, odruchowo. Zobaczył swoje odbicie w stopionym śniegu. Nie miał tatuaży.
Wtedy wizja się przerwała, a tym co widział Gered był uśmiechający się Thalanos. W tym uśmiechu było jednak coś perfidnego.
Być może był to człowiek, którego pragnienia były nawet silniejsze, niż Gereda.
Gered odskoczył lekko w tył, chwytając się za głowę. Jęknął cicho, gdy wróciła do niego wizja. Jednak mimo wszystko śmiał się cicho pod nosem, a z każda chwilą jego radość nabierała na sile. - Wspaniałe...wspaniałe pragnienia. Silne...niezwykłe… - dodał, wbijając palce w ramię, na tyle mocno że pociekła z niego krew. - Ale mimo to, nie mogę ci ich wybaczyć… -dodał, gdy posoka popłynęła na ziemię. - Bo chcesz mi coś zabrać...a ja nie pozwalam nikomu by zabierał mi cokolwiek. Nie mogę spełnić tego pragnienia Thalanosie. -dodał, unosząc ponownie swe puste oczy na wysokiego gościa.
- Nie spodziewałem się takiej odpowiedzi. - przyznał Thalanos. - Na szczęściej nie przybyłem tutaj rozmawiać o moich pragnieniach. - uspokoił Gereda. - Choć wtem znów nie wiem, czy interesują cię pragnienia twoich przyjaciół?
- Ich pragnienia są i moimi pragnieniami. -odparł Gered co było dość jednoznaczną odpowiedzią.
Thalanos wstał, powoli krążąc po pokoju. - Pochodzę z kraju, który przepełniony jest bogactwem, jakiego to miejsce jeszcze nie widziało. Wszystko jest w nim do wzięcia. - zaczął wyliczankę. - Znam klucz do niezliczonych zasobów siły, który porozrzucany jest po tym świecie. - zatrzymał się. - A przede wszystkich, mam wspólnych wrogów, z nim.
Kot wrócił do pomieszczenia, podbiegając do Thalanosa. Bez zastanowienia wskoczył mu potulnie na ręce. - I tak się okazuje, że potrzebujemy twojej pomocy.
- Chce ci pomóc. -stwierdził Gered znowu siadając na ziemię. - Oraz pragnę byś zginął nigdy nie spełniwszy swych marzeń. -dodał spokojnie, obserwując swego kota. - Opowiedz mi o tym czego ode mnie chcesz. Oraz o wrogach mego przyjaciela.
- Z pełną szczerością, nic od ciebie nie chcę. Przynajmniej nie osobiście. - stwierdził Thalanos. - Właściwie mam po prostu nadzieję, że pomożesz swoim przyjaciołom. - kot zaczął przyglądać się bacznie Geredowi. - Nasi wrogowie powinni właśnie przybywać na ten świat. Będą chcieli osiąść na jego dalekiej północy, mając w swoich zasobach technologię lepszą od każdej innej na tej ziemi. Następnie, zaczną wykradać z tego świata całą magię, po drodze umieszczając w niewoli każdą istotę, jaką napotkają.
- Czyli nie kłamiesz mówiąc, że są wrogami mych przyjaciół… czuję, że mówisz prawdę.- stwierdził blondyn pokryty tatuażami. - Jeżeli potrzebują pomocy to jej im udzielę. Wrogów zniewolę, bo tego w tym momencie pragnę. -westchnął Gered.
- Cieszę się, że to słyszę. - Thalanos westchnął w sposób zdradzający zrzucenie z barków ogromnego ciężaru. - Czy jest coś, co mógłbym zrobić dla ciebie w zamian? - zapytał.
- Tak...chce byś zdjął z moich barków moje brzemię. Niczego nie pragnę tak, jak niepragnąć niczego. - wysunął swoją prośbę Gered.
- Wtem podejmijmy się umowy. - zaproponował. - Jeżeli twoi przyjaciele będą w stanie pomóc mi, ja pomogę tobie.
- Nie mogę decydować za nich… ale ponieważ pragnę by to uczynić, zgodzę się na tą umowę. Może chociaż to zaspokoi kawałek mych pragnień….

Narada


Południe weszła do grobowca swego króla lekko spóźniona. Zdjęcie pieczęci sprawiło, że popsuł się jej makijaż, więc musiała go poprawić już przed samymi wrotami. Jej długie blond włosy były rozpuszczone, a fioletowe pasemka rozlewały się po nich w chaotyczny sposób. Usta tej niskiej kobiety jak zawsze pociągnięte czarną szminkę, ułożone były w uśmiech. Oh przecież Gered znowu ją do siebie wezwał! Czyżby w końcu jej starania przyniosły efekty, a jego żądze skupiły się na niej?
Kobieta poprawiła swoja długa czerwoną suknię, oraz ułożenie niewielkich kształtnych piersi, tak by chociaż udawały że są większe niż normalnie. Zaraz potem brama ustąpiła przed jej twarzą, a zimne światło niebieskich pochodni oświetliło jej niemal szarą twarz.



Uśmiech szybko jednak zastąpił grymas zdumienia, który przeszedł w niekrytą wściekłość.
- A wy co tu robicie!? – krzyknęła w stronę Wschodu i Północy, którzy czekali już dookoła siedzącego na ziemie Gereda. Pierwszy z nich, wsparty na swej lasce, jak zawsze w pełnym garniturze i nieodłącznym cylindrze. Północ zaś, ubrany w długi podróżny płaszcz, pod którym ukrył swoja połamana przez Skula rękę. Nie zdążył jeszcze udać się na zachód w celu jej uleczenia, a nie miał zamiaru pokazywać swej słabości.
- Spóźniłaś się moja droga. –stwierdził zimno Wschód. – Ale nie martw się nasz Król na pewno Ci to wybaczy. –stwierdził, widząc powstałego z ziemi Gereda.
Król Sodomy, ubrany jedynie w zniszczone spodnie, powłócząc wychudzonymi nogami ruszył w stronę kobiety. Nim ta zdążyła chociaż przeprosić, zwarł swe usta z jej, na chwilę oddając się błogiemu zapomnieniu. Dwójka pozostałych gości posłusznie odwróciła wzrok, chociaż osobnik w cylindrze wydawał się lekko zażenowany sytuacją. Gdy w końcu Gered oderwał się od ust Południa, uśmiechnął się i strzelił ją z całej siły w policzek.
- Spóźniłaś się… –westchnął. – Jednak uwielbiam na ciebie czekać… –dodał, powoli wracając na swoje miejsce.
Południe uśmiechnęła się, mimo strużki krwi płynącej z rozciętej wargi. Jej król nie był zły, a nawet pocałował ją. Dotyk jego dłoni zaś był taki silny… była to wspaniała nagroda. Język dziewczyny pochwycił kropelki krwi, gdy stanęła na swoim miejscu.
- A gdzie Zachód? –zapytała reszty zgromadzonych, dłonią przesuwając po swych włosach.
- Był tu już wcześniej, nie chciał przebywać z nami wszystkimi. – wyjaśnił spokojnie Gered. – Możemy więc zaczynać… –dodał, kładąc się krzyżem na ziemi, puste oczy wlepiając w strop swego pałacu. Biały kot siedział niedaleko, obserwując zebranych i przysłuchując się ich rozmowie.
- Zgodziliśmy się jako królestwo pomóc hrabi Tyraalowi Savantowi, odeprzeć atak najeźdźców z rasy Sidhe. – zaczął ten noszący cylinder. – On i jego towarzysz jak i lokaj, będą nam towarzyszyć w podróży na Północ, gdzie wróg wylądował.
- CO!? – niemal krzyknął Północ, który skojarzył fakty. – Układamy się z kimś by marnować środki na jakaś wojnę!? Zapomniałeś o naszym głównym celu?
- Nie pouczaj mnie o wydawaniu pieniędzy chłopcze. –warknął Wschód, stukając lekko swoją laską w ziemię. – Dobrze wiem na co nas stać, oraz czy wiąże się to z naszym celem.
- TY głównie wiesz jak napchać sobie kieszenie… nie mama zamiaru układać się z banda słabeuszy tylko… –zaczął ale Gered przerwał mu gestem.
- Przyjacielu powiedz mi… czy potrafisz spełnić moje najskrytsze życzenie? –zapytał cicho król Sodomy.
- Nie… jeszcze nie..ale… – długowłosy od razu spotulniał.
- Pragnę więc byś jechał z resztą swych przyjaciół i sprawdził, czy nowy ląd nie niesie ze sobą ku temu możliwości… –westchnął Gered przymykając oczy.
Północ pokłonił się tylko w milczeniu, jednak ciągle zerkał spod byka na Wschód, którego irytujący uśmieszek wyprowadzał go z równowagi.
- Ale skoro wszyscy mamy ruszać kto zostanie z tobą Geredzie? –jęknęła Południe, podbiegając do blondyna i układając głowę na jego gołej piersi. – Kogo wezwiesz gdy nas nie będzie? – jęknęła przerażona na myśl o rozłące.
Gered nie odwzajemnił jej czułości, zepchnął ją z siebie, siadając po turecku na ziemi. Kobieta posłusznie oddaliła się od niego, wiedziała, że król Sodomy miał wiele pragnień… nie zawsze mogła być jednym z nich.
- Kot zostanie ze mną. –skwitował, gdy stworzenie, podeszło do niego, domagając się głaskania, które szybko otrzymało.
- Każe zwiększyć straże przy świątyni. – zarzekł się Północ, znowu się kłaniając i zerkając na króla. – Jednak dalej uważam, że nie można im uf… –zaczął, jednak dostrzegł delikatny gest Wschodu. Drobny ruch palca każący zamilknąć długowłosemu. Zdziwiony usłuchał tej prośby, powoli się prostując.
- Ale skoro… skoro wszyscy wyruszamy, może mogłabym zostać tu dziś z tobą…? –zapytała nieśmiało Południe, której niezbyt interesowało wojskowe zamieszanie.
Gered chwilę patrzył na nią swym zimnym spojrzeniem, po czym kiwnął lekko głową. – Tak… tego teraz pragnę. Możecie odejść, przygotujcie się do jak najszybszego wypłynięcia. I pamiętajcie, że zawszę będę blisko was przyjaciele. –dodał uśmiechając się szczerze.
- My zaś z tobą. –odpowiedziała jednocześnie trójka. Każdy pożegnał się z Geredem na swój sposób, Wschód uścisnął mu rękę, Północ przyklęknął na jedno kolano, zaś Południe rzuciła mu się w ramiona i ponownie splotła swój język z jego. Tylko kobieta została w grobowcu, gdy brama się zatrzasnęła. No i kot, pierwszy i najwierniejszy z przyjaciół Gereda.
- Słyszeli zew kota. –Wschód szepnął cicho do idącego obok niego po schodach Północy. – Możliwe, że dzięki nim nie tylko pomożemy naszemu przyjacielowi, ale dowiemy się czegoś o nas samych. –zauważył bogacz.
Północ złapał się za ukrytą pod płaszczem pogruchotaną rękę. Przez chwile szedł w milczeniu, po czym cicho dodał. – Albo o tym kto naprawdę jest przyjacielem a kto wrogiem.
 
__________________
It's so easy when you are evil.
Ajas jest offline  
Stary 28-12-2014, 20:05   #3
 
Deadpool's Avatar
 
Reputacja: 1 Deadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetny
Lilia przesiadywała na wygodnych poduszkach swojego pokoju w gildii Artystów. Popijała zieloną herbatę w blendzie z czereśnią. Była zamyślona, przed nią stosy papierów. Każdy jeden na temat membrańczyków. Albo raczej ich braku. Jej wzrok zawiesił się na niebieskiej firance okna. Ostatnim czsau nienawidziła wszystkiego, co błękitne.
- Proszę. - odpowiedziała na słuchanie do drzwi. Zaledwie moment temu, wysłała wezwanie po Quinę.
Niedługo po tym przez drzwi otworzyły się, a przez próg przestąpiła Leanoul. Dziewczyna nosiła się w tym samym ubiorze co zwykle, a w lewej dłoni trzymała swoją broń rączką do dołu.
- Dzień dobry Panno Len, wzywała mnie Pani. - Oparła prawą dłoń na piersi i ukłoniła się delikatnie.
- Tak. - przytaknęła skinieniem głowy. - Usiądź, napij się herbaty. - zaproponowała. - Zdałam sobie sprawę, że nie odbyliśmy jeszcze porządnej dyskusji w sprawie twoich nowych obowiązków. Wiesz, z czym wiąże się bycie strażnikiem? Wyrecytuj mi przeznaczenia i przysięgi.
Quina usiadła na poduszcze, a raczej spoczęła na niej kolana i położyła obok siebie Lunę.
- "Ja, Quina Leanoul córka, Garreada i Marri Leanoul uroczyście ślubuję służyć jego Wysokości Królowi Rubiusowi, rodzinie Królewskiej oraz Ojczyźnie. Moją powinnością jest bronić kraju przed wrogami narodu i dumnie reprezentować Gildię Artystów w Gwardii królewskiej. Nie mam prawa, lekkomyślnie odrzucić swego żywotu, aby służyć jak najdłużej i najwierniej jego wysokości." - Zaraz po tych słowach przymknęła na moment oczy. Nie zapomniała ani kwestii. Tak myślała przynajmniej. Upiła odrobinę herbaty z filiżanki.
Lilia przytaknęła skinieniem głowy. - A potem niepisane brednie o byciu psem rodziny królewskiej. - dorzuciła. - To co powinniśmy przedyskutować, to twoja dalsza rola w gildii. Jesteś niezwykle mało wymagająca. To dobrze. Ale musisz dawać innym świadectwo, że jesteś do swojej roli odpowiednia. Nie chcę aby ktoś w gildii stał się zazdrosny.
- To za Pani aprobatą zostałam wybrana. Kto śmiałby kwestionować Pani wybory? - Quina uniosła delikatnie brew, po czym dodała. - Jak już wspominałam. To dla mnie wielki zaszczyt móc reprezentować Gildię w gwardii. Choć racja, fakt że jestem najmłodszą do tej pory gwardzistką, niektórzy obdarzają mnie sceptycznymi spojrzeniami. - Ponownie oparła dłoń na piersi, gdy przemawiała jakby przepraszającym tonem.
- Jak wiesz niedługo zacznie się kampania przeciw Sidhe. Będę potrzebowała cię w gotowości. - rzekła. - Ale nie tylko do służby. Musisz pamiętać, że w gildii tylko ja stoję ponad tobą. Każdy tutaj jest na twoje usługi i być może nie raz będziesz zmuszona z tego skorzystać. Pamiętaj, dla artystów nie ma środków niezbywalnych.
- Nie raz byłam zmuszona użyć środków które nie którzy mogli by uważać za… - Quina spuściła na chwilę wzrok, jakby szukała odpowiedniego słowa. - Nieludzkie. - Dodała w końcu, ponownie popijając herbatę. - Ale jeśli naprawdę nie muszę, wolę polegać na sobie w niektórych sytuacjach. Wykorzystywanie innych do własnych celów to ostateczność, na którą jeśli jest wymagana jestem godna się poświęcić. - Skinęła delikatnie głową.
- Mam zwyczajnie nadzieję, że nie będziesz od niej przesadnie stronić... - ciemność zaczęła zalewać pokój, mimo, że był to środek dnia.
Lilia odwróciła się w stronę okna. Dojrzała ogromny obiekt. Ciężko było go opisać. Był jednak dość duży, aby spowodować zaćmienie słońca.
Artystka była jednak niepomiernie opanowana, jej twarz pozostawała nienaruszona. - Sidhe? Tylko dlaczego...z nieba?
Gwardzistka od razu zerwała się na proste nogi i łapiąc za broń niemal susem znalazła się przy oknie. - Nieprawdopodobne… - Jej oczy nie ukrywały ogromnego zdziwienia oraz z czymś w rodzaju.. fascynacji? - Zagrożenie od strony sidhe jest realniejsze, oraz co gorsza większe niż przypuszczałam. - Przemówiła nie odrywając oczu od obiektu.
- Za wcześnie na ocenę. - stwierdziła Lilia. - Jest ich więcej, ale dalej nie znamy ich siły. Ptaki też potrafią latać, a nie potrzeba przeciw nim magii. - zauważyła, podnosząc się powoli z ziemi. - Natychmiast ruszamy do pałacu w nowej stolicy. Nie potrzebuję wezwania od króla, aby wiedzieć, że jestem tam potrzebna.
- Natychmiast wezwę karocę Panno Len. - Stanowczym i szybkim krokiem opuściła pomieszczenie i udała się do osoby odpowiedzialnej za transport.
 
__________________
"My common sense is tingling..."
Deadpool jest offline  
Stary 28-12-2014, 20:07   #4
 
Tropby's Avatar
 
Reputacja: 1 Tropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skał
- Czemu mam się tym przejmować? - westchnęła obojętnie Malie, bardziej zafascynowana widokiem okrętów. Byli rybacy którzy niedawno otrzymali awans do nowopowstałej roli żeglarzy zanosili na pokład skrzynie z towarami i przygotowaywali okręty do pierwszej w historii wyprawy za morze. Technicy dokonywali ostatnich poprawek w systemach nawigacji oraz artylerii okrętowej, a żołnierze pilnowali porządku i prowadzili na okręty tłumy cywilów którzy po wylądowaniu mieli za zadanie robić za tragarzy, kucharzy i inne ciury obozowe ułatwiające życie regularnej armii. - Powiedziałam mu jakie są jego obowiązki i przywileje. Jego sprawa czy zamierza z nich korzystać. Ze swoim nastawieniem pewnie i tak zginie albo sam się zabije po pierwszej przegranej bitwie. A ciężko oczekiwać że zwyciężymy w każdej potyczce przeciwko wrogowi o którym wiemy tyle że jest dużo potężniejszy i groźniejszy niż ktokolwiek z kim mierzyliśmy się do tej pory - to powiedziawszy przeniosła w końcu wzrok na Andiego. - Jeśli faktycznie uważasz że jest z nim coś nie tak, to każ mu zgłosić się do tego całego Iffeyhausa. On jest od leczenia ludzi którzy mają coś nie tak z głową, nie ja.
- Nie tak ofensywnie. Chłopak postanowił nam pomóc, a jakoś chłodnie go traktujesz. - zauważył Andy. - Aż tak ci mało na nim zależy? Równie dobrze mógł nas zdradzić. Vendie dał mu na to świetną okazję. - przypomniał, siadając na ziemi obok dziewczyny.
- Zależy mi na nim tak samo jak na każdym z ludzi którzy wchodzą teraz na pokład tych okrętów - odparła techniczka, przenosząc wzrok ponownie na bezkresne morze, które wcześniej przyprawiało ją o dreszcze ekscytacji. Teraz jednak gdy do wyruszenia zostały już zaledwie dni, jej podniecenie powoli zastępowały coraz większe obawy. - Jeśli będę traciła czas na rozczulanie się nad każdym z nich, to cała nasza kampania okaże się klęską na długo nim odnajdziemy pierwszego Sidhe. Czytałeś ostatnie raporty, czyż nie? Membrańczycy coraz bardziej znikają z naszego pola widzenia i jestem pewna że stoją za tym ci niebiescy przybysze z cholerawieskąd. Gdyby tylko król Rubius nie był taki uparty i dla odmiany posłuchał co się do niego mówi...
- Eeeh...
Nagle, w okolicy zaczęło robić się ciemno. Coś zaczęło zasłaniać słońce. Było ogromne, szerokie i podłużne...Ciężko było jednak wychwycić szczegóły. Zbliżało się do ziemi i oddalało coraz dalej na północ. Z nieba zaczęło coś spadać, za morze, daleko od Ferramenti. Tych kształtów Malie też nie była w stanie określić.
Andy zerwał się zdziwiony. Ludzie w okolicy zaczęli się temu przyglądać, jedni zaciekawieni, inni przerażeni. - Na zaćmienie mi to nie wygląda...Sidhe!? - zapytał.
- Z... z nieba...? - spytała cienkim głosem gwardzistka, której szczęka na moment niemalże opadła do ziemi. Szybko jednak odzyskała rezon i chwyciła ze skrzyni obok lunetę przez którą obserwowała wcześniej statki i przyłożyła ją do oka, kierując soczewkę na opadające ku ziemi podniebne okręty. - Nie zmierzają w naszą stronę - zauważyła, po czym wyciągnęła z kieszeni busolę, której magnetyczna igła wskazywała dokładnie miejsce w którym kierowały się okręty najeźdźców. - Lecą w kierunku bieguna. Tylko dlaczego akurat tam? - spytała samą siebie, kontynuując swe obserwacje.
Andy zacisnął zęby, wyglądał na nieco rozeźlonego. - Gdy rozmawialiśmy z tamtą sidhe, wydawała się nawet nie próbować nas omamić. - przypomniał. - Może w ogóle się nami nie interesują? Kompletnie nas lekceważą? - zaproponował teorię. - Powinniśmy pędzić do Rubiusa. Najpewniej będzie chciał zebrać radę i rozpocząć mobilizację.
- Nie mogę się bardziej zgodzić - przytaknęła dziewczyna, odwracając się by ruszyć w kierunku swej karocy. Gestem ręki przywołała do siebie jednego z techników, któremu wcisnęła w ręce lunetę, busolę oraz opal i rozkazała by nie spuszczał oka ze statków na niebie. - Napisz mi na tyle szczegółowy raport na ile tylko zdołasz. Jeśli okręty zmienią kurs albo zrobią coś niespodziewanego, natychmiast mnie poinformuj - poleciła, po czym wskoczyła do karocy wraz z Andym i nakazała woźnicy zabranie ich czym prędzej na zamek.

War Meeting

Rubius Cears, Aren Amens, Eabios Greey, Lilia Len, Nine, Sen Murray, Malie Bigsworth, Quina Leanoul oraz "Andy".
Jak to zwyczaj nakazywał, wszyscy zgromadzeni byli w okół ogromnego stołu, na którym znajdowała się butla wina i kielichy. Kolejne Ferramendzkie narady miały miejsce. Tym razem w sprawie dość wyjątkowej, nietypowej z uwagi na swoją...między-światowość. Pierwszy raz zdarzyło się, aby pojawiło się takie zagrożenie, a tym bardziej, aby wyrosło za samym oceanem.
Rubius przyjrzał się zebranym. - A więc wszystko potwierdzone? Nie mógł być to nikt inny, niż sidhe? - zapytał, jakby sam siebie. - W sumie nigdy nie będziemy pewni, ale to muszą być oni. Jeżeli nie, to i tak stajemy przed kimś wyjątkowo potężnym. Może nawet następnym smokiem?
Rubius rozejrzał się po zebranych. - Będziemy wyruszać, to oczywiste. Jakieś uwagi?
Eabios odchrząknął. - Nasze wojska były na to gotowe od dawna. Mobilizacja zajmie najwyżej tydzień. - obiecał.
Quina powstała z krzesła dając znak że ma coś do powiedzenia.
- Mobilizacja to jedno. Ale czy nasza armia posiada jakiekolwiek środki by chociażby bronić się przed czymś co nie dość że lata to jest wręcz ogromne? Proszę mi wybaczyć ale mało orientuję się w kwestiach militarnych. - Skinęła delikatnie głową w pokorze.
Pomiędzy zgromadzonymi dowódcami przeszedł się drobny śmiech. - Cóż, to nie twoja gildia. - przyjął przeprosiny Rubius, po czym spojrzał na Saeha, który natychmiast się odezwał.
- W ciągu ostatniego roku projekt armat dla piechoty został w pełni dopracowany. W dalszym ciągu czas pomiędzy wystrzałami jest dość ryzykowny, ale siła rażenia powinna wystarczyć do zniszczenia dowolnego przeciwnika. - obiecał.
Z początku na twarzy artystki odmalowało się zakłopotanie, gdy usłyszała ciche śmiechy. Zaraz po tym przemówiła. - Dziękuje za rozwianie mych wątpliwosci Paniczu Saeh. - Ukłoniła się delikatnie w jego stronę, po czym zasiadła na krześle.
Zaraz po niej powstała ze swego krzesła liderka gildii techników.
- Rozumiem że Wasza Wysokość wyruszy wraz z nami za morze. Czy mogłabym więc zapytać kto pozostanie na tronie Ferramentii jako regent?
- Obecny król Ronar nie jest złym facetem. - wzruszył ramionami Rubius. - Jest starszy ode mnie, ale powinien przeżyć dość długo abym dał radę wygrać i wrócić. - zaśmiał się. - Prosiłbym o ile można jakiś ostateczny raport na temat statków. - dodał po chwili. - Jaka jest twoja opinia na temat tej technologii, Malie?
- Ciężko wydawać ostateczne opinie odnośnie wynalazków które nie zostały jeszcze przetestowane w najbardziej ekstremalnych warunkach - przedstawiła swoje zdanie dziewczyna. - Okręty same z siebie nie zatoną i dopóki mamy dostateczną ilość szmaragdów i akwamarynów nie musimy przejmować się warunkami pogodowymi panującymi na morzu. Aczkolwiek nie mogę gwarantować jak spiszą się w prawdziwej bitwie, zwłaszcza że nie wiemy z kim przyjdzie nam się mierzyć w zamorskich krainach. Może się okazać że Sidhe nie będą jedynym naszym wrogiem. Gildia techników zrobiła jednak wszystko co w jej mocy by przygotować naszą nową flotę, a także zmechanizowane oddziały lądowe oraz powietrzne na wszelkie zagrożenia które mogą na nas czekać w trakcie wyprawy. Więcej nie jesteśmy w stanie zrobić dopóki nie zobaczymy na własne oczy z czym dokładnie przyjdzie nam się mierzyć.
- Żaden rycerz nie wykuł miecza w czasie bitwy. - skomentował Eabios. - Musisz być ostrożna Malie. Nie rozumiem co prawda twoich...robotów, ale nie oczekuję abyś była w stanie dużo na ich temat zrobić w jakimś wojennym obozie. Przygotuj się najlepiej jak możesz. - ostrzegł.
- Widząc do czego zdolni są Sidhe wpadło mi do głowy kilka pomysłów których nie byłam jeszcze w stanie zrealizować - wyjaśniła liderka techników rzeczowym tonem. - I to dzięki wiedzy o ich technologii udało nam się zrobić tak ogromne postępy w przeciągu ostatniego roku, Eabiosie. Zaś wyobrażam sobie że przejęcie wrogiej technologii powinno być dużo mniej czasochłonne i kosztowne niż opracowywanie nowej. Także myślę że wiele będzie zależeć od naszych początkowych sukcesów wojennych. Przy okazji prosiłabym byście mieli to na uwadze i w miarę możliwości nie rozwalali maczugami niczego co nie wiecie jak działa, a nie stwarza już dla nas bezpośredniego zagrożenia - zwróciła się pod koniec bezpośrednio do lidera zbrojmistrzów.
- Niczego nie mogę obiecać. - zaśmiał się poniekąd Eabios. Rubius przerwał mu ruchem ręki.
- Wobec tego, uznaję naradę za ukończoną. Wszyscy wiedzą, co się dzieje. - ogłosił król. - Malie, wytłumacz wady i zalety okrętów zarówno Lilii jak i Eabiosowi, aby byli w stanie przygotować nas do ewentualnych morskich potyczek. Tym razem nie mówię o ogółach, a dogłębnych przeszkoleniach. Wiesz o tych statkach najwięcej. - spostrzegł.- To by było na tyle. Rozlejcie wino.
 
Tropby jest offline  
Stary 30-12-2014, 22:13   #5
 
Tropby's Avatar
 
Reputacja: 1 Tropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skał
Najbardziej wartościowi osobnicy rejsu zostali podzieleni pomiędzy okrętami, aby zapewnić bezpieczeństwo zebranych. Malie z spokojem obserwowała wielki błękit na tym samym okręcie na którym znajdowała się Nine. Niedaleko niej był Andy z Arensem, dalej od nich Eabios z Saeh'em. Po drugiej stronie - Quina i Xixia, oraz Rubius. Zebrani byli już daleko, daleko. Dużo dalej niż jakikolwiek ferramencki okręt morski do tej pory. Nie było przynajmniej żadnych powodów do obaw. Póki co.


Malie

Nine, młoda czarodziejka zbliżyła się niepewnie do siedzącej na okręcie Malie. - Wybacz. Mogę mieć do ciebie prośbę? - spytała, nie niewinnie się zbliżając. Wygladała na dość niepewną siebie, co może lekko kontrastowało z jej osobowością.
- Mów śmiało - stwierdziła gwardzistka, odkładając ostrożnie lunetę przez którą obserwowała horyzont. Wyglądało na to że morze było dużo bardziej rozległe niż się spodziewała. Odwróciła się przodem do czaordziejki i usiadł na burcie. - Pamiętaj że dalej jestem ci dłużna za pomoc Andiemu.
- Zaczęłam się ostatnio zastanawiać nad Thalanosem. Znalazłam jedną księgę w jego pokoju. Taką...starą legendę. - powiedziała. - Według niej, pierwsi czarnoksiężnicy na naszym kontynencie pojawli się wraz z tajemniczym prorokiem, przychodząc z odległego, pełnego klejnotów kraju. - wyjaśniła, dość zawstydzona. - Wiem, że to tylko legenda, ale...moglibyśmy spróbować to miejsce oddnaleźć? Tam, za błękitem?
- Hej, trzeba było mówić tak od razu! - zawołała z szerokim uśmiechem Malie, uderzając Nine otwartą dłonią w ramię. - Od jak dawna mówię wszystkim że potrzebujemy informacji o nowych lądach? A miejsce pełne klejnotów i magii to świetny punkt zaczepienia by poszukać sojuszników w wojnie przeciwko Sidhe. Jeśli dowiesz się czegoś jeszcze, to nie pytaj, tylko przychodź z tym od razu do mnie - poleciła.
- Zgoda! - przytaknęła dość aktywnie, po czym mało nie przewróciła się od nagłego podmuchu wiatru.
Hmury na niebie zaczęły ciemnieć, pogoda stawała się coraz cięższa. Nine spojrzała w górę dość zdziwiona, lewitujące za nią diamenty nastroszyły się. - Magia!? - jęknęła. - Bez przesady, to się zbiera na burzę.
- Magia? - Malie stanęła pewnie na pokładzie i ponownie przyłożyła do oka lunetę, by obserwować ruchy chmur oraz horyzont. - Możesz się jakoś upewnić czy to nie naturalny fenomen? Jeśli to rzeczywiście magia, to ktoś może nie chcieć byśmy dotarli do brzegu.
- Zwyczajnie wyczuwam magię. - wyjaśniła się Nine, gdy nagle zaczął padać deszcz. Grom rozbrzmiał na niebie, a błyskawica uderzyła w jeden z okretów Ferramentii. Fale zaczęł trzaskać po pokładach a wiatr szaleć. Zaczął się niezły harmider.
- Niech to diabli - warknęła gwardzistka, ruszając od razu w kierunku głównego masztu na którym widniał duży czerwony przycisk. Nacisnęła go, a przed nią otworzył się panel kontrolny z monitorem który pokazywał widok z bocianiego gniazda na którym połyskiwało kilka błękitnych oraz zielonkawych klejnotów. - Do wszystkich okrętów! Spróbujcie uspokoić tą burzę! - zakomenderowała przez wbudowany w panel opal, po czym pociągnęła kilka dźwigni, a klejnoty na czubku masztu rozjarzyły się jasnym kolorowym światłem, którego magia zaczęła unosić się w górę i rozpraszać znajdujące się nad nimi chmury oraz stopować wiejący wiatr.
Magia zaczęła wirować w okół statku. powietrzna barriera zaczęła powstrzymywać atakujące podmuchy, rozwiewając je na boki, oraz odrzucać krople deszczu, dając załodze momenty na przygotowanie się do sztormu. Maszty zostały pośpiesznie zwinięte. Co się dało wtoczono pod pokład, spod którego wyniesiono sprzęt naprawczy. Praktycznie od razu załoganci poznajdowywali pierwsze uszkodzone deski naderwane elementy konstrukcji, które zaczęli byle jak zabijać, byle byłby spokój. Wiatr się jednak nasilał i szalał. Klejnoty nie mogły wytrzymać tego nacisku zbyt długo i Malie wiedziała, że bariera w okół ichstatku szybko przestanie istnieć, jeżeli coś się nie zmieni. Gdyby tego było mało, mgła zaczęła zbierać się w okół okrętów.
- Nine, z jakiej odległości ktoś mógłby rzucać taką magię? - zapytała techniczka, przywoławszy do siebie liderkę magów. - To raczej czarodziejstwo, zgadza się? Trudno byłoby zakląć konkretny fragment morza? - pytała, próbując się upewnić.
-Nie mam pojęcia. - przyznała. - Ale nie aż tak daleko. Chyba, że na którymś z okrętów były jakiś krąg odbiorny. Coś jak z portalami, zaklęcie można przesyłać dalej. - wyznała. - Acz wątpię, aby ktoś taki był w załodze.
Malie przytaknęła głową w zrozumieniu, a następnie znowu aktywowała opal. Nie było sensu przeszukiwać mgły, zwłaszcza że gdyby coś lub ktoś znajdował się nad wodą któryś z okrętów na pewno zauważyłby go zanim zaczęła się burza. Musieli więc zacząć szukać jej przyczyny w innym miejscu.
- Rozesłać latające drony i zanurzyć je pod wodę! - rozkazała. - Niech szukają czegokolwiek co nie wygląda na morską faunę i przekażcie mi wizję jeśli cokolwiek znajdą!
- Nie możemy tego zrobić później!? - wrzasnął jeden z marynaży, wyraźnie nie zadowolony ideą zwalniania załogi do podjęcia się jakiemuś innemu zajęciu niż utrzymywanie łajby na wodzie.
Tarcza pękła.
Malie o mało nie przewróciła się od siły podmuchu. Na jej szczęście Nine zdążyła zrobić już jakiś podstawowy krąg. Zaczęła własną energią utrzymywać znacznie mniejszą barierę, która ledwo pokrywała pokład statku.
Kolejny z marynaży wybiegł z pod pokładu z wrzaskiem. - Statek Amensa spostrzegł ląd na 4! Wygląda na dość duży kontynent! - poinformował. - Nie możemy nawiązać kontaktu z lewym skrzydłem. - dodał, już nieco mniej rozradowany. Mgła nie pozwalała dojrzeć niczego.
Malie cudem odzyskała równowagę i chwiejnie podeszła z powrotem do konsoli na której oparła ręcę.
- W takim razie czym prędzej obierzcie kurs i przybijcie do najbliższego lądu, ale niech nikt nie schodzi na brzeg dopóki ja albo król nie wydamy pozwolenia. Przekażcie tą wiadomość reszcie okrętów z którymi wciąż mamy kontakt. To rozkaz - poleciła tonem nieznoszącym sprzeciwu.
- Tak jest, kapitanie! - zgodził się marynaż, wbiegając spowrotem pod pokład, do pokoju kontaktowego.
Nine zaczynała wyglądać na wyraźnie zmęczoną swoim zaklęciem. W Mgle zaczęły pojawiać się kształty które coraz mniej przypominały załogę. Dziewczyna zrmóżyła brwi. Zobaczyła na pokładzie stróżkę krwi. Abordaż!?
Ledwo oderwała się od konsoli a przed nią wylądował...Ferramentczyk.


Był wysoki, łysy, może nie licząc dwóch rogów. Miał duże, żółte oczy. Wyglądał jak kot, a jego ogon był niezwykle długi. Ubierał się dość elegancko.
- Więc to tutaj uciekali wszyscy Membrańczycy, co!? - zawołała gwardzistka, wyciągając prawą ręką pistolet z kabury, a segmentowa tarcza na jej rękawicy rozłożyła się ze szczękiem metalu. Jednocześnie uderzyła dłonią w konsolę na której opal rozjarzył się kolorowym światłem. - Cała załoga do broni! Technicy, aktywować bojowe drony! To abordaż! Przekazać ostrzeżenie do reszty floty!
Kreatura skoczyła na Malie wielce lekcewarząc jej krzyki. Jego dłonie błyszczały od elektrycznej magii gdy z całą swoją siłą uderzył w żelazną tarczę Malie, powalając kobietę na ziemię całą swoją masą. Nagły szok otumaniły technika, pozbawił możliwości reakcji.
Kreatura uniosła kobietę za głowę. - Czy jest z wami Tyraal!? - zapytał, głosem oślizgłym i płynnym.
- Nie znam nikogo takiego - warknęła dziewczyna, która poruszyła opancerzoną ręką, by przywalić kotołakowi w twarz i tym samym zrzcucić go z siebie. Jednocześnie jeden z fioletowych klejnotów na jej cylindrze zaświecił się, by poprawić jej koncentrację w trakcie walki.
Cios pięścią zdziwił nieco atakującego, ale wywołał też ogromny grymas na twarzy Malie. Naderwała sobie mięsień, jeżeli nie gorzej. - Gratuluję samozaparcia. - przyznał nieznajomy. Jego energia ponownie przeszła przez ciało Malie, atakując je i porządnie raniąc. Strażnik straciła przytomność.
 
Tropby jest offline  
Stary 30-12-2014, 22:14   #6
 
Deadpool's Avatar
 
Reputacja: 1 Deadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetny
Quina miała przed sobą bezkresny spokój i przyjazną bryzę wiatru. Załoganci kołatali się po statku w spokoju dbając o jego dobry stan. W którymś momencie jeden z tak zwanych kapitanów okrętu podszedł do kobiety. - Czy mogłabyś na to spojrzeć? - poprosił, wręczając jej w ręce podłużną lunetę. W oddali widać było podłużną budowlę, na jakimś skrawku lądu. Na jej szczycie znajdowało się duże, okrągłe pomieszczenie, którego każda ściana była szklana. W okół budowli krzątało się dużo sylwetek.
Budowla nie przypominała gwardzistce niczego co do tej pory widziała, nie mówiąc już o domniemanych zastosowaniach owej wieży - Niech Pan powiadomi Króla, że natknęliśmy się na jakąś nieznaną budowlę. - Powiedziała pocierając delikatnie kciukiem i palcem wskazującym naszyjnik. Byli zbyt daleko by dokładniej się przyjrzeć, lecz Quina nie odrywała wzroku od budowli.
- Tak jest! - przytaknął mężczyzna, szybko usuwając się z pobliża Quiny. Kobieta przyglądając się budowli spostrzegła, że ludzie w niej są aktynwi. I dziwni. Gdy w skupieniu przyglądała się tym sylwetką, dostrzegła, że są one poniekąd...zwierzęce.
Niebo nad okrętami zaczęło się zaciemniać, a wiatr stopniowo wzmacniać. Do Quiny zaczęło dochodzić złe przeczucie.
- Hmm. Niedobrze. - Mruknęła do siebie, spoglądając na drastyczną zmianę pogody. Tak czy inaczej została na stanowisku, w oczekiwaniu na Króla. Najgorszym było to że jej złe przeczucia zwykle się sprawdzały. Mimo wszystko pozostawała niewzruszoną, a przynajmniej tak wyglądała.
Zaledwie kilkanaście kroków przed Quiną, uderzył deszcz, grom i piorun. Statek rozpadł się na pół i zaczął płonąć. Ognia było jednak dość więcej niż spadającej z nieba wody. Wiatr zaczął szaleć w diabelskich rytmach. Wszyscy zaczęli panikować i krzątać się po pokładzie. Lilia wybiegał nagle z swojej kabiny. Miał zimny wyraz twarzy. - Wszyscy do łodzi ratunkowych! - wrzasnęła. - Wskakiwać na inne okręty! - nakazała, niezbyt pewna czy nie będzie to za trudne zadanie. Okręty były blisko siebie, ale wciąż oznaczało to przebijanie się między rozszalałymi falami
W momencie rozłamywania się statku, oparta wcześniej o barierkę “Purpura Luna”, zaczęła niebezpiecznie szybko zsuwać się ku czeluści morza. Gwardzistka puściła się biegiem w stronę swej broni, by wślizgiem do niej dopaść. Gdy tylko ją pochwyciła, musiała zrobić fikołka do tyłu by uniknąć zmiażdżenia przez palący się kawałek masztu. Ogień buchnął jeszcze wyżej, torując drogę Quiny. Nawet jeśli by przeskoczyła nad przeszkodą, i tak wpadłaby do morza. Jedyną drogo była cienka barierka która też powoli zajmowała się płomieniami. Niewiele myśląc wskoczyła na nią i chwiejnie zaczęła po niej truchtać. Fakt że drewno zaczęło trzaskać w miejscach gdzie poprzednio stawiała stopy, tylko utwierdzał ja w przekonaniu ze nie może się już zatrzymać. Gdy obeszła już przeszkodę musiała skoczyć, łapiąc za jakąś linę, by pokonać resztę powstałej przepaści. Lina trzasnęła, zmuszając Quinę do przymusowego lądowania, ale już za przeszkodą. W momencie gdy uderzyła o pokład wykonała przewrót do przodu. Była już kilkanaście kroków od Len.
- Panno Len. Musimy natychmiast ruszać w stronę łodzi. - Rzuciła prędko, jasno dając do zrozumienia że bez niej się nie rusza.
Lilia spojrzała na Quin nieco zdziwiona, bardzo widocznie ogłupiała. Po chwili jednak opanowała się, puszczając wypowiedź Quin około ucha. Ruszyła biegiem w stronę łodzi, ciągnąc Quin z sobą, ale też co moment rzucając się na pomoc jakiemuś marynarzowi, i to samo nakazując Qin. Okręt zanurzał się coraz bardziej. Na szczęście bariery mimo wszystko aktywowały się, pozwalając załodze na nieco oddechu. Ostatecznie Lilia dostała się do łodzi ratunkowej, wołając w swoją stronę Quinę. Był to moment w którym bariera pękła. Zawiało ponownie, a w mgle kobieta ledwo widziała przed samym sobą. Podpalony maszt spadł przed nią, zmuszając do odskoku w tył. Wiatr zawiał, zrzucając ją z statku.
 
__________________
"My common sense is tingling..."
Deadpool jest offline  
Stary 01-01-2015, 20:59   #7
 
Zajcu's Avatar
 
Reputacja: 1 Zajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znany
- Tak, teraz lepiej- stwierdził nieukrywający zaskoczenia szatyn. Nie miał pojęcia gdzie się znajduje, nie był również do końca pewien jak znalazł się w tym właśnie miejscu. Jedynym, co zdawało się pozostawać oczywistym, był przysłowiowy ból dupy. Po raz kolejny stracił wszystko, tym razem jednak widział swoją winę. Raz za razem posuwał się do przodu.
- Kim właściwie jesteś? - spytał się, pozornie ignorując pytanie jegomościa. Nie był do końca pewnym, czy pominął je by uniknąć kłamstwa, czy oszczędzić sobie kompromitacji.
- Handlarzem. - wyjaśnił, wyciągając fajkę z kieszeni. - Że umiem się tutaj poruszać, to nawet nie mam konkurencji. - dodał, zaznaczając swoją pewność, że Venganza jest zagubiony.
- A gdzie dokładnie się znajdujemy? - zapytał, łapiąc się za głowę z zawrstydzenia, czy też z racji niezręczności tego pytania.
- ”Bambusowy las zagubionych”. Oprócz mnie, jest chyba tylko jedna osoba która potrafi się tutaj poruszać. Fujiwara no Moku. Ale jego nikt nie widział od dawna. - uśmiechnął się, nabijając fajkę. - Portal? - spytał - Portale działają w dwie strony. Od drzewa, w wskazane miejsce, albo od dowolnego miejsca, w przypadkowe drzewo. - wyjaśnił. - Miałeś pecha tu trafić. A może szczęście mnie spotkać?
- Mówisz o elfich drzewach? - zapytał, spoglądając na swego rozmówcę, czy może nawet zbawcę. Na dźwięk czyjegokolwiek imienia zaczynał zastanawiać się, kim naprawdę jest. Czy może przedstawiać się jako Sychea? A może jest juś Vengezą?
- Skoro Fujiwara no Moku jest jednym z nawigatorów, jak nazywa się drugi? - zapytał, delikatnie prostując plecy. - Jak cię zwą? - sprecyzował po chwili.
- Jestem handlarzem. Ludzie nazywają mnie Mushi. To w starym alfabecie oznaczało smoka. Nie jestem silny, ale nie potrafię się zgubić w tym lesie, więc ludzie przyjęli, że chyba jednak muszę być. - zaśmiał się. - A więc? Co prawda dopiero wszedłem, więc nie idę do królestwa, tylko w pewno inne miejsce, ale może chcesz się dołączyć? Ba, dużo tanisze miejsce na pierwszą noc niż miejskie kwatery.
- Nie mam zielonego pojęcia gdzie jestem, z przyjemnością będę ci towarzyszył nim się odnajdę - stwierdził, rozglądając się po okolicy dla podkreślenia swoich słów. Nie zdziwił się, gdy jego oczy nie zdołały znaleźć jakiegoś znanego punktu.
- Jak daleko z tąd do Membry lub Ferramentii? - zapytał, nie wierząc że otrzyma pozytywną odpowiedź.
Mężczyzna ruszył przed siebie, prowadząc Sychea dalej w las. - A co to membra i ferramentia? - spytał. - Jakieś twoje królestwa? Czy gdzieś, gdzie chciałeś się dostać?
- Tak, jak myślałem. - Venganza mruknął, zaś jego dłoń delikatnie gładziła swój podbrudek. Jest albo w miejscu tak odległym od wspomnianych królestw, że połączenia dyplomatyczne nie istnieją, albo znajduje się w całkowicie innym świecie.
- Miejsca, z których pochodzę - stwierdził zgodnie z prawdą. Każde z miast stworzyło jego cząstkę i odcisnęło się na psychice.
- Mushi, czy wiesz, gdzie znajdują się drzewa many? - zapytał. Przy odrobinie poszukiwań może odnajdzie w tej krainie zwoje opisujące rytuał teleportacji.
- U nas jest jedno. Słyszałem, że rosną dość odlegle od siebie. - przynzał Mushi. - Ale jeżeli nie chcesz skończyć jak ja, to lepiej trzymaj się od niego z daleka. Tak jak i samego miasta. - zaśmiał się. - Możesz spytać moich klientów o więcej, na pewno poczęstują cię swoją propagandą. Ale ogółem rzecz biorąc, to mamy coś w rodzaju powstania? Nie wiem, czy można to tak nazwać. - zamyślił się, zaciągnął fajką i wypuścił dym. - Widzisz wszyscy w tym królestwie to niewolnicy. Ostatnio kilka osób, które jeszcze może, zaczęło walczyć o szansę na wyrwanie się stąd.
- Wybacz, ale wyglądasz na całkiem wolnego. Jesteś z zewnątrz, czy może miałeś inny sposób na ominięcie zostania niewolnikiem? - Venganza zapytał, chcąc poznać nieco historii tego świata. Nie dość, że starał się nie popełniać ciągle tych samych błędów, to powstanie dawało szybkie szanse na wzbogacenie się.
W oddali zaczęł pojawiać się mały domek. Może nawet mała farma? Sychea nie mógł określić jakim cudem jej nie znalazł. Przecież nie dawno wstali z miejsca.
- Białe włosy to symbol niewolnictwa. - wyjaśnił. - Jestem wampirem. Aby żyć, potrzebuję dotacji many od innych. Obecnie jest we mnie energia jednego z nadwornych władców niewolników. W każdej chwili mogę wybuchnąć od środka. - wytłumaczył się.
- Więc bycie kupcem, to twój obowiązek? - Sychea nie był zbyt dobry w zgłębianiu historii innych. Cóż, przeważnie pomijał je jako nic szczególnie ważnego. Przecież każdy, kto nie był nim, nie był warty jego uwagi. Ten sposób jednak zawodził, musiał więc spróbować czegoś nowego.
- A twój nadzorca może pozbawić cię życia w dowolnym momencie? - zapytał się, a jego myśli oddaliły się w stronę istnienia wampirów. Czy są takim bytem, jak elfy? Efektem odpowiedniej metamorfozy.
- Zgadza się. Całkiem kolorowo, nie? - zagadnął. - A ty? Jaka jest twoja historia, co? - spytał może nie koniecznie zainteresowany. - Ludzie nie trafiają tutaj bez powodu. Mało kto popełnia aż taką pomyłkę przy teleportacji.
- Byłem niepasującym elementem układanki - szatyn przypomniał sobie słowa Thalanosa. Czyżby arcymag był jego potencjalnym… Sojusznikiem? Jego twarz nieco posmutniała, a on skupił się na włosach rozmówcy.
- Czy przejście na manę kogoś innego będzie dla ciebie ratunkiem? - zapytał.
- Oh, nie martw się, to nie jest tak proste. - zaśmiał się handlarz. - Mam na sobie klątwę. Mana od kogo innego będzie dla mnie równie szkodliwa, jak jej brak. Cały system się na tym opiera. - wyjaśnił.
Dwójka dotarła do nawet sporej chaty. Wyjątkowo długiej, przypominała typowy ratusz w wioskach. Wielka budowla w której wszyscy mieszkają póki wieś nie jest na tyle rozbudowana, aby każdy mógł postawić swoją własną chałupę. W okół niej był też ogród w którym rosły warzywa. Mężczyzna zapukał do drzwi.
- Jak udało ci się osiągnąć… tą namiastkę wolności? - zapytał, chcąc chociaż trochę poznać realia nowego świata. Jeśli ma osiąść tutaj na dłużej, będzie potrzebował tych informacji. W przeciwnym wypadku ucierpią tylko jego uszy.
Drzwi otworzyły się po jakieś chwili.
Stanęła w nich wysoka kobieta, nosząca czerwoną suknię i szaty. Miała złotą, zdobną czapkę na głowie. Bląd włosy, pomarańczowe oczy oraz przyjazny uśmiech i delikatną twarz.
- Mushi! - ucieszyła się na widok mężczyzny, po czym zdziwiła na widok Sychea. - Ktoś nowy tu trafił? - jej głos był już mniej wesoły.
Mushi przytaknął skinieniem głowy. - I zainteresowany w naszym państwie. - odwrócił się do Venganzy. - Ci ludzie będą ci w stanie wytłumaczyć nieco lepiej o co tutaj chodzi. Wejdziesz? - spytał.
- To nie tak, że mam coś lepszego do roboty - uśmiechnął się wymijająco. Nie chciał obiecywać zbyt wiele, w każdej chwili mogła przecież pojawić się okazja powrotu do wcześniejszych krain. Powolnym krokiem przekroczył przysłowiowy próg.
- Jestem Venganza - przedstawił się, pozostając przy swym drugim imieniu. - Miło mi panią poznać - dodał, kłaniając się niedbale.
- Jestem Taio. - przedstawiła się wchodząc do środka, pozwalając, aby dwójka ruszyła za nią.
Środek był bardzo obszerny. Budowla nie była podzielona na pokoje. Była po prostu jednym, dużym miejscem. Miała kilka kątów z biurkami, trochę szaf czy jakiś skrzyń. Sklepienie było wysoko. Pod jedną z ścian znajdował się komin, nad którym wisiał garniec z jakąś zupę, a może gulaszem. Niedaleko niego był jedyny stół, duży, masywny i wyraźnie własnej roboty. Siedziały przy nim jeszcze dwie osoby, które podniosły się na widok nie tylko Mushiego, ale również i Sychea.

Jedną z nich był niezwykle delikatny mężczyzna. Miał długie włosy spięte w kuc z tyłu głowy, za pomocą ozdobnych kokard i ornamentów. Nosił na sobie podłużny, błękitny płaszcz niemal identyczny odcieniem co jego włosy. Był wysoki i ku zdziwieniu Sychea, również nosił suknię, oraz podłużne buty z...obcasem. Co kraj, to obyczaj?
Do jego płaszcza doczepione było sporo niewielkich klejnotów, a w ręce spoczywał przyozdobiony nimi łuk. Ledwo jego druga, wolna dłoń znalazła się przy cięciwie, a magiczna strzała zaczęła się w niej materializować. Uśmiechał się, wydawał w miarę przyjazny, ale jednak był uzbrojony.
- Nie mam nic przeciw gościom. Butów u nas zdejmować nie trzeba, ale broń by wypadało. - polecił. Głos zdradzał, że było to żądanie, ale łuk spoczywał. Nie celował w Sychea. Z drugiej strony pytanie jak długo można by go utrzymać w napięciu, nadawałoby się na dość trudną zagadkę.

Drugą, równie intrygującą osobą była kobieta o króliczych uszach, nieco jaśniejszych włosach wciąż zahaczających o błękit, niebieskich oczach i dużo, dużo szerszym uśmiechu. Właściwie cała ta banda była niewiarygodnie wesoła i miła. Przynajmniej z pozorów.
Miała na sobie białą koszulę, suknię i czarne rajstopy. Coś, co na pierwszy rzut oka mogło wydawać się częścią sukni, albo inną, podobną do ogromnego szala ozdobą, było w rzeczywistości dość żywotnym ogonem.
- Nic ci nie zrobimy.- obiecała, mimo, że w ręku trzymała dość elegancką katanę.
- Gdybym chciał wam zrobić cokolwiek, zapewnie bylibyśmy w środku walki - Venganza uśmiechnął się, zasiadając przy stole. - To, że moja broń jest widoczna tylko ułatwia wam sprawę. Równie dobrze mógłbym mieć tu i ówdzie schowany nóż i pozornie spełnić wasze prośby - dodał, prostując się na krześle. Rozejrzał się po nowo poznanych osobach, głowiąc się, która jest najwyższa rangą. Na myśl przychodziła głównie otwierająca wcześniej drzwi… Kobieta? Dziewczyna?
- Jak już mówiłem, jestem Venganza, miło mi was poznać - przedstawił się raz jeszcze, kompletnie ignorując groźby.
Uśmiechy dwójki lekko się rozwiały. Nikt nic nie mówił, wyłącznie w ciszy przyglądali się Venganzie.
Tymczasem Mushi zdjął swoją szafę, stawiając ją w koncie pokoju. Złapał jakąś miskę i zaczął nalewać sobie posiłku. Zdawał się w pełni ignorować atmosferę, jaka zaczyna się tworzyć. Z drugiej strony, Sychea rozumiał narastające intencje nieznajomych aż za dobrze.
- Wystarczająco wiele razy ktoś wbił mi metaforyczny nóż w plecy, by nie odkładać broni. - westchnął, zakładając kostkę jednej nogi na kolano drugiej. Jego dolne kończyny tworzyły teraz czwórkę. Jego ręce znalazły się na karku, a on wyciągnął się wygodnie.
- Nie mam pojęcia gdzie się znajduję, jesteście pierwszymi wolnymi ludźmi, których spotkałem. Czemu miałbym was zabić? - zapytał.
Taio odezwała się. - Jesteśmy uchodźcami. W oczach prawa bandytami, albo nawet najgorszymi wrogami królestwa. - wyjaśniła się, dość prosto. Łucznik uiósł swoją broń, chociaż jeszcze jej nie napinał. Odezwał się:
- Więc w naszych oczach, możesz być wysłanym przez księżną łowcą głów. Albo kimś pokrewnym. - nie odpuszczał.
- Jeśli wiedzą gdzie was szukać, to i tak już po was - Venganza roześmiał się smutno. Rozumiał tok rozumowania Taio i łucznika, jednak nie zamierzał ustąpić. Jeśli miałby stać na podrzędnej roli w ich małej grupce, równie dobrze mógł ich zabić.
- Jeśli zaś byłbym łowcą, nie chciałbym zasiąść z wami do stołu. Przecież to tylko prosi, byście mnie zabili - dodał, delikatnie bujając się w tył na krześle.
- Gdybyście naprawdę dbali o swoje bezpieczeństwo, nie wpuścili byście mnie do tego domostwa. - kontynuował, uśmiechając się prowokująco.
Mushi zaśmiał się, odwracając w stronę stołu z swoim gulaszem. - Ty jesteś taki głupi, czy tylko taki chamski? - spytał, uśmiechnięty.
- Wyjdź. - rozkazała kobieta z kataną, przechodząc w postawę bojową. Łucznik zaczął napinać ścianę, a magia wirować w okół Taio. Ich jawne pragnienie zranienia Sychea było więcej jak wyraźne. Nie ruszali się jednak, dając chłopakowi możliwość odejścia.
- Po raz kolejny popełniacie błąd - stwierdził, powoli wstając. Wykonał krok w kierunku zarówno wyjścia, jak i Taio. Ciężko było zdecydować, które z dwójki było celem. Ot, powoli przemieszczał się w kierunku chociaż trochę tożsamym z upragnionym przez gospodarzy.
- Albo ten las działa w sposób, który pozwala wam pozostać bezpiecznymi mimo domniemanego łowcy głów znającego waszą lokację, albo naprawdę nie macie pojęcia co robicie - dodał, wykonując kolejny krok. Jego dłoń powoli unosiła się do góry, sięgając do jego włosów.
- Nie odłożę broni, póki chociaż część z was tego nie zrobi. Nie jestem stąd, nie znam waszych zwyczajów i nie zamierzam wystawić się osobom, których nie znam - dodał, kompletnie odwracając rozumowanie swych rozmówców. Jeśli oni mieli rację, to jego argument był równie rzeczowy.
Wykonał kolejny krok, znajdując się blisko Taio. Jego dłoń rozrzuciła długie włosy, a on czekał na odpowiedź gospodarzy. Pod osłoną reklamy godnej Ferramenckich salonów piękności dla obrzydliwie bogatych szlachcianek, położył dłoń na rękojeści ogromnego ostrza.
- Zgadza się. - zaśmiał się znowu Mushi. - Nie wiem czy pamiętasz, ale tylko ja wiem, jak się po nim poruszać. Spokojnie, może dasz radę sobie zbudować dom i żyć na grzybach. - zaszydził z Venganzy. Dwójka wojowników nie spuszczała z niego wzroku, Taio zaś zaczęła odchodzić w bok, aby nie przeszkadzać Venganzie w drodze do drzwi.
Łucznik znowu się odezwał. - Twoje słowa to trucizna. Zmyślne, aż intryguje mnie skąd pochodzisz. - skrzywił się, wyraźnie rozumiejąc zamysł Sychea. A może to po prostu aura chłopaka nie pozwalała jego gościom zaufać mu w takiej propozycji?
- Kiedyś był alchemikiem, potem strażnikiem odległego królestwa, następnie najemnym łowcom potworów. Chwilę później kolaborantem i rewolucjonistą, później generałem podstawionym przez przewrotowców. Kilka chwil później znalazłem się pośród drzew, po raz kolejny będąc nikim - odparł, zatrzymując się.
- Nie wiem co planujecie, oraz czy w ogóle chcecie coś zmienić, czy tylko ukrywać się w nieskończoność. - stwierdził, nie wstydząc się swej niewiedzy. - Jednak z pewnością nie jesteście w pozycji, by odrzucać pomocną rękę, nim ta zostanie do was wyciągnięta. - zakończył, wbijając swój wzrok w Taio. W każdej chwili mógł spróbować znaleźć się za nią, neutralizując zarówno maga, jak i łucznika. Pytanie, czy będzie musiał to zrobić? Czy jego serce będzie bić dalej kosztem kolejnych litrów rozlanej krwi.
- Wybacz, ale nie wydajesz się być zbyt pomocny. A przynajmniej godny zaufania. - odparła Taio, dość niewinnie cofając się o krok w tył. Mushi, odezwał się zaraz po niej:
- Mówiłem wam, że prędzej czy później będziecie potrzebować nieco więcej osób. Przysięgam, że wydawał się nieco mniej...nieobliczalny, zanim tu wszedł. - powiedział, zabierając się za gulasz. Kobieta z kataną, nie dawała jednak za wygraną. - Wolę czekać tutaj kilka miesięcy dłużej, niż użerać się z kimś takim.
Mushi wzruszył ramionami. - Poczekaj gdzieś w lesie, jak się namyśle, to może wyprowadzę cię do stolicy. - zaproponował.
- Zaufanie to nie bycie głupcem. - Venganza odparł silnym głosem. Nie był wrogo nastawiony, jeszcze nie. Ciągle kontynuował rozmowę, jak gdyby wcale nie był niechcianym elementem tej sceny.
- Oczekujecie ode mnie, bym pozbawił się możliwości obrony wśród czterech nieznanych mi osób. Gdy każdy z was jest uzbrojony w ten, czy inny sposób. - stwierdził, ciągle nie ruszając się z miejsca.
- W dodatku nie ukrywacie się z byciem jakimś ruchem oporu, banitami, członkami powstania, czymkolwiek - kontynuował, tym razem nieco smutniejszym głosem. - Co oznacza, że, logicznie patrząc, nie wypuścicie mnie z tego pomieszczenia żywym, a tym bardziej nie pozwolicie mi czekać na zewnątrz na Mushiego. Waszą jedyną szansę na znalezienie kogoś innego. - szatyn zatrzymał swoją przemowę, potrzebując głębszego wdechu.
- WON! - Po pomieszczeniu rozległ się wrzask, gdy królicza panienka wyciągnęła zwinnie katanę z pochwy. Jej głos był niesamowicie donośny. Wystraszył nawet samą Taio, która, Sychea mógłby przysiąść, na ułamek sekundy stanęła w płomieniach. Gospodarze przestawali znosić ciśnienie.
- Wasze “zaufanie” o którym mówicie, to chęć, bym ślepo oddał wam swoje życie. Aż tak głupi nie jestem. - stwierdził, wykonując kolejny krok w kierunku wyjścia.
- W ten sposób nigdy nie znajdziecie pomocy. By stać się waszym kompanem, musiałbym udowodnić że nie jestem tego godzien - uzupełnił swoją wypowiedź, wykonując kolejny krok. Jego dłoń powoli zmierzała w kierunku klamki.
- Dorośnijcie, albo zapłacicie za to najwyższą cenę. Ja wymknąłem się śmierci dwa razy, myślicie że będziecie mieli tyle szczęścia? - zapytał, naciskając klamkę.


Sychea czekał na Mushiego dobre kilkanaście godzin, wpatrując się to w drzwi, to w niebo. W końcu drzwi otworzyła Taio, wyprowadzając z budowli Mushiego. Zaraz po tym jak się z nią pożegnał, spojrzał na Sychea, na którego kiwną głową. - Nie lubią cię. I w sumie nikt nie zrozumiał. - przyznał. - Coś w tobie jest, co nie pozwala im ufać ci z bronią. Może rozmiar tych mieczy? - odgadł.
- Przecież rozmiar tej broni sprawia, że zdążą zareagować dziesięć razy, nim dobędę którejkolwiek z nich - westchnął, rozkładając ręce na boki. Badał handlarza, jak i każdą reakcję na swoje słowa.
- Jeśli chcesz by powstanie osiągnęło jakiś sukces, lepiej ich nie wspieraj. Nie są gotowi zmieniać świat. - powiedział, z nutką troski w głosie. Mushi zaimponował mu przez pozorną bezstronność.
Mężczyzna od razu ruszył dalej, wyraźnie niechętny zatrzymywać się na pogaduszki. - Oni nie chcą żadnego powstania. Nie bez Moku. Oni chcą stąd uciec. Jeżeli mu się udało, to im też powinno. - wyjaśnił. - Kwestia jak będzie łatwiej. Z większym przebiciem, czy ciszej. Sami nie wiedzą, czy chcą zwiększać ekipę.
- Oh, teraz mnie zaciekawiłeś - Sychea nie ruszał jeszcze za mężczyzną. Wiedział, że moment w którym odejdą od tego miejsca będzie ostatnim, w którym mógł zawrócić.
- Pomagasz im bezinteresownie? - zapytał, robiąc krok w kierunku Mushiego. - Kim jest Moku? - zadał kolejne pytanie.
- Moku...był naszym przyjacielem. - określił się Mushi, zatrzymując w miejscu. - Będą sprawdzać na każdy możliwy sposób, czy coś o nim wiesz, więc może zapytaj mnie ponownie, jak już ci zaufają w mieście? - zaproponował. - Pomagam im, bo czemu nie? To państwo jest dość pokaźne, musi być co najmniej jedno królestwo, które zgodziło by się je przejąć, a my chętnie pozbylibyśmy się klątw. - przyznał Mushi. - I tak wszyscy umrzemy, mówiłem już, na pstryknięcie palcami. Ale może przynajmniej w przyszłości, ktoś może wyciągnąć te dobre rzeczy, które tutaj były. - poprawił liny, podrzucając nieco swoją szafą. - A poza tym, to moja praca. - przypomniał. - Sprzedaję.
- W takim razie przekaż im, że żyją dzięki twojej życzliwości wobec mnie. - Venganza westchnął smutno, ruszając za handlarzem. Lekka szkoda potencjalnego zysku, ale czego się nie robi, by zawrzeć chociaż jedną przydatną znajomość?
- Tylko ona sprawiła, że nie zawróciłem, wykorzystując ciebie jako żywą tarczę przeciw ich atakom. - dodał, uśmiechając się niewinnie. - Jeśli są poszukiwani, to dla obcego w tym świecie nie są niczym innym, jak tylko wspaniałym zarobkiem. - stwierdził.
- I po jakie diabli mi to mówisz? - spytał Mushi, gdy budynek zaczął powoli znikać w oddali. - Mogę cię wyprowadzić na jakieś zabójcze bagno, czy coś. - zauważył. - Choć nie martw się, nie zamierzam. Do stolicy jest zaledwie kilka minut drogi. Jest coś co chcesz wiedzieć, na szybko i w skrócie? - zapytał. - Moja jedyna rada: cokolwiek dotyczy drzewa, jest nieprawdą.
- I tak nie trafię do tego miejsca bez twojej pomocy. - odparł, nie przejmując się zbytnio groźbą. Vengaza delikatnie gładził swoją głowę, starając się wymyślić możliwie użyteczne pytania.
- Jak najłatwiej będzie mi znaleźć jakikolwiek punkt zaczepienia z rzeczywistością? - zapytał, po dłuższej chwili milczenia. - Nie wiem o tym świecie nic, począwszy od realiów, przez wartość siły, na kulturze i nastawieniu ludzi kończąc.
- Trzymaj się swojego miecza. Jako wojownik, powinieneś dojść...przyzwoicie daleko. - stwierdził.
Spacer trwał może dłuższą chwilę. Faktycznie zaledwie parę minut, ledwo pozwolił zebrać spacerującym myśli. W końcu Sychea wydostał się z gęstwin bambusowych lasów, porzucając skrzeczące liście i ostatnią, nieokreślenie długą chwilę udręki jaką w nim spędził. Ponowny widok otwartego nieba był niezwykle przyjemny i inspirujący.

Rozpostarł się przed nimi ogromny krajobraz pełen dolin i wzgórz, na którym rosły liściaste drzewa, jedne zielone, inne, ku zdumieniu Sychea różowe. Był to pierwszy raz gdy ujrzał sakury i budziły one w każdym nie małe wrażenie. W oddali był w stanie dojrzeć dość spore miasto oraz ładny, rozbudowany pałac.
Kraj ten wydawał się być niezwykle piękny.
Czar i czas na kontemplacje rozeszły się jednak dość szybko, przy konieczności reakcji. Zaledwie kilka kroków przed nimi znajdował się oddział. Istot wyglądających mniej lub bardziej na membrańczyków, podobnie do króliczej wojowniczki w budowli. Mieli na swoje lamelkowe pancerze, w rękach dzierżyli proste katany. Na ich czele stał młody chłopak.

Był wysoki, miał delikatną skórę, krótkie, czarne włosy. Jedno z jego oczu zasłaniała opaska. Nosił na sobie zdobną szatę, wliczając płaszcz i bardzo szerokie spodnie. Za obuwie służyły mu zaledwie klapki. U jego boku znajdowała się katana, o zakrzywionej rękojeści. Sychea był pewny jego płci, mimo że podobnie do łucznika wydawał się nieco kobiecy w aparycji.
- Raport? - spytał, dość głośno i wyraźnie. Sychea nie był w stanie wyczytać z jego tonu ani radości, ani specjalnego złego samopoczucia. Wydawał się być dość rzeczowy i obojętny.
Mushi wzruszył ramionami. - W dalszym ciągu nie planują opuścić lasu, ale ufają mi dość dobrze. W końcu ich dostaniecie.
Mężczyzna westchnął. - I ile razy mamy tu przyłazić i czekać? Nie zdziwię się, jak tam osiądą na stałe. - chłopak przetarł oko w zamyśleniu. - A ten? Przybłęda?
- Zgadza się. Teleportowano go do lasu. Już zapomniałem dlaczego, sam się wam wyspowiada. Podobno był łowcą potworów.
Chłopak przytaknął skinieniem głowy. - Miecz się przyda. Imię? - spytał.
- Venganza - stwierdził, starając się zamaskować uzasadnione zaskoczenie. Mushi był podwójnym, może nawet potrójnym agentem. Cóż, każdy płacił jakąś cenę za dzienną porcję many.
- Dobrze. Będziesz musiał nam powiedzieć jak się tutaj dostałeś. Chwilowo złóż broń. - zalecił, badając mężczyznę od stóp do głów. - W sumie na tyle tutaj stałem, że nawet nie chce mi się dyskutować na tym trawniku. No chyba, że musisz coś koniecznie wiedzieć? - zapytał.
- Jestem wojownikiem, nie głupcem - stwierdził, brzmiąc jak zdarta płyta, która raz za razem odtwarzała ten sam fragment piosenki. - Oddanie się tobie komukolwiek bez broni to w moich stronach niemalże pewna śmierć - właściwie, to nawet nie musiał kłamać, by wzmocnić swój tok rozumowania.
- To oczywiste, na mocy prawnej wszyscy odnalezieni w bambusowym lesie bądź przed samym drzewem, zostają zniewoleni do czasu podjęcia decyzji co z nimi zrobić. - wyjaśnił chłopak. - To pewnie niekomfortowe, ale nie chcemy nieznajomych biegających po naszych ulicach jak im się podoba.
- Złożę broń, tylko jeśli ktoś pokona mnie w pojedynku. - Stwierdził, odpinając oodachi ze swoich pleców. Był spokojny, gotów rzucić się w bój, nawet jeśli będzie musiał wyrżnąć cały oddział. Dawno tego nie próbował, jednak jeśli dobrze pamiętał, było to niesamowicie przyjemne.
Chłopak zaśmiał się. - Zgoda. Lubię cię. Powalczymy. Jak wygrasz, to cię zarżnie moja armia. - poinformował, jakby nie był to oczywisty stan rzeczy na przyszłość. Zmierzył Sycheę wzrokiem od stóp do głów. Pomyślał chwilę. - Przygotuj się ile potrzebujesz. Z tą bronią nie wyglądasz mi na codziennego zawadiakę. - zauważył. - Mushi, sprzedaj mi co-nieco! - poprosił, a białowłosy odszedł z nim chwilowo na bok.
-Jak się zwiesz? - zapytał, odrzucając pochwę swego miecza na bok. Patrzył na starannie wypolerowane ostrze, powoli zatapiając swą świadomość w broni. A przynajmniej tak mogłoby się wydawać. Szatyn zwyczajnie koncentrował się przed walką.
Mushi… Handlarz. Czyżby przeciwnik zamierzał wykorzystać tą czy inną miksturę? Uważnie obserwował dwójkę, licząc na kilka dodatkowych informacji.
- Jeśli chcesz, możemy walczyć na dopingu - dodał, uśmiechając się szeroko. Już dawno nie miał okazji poczuć na sobie błogosławiącego dotyku alchemii.
Chłopak uniósł się na moment znad Mushiego. - Oczywiście, że będziemy. Przecież to pojedynek. Na całego i w ogóle. - zgodził się. - Jestem Khun. - dodał.
Mushi odwrócił się słysząc to imię. Spojrzał na Sychea i podał niewielkie wyjaśnienie - To nic nie znaczy. Arystokraci mają imiona, innych określa się po jakiejś cesze.
- No nic, jeśli taka twoja wola - westchnął, wyciągając z kieszeni mały flakonik. Byk był chyba jego ulubioną mieszanką. Niemalże zawsze okazywał się przydatny. Wypił zawartość, uśmiechając się szeroko.
- Jesteś gospodarzem, czyń więc honory - stwierdził, przyjmując defensywną pozycję.
Khun zażył jakiś specyfik, z małej glinianej butelki. Następnie ustawił się na przeciw Sychea. O dobre pięć, może nawet sześć kroków z dala. Machnął ręką a jego rycerze zaczęli obchodzić zgromadzonych wokoło. Uformowali arenę o średnicy dwunastu kroków.
Chłopak wyjął katanę z pochwy. Nie do końca można było ją jednak tak nazywać. Ostrze było proste, podłużne, średniej grubości. Mimo to rękojeść była zakrzywiona. Ułożył je nisko, ostrzem do ziemi. W drugiej dłoni pozostawił pochwę, trzymając ją odwróconym chwytem.
Mushi stanął między dwójką. Przyjrzał się jednemu, potem drugiemu. - Z honorem proszę. Bez powstrzymywania się. - mruknął. Khun wzruszył ramionami. Wyrzucił pochwę na bok, przerzucił broń z prawej ręki do lewej. Prawą schował za plecami.
Wtedy dopiero Mushi uniósł dłoń, gotowy opuścić ją na sygnał rozpoczęcia pojedynku.
Sychea przyglądał się swojemu przeciwnikowi w skupieniu. Co intrygujące, nie wyczuwał w nim żądzy mordu, ani strachu. Nie chciał walczyć na śmierć i życie, ale nie obawiał się też o swoją sytuację.
Chłopak skoczył na Vengazę w prostym pchnięciem. Nie było ono trudne do uniknięcia, zwykłym zwrotem w bok. Zaraz po nim nastąpiło cięcie w bok. To już należało zablokować ostrzem. Wymiana była ciągła. Sychea był zmuszony do obracania się i blokowania, gdy Khun obchodził go na około z wielką gracją. Wydawał się nie tworzyć otwarć przez dłuższą chwilę.
Wreszcie, po jednym z cięć chłopak...kaszlnął, a jego ostrze na moment zatrzymało się w pozycji podobnej, do wyjściowej.
Sychea aktywował znajdujące się w jego butach kryształy, by znaleźć się po lewej stronie przeciwnika. Wykonał standardowe, nie wyróżniające się niczym opadające cięcie. Dwie ręce władające bronią w połączeniu z bykiem tworzyły jednak coś zdolnego przełamać wiele defensyw. Następnym cięcie miało zostać wyprowadzone z lewej strony, by zbić broń przeciwnika, który tuż potem powinien poczuć buta Venganzy w okolicach wątroby.
Okazało się jednak, że przeciwnik był dość zdumiewająco szybki. Vengaza wiedział, że kaszlnięcie było jedynie zmyłką, zapraszającą go do ataku. Zdziwił się jednak nieco gdy, nie odwracając się nawet w jego stronę, Khun ustawił miecz w obronnej pozycji przeciw nadchodzącemu cięciu, parując je płaską stroną miecza. Uśmiechnął się, zapierając prawą nogą o ziemię.
Cios Sychea odbił się od ostrza, które giętko zafalowało w powietrzu. Khun wykonał krok w przód wyciągając przed siebie z zamachem prawą, wcześniej schowaną za plecami rękę, która teraz była zalana ogromnymi płomieniami, wydzielającymi ogrom dymu. Sychea był zwinny, odskoczył ledwo muśnięty przez płomienie.
Dystans między dwójką się zwiększył. Problem polegał na tym, że Khun ukrywał się teraz gdzieś w gęstwinach czarnego dymu.
Venganza wziął głębszy wdech powietrza, zaś spod jego nóg zaczęła emanować magia. Szybki rozrost magicznej “ściany” powinien wyczyścić otoczenie z dymu, przynajmniej na chwilę. Mimo wszystko szatyn pozostawał w pozycji defensywnej, skupiając się na przejęciu nadchodzącego ataku.
Dym zaczął rozchodzić się z dala od Sychea. Khun widząc co się dzieje postanowił nie tracić czasu i wyskoczył z niego prosto na Sychea. Pchnięcie nadcięło policzek chłopaka, który ostatecznie dał radę zbić ostrze na bok. Dopiero teraz dwójka zorientowała się, że od poprzedniego, silnego uderzenia miecz był pęknięty. Ostrze broni Khuna odleciało daleko na bok.
Szatyn wykorzystał pęd nabrany podczas uniku, by obrócić się wokół własnej osi i ciąć przez brzuch przeciwnika, równoległym do podłoża atakiem. Został poinformowany, by nie oszczędzać zarówno siebie, jak i przeciwnika. Czemu więc miałby to robić? Jego twarz była wykrzywiona w dziwnym uśmiechu, zapewne będącym tylko wyrazem ekscytacji. Serce powoli pompowało adrenalinę, pozwalając jej rozejść się po całym ciele. Jeśli przypadkowo zabije Khuna… najpewniej większa część oddziału ucieknie w popłochu.
Miecz z zamachem zbliżył się do ciała, które w moment...zmieniło się w ogień. Sychea przeciął nie Khuna, tylko płomień, czysty ogień, który po chwili się zjednał i zgasł, ponownie przedstawiając generała. Odskoczył on w tył i wyciągnął dłoń. Jeden z pobliskich rycerzy oddał mu swój miecz.
- To do ilu chcecie się bić? - zapytał Mushi, gdy to zobaczył.
- Biorąc pod uwagę moje ostatnie potyczki, gratuluję - uśmiech Sychei nabrał nieco autentyczności, jednak nie za sprawą Khuna. Wspomnienie, ukazujące się przed jego oczyma tylko pojedynczym mignięciem, przedzielonego na dwie części ciała Emei ciągle rozpromieniało jego umysł.
- Wygrywam, gdy zniszczę broń całego oddziału, cały oddział, czy tobie skończą się sztuczki? - zapytał, ustawiając miecz w gardzie.
- Zazwyczaj bijemy się do kilku rozwiań. - wyjaśnił Khun, przykładając miecz do swojej ręki. Pchnął nim, a dłoń zmieniła się w ogień, unikając ran. - Ale wygląda na to, że jesteś odrobinę niepełnosprawny pod tym względem.
- O hoo, w takim razie po co wam dodatkowi żołnierze? - zapytał, ruszając na szlachcica. Gdy znajdzie się przy nim, zamierzał ciąć przez lewy bark Khuna, które miało przejść w poziome cięcie na wysokości klatki piersiowej przeciwnika. Tuż po tym, jakby z ciekawości, zamierzał kopnąć generała w brzuch.
Generał nie był na tyle rozkojarzony walką, aby nie zauważyć nagłego zrywu Sychea. Sięgnął za siebie ręką...i pchnął żołnierzem w stronę Vengazy. Miecz wbił się w niego bez problemu, zabijając na miejscu. - Bo właściwie tylko szlachta potrafi się bić. - wyjaśnił.
- Nie powinieneś traktować ich z większym hmm… szacunkiem? - spytał, próbując po raz kolejny wykonać tą samą kombinację.
Khun sparował cięcie swoim ostrzem, które natychmiast pękło. Kopniak oczywiście nie zadziałał, wywołując ten sam efekt co poprzednio. Gdy tylko Sychea wycofał nogę, Khun skoczył na niego, uderzając go pięcią w twarz. Nie bolało za specjalnie. - Niby czemu? Nie są w arystorkacji.
- Ja wiem… Może dlatego, że brakuje wam wojowników? - zapytał, przelewając nieco many do ostrza. Spróbował kopnąć wroga w brzuch, tym razem, w wypadku trafienia uwalniając przy tym nieco energii magicznej.
Następnie, zyskując nieco odległości od przeciwnika, zamierzał zasypać go kolejnymi cięciami opadającymi to z lewej, to z prawej strony.
- Faktycznie! - przyznał, robiąc krok w przód, ustawiając jedną swoją rękę pod wykopaną nogą Sychea. Drugą pchnął jego bark, wywracając się razem z nim na ziemię. -Wobec tego chyba muszę go zastąpić, eh? - spytał. - Brakuje ci techniki, ale powineneś być wart więcej, niż jeden żołdak. Przynajmniej moim zdaniem.
Venganza wystrzelił z dłoni przepełniony magią pocisk, celując w brzuch przeciwnika. Właściwie, nie sądził, by zmieniło to zbyt wiele, jednak wolał zyskać wszystkie możliwe informacje o przedziwnym darze szlachciców.
Następnie, gdy przeciwnik “zmaterializuje” się ponownie, zamierzał wykonać najzwyczajniejsza sprężynkę. Nie zwracał uwagi na lężacego na nim szlachcica, nie powinien mieć również problemu z wykonaniem sztuczki jedną ręką.
Khun jęknął z bólu gdy oberwał pociskiem. Jego twarz na moment zmieniła się w wyraz gniewu. Nim Sychea się zorientował, jego podpalona dłoń leciała w stronę jego twarzy. Uderzenie równie co poprednio nie było silne, ale połowa twarzy Venganzy stanęła w ogniu! Khun wykorzystał to zamieszanie, aby szybko odskoczyć.
Sychea rozpoczął niezbyt przepełniony gracją proces gaszenia swej twarzy. Jego czarne włosy, jak i cała jego skóra, nie były zbyt szczęśliwe z kontaktu z ziemią, jednak z pewnością było to najlepsze rozwiązanie.
Starał się obserwować przeciwnika, oraz jego ewentualne akcje, lecz z pewnością nie przynosiło to zbyt wielu efektów.
- Myślę, że możemy iść. Wiem co chcem wiedzieć. - stwierdził Khun, z przygłupim uśmieszkiem. - Co zrobi z tobą panienka, to jej decyzja. - postanowił.
Sychea podniósł się z ziemi, kierując się w stronę odrzuconej wcześniej na bok pochwy. Schował broń i przymocował całość do swych pleców. Szczęśliwie, nie musiał nigdy uciekać się do haniebnych zagrywek rzędu ataków z zaskoczenia. Coś w głębi duszy podpowiadało mu jednak, że dla swego dobra wykonywałby również je.
- Do zobaczenia, Mushi - Venganza uniósł rękę, machając nią w kierunku kupca.
 
Zajcu jest offline  
Stary 07-01-2015, 23:28   #8
 
Deadpool's Avatar
 
Reputacja: 1 Deadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetny
Land#1: Country that grew trees underwater
Quina powoli otworzyła oczy. Nie wiedziała do końca gdzie się znajduje. Była pod wodą, głęboko. Mimo to mogła jednak oddychać? Ciężko było to tak nazwać. Czuła w sobie wodę, nie czuła jednak, aby było to coś złego. Morski piach ciążył pod nią gdy się podnosiła. Była na dnie oceanu. Głęboko, głęboko pod ziemią. Morska roślinność swobodnie poruszała się, a ryby pływały w okolicy. W oddali, może pół kilometra od niej, widziała mur. Mur i budowle. Wyglądało to jak zamek, albo raczej pałac. Pałac pod wodą.
Artystka była niezwykle skonfudowana, przez dłuższą chwilę była pewna że to jej się śni. Sprawdziła czy wszystkie jej rzeczy są nadal z nią. po czym zaczęła powoli płynąć w stronę widzianych budowli i muru. Trzymała się roślinności, co by nie przykuwała zbytniej uwagi… kogoś. Nie miała pojęcia co może się tam znajdować.
Pałac był olbrzymi, ale okazywał się być pojedyńczą budowlą. W pobliżu nie było innych budowli, domostw, murów, czegokolwiek. Tylko olbrzymie ściany pojedyńczego pałacu, o pomieszczeniach z różnym poziomiem dachów. Z jego centra wyrastało gigantyczne drzewo. Był to pierwszy raz gdy Quina widziała jakieś w tych rozmiarach.
Budowla miała sporo okien, wszystkie jednak wypełnione różnego rodzaju witrażami.
Dziewczyna ostrożnie płynęła w stronę jednego z wielu witraży, co jakiś czas oglądając się dookoła. Miała nadzieję, będzie w stanie się przyjrzeć wnętrzu pałacu.
Niestety, nie były one zbyt prześwitujące. Tak się przynajmniej dziewczynie wydawało, gdy nagle zobaczyła cień czyjejś twarzy przytykający się do szyby z drugiej strony. Nie była pewna, czy z środka widać ją lepiej, ale ktoś się o niej dowiedział.
No i tyle by było po dyskrecji. Jak oparzona odepchnęła się od parapetu nogami i poczęła pośpieszne płynąć w górę, by obejrzeć pałac z lotu ptaka...czy tam ryby. Gdzieś musiało być wejście, jak nie od dołu to z góry.
Plac wokół drzewa zdecydowanie wydawał się otwarty. W dodatku kobieta dojrzała zwykłą bramę jak w każdym pałacu. Widoczniej musiała się obudzić za budowlą a nie przed nią. Wydawało się nawet, że nie ma przed wejściem żadnych strażników. Z tego powodu czy innego.
Nie widząc innych wejść popłynęła ku bramie. Niepokoił ją odrobinę fakt że nigdzie nie ma żadnych strażników. Tak czy inaczej gdy znajdzie się przed bramą spróbuje ją otworzyć, uprzednio upewniając się że nikt jej nie obserwuje.
Środek okazał się pełen korytarzy, rozwidniając się w cztery ścieżki zaraz za drzwiami. Ledwo po wejściu do pałacu Quina zaczęła słyszeć ruch i odgłosy z większości stron. Ktoś tu był. Nawet sporo ludzi. Albo...ryb?
Pośpiesznie zaczeła płynąć w górny róg korytarza by tam przeczekać chwilę, może nawet i dojrzeć z góry kto się do niej zbliża.
Przyglądając się w oddal, Quina dostrzegła młodą kobietę przypływającą z jednego z korytarzy. Była niezwykle urocza, dość ludzka, o długich, seledynowych włosach...oraz rybiej dolnej połowie ciała. Podłużna, pełna łusek jednolita dolna połowa uwieńczona była rybim ogonkiem.
Kobieta wydawała się śpieszyć, w rękach zaciskając schowany w pochwie miecz.
Pomyślałby kto, ale nie powinno jej dziwić już nic w tym miejscu. Niemal przyklejona do ściany bacznie obserwowała istotę. Postanowiła w miarę możliwości podążać za nią, najdyskretniej i jak najbliżej sufitu jak to możliwe.
Postać nie zwracała najmniejszej uwagi na Quinę, zdeterminowana w swoim pościgu do stopnia w którym nadymała policzki z zawziętości. Niewielka istota była znacznie szybsza od kobiety, z każdą sekundą coraz dalej i dalej. W pewnym momencie Quina zwyczajnie ją zgubiła. Była to chwila, gdy korytarz się skończył. Za nim znajdował się...rynek. Pałac nie był faktycznie zamkiem, pełnił rolę miasta. Wiele straganów rozrzuconych było po ogromnym placu z ładną posadzą dekorowaną różnymi dość przypadkowymi wzorami geometrycznymi. Ryboludzie dyskutowali na wzajem, sprzedawali sobie różnego rodzaju perły, owoce morskie czy ryby. A nawet narzędzia. Nie wydawały się jednak zrobione z żelaza. Tyle ile Quina była w stanie dojrzeć z korytarzu, wyglądały one nieco kamiennie.
Było za dużo par oczu które mogły ją dojrzeć, a nie widziała bezpiecznego obejścia targu. Delikatnie potarła amulet w krótkiej zadumie, po czym zawróciła by podążyć innym korytarzem. Nadal trzymała się sufitu.
Płynąc w stronę przeciwną z której nadpłynęła wcześniej nieznajoma, na końcu drogi Quin znalazła rzędy budynków...powiedzmy, mieszkalnych. Nie były to o tyle domy, co pokoje, ustawione jeden na drugim z okrągłymi wejściami. Po trzy w pionie, z nieco szerszym niż wejściowy korytarzem między nimi. Wyglądały niezwykle masowo namagzynowane.
Błądziła w te i wewte sama nie wiedząc czego właściwie szuka. To miejsce może i było mniej “zarybione” ale było raczej bezcelowe. Mimo wszystko postanowiła przyjrzeć się chociaż jednemu z ustawionych pokoi. Nie ma zamiaru do nich wchodzić. tylko możliwie dyskretnie rzucić okiem, wyściubiając ledwo kąt oka.
pomieszczenie było niezwykle małe. Może dwuosobowe. Znajdowało się na nim łoże z jakiegoś zielska, poza tym pare wgłębień w ścianach, pod innymi stało jakieś kilka pojemników. Widocznie tutejsi wyłącznie spali w domach i nic poza tym.
Nie miała czego więcej szukać w tym miejscu, wróciła się do korytarzy by sprawdzić inny.
Droga którą popłynęła Quina zaprowadziła ją do centra pałacu. Korytarz rozwidlał się na dwie odnogi idące w górę, przed sobą miał zaś wyjście na plac z ogromnym drzewem. Jego pień był niemiłosiernie gruby. Miał mnóstwo liści, które szalały od ruchu wody.
Drzewo było też bardzo dobrze chronione. Multum ryb znajdowało się w jego pobliżu. Wszystkie uzbrojone i opancerzone w tym czy innym stopniu. Jedna chyba nawet zobaczyła Quinę, nagle ruszając w stronę korytarza.
Quina stała, a raczej unosiła się w bezruchu, upewniając się czy tylko jeden “ryboludź” ją dojrzał. Oczywiście była gotowa się bronić, ale tylko w wypadku oczywistej agresji z ich strony. Potarła delikatnie Lolit, oczekując aż dopłynie do niej strażnik.
- Zatrzymać się! - rozbrzmiała nieznana istota.


Była to bardzo ładna ryba. Miała dość świetliste łuski, bardzo kolorwy ogon. Uzbrojona była w ostrze i rękawice szermierskie. Na jej głowie znajdował się duży akwamaryn w tiarze. - Dwie nogi! Drzwościn! - rzeszczała niezwykle agresywnie, z ręką przygotowaną do wymachu ostrzem.
- Tylko spokojnie! - przemówiła nawet nie dziwiąc się że jest w stanie mówić, powoli odkładając katanę na podłoże. - Mój statek został zniszczony, a ja wylądowałam na dnie oceanu nieopodal obrzeży waszego… miasta. Nie jestem wrogiem. - Jeśli rybka po pierwszym uniku Quiny, nadal będzie agresywna, ta używając mocy klejnotu zdzieli ją w skroń pochwą ostrza. Na prawdę, szczerze liczyła by sprawy nie poszły w tą stronę.
Ryba nie nie zatrzymywała się. Podpłynęła do Quiny i wyciągnęła ostrzę w jej stronę, nie zbliżając się jednak dostatecznie na walkę. - Mów! Umisz mówić!? - pytała.
Gwardzistka pokiwała potwierdzająco głową. - Jak słychać. Mam na imię Quina, pochodzę z odległego kraju Ferramenti. - Przedstawiła się niemal dworsko, robiąc delikatny ukłon. Nadal powoli odkładała broń, lecz z zakończeniem tej czynności zaczeka aż ryba zaprzestanie agresji.
- Nie mówi, a czy rozumie!? - wrzasnęła ryba. - DAĆ MI TU STRAŻ, DRZEWOŚCIN! - wrzasnęła głosem, który rozległ się po otoczeniu.
Powieka dziewczyny dygnęła delikatnie. - Rozumie i nie ma zamiaru “drzewościnać”. Quina nie przyszła tu ścinać. Zgubiła się i nie wie gdzie jest. - Przemówiła w dziwny sposób w nadzieji żę ryba się uspokoi, albo reszta którą tutaj zwołała nie rozerwie jej na strzępy. Katanę odłożyła, ale trzymałą pod nią sam czubek buta, by w razie “awarii” szybko poderwać ja w górę.
Coraz więcej uzbrojonych ryb zaczęło zbierać się w okół Quiny, wszystkie z dość nieprzyjemnym wyrazem twarzy.
Młoda wojownik patrzyła na nich, tłumacząc. - To drzewościn. Na pewno! Mówić nie umie. Tylko stoi. - tłumaczyła. - Pewnie klątwy planuje.
Im więcej ryb podpływało do Quiny, odpływając od drzewa, tym niżej schodziła drobna, ludzka sylwetka zbliżająca się pod drzewo.
Artystka westchnęła przeciągle, zaczęła pocierać delikatnie swój naszyjnik gdy przyglądała się sylwetce. Możliwym było że to ktoś ocalały ze statku, lecz te rybska nie maja zamiaru jej wypuścić. To zaczęło iść w złą stronę, a Quina nie bardzo chciała odbierać im życia za to że wykonują swoje obowiązki. Jedno było jednak pewne, będzie się skutecznie bronić, ale to ryby muszą zacząć pierwsze. Ze stoickim spokojem zerkała to na sylwetkę to na kolejno każdą rybę z osobna. Jeśli opuszczeniem broni nie przekonała ich że nie ma złych zmaiarów to chyba już tego nie zrobi wcale. Chociaż wpadła na pewien pomysł. Powoli kucnęła i zaczęła coś kreślić w mule. Dziwaczna freska przedstawiała statek, głowę a raczej podobiznę (odrobine karykaturalną) Quiny w którą uderzył piorun. Strzałka pokazywała na kolejny zbieg zdarzeń, statek rozłamany na dwoje, a głowa Quiny leciała ku falistym kreską przedstawiajacym morze. Znów głowa Quiny z duża ilością znaków zapytania, następnie przekreślona siekiera która wskazywała na drzewo. Cały rysunek był mało szczegółowy ale miał przedstawić jako tako sytuację w jakiej jest. Odstąpiła krok w tył, wskazujac palcem na “dzieło”. Jeśli to zawiedzie, dojdzie do rozlewu krwi.
Ryby przyglądały się z zainteresowaniem kreacji twórczej. - Topielec? - faktycznie odgadła kreatura, czytając opis. W tym momencie światło zaczęło wydostawać się od drzewa. Tutejsi odwrócili się w jego stronę, przyglądając się nieznanej sylwetce kreślącej coś w jego korze.
Gdy się tylko odwróciły Quina podniosła katanę, lecz nie z zamiarem uzycia jej. Także przyglądała się dziwnym znakom. Nie wiedziała czego ma się spodziewać, w głębokiej zadumie badała wzrokiem drzewo.
Drzewo zaczynało błyszyczeć, a jego kora...ciężko było Quinie stąd stwierdzić, ale chyba zaczęła pękać. Ryby nie żałowały sobie pędu, ruszając na nieznaną osobę z brońmi gotowymi do walki. Widząc ich, tamten zaczął uciekać wzwyż.
Quina wolała stać w tej odległości, zwłaszcza że dopiero co przekonała ryby że nie ma złych zamiarów. Inna sprawa że świecące drzewo pod wodą które zaczyna pękać nie wygląda bezpiecznie.
Nieznajomy zaczął wspomagać się magią. Płynął dobre kilka razy szybciej niż otaczający go ryboludzie. Gdy w końcu zniknął drużyna zatrzymała się. Kobieta-ryba spojrzała na Quinę. - Partner! Zwracała uwagę! Łapać ją! - krzyknęła w rozkazie, wskazując ostrzem na Quinę. Ryboludzie wyciągnęli przedziwne strzelby, chociaż co po niektórzy pozostali przy swoich trójzębach. Ekipa ruszyła prosto na strażniczkę.
To rzeczywiście mogło tak wyglądać, ale ucieczka lub próba walki będzie przyznaniem się do winy. Ponownie odłożyła katanę i przecząco kiwała rękami. Małe szanse że przekona ryby, ale przynajmniej nadal pokazuje że nie ma złych zamiarów.
Ryby nie zwalniały ani trochę. Gdy dostały się na odległość kilku metrów od Quiny, jeden z nich wystrzelił swoją dziwaczną strzelbę, wypuszczając z niej siatkę. Kobieta stała w bezruchu, gdy siatka złapała ją. Nie dbała o to. W tym momencie, może najlepiej będzie pozostawić tok wydażeń samym sobie, aż stawi się zrozumiała, klarowna sytuacja.
- Zabrać ją pod królową! - rozkazała kobieta, a ryby złapały za siatkę.


Quinę czekała długa podóż przez wiele korytarzy, ciągniętej w siatce z dziwacznej liny, najpewniej uprzędzonej z roślin podmorskich. Nie był to ani przyjemne, ani pomocne. Przy szczęściu może byłaby w stanie wydedukować jak stąd wyjść, ale była pewna, że za godzine nie będzie miała pojęcia ile zakrętów trzeba powziąść w jaką stronę.
Zawleczono ją do ogromnej sali z kafelkowaną podłogą. Było tutaj dosyć pusto. Ryboczłek postawił ją na podłodze i stanął kawałek od niej z trójzębem w ręku.
- Drzewościn niemowa, królowo. Cóż czynić? - spytał donośnym głosem. W ogolicy rozeszło się echo, pobudzające wrażenie nadchodzącego trzęsienia ziemi
.

Gigantyczna kreatura zeszła w dół do Quiny, z ogromnym zdobnym ogonem, pełną metalową zbroją, hełmem, przedziwnym płaszczem oraz ogromnym mieczem. Quina nigdy w życiu nie widziała większej istoty. Sięgała równie wysoko co ustawiony na wzgórzu pałac Ferramentii sprzed roku. Jej wzrok był w stanie objąć spojrzeniem nie więcej jak trzy łuski na raz.
- Niemowa? - głos który się wydobył był delikatny, kobiecy. Chociaż należał do giganta polerującego ostrze. - A czy rozumie?
Quina poszerzyła nieco oczy widząc tą imponującą kreaturę. Na zadane przez nią pytanie, pokiwała potwierdzająco głową. Więcej nie mogła zrobić w tym momencie. Pomyśłeć że takie istoty żyją w odmętach morza. Od tego właśnie momentu już ciężko będzie zaskoczyć artystkę.
- Dobrze. Wspaniale. - przytaknęła samej sobie istota, przeglądając się w ostrzu. - W takim razie, czy nieznajoma faktycznie jest drzewościnem? Odpowiedzialna, za krzywdzenie drzewa? - zapytała istota. - Czy wie o tym, który drzewo ranił?
Z tym samym wyrazem twarzy co przedtem, pokręciła głową z lewej do prawej. Pierwszy raz w życiu przeprowadzała tak jednostronną konwersację. To było w jakiś sposób intrygujące. Nawet przez moment zapomniała w jakiej sytuacji sie znajduje.
Stworzenie zamilkło na moment. - I co my mamy zrobić? - spytało samo siebie. - Uwierzyć na słowo, czy skazać na wszelki wypadek? Brak mowy jest doprawdy niefortunny. - stwierdziło stworzenie. - Dziś będziesz spać, tak postanowione, a jutro. - zatrzymało się w zamyśleniu. - Jutro staniesz pod drzewem, jako przynęta, na drzewościna. Jak się złapie, to dobrze. Jak się nie złapie, być może nie byłaś nigdy w winie? Pomyślimy wtedy.
 
__________________
"My common sense is tingling..."

Ostatnio edytowane przez Deadpool : 08-01-2015 o 10:50.
Deadpool jest offline  
Stary 08-01-2015, 00:02   #9
 
Tropby's Avatar
 
Reputacja: 1 Tropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skał
Land#1: Country where they fought because of a tree
Malie obudziła się niezwykle obolała, z opatrunkiem na ramieniu a jej sprzętem złożonym kawałek od dość niewygodnego łóżka polowego. Była w namiocie. Gdy podniosła się niemrawo aby z niego wyjść, zobaczyła dość dużych rozmiarów obóz wojskowy, oraz wiele z ich okrętów porozstawianych przy plaży. Byli na lądzie. Żyła.
Zarówno żołnierze jak i słudzy chodzili to w lewą, to w prawą, zajmowali się swoimi sprawami. Wielu z nich było rannych. Co zdrowsi wydawawli sę być na warcie. Marynaże w pocie czoła pracowali nad naprawą statków.
Dziewczyna skrzywiła się z bólu i spróbowała nieco rozruszać odrętwiałe kończyny. Może to nie pierwszy raz gdy została porażona, ale z pewnością nie było to przyjemne uczucie. Chwiejnym krokiem podeszła do najbliższego z marynarzy i poprosiła o zdanie raportu z tego co stało się od czasu abordażu.
- Membrańczycy wpadli na okręty. Wybroniliśmy się, w końcu uciekli, a mgła i burza zeszły. Byliśmy dość blisko lądu. Amens natychmiast wydał rozkaz zatrzymania się i rozbicia obozów. Potem pannę znaleźliśmy, zbierając zwłoki poległych. To była prawdziwa ulga. - westchnął marynaż. - Eabios i Amens najpewniej naradzają się teraz w namiocie. - wskazał palcem największy - Możliwe, że będą potrzebować pani opinii. - zauważył.
- W takim razie powinnam jej udzielić - zgodziła się gwardzistka, po czym ruszyła od razu w kierunku wskazanego namiotu. Uchyliła zdrową ręką baldachim i weszła do środka. Pierwszym pytaniem które zadała było: - Jakie mamy straty?
Eabios, Saeh i Amens spojrzęli na Malie dość zadziwieni nagłym i niezapowiedzianym wtargnięciem do namiotu przez kobietę.
- Tak, witaj. Dobrze, że jesteś cała. - burknął Eabios, siedzący na swoim krześle. Przez moment nikt z nich się nie odzywał. Saeh był w trakcie oddawania swojej many Amensowi. Gdy skończył, usiadł. Wtedy alchemik podjął się rozmowy. - Eabios wspominał o dziesiątkach tysięcy, więc duże. Na szczęście samych okrętów utraciliśmy mniej jak setkę. Nie to jest jednak problemem. - westchnął. - Zgubiliśmy całe lewe skrzydło. Wliczając Rubiusa i Lilię. Cholera go wie, czy uda nam się nawiązać kontakt. Nine jakoś nie wychodziła z namiotu od dawna. - wyjaśnił.
- Więc wygląda na to że trafiliśmy w niezłe bagno - stwierdziła Malie, opadając ciężko na jedno z krzeseł. - Ile czasu minęło od naszego wylądowania? Trafiliśmy już na kogoś poza tamtymi Membrańczykami?
- Kazałem nie opuszczać obozu. - przyznał Eabios. - Jak będziemy chcieli eksplorować te ziemię, wtedy poślemy zwiadowców. Póki liżemy rany, siedzimy cicho o tyle o ile można. - zadecydował.
Amens uśmiechnął się chytrze. - Jestem z dala od pewnego kim oni mogli być. Jak się zastanowić, nie jeden naród może składać się z zwierzoludzi. - zauważył. - Jeżeli mieli zostawić kogoś na morzu aby czekał na nasze statki, to musialiby mieć ku temu jakiś konkretny powód.
- Nie trafiliśmy po drodze na żadne wyspy i jesteśmy pierwszymi ludźmi z Ferramentii którzy przebyli morze, więc jeśli na nas czekali to musieli wiedzieć że nadchodzimy. Żaden kraj nie jest na tyle paranoiczny żeby utrzymywać patrole wzdłuż całej morskiej granicy - zauważyła Malie. - Sądzę że skoro straciliśmy Lilię, to bezpieczniej będzie rozesłać najpierw latające drony zwiadowcze, które dadzą nam informacje o najbliższym terenie i ewentualnych ludzkich osadach.
- To dobra opcja. - zgodził się Amens, przytakując ruchem głowy.
Wtedy w obozie rozległ się alarm. Jeden z służących wpadł rozgorączkowany do namiotu. - Obca armia się zbliża! - krzyknął.
- Tak, zdecydowanie na nas czekali - rzekła techniczka, przygryzając wargę. Po chwili wstała z krzesła i udała się z powrotem w kierunku wyjścia z namiotu. - Wszystkie oddziały niech zajmą dogodne pozycje bojowe i przygotują się do ewentualnej bitwy. Wyślijcie emisariuszy z propozycją pertraktacji - poleciła.
Eabios spokojnie skierował głowę w stronę Malie. - Przepraszam...mogłabyś nie uczyć moich rycerzy którym końcem pochwycić za miecz? - zapytał, unosząc się z miejsca i spokojnie wychodząc z namiotu.
Amens wzruszył ramionami. Powstrzymał się od komentarza i ruszył za rycerzem. Saeh pozostał w środku, nieco skonfundowany. Widocznie nie wiedział, co ma powiedzieć.
Techniczka skrzywiła się lekko, jednak nic nie powiedziała i wyszła z namiotu, zrównując się z Eabiosem.
- Wygląda na to że ciężko ukryć kilkusettysięczną armię - westchnęła po chwili niezręcznej ciszy. - Więc? Pozwolisz żebym ja zajęła się dyplomacją z miejscowymi gdy ty będziesz pilnował naszej armii? Lepiej nie wysyłać wszystkich dowódców na ziemię niczyją, a przyznaję że ty masz z nas najwięcej doświadczenia bojowego. Strata mnie byłaby dla naszej armii dużo mniej bolesna.
Eabios zatrzymał się niczym porażony. - I co, moja droga? Jeżeli cała armia była na tyle blisko aby nas znaleźć, zwiadowców i tak by znaleźli. Statki i tak potrzebują naprawdy, przez trzy dni się stąd nie ruszymy, jeżeli ufać twoim marynażom. - wyjaśnił swój punkt widzenia.
Obóz był bardzo dobrze przygotowany na potencjalną wizytę. Wojska były rozstawione przy zejściu na plażę, strzelcy siedzieli bezpiecznie na pokładach statków, celując w oddal. Żadne rozkazy nie były potrzebne. Nawet szybkie barykady pod postacią wywróconych stołków powstały w mgnieniu oka.
Amens przetarł podbródek z zainteresowaniem. - Nie wiem, to oni nas znaleźli, nie my ich. - zauważył. - Jeżeli chcą nas zaatakować, lepiej nie wysyłać nikogo. Jeżeli chcą rozmawaić sami wyślą dyplomatę. - zauważył, po czym uśmiechnął się.
Na skraju lasu, z ogromnej armii rozstawionej na końcu skarpy wyszedł jeden mężczyzna, który spokojnym krokie mzaczął zbliżać się do zgromadzenia.
Był to niewysoki, stary mężczyzna. Miał na sobie zielone ubranie w korju który zdecydowanie nie panował w Ferramentii. W dodatku nosił na sobie dość ciekawy pancerz. Gruby, limitujący ruchy. Na głowie miał niewielką czapkę. Jego małe, stare oczy znajdowały się ponad długimi wąsami i spiczastą brudką.
- Widać może nie są wrogami.~ - zadowolił się Amens.
- Cieszmy się że chcą z nami rozmawiać - zgodziła się Malie. - W końcu z ich perspektywy to my jesteśmy najeźdźcami. Ci jednak nie wyglądają na zwierzoludzi - zauważyła. - Może to nie oni zaatakowali nas na morzu.
Zatrzymała się w oczekiwaniu na emisariusza. Żałowała jednak że nie mieli więcej czasu na dogadanie się między sobą. W takiej sytuacji rozmowy mogły okazać się dość chaotyczne gdy ich frakcja nie miała z góry ustalonej pozycji jeśli chodzi o politykę.
Żołnierze Eabiosa pozwolili mężczyźnie wejść do obozu, dwójka z nich szła za jego plecami, w dwa kroki odległości. Zatrzymał się na kilkanaście kroków od trójki i ukłonił się nisko.
- Witam. Nazywam się Javier z Grandii. - zaprezentował się. - Przypadkiem dojrzeliśmy wasze zbiorowisko i zaszło to w nasze zainteresowanie. Jesteście aby rozbitkami, czy może najemnikami? - Tym co zadziwiło Malie był...brak naszyjnika, a raczej czystość wypowiedzi. Jego język nie był identyczny, ale niesamowicie podobny do Ferramendzkiego.
- Ekhm - odchrząknęła techniczka i spojrzała na dwójkę swych towarzyszy, dając do zrozumienia że zamierza zacząć. - Dziękujemy za przywitanie. Ja zwę się Malie Bigsworrth, a to są panowie Eabios Greey oraz Amens Arens - przedstawiła dwójkę mężczyzn. - Obawiam się że nie jesteśmy ani pierwszym, ani drugim - zaczęła wyjaśniać. - Pochodzimy z królestwa które znajduje się za morzem i po raz pierwszy przybyliśmy do tak odległej krainy. Uprzedzam że nasze zamiary wobec tubylców są pokojowe i nie zamierzamy wdawać się w niepotrzebne konflikty. Naszym celem jest odparcie inwazji najeźdźców którzy wylądowali daleko na północy niespełna miesiąc temu. Z pewnością i wy dostrzegliście ich podniebne okręty? - zakończyła pytaniem.
Mężczyzna przytaknął. - Tak jak się spodziewałem, przepowiednie muszą być prawdziwe. - ogłosił. - Nasz lud wiedział z ksiąg o przybyciu "błękitu z niebios". Co prawda baliśmy się, że niebo spadnie nam na głowy, w końcu jest niebieskie. - zaśmiał się. - Ale ostatecznie chodziło o coś innego. Choć nie weszliśmy jeszcze z nimi w kontakt. Nasza księga zakazuje tego.
- Księga? - zdziwiła się Malie. - Cóż, nam udało się porozmawiać z jednym z nich i rzeczywiście ich skóra jest koloru niebieskiego. Cokolwiek mówi o nich wasza księga, możemy zapewnić was że są oni najeźdźcami którzy spróbują podbić wszystkie królestwa jakie znajdują się na waszych i naszych ziemiach. Dlatego nasz król zdecydował się wypowiedzieć im wojnę - oświadczyła, po czym spojrzała wymownie na Eabiosa, zastanawiając się jaką on planuje przyjąć strategię w związku z nieobecnością Rubiusa. Wyjawianie informacji o tym że ich król zaginął mogło być dla nich potencjalnie niebezpieczne.
W momencie słowa "wojna" Eabios skierował dłoń na miecz u swojego pasa. - Mam nadzieję, że też nie paracie do nich miłością? - spytał dla pewności.
- Na szczęście dla nas obojga nie. - uspokoił go Javier.
Arens też postanowił dodać swoje trzy gorsze. - A więc jaki jest wasz stosunek? Co konkretnie mówi księga?
- Aby to ująć w skrócie. - mężczyzna podrapał się po bordzie. - Gdy mana zacznie zanikać, a drzewo rosnąć, złe czasy będą nadchodzić. Wtem w żelazie zejdzie błękit z nieba, od owego raczysz uciekać. Zetnij każde drzewo na swojej drodze i schowaj się w jaskiniach, kanionach, poza widokiem pod ziemią tak daleko i głęboko jak to jest tylko możliwe. Miną lata, generacja bądź dwie, a ocaleni od destrukcji możemy wyjść z spokojem. - postarał się zacytować. - Wedle naszych mądrości marsz przeciw, jak ich nazwaliście, Sidhe, jest samobójstwem.
- Więc macie sposób na ukrycie całego waszego królestwa? - zaciekawiła się Malie. - Wyobrażam sobie że byłoby to dość trudne przedsięwzięcie. Chodź zależy to od waszej populacji. Kto jest waszym władcą? Czy zechciałby przeprowadzić z nami rozmowy na ten temat?
- Intrygująca maniera rozmowy, muszę wam przyznać. - zaśmiał się Javier. - Pozwól, że odpowiem po kolei: Niestety nasza populacja jest na to zbyt wielka. Nie mamy aż tylu jaskiń, ani nic. Zaczęliśmy wykorzystywać nasze kopalnie, powoli zmieniając je w schrony. Dla ilu osób wystarczy to zagadka. Nasz król pewnie by was przyjął, acz do stolicy dość daleko.
- Cóż, jeśli takie są wasze rozkazy, to nie będziemy przekonywać was tutaj byście stanęli wraz z nami do wojny przeciw najeźdźcom. Możemy prosić jedynie o pozwolenie na przemarsz przez wasze ziemie. Przez najbliższe dni zamierzaliśmy stacjonować tutaj, więc moglibyśmy wysłać emisariuszy. Chyba że wasz kraj stosuje opale, bądź inne sposoby komunikacji na odległość - stwierdziła Malie, wyciągając z kieszeni kolorowy kamień, który pokazała Javierowi.
- Obawiam się, że jesteśmy zbyt blisko drzewa, aby opale funkcjonowały. - przeprosił Javier. - Kiedy już uda nam się je ściąć, będziemy mogli przedyskutować tego typu operację. - Javier podrapał się po brodzie. - Wydaje się, że obydwoje walczymy o jedną sprawę, choć z innych podejść. Na pewno nie możecie dać nam pomocnej dłoni w walce? - zapytał. - Widzicie w tutejszym lesie panuje pewien niedorozwinięty, dziki lud, który postanowił czcić nasze drzewo.
- Tak, właśnie miałam zamiar o to zapytać - przyznała liderka techników. - O co właściwie chodzi z tym ścinaniem drzew? Rozumiem że utrudniają nieco życie jeśli blokują działanie magii, ale skoro wspominała o tym nawet wasza księga, to w czym konkretnie ma to pomóc przeciw najeźdźcom? - dopytywała.
-Nie wiemy. - przyznał mężczynza. - Księga nic nie tłumaczy, a my nie mieliśmy okazji jej zbadać. Planujemy zająć się tym gdy już zdobędziemy nad jakimś kontrolę.
- Oh, w takim razie ciekawa jestem cóż za prorok ją napisał - stwierdziła z lekkim uśmieszkiem. - Wiecie, rok temu na naszych ziemiach odkryliśmy kilku zwiadowców Sidhe, którzy wmieszali się między nas i próbowali nami manipulować z ukrycia. Jesteście pewni że ta wasza księga to również nie ich dzieło? Może chcieli żebyście ukrywali się zamiast walczyć i ścięli te drzewa, bo ułatwi im to wyciąganie many z naszego świata, czy coś w tym stylu? - zasugerowała. - Ah, przydałaby się tu nasza arcymagini. Gdzie ona się u licha podziewa?
-Próbuje nawiązać kontakt z resztą. - przypomniał Saeh. - Ściągnąć ją? - zapytał.
Mężczyzna uśmiechnął się na te zarzuty. - Wszystko co wiemy o klejnotach i ich zastosowaniach wiemy z tej księgi. Coś co zbudowało całą naszą kulturę nie może być tego typu kłamstwem. - stwierdził, z przekonaniem w głosie.
- Ściągnij - przytaknęła Malie Saehowi. - To nie potrwa długo, a przydałaby się nam opinia lidera magów w tej sprawie - zauważyła, po czym zwróciła się z powrotem do Javiera, wyciągając z torby przy pasie dziesięciocalowy monitor. - Duża część naszej obecnej technologii również bazuje na tym czego udało nam się dowiedzieć od Sidhe - wyjaśniła. - Co prawda nie otrzymaliśmy jej z dobrej woli, tylko sobie przywłaszczyliśmy. Jednak jeśli służyłoby to agendzie najeźdźców, to wyobrażam sobie, że mogli łatwo wami manipulować i na większą skalę. Sami dobrze wiecie, że nie można ich nie doceniać - to powiedziawszy schowała z powrotem ekran i zrobiła poważną minę. - Oczywiście nie będziemy wam mówić co macie robić na swoich ziemiach, jednak pomożemy wam w zabezpieczeniu owego drzewa tylko jeśli obiecacie że nie zetniecie go dopóki nie upewnimy się czy nie pomoże to Sidhe w ich inwazji. My nie zamierzamy się chować, więc możemy zostawić przy nim jeden z naszych oddziałów i ściąć je w dowolnej chwili. Czy zgadzacie się z tym? Sir Eabiosie? Panie Amensie? - zapytała dwóch pozostałych liderów.
Dwójka spoglądała na siebie w zamyśleniu. - Kiedy miałby nastąpić atak? - zapytał Amens.
Javier odparł krótko - W tym tygodniu. Nie później.
Na tą odpowiedź alchemik westchnął. - W takim razie nie mam obiekcji. Nie powinno nas to przesadnie spowolnić.
Eabios nie powiedział nic, po prostu się odwrócił. - Przeliczę wojska. Zobaczę ile można zebrać. - zakomunikował po jakiejś chwili.
Saeh nadbiegł dość pośpiesznie z Nine, którą ciągnął na barana. Dziewczyna wyglądała na potwornie przemęczoną.
- Hej, Nine - przywitała się z uśmiechem Malie. - Wybacz, ale właśnie trafiliśmy na tubylców i próbujemy się z nimi dogadać w pewnej sprawie. Powiedz mi, czy wiesz coś o jakichś świętych magicznych drzewach, które mają coś wspólnego z przepływem many? - zapytała.
Saeh delikatnie postawił ją na ziemi. Dziewczyna przetarła oko jak zaspana. - Elfie drzewa rosną tam, gdzie jest dużo żył magicznych. Thalanos je badał. - wyszeptała, mizernie. - Nigdy ich nie mogliśmy ruszyć, bo ludzie przywiązują do nich swoje dusze, aby zwiększyć magiczny potencjał. Jak je zetniesz, to ktoś na pewno umrze.
Javier westchnął. - To tłumaczy zawziętość dzikusów. - przyznał.
Techniczka rozważała to przez moment.
- Czyli nie wiadomo co się stanie z maną jeśli jednak ktoś by je ściął? Na pewno musi mieć to jakiś związek z Sidhe, bo wspominała o tym ich święta księga - rzekła do Nine. - Nie wiemy tylko czy bardziej pomoże to nam, czy im.
-Problem leży w tym, że wiemy co jest pod drzewem, ale nie wiemy co jest w nim. - wyjaśniła Nine. - Na pewno jest więcej niż jedno, więc jak coś zetniecie to nam nie zaszkodzi. Gorzej z elfami. - spostrzegła, niezbyt wesoło.
- Dziękuję Nine, chyba już wszystko rozumiem. Może trochę odpocznij? - zaproponowała. - Pozostaniemy tu przez jakiś czas, a jeśli inne statki rozbiły się na brzegu tak jak my, to daleko nie odejdą. Może nasi nowi przyjeciele zechcieliby nam pomóc w poszukiwaniach reszty naszej floty? - zwróciła się do Javiera. - Chyba lepiej jeśli dowiedzą się że udało nam się nawiązać przyjazne stosunki, niż żeby miało dojść do jakichś nieporozumień jeśli zaczną wałęsać się po waszych ziemiach?
Mężczyzna przytaknął. - Zacznę kierować moje wojska w las, na rekonesans i do przygotowań. Ale mogę zostawić z wami kilku zwiadowców, na pewno jakoś pomogą. - zgodził się.
- Jeszcze jedno - dodała Malie. - Chciałabym wcześniej udać się do owych elfów i spróbować się z nimi dogadać. Być może jeśli obejmiemy rolę mediatora, to uda nam się rozwiązać wasz konflikt w pokojowy sposób.
- Obawiam się, że nie mówią naszym językiem, i są dość dzicy. Może panienka próbować szczęścia. Nawet wskażę drogę, ale rezultat może być różnoraki.
- Mamy sposoby na porozumienie się nawet jeśli nie znamy ich języka - stwierdziła dziewczyna, wskazując na swój naszyjnik. - To też zabawka od Sidhe, którą udało nam się zreplikować. W takim razie zbiorę swój sprzęt i możemy wyruszać powiedzmy za pół godziny.


Gdy Malie wchodziła do lasu, w jej głowie rozbrzmiewało ostrzeżenie "elfy są bardzo dobre w ukrywaniu się". Miała nadzieję, że jej boty mimo wszystko uratują ją od jakieś niechcianej zasadzki. Gęstwina była dość skomplikowana. Walka na tym terenie faktycznie może być kłopotliwa. Chociaż już z daleka widziała olbrzymie, nietypowe drzewo. Wedle Javiera Elfy mogą być gdziekolwiek, a na pewno w zasięgu wzroku tego giganta.
Andy nie był do końca przekonany zadawaniu się z dzikusami. - Właściwie, jak zwariowani mogą być? - spytał, wkładając fajkę do ust. Spalił drobinkę swojej many, aby ją zapalić.
W moment, z różnych elementów gęstwin i najwyższych drzew zaczęły schodzić nieznane sylwetki.
Większość z nich była naprawdę niewysoka. Ubrani byli w utkane z jakiegoś zielksa, podstwawoe odzienie. Uzbrojeni zaledwie w drewniane dzidy i tarcze. Ich twarze były nietypowe. Mimo że ludzkie, to znacznie bardziej kwadratowe. Ich skóra wyadawała się być podobna do faktury jaką mają liście.
wydawali się nie mieć zębów, poza dwoma dość ogromnymi. Ich włosy zastępowały kolce.
Stanęły one w agresywnej pozie, krzyżując ręcen a piersi. Nie wyglądali na specjalnie zadowolonych.
- Potencjalnie bardziej niż Membrańczycy - stwierdziła Malie po szybkich oględzinach mieszkańców lasu. Zatrzymała się i wyciągnęła rękę w bok, dając znać Andiemu by zrobił to samo. - Uważaj na to co przy nich mówisz i pamiętaj żeby wyłączyć tłumacza jeśli chcesz coś powiedzieć tak żebym tylko ja zrozumiała.
Po tych słowach wyciągnęła z kieszeni naszyjnik z opalem i pokazała go wszystkim dzikusom, po czym przemówiła do nich:
- Przybywamy w pokoju. Chcemy z wami porozmawiać - mówiąc wskazywała to na swoje usta, to na tłumacza na swojej szyi i na naszyjnik w ręce. Następnie zaś zaczęła gestykulować jakby chciała by jeden z nich do niej podszedł i pozwolił go sobie założyć. Dwie latające maszyny lewitowały w powietrzu kilka metrów za nimi, wydając z siebie jedynie cichy szum pracujących silników.
Zielone kreatury zaczęły spoglądać po sobie na wzajem. Piszczały coś i gulgotały, w bardzo nieartykułowany sposób. W końcu jeden podszedł, przyjżał się świecącemu naszyjnikowi i wyciągnął po niego rękę, wyraźnie zaintrygowany świecącą ozdóbką.
Malie bez oporów oddała naszyjnik i żywo gestykulując próbowała zachęcić stworka by od razu go ubrał, uśmiechając się przy tym na tyle przyjaźnie na ile było ją stać. Właściwie nie miało znaczenia czy zrozumiał jej prawdziwe intencje, czy po prostu uznał błyskotkę za prezent. Zarówno w pierwszym, jak i drugim przypadku niegrzecznie byłoby odmówić.
Kreatura odskoczyła w tył, aby pokazać prezent reszcie. Ich usta otworzyły się znowu, gdy zaczęli o nim dyskutować. - Ładne. Inne. Klejnot. Nieznajomi. Ogień. Złe. Obce. Złe. Prezent. Miłe. - niepewnie patrzyli na dwójkę, próbując wydedukować po co tu przyszli.
- Tak, to prezent dla was. Mamy tego więcej jeśli się wam podoba - rzekła techniczka z zadowoleniem. - Nie jesteśmy tamtymi ludźmi którzy zamieszkują ziemie dookoła waszego lasu. Jesteśmy… plemieniem, które przybyło niedawno zza wielkiej wody i chcielibyśmy pomóc w rozwiązaniu waszego konfliktu z tutejszymi ludźmi w, o ile to możliwe, pokojowy sposób - to powiedziawszy wskazała palcem na elfa z naszyjnikiem. - Przekaż to reszcie. Tylko my dwoje rozumiemy co do siebie mówimy dzięki tym klejnotom.
Elf w nieco skrzywiony sposób przyjrzał się Malie. - Zrozumieć, nie możliwe. Oni chcą: śmierć. My chcemy: Żyć. - rzekł patrząc na kobietę.
- Oh, wcale nie zależy im na waszej śmierci - wyjaśniła uspokajająco. - Oni sami boją się o swoje życia. Widzicie, do naszego świata przybyły niedawno istoty które zagrażają nam wszystkim. To wasze święte drzewo jest w jakiś sposób połączone z przepływem many, czyż nie? Najeźdźcy o których mówię sprawią że cała mana zniknie z naszego świata i niewykluczone że wasz las również zostanie unicestwiony w trakcie tego procesu. Dlatego właśnie nasze plemię podróżuje na północ by stawić im czoła. Możliwe zaś że ścięcie waszego drzewa ułatwi nam to zadanie.
Kreatura zawiesiła klejnot na swoich spodniach i wzięła do ręki dzidę. - My chcemy: żyć - powtórzył się, wyglądając znacznie bardziej agresywnie.
- Cóż, podobno są inne drzewa takie jak wasze które moglibyśmy ściąć by przetestować tą teorię - zauważyła spokojnie Malie. - Obawiam się jednak że Grandianie są dość uparci i nie odpuszczą wam tak łatwo. Może udałoby mi się ich przekonać by zostawili w spokoju wasze drzewo jeśli zgodzilibyście się stanąć wraz z nami do walki przeciw najeźdźcom. Nie chcę was straszyć, ale szczerze mówiąc to chyba wasze jedyne wyjście jeśli chcecie przetrwać.
Zielonkawy stwór zaczął być atakowany piskami i gulgotaniem swoich braci. Milczał przez jakiś moment, aż spojrzał na podarowany mu klejnot i...zrozumiał jego działanie. Przez chwilę tłumaczył co się dzieje swoim pobratymcom, po krótkiej naradzie z którymi odwrócił się do Malie.
- My pomóc. My tylko w las. Noga za las. Elf martwy. - wyjaśniło stworzenie. - Wąs zły. Wąs śmierć. Ty: pomóc z wąs? - zapytał Elf.
Nieprzekonany Andie schylił się do ucha Malie. - Nie wiem jak ty, ale wolę sojusz z rycerskim narodem niż lasem dzikusów zamkniętych w domu. Choć przyznam, szkoda mi ich.
- Ja również - odparła kobieta, wyłączywszy swój translator. - Ale jeśli zabijemy ich z zimną krwią dla własnego zysku, to czym będziemy różnili się od Sidhe? Jeśli mamy wybór pomiędzy ludobójstwem, a oszczędzeniem niewinnych istot, gdy nie wiadomo jaki będzie tego efekt, to wolałabym wybrać to drugie. Ponadto jeśli nie ścięcie drzewa okazałoby się błędem, to szybko można temu zaradzić. W drugą stronę już ciężej.
-Ty tu dowodzisz. - umył ręce Andy, któremu taka odpowiedzialność niezbyt przypadała do gustu.
- Skoro tak to nie protestuj - żachnęła się kobieta. - Mam już pomysł jak przekonać Javiera tak żeby myślał że mu pomagamy. Może nawet wyjdziemy na tym lepiej niż ścinając to przeklęte drzewo - dodała, po czym aktywowała ponownie tłumacza i zwróciła się znowu do elfa. - Przekonam wąsacza żeby zostawił was w spokoju, ale musimy zostać tu z wami trochę dłużej żeby nie pomyślał że wracamy za szybko. A skoro już tu jesteśmy, to może pokazalibyście nam z bliska swoje drzewo i wyjaśnili dlaczego wiążecie z nim swoje dusze?
- Drzewo, Matka. Drzewo nasze. Biały z dala. - przy ostatnim słowie skierował na Malie włócznię, podkreślając wagę swojej opinii.
- W takim razie posiedzimy tu z godzinę albo dwie jeśli nie macie nic przeciwko - stwierdziła obojętnie techniczka, rozsiadając się pod jednym z drzew. - A może dopuścilibyście do niego chociaż moje maszyny? - zapytała po chwili, wskazując na dwa latające drony. - To są tak jakby… nasze metalowe zwierzątka - wyjaśniła, a następnie gwoli demonstracji pokręciła w powietrzu palcem, zaś roboty dokładnie w tym samym momencie zaczęły się obracać dookoła własnej osi. - Jak widzicie są bardzo dobrze wytresowane. Na pewno nie osikają wam waszego drzewa.
- Nie. - było jedyną, twardą odpowiedzią. Elfy dbały o swoje. W jakkolwiek strachliwy sposób.
- Wy naprawdę nie potraficie docenić czyjejś bezinteresownej pomocy. Wiecie, gdyby udało mi się dowiedzieć czegoś więcej o waszym drzewie, to łatwiej byłoby mi przekonać wąsatego. A tak będę zmuszona improwizować - westchnęła, zakładając ręce za głowę. - Zanim odejdę chciałabym jeszcze raz ostrzec was przed najeźdźcami. Nazywają się Sidhe i mają niebieską skórę, więc jeśli ktoś taki przybędzie do waszego lasu, to za nic mu nie ufajcie. Nie żeby cokolwiek to zmieniło jeśli rzeczywiście po was przyjdą… ale przynajmniej umrzecie walcząc.
Zielona istota niezwykle sztywnie ukłoniła się w stronę Malie, po czym wyprostowała oczekując, aż nieznajomi odejdą.
Andy przetarł podbrudek z zainteresowaniem. - Jeżeli rodzą się z drzewa, to będą w okół każdego z nich. - zauważył. - Jaki plan? Prosto do Javiera, czy idziemy się dogadać z resztą?
- Do Javiera - zdecydowała Malie. - Tylko jego musimy przekonać. Nasi nie mają powodu by ścinać drzewo jeśli Grandianie się rozmyślą. A zanim znajdziemy następne może uda nam się dowiedzieć więcej o Sidhe i zdecydować czy ścinanie drzew pomoże nam czy zaszkodzi. Jeśli okaże się że to jedyny sposób na ich powstrzymanie, to nie zawaham się. Po prostu jeśli mam popełnić ludobójstwo, to chcę mieć przynajmniej ku temu dobry powód.


- A więc nie jesteśmy już do końca przychylni ścinaniu tego drze…
- Nie zmienimy zdania. - O ile spacer do namiotów Grandii był dość krótki, o tyle uzyskanie odpowiedzi okazało się nawet szybsze, choć może tylko wstępnej? Andy wzruszył ramionami, nie obchodząc się nawet tym, że odezwał się bez pytania. Wstawił ręce w kieszenie i uśmiechnął się do Malie.
- Myślałem, aby odmówić wam wizyty z elfami, ale stwierdziłem, że byłoby to względem ich nieuczciwe. Wiemy, że to tylko prosty lód żerujący na okolicznej zwierzynie. Ale cała nasza kultura, wszystko co mamy, jest oparte na wielkiej księdze. Po tylu wiekach jest już za późno abyśmy zmienili zdanie, od tak.
- Ależ nie chcę was do niczego nakłaniać. Chcę jedynie przedstawić wam pewne informacje które udało mi się wyciągnąć na podstawie oględzin drzewa o których powinniście wiedzieć nim przystąpicie do jego ścięcia - stwierdziła gwardzistka, której mina była wyraźnie czymś zatroskana. Wyciągnęła z torby u boku notes i pokazała Javierowi gąszcz skomplikowanych zapisków i wykresów. Widząc zaś zdziwioną minę generała, zaczęła spokojnie wyjaśniać: - Otóż po kilku eksperymentach przeprowadzonych z użyciem naszej najbardziej zaawansowanej technologii pozyskanej od Sidhe udało mi się odkryć że energia magiczna pochodząca z żył znajdujących się pod drzewem oraz dusz elfów które są z nim powiązane kumuluje się w rdzeniu. Jest jej jednakże znacznie więcej niż przypuszczaliśmy. Właściwie to przekracza wskaźniki naszych najmocniejszych skanerów, a co gorsza wykazuje wielce niestabilne fluktuacje w polu energetycznym. Wedle skali Venera jest to stężenie magiczne piątego stopnia i w zależności od tego w jaki sposób się zamanifestuje może okazać się całkowicie niegroźne, bądź też, co wielce prawdopodobne, ulec spontanicznej magnofuzji, co następnie spowodowałoby jego przejście w niekontrolowaną zapaść wektrolityczną do postaci skondensowanego jądra, które to natychmiast rozpadłoby się i uwolniło energię o potencjale ponad dwóch i pół miliona petadżuli - mówiąc to pokazywała palcem kolejne wzory i schematy, a ich oczywistą niedorzeczność mógł obecnie zauważyć tylko największy ekspert techniczny Ferramentii, którym przypadkowo była właśnie Malie. - W skrócie, istnieje duża szansa że gdy spróbujecie je ściąć, drzewo eksploduje i z całego lasu zostanie jedno wielkie pogorzelisko. Dlatego też na pierwszą próbę proponowałabym znalezienie bardziej odpowiedniego drzewa, którego energia magiczna jest mniej niestabilna niż tego tutaj.
Javier wpatrywał się w Malię jak ogłupiały przez dłuższą chwilę. Bez pytania było wiadomo, że z pierwszej części wywodu nic nie zrozumiał. Parę razy próbował się odezwać, aż w końcu mu się udało. - Że przez magię? - wydukał w końcu. - Mamy magów. I amethysty. Damy sobie radę. - stwierdził. - Ale w takim razie powinniście stąd uciec. Na wszelki wypadek.
- Cóż, skoro jesteście tego tacy pewni - wzruszyła ramionami kobieta. - Jednak mogę wam zaoferować bezpieczniejsze wyjście. Z tego co widziałam elfy nie byłyby raczej w stanie zatrzymać naszych bezzałogowych maszyn - stwierdziła, wskazując na unoszące się za jej plecami drony. - Nie rozpoznały nawet czym one są i nie zauważyłam by stosowały klejnoty. Moglibyśmy więc uniknąć jakichkolwiek potencjalnych strat jeśli zgodzilibyście się przyjąć moją ofertę.
- OH! Wobec tego możemy tam wejść, i robić jak nam się podoba! - zauważył Javier. - Aczkolwiek nie jestem pewny jak wiele możemy zaoferować w podzience. - dodał po chwili. - Naprawdę niewiele, przynajmniej, jeżeli nie poczekacie do końca potyczki.
Andy skrzyżował ręce na piersi, niezbyt przekonany tym jak toczy się rozmowa. - Mogę wyjść na fajkę? - spytał Malie - czy jestem ci do czegoś potrzebny?
- Zawołam cię w razie czego - odparła gwardzistka, nie spuszczając wzroku z Javiera. - Ależ nie chcę od was wiele. Jedynie zapewnienia że poprze pan nasze stanowisko odnośnie walki z Sidhe przed waszym królem. Czy osobiście byłby pan przekonany że z naszą wiedzą i technologią warto przynajmniej spróbować odeprzeć atak najeźdźców, zamiast chować się po jaskiniach? Zwłaszcza że jak sam pan wspomniał duża część mieszkańców Grandii może nie znaleźć dla siebie schronienia i zmuszeni bylibyście zostawić ich na śmierć.
Javier przytaknął skinieniem głowy. - I tak zamierzałem przedstawić wasz punkt widzenia naszej rodzinie królewskiej. - zgodził się Javier. - Jak go znam, pozwoli wszystkim chętnym zmobilizować się do walki. Jak znam jednego z jego synów, ktoś chętny się znajdzie. - przedstawił sytuację. - Już mieliśmy rozmowy na ten temat, wiele osób woli umrzeć z bronią w ręku.
- Miło mi to słyszeć - stwierdziła Malie z uśmiechem. - W takim razie zaraz poinformuję naszych techników by przygotowali drony i machiny bojowe. Dajcie znać gdy mamy rozpocząć ścinanie drzewa. Uprzedzam jednak że jeśli okaże się to błędem i w jakikolwiek sposób wspomoże Sidhe, to nie pomożemy wam w pozbyciu się następnych drzew.
-Jak najbardziej. - zgodził się Javier. - Wobec tego prosiłbym o przysłanie tutaj osób z maszynami, i odpowiedzialnych za nie ludzi. - stwierdził w końcu. - Będziemy atakoważ tego obozu, więc chcę tutaj zgromadzić całe wojsko.
- Tak zrobię - przytaknęła Malie, po czym wyszła z namiotu Javiera by udać się w stronę plaży gdzie stacjonowały jej własne oddziały.
Tuż po opuszczeniu namiotu, technik natknęła się na swojego ochroniaża, wampir był niezwykle pogrążony w zadumie. Jego papieros sam się wypalał. - Mam wrażenie, że widziałem mechy. - stwierdził, gdy tylko spostrzegł Malie. Wolną ręką wskazał na namiot, który w odróżnieniu od większości zielonych, był jednym z niewielu czarnych.
- Ah tak? - zastanowiła się. Po chwili wyciągnęła z torby ekran i nacisnęła kilka przycisków by wyświetlić mapę terenu. Wbudowany sonar rzeczywiście pokazywał kilka wielkich obiektów znajdujących się w czarnym namiocie - Wyglądały jakby próbowali je przed nami ukryć, czy są tak przestarzałe w porównaniu do naszych że nie mieli się czym chwalić?
Andy wzruszył ramionami. - Może. To jak, idziemy? - spytał. - Utargowałaś coś, swoją drogą?
Techniczka rozważała przez moment przejrzenie tego co znajdowało się w czarnym namiocie, jednak po dłuższym namyśle kiwnęła w końcu głową.
- Chodźmy - zgodziła się. - Część Grandian na pewno stanie po naszej stronie. Z im lepszej strony się im pokażemy, tym więcej z nich przekonamy że jest sens stawać do walki z nami przeciw Sidhe.
 
Tropby jest offline  
Stary 11-01-2015, 14:00   #10
 
Ajas's Avatar
 
Reputacja: 1 Ajas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie coś
Sodoma


Przygotowania do wojny trwały może nieco dłużej, niż ktokolwiek by chciał, ale ostatecznie mimo wszelkich chęci poddanych, nikt w królestwie nie spodziewał się rozpoczęcia krucjaty przeciw nieznanym ludom, od tak sobie nagle, w jakąś tam środę czy poniedziałek.
Ostatecznie jednak spora ilość wojsk została zgromadzona, a wszyscy zgodnie wyruszyli. Wszyscy, oprócz gereda i jego kota.
Podróż trwała dość długo, zdawała się momentami nieco mozolna. Blisko było do Sodomy do kontynentu, ale hrabia nalegał, aby opłynąć sporą część ziem, pobierając trasę między wyspami. Jego zdaniem był to porządny skrót.

Któregoś dnia w latającej fortecy, jeden z służących zawołał wschód, wciskając mu w ręce lunetę. Cała reszta równie szybko zgromadziła się przy bogaczu. Nawet zachód przyszedł, choć stał dość daleko, wpatrując się uważnie przez okno w oddal.
Statki. Duża ilość łodzi nieznanego ludu, większość z nich było maszynami wojennymi. Ciężko było powiedzieć, czy mieli złe intencje. Nie wyglądali na piratów, ale mimo wszystko barykadowali drogę.
Tyraal również zainteresował się zbieraniną, podchodząc do wschodu.
- Mógłbym prosić o lunetę? Dziękuję. - niebieskoskóry uważnie zaczął oglądać wyspę, przy której stało sporo łodzi. Uśmiechnął się do siebie, oddając przedmiot. - Spójrz tam. - wskazał palcem w bliżej nieokreślony punkt.

Miejsce które wskazał było zwyczajnym, pustym kawałkiem obozu. Znajdowała się w jego części jedna osoba. Była to średniego wzrostu kobieta, o pokaźnym biuście i bardzo skąpym, wyzywającym ubiorze. Właściwie jedyne co nosiła, to płaszcz i czapka, wskazujące jakiś wyższy status w armii. Jej wyraz twarzy był dość obojętny. Dzięki bląd włosom i żółtym oczom, wyglądała dość uroczo.

- To Mystiia Reedus. - odezwał się Savant. - Jej cały naród oddał Sidhe swoją suwerenność. Skoro są tutaj, to w pobliżu są albo drzewa, albo sidhe. - wyjaśnił - Spodziewałbym się, że nas natychmiast zaatakuje. Radziłbym nie wchodzić w potyczkę z nią osobiście. - spojrzał na Północ. - Zwłaszcza użytkownikom magii. Z nią nie ma zabawy.
- Drzewa? -zapytał Wschód, unosząc brew i odbierając lunetę by samemu przyjrzeć się wskazanemu miejscu.
- Nie sądzisz chyba, że jakaś dziewczynka może być dla nas zagrożeniem. - prychnął z pogardą Północ, krzyżując ręce na piersi. W tym czasie Zachód po cichu wyszedł z pokoju, ruszając na swoje ulubione miejsce na statku - bocianie gniazdo.
- Jest starsza niż myślisz. Nie wiem do końca na czym bazuje jej moc, Thalanos ostrzegał mnie, że “im więcej masz magii, tym mniejsze masz szanse” cokolwiek to znaczy. - wyjaśnił Tyraal. - Sam nie był pewny. A drzewa, należy ścinać. - uśmiechnął się. - Wyjaśnię wam o co chodzi, jeżeli jakieś znajdziemy.
- By pokonać kogoś takiego, nie potrzeba nawet grama magi. -mruknął jak zawsze dumny Północ. Jedyną reakcja Wschodu na te słowa, było pokręcenie głową z zażenowaniem.
- Mimo wszystko nie powinniśmy się ich obawiać… flota jest potęgą Sodomy. - mężczyzna w cylindrze zapewnił niebieskoskórego.
- Oby. - przytaknął spokojnie Tyraal. - Zostawiam to w waszych rękach. - zadeklarował nonszalancko i obrócił się na piętrze. Spokojnym krokiem skierował się ku swoim kwaterom.

Mystiia vs Północ
Kobieta o brązowej skórze przez dłuższą część bitwy przelatywała z jednego swojego okrętu na drugi, powoli zbliżając się ku północy, i statku który on zajmował.
Wreszcie wylądowała na nim, a towarzyszyły jej dwa olbrzymie ostrza, utrzymywane w powietrzu przez przedziwne, okrągłe nietoperze. Nie odezwała się, machnęła ręką a jedno z ostrzy rozcięło grupę załogantów. Potem skoczyła w przód, na Północ, pchając drugą dłoń przed siebie. Drugie z towarzyszących jej ostrzy pomknęło w stronę młodego wojownika.
- Myślałem ze się nie doczekam. -zaśmiał się radośnie Północ, odskakując parek korków w tył, by zwiększyć dystans od ostrza. - Czyli najpierw trzeba pozbawić Cie borni co laleczko? Nigdy nie rozumiałem po co wszyscy ją ze sobą noszą. To tylko zbędne obciążenie. - dodał, po czym machnowszy ręką, postanowił przywołać lodową kolumnę. Chciał, by wystrzeliła ona spod ostrza, uderzając je od dołu by zamknąć broń w lodowych objęciach, lub chociaż zmienić jej trakjektorię.
Plan ten zadziałał idealnie, zatrzymując broń przeciwniczki w miejscu. Membranka odskoczyła nieco w bok, aby jej własny ekwipunek nie zasłaniał jej celu. - Magia. - mruknęła zatrzymując się w miejscu dość gwałtownie. Machnęła obydwoma dłońmi skierowanymi na Północ. - Zdychaj, ścerwo! - Krzyknęła gwałtownie.
Chłopakiem rzuciło, wywracając go w powietrzu do góry nogi, następnie rzuciło w dół, z siłą, łomotem!
Nim się zorientował, był pod pokładem, mocno potłuczony.
- A to czego tu używasz, to niby co innego… - mruknął sam do siebie, powoli dźwigając się na nogi. Otarł stróżkę krwi, która płynęła z rozcięcia na policzku, po czym susami, zaczął kierować się w stronę dziury którą tutaj wpadł. Chciał czegoś spróbować, taki już był, nie podawał się nie ważne jak źle by nie było. Gdy tylko zobaczy dziewczynę miał zamiar wykonać kopnięcie w jej twarz. Domyślał się, że ta będzie chciała nim ponownie miotnąć, dlatego też zużywał całe pokłady swej energii magicznej teraz, by przyspieszyć powrót. Mocą wiatru wzmacniał skoki i gibkość ruchów, mając zamiar przeprowadzić atak, gdy jego pokłady mocy magiczne będą bliskie zeru.
Północ wyleciał jak strzała. Mystia spojrzała na niego dość uważnie. - Pusty - mruknęła, szybko ruszając dłonią, aby przywołać swoje ostrze do roli tarczy. Nie zdążyła. Północ zużył zdecydowanie zbyt wiele energii, aby ktokolwiek spodziewał się tak nagłego, wręcz rakietowego uderzenia w twarz, które odbiło Mystię dobre kilka kroków w tył.
Ledwo kobieta się podniosła, a snajperski strzał Zachodu ugodził ją w bok. Rzuciło to nią nieco, ale nie rozproszyło przesadnie. Machnęła dłońmi, przywołując do siebie obie bronie, wyrzucając jedną z nich z lodu.
- Zachód znowu się wtrąca. -mruknął Północ obserwując okolicę. Co prawda, musiał wyzbywać się magii na bieżąco, ale wciąż mógł robić z niej użytek. Szczególnie na statku, który i tak spisany był na straty. Celem tej jednostki było zwabić tutaj, tą małą dziewczynkę, odsłaniając tym samym linie jej zaopatrzenia. Póki co jednak musiał skupić się na unikaniu ostrzy. Ruszył biegiem w tłum marynarzy, by tam zgubic oręż w tłumie i wyskoczyć Mysti na plecy z kolejnym kopniakiem.
Kobieta tym razem zdołała odskoczyć w tył. - Strata czasu. - mruknęła, gdy jej nietoperze wypuściły z ust miecze. Czysta telekineza ustawiła je w sposób, który spokojnie zablokował uderzenie Północy. Były na tyle masywne, że nie wydawało się to je uszkodzić.
Dwójka zwierząt otworzyła gęby, w których zaczęła się zbierać jakaś energia. Jedna z nich patrzyła na dziób okrętu, druga skierowała się w przeciwną stronę.
- Co już nie chcesz się bawić? -zapytał Północ, rozstawiając ręce na boki, tak by każda dłoń wskazywała innego nietoperza. Nie miał dość mocy na potężne zaklęcia… ale lekkie zaburzenie mocy nietoperzy przed wystrzałem powinno wystarczyć do tego by nie mogły one promieni opanować. Posłał on drobinki swej many w stronę paszczy stworów z nadzieją, że te po prostu wybuchną.
Na pierwszy rzut oka stworzenia zostały odepchnięte, więc moc oddziaływała na nie. Jednakże chwilę później Wybuchły tak ogromną energią, że Połnoc nie miał szans osłabić ich byle jaką garstką energii. Laser ugodziłw statek, a wirujące stworzenia przerżnęły go na obie strony i jeszcze poleciały w tło bitwy. Platforma potyczki zaczęła tonąć. Kobieta zaś lewitować. Powoli zaczęła odlatywać w stronę swojego statku, będąc jednak odwróconą w stronę Północy.
- Nie przepadam za tym…. ale jak trzeba… - mruknął chłopak, chwytając za odłamek masztu, o ostrym końcu, po czym wziął szeroki zamach i cisnął nim niczym włócznia w stronę przeciwniczki, po czym zaczął skakać po resztkach statku, by być jak najwyżej. Musiał chwile poczekać na powrót swoich mocy.
Odłamek został bez trudu odbity przez jedno z lewitujących ostrzy, a kobieta skutecznie uciekła.

Gdy tylko czarnoskóra wylądowała na okręcie, dostała złego przeczucia. Szybko odwróciła jedno z swoich obronnych ostrzy na wschód. Niestety, była zdecydowanie zbyt wolna. Kula przestrzeliła jej bok. Była to już druga rana w tym miejscu, tym razem jednak nieco bardziej poważana. Kobieta skrzywiła się. Wyjęła z płaszcza opal. Chwilę potem, wszystkie statki Membry zaczęły przerywać abordaże i zawracać. Wróg wycofywał się z pola bitwy.

Widzący to przez lunetę Tyraal zaczął klaskać. - Brawo. - pochwalił biznesmena sodomy, przyglądając się uciekającym statkom. - Nawet zniszczyliście część ich cargo. A ile wam zatonęło. Zaledwie pięć statków… - przerwał na moment. - A nie, cztery. Źle spojrzałem. - zaśmiał się. - Musimy ją śledzić. Gdziekolwiek się skieruje, musi być coś istotnego dla naszych wrogów. Grunt to nie tylko dostać się do nich, ale nie pozwolić im poszerzyć wpływów poza lodową krainę.
Przez pewien czas bitwy dłonie WSchodu coraz mocniej zaciskały się na krawędzi okna. Gdy widział jak tona ich statki, w oczach osobnika, widać było niemal odbijające się złote refleksy. Nie obchodziło go, że ktoś utonął, życie ludzkie nie było ważne. Jednak to za jego pieniądze zbudowano te okręty, to właśnie jego złoto tonęło w odmętach.
- Tak to było nasze bezwarunkowe zwycięstwo. -odezwał się w końcu, po mistrzowsku tamując gniew i udając spokojnego. - Pierwszy prawdziwy test dla naszych ptaków gromu , z tego co widziałem, będziemy musieli lekko zmniejszyć siłę rażenia by nie były tak groźne dla naszych jednostek. -stwierdził,m obserwując okolicę przez prywatna pozłacaną lunetę. - Niestety główna część naszych sił dalej pozostaje z tyłu, chroniąc zasoby. Dla tego nie mogliśmy po prostu zmieść ich z powierzchni oceanu. -dodał powoli składając lunetę, po czym wyjął z kieszeni komunikator.
- Zachód, weź jedną z ważek i niespuszczaj wzroku z tej kobiety. Musisz zobaczyć dokąd uciekają. -poleciał snajperowi. Odpowiedziało mu oczywiście milczenie.
- My powiniśmy przejąć ich obóz. -zasugerował WSchód. - Naprawimy tam szkody i kto wie, może znajdziemy cos ciekawego. Mystia raczej nie spodziewała się porażki, więc możliwe że zostawiła tam coś ważnego, w czasie swego odwrotu.
- Wygląda na to, że odpoczywali na tamtej niewielkiej wyspie. - wskazał palcem Tyraal. - Co prawda nie widzę stąd nic interesującego, ale kto wie, może coś przyciągnie naszą uwagę.
- To będzie dobre miejsce by obejrzeć uszkodzenia i dokonać niezbędnych napraw… a mówiąc o uszkodzeniach... - Wschód, spojrzał na niebo, z którego powoli opadała sylwetka Północy. Długowłosy chłopak, przy pomocy swej magii nakłonił wiatr do pomocy w lataniu. - Wraca i nasz dzielny wojownik. -powitał z nutką sarkazmu swego przyjaciela kapelusznik. - Jak zabawa? Zaspokoiła twoja rządzę?
- Przepychanki z jakaś dziewczyną, która musi używać broni na początku starcia to nic satysfakcjonującego. -prychnął Północ, odrzucając w tył mokre i rozwiane włosy. - To mają być ci wielcy i niebezpieczni przeciwnicy z kosmosu? -zapytał lekko agresywnym tonem Tyraala.
- Nie, to zaledwie membrańczycy. Zwierzoludzie z odległego kontynentu. - uspokoił Tyraal. - Jak już wspominałem, postanowi oddać się w niewolę sidhe, aby zaznać chociaż ułamka ich wiedzy i siły. - przypomniał, krzyrzując ręce na piersi. - Wygląda na to, że nie nawiązali jeszcze kontaktu z swoimi nowymi panami. Ale nie lekcewarz ich. Jeżeli Membrańczych nie wygląda bardziej jak zwierzę niż człowiek, to nie używa pełni swojej mocy.
- I dobrze, że nie pokazała wszystkiego. Następnym razem chociaż będzie wstanie sprawić bym nie ziewał. -stwierdził, po czym ruszył w stronę schodów na jedno z wielu pięter budowli. - Idę się przebrać. -mruknął, widząc w jakim stanie jest jego koszula.
- Cały Północ… -westchnął bogacz z Sodomy. - A Paniczu Tyraal gdzie właściwie są teraz pańscy towarzysze, nie widziałem ich w czasie bitwy. -zagadnął, oddając lunetę jednemu z golemów.
-W swoich pokojach jak zakładam. - przyjął Tyraal. - Gdyby byli w stanie wygrywać bitwy, nie prosiłbym was o pomoc, czyż nie? - zagadnął. - Nasza grupa nie ma specjalnych powodów się narażać, chyba, że naprawdę zrobi się niewesoło. - zaśmiał się. - Czyli w sumie nigdy, prawda?
- Póki będziecie wywiązywać się z umowy na pewno. -zgodził się Wschód, po czym obrócił się w stronę swych kilku żywych podkomendnych. - Wydajcie rozkazy, zatrzymujemy się na wyspie i przeczesujemy obóz, nic podejrzanie wyglądającego nie niszczyć tylko przekazywac bezpośrednio do mojej rezydencji.
 
__________________
It's so easy when you are evil.
Ajas jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 07:20.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172