|
Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami) |
|
| Narzędzia wątku | Wygląd |
01-04-2016, 20:37 | #131 |
INNA Reputacja: 1 |
__________________ Discord podany w profilu |
01-04-2016, 21:27 | #132 |
Markiz de Szatie Reputacja: 1 | Okręt widmo Ostatnio edytowane przez Deszatie : 06-04-2016 o 10:12. Powód: justowanie ;) |
01-04-2016, 23:24 | #133 |
Reputacja: 1 | La Croix stał w milczeniu. Wystapienie Denisa postawiło go w świetnej sytuacji. Oto lurker przedstawił wszelkie wątpliwości, jakie dręczyły też jego. Z tym, że lurkerowi to uchodziło z racji wieku i porywczości. Szlachcic zaś musiał uchodzić za neutralnego. Jeszcze jakiś czas.
__________________ Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób lub zdarzeń jest całkowicie przypadkowe. ”Ludzie nie chcą słyszeć twojej opinii. Oni chcą słyszeć swoją własną opinię wychodzącą z twoich ust” - zasłyszane od znajomej. |
07-04-2016, 01:00 | #134 |
Reputacja: 1 | Jacob natychmiast zwrócił uwagę na “U Triss” nie przez piękne kurtyzany znajdujące się wkoło niego. No… może trochę. Głównie jednak pamiętał o tym, co powiedział Ferat. Triss była osobą trzymającą informacje w tym mieście. Wespół z Clydem i Redem. To jednak Red był docelowym punktem. Niemniej Triss mogła być bardzo przyjemnym punktem tego programu. We wnętrzu przywitał go obity pluszem przedpokój. Czuł zapach drogich perfum i takiego też tytoniu. Ten ostatni palono z ustawionych na dywanie, wysokich fajek wodnych. Jedna z kobiet, wysoka brunetka poruszająca się zgrabnie na obcasach, natychmiast podążyła w jego kierunku. Była obwinięta tylko w przeźroczystą szatę, spod której dostrzegał rumiane walory. - Czym możemy służyć? - spojrzała na niego drapieżną czerwienią barwionych soczewek. Spojrzał na kobietę z przekrzywioną głową wolno przebierając palcami. - Dobre pytanie. W czym możecie służyć? - odbił piłeczkę. - Oferujemy kąpiele, masaże lub klasyczne “spotkania”. Gwarantuję że każda opcja cię zadowoli i pozwoli się odprężyć, bez względu na to co zajmuje twoją śliczną głowę. - A jak z osobami… obsługującymi? - zapytał krótko spoglądając dwuznacznie na rozmówczynię. - Ja tylko przyjmuję klientów - uśmiechnęła się delikatnie - Obecnie wolne są: Klara, Tracy oraz Julia. Spojrzał we wskazanym kierunku. Pierwsza z dziewczyn była kruczoczarną niewiastą, chudą jak szkapa. Zwrócił uwagę na srebrny naszyjnik, który spływał jej między lekko zarysowanymi piersiami. Tracy nosiła burzę czerwonych loków. Odwzajemniła spojrzenie, coś na chwilę zabłysło w jej oku. Julia natomiast była nieco przy kości, ale nadal w estetycznej normie. Odznaczała się krótką, blond fryzurą z fioletowymi pasemkami. Jako jedyna wydawała się spoglądać gdzieś poza pomieszczenie i nie interesować klientelą. Starr spojrzał w stronę brunetki, lecz nie ze względu na jej osobę. Ten naszyjnik sprawił, że zwrócił wzrok w jej kierunku. Ozdoba powieszona była na cienkim łańcuszku. Mieniła się dziesiątkami cykorii. Na oko wyglądało to na solidną robotę, nie podróbę z Pływającego Targu. - Możemy bliżej? - zapytał z zainteresowaniem. - Oczywiście, zapraszam - kobieta lekko pociągnęła Jacoba za rękę. Kiedy tylko zbliżyli się do sofy gdzie siedziała trójka, brunetka wskazała na zjawiskowe trio. - Dziewczęta, to nasz nowy gość. Chcę abyście wykazały się pełnym profesjonalizmem, jeśli zechce spędzić z którąś czas. Spojrzała na Starra wyczekująco, acz uprzejmie. Tym razem Jacob spojrzał dokładniej na błyskotkę i starając się ocenić jej przydatność historyczno-mitologiczną. Już po chwili zdał sobie sprawę, że nie było przypadkiem zwrócenie uwagi akurat na ten szczegół. Naszyjnik był stary, a przez to istotnie wartościowy. W paru miejscach zauważył zaśniedziałe ślady, które pokryto po prostu srebrną farbą. Kto wie. Może wyłowił go nawet jakiś lurker. - Piękny wisiorek. Mogę obejrzeć? Klara spojrzała na stojącą koleżankę, a ta skinęła głową. Z gracją zdjęła biżuterię i podała ją historykowi. Nie mylił się. Charakterystyczna, chropowata powierzchnia zdradzała ciężar wielu lat. Cyrkonie były za małe żeby coś na nich wygrawerować. Jednocześnie był prawie pewny, że takich naszyjników już się nie produkuje. Istniała duża szansa że ten pochodzi ze starego świata. Podobne egzemplarze wyławiano na południu, na Morzu Srebrnym. Nie był jednak w stanie określić dokładnych koordynatów. Z pewnością oryginalny właściciel miał dukatów jak polarnik lodu albo był lurkerem. Co jednak byłoby to dziwne, bo ci zazwyczaj trzymają się na uboczu i nie zachodzą do burdeli. - Moje piękne panie - zaczął z promiennym uśmiechem i oddał Klarze jej własność. - Skąd taki piękny klejnot się tu wziął? Klara wypięła pierś i uśmiechnęła się przebiegle. - Pochodzę z Betelgezy. - A wiecie czym jest ten wisior? - zapytał przygryzając koniuszek języka z uśmiechem. - To prezent. Od jednego z klientów... - ...których informacji ani personaliów nie zdradzamy - ucięła nagle czarna, wpijając czerwone oczy w Jacoba. - Oh… Z całą pewnością - odparł Jacob uśmiechając się bardzo szeroko. - Tracy - zwrócił się do rudowłosej. - Twoje spojrzenie jest… Magnetyczne. Co byś chciała mi powiedzieć? Dziewczyna lekko drgnęła niczym uczniak wywołany do tablicy. - Nie lubię dużo mówić. Mój język lepiej się sprawdza w innych sprawach - zachichotała. - Julio, wydajesz się nieobecna. Żadnych negatywnych uwag w związku z tym, poproszę - zwrócił się początkowo do kurtyzany, zaś później do brunetki przedstawiającej ofertę. - Mogę znać powód? Tamta wymusiła ukłon. Wyuczonym tonem odpowiedziała: - Mylisz się panie. Wizyta tak wytwornego mężczyzny to dla nas zaszczyt. Jacob roześmiał się. - Z całą pewnością - odparł i mrugnął do Tracy. - Wszystkie jesteście wspaniałe, ale przybyłem tu do kogoś wyżej postawionego - wbił wzrok w czerwonooką. - Rozumiem że był pan umówiony. - Nie - odparł bezpośrednio z pewnością siebie. - Ale mogę też poszukać osławionego Reda. A znajdę - uśmiechnął się rozbawiony sytuacją. Kobieta przez chwilę wytrzymała spojrzenie Coopera. Jej usta zwęziły się w cienką linię. - Proszę za mną. Wyszli z przedpokoju do wąskiego korytarza. Mijając rzędy drzwi Jacob zwrócił uwagę na jedno miejsce, z którego dochodziły ożywione odgłosy rozmów. Przysiągłby że doszły go również dźwięki ruletki oraz brzdęk kapsli. - Ufam że przychodzi pan z istotnymi kwestiami. Szefowa ceni swój czas - czarna grzywka odwróciła się na chwilę w stronę mężczyzny. - Moja droga, tego nigdy nie jest się pewnym. Równie dobrze Triss może już wszystko wiedzieć. Ale w razie czego biorę to na siebie - mrugnął do niej. Właścicielka przyjęła Jacoba bezpośrednio w swoich komnatach. Panował w nich półmrok rozświetlany tylko oliwną lampą. Widział jedynie zarysy dużego łoża z baldachimem oraz łukowate okna przyozdobione teraz rozgwieżdżonym firmamentem nieba. Postać Triss kryła się w cieniu. Była starszą jak na ten lokal kobietą, z wciąż widocznymi śladami dawnej urody. Jej kibić oplatała ciemna suknia, na zaczesane do tyłu włosy założyła diadem. Po jej ręku przechadzał się metalowy konstrukt - czarny jak onyks pająk. Gdy tylko drzwi zamknęły się za Jacobem, Triss podeszła bliżej. - Słucham. Jacob skłonił się dwornie. - Pani, Clyde i Red. Główne źródła informacji na Antigui. Przybyłem do Pani właśnie z tego powodu. Z powodu informacji, które niewątpliwie Pani ma, a być może udałoby mi się jakąś zwiększyć Pani arsenał - powiedział rozglądając się za czymś, co przedstawiałoby dla niego jakąś wartość. Czyli przedmiotu z duszą. Z historią i legendą. Od razu spostrzegł olejny obraz przedstawiający pierwsze rozruchy na morzu podczas Przewrotu Zbożowego. Z trudem rozpoznał kilka scenę z kilkoma statkami, które otwierały do siebie ogień. Był co prawda bardziej koneserem historii niż sztuki. Wiedział jednak, że utalentowani malarze potrafili ukryć w swoich dziełach wiele podtekstów, które były cennymi źródłami informacji o dawnych wydarzeniach. - Proszę mi powiedzieć - odezwała się po dłuższej pauzie Triss - czemu miałabym się przyznawać do takiego stanu rzeczy? Zakładając że pańskie słowa są prawdą. Posiadałabym wtedy swoich informatorów, czyż nie tak? Nie potrzebowałabym kolejnego, który równie dobrze mógłby okazać się hanzyckim agentem. Oczywiście, mówiąc w ramach czysto hipotetycznej sytuacji. - Hipotetycznie mogłoby tak być - odparł z szerokim uśmiechem. - Gdyby Pani hipotetycznie była osobą, za która Panią biorę, to równie dobrze mógłbym nie mieć do powiedzenia nic, czego by pani nie wiedziała, ale… Jak często rozmawia Pani z geniuszem? - zapytał z rękami złączonymi za plecami. Triss ujęła między palce wąską lufkę. Następnie wznieciła ogień miniaturową zapalniczką. Śliwkowy zapach rozniósł się po całym wnętrzu. - Rzadko. Szanuję swoich klientów, ale nie nazwałabym ich inteligentami. Jak mniemam uchodzisz za jednego z nich. - Jestem najlepszy na świecie - odparł z radosnym śmiechem. Kącik fioletowych ust kobiety uniósł się ku górze. Jacob zrozumiał, że lubiła tego typu wyzwania. - Powiedz zatem coś o tym obrazie, któremu się tak przyglądałeś. Wyszczerzył się. - Oh, to proste… Choć na sztuce się nie znam. Oceniam historyczne przedsięwzięcie. Przewrót Zbożowy. Jest to Operacja w Zatoce Albion z roku 1059 - wypalił z pewnością siebie nie mając absolutnie pojęcia jaka to była bitwa. Wiedział tylko, iż jest to początek Przewrotu, więc mógł strzelać, zaś bezpieczniej było obstawiać opcję, w której wygrały Wolne Miasta. - Tamten liniowiec to “La Dama Negra” pod banderą Wolnych Miast. Ciekawa strategicznie operacja. Tamte okręty pierwotnie wystawiły się na atak z “La Dama Negra” na czele. Ten za nim to “Chevalier”. Piękna jednostka wodowana dwa lata wcześniej. Ten pod banderą Hanzy, to “Chwała Grzegorza Wielkiego”. Właśnie za jego plecami, mniej więcej tu, gdzie my stoimy powinny nadpływać korsarskie okręty dowodzone przez Jima Morrisona zwanego Posępnym Kochasiem na “Jeźdźcu Sztormu” będącym najstarszym okrętem, jaki brał udział w bitwie. Pogoda była… No cóż, z grubsza taka, jak na obrazie, ponieważ tu jest częściowe zachmurzenie, zaś wtedy niebo było czyste, a morze gładkie. Moim zdaniem to dla nadania dramatyzmu sytuacji, ale kto by zrozumiał artystów? Na “Damie” kapitanem był wtedy Mario Buardoli, zaś na “Chwale” Albert Cortez zwany też Szalonym. Hanza nie spodziewała się wzięcia w młot i kowadło. W tej bitwie zostali pokonani. Ba… Zmiażdżeni - zakończył ubierając swoje kłamstwo w prawdę historyczną. Nie wiedział czy to ta bitwa, lecz konsekwentnie się jej trzymał. Triss w tym czasie przeszła się po pokoju. Wreszcie obróciła głowę przez ramię. Światło księżyca mdło oświetliło jej zapadnięte policzki i bystre oczy. - Istotnie. Wiele wiesz o historii. Aczkolwiek to malowidło powiesiłam tylko dlatego, że lubię czasem popatrzeć na brutalne, pełne krwi sceny. Tyle mi zostało na stare lata - zaśmiała się, jednak w zdawkowy sposób - Domyślam się że gdybym zapytała cię o rodowód psa pana Corteza, odpowiedziałbyś mi jednym zdaniem. A o tym jak oflankowano wtedy hanzytów mógłbyś napisać całą książkę. Ale geniusz to coś więcej. Jest nim również umiejętność wybierania istotnych informacji względem określonego rozmówcy. Zatem jeśli chcesz, abym podzieliła się przydatną ci wiedzą, musisz odpłacić mej osobie tym samym. Przerwała na chwilę. Metalowy konstrukt zeskoczył z jej ręki, żeby złożyć się w równą kostkę. - Złoto także wchodzi w rachubę. W tym mieście nie można być przesadnie wybrednym. Cooper uśmiechnął się przebiegle. - Pies Corteza nazywał się “Rambo” i był rodowitym wilczurem z hodowli Corvus. Konkretnie z Minkar. Był szkolony specjalnie w celu przygotowania go do podróży morskich. Jego umaszczenie było… hmm… był szarobury z jasnym żabotem pod szyją. Aczkolwiek istnieją niejasne przesłania, iż owe świadectwo było sfałszowane przez niejakiego Guntera Gutenberga z Algorab. Aczkolwiek ja nie jestem przekonany co do tej opinii. Prawdopodobieństwo jest niskie, ponieważ Cortez rzadko zapuszczał się w głąb lądu, zaś Algorab jest daleko. Niemniej chętnie zobaczyłbym to świadectwo. Znam styl Guntera, więc myślę, że potrafiłbym jednoznacznie rozstrzygnąć autentyczność pochodzenia Rambo. Miał pewien… schemat, choć był całkiem niezłym fałszerzem. Jeśli ich nie ma, to znaczy, że jest autentyczne. Wiele powiedziałby sam papier oraz tusz, którego użyto. Osobiście obstawiam prawdziwość ze względu na prawdopodobieństwo tego wydarzenia - odparł. Triss zaśmiała się, tym razem całkiem szczerze. Jej mechaniczny towarzysz lekko drgnął, ale pozostał na swoim miejscu. Burdelmama przekrzywiała głowę z zaciekawieniem. - Ciekawy z ciebie przypadek, nie powiem. Ale mój czas jest cenny. Mów z czym do mnie przychodzisz. Konkrety. - Miałaś Pani jakiś czas temu bardzo bogatego, wpływowego gościa i nie mówię o zwykłym bogaczu. Zostawił po sobie prezent wyłowiony na Morzu Srebrnym. Trafiłem? - zapytał przekręcając głowę. - Cóż. To całkiem możliwe. Czasem klienci poczują coś więcej do naszych dziewczyn i chcą się odwzajemnić czymś ponad standardową opłatę. Ufam swojej gromadce i nie weryfikuję tego. W każdym razie podejrzewam, że mówisz o takim prezencie właśnie. Spojrzał na sufit, którego jeszcze nie oglądał. - Ile wie Pani o Doktorach i ich związku z zarażonymi? - Wiem że w mieście jest jeden, który kolaboruje z chorymi. Nie interesowałam się bliżej tą sprawą i tobie też nie radzę. Są rzeczy których się nie tykam. - Ha! Ja tykam wyłącznie takie - roześmiał się. - I niech Pani potraktuje to jako informację. - Nie omieszkam - chrząknęła - Coś jeszcze? - Skoro nie chce Pani tykać tego, to… Coś o planach Black Cross na walkę z Hanzą? - zapytał zginając drugi palec, jakby coś wyliczał. - To ciekawe. Niedawno był tu człowiek, który pytał o rodzinę dla której pracuje Black Cross. Hm - zreflektowała się na chwilę - Choć stwierdzenie, że przyjmują oni czyjekolwiek polecenia byłoby nadużyciem. Cross ma o wiele szersze aspiracje niż przepychanki z Hanzą. Wierz mi. - Wiem nawet kto - odrzekł ze śmiejącymi się oczami. - W takim razie, skoro nie z Hanzą, to z kim? Bo słyszałem o dużym przedsięwzięciu z ich strony. - Niektórzy klienci… ci z dalekich wysp i egzotycznych rejonów mówią o nich jak o strażnikach. Że czegoś pilnują. Tego wątku tym bardziej nie będę ruszać. Każdy kto to robił, w najlepszym wypadku kończył pocięty w rynsztoku. Ci ludzie są bardzo bezwzględni. Zmrużyła oczy. Taksowała Jacoba, jakby go oceniała. - Nie myśl że o tobie nie słyszałam. Twoja buźka jest bardziej rozpoznawalna niż ci się wydaje. Problem jest taki że przychodzisz do niewłaściwej osoby. Na tych wodach jest tylko jedna osoba, która zechce odpowiedzieć na pytania tego kalibru. - W końcu jestem najlepszym na świecie historykiem i mitologiem. Geniuszem w tych kwestiach - przygryzł koniuszek języka z uśmiechem. - Nie czytuję i nie oddaję się chłamowi wbrew innym oddającym się jak kurwy, bożkom fałszywych prawd. Bez urazy. Nie miałem na myśli kurtyzan. Robią kawał… dobrej roboty - jego wzrok nieco rozpłynął się na chwilę. - Nawet wiem kim jest ten ktoś. Red. - Zgadza się. Normalnie jest dla mnie konkurencją. Ale opuścił wyspę. Wyglądało na to, że Triss nieco się waha. W końcu jednakże podeszła do sekretarzyka, gdzie leżał fragment żółtego papirusu. Tylko chwilę skrobała na nim kilka cyfr i podała je Jacobowi. - Współrzędne. Ode mnie tego nie dostałeś. Podeszła do Starra vis-a-vis. Dopiero w tym momencie dostrzegł na ile jej uroda oparła się biegu lat. - Zobacz się z nim jeśli się nie boisz. Ale uważaj panie Cooper. Z takimi pytaniami pchasz się wprost do paszczy Lewiatana. - Ja niczego nie dostałem! - powiedział chowając karteczkę i mrugnął zalotnie do kobiety, po czym skłonił się w wyrazie podziękowania i ruszył do wyjścia. Nie ufał jej do końca, ale też nie miał powodu jej nie ufać. Niemniej ostrożności nigdy za wiele. Należało najpierw sprawdzić czy nie idzie wprost w łapy Black Cross lub Hanzy. Miał zamiar zajrzeć do co ciekawszych pokoi wycofując się w przypadku nakrycia ze złorzeczeniem na ustach i niepocieszeniem na twarzy, że znowu zabłądził. Przynajmniej raz mu się to przyda. Gdy zajrzy do pokoju hazardzistów. Tuż przed wyjściem miał zamiar ukradkiem wcisnąć Tracy liścik z propozycją spotkania i mrugnąć do niej.
__________________ Drogi Współgraczu, zawsze traktuję Ciebie i Twoją postać jako dwie odrębne osoby. Proszę o rewanż. Wszystko, co powstało w sesji, w niej również zostaje. Nie jestem moją postacią i vice versa. |
08-04-2016, 14:26 | #135 |
Reputacja: 1 | Czas pobytu na wyspie Antigua zmierzał ku końcowi. Black Cross wychodziło z cienia i nie przebierało już w środkach. Każda kolejna godzina w mieście stawiała lojalność grupy wobec Barnesów pod znakiem zapytania. Doktor wyłożył ostatnie polecenia i zwyczajnie odwrócił się, aby zniknąć w głębi ciemnego korytarza. Po jego obecności pozostało tylko niesione echem złorzeczenie kruka. Wkrótce i ono wybrzmiało, zastąpione skrzypieniami wiekowego statku. Drużyna wyszła na zewnątrz, oświetlona blaskiem pożaru z dzielnicy przemysłowej. Wciąż panowała tam wrzawa, niebezpiecznie bliska masowej histerii. Ludzie co prawda przywykli do postrzegania miasta jako pełnego przemocy i bandyterki. Ale to było codzienne tło, które z czasem stawało się szarą prozą codzienności. Czym innym okazywał się być gwałtowny kur ognia, gotów strawić większą część domów. Nim ujarzmiono pożogę, grupa przebyła już kilkanaście mostów. Mało rozmawiali, próbowali nie rzucać się w oczy, poruszać mniej uczęszczanymi drogami. Nagle ktoś zauważył, iż Kidd wykorzystała sposobność i zniknęła w labiryncie uliczek. Można było tylko domyślać się planu dziewczyny. Chciała użyć implantu na sobie. Już kiedy o niego pytała, oczy piratki świeciły się jak dwa dukaty. Trudno było powiedzieć czy zamierzała jeszcze powrócić. Na jej poszukiwania nie mieli zwyczajnie czasu. Trzeba było szykować się do drogi i to stanowiło priorytet. W każdym momencie wątła cierpliwość krzyżowców mogła doprowadzić do kolejnego aktu agresji. Przecięli mały, otoczony akwenami ryneczek. W pośpiechu ledwie zwrócili uwagę na skrzydlaty pomnik w jego centralnej części. Na szerokim cokole stała podobizna nieco zapomnianego już bóstwa, lady Vossel. Była to orędowniczka sprawiedliwości oraz właściwych osądów. Zawsze przedstawiano ją w asyście dwóch błyskawic, symbolizujących zawichrowania oraz chaos tego świata. Pierwsze krople nocnego deszczu uderzyły w jej ściągniętą, kamienną twarz. Denis wrócił do swojego pokoju. Spoczął na koi, jednocześnie nie mogąc oderwać wzroku od hełmu nowego akwalungu. Stojąca na drewnianym blacie osłona była prawdziwym dziełem sztuki. Zastanawiał się chwilę ile mógłby kupić za sam ten element. Podszedł bliżej i popatrzył w szybkę na wysokości twarzy. Dłuższą chwilę kontemplował widok swojej postaci, stojącej w miniaturowym pomieszczeniu. Wiele myśli nie dawało mu spokoju. Rozmowa z doktorem sprawiła, że zaczął roztrząsać kwestię tego, kto stał po słusznej stronie barykady. Nie bał się postawić temu przerażającemu człowiekowi i powiedzieć mu wprost, że proponowane sposoby były barbarzyńskie. Z jednej strony owszem - zarażeni mieli swoje powody do zemsty. O tym, co się działo w azylach krążyły tylko pogłoski. Wszystkie jednak zakładały życie w istnym piekle, gdzie walka o przetrwanie dyktowała codzienny byt. Lecz jeszcze jeden wniosek cisnął się na usta. Mianowicie: co rozwiązywał krwawy odwet? Czy nie powielał tylko kolejnych krzywd? Pomyślał o Enzo. Jego przyjaciel był na tropie Yarvis. Chciał wypromować ów temat w mediach, ale niekoniecznie chodziło o wyspę per se. Jego motywem była siła przebicia, dojście do głosu. Zamierzał obwieścić światu informację, którą Barnesowie woleli pozostawić w mrokach historii. Wciąż spoglądał na własne odbicie. Kombinezon A-72 miał być narzędziem w poszukiwaniu prawdy. Gdzieś na morskim dnie czekał Castelari. On i reszta odpowiedzi. Może Denis wrócił z krainy umarłych, żeby przygotować się do zmierzenia z prawdą w podwodnym grobie… Szalona myśl, ale warta rozważenia. Wszakże jeszcze niedawno szalonym nazywano pewnego kaznodzieję, którego słowa okazały się być prorocze. Triss z pewnością wiedziała wiele, ale ostrożnie rozgrywała karty. Była uważną rozmówczynią i zręcznym graczem. Tyle że na każdego istniał jakiś sposób, zaś Jacob potrafił je odnajdywać. Na wpoły użył swojego uroku co wiedzy, by zaimponować rozmówczyni. Wyglądało na to, że pociągnął za odpowiednie struny. Od pewnego momentu burdelmama zaczęła inaczej na niego patrzeć i traktować z mniejszą rezerwą. Dopiero na koniec długiej rozmowy wyciągnęła do niego rękę. Zarówno w przenośni, jak i dosłownie: trzymała w niej koordynaty miejsca, gdzie znajdował się Red. Kimkolwiek był człowiek ukrywający się pod tym pseudonimem, miał znać odpowiedzi na niewygodne pytania. A Starr lubił niełatwe tematy, jak sam z resztą przyznał. Pożegnał się z kobietą, nie zapominając o właściwych manierach. Wyszedł z jej pokoju, mając zamiar spędzić w zamtuzie jeszcze parę chwil. Kilka razy natknął się na pomieszczenia, z których dochodziły jednoznaczne odgłosy. Wszystkie inne pozostawały puste lub zajmowali je kompletujący garderobę goście. Niektórzy byli zwykłymi dziwkarzami, inni pospolitymi mieszkańcami oraz pomniejszą szlachtą, której znudziły się przypominające kłody objęcia żon. W następnej kolejności zechciał obaczyć kasyno. Stojący na straży, uzbrojony w rewolwer elegant początkowo kręcił nosem na jego obecność. Jednakże fakt, iż rozmawiał z samą szefową stawiał go w trochę lepszym świetle niż dowolnego wizytatora. Ostatecznie strażnik machnął ręką i wskazał, aby Cooper szedł dalej. Zastał tu kilkunastu wilków morskich, którzy rżnęli w karty lub obsiadali ruletkę. Obok stołów postawiono długi bar, za którym mieniły się rzędy kolorowych butelek. Jacob dostrzegł przynajmniej parę substancji, których nie sprzedawano legalnie w żadnym mieście. Za krupierów robiły skąpo odziane, tlenione blondynki. Podobne im kobiety przechadzały się również ze srebrnymi tacami na dłoniach. Spędził tu chwilę, lecz nie dowiedział się niczego ciekawego. Tutejsi byli o wiele bardziej zainteresowani traceniem własnych pieniędzy niż wymianą informacji. Ruszył więc dalej, odwiedzić Tracy. Ta okazała się spoczywać na kolanach wytatuowanego mężczyzny z wąsem tak długim, że jego koniuszki sięgały do skórzanego pasa. Na odchodne wcisnął jej liścik, lecz klient rudej przechwycił go i rzucił w kąt. Zdążył posłać jeszcze historykowi nienawistne spojrzenie. Jacob wyszedł na nocne, chłodne powietrze. Było już późno i oczy mu się kleiły. To była żmudna wyprawa, ale nie bezowocna - dotknął notki schowanej głęboko w jego kieszeni. Poprawił już i tak nienagannie ułożoną koszulę, po czym ruszył z powrotem do sterowca. Richard czekał w swoim gabinecie aż zakończą się przygotowania do odlotu. Nalał sobie whisky, ale tylko jedną szklankę. Musiał zachować trzeźwość myślenia, szczególnie gdy rozgrywało się tak wiele. Równolegle zauważył, że od kiedy nosił implant, wolniej się upijał i mógł dłużej zachować dobrą koordynację. Pociągnął łyk. Człowiek zaczynał doceniać proste przyjemności, kiedy raz poczuł że stanął zbyt blisko swego grobu. Pozwolił alkoholowi powoli spłynąć do gardła, jeszcze raz nacieszył się intensywnym bukietem. Smak rozpoczętego cygara był teraz tylko wisienką na torcie. W międzyczasie odwiedziło go parę osób. Najpierw zjawiła się nieoceniona Manuel. Jak zwykle gdy zostawali sami, zachowywała się bardziej swobodnie. Siadła na fotelu i założyła nogi na sobie. Czasem wciąż miewał wrażenie, że pilotka próbowała go subtelnie nęcić. - Prawie wszystko gotowe, panie kapitanie - oznajmiła z sympatycznym przytykiem w głosie - Malfoy dokręca ostatnie śrubki i wkrótce będziemy mogli ruszać. Nim podejmiemy jakieś decyzje proponuję, abyśmy dryfowali bezpośrednio nad otwartym morzem. Jedna cholera wie co teraz myśli o nas Black Cross. Nie kuśmy losu, latając im wokół głów. Rozmawiali jeszcze trochę, głównie o technicznym przygotowaniu statku. Jak zwykle czekało jeszcze dużo pomniejszych napraw i dwa razy tyle turbin do przeglądu. Po Manuel, przyszedł Ferat. Już na wstępie począł tłumaczyć nieobecność Jacoba, jakby to była jego wina. Rozłożył teatralnie ręce i posłał do szlachcica niepewny uśmiech: - Zawsze tak jest, kiedy złapie trop. Zapewniam cię, że wróci z jakimś rozwiązaniem. Nawet jeśli poszedł do Czerwonych Latarni to nie w celach czysto rekreacyjnych. Jest jeszcze coś - przysunął sobie krzesło - Cooper twierdzi, że Samantha może wiedzieć coś więcej niż sama przyznaje. Miałem ci przekazać, żeby wypytać ją o parę spraw, ale ponoć gdzieś się zmyła. Jedno jest pewne. Piraci żeglują nawet tam, gdzie zdrowy psychicznie człowiek się nie zapuści. Dużo wiedzą i wiele słyszą. Być może da się to jeszcze jakoś wykorzystać. Lucjusz uczknął trochę whisky i uznał, że prześpi parę godzin. Zaraz potem przybył wreszcie i Casimir. Walił trochę gorzałą, ale nie było to nic nowego. Jego oczy płonęły nowym blaskiem. Wyglądało na to, że rum który miał jeszcze z “Black Betty” na nowo rozjuszył jego dzikie serce. - Wreszcie ruszymy stąd kupry! Miałem już dość tego zapchlonego miasta. Ah. Marzy mi się skopanie paru tyłków! Pamiętaj że możesz na mnie liczyć. Nie boję się ani zgnilców, Barnesów czy Black Cross! - dla lepszego efektu zamachnął się ręką w powietrzu, strącając ze stołu lampkę. Na koniec przyszła Eloiza. Niewiele mówiła. Po prostu przytuliła się do brata, przyciskając blond włosy w jego klapę. - Cieszę się że jesteś - szepnęła tylko, drżąc. Willow Point okazało się cichą i zaniedbaną alejką, wepchniętą między dwa główne trakty transportowe. Miał tu lokalizację stary dystrykt handlowy oraz fragment dzielnicy przeznaczony dla kuśnierzy. O tej godzinie bywało w okolicy niewiele osób. Mimo tego Samantha poruszała się wzdłuż pokrzywionych, nieczynnych latarni niczym duch. Jej oczy próbowały wyłowić szyld, który zdradziłby położenie poszukiwanego zakładu. Dopiero po kwadransie stanęła przed pracownią obleczoną w zielono-kolorowe okna oraz dużych rozmiarów komin. Zapukała doń, lecz odpowiedziała jej tylko cisza. Pchnęła więc lekko drzwi, a te ustąpiły z cichym skrzypnięciem. Znajdowała się teraz na klatce schodowej, której górną część pokrywały sterty gruzu. Spojrzała na stopnie prowadzące w dół, ku ciemności. Droga tamże kończyła się na przekrzywionej framudze drzwi, uzbrojonej w rozsuwaną kratę. Wystarczyło mocniejsze kopnięcie, by żelastwo poddało się i przepuściło ją dalej. Pracownia przypominała sadystyczny sen wariata. Kidd otaczały rzędy stołów, wokół których leżały zakrwawione szmaty. Na półkach dostrzegła mnóstwo próbówek z mętną treścią oraz fragmenty zakonserwowanych zwierząt. Przy nikłym świetle groteskowe potworki zdawały się ją obserwować, a czasem nerwowo stroszyć. Nie traciła jednak rezonu. Przeszła dalej, obok ściany pełnej drewnianych kołków. Zwisało z nich przynajmniej kilka działających na wyobraźnię narzędzi. Były to pokryte plamami rdzy haki, piły do kości, tudzież długie strzykawy. Nikt nie reagował na jej wołania. A jednak odczuwała czyjąś obecność. Docierając do samego końca, była już zdecydowana wracać. Lecz wtem stos beczek poruszył się i wpadł na nią. Okazało się, że to co wzięła za metalowe kontenery, było w istocie sporą górą mięśni ubraną w chirurgiczny fartuch. Ogromny mężczyzna nosił czarny tupecik oraz niezmąconą rozumem minę. Zapytany kim jest, patrzył się tępo wprost na piratkę. - Tutaj! - usłyszała wreszcie przytłumiony głos z kąta pomieszczenia. Olbrzym odsunął się, kiedy podeszła we wskazanym kierunku. Wciąż jednak nikogo nie dostrzegła. Ot, bałagan jak wszędzie w pracowni. - Na prawo dziewucho! Gdzie masz oczy? Źrenice Samanthy aż poszerzyły się w obrazie zdumienia. Nie tego się spodziewała. Głos pochodził z głośniczka nad słojem, w którym pływał pofałdowany mózg. Całość oplatała sieć izolowanych kabli. - Już o wszystkim wiem. Kładź się na stole. I nic nie bój. Moje ciało nie jest tak niezręczne jak wygląda. A wiem co mówię. Masz przed sobą sto pięćdziesiąt punktów ilorazu inteligencji zamkniętego w ciepłej i wygodnej formalinie. Spojrzała raz jeszcze na ponure wnętrze. Nie zastanawiała się długo. Wszak decyzję podjęła już wcześniej. Kiedy wracała na pokład, wciąż czuła się osobliwie. Coś jej mówiło, że był to ledwie początek. Samego zabiegu praktycznie nie pamiętała. Podano jej narkozę, a resztę widziała jak przez mgłę. Olbrzym otworzył jej ranę na karku i tam umieścił implant typu Serpent. Potem czuła coś na rodzaj potężnego szarpnięcia, prawie że wyłamującego kręgi. Następną godzinę leżała półprzytomnie bez ruchu. Poruszenie czymkolwiek powodowało u niej ogromny ból. Kiedy wreszcie wstała, miała odczucie porównywalne do kaca po tygodniowym sparingu z serpencką ryżówką. Dopiero kiedy wspinała się na schody prowadzące do sterowca, zaczęła czuć pierwsze “kopnięcia”. Zapach powietrza zdał się jakby ostrzejszy, podobnie samo widzenie. Wyłapywała małe szczegóły, które wcześniej jej umykały. Krzyk dalekiego ptaka, szmer małych odnóży muchy na jej ramieniu… Zaczęła również dostrzegać zmiany wykraczające poza dotychczasową percepcję. Nie mogła tego dokładnie opisać, ale tak samo fascynowały ją, co budziły niepokój. Parę razy odniosła wrażenie jakby ktoś ją obserwował, choć podróżowała sama. Wrażenie to nasilało się tak, że aż przystanęła. Nie była bojaźliwą osobą, o nie! To ostatnia rzecz, którą można było powiedzieć o rodzie Kidd. Aczkolwiek coś tu się nie zgadzało... I wtedy zobaczyła. Przedziwne, kwadratowe miasta. Zniszczone budynki i uciekające tłumy ludzi. Siła ich krzyków zmroziła nawet ją. Skomlenie, zawodzenia, tysiące rąk rozdrapujących w panice własne twarze. Wreszcie postać, która górowała nad tą sceną. Istota tak stara, że pamiętały ją tylko najstarsze gwiazdy. Nieszczęśnicy naiwnie wierzyli że są w stanie jeszcze uciec. Długie macki zgarniały ich z powrotem. W kierunku bytu, na którego widok tracili rozum. Zwymiotowała. W ułamku sekundy wszystko minęło. Wiele już przeżyła, ale to było bardzo intensywne. Doktor z Willow Point już na odchodne mówił o szkodliwych skutkach ubocznych. Cóż, musiała się z tym liczyć. Czym było parę omamów w porównaniu z nową siłą, która w nią wstępowała. Otrząsnęła się z marazmu, na powrót poczuła lepiej. Głupie, chemiczne halucynacje. Odzyskując rezon, przeszła pewnym krokiem w kierunku trapu prowadzącego na zeppelin La Croixa. - Zabrać szpringi! - Ruchy, ruchy! - Przygotować odbijacze! - Wszyscy na stanowiska! Kolejne komendy rozbrzmiewały na całym pokładzie sterowca. Każdy członek załogi uwijał się jak w ukropie. Manewrowanie tak ogromną konstrukcją wymagało pełnej koordynacji, zaś najmniejszy błąd mógł być fatalny w skutkach. Zeppelin ruszył powoli niczym ociężałe zwierzę, opuszczając wieżę miasta Antigua. Po krótkim skręcie odbił wprost w kierunku promieni podnoszącego się zza wody świtu. Z tej perspektywy miasto przemytników wyglądało jak mozaika smutnych, szarych bloczków. Aż trudno było uwierzyć jak wiele zdarzyło się tutaj w krótkim przecież okresie czasu. Spotkali się na górnym pokładzie. Szlachcic, lurker, historyk i piratka. Grono w którym miały zapaść najbardziej newralgiczne decyzje. Na ich horyzoncie zdarzeń jawiły się liczne wątki. Spotkanie ze starym piratem, odnalezienie Reda, zaginiony lurker, wyspa Eliasza czy wreszcie Yarvis. Zmierzali ku poszukiwanemu od dawna rozwiązaniu lub na zatracenie. Tylko czas miał pokazać, co odnaleźli na końcu poplątanych ścieżek. [1][2] Ogorzały mężczyzna wyjął z ust cydrową fajkę i odłożył ją na blat stołu. W betelgeskim lokalu wciąż panowała cisza. Starzec wstał, otrzepał się i założył grubą, futrzastą czapę. Następnie ubrał dwurzędowy płaszcz, mocno zakrywając się jego połami. Na zewnątrz wciąż panowały siarczyste mrozy, szczególnie nocami. - Na mnie już czas. Szczerze mówiąc, zapewne nie dacie temu wiary. Wyglądacie na zbyt maluczkich. Ci nieliczni zaś, których interesuje prawda… szukajcie, ja wam wskazałem jedynie kierunek - zaśmiał się, choć jego twarz pozostała ponura. Po krótkiej chwili od jego wyjścia salę wypełniły ożywione rozmowy. Większość istotnie zarzucała mężczyźnie kłamstwo. Prawdą było jednak to, że przez większość perory siedzieli jak urzeczeni i chłonęli każde słowo. Nie wiedzieli co o tym sądzić i w jaki sposób mowa starca przejęła nad nimi taką kontrolę. Musiało to wywołać pewne obawy, na co najlepszym lekarstwem była ciągła negacja. Dyskusje trwały jeszcze dobry czas. Dopiero o późnych godzinach nocnych, młoda służka Emily zaczęła chodzić między stołami i przecierać je mokrą ścierką. Ona także słuchała opowieści z przejęciem. Jednakże jej młody, stroniący od cynizmu umysł nie przekreślał z góry zasłyszanych historii. Tajemne organizacje, rezurekcja poławiacza, mroczna siła implantów... Opowieści które słyszała zdały jej się fantastyczne w porównaniu z monotonią szarego życia pełnego znojnej pracy. Nawet teraz, zrzędliwy właściciel lokalu stał oparty o belkę i obsztorcowywał ją. Kończyła już obchód, kiedy pewna rzecz pod stołem zwróciła jej uwagę. - Szefie, ktoś tutaj zostawił swoje rzeczy - sięgnęła do skórzanej torby. - Rzuć to na tyły. Znowu jakiś ochlejus czegoś zapomniał. Dziewczyna spojrzała na miejsce obok. - Nie sądzę. To chyba ten starszy pan, który dziś tyle mówił. - Ta. Psychiczny. Powinienem go od razu wywalić na zbity pysk, bo mi klientów straszył - splunął do stojącego obok wiadra - Co tam jest? Emily rozwiązała wór. Otworzyła niemo usta. Na dnie saku leżał długi płaszcz i ptasia maska. CIĄG DALSZY NASTĄPI Ostatnio edytowane przez Caleb : 08-04-2016 o 16:04. |
|
| |