Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 22-02-2019, 11:46   #321
 
Caleb's Avatar
 
Reputacja: 1 Caleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputację

Gdy Denis wykonał krok do przodu, czerń pochłonęła go w mgnieniu oka. Olbrzymi pęd wypełnił jego świadomość i nawet w skafandrze czuł zacinające powietrze na całym ciele. Początkowy szok ustąpił gonitwie myśli. Czas zdawał się nieznośnie wydłużać, zaś każda chwila była miniaturą wieczności.
Minęły chyba całe lata, gdy opuścił wąskie, skalne przejście i uderzył o taflę wody. Nagle otoczyła go zewsząd głęboka toń. Poruszył na próbę wszystkimi członkami, nie wyczuwając jednak żadnych obrażeń. Jak tylko nurek wypłynął na powierzchnię, z wyjaśnieniem pospieszył mu głos Malfoya:
- Jeszcze w locie akwalung uruchomił zabezpieczenie, dzięki któremu twoje ciało utrzymało się w stabilnej pozycji. Nie zmienia to faktu, że jesteś szalony - niby roześmiał się, ale w jego głosie było słychać wyraźną ulgę.
Arcon włączył lampę. Reflektor błysnął kilka razy, wreszcie dostroił się i oblał mlecznym blaskiem najbliższe skały. Lurker podpłynął obok kamiennej półki. Ponownie uruchomił moduł, żeby wspiąć się na górę.
Snop światła sięgał tylko na czterysta stóp. Dalej wiązka znikała w nieodgadnionej pustce. Ze sklepienia skapywały pojedyncze krople, które cicho uderzały o powierzchnię zbiornika. Denisowi nasunęło to dość absurdalne przypuszczenie, że mógł znajdować się pod dnem samego oceanu. Było to cokolwiek nieprawdopodobne, ale przecież był tutaj, czuł zatęchłą wilgoć i twarde skały pod nogami.
Za sobą miał wyrwę w ścianie. Wewnątrz niej znajdowały się wyciosane, dość regularne stopnie. Jak się domyślił, prowadziły z powrotem do labiryntu na górze. Nie trafił więc do przedwiecznej pułapki, lecz wciąż zastanawiał się czemu służyło to konkretnie pomieszczenie. Tablica zdawała się nieść ważką obietnicę, tymczasem odnalazł morze pustki i nic więcej.
Ruszył w głąb pomieszczenia, kierując się podtopioną groblą. Woda mlaskała cicho pod butami jego akwalungu. Aparatura skafandra potwierdzała, że zarówno jego stan fizyczny oraz sam sprzęt pozostawały bez zarzutu. I tylko jeden moduł odmawiał odpowiedzi - czerwony wskaźnik odpowiedzialny za pomiar głębokości.
Nagle zaskoczył go oślepiający blask. Denis stanął jak wryty. Początkowo uznał, że to jakiś rodzaj fluorescencyjnego grzyba, który osiadł na skale. Dopiero gdy mocno zmrużył oczy, zrozumiał swoją pomyłkę.
Kryształ dilithium uderzył blaskiem tak mocno, że lurker zasłonił ręką powieki. Wyłączył również swoją lampę, która obecnie była już bezużyteczna.
Następny fragment kruszcu ożywił się, a był to dopiero początek. Kolejne ogniska legendarnej materii donośnie wzmacniały fioletową aurę. Denis stał wewnątrz tego spektaklu, otoczony pulsującym żywo nimbem.
Całe pomieszczenie było już pełne światła. Jaskinia mierzyła tak daleko, że wewnątrz dałoby się zmieścić całe miasto. Arcon zrozumiał wreszcie cel osobliwej inscenizacji. Zbliżył się do jednego z kryształów, aby ujrzeć precyzyjnie wyryte na jego powierzchni punkciki. Wewnętrzny błysk wyświetlał je na sklepieniu jako sieć kropek. Miały różnoraką konfigurację oraz wielkość, a jednak było w nich coś znajomego. Jako osoba dobrze zaznajomiona z nawigacją, Arcon szybko rozpoznał mapę nocnego nieba. Al Chiba, Rigel, Kraz, Qin, Mintaka... były tu wszystkie.
Dawni kartografowie oraz założyciele miast-państw w istocie wykazali się dużą przezornością. Dobrze rozumieli zalety wznoszenia aglomeracji na ów konkretnym planie. Dzięki temu żeglarze potrafili odnaleźć się na morzu tylko dzięki spoglądaniu na nocne niebo. Lurker przebywał w miejscu, które nigdy nie doświadczyło blasku gwiazd. Mimo to, widział ten sam obraz, co rozmaici mapoznawcy na przestrzeni wieków.


Po dłuższej analizie rozpoznał przynajmniej kilkadziesiąt obcych mu punktów. Szybko przekazał odpowiadające im koordynaty Malfoyowi. Inżynier przez chwilę analizował informacje, po czym odpowiedział:
- Zerknąłem na kilka map. Wszędzie oznaczone są po prostu jako część jakiegoś akwenu. Tych wysp nigdzie nie ma.
Denis rozumiał z tego równie mało. Dlatego poświęcił resztę czasu, by po prostu napawać się widokiem. Jeszcze niedawno, jako dość wycofany badacz, nurkował na Qard, ślepo poszukując tam artefaktów. Nim się obejrzał, znaleziony tam wisior wprowadził go między światowe spiski. W międzyczasie uniknął kostuszego ostrza oraz zwiedził kraniec świata. Dziś był już autorytetem i odkrywał mistyczne tajemnice, lecz praca lurkera nigdy się nie kończyła. Po pewnym czasie kolejne wyprawy stawały paliwem, bez którego trudno było już dalej żyć.
Denis dobrze zapamiętał gwiazdozbiór nad sobą, choć i bez tego spektakularny widok wypalił swój ślad w jego umyśle. Potem ostrożnie zasunął pokrywę hełmu i rozpoczął wędrówkę na zewnątrz.



Na tej wysokości wiatr dął mocno i ciągnął ze sobą dźwięki miasta. Richard musiał podnieść głos:
- Powiedz mi, czy za twój ,,awans” odpowiadają ci sami ludzie, którzy organizowali akcję na Jerrym?
Uberton spoglądał w dół. Lekko skulony, wyglądał prawie jak jeden z kamiennych gargulców tuż przy gzymsie.
- To nie byli jacyś konkretni ludzie. Jeśli jednak sugerujesz, że to bezpośrednie środowisko Barnesów, wtedy nie. Ten konkretny ród jest właściwie martwy. Doceniono raczej moją sposobność do wykonywania poleceń. Trzeba się tego nauczyć, aby samemu je wydawać.
Richard słuchał tego ze spokojem. Nie mógł spodziewać się łatwej, ani jednoznacznej odpowiedzi i takiej bynajmniej nie uzyskał. Lionel mógł rzeczywiście być ważnym, ale nadal trybem. Cechował się bezwzględnością, lecz wiedział kiedy ugiąć kark i spełnić nawet podejrzane zlecenie. A przecież takim musiała zdać się akcja na Jerrym, biorąc pod uwagę stopień poinformowania delegata. Może jednak było wręcz przeciwnie: od początku wiedział o zasadzce i gdzieś po cichu kibicował którejś ze stron.
Jedyne, co było w miarę pewne, to fakt, że Uberton poznał się na Richardzie. Inaczej La Croix nie byłby tu, tylko wciąż należał do świata ,,pod”. Tak dosłownie, co w przenośni.
Ruszył wreszcie, aby podpisać dokument. Nie było żadnych fanfar, ani wzniosłych przemówień. Jeden podpis i już. Wejście w nowe szaty było może mało spektakularne, ale dawało ogromne pole do działania. To tu kryła się wiedza o gildiach, gospodarce, przekrętach, a nawet lokalnych gangach. I sieci potencjalnych znajomości, a było to newralgiczne dla jego celów.
- Więc teraz to ja będę decydował kto w tym mieście jest problemem - skomentował wreszcie La Croix, zaś Uberton tylko skinął głową z kamienną twarzą.
Stali w dwójkę w milczeniu. Dzień był rześki, a dochodzący z oddali skrzek portowych ptaków w jakiś sposób napawał nadzieją. Mimo tylu spisków i zagrożeń, niewzruszona machina świata nadal parła do przodu.


- Powodzenia. Betelgeza to morze pełne rekinów - dodał Richard i zaczął się oddalać.
Myślał o dopiero ustanowionym awansie i przyszłym ślubie z Manuel. Wkrótce miała wrócić także Eloiza. Zanosiło się na wiele zmian, całą ich falę. Tym razem nie miał bezwładnie im się poddać. Wręcz przeciwnie, Richard chciał być tą osobą, która rozdaje karty, przy czym najlepsze z nich zachowuje dla siebie.
Był już przy zejściu na niższe piętro, gdy za jego plecami Lionel wyrósł raz jeszcze. Mężczyzna powstrzymał go delikatnym, choć zdecydowanym gestem.
- Powiem ci coś jeszcze, aczkolwiek nie sądzę, abyś obrał moje słowa jako radę.
La Croix odwrócił się i ponownie stanęli twarzą w twarz. Świeżo mianowany delegat dostrzegł coś nowego w spojrzeniu rozmówcy, który cały czas trzymał go za przegub.
- Jeśli dotrzesz do źródła jakiegokolwiek rozkazu, zawsze znajdziesz kogoś ,,wyżej” - powiedział tamten, strzepując z klamry pyłek. - Gdy uda ci się dowiedzieć kim jest ta osoba, wtedy tylko uświadomisz sobie, że będzie ona jedynie marionetką w kolejnych rękach. I tak dalej. Wiem o Black Cross, ale nawet ja nie mam pojęcia czy to akurat oni stoją na samym szczycie. Dlatego przestałem się zastanawiać nad podobnym dywagacjami i tobie polecam to samo. Zawsze jesteśmy przez kogoś kierowani, a jedyne co możemy zrobić, to stać się możliwie sprytni. Choć fakt, ty jesteś inny. Chciałbym któregoś dnia uwierzyć, że można po prostu postępować słusznie. Dla mnie jest już za późno. Robiłem rzeczy, które ciąża na mnie zbyt mocno. Ale może odkupię choć jeden występek, dając szansę komuś takiemu jak ty.
To były ostatnie słowa jakie Uberton wypowiedział na szczycie Rigel. Wreszcie wypuścił z uścisku rękę szlachcica. Odwrócił się i skinął mu głową na horyzont, jakby chciał powiedzieć ,,teraz twój ruch”.



Zadbał o wszystko w obrębie własnych możliwości. Grał o najwyższą stawkę i nie mógł sobie pozwolić na pomyłkę, która przy obecnej sytuacji mogła mieć globalne skutki. Obserwator, Triada, Fantom, Kameleon… były tylko nazwami, lecz kryły się za nimi nowe, rozliczne możliwości. Podobnie jak potencjalne powiązania wśród Srebrnego Kielicha czy piratów, na których buńczuczność Starr planował już własny patent.
Chciał pozyskać szpiegów nawet w szeregach Black Cross i ktoś mógłby powiedzieć, że wykazywał się pychą, wierząc w powodzenie takiego konceptu. Odwieczna zasada mówiła jednak, iż najwięcej osiągali ci, którzy czasem potrafili być więcej niż bezczelni w swoich aspiracjach.
Jego pomysły rozrastały jak gdyby cienkie żyłki złożonego organizmu, jaki dopiero budził się do życia. Choć permanentnie szukał nowych szans i zasięgów, nie zapominał o własnych ograniczeniach. Przyznawał się do nich dopiero wewnątrz własnej głowy, gdzie nieustannie i z uporem masochisty katował samego siebie. Obok Istot, to właśnie ukryte w podświadomości ,,ja” mogło być największym przeciwnikiem. Tylko kiedy potrafił nałożyć kajdany samemu sobie, miał choć cień szansy w starciu z wrogiem.
I oto wreszcie dotarł na miejsce. Cały ten proces, wszystkie wyrzeczenia oraz plany zaprowadziły go do tego właśnie momentu. Nie mógł być bardziej gotowy.
Powoli wspiął się po metalowej drabince. Właz nad jego głową automatycznie otworzył się i syknął kłębem pary. Serce zabiło mu szybciej, gdy dźwignął się na zewnątrz, gdzie ujrzał wreszcie legendarne Yarvis.
Miasto pozostawało w dużej części pokryte białym całunem. Budynki były mocno oszronione, część wręcz zespoliła się z błękitnym lodem. W dużej części widział więc jedynie ich zarysy. Potrafił jednak rozróżnić regularne budowle o kształtach graniastosłupów. Sięgały one do pierzastych chmur i były ułożone gęsto obok siebie. Ledwo mógł rozróżnić sam ich budulec. Zgodnie z legendami, w dużej mierze składały się z okien, a przynajmniej było tak kiedyś.


Uderzał go ogrom miasta. Nigdy nie widział równie ogromnej, ludzkiej siedziby. Lub cmentarza, bo nim w istocie było Yarvis. Powoli zszedł z łodzi i zanurzył się między żelbetonowe kościotrupy.
Latarnie wzdłuż ulic wyrastały pokrzywione niczym liche wykałaczki. Nie miały gazowych lamp i prawdopodobnie korzystały z energii elektrycznej. Przewrócone, osobliwe pojazdy wypełniały większość dróg. Wehikuły o obłych kształtach posiadały zamykane kokpity. Ich cylindry musiały być mocno skompresowane lub używać innej technologii, niż parowa.
Przy portowej części dostrzegł kilka uwięzionych w lodzie parowców. Giganty o szerokich kominach mogły zmieścić tysiące osób. Dziś jedynymi pasażerami były zapomniane przez czas duchy. Podobnie rzecz miała się z wrakami latających maszyn. Te posiadały z kolei szeroko rozstawione skrzydła, dające im wygląd szybujących ptaków.
Historyk bez ustanku miał świadomość obecności szkieletu, którego widok pozostawił przezornie na sam koniec. Nie mógł już dłużej zwlekać, gdyż Black Cross deptało mu po piętach. Pojedyncze grupki zwiadowców dało się dostrzec nawet stąd. Zapewne już go zauważyli, a jeśli nie, była to kwestia czasu.
Powoli obrócił głowę, zmuszając wszystkie nerwy do absolutnego posłuszeństwa. Mimo to, czuł uderzenia w skroniach - siła nawet martwej Istoty była porażająca.
W żadnych słowach nie szło opisać tego, co ujrzał. Szkielet należący do monstrum wyłamywał się percepcji. Jacob widział ogrom białych kości, zwieszonych na jednym z budynków. Jednocześnie nie potrafił ściśle określić ich kształtu. Cały ten kostny układ zdawał się wżerać do jego świadomości i odsłaniać nowe prawdy.
Widział Yarvis, jednak miasto nie było już na powierzchni. Morskie zwierzęta sunęły między zatopionymi budynkami, puste oczy spoglądały między spustoszone piętra. Kałamarnica o wielkości kilku pięter przytuliła mackami starą wieżę z zegarem na szczycie. Parę morskich żółwi przycupnęło na wyburzonym wiadukcie. Pod nim wyrwa w ulicy odsłaniała wagony podziemnego pociągu.
Lecz nie był to koniec. Ledwie Cooper uświadczył tej wizji, jak wzniósł się z głębin, z powrotem na powierzchnię, ale i jeszcze wyżej. Znany mu świat pozostał pod jego stopami. Tymczasem on, lekki jak gęsie pióro, wzlatywał do samych gwiazd.
W następnym momencie stał wewnątrz dziwnych, sennych krain. Widział miasta, których architektura wychodziła daleko poza wszelkie poznanie. Otaczały go wieże mrocznych magów, którzy szeptali do niego wężowymi językami. Wzlatywał nad piramidami i siecią baszt tak starych jak świat. Czuł, że mieszkańcy tego miejsca również go widzieli - czyhając daleko spoza czasu i wymiarów, jakie znał. Zacisnął powieki, starając się przerwać wizję.
Gdy się ocknął, był z powrotem na Yarvis. Stał tuż przed szkieletem. Trup przywoływał go do siebie, przyciągał jak magnes. Jacob chciał już uczynić kolejny krok, lecz natychmiast przywołał wspomnienie swoich ćwiczeń. Mimo przeraźliwego zimna, całe jego ciało zrosił pot. Z najwyższym trudem przełamał się i dotknął jednym z wyrobów dilithium starożytnego truchła.
Kości odpowiedziały czarną smużką dymu. Wizja została przerwana tak gwałtownie, że poczuł drżenie pod swoimi stopami. Nie było to jedynie subiektywne odczucie. Zauważył jak ziemia dosłownie drży od skumulowanej tu mocy. Nie umknęło to również czujkom Black Cross. Kilkanaście grup, nie bacząc na zagrożenie, biegło bezpośrednio w jego kierunku.
Cooper wiedział, że zgrywanie bohatera oznaczało w tym przypadku śmierć. Natychmiast rzucił się ku łodzi podwodnej. Zoi musiała być cały czas w pogotowiu, bowiem wejście od razu otworzyło się. Cooper wskoczył do środka, zwinnie niczym piskorz. Za chwilę byli już z powrotem pod wodą.
Czuł, że w głowie buzuje mu tysiąc informacji. Wziął kilka głębokich oddechów, powoli uspokoił się. To był dopiero początek. Miał tu wrócić, wiedział to. Tym bardziej, kiedy dostrzegł naocznie, iż wroga można było ranić także fizycznie.
Jacob złapał większy oddech. Słyszał strzały z broni plazmowej, lecz byli już poza jej zasięgiem. Zoi uśmiechnęła się do historyka porozumiewawczo. Wiedziała, że cokolwiek zaszło na górze, nie było ostatnim klinem wbitym między plany Krzyżowców.



Łódź sunęła poprzez wielki błękit, licha wobec oceanu niczym łupina orzecha. Pojedyncze fale wznosiły ją miarowo, podczas gdy dwa rzędy wioseł konsekwentnie mieliły spienioną toń.
Liam ćmił zwitek miętowego tytoniu i w zamyśleniu kontemplował zarys wyspy przed sobą. Podał skręt drugiemu liderowi wyprawy. Jasnowłosy Alexander przyjął go i zaciągnął się mocno.
- I co o tym wszystkim sądzisz? - zapytał Liam towarzysza.
- Nie jesteśmy tutaj, aby cokolwiek sądzić - usłyszał odpowiedź. - Wiem jednak, że wyspy nie wypływają, ot tak, na powierzchnię. Jasne, każdy słyszał o Yarvis, ale człowiek musi chyba zobaczyć coś takiego, żeby dać temu wiarę.
Widzieli już głęboki szpaler ogołoconych palm, zarys stalowych masywów oraz fragmenty kamiennej bramy. Wszystko było tak statyczne i spokojne, że sprawiało pozór zapomnianego azylu. A jednak musieli być bardzo uważni. Teren od wielu wieków był zatopiony i tak pozostawało jeszcze do niedawna.


Liam przeszedł bliżej burty. Głową wskazał na trzeciego z liderów. Ubrana w szary płaszcz kobieta nie odezwała się ani słowem od kiedy wypłynęli z portu. Czasem tylko podnosiła grzywę kruczoczarnych włosów, taksując pozostałych.
- A co myślisz o niej? Nie wiem czego się spodziewać na tej wyspie. Dobrze byłoby wiedzieć kogo mamy w kompanii.
Alexander wzruszył ramionami.
- Ufam Richardowi. Skoro wysłał ją z nami, znaczy tak miało być.
- Ponoć to kobieta od… no wiesz.
- To raczej niemożliwe. Ponoć wywinął lurkerowi i Croixowi jakieś gówno.
Nieznajoma poprawiła się na siedzisku, jakby dając znak, że wszystko słyszy. Dalsza część rozmowy była prowadzona na granicy szeptu.
- Może tak, może nie. Podobno cała trójka miała ustalony znak, po którym z powrotem zawiązywali współpracę. Od niej na pewno się tego nie dowiemy. Przechera ponoć wyszkolił ich tak, że nawet kiedy złapiesz któregoś za rękę, udowodni ci, że jest twoim ogrodnikiem.
Statek powoli wpłynął na mieliznę. Wioślarze zebrali swoje pakunki, podobnie jak zbrojni, którzy stanowili ochronę całej grupy.
Po kolei wyszli na kamienistą plażę. Wszystko było tu okutane śmierdzącym mułem, dalej zaś setkami leżały ogołocone, rybie ciała. Drzewa, kamienie oraz fragmenty murów nosiły ślady wysuszonych alg. Grupa przesunęła się w głąb lądu, przechodząc pod kamiennym łukiem.
- Pomyśleć, że to wszystko było tak długo zatopione - pomyślał głośno Liam.
- Znów pozostają nam tylko domysły - wytłumaczył mu Alexander. - Pewien kapłan mówił mi, że takie rzeczy są możliwe tylko po uwolnieniu ogromnej siły. Według niego zniszczono coś daleko na północnej wyspie. Szczerze mówiąc, sam nie wiem co o tym sądzić.
Liam nie wydawał się przekonany. Kiedy Alexander o czymś relacjonował, często przytaczał osoby trzecie lub mówił o ,,niepotwierdzonych informacjach”. Tymczasem odnosił wrażenie, że kolega wiedział znacznie więcej, niż mówił. A rozmaitych plotek było przecież wiele. To podobno Denis dostarczył klucz zawierający poszczególne lądy, zaś Jacob zadbał o dokładne koordynaty i sposoby dostania się na poszczególne wyspy. Richard z kolei zapewnił polityczną dyskrecję całemu przedsięwzięciu. Trójka miała ponoć również uczestniczyć w wyprawach, każdy według własnego konceptu. No właśnie… ponoć. Tym słowem musiał się stale zadowalać.
Bardziej pewne było to, że na wyspach nie znaleziono dotychczas niczego wartościowego, poza kilkoma zmurszałymi ruinami. Stąd też pojawiła się potrzeba dodatkowych ekspedycji. Dlatego byli tutaj i oni.
Wreszcie machnął ręką na własne myśli, bowiem dotarli do pozostałości kilkunastu budynków. Teren najpierw sprawdzili żołnierze. Oddział przeszukał kilka wiekowych obiektów, obecnie przypominających już prawie sterty kamieni. Następnie wskazali na ostatnie z zabudowań, potwierdzając że również jest bezpieczne. Pociemniały ziggurat uchował się całkiem dobrze, choć w swojej toporności sprawał niepozorne wrażenie.
Liam poprawił druciane okulary i podszedł bliżej.
- Wygląda na jakąś świątynię. Interesujące
Większość członków wyprawy nie podzielała tej uwagi Niby kiwali głowami, ale zwolnili kroku.
Zebrali się przed wejściem. Kilku zbrojnych podważyło wrota żelaznymi drągami - stary kamień walczył chwilę, wreszcie skruszał i poddał się. W nozdrza ekspedycji uderzył smród zatęchłego powietrza. Do środka prowadziły ciągnące się w dół schody, w całości pokryte ślimaczą warstwą. Na ścianach wisiały osmolone wnęki na pochodnie.
- Do odważnych świat należy - mruknął mało przekonanym tonem Liam i odpalił latarnię.
Z pewnym ociąganiem wszyscy zeszli w dół. Przejście ciągnęło się daleko pod ziemię i kilkukrotnie skręcało na różne strony. Po drodze ekspedycja zwróciła uwagę na runiczne symbole, wygrawerowane w samych murach. Były zatarte i wypełnione grzybem na podobieństwo zgniłego spoiwa, przez co nikt nawet nie zadał sobie nawet trudu, aby je odczytać.
Schody prowadziły do komnaty o okrągłym kształcie. Ze wszystkich ścian wyrastały cztery podesty. Na samym środku ciągnął się długi na kilkanaście sążni sarkofag. Liderzy skinęli na pracowników, ci zaś ponownie zaczęli forsować całość żerdziami. I tym razem zabezpieczenia poddały walkę. Natychmiast wetknięto do środka kilka lamp, wstrzymano oddechy.
- Cóż to znaczy… - wydusił ktoś tylko.
Milcząca dotąd towarzyszka obeszła całość, obliczając coś pod nosem.
- Będzie pięćdziesiąt łokci. Czyste dilithium - orzekła spokojnym głosem.
Wszyscy spojrzeli na siebie, wyraźnie zdziwieni. O magicznym kruszcu, owszem sporo się ostatnio mówiło, ale nikt go nie widział na własne oczy.
- Musimy powiadomić naszych mocodawców - powiedział Alexander i wszyscy pokiwali głową, łącznie z nieznajomą.
Liam wyjął lupę i przyjrzał się ogromnemu ostrzu. Nie potrafił ukryć fascynacji odkryciem.
- Nie rozumiem... tak ogromna broń. Przeciw komu mogła być wymierzona? Wygląda raczej na element jakiegoś pomnika, niż zdatny do użycia oręż.
- Nie, jeśli przymocować go do wehikułu lub statku - wytłumaczył Alexander.
- Ale co to właściwie oznacza? - drążył tamten.
I wtedy Alexander pojął wagę odkrycia. Spojrzał na odbicie grupy w ostrzu i uśmiechnął się.
- Mój drogi przyjacielu. To oznacza nadzieję.




 

Ostatnio edytowane przez Caleb : 22-02-2019 o 16:32.
Caleb jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 23:51.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172