Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 28-07-2016, 23:59   #1
 
Alaron Elessedil's Avatar
 
Reputacja: 1 Alaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputację
[Constantine] Sprawa Chicagowska [+21]

Bujne, pełne szczęście entuzjastów
płynie stąd, że nie znają oni tragedii poznania.
Czemuż nie mielibyśmy tego powiedzieć?
Prawdziwe poznanie to najgęstszy mrok.
Emil Cioran


<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<< >>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>


Cytat:


- Do pożyczek studenckich jeszcze wrócimy. Tymczasem... - zakomunikowała prezenterka, zaś obraz na telewizorze obok niej zmienił się. Miejsce wielkich twarzy Benjamina Franklina na banknotach studolarowych zajął zakapturzony mężczyzna z nożem.

- ... wiadomości z ostatniej chwili. W podmiejskim kościele pod wezwaniem Michała Archanioła doszło do bestialskiej zbrodni - kontynuowała znikając z ekranu.




-Nieznani sprawcy wkroczyli do kościoła podczas mszy świętej i zasztyletowali jej uczestników. Śmierć poniosło 51 osób w tym proboszcz parafii ksiądz Gabriel Watson oraz wikariusz John Rollins. Trwają oględziny miejsca zbrodni. Policja odmawia komentarza w tej sprawie.




- Ksiądz Gabriel Watson miał siedemdziesiąt dwa lata i od dziewiętnastu był proboszczem w parafii Michała Archanioła. Skończył religioznawstwo na Uniwersytecie Queen's. Po studiach kontynuował badania nad religiami i rozszerzył je na kulty pogańskie. Wielokrotnie powtarzał, że rozpoznanie wroga jest podstawą jego codziennej walki. Wybitny etyk, pisarz oraz rysownik. Wstrząsające prace księdza Watsona nadal znajdują się w galerii sztuki w Chicago. Jego strata to ogromny cios nie tylko dla parafian, ale również dla całego świata. Ksiądz Watson niejednokrotnie służył dobrą radą i pomocą również nam...



Nagi, brodaty mężczyzna z wpatrywał się w ekran telewizora z papierosem zatrzymanym w połowie drogi do ust. Popiół kolejny raz spadł na burą kołdrę powiększając wypaloną już dziurę.
Blondynka śpiąca obok przekręciła się niespokojnie na bok i otworzyła zaspane oczy.

- Coś się stało, mój ty dziki zwierzu? - zapytała przedzierając się dłonią przez zarośniętą klatkę piersiową.

- Nic. Śpij - mruknął chrapliwie gasząc papierosa na ścianie. Kolejny pet wylądował na frędzlowatym dywanie przypominającym tarczę strzelniczą.

- Znałeś go? - zapytała ponownie wskazując na zdjęcie księdza w telewizji, ale jej towarzysz już nie słuchał. Odpalał kolejnego papierosa z telefonem przyciśniętym do ucha.

- Wiem, do cholery. Włącz abc7 Chicago - rzucił niewyraźnie bez powitania i zaciągnął się bardzo mocno.

- No kurwa, kurwa. Gabriela? Na poświęconej ziemi? Rozpuść, że Wielki Ton ogłasza polowanie... Słyszysz mnie? - spojrzał na telefon. Światło lampki nocnej zamigotało, zaś telewizor zaśnieżył.
 
__________________
Drogi Współgraczu, zawsze traktuję Ciebie i Twoją postać jako dwie odrębne osoby. Proszę o rewanż. Wszystko, co powstało w sesji, w niej również zostaje.
Nie jestem moją postacią i vice versa.

Ostatnio edytowane przez Alaron Elessedil : 29-07-2016 o 14:20.
Alaron Elessedil jest offline  
Stary 29-07-2016, 23:43   #2
 
Alaron Elessedil's Avatar
 
Reputacja: 1 Alaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputację


Święty Michał Archanioł.
Patron kościoła i chrześcijan, miłosierny mający odwagę chodzić do samego Szefa, by wstawić się za malutkim człowiekiem, przewodnik duszy po śmierci. Wojownik z płonącym mieczem stający w szranki z samym Pierwszym Kłamcą.

Pierdolenie.

Żaden pierzasty przyjemniaczek nie pofatygował swojego anielskiego zadu, by wspomóc jednego z najskuteczniej odwalających ich robotę ludzi. Wielki wojownik, przyjaciel ludzkości, opiekun parafii pozwalający wymordować wszystkich, cholernych uczestników cholernej mszy.

Jedyne, co zrobił, to przyglądał się wszystkiemu z nastawy ołtarzowej wraz z czterema kumplami i Madonną z Częstochowy.
Zdecydowanie wygodniej jest przyglądać się masowemu mordowi z ogromnego witraża z niemieckiego szkła. Żałosne.

Muszą się tam całkiem nieźle bawić na swoich chmurkach z ironii zdarzenia. Boki zrywać.

Gdy przed oczami otwiera ci się piekło masz dwa wyjścia: spierdalaj lub walcz. Sam. Na pomoc hufców Szefa nie możesz liczyć, bo jedyny, po który może po ciebie przyjść, to sam diabeł.






Tym razem 83. ulica, przy której znajdował się kościół pod wezwaniem Michała Archanioła, nie była tak spokojna i cicha jak zwykle. Z dala widać było czerwono-niebieskie błyski świateł radiowozów policyjnych. Połączenie z rozmowami funkcjonariuszy, trzaskami komunikacji krótkofalowej oraz krótkimi piskami radiowej tworzyły mieszankę ściągającą gapiów jak lep muchy.

Niektórzy podchodzili do pilnujących miejsca zbrodni mężczyzn próbując na własne oczy zobaczyć miejsce zbrodni w całej okazałości. Krew, trupy, czarne worki, NCIS, CSI, FBI, CIA, NSA, MIB oraz wszystko, co widzieli za szklanym ekranem, a co przyjmowali za prawdę świętszą od samego patrona parafii.

Część w końcu odchodziła do swoich domów. Może byli rozczarowani, że nie zobaczyli jak Horatio Caine wychodzi i w czarną noc zakłada okulary przeciwsłoneczne zarzucając na plecy rudą grzywę. Może stwierdzili, że na ten widok będą musieli poczekać aż wyjadą do Nowego Jorku.

W rzeczywistości żaden ze zgromadzonych nie zdawał sobie sprawy z tego, co zaszło. Nawet służby porządkowe tego nie wiedziały i nie będą wiedziały. Więcej - nie wiedzieli również tego, że się nie dowiedzą.
To miejsce zbrodni, w okolicach godziny piątej nad ranem, wciąż czekało na śledczych szukających tego, co wylazło prosto z otchłani piekielnych. Czekało na watahę, na zwietrzenie tropów.

A wszystkie okoliczne wilki nadchodziły. Głodne krwi zabójcy starego drapieżnika, nauczyciela, przyjaciela i obrońcy.
Niech zadrży sam Pierwszy Kłamca, bo... zaczęło się Polowanie.

 
__________________
Drogi Współgraczu, zawsze traktuję Ciebie i Twoją postać jako dwie odrębne osoby. Proszę o rewanż. Wszystko, co powstało w sesji, w niej również zostaje.
Nie jestem moją postacią i vice versa.
Alaron Elessedil jest offline  
Stary 30-07-2016, 10:08   #3
Konto usunięte
 
Kenshi's Avatar
 
Reputacja: 1 Kenshi ma wspaniałą reputacjęKenshi ma wspaniałą reputacjęKenshi ma wspaniałą reputacjęKenshi ma wspaniałą reputacjęKenshi ma wspaniałą reputacjęKenshi ma wspaniałą reputacjęKenshi ma wspaniałą reputacjęKenshi ma wspaniałą reputacjęKenshi ma wspaniałą reputacjęKenshi ma wspaniałą reputacjęKenshi ma wspaniałą reputację
Mężczyzna siedział w mroku pokoju hotelowego, wsłuchując się w przyjemne, jazzowe dźwięki sączące się z radia. Lubił myśleć, że dzięki ciemnościom lepiej słyszy muzykę. Tłumiąc jeden zmysł, wyostrzał drugi. Tak naprawdę jednak próbował odciągnąć myśli od koszmaru, który znów nawiedził go tej nocy. I poprzedniej. Właściwie nie pamiętał, kiedy ostatnio przespał spokojnie noc. Nie rozumiał nic z tego, co mu się śniło. Może to był jakiś ukryty przekaz od Boga? Tylko dlaczego Bóg miałby się nad nim znęcać. I to ponownie? To nie trzymało się kupy. Michael przejechał dłonią po twarzy, odrzucając te dywagacje. Męczyło go to i nie miał zamiaru teraz się na tym skupiać. Najważniejsze, że przespał się chociaż cztery godziny, dzięki czemu znów miał siłę, by zaaplikować sobie "lekarstwo" na wszelkie smutki. Alkohol. Zapomnienie. Wyzwolenie.


Nalał sobie Jacka Danielsa to szklanki i opróżnił ją niemal jednym chaustem. Miodowo-orzechowy posmak delikatnie pieścił kubki smakowe, a moc whisky rozlała się tak samo ciepłem, jak i rozluźnieniem po ciele Bradleya. Szybko nalał sobie następną kolejkę i wypił błyskawicznie. Czuł się zrelaksowany. Zabawne, jak pięćset gram bursztynowego płynu potrafiło wprowadzić człowieka w zupełnie inny, przyjemny stan. Zerknął na etykietę z napisem White Rabbit i niemal parsknął śmiechem. Czyż ludzie nie gonili swojego Białego Króliczka przez całe życie? Nie wiedząc tak naprawdę, czym owy królik jest? A gdy już wydaje im się, że mają go w garści, Bóg nagle uderza znienacka rzeźnickim nożem i ścina mu łeb?

Dlatego przyjechał do Chicago. Znów zaczynał wątpić. Potrzebował spotkać się ze swoim przyjacielem i człowiekiem, który dotarł do niego, gdy nikt inny nie potrafił. Który pokazał mu drogę i przekonał, że życie wciąż może mieć cel, nawet jeśli jedyne, o czym marzysz każdego dnia po przebudzeniu z alkoholowego zrzutu, to podcięcie sobie tętnic udowych i zakończenie tej bezcelowej egzystencji. Michael przejechał dłonią po włosach i polał whisky do szklanki, wychylając natychmiast zawartość. Musiał się położyć, zmusić do snu, skoro jutro miał się spotkać z Gabrielem. Ale najpierw dokończy flaszkę, to pozwoli mu się uspokoić.

Nie zdążył polać, gdy rozdzwonił się telefon. Bradley zdziwił się, kto może dzwonić o tak paskudnej porze, ale gdy zobaczył na wyświetlaczu nazwisko O'Mara, szybko odebrał.
- Michael? Przepraszam, że cię obudziłem, ale...
- I tak nie spałem. Co się stało? Potrzebujesz pomocy? Jakiś trudny przypadek?
- James O'Mara był jednym z egzorcystów, którego wychował Gabriel Watson. Poznali się kilka lat temu, choć Bradley niespecjalnie za nim przepadał. Po prawdzie, to za nikim nie przepadał.
- Nie... znaczy, w pewnym sensie... - Mężczyzna po drugiej stronie milczał przez dłuższą chwilę. - Nasz wspólny przyjaciel, Gabriel Watson... nie żyje...
- Jak to nie żyje? - Michael poczuł, jak od czubka głowy do palców u stóp przeszedł go paskudny dreszcz. W moment otrzeźwiał.
- Został zamordowany dzisiaj w Michale Archaniele, razem z Rollinsem i innymi wiernymi. Ponoć to była rzeź. Wszędzie krew i trupy. Policja jest na miejscu, ale nikogo nie dopuszczają do miejsca zbrodni, nie udzielają też żadnych informacji. Masakra...
- Zaraz tam będę - odrzekł krótko Bradley i się rozłączył.
Zerwał się z fotela, ubrał szybko w cywilne ciuchy, zgarnął kluczyki do wozu i wybiegł z pokoju. Nawet nie myślał o tym, że przecież nie powinien prowadzić, bo pił. Zresztą, to nie był pierwszy raz, gdy jechał na podwójnym gazie. Teraz jednak to było najmniejsze z jego zmartwień.




Czarnego Cadillaca Escalade zaparkował przy Brandon Avenue, po prawej stronie od otoczonego siatką kościelnego parkingu, a ostatnie kilkaset metrów pokonał pieszo. Już z daleka widział migające koguty radiowozów, van koronera, pracujących gliniarzy i tłum ludzi, który zebrał się przed kościołem, w miejscu, które oddzielała policyjna taśma. Wciąż nie mógł uwierzyć w słowa O'Mary. Gabriel nie żył. Już nigdy się z nim nie zobaczy. Żal i dojmujący smutek mieszały się z wściekłością, bo Bradley doskonale zdawał sobie sprawę, że cokolwiek zabiło ojca Watsona, nie było z tego świata. Proboszcz w czasie swojej wieloletniej posługi, zadarł z tyloma demonicznymi siłami, że właściwie codziennie musiał być świadom, iż budzi się z wyrokiem śmierci. No i w końcu komuś udało się ten plan zrealizować.

Michael wmieszał się w tłum, choć i tak ciężko go było nie dostrzec. Wysoki, o charakterystycznym, przenikliwym spojrzeniu błękitnych oczu, z idealnie wypielęgnowaną brodą i wąsami. Do tego dochodziły przeróżne tatuaże, które pokrywały jego ciało aż do szyi i kolczyki tunelowe w uszach. Charakterystyczny mężczyzna stawał się jeszcze bardziej wyrazisty, gdy zarzucał sutannę i szedł walczyć z tymi, których zwykli śmiertelnicy nazywali duchami, bądź demonami. Duchowny przecisnął się przez tłum i zbliżył do policyjnej taśmy od strony wschodniego wejścia, by się rozejrzeć, jednak napierał na blokadę tak bardzo, że jeden z policjantów nakazał mu się wycofać. Michael postąpił więc kilka kroków do tyłu i obserwował. Był w tym naprawdę dobry.

Wiedział, że wieść o śmierci Gabriela już się rozniosła, a proboszcz miał tylu przyjaciół, że wielu z nich z pewnością ściągnie tutaj, by zbadać tę sprawę i znaleźć sprawcę. Tak, jak Michael. Rozglądał się więc po tłumie, niby nic nieznaczącym, leniwym spojrzeniem, by uchwycić takich, jak on. Łowców, z którymi przyjdzie mu pomścić Gabriela. Zdawał sobie sprawę, że policja i tak nie dopuści go do ciała, by mógł mu się przyjrzeć, zatem czekał. I obserwował. Kto wie, może któryś z Łowców sam wyłowi go z tłumu i podejdzie. Tak też mogło się zdarzyć.
 
__________________
[i]Don't take life too seriously, nobody gets out alive anyway.[/i]
Kenshi jest offline  
Stary 02-08-2016, 10:11   #4
 
Koinu's Avatar
 
Reputacja: 1 Koinu ma wspaniałą reputacjęKoinu ma wspaniałą reputacjęKoinu ma wspaniałą reputacjęKoinu ma wspaniałą reputacjęKoinu ma wspaniałą reputacjęKoinu ma wspaniałą reputacjęKoinu ma wspaniałą reputacjęKoinu ma wspaniałą reputacjęKoinu ma wspaniałą reputacjęKoinu ma wspaniałą reputacjęKoinu ma wspaniałą reputację
Igor Benesh był bardzo szczęśliwy. Poziom szczęścia w jego życiu dorównywał do obecnego tylko wtedy, kiedy na jego 9. urodziny wraz z rodzicami wybrał się do Europy na całe wakacje. Był bardzo podekscytowany. Przybył w końcu do tego wielkiego miasta, żeby spotkać się z legendą z branży. Od teraz naprawdę wiele będzie mógł się nauczyć. Może to była pewnego rodzaju głupota. W końcu kto się cieszy, że wchodzi w niebezpieczny świat, który uniemożliwia człowiekowi normalne funkcjonowanie w społeczeństwie? Igor jednak uważał, że skoro i tak to, że wybrałby drogę niczego nieświadomego człowieczka, nie sprawiłoby, że problemy “nie z tego świata” nie przestaną istnieć, to lepiej umieć zabezpieczyć się w broń jaką są specjalne umiejętności i wiedza. A teraz miał dostać w swoje ręce broń naprawdę specjalną. Wiedzę od Watsona, podobno światowej sławy wybitnego Łowcy.
Naukę u niego miał rozpocząć za kilka dni, ale nogi i niepohamowana ciekawość same go prowadziły, aby chociaż z daleka zobaczyć na żywo przyszłego nauczyciela. Przywdział czarną koszulę, rozpiętą na jeden guzik i burgundowe spodnie. Podróż z hotelu nie trwała długo. Na widok kościoła, w którym mógł zobaczyć Watsona wciągnął głęboko powietrze w płuca. Coś tam się działo. Na widok wozów i taśm policyjnych wytrzeszczył oczy. Miał złe przeczucie. Ruszył biegiem pod kościół. Było naprawdę tłoczno. Wychylił się mocno ponad taśmy ogradzające wejście, aby coś ujrzeć, ale zaraz gliniarze go odgonili. Naburmuszony kręcił się przez chwilę, co spoglądał na szczyt kościoła to kręciło mu się w głowie.
Sięgnął po komórkę, aby zadzwonić do swojego byłego nauczyciela i dowiedzieć się czegoś, ale w kieszeni przywitała go tylko zaskakująca pustka. Zapomniał wziąć z hotelu komórki, świetnie, ani nie porobi zdjęć, ani nie zadzwoni. Fuknął z irytacją i wreszcie zaczął wypytywać wszystkich wokół o to, co tu się stało.
 

Ostatnio edytowane przez Koinu : 02-08-2016 o 10:21.
Koinu jest offline  
Stary 05-08-2016, 16:40   #5
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację

Niebo płakało. Gęste, gorące krople rubinowej barwy spadały na ziemię, rosząc chodniki i spacerujących po nich ludzi. Cuchnęły jatką, pozostawiając na ustach żelazisty posmak, przyprawiający o mdłości. Przechodnie ignorowali je, spiesząc przed siebie, w tylko sobie znanym celu. Armia mrówek tonąca w pozostałościach rzeźni… i tylko parę ciemniejszych figurek stało nieruchomo, wpatrując się w otoczoną przez policyjny kordon świątynię - miejsce kaźni ponad pięćdziesięciu osób. Ruchoma masa mijała je, nie zauważając, ignorując. Nic dziwnego - dla przeciętnego zjadacza chleba były równie realne, co padający z nieba deszcz krwi, lub odbite na ścianach, czarne negatywy cieni poruszających się wbrew prawom logiki i fizyki.
Chuda, wysoka dziewczyna z plecakiem przyklejonym do pleców unikała ich wszystkich po równo, woląc skryć się w ciemnym, częściowo zadaszonym zaułku pomiędzy starą knajpą, a kamienicą pamiętającą świetność The Rolling Stones.
Za dużo ludzi, za dużo świateł i hałasu… za dużo uwagi i przede wszystkim policji. Każdy gdzieś gnał, rozglądając się podejrzliwe to na ciemną, milczącą bryłę kościoła, to na zgromadzone wokół twarze. W przemoczonej, za dużej czarnej bluzie, z kapturem naciągniętym na sam czubek nosa i plecakiem na plecach, April wyglądała podejrzanie, lub jak bezdomny. Obie opcje nie wróżyły ciekawej przyszłości, gdyby któryś z sępów w mundurach zwrócił na nią uwagę.Profilaktycznie zaszyła się w ciemnym zaułku, opierając plecy o ceglaną ścianę i ze swojego miejsca obserwowała zamieszanie przed wrotami świątyni. Policyjne taśmy krzyczały pretensjonalną, oczojebną żółcią, wysyłając w eter przekaz głoszący o popełnionym za ich granicami przestępstwie.
A miało być tak pięknie… wreszcie po tylu latach spotkała kogoś, kto zamiast zaproponować powrót do psychiatryka, spojrzał na nią jak na człowieka i co najlepsze - wiedział co jest powodem jej szaleństwa. Ponoć szaleństwa... miał wyjaśnić, nauczyć. Pomóc. Jasne, przecież to byłoby zbyt piękne.
Pod dziewczyną załamały się kolana i powoli osunęła się na ziemię, szorując plecami po cegłach. Tak… tak musiało się stać. Rutyna. Nic nigdy nie szło dobrze.
Zacisnęła powieki, podciągając kolana pod brodę i oplótłszy je ramionami, trwała w stanie pośrednim między katatonią a oczekiwaniem. Nie chciała już nigdzie iść, na moment obudzone nadzieja dogorywała wewnątrz klatki piersiowej, wysyłając w eter ostatnie jękliwe zawodzenie dobijanego zwierzęcia.
Czuła się zmęczona, chłód trząsł patykowatymi kończynami, więc ścisnęła się w mniejszą kulkę. W uszach, tuż na granicy rejestracji zmysłów słyszała znane szepty. Głosy, których miała nadzieję już nigdy więcej nie spotkać.
Tylko chwila, pięć minut. Odpocznie, przeczeka najgorsze i pójdzie, znów przed siebie. Zostawanie w jednym miejscu odpadało, bez jakiejkolwiek dyskusji. Ale pięć minut… głupie pięć minut…
Nie wiedziała ile czasu minęło, gdy w jej zaułku rozległy się kroki - lekkie, pospieszne. Poderwała głowę, ręce automatycznie sięgnęły do kieszeni. Wstrzymała oddech, znieruchomiała z nadzieją, że ktokolwiek tu szedł nie zauważy ciemniejszej plamy, wtulonej w łaskawy mrok zalegający w kątach budynku.
Nadzieja okazała się być płonna, bowiem osoba, która wkroczyła w zaułek, skierowała kroki prosto do niej.
- Bardziej nie mogłaś się schować? - zapytała ją Lisa, nie wykazując szczególnego entuzjazmu z owego spotkania. Gdyby nie wizja, to by tej małej za cholerę nie znalazła, a i tak zajęło jej trochę by trafić we właściwy zaułek. Przynajmniej ból nieco zelżał no i pozbyła się Jo, na której wspomnienie zacisnęła mocniej dłoń na pasku torby.
Szybki rzut okiem w prawo i lewo w poszukiwaniu najdogodniejszej drogi ucieczki, tężejące mięśnie i urwany oddech. Po twarzy wychudzonej dziewczyny przemknął grymas strachu, lecz zaraz się schował, zastąpiony złością. Wypuściła powoli powietrze przez zaciśnięte zęby, starając się nie wpadać w panikę, choć mózg raz po raz wyświetlał na drugiej stronie powiek komunikat ostrzegawczy. Czerwone, migające z częstotliwością lampy stroboskopowej, krzykliwe “Uciekaj! Biegnij!”.
Poruszyła się nieznacznie, wpatrując się w intruza czujnym, zmęczonym spojrzeniem. Z zaułka prowadziło tylko jedno wyjście, w razie kłopotów zamarkuje uderzenie i prześliźnie bokiem. Powinno się udać. Wokół kręciło się zbyt dużo policji na bardziej radykalne rozwiązania… ale spokojnie, bez paniki. Może wystarczy dziwną laskę spławić i da sobie siana. Dobrze ubrana, zadbana… raczej nie wyglądała na kogoś, z kim April powinna mieć do czynienia z własnej, bądź nieswojej woli.
- Nie twój interes - warknęła ochryple, dłonie zacisnęły się w kieszeniach - Spłyń paniusiu, przedstawienie jest tam. Nara - kiwnęła brodą mniej więcej w kierunku kościoła.
- Tak, to musi być jeden z tych dni - Lisa mruknęła pod nosem, nie wybierając się nigdzie, a przynajmniej nie wybierając się w tej chwili i na życzenie tej dziewczyny.
- Szukałam cię - poinformowała ją, wkładając dłoń do torby i wyciągając pudełko ze śniadaniem, które dla niej przygotowała. - Wyglądasz na głodną. Proszę, to powinno poprawić ci humor. Jestem Lisa Harper - przedstawiła się, podając młodej pudełko i układając usta w przyjazny uśmiech. - Mieszkasz gdzieś niedaleko?
Na widok jedzenia małolata przełknęła głośno ślinę, przenosząc wzrok na pakunek. Zrobiła ruch jakby chciała po niego sięgnąć, lecz w porę się zmitygowała, pozostając na swoim miejscu. Czego ta tępa strzała nie rozumiała w grzecznej prośbie o pozostawienie w spokoju?
- No to znalazłaś, punkt dla ciebie - prychnęła ciągle mało przyjaźnie, ze wszystkich sił starając się nie wpatrywać w żarcie na podobieństwo wygłodniałego psa. Dla odwrócenia uwagi skupiła się na oczach obcej - Czego chcesz i czemu niby szukasz? Skąd mnie znasz?
- Bo mam taki kaprys. - Cierpliwość Lisy na najwyższym poziomie nie była i w dobre dni, jednak po paru godzinach snu, wizycie Jo, zamieszaniu z Gabrielem i jeszcze wizji, której skutki wciąż odczuwała, jej ilość była znikoma. Powiedzieć, że leciała na oparach, to było ciut za mało.
- Częstuj się - ponagliła nieznajomą bo stanie tak z wyciągniętym pudełkiem wydawało się jej głupie i bezproduktywne i zapewne takie właśnie było. - To nie trucizna, nie jest nafaszerowane prochami i o ile pamiętam datę na opakowaniu szynki, to raczej zatrucie ci nie grozi. No i jest tam też czekolada - zachęciła, korzystając z tajnej broni.
- I nie bój się, nie zamierzam cię porwać, zabić, wykorzystać czy co tam sobie w tej głowie tworzysz. Nie znam cię, a szukam bo miałam taka potrzebę i spójrz, potrzeba miała rację - co powiedziawszy przykucnęła przed nią by znaleźć się na równym poziomie. - Masz gdzie się zaszyć? Odpocząć? Zmienić ciuchy?
- Poradzę sobie - odburknęła, lecz prezent przyjęła. Otworzyła pokrywkę, po raz drugi przełknęła ślinę na widok kanapek, takich porządnych domowych. Ile już nie jadła czegoś podobnego… w ogóle kiedy ostatni raz miała w ustach czegoś poza paroma łykami piekielnie słodkiej coli dla oszukania głodu? Zamknęła je szczelnie, szybko pakując do plecaka w obawie że darczyńca nagle się rozmyśli. Uniosła wzrok i zrobiła się jeszcze bledsza, o ile było to możliwe.
- J… czego chcecie? - spytała głucho, lecz nie patrzyła na Lisę, lecz gdzieś obok. W pustkę tuż za jej lewym ramieniem. Wyprostowała plecy i przykleiła je do ściany, przez zmarznięte ciało przeszedł dreszcz. Oddech przyspieszył, w podkrążonych czarnych oczach pojawiła się rozpacz i nieludzkie zmęczenie. Zamknęła je więc, stawiając na znany, bezpieczny mrok.
- Policja, opieka społeczna, prywatny detektyw? - dorzuciła zrezygnowana, przyciskając plecak do piersi.
Lisa zignorowała jej pytania, nagle przyglądając się małej z większą uwagą.
- Do kogo mówiłaś? - zapytała stanowczym głosem. - Kim oni są? Jak wyglądają?
- Do ciebie - uchyliła powieki, krzywiąc się przy tym cynicznie - Ale niby kto jest kim? Przecież tu nikogo nie ma. Omamy, halucynacje? W kanapkach też znajdę towar którego używasz?
- Nie zgrywaj się mała - warknęła do niej, na chwilę tracąc te resztki cierpliwości, których się tak usilnie trzymała. - Wybacz, nie twoja wina - przeprosiła zaraz i nawet wysiliła się na uśmiech. - Nie mów, jeżeli nie chcesz. Gdybyś jednak zmieniła zdanie znajdziesz mnie pod tym adresem - mówiąc wyciągnęła jedną ze swoich wizytówek, na której widniało imię, nazwisko, numer telefonu i adres. W prawym, górnym rogu tkwił mały pentakl. - Niekiedy pomaga gdy się komuś wygadasz. Jest też prysznic i całkiem wygodne łóżko, gdybyś tego także potrzebowała. Obowiązuje tylko jedna zasada, dzieciaku - dodała, wstając. - Cięty języczek zostaje za zębami. A teraz możesz iść ze mną, umyć się, przebrać i odpocząć zanim wrócisz do uciekania, lub zostać tu i czekać aż któryś glina zainteresuje się tobą i tym co tu robisz. To akurat ta lepsza opcja.
Odwróciła się od dziewczyny i skupiła wzrok na kościele, marszcząc brwi. Powinna przeprowadzić śledztwo póki tu jest i ślady są świeże. W końcu zajęła się tym dzieciakiem, swoje odwaliła.
- Sobie noc wybrałeś, Gabrielu - mruknęła pod nosem w kierunku nieżyjącego łowcy, z którym łączyły ją nie tylko nici współpracy ale i przyjaźni, chociaż z pewnością nie była ona szczególnie wielka.
- Do zobaczenia - rzuciła w kierunku dziewczyny, poprawiając torbę i myślami będąc już za zamkniętymi drzwiami kościoła.
- Starzec… siwe włosy, bezzębny i gładko ogolony. Ma na sobie sweter. Krwawi z klatki piersiowej… mówi że go znasz - rozległo się za jej plecami - Kazał cię pozdrowić.
Głos zamilkł, zastąpiony przez szuranie i przyspieszone kroki.
- Zaczekaj! - Lisa zawołała za nią gdy słowa dziewczyny dotarły do jej wymęczonej głowy. Zaraz tez ruszyła by dogonić nieznajomą. - Co tu robiłaś? - zadała jej pierwsze pytanie, ignorując na chwile znaczenie wypowiedzianych przez nią słów. Jeden problem na raz.
Stanęła dopiero po pięciu krokach, zamierając niepewnie z lewą noga nad asfaltem.
- C-co? - spytała nieprzytomnie, wyciągając z ucha słuchawkę z której sączyły się głośne, ostre dźwięki muzyki. Drugą ściskała w drżącej dłoni, przyglądając się jej z nagłą fascynacją.
- Też kogoś szukałam… ale to już nie ważne - wzruszyła ramionami - Podrzucę ci potem pojemnik, dzięki za żarcie.
- Kogo szukałaś? - Lisa zignorowała jej słowa tyczące się pojemnika, których i tak miała na pęczki w domu. - Wbrew pozorom jest to ważne. Dla mnie - dodała, na na wszelki wypadek.
- Powiem, jeśli ty powiesz skąd zainteresowanie moją osobą - odparła spokojnie, unikając jednak patrzenia na kobietę, ba! Nie próbowała nawet zerkać w jej kierunku - Ktoś ci o mnie mówił, kazał znaleźć?
- Można powiedzieć, że kazano znaleźć - odparła ostrożnie, po czym zmieniła zdanie. - Zobaczyłam cię dziś rano, jakąś godzinę temu, siedzącą tam, w tym zaułku - wskazała na miejsce, które dziewczyna właśnie opuściła. - Wcześniej poczułam, że zrobienie śniadania na wynos to nie jest zły pomysł. Stąd moja osoba w tym miejscu. No i poniekąd morderstwo w tym kościele to także niejako moja sprawa.
Szczerość zwykle oznaczała wariatkowo, jednak Lisa wiedziała z doświadczenia, że niekiedy bez szczerości ani rusz. Na dokładkę nic jej to nie kosztowało, a może przy odrobienie szczęścia uda się jej dowiedzieć co nieco o tej nieznajomej. Coś więcej niż to, że także posiada dar.
Zapadła cisza, przeciągła i męcząca. Na mgnienie oka zburzyło ją wycie syren i trzask drzwi radiowozu, lecz nie trwało to długo i znów eter wypełniła pustka. Dziewczyna w kapturze stała nieruchomo, przetaczając głośniczek między palcami. Zaciskała uparcie usta, zgrzytając zębami w niezdecydowaniu. Obca powinna oddalić się w trybie natychmiastowym już w momencie przekazania pozdrowień, normalni ludzie zawsze tak robili - uciekali poza zasięg wzroku, słuchu. Zatykali uszy, zamykali oczy aby jak najszybciej zapomnieć nieprzyjemne zdarzenie. Zapomnieć o April.
Ta cała Lisa mimo wszystko została, burząc komfort prywatnej strefy i napierając tonem głosu. dziwnym, niepojętym odruchem chyba nazywanym życzliwość. Chyba. Ciężko sklasyfikować coś, czego praktycznie nigdy się nie doświadczało.
Obie brzmiały teraz równie niedorzecznie, balansując w rejonach zamkniętych rezydencji bez klamek i okien.
- Tydzień temu ojciec Watson znalazł mnie w Detroit. Mówił, że na coś poluje. Albo kogoś, nie pamiętam. Nie mogłam… - wyrzuciła gorzko, nim zdążyła pomyśleć co robi - … nie mogłam wtedy się skupić. Pomógł mi i kazał znaleźć się w parafii Michała Archanioła… ale ktoś go zabił i teraz… pozamiatane - zakończyła, zatrzaskując szczęki na głucho. Słuchawka na powrót powędrowała do ucha.
- Czekaj - wstrzymała jej ruch, nie chcąc by mała się odcięła. - Nic nie jest pozamiatane - zaprzeczyła, uśmiechając się przyjaźnie. - Gabriel nie żyje, to fakt. Nie był on jednak jedyną osobą, która może ci pomóc. Chodź ze mną. Odpoczniesz, najesz się i zbierzesz siły, a gdy będziesz gotowa to będziesz mogła skorzystać zarówno z mojej wiedzy jak i wiedzy innych łowców. Biorąc pod uwagę śmierć Gabriela, zapewne wkrótce zaczną się pojawiać w moim domu, szukając odpowiedzi. Możesz to uznać za pozagrobową pomoc tego starego ryzykanta - wysiliła się na żart. Po prawdzie jej też by się przydało śniadanie i parę godzin snu. Najpierw jednak musiała załatwić sprawę tej dziewczyny.
- Ty… też to widzisz? To... - zrobiła nieokreślony ruch rękę, okrążający mniej więcej całość obrazu jaki kapturnica miała przed sobą - Słyszysz ich, czujesz? Wiesz jak to… wyłączyć? Kim są Łowcy? - wyrzuciła z siebie serię pytań, wreszcie obracając twarz w jej stronę.
Lisa pokręciła głową, wkurzona na to, że się jej zrobiło żal tego dzieciaka.
- To nie jest mój dar - wyjaśniła łagodnie. - Są nim wizje, takie jak ta, która pozwoliła mi cię znaleźć. Jeżeli jednak chcesz porozmawiać o łowcach to miejsce to nie jest najlepsze. Co prawda jest tu paru, jednak ich uwaga jest teraz skupiona na znalezieniu tego, co zabiło Gabriela. Ty z kolei powinnaś się znaleźć gdzieś indziej, w bezpiecznym miejscu. -
Potarła nasadę nosa, czując wracającą migrenę. Powinna zażyć większą dawkę i pewnie by tak zrobiła gdyby nie to całe zamieszanie.
- Posłuchaj mnie uważnie - zaczęła po krótkiej przerwie. - Teraz nie jest najlepszy czas na zadawanie tych pytań, ani nawet najlepsze miejsce. Musze się przygotować na pojawienie się większej niż zwykle liczby gości, a jeszcze nawet nie udało mi się sprawdzić czy na miejscu tej zbrodni nie zostały jakieś istotne ślady. Bóg jeden wie jak mi się uda tego dokonać, ale skoro już tu jestem… - Ponownie przeniosła spojrzenie na kościół. Miała tyle do zrobienia i jak zwykle nikogo do pomocy.
- Heh… To będzie musiało poczekać - zdecydowała w końcu. - Gabriel prześladowałaby mnie do końca życia, gdybym o ciebie nie zadbała, mała. Kiedy ostatnio spałaś w porządnym łóżku? Sprawiasz wrażenie jakby to było wieki temu. Chodź, zajmę się tobą, a później tu wrócę. Może nie wszystkie ślady szlag trafi i uda się mi coś wyczuć.
- Dar… - powtórzyła i dorzuciła pod nosem - Darem bym tego nie nazwała.
Trawiła usłyszane rewelacje, próbując dopasować je do znanych wzorców. Ni jak nie szło tego ogarnąć. Jedno pytanie rodziło kolejne i kolejne i jeszcze następne, zapętlając się w prawdopodobnie nieskończony ciąg. Gdzieś w głębi serca April zaiskrzyła nadzieja, ale szybko zgasła, przytłamszona butem racjonalizmu. Nic nigdy nie było proste i łatwe, los zawsze odwracał kartę. Mimo tego wszystkie te lata nauczyły jej czegoś, mianowicie cierpliwości. I w jednym się zgadzały: to nie był czas i miejsce na podobne rozmowy.
Co robić postanowiła nim druga kobieta skończyła mówić.
- Nie - jedno proste słowo, po którym pojawiły się dalsze. Ciche, wyważone, obracane w głowie dziesiątki razy nim opuściły spierzchnięte usta - Nic mi nie będzie, nie pierwszyzna. Bywało gorzej - parsknęła przez nos, kąciki ust drgnęły próbując ułożyć się w uśmiech… który się nie pojawił. Zamiast tego skupiła się, przekazując to co najważniejsze. Szczegóły sobie darowała, niepotrzebne detale zwykle niczemu nie pomagały - Im świeższy trop tym lepiej, nie ma co marnować czasu. Trzeba działać szybko, nie prezentować mordercy dodatkowych godzin. W CSI zawsze tak robili - tym razem wzruszyła tylko lewym ramieniem. Prawe obciążał plecak.
- Bywa przekleństwem - zgodziła się z nią Lisa, zastanawiając się co powinna dalej począć z tym upartym dzieciakiem. Nie miała sił się z nią użerać, na siłę jej zaciągać nie miała zamiaru, a ta najwyraźniej dobrowolnie nigdzie iść nie chciała.
Pieprzyć to, stwierdziła w końcu w myślach. Zrobiła co mogła, nie była w końcu cholerną niańką dla smarkul, które same nie wiedzą co dla nich dobre, a co się może skończyć w wyjątkowo paskudny sposób.
- Jak wolisz - rzuciła, pocierając nasadę nosa. - W razie kłopotów masz na mnie namiary. Uważaj na siebie - dorzuciła z wyraźną troską, jednak bez zbytniej mamuśkowatości.
Wspomniana smarkula sięgnęła do torby i po krótkich poszukiwaniach wydobyła z niej pudełko. Otworzyła je, by bez ceregieli wgryźć się w kanapkę. Na głodnego źle się myślało.
- Idę z tobą - zakomunikowała, przełknąwszy pierwszy kęs. Starała się jeść powoli, nie pochłaniać wszystkiego na trzy podejścia, chociaż sam zapach jedzenia nieprzyjemnie podrażniał pusty, przyschnięty do kręgosłupa żołądek - Też chcę dorwać tego skurw… skurczybyka - poprawiła się, mając na uwadze zasadę o trzymaniu języczka za zębami. Mała cena za posiłek, dobroć i trochę ciepła od drugiego człowieka, a także uzyskanie odpowiedzi w najbliższej przyszłości… przynajmniej taką miała nadzieję.
- Jestem April - przedstawiła się krótko, powracając do posiłku.
W głowie Lisy zabrzmiało przeciągłe, pełne niechęci “nieeee!”. Ostatnie czego potrzebowała to smarkula włócząca się za nią, gdy próbowała zdobyć nieco więcej informacji niż to co podano w wiadomościach i fakt, że na okularach Gabriela nie został żaden ślad.
- To nie jest najlepszy pomysł... - Zaczęła, jednak urwała w pół zdania. Możliwości tej małej mogły jednak być przydatne. Problem polegał głównie na tym, że nikt jej nie przeszkolił, nie nauczył sterowania darem i bezpiecznego z niego korzystania. No, przynajmniej Lisa nie zauważyła oznak takiego szkolenia.
- Walić to - stwierdziła nagle, wsuwając dłoń do torby i wyciągając z niej Redbull’a. - Skoro chcesz się czegoś o łowcach dowiedzieć, równie dobrze możemy twoją edukację zacząć od razu. Chodźmy - rzuciła wesoło, ruszając pierwsza w stronę parku, gdzie zostawiła Michaela i Mamę Jo. W końcu jak się człowiek chce nauczyć pływać to skok na głęboką wodę podobno jest najlepszym sposobem.
W odpowiedzi padło coś między “Mhm” a mlaśnięciem, gdy kanapka w błyskawicznym tempie znikała między szczękami. Ledwo się skończyła, jej miejsce zajęła świeżo rozpakowana czekolada. Nie bawiąc się w kurtuazję, April odgryzła kawałek, traktując słodki prostokąt niczym kolejną bułkę. Szła tuż obok Lisy, wpatrzona uparcie w uciekający spod nóg chodnik.
- Mówiłaś, że są tu już jacyś - mruknęła między jednym kęsem a drugim - Ci łowcy… na co polujecie konkretnie? Jesteście sektą czy… dobra, miało nie być pytań. Nie za bardzo mam jak… zapłacić za nocleg - poruszyła kwestię która nie dawała jej spokoju od początku rozmowy. Każda pierdoła w życiu miała cenę, często ukrytą i lubiącą wyskakiwać w najmniej odpowiednim momencie - Ani za naukę.
- - zapewniła ją Lisa. - Wkrótce ich poznasz - dodała, ignorując pytania o łowy. - I nie musisz się martwić opłatami, nie pobieram ich. Mój dom jest swego rodzaju schroniskiem, bazą, miejscem spotkań towarzyskich i odpoczynku dla łowców. Drzwi są zawsze otwarte dla rodziny. Jeżeli ktoś jest w stanie to dorzuca się do kosztów, jeżeli nie jest to mówi się trudno. Może następnym razem będzie w lepszej sytuacji, a może nie będzie go już na tym świecie.
Prawda była okrutna ale Lisa nie miała zamiaru kryć jej przed April. To, czym parali się łowcy, nie było spacerem po parku ani robotą od dziewiątej do piątej. To był brudny świat, w którym śmierć zbierała żniwo każdego niemal dnia. Wystarczył drobny błąd, niedopatrzenie, utrata koncentracji. Kara zaś była ostateczna i to w tym lepszym wydaniu. Spojrzenie wiedźmy zawędrowało w stronę kościoła. Nie byłaby ze sobą szczera gdyby powiedziała, że nie interesuje jej co tam się stało. Przede wszystkim jednak ciekawiło ją jaki wpływ to wydarzenie będzie miało na rodzinę. Nowy przeciwnik, silniejszy niż dotychczasowi? I dlaczego brak śladów na okularach? Skoro Watson miał je na nosie w chwili śmierci to powinna coś wyczuć, cokolwiek.
- Wkrótce sama się przekonasz, April - powróciła uwagą do dziewczyny. - A za jakiś czas, gdy już staniesz na nogi, spłacisz dług pomagając takim jak my, lub sama stając się jedną z nas.
- Albo skończę jak ojciec Watson - rzuciła optymistycznie wbrew powadze zawartej w słowach - W każdym razie często zdarza się coś podobnego? - kciukiem wskazała bryłę świątyni.
- Takiego? Nie - odpowiedziała zgodnie z prawdą. - Gabriel był dobry w tym co robił. Cokolwiek go dopadło musiało być potężne. Jeżeli jednak chodzi ci o śmierć jednego z nas to różnie z tym bywa. Nie zamierzam jednak kryć, że bycie łowcą do bezpiecznych zajęć nie należy. Za błędy się płaci - wypowiedziała na głos fragment swoich myśli.
- A inna cena? - kolejne pytanie, szybkie, wyrzucone na wydechu - Nic nie jest za darmo.
- Nie, nie jest - Lisa zgodziła się z April, jednak nie odpowiedziała na jej pytanie. Mała sama się przekona prędzej czy później ile kosztuje życie takich jak oni oraz co się działo z tymi, którzy byli niewystarczająco ostrożni.
- Więc? - nie dawała za wygraną, wciąż spokojna ale tylko z pozoru. Gdyby tylko istniała jakaś prosta metoda komunikacji, świat stałby sie prostym, pięknym miejscem. Jeżeli wszystkie rozmowy z łowcami miały tak wyglądać… cóż. Zacznie masowo kupować im pod choinkę rozmówki angielsko-angielskie i o sztuce komunikacji interpersonalnej.
- Porozmawiamy o tym w domu - odpowiedziała Lisa, korzystając z tego samego tonu głosu, jaki jej matka stosowała gdy ciekawość córki zaczynała jej działać na nerwy. - Teraz ważne jest żeby zdobyć jak najwięcej informacji o tym, co tak naprawdę się tu stało. Musze dostać się do środka i spróbować to zobaczyć. Michael i Mama Jo powinni wciąż być gdzieś w pobliżu. Jeżeli oni nie wpadli na sposób jak przedostać się przez tą całą policję to trzeba będzie wykombinować coś samemu.
- Można odwrócić ich uwagę, podpalić lub wysadzić coś w okolicy - kapturnica podrzuciła poważnie i całkowicie pozbawionym żartobliwych nut głosem - Na tyle bliskiej aby zmusić do reakcji. Zrobić zamieszanie, wtedy łatwiej przedostaniesz się przez drzwi i znajdziesz to czego…. to co chcesz znaleźć i zobaczyć. - zrobiła krótką przerwę i wypaliła - Michael i Mama Jo? To też łowcy?
- Też - Lisa potwierdziła, zastanawiając się nad wyraz poważnie nad propozycjami April. Zamieszanie oczywiście nie powinno sprawić problemu i nawet wiedziała, kogo by można do tego wykorzystać. Ten wybuch nie był takim znowu złym pomysłem. Gapie także by się przenieśli do nowej, ciekawszej atrakcji i może, przy czym to może było ostro naciągane, dałoby się wejść do kościoła bez świadków.
- Zobaczymy - uśmiechnęła się do swojej młodej towarzyszki, upijając solidny łyk energetyka. Jakby na to nie spojrzeć jej szare komórki powinny w tej chwili pracować na najwyższych obrotach.
Umorusane czekoladą wargi wygięły się w cyniczny uśmiech. Te słowniki będą idealne. Zbliżając się do kościoła April wsadziła rękę w kieszeń obszernej bluzy, zaciskając palce na chłodnym, metalowym przedmiocie. Nie ufała tej całej Lisie, ale kto nie ryzykował... zresztą nie pozwoli tak łatwo zgarnąć i ponownie zamknąć.
Pięćdziesiąt jeden, dwa czy trzy trupy - kogo to teraz obchodziło?
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena

Ostatnio edytowane przez Zombianna : 07-11-2016 o 21:06.
Zombianna jest offline  
Stary 05-08-2016, 22:07   #6
 
Grave Witch's Avatar
 
Reputacja: 1 Grave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputację
Dobre złego początki.
Pasowało jak ulał. Wieczór rozpoczął się przecież tak dobrze. Pizza, film, kieliszek wina. Cisza i spokój tak rzadko pustego domu. Takie chwile Lisa lubiła najbardziej. Te nieliczne momenty gdy miała go tylko dla siebie, gdy nie szwendali się jej pod nogami łowcy, gdy mogła odłożyć prochy na półkę. Cudowny brak ciągłych, powoli ją zabijających migren. O tak, lubiła ciszę i spokój pustego domu. Może dlatego właśnie, zamiast walnąć się do łóżka o przyzwoitej porze, siedziała do późna, oglądając kolejne części “Szybkich i Wściekłych”? Jak nic, właśnie dlatego.

I dlatego, ze nie planowała pobudki o czwartej nad ranem! Plany jednak planami, a życie i tak swoje. Wieść o śmierci Gabriela walnęła w nią mocniej, niż chciała to przyznać. Watson był ikoną w ich małym świecie. Zarówno Rose jak i Jenny darzyły go szacunkiem. Ba! Nawet Lucy wyrażała się o nim w pozytywach, a ona przecież zawsze jechała po każdym, bez względu na to kim był i jaki był. Czy była, należało nadmienić, bowiem ciotka Lucy nie robiła wyjątków w tej kwestii.
Rose zawsze powtarzała swojej wnuczce, że w razie kłopotów, jakichkolwiek kłopotów, pierwsze kroki powinna kierować właśnie do niego. Lisę cieszyło nawet, że babka nie dożyła chwili, w której ów heros został pokonany. Jak nic złamałoby to jej starcze serce.

Śmierć nie była jej obca. Spacerując po salonie ze słuchawką przyciśniętą do ucha, widziała jej ślady wszędzie gdzie spojrzała. I huj z tym, że niedawno odnowiła cały, pozbywając się starych mebli i wywalając fortunę na nowe. Wciąż pozostawały te ślady, których świeża farba i dodatki nie były w stanie zmazać. Zdjęcie na kominku i obraz nad nim. Wyryte w futrynach znaki. Narzuta na sofie, która miała już pewnie z dwieście lat. Ten cholerny dywan przy bujaku, który bardziej szpecił to wnętrze niż je ozdabiał ale i tak nie zdobyła się na to by go wywalić. Wszystko to były pozostałości po czyimś życiu, które odeszło. Wzrok Lisy spoczął na pleciące, która wisiała nad drzwiami frontowymi. Pamiętała dokładnie jak zręczne dłonie matki formowały kolejne sploty, wkładając w nie nie tylko umiejętności i wiedze ale i magię ochronną.
Dom był jej pełny. Nie dało się zrobić paru kroków by nie napotkać kolejnych znaków jej działania. Tych widzialnych i tych mniej. Niektórzy zwykli mówić, że maja niekiedy wrażenie jakby wchodzili w miękki, ciepły kokon, który otula ich i chroni. Że ten dom ich wzmacnia, odnawia siły, że nie chce się go opuszczać. Dla Lis był on po prostu domem. Bo czy nie tak powinno się określać miejsce, do którego się należy, do którego wraca, gdzie człowiek może odpocząć?

Z rozważań wybił ją niepokój. Kolejna próba połączenia się z Ton’em spełzła na niczym. Odkąd się nagle rozłączył nie była w stanie ponownie się z nim połączyć i nie dawało jej to spokoju. Miała jednak jeszcze kilka osób, które należało powiadomić o łowach więc zamiast zamartwiać się tym starym capem, wznowiła wybieranie kolejnych numerów.

Poinformowanie wszystkich nie zajęło tak znowu dużo czasu, jak można się było spodziewać. Rodzinka w końcu nie liczyła aż tylu członków, by miało to trwać godzinami. Lisa skończyła rozmawiać z ostatnią osobą, po czym marszcząc czoło odłożyła telefon. Nie zdołała się dodzwonić do Ton’a, co nie wróżyło dobrze. Nie żeby zawsze odbierał po pierwszym dzwonku, gdy jednak połączyło się ze sobą wydarzenia z kościoła i jego milczenie, rozlegał się sygnał alarmowy, równie wkurwiający co syreny policyjne o trzeciej nad ranem, wyjące tuż za oknem sypialni. Lub telefon o czwartej.
Potrzebowała kawy i to piekielnie mocnej. Najlepiej jakby do niej dolać z puszkę czy dwie, redbulla. O której się położyła? Pierwszej? Drugiej? Zdecydowanie za późno by być zmuszana do przytomności wraz z pierwszymi promieniami słońca, których nawet nie mogła zobaczyć bo nie miała sił odsłaniać zasłon. Przez chwilę zastanawiała się czy by nie rzucić czymś o ścianę, jednak po owym namyśle uznała, że wizyta w kuchni może być nieco lepszym pomysłem.
Lubiła korzystać z tych chwil, w których dom był pusty. Cisza i spokój, pełna swoboda i pewność, że jak się wlezie do kuchni i sięgnie po puszkę z kawą, to będzie tam coś więcej niż marne resztki, z których ciężko by uzbierać pół łyżeczki. Tym jednak razem, jej pewność co do liczby osób przebywających pod jej dachem, okazała się nader złudna.
- Woda wciąż gorąca? - Zapytała tylko, ruszając tyłek do szafki z kubkami. Miała nadzieję że tak i że Mama Jo nie opróżniła czajnika. Czekanie aż woda się zagotuje mogło w sposób wyjątkowo negatywny wpłynąć na jej nastrój.



Po krótkiej rozmowie z Mamą Jo i zrobieniu śniadania, Lisa ruszyła na górę by doprowadzić się do stanu względnej używalności. Spojrzenie, jakie rzuciła swojemu odbiciu w lustrze łazienki, nie było szczególnie szczęśliwe. Wizja dzieciaka przed kościołem gdzie zamordowano dwóch łowców i modlących się wiernych? Czy mała miała coś wspólnego z tą tragedią, czy też była po prostu pechowa? Może coś innego?
Głowa zaczynała ją coraz bardziej boleć więc porzuciła chwilowo te rozważania. Na szybko uporządkowała włosy, umyła zęby i ochlapała twarz. Przez chwilę zastanawiała się czy nie nałożyć makijażu, ale stwierdziła że szkoda zachodu. Jo nadrabiała za nie obie i pewnie jeszcze parę panienek. Zgarnęła jednak kodeinę z półki. Ruszanie się bez tego byłoby równe wystawianiu na dobrowolne męczarnie. Może i sprawa była tego warta, Lisa jednak aż taką masochistką nie była. Wystarczyło, że musiała się bez tego środka obyć aż do znalezienia małej, o ile taka sztuka się jej uda, biorąc pod uwagę obecność Jo.
- Za jakie grzechy? - mruknęła, z trzaskiem zamykając szafkę na co jej odbicie odpowiedziało bolesnym skrzywieniem ust.




Lisa oderwała się od Mamy Jo, gdy tylko nadarzyła się okazja. Głowa jej pękała więc i cierpliwość była na wyczerpaniu. Ten dzień zdecydowanie nie należał do najlepszych, a resztki gapiów, którzy zebrali się przed kościołem, wcale nie działały kojąco. Do tego mrugające światła radiowozów, wżerające się do jej głowy niczym uzbrojone w zębate piły robale. Powinna leżeć i dochodzić do siebie, a zamiast tego była tu, szukając Bóg jeden wie kogo i z równie wiadomych powodów. Torba, którą przewiesiła przez ramię, ciążyła, mimo że na dobrą sprawę jej waga nie przekraczała normy. Kusiło ją by sięgnąć do niej i wyjąć małą, białą tabletkę, jednak potrzebowała czystego umysłu. Jakoś musiała przeżyć te kolejne minuty czy godziny, zanim wróci do domu i pozwoli znękanej głowie odpocząć.
- Przepraszam - mruknęła niezbyt przyjaźnie do wysokiego, brodatego mężczyzny, na którego wpadła całkiem przypadkiem, gdy rozglądała się za dziewczyną, dla której tu przyjechała. Dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że go zna. Co prawda nie miała tej przyjemności (lub nie) by nawiązać z nim kontakt osobisty, jednak ciężko było pomylić go z kimś innym. Przynajmniej gdy się wiedziało kto zginął w kościele i samemu rozpuściło wieści mające za zadanie zebranie łowców.
- Ojciec Bradley? - zapytała zmęczonym głosem, przyglądając się mężczyźnie z lekką dozą profesjonalnej ciekawości, jednocześnie próbując ukryć grymas bólu.
Mężczyzna spojrzał na nią, nie kryjąc zaskoczenia.
- Tak, to ja. - Odezwał się, taksując kobietę wzrokiem i jednocześnie starał się sobie przypomnieć, czy skądś ją zna. Nie znał, był tego pewien. - Ale o ile mnie pamięć nie myli, nie wydaje mi się, byśmy się gdzieś poznali. No chyba, że przez ojca Watsona, jeśli go pani znała. W sumie, kto go nie znał w tej parafii... - Zdobył się na delikatny uśmiech. - I proszę mówić mi Michael, pani... - Uciął, dając jej czas na przedstawienie się. Nie lubił dużo gadać przy nowo poznanych ludziach, ale coś mu podpowiadało, że ta kobieta nie wpadła na niego przypadkiem, a takie spotkanie należało odpowiednio wykorzystać.
- Lisa Harper - przedstawiła się i nawet wymusiła na mięśniach twarzy by pozwoliły jej na uśmiech. - Gabriel często o tobie wspominał - było to lekkie naciągnięcie ale też niczemu nie szkodziło. - Nie wiedziałam, że jesteś w mieście. Gdzie się zatrzymałeś? - zapytała tonem luźnej pogawędki, która z racji słuchających uszu musiała być utrzymana na neutralnym polu.
- W hotelu nieopodal. Miałem się jutro zobaczyć z Gabrielem... niestety, nic z tego nie wyjdzie. - Skrzywił się i zerknął w stronę techników pracujących za taśmą, a następnie przeniósł wzrok na kobietę. - O tobie nic mi nie opowiadał. Też współpracowałaś z nim przy TYCH sprawach? - Zerknął na dwie starsze kobiety, które niby patrzyły, co dzieje się przy kościele, a mimo wszystko miał wrażenie, że ich podsłuchują. - Może odejdziemy kawałek dalej i tam porozmawiamy? Trochę tu ciasno i chyba się wystarczająco napatrzyłem. - Wskazał porozumiewawczo wzrokiem na ludzi za sobą.
Skinęła głową, chociaż ruch ten kosztował ją całkiem łady pokaz fajerwerków przed oczami. Oceniła ból i uznała, że jeszcze wytrzyma trochę zanim będzie musiała coś z nim zrobić.
- Mam się tu z kimś spotkać, jednak myślę, że będzie w stanie poczekać jeszcze chwilę - stwierdziła, ruszając przodem w stronę parku, gdzie było w miarę pusto. Starała się nie iść zbyt szybko i ostrożnie stawiać stopy. Mimo wszystko starała się rozglądać wypatrując ewentualnych oznak problemów.
- Długo już jesteś w Chicago? - zagadnęła przystając i podnosząc twarz by skupić spojrzenie na oczach Michaela.

Nim zdołał odpowiedzieć za ich plecami rozległ się głośny i ostry gwizd. Chwilę później dołączył do niego pospieszny stukot obcasów i spomiędzy grupki spieszących nie wiadomo gdzie ludzi, wyłoniła się wysoka, młoda kobieta w czerni, obwieszona paciorkami i bransoletkami jak wystawa sklepu z afrykańską biżuterią plemienną. Obok niej człapał ciężko olbrzymi czarny pies o wyrazie pyska równie sympatycznym co jego właścicielka. Od kawałka łańcucha robiącego mu za obrożę odchodził cieńszy, filigranowy wręcz srebrny łańcuszek robiący za smycz. Wyglądał niedorzecznie w porównaniu z prawie stukilogramowym cielskiem jakie niby miał utrzymać w razie czego w ryzach.
Na widok tokującej parki, Jo się rozpogodziła, posyłając w eter szeroki uśmiech ukazujący cała klawiaturę zębów.
- Świetnie, kolejny ministrant! - klasnęła w dłonie zanosząc się radosnym rechotem aż założone na nos przeciwsłoneczne okulary zjechały odrobinę, ale kobieta szybko je poprawiła - Przegapiłam wyprzedaż czarnych kiecek w Wallmart’cie? Co za pech. Patrz Domestos… biednemu zawsze wiatr w oczy i chuj w dupę - zwróciła się do psa, skarżąc mu się na niesprawiedliwości świata będące poza tolerancją o godzinie wybitnie wczesno porannej. Brytan prychnął, parsknął i obrócił pysk, wpatrując się to w księdza to w niedawną pasażerkę jokerowego samochodu.
- Pasujesz do tej połamanej parki z kościoła, o tak - Mama Jo zamiast powitania wyciągnęła papierosa i już po chwili zaciągała się z lubością kolejnymi porcjami wonnego dymu - Ładnie ich załatwili. Ludzkie origami… - drgnęła przekrzywiając po ptasiemu głowę, jakby o czymś sobie przypomniała. Zamiast spytać o palącą kwestię mężczyzny, zwróciła się do Harper - Kolejny z rodzinki?

- Do wszystkich jednostek - odezwał się znudzony, kobiecy głos dobiegający z radiowozów.
- Poszukiwany gwałciciel, ekshibicjonista podróżuje z Joliet do Chicago autokarem o numerach T36 2492. Podaję rysopis. Wysoki, około metra dziewięćdziesięciu, czarnoskóry, krótko ostrzyżony, zielona wiatrówka, jeansy, trapery - kontynuowała dyspozytorka.
- 7210, przejmuję - szczeknął męski głos.

Lisa skrzywiła się boleśnie słysząc gwizd, a następnie skrzywiła ponownie, tym razem z wyraźną niechęcią, pozbawioną jednak wrogości.
- Kolejny - potwierdziła, machnięciem dłoni odganiając dym z papierosa. - Michaelu poznaj Mamę Jo. Jo, poznaj Michaela - przedstawiła ich sobie, nad wyraz uprzejmie, biorąc pod uwagę igiełki bólu wbijające się jej w oczodoły.
- Miło mi poznać. Chyba. - Bradley skinął tylko głową. Nie lubił takich skrzeczących i zabiegających o atencję dziewuch, które myślały, że twardym słownictwem i szokującym wyglądem ściągną na siebie uwagę społeczeństwa. Lisa zdecydowanie zrobiła na nim lepsze pierwsze wrażenie.

Głośne dźwięki, ostre błyski i dym z papierosa… Jeszcze brakowało żeby jej ktoś kazał skakać. Uznała, że jednak nie da rady i sięgnęła do torby by wyjąć listek z białymi tabletkami, z którego wyłuszczyła jedną i drżąca dłonią wsunęła do ust. Do popicia miała energetyka, ów cudowny napój, który niemal dorównywał kawie, jednak wciąż nie był w stanie nad nią zatryumfować. Potarła nasadę nosa licząc na to, że zbawienny środek zacznie działać natychmiast. Marne szanse…
- Hotel to nie najlepsze miejsce w tej chwili - zwróciła się do Michaela, ignorując komunikat radiowy, który dotarł do jej uszu. - Mój dom stoi otworem, możesz z niego skorzystać - zaproponowała, ponownie się rozglądając.
- Dziękuję za zaproszenie, Liso, ale jeszcze to...
- Och tak, kochana. Twoje progi zawsze stoją otworem i są rozwarte dla chętnych, błądzących podróżnych - Jo nie miała najmniejszych oporów aby wciąć się w rozmowę, choć nikt jej o zdanie nie pytał. Wzruszyła ramionami i zdjęła okulary, zaczepiając je o jeden z niezliczonych sznurków kościanych koralików, oplatających cienką szyję. Zamrugała i wlepiła wzrok żółtych oczu prosto w Harper.
- W kościele zostało jeszcze dziewięć trupów. Gabriel i jego Sanczo Pansa wciąż tam leżą, resztę zdążyli wynieść - głos Joker stał się ochrypły, mniej przyjemny dla ucha - wygląda że coś ich zaskoczyło, Gabe przypomina połamaną figurkę. Każda kończyna pod innym kątem, kark skręcony. Żeby tak poprzetrącać kości potrzeba dużej siły. Poza zwłokami z ranami na klatkach piersiowych, nie ma innych zniszczeń… tylko biblia spadła ze stołu. Nikt się nie czołgał, brak smug krwi i śladów ciągnięcia czegokolwiek po posadzce. Oczu im nie wypaliło, waszych odpustowych symboli nie popaliło - tu spojrzała przelotnie na księdza z tunelami w uszach - Brak spalenizny, brak swądu siarki. Ktoś lub coś nagle się pojawiło i pół setki dusz przeniosło się do Krainy Loa - wyciągnęła przed siebie zgięte ramię, na wysokość piersi. Wystarczyło parę sekund aby z łopotem czarnych skrzydeł przysiadł na nim kruk. Kobieta z miną pokazującą że nie dzieje się nic niezwykłego, wyciągnęła z jego dzioba parę potłuczonych okularów, chwytając je końcami palców przez chustkę do nosa.
- Może coś wyczujesz - rzuciła lakonicznie do Lisy, podając jej przesyłkę - Należały do papy Watsona. Miał je na nosie, kiedy go składali w kostkę.
Obie kobiety najwyraźniej znały się od dawna, więc Michael nie wcinał im się w rozmowę, ani to, co zamierzały dalej zrobić. Rozglądał się czujnie po okolicy, a w oczy rzuciło mu się wschodnie, boczne wejście do kościoła Michała Archanioła. Drzwi były zamknięte i pilnowało ich dwóch gadających ze sobą gliniarzy, odwróconych plecami do tłumu, jaki zebrał się po lewej stronie skrzydła. Żałował, że jednak nie założył sutanny, może w ten sposób udałoby mu się wślizgnąć do środka i zobaczyć wszystko na własne oczy, choć szanse i tak były małe, żeby nie powiedzieć, że żadne. Gdyby podszedł ubrany tak, jak teraz, nikt nie uwierzyłby mu, że jest księdzem. W sumie sam by sobie nie uwierzył, gdyby siebie nie znał. Cierpliwie czekał, co przyniosą kolejne minuty.
Kolekcjonowała wiedzę, którą Jo tak hojnie się z nią dzieliła i zapamiętywała fakty. Nie od razu wyciągnęła dłoń po okulary. Kolejna wizja w tej chwili jak nic posłałaby ją na bruk o ile nie skończyłaby gorzej. Wzięcie ich wiązało się więc z cholernym ryzykiem, na który w obecnej chwili wcale nie miała ochoty. Ostrożnie wyciągnęła dłoń, jednak wstrzymała ten ruch zanim jej palce dotknęły przedmiotu, który Gabriel miał na sobie, w chwili śmierci. Zmarszczyła brwi.
- Są czyste - oświadczyła, nie zamierzając wnikać w to, czego Jo się dopuściła by je zdobyć. Nie były sobie na tyle bliskie by dzielić tajnikami swego fachu. Lisa uważała wręcz, że im mniej wie na temat voodoo, tym dla jej znękanej głowy lepiej. Nie znaczyło to oczywiście, że nie posiadała na dany temat podstawowej wiedzy, niemalże wymaganej w jej profesji. Ot, póki co zagłębianie się bardziej, niż do kostek, nie było w jej planach.
- Nie ma na nich żadnych pozostałości, nic. - Tym razem do jej głosu wdarła się nutka zdziwienia, pomieszana z ulgą. Okularów jednak nie wzięła, zamiast tego zwracając się do Michaela.
- Przemyśl moją ofertę - skinęła mu głową, uśmiechając się przyjaźnie, co przyszło jej ciut łatwiej jako że lek zaczął powoli działać. - Możesz wcześniej zadzwonić lub po prostu wpaść - dodała, podając mu wizytówkę z adresem domu przy Normal Avenue i numerem telefonu. W prawym, górnym rogu znajdował się mały pentakl. Wiedziała, że prędzej czy później skorzysta z zaproszenia. Każdy tak robił, gdy potrzebował odetchnąć chwilę w spokoju i pocieszyć skołataną dusze odrobiną domowej atmosfery. Względnie gdy zaistniała potrzeba darmowego łóżka i jedzenia.
- Teraz wybaczcie ale muszę tu jeszcze kogoś znaleźć - tym razem zwróciła się do obojga, ponownie rozglądając. - O ile wciąż tu jest - dorzuciła z westchnięciem, odgarniając niesforne włosy z twarzy. - Wrócę sama, dzięki za podwiezienie Jo.
- Dziękuję za zaproszenie, postaram się wpaść, zwłaszcza, że chyba przyjdzie nam pracować razem nad rozwiązaniem sprawy zabójstwa Gabriela. Dobrze być wtedy blisko siebie. Wiecie, co kilka głów to nie jedna, zwłaszcza, że chyba macie jakieś specjalne zdolności, które mogą się przydać - powiedział, unosząc delikatnie wizytówkę i uśmiechając się półgębkiem. - Miło było cię poznać, Liso.
Skinął jej głową na odchodne.


Prowadząc dziewczynę do wciąż stojących przy parku Michaela i Jo, Lisa próbowała zdecydować co dalej. Pomysł z odciągnięciem uwagi policji był dobry. Teraz trzeba było do niego przekonać resztę. Najlepiej do wykonania zadania nadawała się Mama Jo, jednak wcale nie było pewne, że zrobi o co się ją poprosi. Nie to zdawało się być jednak najgorsze dla Lisy. Kolejna wizja mogła się dla niej skończyć niekoniecznie przyjemnie. Będzie musiała zaufać reszcie, że po wszystkim odstawią ją do domu. Nie do szpitala ani w żadne inne miejsce, a właśnie do domu. Jaki jednak miała wybór? Tylko ona mogła dokładnie stwierdzić co tam się stało. Gdyby nie chodziło o Gabriela…
 
__________________
“Listen to the mustn'ts, child. Listen to the don'ts. Listen to the shouldn'ts, the impossibles, the won'ts. Listen to the never haves, then listen close to me... Anything can happen, child. Anything can be.”
Grave Witch jest offline  
Stary 06-08-2016, 09:54   #7
 
Zuzu's Avatar
 
Reputacja: 1 Zuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputację
W domu Harper pojawiła się bladym świtem - niezaproszona, niespodziewana, roznosząc po kuchni ciężki, kadzidlany zapach palonych ziół i żywicy. Młoda, mocno umalowana kobieta z zaplecionymi w warkocze czarnymi włosami. Siedziała okręcona ażurową chustą koloru węgla, jak gdyby była u siebie - na stole, z nogą założoną na nogę i sączyła z kubka coś wydzielającego słodko miedzianą woń z nutą cytryny. Poruszała stopą w rytm słyszanej tylko przez nią muzyki, systematycznie upijając kolejne łyki naparu, a każdemu jej ruchowi towarzyszyło pobrzękiwanie masy bransoletek i nanizanych na rzemienie koralików niepokojąco przypominających kości.
- Kawa ci nie pomoże - rzuciła zamiast odpowiedzieć na zadane pytanie, wbijając w gospodynię uważne spojrzenie złotych jak u sowy ślepi. Nie było w nich smutku, ani złości, raczej nuda i skurwysyńsko ironiczne błyski gremlina ze starych filmów. Żadna nowość, każdy Łowca mający styczność z Joker jednogłośnie uznawał ją za średnio poczytalną wiedźmę.
A teraz ta wiedźma rozłożyła tyłek na wypolerowanym drewnianym blacie, stawiając obok siebie niewielką buteleczkę, wyciągniętą z rękawa.
- Cztery krople na szklankę wody postawią cię na nogi. Pięć zabije tak więc nie przedawkuj - poradziła życzliwie między jednym siorbnięciem a drugim. Obcas wysokich kozaków stuknął o nogę stolika, czarnowłosa głowa przekrzywiła się po ptasiemu.
- Wiesz dlaczego tu jestem - wreszcie przeniosła całą uwagę na drugą kobietę i nie wydała się zadowolona ze swojej obecności w tym miejscu.

Odpowiedziało jej wzniesienie oczu ku sufitowi. Zignorowała specyfik Mamy Jo i postawiła wyciągnięty z szafki kubek, na blacie. Następnie zabrała się za wsypywanie do niego czarnego proszku, jednocześnie pstrykając włącznikiem czajnika. Nie żeby jej nie ufała, ale własne sposoby na postawienie się na nogi, były przez nią preferowane. Czekając na wodę przeczesała długie, czarne włosy, palcami. Spojrzenie niebieskich oczu spoczęło na jej niespodziewanym gościu. Pewnie mogła się spodziewać czegoś takiego, jednak szare komórki jeszcze się do końca nie obudziły pod czupryną, więc potrzebowała chwili by ułożyć odpowiednią odpowiedź na słowa Jo. Zamiast jednak odpowiedzi, we łbie kołatała się jej jedna myśl. Jak do cholery można mieć tyle tapety na twarzy o tej godzinie?! Sama na pysku miała tylko jedno - zmęczenie. No dobra, dwie rzeczy, bo niepokój też się przebijał.
- Z tego samego powodu, z którego zostałam wyciągnięta z łóżka jakąś godzinę temu - rzuciła, odwracając się bo czajnik zasugerował jej, że od pierwszego łyku czarnego napoju bogów dzieliły ją tylko sekundy. - Czego chcesz, Jo?
Pytanie zabrzmiało burkliwie i niezbyt przychylnie, ale na przychylność przed pierwszym kubkiem to nawet święty Piotr by nie mógł liczyć. No, o ile by się kiedyś pofatygował na ten ziemski padół. Czekając na odpowiedź przedreptała te parę kroków do lodówki z której wyjęła srebrno-niebieską puszkę swojego ulubionego dopalacza. Jeszcze tylko chwilunia i główka powinna zaskoczyć w pełni. Uśmiechnęła się półgębkiem, łapiąc za kubek i sadowiąc dupę na blacie stołu.

Z miną pod tytułem łaski bez, Jo odkorkowała flaszeczkę i opróżniła ją za jednym podejściem. Oblizała wargi, przymknęła oczy.
- A nie, to jednak nie ta butelka… ale i tak jest zajebiście - mruknęła rozmarzona, poczynając kołysać się na boki - Walnęłabym kielona… a nie czekaj. Moją nalewkę ktoś rozerwał na strzępy. Wraz z nią pół setki dusz. Marnotrawstwo - dorzuciła tonem pełnym niezadowolenia z faktu, że ktoś dopuścił się roztrwonienia takiego potencjału. Pusty flakonik schował się w rękawie.

Masakra, to słowo bardziej by pasowało, ale Lisa nie zamierzała wpieprzać swoich groszy do sposobu patrzenia na sprawę, jaki miała Jo. Zamiast tego poszła w jej ślady, najpierw delektując się rozkosznym dźwiękiem otwieranej puszki, a następnie pierwszymi, cudownie znajomymi łykami dopalacza. Coś jej się zdawało, że kielona to by i ona powinna walnąć ale miała jednak pewne standardy i przed śniadaniem nie piła. Zazwyczaj, bo i takie się okazje trafiały, które potrafiły spieprzyć i ta jej zasadę.
- Jeżeli liczysz na jakiekolwiek dodatkowe info, to wybrałaś sobie niewłaściwy moment - mruknęła, kręcąc głową i zastępując smak redbulla nowym, gorzkim, ziemistym i posiadającym w sobie moc pięciu łyżeczek. Uśmiechnęła się, manewrując językiem by połączyć je razem w cudownie harmonijny twór.
- Poszła wieść - dorzuciła, oblizując usta i przeciągając się by rozbudzić mięśnie. - Ton organizuje łowy.
To powiedziawszy zeskoczyła ze stołu. Musiała zrobić śniadanie. Duże śniadanie. Chleb, jajka, ser, szynka… Wyjąć pudełko, wpakować do niego tabliczkę czekolady, dorzucić puszkę…

- I wielki Ton zabił w swój dzwon, gdyż papa Gabriel zaliczył zgon - Joker zanuciła pod nosem, a każde ze słów zgrywało się ze stukającym obcasem. Na koniec klasnęła w dłonie raz i jeszcze raz, ale na wytapetowanej twarzy próżno było szukać oznak jakiejkolwiek wesołości.
- Organizuje łowy, a co innego mógłby organizować poza zbiórką charytatywną harcerzyków i ministrantów? - w jej ustach zabrzmiało to bardzo cynicznie. Nigdy nawet nie udawała, że darzy wspomnianego jegomościa czymś więcej poza temperowaną przez Watsona niechęcią, ale księżulo nie żył. Temperówka się zepsuła. Nie pytając o pozwolenie wyłuskała spod chusty prostego, czarnego papierosa i zapalniczkę Zippo. Kliknęło odskakujące wieczko, błysnął płomyk i zaraz w powietrze powędrowała pierwsza porcja dymu, który Caplata wydmuchnęła z wyraźną przyjemnością.
- Jesteście przewidywalni jak wypad Guédé Nibo do baru dla gejów. - dorzuciła nim ponownie się zaciągnęła - Zastanówmy się. Nie śpisz od godziny i przez ten czas wisiałaś na telefonie w swoim bezpiecznym, wygodnym domku. Ale tutaj niczego się nie dowiesz, o nie. Nie masz żadnych konkretnych informacji, ale cała rodzinka zleci się pod kościół… umiesz jeść w samochodzie bez ryzyka zafajdania tapicerki? Bierz żarcie na wynos, kawę w termos i ruszamy. Tobie przyda się podwózka, mnie ktoś kogo Ton-Ton toleruje. Symbioza i namiętne współżycie - jak drzewo i huba, glon i grzyb, Flip i Flap. Marks i Engels. - wreszcie się uśmiechnęła, prezentując w pełni klawiaturę białych zębów.

Lisa słuchała jej jednym uchem i wcale tego nie ukrywała. Co prawda, w innych okolicznościach podeszłaby i wyciągnęła papierosa z jej dłoni, a następnie wpakowała do zlewu informując kategorycznym głosem, że w jej kuchni się nie kopci, jednak nie tym razem.
Rozłożyła chleb, posmarowała, ułożyła szynkę, dorzuciła pokrojone w plastry jajko na twardo, walnęła majonezem i nałożyła drugą kromkę na górę. Pudełko znalazło się w jednej z dolnych szafek.
- Dobrze… - mruknęła, otwierając ponownie lodówkę i wyjmując z niej mleczną czekoladę i dwie puszki Redbulla. Wszystko ładnie zapakowała, wykazując przy tym daleko idącą wprawę w przygotowywaniu “dań” na wynos.
- Gdzie…? - Zapytała, odwracając się od blatu i kładąc dłoń na wieczku pudełka. Skupiła się na uczuciu, które jej od paru minut towarzyszyło. - Gdzie jesteś?
Kuchnia, a wraz z nią Mama Jo, zniknęły. Szarówka poranka zastąpiła ciepłe światło lampy, a bezpieczne ściany ustąpiły miejsca otoczonej pasami policyjnymi przestrzeni. Nie musiała się wysilać by rozpoznać miejsce, w końcu widziała je jakąś godzinę wcześniej, nie wspominając o licznych wizytach. Kościół Michała Archanioła.
- To było do przewidzenia - mruknęła, rozglądając się wokoło. Szukała osoby, dla której właśnie przygotowała śniadanie. Wezwanie było silne, zatem musiał to być ktoś ważny. Skupiła się bardziej, robiąc krok do przodu. Wizja stałą się wyraźniejsza, pokazując jej młodą, szczupłą dziewczynę, skrytą przed światłami syren policyjnych. Wyglądała jak siedem nieszczęść, sprawiając wrażenie jakby jej się świat zwalił na głowę.
- Cudownie, kolejna owieczka - Lisa jęknęła, powracając do siebie i ciepłej, przyjaznej kuchni w, jak to Jo stwierdziła, bezpiecznym, wygodnym domku przy Normal Avenu. Do tej pory nie zamierzała się nigdzie ruszać. Plan był taki, żeby dopić kawę, Redbulla i walnąć się do łóżka. W ramach przygotowań mogłaby nawet wziąć jeden z tomów, które odziedziczyła po Rose, a które babka odziedziczyła po swoich babkach. Ale nie, zamiast tego musiała ruszyć dupę i to najwyraźniej w towarzystwie niekoniecznie jej pasującym. Cóż, zawsze mogła powiedzieć nie, i pofatygować się na nogach albo komunikacją miejską. Masochistką jednak nie była, a przynajmniej jeszcze tego w niej nie stwierdzono.
- Kto powiedział, że chcę się czegokolwiek dowiedzieć? - zapytała Jo, nad wyraz niechętnym głosem, odkładając pudełko z powrotem na blat. - Najwyraźniej jednak ktoś chce, żebym jednak zataszczyła dupę przed kościół. Daj mi chwilę żebym się ogarnęła do końca.
To powiedziawszy potarła kark i ponownie chwyciła kubek, który następnie opróżniła do dna. Puszkę zamierzała zabrać ze sobą do sypialni i tam z należytym szacunkiem skonsumować jej zawartość.
- Postaraj się niczego nie spalić w międzyczasie, co? Lubię ten cholernie wygodny, bezpieczny domek - rzuciła na wychodnym. Migrena zbliżała się cholernie wielkimi krokami…

Jo odprowadziła ją wzrokiem, nie ruszając tyłka ani o milimetr. Już to, że musiała tu siedzieć i rozmawiać z puszką która połknęła kij było na granicy jej tolerancji... ale obiecała staremu księżulkowi coś kiedyś. Gdyby nie chodziło o niego nie fatygowałaby się taki kawał tylko po to, by patrzeć na rysowany czubkiem nosa sufit.
Harper się nie spieszyła, wszak mieli czas - nikogo nie zabito, dzień zaczął się pięknie i właśnie jechali na piknik... kurwa mać.
- Zajebałabym cię, gdyby nie to że ktoś mnie urpzedziłł - szepnęła pod nosem, odpalając silnik samochodu, podczas gdy pasażerka mościła się na fotelu obok.
Pieprzony Watson, prześladował ją nawet po śmierci.



Pod kościół zajechały z niezłym czasem. Joker wykopała jasnowidzkę z samochodu pod pretekstem szukania miejsca parkingowego. Lawirując między policyjnymi furami i przechodniami, stanęła na poboczu w rozsądnej odległości od centrum głównego zamieszania. Śledzona parą czujnych psich oczu, ze schowka wyciągnęła czarną świecę. Mamrocząc pod nosem spaliła nad nią krucze pióro i przymknęła powieki. Świat stał się przekonrastowany, wyraźnie niebieski. Zamrugała i rozłożywszy czarne skrzydła, wzbiła się w powietrze, choć ludzkie ciało nadal pozostawało w samochodzie.
Wizja nie trwała długo, wystarczyło jednak żeby rozeznać się w sytuacji. Pozostawiła opętanego kruka na jednej z kościelnych żerdzi i pospiesznie ruszyła na poszukiwania pozostałych łowców. Prócz Harper musiał jeszcze ktoś przyjechać, Gabe miał długą listę uczniaków, przyjaciół i zwykłych lizodupów, chcących wkraść się w jego łaski - chociażby Ton'a.

Oczywiście znalazła zgubę, trajkoczącą wesoło z jakimś brodatym gościem, wyglądającym na skrzyżowanie rockmana z żulem. Joker uruchomiła cały swój wdzięk, podejmując konwersację aż do momentu kiedy druga kobieta obróciła się i odeszła w sobie tylko znanym celu. Dobra komunikacja to podstawa udanych łowów.
Pożegnanie więc sobie darowała, zajęta po raz kolejny mamrotaniem pod nosem. Jeszcze minutę temu gładziła czule ptasi łeb, skupiona tylko na nim. Zmieniła obiekt zainteresowania, przenosząc uwagę na szczekające radiowozy. Zmarszczyła czoło i oderwała jeden z kościanych koralików. Szepcząc na wydechu kanciaste, gardłowe słowa zgniotła go na pył, potem rozcięła palec o jeden z zadziorów dyndającej na szyi kolekcji biżuterii. Krew wymieszała z proszkiem, zaśmierdziało miedzią i drzewem sandałowym. Kiwała się na piętach, zapatrzona w czarne, paciorkowate ptasie oko aż nagle jednym zdecydowanych szarpnięciem skręciła zwierzęciu kark. Obrzydliwy hurgot łamanych kości zlał się z łopotem skrzydeł. Ze wszystkich okolicznych drzew do lotu poderwały się ciemne ptaszyska i z donośnym krakaniem zatoczyły koło nad parkiem, aby zbić się w jedno stado i pofrunąć gdzieś na zachód.
- Michael - kobieta pierwszy raz zwróciła się do towarzyszącego jej mężczyzny bezpośrednio. Ułożyła zezwłok na zgiętym ramieniu, wciąż głaszcząc go po grzbiecie zakrwawioną ręką - Michael, Michael, Michael - zanuciła, poprawiając przetrąconą szyję aby kruk wyglądał na śpiącego i odrobinę mniej martwego - Długo znałeś papę Watsona?

- Dość długo. - Michael ze spokojem przyjął przedstawienie, którego był świadkiem przed chwilą, w końcu nie takie rzeczy już widywał. - Pomógł mi kiedyś. Bardzo. Dlatego muszę odnaleźć tego, albo tych, którzy tak się z nim obeszli. Jestem mu to winien. "Wierny bowiem przyjaciel potężną obroną, kto go znalazł, skarb znalazł". - Zacytował fragment Pisma Świętego. - A ty? Wiem, że Gabriel miał wielu przyjaciół w różnych kręgach, czym się dokładnie zajmujesz? Voodoo? - Zmarszczył lekko brwi.

- Pracuję w wietnamskiej knajpie - szepnęła konfidencjonalnie, pochylając się nieznacznie w jego stronę - Dostajemy ekstra dniówki za przynoszenie czegoś do kurczaka w pięciu smakach - chwyciła czarny łebek w palce i podniosła do góry, aby kruk spojrzał jej w twarz. Zmarszczyła czoło, pokiwała głową i mruknęła do trupa - Myślisz? Nieee, nie widzi mi się to, szkoda zachodu… chociaż może. Po czym poznałeś? - pytaniem wycelowała prosto w mężczyznę.

- Trudno nie zauważyć, że pomimo tego, że znałaś Gabriela, to z kościołem katolickim nie za dużo masz wspólnego. Wywnioskowałem to z tego, co widziałem. Ten kruk i w ogóle... Aczkolwiek nie osądzam. - Wzruszył ramionami, rozglądając się. - Będziemy tutaj tak stać, czy zajmiemy się czymś bardziej konstruktywnym?
Odruchowo przejechał dłońmi po kieszeniach marynarki. Zwykle trzymał tam niewielką butelkę whisky, bądź wódki, ale tym razem nic ze sobą nie zabrał. Szkoda, bo z chęcią by sobie łyknął.

Grymas który pojawił się na pysku Joker jawnie wskazywał, że oto potwierdza się jedna z ułożonych w zwichrowanym łbie teorii. Posłała ptaszysku wymowne, pełne wyższości spojrzenie. Warujący przy jej nogach brytan warknął zirytowany i ziewnął, pokazując w całej krasie olbrzymią paszczę ostrych kłów.
- A nie chcesz pokonwersować o tym gdzie zamieszkasz, powymieniać się pustymi uprzejmościami i zacytować jeszcze paru kawałków z tego waszego duchowego bestsellera lub przejść się na spacer? Ta wstawka o przyjaciołach zajebista i taka patetyczna i z polotem, dużo ich jeszcze masz? Co potrafisz, prócz recytowania wersetów? - rzuciła kolejne pytania, przelotnie omiatając wzrokiem sylwetkę brodacza - Nie ogarniam… coś rozrywa Gabe’a i jego trzodę, a co robi reszta parafii? Zatruwa powietrze fragmentami zakurzonej książki i wali fochy jaśnie paniusi jak stąd do Waszyngtonu, zamiast wziąć się do roboty i coś zdziałać. Biorę udział w paranormalnej paraolimpiadzie, czy tylko mnie zależy aby dopaść to co dopadło starego sutaniarza? Dzieci… - warknęła pod nosem zła i wyczuwalnie rozgoryczona, ale zaraz na wytapetowaną twarz powrócił złośliwy uśmieszek - Ale dobrze, jeszcze raz pomyślę za resztę, niech stracę. Gabe na to zasłużył. Co widzisz Michael-Michael? - wskazała ręką na kościół otoczony policyjnymi taśmami i nie czekając na odpowiedź nadawała dalej - Miejsce zbrodni, tłum policji i techników. Zamieszanie, masowe morderstwo i to brutalne. Bez świadków, bez narzędzia zbrodni i bez sprawcy. Detektywi, FBI, policyjne Burki i cała szczekająca menażeria… masz tam wtyki, umiesz się przekradać niezauważony? Co potrafisz? - powtórzyła to samo pytanie po raz drugi, jednak znowu nie czekała na odpowiedź. Jeszcze nie - Nie wpuszczą nikogo z zewnątrz póki nie zbiorą śladów, nie zabezpieczą zwłok i ich nie wywiozą. Wszystkie trafią do miejskiej kostnicy i tam pod okiem koronera będą obracane pod każdym kątem… za jakiś czas. Teraz mają tam urwanie głowy i naprędce wyszukują pięćdziesięciu stołów żeby układać trupy w rządku. Aby wejść fizycznie do kościoła trzeba poczekać aż skończy się zamieszanie. Lub skołować mundur, albo sutannę czy inny badziew. Jednak nawet w przebraniu trzeba poczekać. Trupa pasterza zidentyfikowali, nie potrzebny im nikt do rozpoznania, plączący się pod nogami i zaglądający w kąty. W wydziale zabójstw i całej Burkowni wszyscy się znają, nowe ryje zwracają uwagę. Niepotrzebna uwaga nam zaszkodzi. Nie czarujmy się, jesteśmy dość charakterystyczni - dodała lekko, ciągle głaszcząc zakrwawioną ręką ptasiego trupa - Więc Michael… co widzisz i co potrafisz?

Bradley zmarszczył brwi, wysłuchując monologu swojej rozmówczyni. Dziewczyna była zagubiona. Na pewno. Tak jak on kiedyś. Dlatego się tak zachowywała. A może po prostu była popieprzona. Tak też mogło być. Nie mógł przyjmować pozycji obronnej, obnażać kłów.
- Nie musisz mnie instruować, jak jakiegoś uczniaka - mruknął chłodno. Chyba się nie udało. - Widzę, co tutaj mamy i że nie dostanę się do środka, żeby się rozejrzeć. Nie mam żadnych nadprzyrodzonych mocy, umiem robić to, co robił Gabriel, czyli odsyłać paskudztwa nie z tego świata tam, gdzie ich miejsce, choć nie tak dobrze jak on. Jeśli uważasz to za niewystarczające, świetnie, rozejdziemy się w pokoju i zajmę się tą sprawą na własną rękę.
Wypuścił resztki powietrza z płuc. Ale by się teraz z chęcią napił. A najlepiej napierdolił w sztok.

- Zawsze jest jakiś sposób, kwestia spojrzenia i użycia szarego budyniu który masz między uszami - zaczęła nadawać ledwo facet skończył własną wstawkę, a obciążona pierścionkami i bransoletkami ręka powędrowała pod chustę i wyciągnęła spod niej sporą, kanciastą flaszkę ozdobioną futrem i sznurkami. Joker wyrwała zębami korek, wzięła porządny łyk aż zagulgotała pracująca krtań.
- Szczerość, dobrze. Baaardzo dobrze. Dobrze, dobrze, dobrze… - nucąc wyciągnęła szklany przedmiot w stronę wąsato-brodatego towarzysza, bujając nim zachęcająco - Nie jest trujące i prawie tak dobre jak maść na ból dupy, z pewnością smakuje o niebo lepiej. Lubisz niebo, no nie? Powinieneś… jest lepsze niż alternatywa. To rum, nic po czym skazisz swą jasną duszę - wyjaśniła ewentualne niedopowiedzenia, uśmiechając się radośnie - Przejaśnia się dzięki niemu w głowie, masz. Weź. Pij. Myśl i patrz, tak tak. Patrz Michael-Michael, ludzkie oko potrafi wyłapać więcej, niż jest tego świadome. Oglądałam o tym program na Discovery. Zabawna rzecz ta telewizja… na naukę nigdy nie jest za późno, wystarczy chcieć się uczyć - rzuciła mimochodem, wcale bez ukrytego przytyku. Skądże znowu - Niewystarczająco… za mało. Za dużo. Dużo za dużo… lub mniej niż potrzeba… kogo to obchodzi? Jesteś tu, chcesz pomóc. Pomścić, działać, rwać i palić. Łamać, krwawić, walczyć i zabijać. Dogadamy się. Chyba - zakończyła równie optymistycznie, co on przy powitaniu.
Krótka przerwa na złapanie oddechu i Mama Jo gadała dalej.
- Ale to zaraz, niech wyniosą papę i zapakują w foliowy całun. Nie przystoi, aby leżał tam jak półtusza z cielaka czekająca aż rzeźnik rozdzieli ją na porcje obiadowe. Czas… jeszcze trochę go mamy. Pij - po raz ostatni zabujała flachą.

Michael uniósł brew. Pieprzyła jak najęta, bez ładu i składu. Chyba brakowało jej paru klepek. Z kim Gabriel się zadawał... Gdy podsunęła mu butelkę, skrzywił się tylko. Jej przydałyby się egzorcyzmy.
- Dzięki, ale pijam tylko z zaufanego źródła. Czyli na przykład z monopolowego, który znajduje się całkiem niedaleko stąd. - Uśmiechnął się kwaśno, po czym rozejrzał wokół. Bóg czasami zsyłał na człowieka różne próby. Bradley miał wrażenie, że przebywanie w towarzystwie tej stukniętej wariatki było jedną z nich.

Ocenianie po pozorach, stroszenie piór i gadanie zamiast działania. Musieli się jeszcze wiele nauczyć, jeśli chcieli żyć. Jo uśmiechnęła się szeroko i po raz kolejny pociągnęła z butelki. Szczeniaki, otaczały ją same szczeniaki zbyt butne aby spojrzeć poza czubek własnego nosa... ale da im szansę. Dla Gabriela, a jeśli się nie postarają, staną się tacy jak on, czyli martwi. Wciąż umykała im najważniejsza z życiowych prawd - gówno wiedzieli, gówno znaczyli i tym właśnie byli - i ona i Harper i "zabijam demony" Michael-Michael. Każdy uczył się na błędach, ale lepiej było to robić na cudzych. Swoje bardziej bolały.
 
__________________
A God Damn Rat Pack

Mam złe wieści. Świat się nigdy nie skończy...
Zuzu jest offline  
Stary 06-08-2016, 22:59   #8
 
Alaron Elessedil's Avatar
 
Reputacja: 1 Alaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputację

Ciemność kładzie się na twoje barki.

Zamyka w pieprzonym kokonie i powoli dusi. Nie pożre cię od razu, wprowadzi w paszczę zwątpienia, stłamsi nadzieję. Będzie patrzył jak wijesz się bezradnie. Wyssie całą energię życiową rozkoszując się agonią.

A kiedy będziesz prosić o koniec pożre cię kawałek po kawałku, a ty będziesz czuć zęby wbijające się w ciało, gruchoczące kości. Wtedy znikniesz. I obudzi cię własny skowyt.

Zaczniesz błagać, by ciemność wróciła.




Michael Bradley i Mama Jo obserwowali przerzedzający się stopniowo tłum gapiów. Nadchodził koniec imprezy śmierci, w której pozostało zaledwie siedmioro najwytrwalszych obserwatorów.

Miejsce zbrodni opuściły także trzy radiowozy zabierając ze sobą szóstkę funkcjonariuszy. Pozostała szóstka nadal znajdowała się na stanowiskach, zaś dwójka łowców przysunęła się bliżej epicentrum, bliżej pojazdu policyjnego, gdy ich nasłuch oddalił się.

- 7210, mamy... problem - szczeknął mężczyzna brzmiący na oszołomionego.

- Słyszymy cię, 7210 - odrzekł chłodny, kobiecy głos.

- Przechwyciliśmy podejrzanego. Podejrzany zginął przy próbie aresztowania... Zadziobały go kruki - zaraportował funkcjonariusz, lecz odpowiedzią była jedynie przeciągająca się cisza.

- Tu 7210, słyszycie mnie?

- 7210, powtórz. Musieliśmy mieć zakłócenia.

- Czarnoskóry podejrzany został zadziobany przez kruki przy próbie aresztowania. Kilka ptaków zginęło od postrzału. Nie wykazywały oznak strachu. Przyślecie wreszcie kogo należy? Hacksley nadal rzyga w krzakach - rzekł lekko poirytowany partner Hacksleya.

- Przyjęłam.




Lisa Harper, po początkowym obraniu destrukcyjnego planu opierającego się na wybuchach, podsuniętego przez April Miles, zrezygnowała z niego.
Śmiało ruszyła do przodu przebijając się przez niedobitki ciekawskich i bezczelnie przeszła pod taśma policyjną.

27% - 27

Pewnie stawiając stopy ruszyły do uchylonych drzwi kościoła, omijając smukłe drzewo stojące na drodze.
To był teatr, to była gra piekielnego zuchwalstwa na deskach, gdzie królowała kostucha.

Młody policjant odwrócił się w ich kierunku, postawił pierwsze kroki po długim wahaniu, lecz one nie zwalniały. Wspięły się po czterech stopniach nie spoglądając nawet na funkcjonariusza. Weszły do środka.


Znalazły się we wnętrzu olbrzymiej, gotyckiej katedry mogącej pomieścić nawet tysiąc osób, jeśli nie więcej.
Na porysowanej, przez dziesięciolecia użytkowania, ustawione były cztery szpalery długich ław, z czego pierwsze rzędy budziły największe zainteresowanie zgromadzonych we w środku osób.

Dwaj stojący przy ostatnich rzędach policjanci popatrzyli po sobie, gdy obie kobiety przeszły obok nich niezachwianie zmierzając w kierunku pozostałych pięciu ciał.

Dwie kobiety i jeden mężczyzna właśnie zajmowali się ostatnimi zamordowanymi parafianami z pierwszych rzędów. Starszy pan w drugiej ławce spoczywał z głową wspartą o oparcie siedzenia przed nim. Siedemdziesięcioletnia kobieta z głową odchyloną do tyłu i otwartymi ustami wpatrywała się pustymi oczami w łowczynię oraz jej towarzyszkę.
Dość młody mężczyzna, najbliższy dębowej barierki ołtarzowej wykończonej marmurem, leżał twarzą w dół, częściowo w przejściu.

I kałuże krwi na kamiennej podłodze - pozostałości po niedawno siedzących w tamtym miejscu ludziach.

A wszystkiemu z olbrzymiego, zachodniego witraża przyglądał się Archanioł Michał na sądzie ostatecznym. Ze wschodniego Duch Święty, Dziewica Maryja oraz Apostołowie.

Ciała dwóch łowców leżały dalej. Wikariusz Rollins odziany w szaty liturgiczne znajdował się za mensą ołtarzową, skąd wystawała jedynie głowa oraz jedna z rąk.

Nieco z boku wykonanej w klonie nastawy ołtarzowej znajdował się Watson. Jeden z ręcznie rzeźbionych aniołów znajdował się tuż nad nieruchomą klatką piersiową proboszcza. On i jego towarzysz nie wydawali się zainteresowani losem poległych. Dwa kolejne wznosiły modły ignorując wszystko i wszystkich. Na samym szczycie sam Archanioł Michał z opadającym do ciosu sztychem stanowił ironię sytuacyjną.

Wizje nie pojawiały się pomimo zmniejszającej się odległości od celu. Obie kobiety minęły zwłoki parafian i pracujących przy nich ludzi. Wspięły się po schodach i ominęły ołtarz.






Nagle kościół zniknął, zaś Lisa stała na parkowej ścieżce, patrząc na kamienie ułożone w trójkąt.
Za nią znajdował się sięgający połowy ud płotek z drewnianymi, cieniutkimi sztachetkami. Jego fragment bezpośrednio przy nogach stał jak należy, ale kilka kroków na lewo zaczynał wyginać się w kierunku alejki. jeszcze dalej znajdowały się budynki. Najbliższe były dwupiętrowe, wielkopowierzchniowe.

Słońce stało wysoko na niebie, a mimo wszystko w oczach Harper ciemniało, a wewnątrz formacji unosił się czarny, smolisty dym szybko opadający na glebę, by zalec gęstą mazią.
Otoczenie również się zmieniało.


Zewsząd otaczała ją jałowa pustynia o twardej, zbitej, grafitowej ziemi. Na najbliższym wzgórzu znajdowali się dwaj jeźdźcy na rumakach. Parowali czernią szczelnie otuleni w szaty.
Patrzyli na nią.

Bez ostrzeżenia puścili konie w cwał szarżując wprost na Lisę. Zbliżali się z każdą chwilą i... zniknęli.


Jeden pojawił się tuż przed jej twarzą.




April zobaczyła jak Lisa zatrzymuje się gwałtownie omal nie upadając na stopniach.
Widziała jak uważnie rozgląda się po otoczeniu pomimo, iż nie było tam niczego godnego uwagi. Jej wzrok był uważny, a jednocześnie nieobecny.

Harper odskoczyła. Na schodach nie był to najmądrzejszy z pomysłów. Natychmiast zawadziła stopami o stopień i runęła do tyłu w ostatniej chwili przyjmując impet na wystawione łokcie.




Ponownie znajdowała się w kościele widząc nad sobą opadającego w ciosie Michała Archanioła.
Nim pojawił się upiór zdołała dostrzec samotną postać na wzgórzu.

Teraz jednak szybko powstała widząc spieszących z pomocą ludzi i dając znać, że wszystko w porządku podeszły nieco bliżej. Skorzystały z okazji.

Obaj martwi mężczyźni wyglądali na spokojnych, lecz w odróżnieniu od Rollinsa, Watson wyglądał jakby miał zamiar wydać piekłu małą wojnę. Solidny, drewniany krzyż na szyi, na lewym nadgarstku różaniec, na prawym plecionka z rybą, przy pasie pokaźna butla najprawdopodobniej zawierająca wodę święconą, Pismo Święte na łańcuszku, żelazny sztylet oraz niewielka kadzielnica.

Na ich klatkach piersiowych znajdował się krwawy wykwit. Prawdopodobnie kryła się tam przyczyna zgonu.

Przyglądająca się zwłokom Gabriela, Miles dostrzegła nagle coś dziwnego. Skóra proboszcza zmieniała się na jej oczach. Stała się blada, wręcz jaskrawa. Otwierały się w niej płytkie rany czarne jak węgiel. Była ich cała sieć, zaś ubrania zwisały nędznie w strzępach.
Wkoło jego ciała unosił się dławiący złowrogi obłok bezskutecznie próbujący wniknąć do wnętrza ciała. Było w nim coś na wskroś obrzydliwie złego.

Wszystko zniknęło równie szybko jak się pojawiło. Na podłodze z powrotem leżały tylko zwłoki.




Joker, Michael i Igor patrzyli ze swoich pozycji jak Lisa Harper wraz z nieznajomą dziewczyną bezczelnie wchodzą do wnętrza kościoła.

Widzieli jak jeden z policjantów ruszył za nimi, lecz zatrzymał się w połowie drogi i przeszedł dalej udając, iż celowo chciał zmienić pozycję. Nieszczególnie mu wyszło.
 
__________________
Drogi Współgraczu, zawsze traktuję Ciebie i Twoją postać jako dwie odrębne osoby. Proszę o rewanż. Wszystko, co powstało w sesji, w niej również zostaje.
Nie jestem moją postacią i vice versa.
Alaron Elessedil jest offline  
Stary 14-08-2016, 17:14   #9
 
Grave Witch's Avatar
 
Reputacja: 1 Grave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputację
Plan był tak zuchwały, że nie mógł się nie udać. Może wcześniej, gdy przed kościołem roiło się od policji, a gapie ściśle oblepiali taśmę policyjną, zakazująca im bliższego doświadczenia cudzej tragedii. Teraz jednak, gdy czas pierwszego szoku minął, gdy zabrakło kamer telewizyjnych, a sami funkcjonariusze rozeszli się do innych zajęć, także i ludzie, którzy zerowali na wydarzeniu, które miało miejsce w kościele, odeszli by przekazać zdobyte informacje dalej, w świat. Stać się one miały pożywką dla ich nudnego życia, na kolejne godziny, a może i dni, jeżeli ktoś był wytrwały.

Także i Lisa żerowała. Na ich chęci poniesienia wieści dalej, na zmęczeniu policji, na utracie ich zainteresowania, na cholernym, nieprzewidywalnym i jakże złudnym szczęściu. I po co? Po to by po raz kolejny doświadczyć fal bólu, który wgryza się w umysł, odbiera zdolność myślenia i chęć do życia? Pieprzony masochizm na skalę światową. Na skalę światów, rzec by trzeba. Może gdyby nie chodziło tu o Watson’a. Gdyby trupy trupy, które ujrzała po wejściu do tej przeklętej świątyni, nie należały do ludzi których znała i szanowała. Gdyby… Było owych gdybań sporo, włóczących się po jej umyśle gdy stawiała kolejne kroki.

Strach towarzyszył wyczekiwaniu na wizję. Strach połączony z powoli rodząca się ulgą gdy żadna się nie pojawiała. Może nic nie wyczuje, tak jak niczego nie wyczuła przy okazji kontaktu z okularami Gabriela. Może… Jednak nie. Widać na ów dzień wykorzystała już swoje pokłady szczęścia, a może nawet przekroczyła jego limit? Jakby nie było, to co zobaczyła sprawiło, że miała ochotę wylądować z powrotem w łóżku i poudawać że ten dzień się jeszcze nawet nie zaczął. Wymazać godziny, które minęły, z pamięci. Zaszyć w kokonie, w którym żyła reszta ludzkości, ślepa na to, co działo się przed ich oczami, na ich ulicach, na podwórkach i… No cóż, najwyraźniej także w ich parkach.

Była jednak kobieta z rodu Harper, a te nie wycofywały się tylko dlatego, że kłoda pod ich nogami okazała się nieco trudniejsza do przeskoczenia. Niemożliwa niemal, ale to i tak niewiele zmieniało. Odrzuciła zatem swoje ochoty, podniosła dupę i ruszyła dalej, przed siebie, byle nie tkwić w miejscu i nie poddać się bo to zwyczajnie nie było wpisane w jej geny.


W jakąś chwilę później, ściskając w dłoni świstek papieru, który podała jej April, stała samotnie przy ołtarzu. Jej wzrok skupiał się na postaci Michała Archanioła, który spoglądał na to wszystko z góry, nie wykonując najmniejszego gestu, nie wykazując chęci pomocy. Lisa nie była szczególnie religijną osobą. Wierzyła - tak, ale żeby skupiać się na jakiejś konkretnej religii…? Nie, na to zbyt wiele w życiu widziała i zbyt wiele wiedziała. Były siły na tym świecie, dobre i złe. W to wierzyła. Wierzyła też w szansę na spokój po drugiej stronie, na ciszę. Bóg, diabeł i cała ta fraszka z piekłem oraz niebem… To były tylko nazwy, tytułu dla miejsc, których człowiek się bał i do których chciał lub nie, trafić. Teraz jednak, po ujrzeniu tego, co zostało na nią zesłane, stojąc nad zwłokami Gabriela, odmówiła modlitwę za zmarłych. Nie była to jednak modlitwa, która szeptały starsze panie na pogrzebach. To były jej własne słowa, skupione w myślach, oddające to co czuła. Było to pożegnanie dla członków rodziny, którzy odeszli i których głos zamilkł na zawsze. Miała nadzieję, ze gdziekolwiek trafią, będzie to ich niebo, takie jakie chcieliby żeby było. Piekło bowiem zostawili za sobą.

Gdy odstępowała, wycofując się z miejsca zbrodni, myślami była ponownie przy wizji. Jeźdźcy… Śmierć… Czy to na pewno prowadziło do tego, co tłukło się w jej obolałym umyśle? Apokalipsa brzmiała tak… Pokręciła głową przechodząc obok kolejnych ławek. Głowa ją bolała. Niby nic nowego, jednak tym razem ból ten nasilał się w tempie galopującego ogiera. Zbliżał się, napierał na jej wały obronne, stworzone przy użyciu jednej, małej, białej tabletki. Tak kruche w porównaniu z tym potworem, który dosiadał tego ogiera. Cichy jęk wyrwał się z jej ust, a oczy zaszły mgiełką łez. Szła jednak dalej, a to już samo w sobie było nie lada osiągnięciem. Udało się jej nawet schować ów skrawek papieru, który podała jej April, do torby. Później, znacznie później zajmie się i nim. Teraz musiała dotrzeć do domu. Pomocna dłoń znajdowała się w tej samej torebce, do której włożyła świstek i Lisa z chęcią z niej skorzystała. Na sucho, nie kombinując z szukaniem czegoś do picia, połknęła garść tabletek. Nie patrzyła ile bierze. Wiedziała, że to i tak będzie za mało, a ona będzie cholerną szczęściarą, jeżeli nie wyląduje w szpitalu. Za szybko, zbyt dużo. Musiała dotrzeć do… Michael… Gabriel miał o nim dobre zdanie, a mając do wyboru jego, a Mamę Jo, wyboru właściwie nie miała. Słaby uśmiech pojawił się na jej ustach. Księżulek znajdzie się w jej domu wcześniej niż to sobie zaplanował. No, chyba że odmówi jej pomocy, co jednak nie pasowałoby do tego, co o nim wiedziała.
Z tą myślą otwarła drzwi. Jeżeli ktoś coś do niej mówił w międzyczasie, zignorowała to. Miała przed sobą tylko jeden cel i to on utrzymywał ja na nogach. Michael. Później… Tym co miało dziać się później, zajmie się… później.
 
__________________
“Listen to the mustn'ts, child. Listen to the don'ts. Listen to the shouldn'ts, the impossibles, the won'ts. Listen to the never haves, then listen close to me... Anything can happen, child. Anything can be.”
Grave Witch jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 09:49.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172