Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 28-10-2016, 23:42   #11
 
Morri's Avatar
 
Reputacja: 1 Morri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłość
Jeszcze kilka minut temu toczyła rodzinno-filozoficzną pogadankę z przyrodnim bratem. A teraz? Teraz Peter zniknął w pogoni za złodziejami, robiąc z siebie właśnie tego bohatera, o którym rozmawiali. A ona pochylała się nad czymś o wartości niemal świętej relikwii dla całej jej rodziny - mieczem prawdziwego Douglasa.
- Cholera! - krzyknęła sama do siebie, zatrzaskując białe etui. Nawet, jeśli dałaby się skusić na coś takiego wcześniej (w co i tak wątpiła), to teraz już zupełnie nie mogła podjąć takiego haniebnego działania. Przecież byli superbohaterami bez mocy, prawda?

~***~

Natalie jeszcze długo czuła na sobie wzrok Barbabietoli Oatnut. Kustoszka stała tuż przed muzeum z ustami zaciśniętymi w wąską kreskę i wwiercała spojrzenie w odjeżdżającego vana. Splotła trzęsące się dłonie w koszyczek, próbując pohamować ich drżenie. Chcąc, nie chcąc - Natalie czuła się co najmniej jak pracowniczka opieki społecznej, która przyjechała po to, by odebrać ukochane dzieci matce.
- Laska powinna wyluzować - Peter Morris przewrócił oczami. - Jestem przekonany, że cierpi na nadczynność tarczycy i stąd to pobudzenie. Widziałaś ten wytrzeszcz? Aż przypomina mi się dzieciństwo. Moja matka przez długi czas miała niewyrównane hormony, aż… - nagle zamilknął. - No tak, na pewno nie chcesz o niej rozmawiać - rzucił niezręcznie, po czym westchnął i podkręcił głośność radia. Speaker zapowiedział kolejny jazzowy hit lat siedemdziesiątych i wnet muzyka wypełniła radiowóz.
- Nie, nie… - zaczęła, trochę bez przekonania, ale po krótkim westchnięciu jej głos nabrał siły - Twoja matka miała niewyrównane hormony, aż do…? - Zawiesiła głos na pytaniu.
Nie było winą ani jej, ani Petera, że rodzice postanowili sobie poszaleć. Nie musiał powstrzymywać swoich wspomnień, przecież był one częścią jego osobowości. A przynajmniej Natalie tak właśnie uważała. Wspomnienia, przeżycia, to, co mówili do niego w przeszłości inni, co czuł wtedy, co przeczytał, czy obejrzał wszystko to wpływało i składało się na Petera, a skoro chciała go trochę lepiej poznać, to musiała się liczyć z tym, że będzie wspominać o swojej matce. Poza tym… poza tym do dzisiaj niewiele wiedziała o tej… drugiej. Warto byłoby pociągnąć Petera za język.
- Aż do czasu, kiedy poszła do endokrynologa - zakończył policjant, uśmiechając cię lekko. - To nie jest jedna z tych opowieści, które rozwijają się w sposób interesujący i kończą szokująco - mrugnął okiem. - Zresztą prawdziwe życie tak nie działa. Pracuję już jakiś czas w drogówce i mogę zaświadczyć, że w Portland nigdy nic się nie dzieje.
Peter pociągnął z puszki łyk napoju izotonicznego, wpatrując się w białego vana. Samochód transportujący leniwie sunął okolicznymi szlakami. Do otwarcia wystawy zostało jeszcze sporo czasu, więc nie musieli spieszyć się. A bezpieczeństwo było najważniejsze.
- Tak właściwie - Peter zaczął. - Zastanawiałem się… - mężczyzna znów zawiesił głos. Przegryzł wargę, szukając kolejnych słów. - Myślałem o zorganizowaniu spotkania. Na razie… tylko ty i Arthur o mnie wiecie, prawda? Wolałbym nie mieszać w rodzinie Douglasów, ale skoro sekret twojego… naszego ojca wydał się, to chyba głupio dalej udawać, że nie istnieję. Reszta twoich braci ma prawo o mnie wiedzieć. Tak przynajmniej uważa Arthur, to właściwie jego pomysł. Ale nie chciałbym robić niczego wbrew tobie - Morris rzucił ukradkowe spojrzenie na Natalie.
Kobieta była zdecydowanie mocno zaskoczona. Zacisnęła dłoń na swoim kolanie, aż zbielały jej kostki.
- Utrzymujecie kontakt z Arthurem? - zapytała, choć w tym samym momencie zdała sobie sprawę, że ona w końcu robiła dokładnie to samo. Dlaczego więc najstarszy z Douglasów miałby zachowywać się inaczej? - To znaczy… częściej, niż ze mną? - Tak, to też zabrzmiało źle, bo na razie na koncie mieli kilka dziwnych rozmów telefonicznych, dość nieciekawą kawę - bo miejsce, które wybrał Peter podawało lurę plus było to jedno z pierwszych ich spotkań, a napięcie miażdżyło atmosferę. No i nieudany lunch, kiedy nagle Petera odwołano do jakiegoś rozbitego i porzuconego auta, które w dodatku okazało się być potem transportem dla sporej ilości narkotyków.
- Boże, to wszystko zabrzmiało źle. Po prostu, no, nie spodziewałam się. Ale to chyba dobrze? - zakończyła, kładąc dłoń na swojej twarzy. Lepszego gestu nie mógłby wykonać sam Jean-Luc Picard.
- Bez obaw, ja i Arthur nie jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi - Peter roześmiał się niezręcznie. - Twój… nasz brat to zajęty facet, ale wyszliśmy raz do baru na piwo i dobrze bawiliśmy się. To znaczy… zanim upił się i próbował telefonować do byłej żony. Nie wiem nic na temat ich związku, ale odradzałem mu to, gdyż telefony po alkoholu rzadko prowadzą do czegoś dobrego - Morris zamyślił się, jak gdyby ta wiedza płynęła z jego własnego doświadczenia. - W każdym razie następnego dnia Arthur powiedział, że jesteśmy dojrzałymi ludźmi i nie można udawać, że nie istnieję. Wpadł na pomysł jakiegoś zbiorowego posiedzenia Douglasów, na którym miałbym zostać wszystkim przedstawiony. Szczerze mówiąc na samym początku podszedłem do tego z rezerwą. W końcu kto ma ochotę na niezręczną kolację? Ale Arthur przekonał mnie, że takie rozwiązanie byłoby najzdrowsze. Ale co ty na ten temat sądzisz? Przyszłabyś na taką stypę?
- Jeśli od razu zakładasz, że to stypa to nie - odpowiedziała bez zastanowienia - nastawienie jest ważne. I nie, nie uważam, że to dobry pomysł. To znaczy, kolacja ukośnik posiedzenie tak. Ale każdy z moich… naszych braci powinien mieć moment na przyswojenie tego bez obecności noży i widelców w pokoju. - Kolejny żart, który w głowie Natalie był śmieszny, a zabrzmiał naprawdę bardzo źle.
- Powinni się dowiedzieć od ojca, sami, na spokojnie. POTEM dopiero moglibyśmy przystać na jakieś jedzenie na mieście na przykład. Bez mojej mamy myślę. - Zakończyła, zastanawiając się nad swoja rodzicielką. Douglasówna nie uważała, że jej matka dałaby radę znieść Petera na kolacji w swoim domu. W końcu był owocem zdrady, mimo, że nie był niczemu winien, był niejako chodzącym wyrzutem sumienia.
- A jeszcze nim zaczniesz mi odpowiadać - uniosła rękę, widząc, że Peter już otwiera usta, żeby zacząć mówić. - Nie lubimy byłej Arthura i zrobiłeś bardzo dobrze, że go powstrzymałeś.
- Tak właściwie nie wiem, czy chciał do niej wrócić, czy może raczej pokłócić się. Myślę, że miał ochotę na obie te rzeczy. Odniosłem wrażenie, że jest bardziej samotny, niż chce to okazać. Wiesz… potrafię takie rzeczy poznać po oczach. Niechcący wyspecjalizowałem się w tym w trakcie dzieciństwa - Peter mruknął do siebie. Natalie odniosła wrażenie, że mówi o swojej matce. - Możesz porozmawiać z Arthurem na temat tego posiedzenia? Uważam, że twoja propozycja jest rozsądniejsza.
- Porozmawiam z nim. I nie, wrócić… nie. - A przynajmniej miała taką nadzieję. - Pokłócić brzmi jak on.

Peter przechylił kierownicę w prawo, przechodząc w zakręt. Potem pociągnął kolejny łyk z puszki.
- Mogę zadać ci osobiste pytanie?
Natalie spojrzała na brata z ukosa, z jednej strony chciała mu pozwolić na osobiste pytania, ciekawa jaki temat poruszy, z drugiej nie czuła się z nim jeszcze szczególnie komfortowo. Ale chyba powinna w końcu zacząć robić odpowiednie kroki w stronę “komfortu” i “budowania więzi”. Kiwnęła głową, ale przypomniała sobie, że nie patrzy na nią, więc rzuciła, starając się ukryć zaciekawienie:
- Wal. Ale nie będę ci opowiadać o co chodzi z pszczółkami i kwiatkami.
Peter z uśmiechem pokręcił głową - zdawało się, że nie potrzebował tego typu opowieści. Nagle jednak spoważniał.
- Co sądzisz na temat ojca? Co czujesz? Miłość, obrzydzenie, złość, a może neutralność? Pytam chyba dlatego, bo nie wiem, co sam powinienem czuć - westchnął. - Jak byłem dzieckiem, nienawidziłem go. W ogóle nas nie odwiedzał i… chyba można powiedzieć, że wzrastałem w poczuciu bycia niechcianym. Co prawda przesyłał matce środki na moje utrzymanie i one naprawdę pomagały, kiedy było ciężko… Jednak to tylko pieniądze. Tak właściwie nie wiem, czego od niego oczekiwałem; czego nadal oczekuję. W każdym razie... w ogóle nie mam poczucia, że jestem jego synem. W myślach nawet nie nazywam go ojcem - zagryzł wargę. - Jednak wiem, że to nie jest w porządku. Dlatego też zależy mi na tym, by nawiązać z nim dobre relacje. Z nim, a także… z resztą rodziny - dodał. Zdawało się, że skończył wypowiedź, lecz po przerwie dalej kontynuował. - Praktycznie go nie znam. Tak więc… czy mogłabyś mi o nim opowiedzieć? Chyba chciałbym sobie wyobrazić, jak to jest być jego dzieckiem… tak naprawdę - zaśmiał się niezręcznie. - Czasami zastanawiam się, czy również wylądowałbym w drogówce, gdybym urodził się z jego nazwiskiem. Może zostałbym lekarzem, archeologiem, analitykiem? - westchnął. - Ale takie rozważania nigdzie nie prowadzą. Przepraszam za te chaotyczne myśli, pewnie musisz czuć się bardzo niezręcznie…
- Trochę - odpowiedziała szczerze, bo nigdy nie lubiła owijać w bawełnę. - Ale rozumiem, że chcesz o tym pogadać.
- W tej chwili, jestem… wściekła nadal, ale to się gdzieś tli we mnie. Ogólnie to pewną stałą jest ta miłość. Ale on był zawsze w moim życiu, bawił się ze mną, naklejał plastry, uczył, trzymał drewniany kij na pierwszym dwukołowym rowerze, żebym się nie przewróciła. Nie ma co więc nas porównywać, bo ja go miałam, a Ty nie. Ale teraz potrafię na to spojrzeć, jak na oszustwo. Nie dał tobie, to dał nam - westchnęła, niemal identycznie jak jej brat wcześniej. - Uważam, że relacje tak, warto zawiązać, a czy dobre? Daj temu szansę, ale nie obiecuj sobie za wiele. Ojciec mnie bardzo rozczarował i nie umiem mu w pełni wybaczyć. Zadaj to pytanie Arthurowi - podsumowała, opierając się na podgłówku.
- Arthur twierdzi, że stracił zaufanie do ojca. Co ciekawe, na matkę też jest zły. W końcu o wszystkim wiedziała, prawda? Poza tym uważa, że w prawdziwej rodzinie nie powinno być tajemnic i dodał, że tylko tobie może ufać - Peter skinął głową. - Ceni sobie, że mu o mnie powiedziałaś. Dobrze jest mieć chociaż jedną osobę, która nie lubi bawić się w sekrety. Szczerze mówiąc, polubiłem go. To dobry koleś.
- Najlepszy - Nat walnęła bez zastanowienia. Nie myślała jednak, że Arthur wścieknie się również na mamę. Ona chyba miała prawo nie chcieć ujawniać wszystkiego. Chyba jako kobieta była w stanie ją zrozumieć bardziej, niż najstarszy brat. - Nie, sekrety nie są dobre - zawiesiła na chwilę głos, zdając sobie sprawę ze swojej hipokryzji. - Chyba, że chronimy planetę przed złem! - rzuciła na koniec, dodając swojemu głosowi mocno przerysowanych i żartobliwych nut, wiedząc, że Peter, zapewne zareaguje, jak zareagowałaby większość - odbierze wszystko jak kolejny jej wygłup. A ona… ona mogła mieć minimalnie spokojniejsze sumienie. Bo w końcu kto wziąłby na poważnie takie słowa?
Peter zmarszczył brwi.
- Sugerujesz, że coś ukrywam? - zapytał. Widocznie odebrał słowa Natalie na temat walki ze złem jako metaforę jego pracy w policji.
- Boże, nie. Żartowałam… nie ratujesz przecież całej planety, tylko biedne, małe Portland - Natalie próbowała nadal obrócić wszystko w żart. - ALE gdybyś ratował planetę, rozumiałabym, że nie mógłbyś przecież o tym opowiadać.
Cisza rozbrzmiewała przez kilka sekund.
- Wiesz, stróżowanie nad Portland to nie jest aż taka lekka praca. Ja wiem, że wszystkim wydaje się, że policjanci jedzą tylko pączki, ale to wcale tak nie wygląda... to znaczy, nie zawsze. To prawda, że nie jestem agentem FBI, ani nie czuwam nad wielkim, światowym bezpieczeństwem, ale nie mam z tego powodu kompleksów. Masz rację, nie "ratuję planety". Ale bohaterem można być również lokalnie.
- Achhh, to naprawdę nie miało pójść w tę stronę, Peter. Zupełnie nie chcę ci umniejszać. Jesteś policjantem, nosisz broń, ja jestem no… panią zza biurka, więc jestem ostatnią osobą, która by ci dogryzała. Chodziło mi o to, że o, jako tajniak, nie mógłbyś mi zdradzić swojej pracy. Bo to może zepsuć wszystko. Albo, że jakbyś miał supermoce i ratował co drugi dzień świat, to przecież to byłby sekret, którego nie mógłbyś zdradzić! Więc są sekrety, które muszą nimi zostać. Dlatego nie ma miejsca na inne! - Zakończyła z emfazą, licząc, że tym razem udało jej się wyjaśnić swoje intencje nieco bardziej precyzyjnie.
- Z wielką mocą wiąże się wielka odpowiedzialność - Peter odparł niepewnie, cytując swój ulubiony film o superbohaterach. Najwyraźniej chciał się dostosować do tonu Natalie.
- No, dokładnie - podsumowała nieco niezgrabnie kobieta. Ach, sekrety, jednak jakieś miała, nawet przed Arthurem. Ale tak widocznie miało być, choć stwierdzenie Petera, że “dobrze jest mieć chociaż jedną osobę, która nie lubi bawić się w sekrety”, zdecydowanie zepsuło jej humor. - Widzisz Peter Parker nie mógł powiedzieć w końcu prawie nikomu o swoich mocach i byciu superbohaterem. Był dobrym człowiekiem, ale miał sekret. - Liczyła na to, że dobrze zapamiętała, że to Spiderman powiedział te słowa i nie skompromituje się przed bratem.
Peter westchnął.
- Szkoda jednak, że żyjemy w świecie bez superbohaterów. Niestety w rzeczywistości nikt nigdy nie pojawi się w ostatniej chwili, by uratować przed tym złym. Dlatego trzeba pamiętać, by liczyć głównie na siebie i pielęgnować swoją własną, osobistą zbroję - Peter pokiwał głową. - Chyba gdzieś to przeczytałem.
Natalie miała ochotę powiedzieć, że jeśli przeczytał, to chyba w jakimś poradniku dla niepełnosprytnych, ale miała tym razem na tyle samozaparcia i silnej woli, że ani nie oznajmiła tego na głos, ani nie prychnęła śmiechem.
- Wiesz, superbohater dla mnie, to ktoś niekoniecznie z mocami i możemy ich spotkać codziennie. Superbohaterem był dla mnie Arthur, kiedy z wypiekami na twarzy opowiadał o dziewczynce, której serią skomplikowanych operacji razem z zespołem innych lekarzy i pielęgniarek wyprostował kręgosłup. Albo mój sąsiad, który pracuje co tydzień w Posiłkach na kółkach. Albo ci ludzie, którzy płacą za więcej kawy, żeby bezdomni mogli się napić czegoś ciepłego. To też są superbohaterowie Peter. No i Ty. Czy no… nasz ojciec jednak poniekąd kiedyś też. Służycie krajowi, w taki czy inny sposób. - Natalie zaczęła przy tym intensywnie gestykulować, jakby podkreślając każe swoje słowo i jaką wagę dla niej miało właśnie to, co teraz mówiła.
- Rozumiem, o co ci chodzi, lecz jest tylko jedno “ale” w tym rozumowaniu. Superbohaterowie są niezniszczalni i praktycznie wszechpotężni, natomiast ci ludzie, o których mówiłaś… to tylko ludzie. I jak ludzie, z ułomnościami i ograniczonym spektrum możliwości - jakby zasmucił się. - Bohaterowie, jak najbardziej. Natomiast superbohaterowie? Niestety na kilka uratowanych dziewczynek przypada również jakaś inna, która odeszła z powodu powikłań, lub komplikacji. Ważne jest to, aby starać się z całych sił, wtedy będziemy bohaterami. Natomiast superbohaterowie są tylko w komiksach - westchnął.
- Batman miał po prostu dobry sprzęt i trening, a nie miał mocy - zauważyła. - A do tego miał problemy psychiczne. Był więc bohaterem, czy superbohaterem? Ale ogólnie tak, ważne, żeby każdy robił co w jego mocy, choćby lokalnie, bo to już zmieni świat komuś innemu.
- Ech, poza tym też Batman był wymyślony. W każdym razie… jeżeli kiedykolwiek osobiście znajdę się w wyjątkowej sytuacji, to dam z siebie wszystko. Masz moje słowa - mrugnął okiem do Natalie, po czym zamyślił się.


~***~


Natalie wycofując się zza vana, splunęła śliną z krwią w bok. Miała nadzieję, że język był tylko przYgryziony, a nie przEgryziony, bo i tak bolało jak diabli. Odwróciła się zdecydowanie od tylnych drzwi pojazdu i podbiegła do kierowcy, a raczej tego, co z niego zostało. Bo nadzieje, że mężczyzna żył, okazały się być płonne. Zapięte pasy i poduszka powietrzna w tym wypadku zdały się na nic. Fakt, że wjechał w niego z całą swoją mocą i liczbą ton jeep napastników pozbawił go jakichkolwiek szans na przeżycie. Kobieta postanowiła więc wrócić do eksponatów i szybko sprawdzić, co takiego mogli ukraść złodzieje i czy zrozumie dlaczego wzięli konkretne rzeczy. Jedno za to było oczywiste - pomagał im ktoś wewnątrz. Czy firmy przewozowej, czy komórek muzeum - nie wiadomo, jednak mieli za szczegółowe dane, jak na przypadkową akcję. I zupełnie nie obawiali się siać chaos i śmierć, nawet jeśli groziło im to potencjalnie martwym policjantem. Bo przecież gdyby nie ona, to Peter… Wolała nawet o tym nie myśleć.
W tej samej chwili, poklepała się rozpaczliwym ruchem po kieszeniach i pasie - zapomniała o prośbie Petera i nie wzięła jego broni. Choć to może i lepiej - ona za towarzystwo miała zwłoki kierowcy, a on rzucił się w pogoń za przestępcami. Zacisnęła na chwilę oczy i skupiła się na parę sekund na intensywnej myśli “żeby nic mu się nie stało, żeby nic mu się nie stało, żeby nic…”.

Kiedy jako-tako udało jej się pozamykać pudła z tymi, które nie zostały skradzione, a które wskutek wypadku pootwierały się oraz na pierwszy i niezbyt wnikliwy rzut oka oszacować braki i ich koszta, Natalie sięgnęła do kieszeni po telefon komórkowy i wybrała 911.
- 911, jaki jest powód twojego wezwania?
- Jeden-osiem-siedem i dwa-jeden-jeden na West Burnside Road. Rabunek vana eskortowanego przez policjanta, jedna ofiara śmiertelna, policjant Peter Morris w pościgu za sprawcami - wystrzeliła z siebie szybko, dziękując w duchu ojcu i braciom za stałe walenie na prawo i lewo zestawami policyjnych kodów. - Proszę o karetkę z koronerem, radiowóz oraz wsparcie dla funkcjonariusza w pościgu. - Nat miała nadzieję, że Peter miał czas na wezwanie wsparcia, ale jeśli nawet, to na pewno nie zaszkodzi dać znać, że zaistniała taka sytuacja. Powiedziała nazwisko, więc na pewno znajdą jego kod i w razie czego - wywołają.
- Rozumiem - elektroniczny kobiecy głos rozbrzmiał w dłoni Natalie. - Wpierw poproszę o pani dane personalne. Czy jest pani ranna?
- NIE, NIE JESTEM RANNA, w szoku jestem. Nazywam się Natalie Douglas, wzywam pomocy! - rzuciła sfrustrowana w słuchawkę.
- Rozumiem - policjantka powtórzyła. - Czy jest pani w tej chwili bezpieczna? Czy mogę prosić o opis sprawców?
- NIe wiem czy jestem, nie wiem, jak wyglądali, bo staranowali nasz konwój! Proszę przysłać posiłki, powtarzam - West Burnside Road, czekam! - wrzasnęła i rozłączyła się. No do cholery, jakby miała opisywać wszystko i odpowiadać na wszystkie pytania, to zdążyłaby tu zakwitnąć. Miała nadzieję, że to, co powiedziała wystarczy. Cholerna dyspozytorka, a raczej te cholerne zasady przyjmowania zgłoszeń! Przecież słychać było, że wie, co mówi i że brzmi poważnie.
Nie mogła zrobić więcej, więc wróciła do vana i tym razem dokładniej postanowiła przestudiować brakujące eksponaty. Według listy przyczepionej do plastikowej podkładki, którą uprzednio wydobyła z pomiędzy rozrzuconych skrzynek, brakowało trzech przedmiotów. Portretu z dzieciństwa Henry'ego Pittocka - który miał raczej wartość sentymentalną, niż jakąkolwiek inną. Chociaż warto było później sprawdzić, kto według danych panny Oatnut namalował ów portret. Nieznane dzieło znanego autora mogło być w końcu wiele warte na czarnym rynku. Drugą skradzioną rzeczą było lustro Georgiany Pittock - z ręcznie rzeźbionymi ramami i niewątpliwie było ono po prostu ładne, ale też nieszczególnie wartościowe - przynajmniej na pierwszy rzut oka i… zdecydowanie niepraktyczne do kradzieży. Może kryło jakieś sekrety właśnie w ramie? Kobieta potrząsnęła głową, stwierdzając, że już za bardzo brnie w niemożliwe teorie.
Jedyną w miarę sensowną zrabowaną rzeczą był diamentowy naszyjnik, który również należał do Georgiany. W tej chwili Natalie naprawdę nie rozumiała czemu ktoś się trudził, żeby zabrać lustro, jak i obraz, teorie mnożyły się z każdą minutą poświęconą na rozmyślania nad motywami, łącznie z tą, że mniej wartościowe przedmioty były przypadkowe i miały na celu jedynie wprowadzić większy zamęt w potencjalne śledztwo. Jedno jednak było zrozumiałe i wymagało natychmiastowej uwagi - znacznie dłuższa konwersacja z panną Oatnut. O ile ta w ogóle wróci.
 
__________________
"First in, last out."
Bridgeburners
Morri jest offline  
Stary 29-10-2016, 19:51   #12
MTM
 
MTM's Avatar
 
Reputacja: 1 MTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputację
Sharif zacisnął pięść i przytknął ją sobie do ust. Myślał intensywnie. Myślał o tym, co powinien zrobić. Z jednej strony kłótnia, którą miał nieprzyjemność podsłuchać, jasno wskazywała, w jakim szła kierunku. Mężczyzna, Vince, brat Bee zachowywał się agresywnie, był prawdopodobnie niebezpieczny i uzbrojony, a ze słów, które wykrzyczał, można było się domyślić jego zamiarów. Z drugiej zaś strony Irakijczyk zadawała sobie pytanie, co też interesowała go ta awantura? Wynosząc doświadczenie ze swojego kraju, zdążył już przywyknąć do tego, jak kobiety były traktowane przez swoich mężów. Nierzadko zwyzywane, poniżane i bite. Istniało nawet takie przysłowie: “Bij żonę codziennie. Jeśli nie wiesz za co, nie szkodzi, ona będzie wiedziała”. Może faktycznie była winna mu te pieniądze? Co go to obchodziło, sam dzisiaj przyszedł po to, by udzielić jej lekcji. Teraz otrzymywała inną.

Sharif włożył dłonie do kieszeni kurtki i odwrócił się, robiąc dwa kroki w stronę tylnych drzwi kwieciarni. Zatrzymał się jednak i jeszcze przez chwilę nasłuchiwał.
To nie była żona Vince’a.
I to nie był kraj Sharifa.

Zawrócił i stanął obok drzwi vana. Następnie wyciągnął prawą pięść i zapukał jak najdalej od siebie, by w razie gwałtownego ruchu brata Bee, nie stać na linii strzału do źródła dźwięku.
Nagle kłótnia ucichła. Zarówno Bee, jak i Vince zamilkli, nie spodziewając się osoby trzeciej.
- Cz-czy to ty, mamo? - dziewczyna zapytała łamiącym się głosem. Wszystko wskazywało na to, że próbowała sprawiać wrażenie spokojnej i zwyczajnej, jednakże marna była z niej aktorka.
Vince natomiast dalej milczał, udając, że go nie ma.
- Państwa van zastawił mi wjazd - oznajmił Sharif opanowanym a wręcz beztroskim tonem. Zupełnie jak ktoś, kto właśnie nie dosłyszał trwającej w pojeździe kłótni. Modulował przy tym głos, by Bee nie rozpoznała go od razu.
- To bardzo pilne. Mogliby się państwo przestawić?

Rozległ się krótki moment ciszy.
A potem drzwi gwałtownie otworzyły się. Impet wskazywał na to, że Vince musiał wymierzyć w nie kopniaka.
- "Państwo", tak? - splunął.
Okazał się mężczyzną wcale niepodobnym do swojej siostry. Długie, blond włosy i niebieskie oczy odbiegały od fizjonomii Bee tak bardzo, jak to było możliwe.
- Skurwiel nas podsłuchiwał - Vince kontynuował. - Wiedział, że jestem w środku... "Państwo", dobre mi sobie... Spierdalaj, Arabie, zanim wyjebię ci tak, że aż do pieprzonej Mekki dolecisz.
- Sharif! - Bee krzyknęła. Na jej twarzy widoczna była przedziwna mieszanina radości, ulgi, trwogi i strachu.

Irakijczyk parsknął cicho i uniósł dłonie na wysokości głowy, pokazując, że nic w nich nie ma.
- Nie trzeba, już odbyłem swoją pielgrzymkę - odparł jakby nigdy nic i wyłapał spojrzenie Bee. Skinął jej głową i posłał ledwie dostrzegalny uśmiech.
- Nikogo nie podsłuchiwałem, przyjacielu. Przyszedłem tylko porozmawiać z moją przyjaciółką. Pozwolisz, że na chwilę ją zabiorę.
- Nie jestem twoim przyjacielem, kolego - Vince parsknął. - Poza tym nie skończyłem rozmawiać. Pieprzeni dżentelmeni nie wpierdalają się w rodzinną konwersację.
- Vince, proszę cię, on przyszedł do nas pracować - Bee złapała brata za ramię. - To jego pierwszy dzień. Uspokój się. Vince, proszę cię.

Blondyn brutalnie odepchnął Bee, która przewróciła się na opakowaniu sztucznych nawozów i upadła na podłogę vana. Następnie podszedł do Sharifa, trzymając go na muszce.
- Przyszedłeś rozmawiać z "przyjaciółką", tak? - narkoman wyszczerzył się. Nie był to jednak przyjemny uśmiech. - Pieprzysz moją siostrę, tak? Odpowiadaj, gnoju - Vince warknął, wychylając się z vana. Jednak nie wyszedł z niego na ulicę.
Sharif powoli obniżył dłonie do poziomu ramion. Przez cały czas obserwował uzbrojonego mężczyznę, jednak nie patrzył na jego pistolet, a na twarz. Vince był nerwowy i ledwo panował nad swoimi emocjami. Jeśli postanowi strzelić, Sharif wyczyta to z jego oblicza, zanim ten pociągnie za spust. A przynajmniej taką miał nadzieję.

- Ciężko tak rozmawiać z lufą przystawioną do twarzy, wiesz? - odparł bez skrępowania, jednak zaraz się skorygował i przełknąwszy ślinę, dodał poważniej - Jak mówiłem, Bee jest tylko moją przyjaciółką, nic więcej nas nie łączy, jeśli musisz wiedzieć. - Mówiąc to patrzył mu prosto w oczy. Liczył na to, że Vince wyczyta z jego spojrzenia, iż mówi prawdę. Przynajmniej co do tej drugiej części.
- Słuchaj, może odłożysz tę spluwę i pogadamy na spokojnie, co? Nikomu nie musi stać się krzywda - zagaił uspokajająco i postąpił ostrożny krok do przodu, by znaleźć się bliżej narkomana, nawet gdyby ten miał mu przytknąć lufę do czoła.
Vincent na pewno nie ufał Sharifowi, a zmniejszanie dystansu fizycznego niestety nie przełożyło się na zacieśnienie relacji.
- Trzymaj się z dala, brudasie - rzekł. Zdawało się, że tolerancja ludzi innych kultur nie stanowiła najmocniejszej strony mężczyzny. - Jeżeli jesteś takim wielkim przyjacielem słodkiej Bee, to bez wątpienia spłacisz jej długi względem mnie - warknął. - Wyciągnij portfel, wtedy spokojniej pogadamy.
- Vince, proszę, przestań - kobieta zdawała się czuć wyjątkowo niekomfortowo w tej sytuacji, co rzecz jasna wcale nie dziwiło. Zastygła w miejscu, w którym upadła, jak gdyby bojąc się, że jej najmniejszy ruch może sprowokować brata.

- Hej, spokojnie, nie ma powodów do nerwów. Ile ci wisi Bee? 50, 100 dolarów? To nie jest warte ludzkiego życia, Vince - odparł spokojnie Sharif, obniżając prawą rękę.
- Powoli sięgam po portfel, dobrze? Mam go w prawej kieszeni kurtki. Żadnych gwałtownych ruchów, tak? Zaraz dostaniesz swoje pieniądze i rozejdziemy się w pokoju.

Opanowanie to była podstawa. Choć zimny pot spływał mu po plecach, nie dał tego po sobie poznać. Potrafił zminimalizować drżenie rąk i rwący się głos. To nie był pierwszy raz, kiedy ktoś do niego mierzył. Sharif, może jeśli nawet do tego nie przywyknął, to przynajmniej nauczył się kontrolować strach. Do pewnego stopnia.
Prawa dłoń była przynętą. Miała odwrócić uwagę napastnika, który przecież musiał ją obserwować, jeśli chciał mieć pewność, że Irakijczyk nic nie kombinuje. Ważny był dystans. Im bliżej stał, tym bardziej zacieśniał pole obserwacji jego całego ciała oraz umożliwiał mu bezpośredni kontakt. Kolejnym krokiem była szybkość i precyzja.
Kiedy narkoman na chwile spuści wzrok, wystrzelić lewą rękę i zepchnąć pistolet w bok, jednocześnie przekręcając ciało, by uniemożliwić oddanie celnego strzału. Następnie złapać go za nadgarstki, gwałtownie wykręcić i odebrać mu broń. Na koniec dwa kroki w tył i kontrola sytuacji.
Ciało samo rwało się do działania, podburzone potężnym zastrzykiem adrenaliny.

Kto sieje wiatr, ten zbiera burzę, pomyślał Sharif, zanim jego serce zgubiło jedno uderzenie.
 
__________________
"Pulvis et umbra sumus"
MTM jest offline  
Stary 02-11-2016, 21:27   #13
 
Szaine's Avatar
 
Reputacja: 1 Szaine ma wspaniałą reputacjęSzaine ma wspaniałą reputacjęSzaine ma wspaniałą reputacjęSzaine ma wspaniałą reputacjęSzaine ma wspaniałą reputacjęSzaine ma wspaniałą reputacjęSzaine ma wspaniałą reputacjęSzaine ma wspaniałą reputacjęSzaine ma wspaniałą reputacjęSzaine ma wspaniałą reputacjęSzaine ma wspaniałą reputację
Lotte rozejrzała się dookoła siebie, jakby szukała rozwiązania w otoczeniu. Na szczęście zdolność podejmowania szybko decyzji nie wyparowała wraz ze zmęczeniem. Wsiadła do auta i podjechała w stronę wyjazdu z parkingu. Włączyła telefon, który umieszczony był w specjalnym holderze przymocowanym do deski rozdzielczej. Nie był to ten którego używała na co dzień, ale miał dobrą kamerę i korzystała z niego, aby nagrywać to co działo się przed maską jej samochodu. Nagranie mogło stanowić dowód w ewentualnym sporze, gdyby doszło do jakiegoś wypadku. Visser lubiła zabezpieczać się na różne sytuacje, od niechcianej ciąży, do wypadku samochodowego. Dlatego też miała w aucie zapasowe ubranie, dżinsowe, jasne spodnie, szarą bluzkę z krótkim rękawem oraz czarne trampki. Cieszyła się teraz, że nie musiała iść do sklepu w kreacji wieczorowej, albo uczestniczyć w akcji szpiegowskiej mając na nogach bardzo wysoki obcas.
Upewniwszy się, że telefon jest w trybie nagrywania i rejestruje już obraz, skupiła się na swoim celu, za którym zamierzała podążać. Nie miała wprawy w tego typu akcjach, ale miała nadzieję, że poradzi sobie na tyle, aby zyskać jakieś wartościowe informacje. Liczyło się choćby zdobycie numeru rejestracyjnego auta i podążanie za nim jak długo się da, ale tak żeby nie zostać zauważoną. Nie miała zamiaru zbliżać się zbyt blisko, ponieważ wolała nie spłoszyć mężczyzny i w razie zgubienia go, mieć możliwość spotkania następnego dnia w tym samym miejscu, o tej samej porze.
Jak zawsze, szczęście dopisywało Lotte. Mężczyzna dość prędko znudził się robieniem zdjęć - a może po prostu wykonał już wszystko, co planował - po czym wsiadł do jednego z zaparkowanych samochodów. Biały opel pokrywała drobna warstewka sadzy. Zdawało się, że fotograf nie odwiedzał myjni samochodowych równie często, co parkingu młodej kobiety.

Kluczyli ulicami Portland przez pięć minut i wszystko wskazywało na to, że mężczyzna nie spostrzegł, że jest śledzony. Z jednej strony Visser chciała uwiecznić numer rejestracyjny, a z drugiej nie zbliżać się za bardzo... i prędko okazało się, że te dwie strategie wykluczają się. Kobieta zdecydowała się zachować bezpieczną odległość. Bardziej wartościowe zdawało się być odkrycie, gdzie zmierza obiekt niż zdobycie numeru samochodu. Następne pół godziny były dla Lotte bardzo nerwowe. Portland budziło się do życia i zaczęło pojawiać się więcej samochodów na ulicy. Z jednej strony zapewniały dodatkową osłonę a z drugiej minimalizowały pole manewru. W pewnym momencie ulice dookoła wydawały się Lotte coraz bardziej znajome. Koncentrowała się w zupełności na białym oplu, jednak mimowolnie rozpoznawała niektóre budynki, a potem już całe ulice. Wreszcie samochód zaparkował i to pod biurem architektonicznym Deana Radlera. Fotograf jednak nie opuścił pojazdu.
Flota samochodów napierała z tyłu na Lotte, więc kobieta szybko zdecydowała się zaparkować na firmowym parkingu, ale dalej trzymając bezpieczną odległość, nie większą jednak niż zasięg wzroku. Udało się zostawić samochód pięć miejsc dalej od fotografa, który wciąż nie wychodził. Czyżby na coś czekał? Kiedy Lotte spojrzała na zegarek, okazało się, że minęła tylko minuta, odkąd wjechała na parking, jednak jej zdawało się, że upłynęło o wiele więcej czasu.

Nagle, nieoczekiwanie, ktoś zapukał do szyby.
- Cześć, Lotte! - rozległ się wysoki głos Daryi, znajomej architektki. Czterdziestoletnia imigrantka z Kazachstanu zawsze miała pod ręką torbę słodyczy oraz ogromnego, wysoko upiętego koka. - Powiem ci, że musisz być robotem, że masz siłę przychodzić do pracy z samego rana… Nie wiem, czy pamiętasz, ale Radler dał wszystkim, którzy byli na przyjęciu, dzień wolny - uśmiechnęła się. - Ja jestem z jednym projektem do tyłu, więc przyjechałam, ale nie spodziewałam się ujrzeć tutaj ciebie.
Visser uśmiechnęła się serdecznie do koleżanki i opuściła szybę.
- Widzisz, z ciebie pracuś, a ja z rana załatwiłam kadrowe sprawy, żeby teraz mieć czas dla siebie. – Odparła beztrosko, miłym tonem głosu. – Jak dobrze pamiętam to sporo osób było na przyjęciu, więc będziesz miała biuro prawie dla siebie.
Nie rozglądała się nerwowo, ale kątem oka obserwowała auto fotografa, który jeszcze nic nie robił.
- Tak, ja zawsze lubię pracować w ciszy – odparła architektka. - Niestety u mnie w domu jest to po prostu niemożliwe odkąd przyjechał brat z dziećmi. No a nie jestem już dwudziestoletnią studentką, by chodzić do biblioteki. Szczerze mówiąc to jestem tu i teraz głównie dlatego, bo mało ludzi będzie plątać się wokoło i mnie rozpraszać. Jak ja nienawidzę, kiedy koncentruję się nad czymś i nagle znikąd pojawia się jakaś koleżanka i zaczyna niezobowiązującą rozmowę, której na ten moment akurat nie potrzebuję - Darya roześmiała się. - Tak właściwie nad czym teraz pracujesz?
- Obecnie nad niczym, jakiś czas temu skończyłam jeden projekt i chwilowo nic nie biorę. Oczywiście długo ta pauza nie potrwa, patrząc na ilość zleceń jakie dostaje firma. - Lotte spojrzała na zegarek w samochodzie. - W takim razie mogę ci życzyć miłej i owocnej pracy. Umówiłam się do dentysty, a właśnie w Portland jest czas korków. Uciekam żeby nie spóźnić się - złapała za telefon i dodała jakby bardziej do siebie - jeszcze tylko potwierdzę wizytę.
- To nie przeszkadzam! - Darya skinęła głową w geście pożegnania, na co Lotte również odpowiedziała kiwnięciem.

W tej samej sekundzie Visser ujrzała, że samochód fotografa wycofuje się. Przez chwilę zastanawiała się, dlaczego stalker w ogóle zajechał w to miejsce, skoro nawet nie zamierzał wysiąść i wtedy zrozumiała, że mężczyzna robił zdjęcia od tej strony budynku, w której znajdowały się okna gabinetu Lotte. Wszystko wskazywało na to, że rytuał wcale nie kończył się na fotografowaniu mieszkania, to był tylko jeden punkt na dłuższej liście. Szybko więc zapaliła silnik i ruszyła dalej za fotografem, aby nie zgubić go. Zastanawiała się gdzie dalej pojedzie. Mieszkanie, biuro, to oczywiste miejsca, ale teraz mogło być wszystko, zarówno siłownia, strzelnica, centrum handlowe i wiele innych, do których często chodziła. Liczyła na to, że kierunek obrany przez mężczyznę naprowadzi ją na właściwą odpowiedź. Choć trochę liczyła na to, że nie będzie to kolejny adres często odwiedzany przez nią, tylko coś co zdradzi kto jest organizatorem tej wycieczki.
Mężczyzna nie chciał dostosować się do marzeń Lotte. Przez dwie godziny jeździli w najróżniejszych kierunkach po Portland. Siłownia, strzelnica i inne miejsca, które kobieta zazwyczaj odwiedzała. Cieszyła się tylko z tego, że zdołała zatankować bak do pełna na stacji całodobowej po opuszczeniu Hiltona. Jednakże wskaźnik paliwa stopniowo chylił się ku dołowi, a na komórce, która nagrywała obraz, wyskoczył komunikat o zapełnieniu pamięci.
W pewnym momencie fotograf zajechał na parking , inny niż pozostałe, które tego dnia odwiedzili. Różniło go to, że Lotte nigdy na nim nie była. Zapewne świadczyło to o tym, że rytuał dobiegł końca i stalker powrócił do własnego życia. Wyszedł z samochodu i skierował się do obrotowych drzwi wysokiego wieżowca. Wszystko wskazywało na to, że nie był świadomy obecności Visser, która przez cały ten czas siedziała mu na ogonie.
Lotte wyszła z samochodu, gdy tylko postać mężczyzny zniknęła w gmachu. Odetchnęła głęboko i mimo, że była zmęczona i głodna, to rozpierała ją duma. Poradziła sobie ze śledzeniem wzorowo. Podeszła do samochodu fotografa i zrobiła kilka zdjęć, na których był wyraźny numer rejestracyjny. Podeszła również bliżej wieżowca, aby uwiecznić dokładny adres. Zastanawiała się czy będzie to jej przydatne, ale wolała mieć jakieś dane, które może wrzucić w wyszukiwarkę internetową. Nigdy nie wiadomo czego może dowiedzieć się.

Teraz jednak musiała porzucić swoją misję szpiegowską, ponieważ padała ze zmęczenia i głodu. Dlatego też wróciła do auta i pojechała zatankować oraz wstąpiła na śniadanie do ulubionego baru, nieopodal swojego mieszkania. Sprawdziwszy skrzynkę pocztową i upewniwszy się, że zamknęła za sobą drzwi do domu, przebrała się w ubrania do spania i legła na łóżko. Nastawiła budzik, dając sobie pięć godzin snu, które musiały jej wystarczyć.
Obudziła się około godziny czternastej, trochę szybciej niż budzik zadzwonił. Mimo to postanowiła wstać i doprowadzić się do porządku. Wzięła szybki prysznic i spakowała torbę na siłownie. Z jednej strony i tak miała dzisiaj iść, a z drugiej musiała obudzić się i dodać trochę energii, jak i trochę odprężyć się. Przed wyjściem sprawdziła jeszcze adres fotografa, na którego tropie dzisiaj była. Może był on jakimś detektywem, albo kimś kto oferuje swoje usługi, a w Internecie jest zamieszczony adres.
Na siłowni czas minął jej szybko, jakieś półtorej godziny później wychodziła już z klubu. Zastanawiała się czy może coś jeszcze zrobić w sprawie stalkera. Przyszła jej na myśl konfrontacja z fotografem, ale także odwiedzenie Wiszących Ogrodów Barnettów. Choć nie wiedziała co to miejsce może dać jej za informacje, w końcu każdy mógł tam zajść i coś kupić, to zdecydowała się tam podjechać. Na konfrontacje z mężczyzną nie miała teraz sił, zamierzała zrobić to wieczorem. W drodze do kwiaciarni zadzwoniła do Angeliki, aby zapytać czy wieczór miała udany i jak towarzystwo Deana przypadło jej do gustu.
 
__________________
"Promise me this
If I lose to myself
You won't mourn a day
And you'll move onto someone else."
Szaine jest offline  
Stary 07-11-2016, 20:59   #14
 
Ombrose's Avatar
 
Reputacja: 1 Ombrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputację
Imogen Olander


Imogen została poproszona o oddanie telefonu komórkowego. Leżał w torebce obok przegródki z latarką-paralizatorem. Zanim wyjęła go stamtąd, ekran rozbłysł i urządzenie zawibrowało. Pojawiła się wiadomość od szefowej.

Cytat:
Bardzo CIESZĘ SIĘ z pani decyzji. Przygotowania ruszyły PEŁNĄ PARĄ. Proszę stawić się do godziny 15:00 w siedzibie biura tłumaczeń WIEŻA BABEL. Chciałabym upewnić się, że jest pani PRZYGOTOWANA. O 16:00 ma miejsce otwarcie ekspozycji, choć sama OFICJALNA rozmowa odbędzie się dopiero o 18:00.
RATUJE NAS PANI.
POZDRAWIAM,
ALISSA
Pracodawczyni Imogen nieco skróciła uprzednio pielęgnowany dystans. Podpisała się samym imieniem, co wcześniej byłoby nie do pomyślenia. Zdawało się, że bardzo doceniała pomoc, jaką Olander zgodziła się zaoferować.
- Czyli jednak wolicie niespodziewany wypadek, dziwki - Rosjanin powtórzył, wymachując pistoletem, a Imogen zmuszona była oddać komórkę. Tina postąpiła zresztą dokładnie tak samo. - A ty zostań, kolego - zwrócił się do taksówkarza. - Szef o tobie nie wspominał, a więc nie potrzebujemy cię. Jesteś starym, tłustym mężczyzną i budzisz we mnie odrazę. Jednakże… muszę przyznać, że nie spodziewałem się takiej kontroli nad kierownicą. Być może zasługujesz na to, by żyć - Rosjanin wzruszył ramionami i skinął głową niczym miłosierny Bóg. - Ale co mnie to obchodzi - uśmiechnął się półgębkiem i zanim taksówkarz zdołał cokolwiek uczynić, rozległ się huk i w skroni utkwiła ołowiana kula. Odłamki kości, krwi i mózgu przylepiły się do zdjęcia małej dziewczynki. Już nigdy nie miała zobaczyć dziadka.

Byłoby miło, gdyby Alissa Cooper zdecydowała się na szybkie oddanie przysługi. Na przykład pojawiając się znienacka i obezwładniając sługusa Bogdana Goreleva. Niestety nic nie wskazywało na to, by sprawy miały potoczyć się w tym kierunku.

Bez słowa sprzeciwu wsiadły do czarnego sedana. Tina trzęsła się w szoku, Solvi wyła, a Imogen zastanawiała się nad tym, jak zapewnić bezpieczeństwo córeczce. Za kierownicą siedział obcy, milczący mężczyzna, który w żaden sposób nie zareagował na pojawienie się kobiet. Tina została posadzona na przednim siedzeniu, natomiast Imogen, Solvi i zabójca usadowili się z tyłu.
- Jestem Nikolai - rzekł do Olander. - Doceniam towarzystwo pięknych kobiet - uśmiechnął się, ukazując złotego zęba. Pochylił się w kierunki blondynki. Szerokie nozdrza znalazły się tylko kilka centymetrów od jej szyi. - Lubię wasz zapach. I przed, i po. Kropelki potu to jedyna perfuma potrzebna kobiecie.

Sedan ruszył, opuszczając miejsce zbrodni. Jazda ciągnęła się niemiłosiernie długo. Kierowca wracał tą samą drogą, którą przyjechał. Northwest Saint Johns Bridge dopiero co ukazał się, kiedy Nikolai odezwał się po raz kolejny.
- Nie martw się, Clementhine - wydął wargi. - Papa kocha cię. Ta roztrzaskana przednia maska to dowód miłości. Gdyby mu na tobie nie zależało, nie zdecydowałby się na taką stratę. Prawdziwi mężczyźni w ten sposób wyrażają uczucia. Kwiaty są od pizd, dla pizd - Imogen poczuła odór wódki w oddechu Rosjanina. - Zresztą i tak nigdy nie lubiłem ich zapachu.

Nagle… rozległa się syrena policyjna! Drogówka! Imogen pozwoliła sobie na drobny uśmiech. Pomoc miała zaraz nadejść! Kierowca wydawał się nieporuszony; może był robotem niezdolnym do odczuwania emocji. Natomiast Nikolai szpetnie zaklął i schował dłoń z pistoletem za plecy.

[media]http://i.imgur.com/2rzXwsE.jpg[/media]

Czarny sedan zjechał na pobocze. Radiowóz również zwolnił, po czym zatrzymał się przed nimi.
- I morda w kubeł, suki - Nikolai warknął. - Wystarczy drobny pisk, a urządzę wam pieprzony festiwal krwi.
Funkcjonariusz policji podszedł do nich, a kierowca opuścił szybę.

Chociaż powiew świeżego powietrza wtargnął do środka… atmosfera gęstniała z każdą sekundą.

Natalie Douglas


Natalie czekała na przyjazd służb porządkowych. Policja koniecznie musiała zabezpieczyć staranowanego vana oraz znajdujące się wewnątrz eksponaty. Straż pożarna na szczęście nie była potrzebna. Jeżeli dyspozytorka rzeczywiście słuchała Douglas, to na miejsce powinna zmierzać również karetka pogotowia. Niestety nie przyda się zmarłemu kierowcy, z którego pozostała co najwyżej miazga… jednakże koroner musiał orzec zgon.

“Teraz jest tutaj tak cicho”, pomyślała Natalie. Brakowało zwierząt. Okropny huk musiał je wszystkie wystraszyć. Żadnych ptaków, wiewiórek, chociażby owada. A przecież lasy pod Portland słynęły zarówno z flory, jak i wspaniałej fauny. To w te okolice Henry Pittock zapuszczał się z przyjaciółmi, dzierżąc w ręku karabin. Polowali na niedźwiedzie, wilki i dziki, a skóry tych wszystkich zwierząt do dnia dzisiejszego ozdabiały Pittock Mansion. To właśnie one odpowiadały za zaduch utrzymujący się w posiadłości od dekad.

Natalie wzdrygnęła się. Co jakiś czas odnosiła wrażenie, że jest obserwowana. Choć rozglądała się dookoła, nie dostrzegła nikogo. Czy to możliwe, że lasy były nawiedzane? Kiedyś może zganiłaby się za przesądne myślenie, lecz życie nauczyło ją, że niekiedy wydarzenia rzeczywiście posiadają tę jedną, głębszą warstwę. Warstwę, która opadała ciężko na prawa fizyki, wczepiała się w nie całym swoim jestestwem, po czym bezpardonowo rozdzierała na kawałki. Czy było tak i tym razem?

Nagle dzwonek popłynął z komórki Natalie. Bez zapowiedzi rozdarł ciszę i dlatego też wydał się znacznie głośniejszy, niż naprawdę.
- Natalie? - szept Petera Morrisa rozległ się w głośniku. - Posłuchaj mnie… posłuchaj mnie uważnie. Zawiadomiłem służby i… - wtem zamilkł. Każda pojedyncza sekunda bezgłosu uderzała w Natalie niczym ołowiana sztaba. - Posłuchaj, nie widzą mnie. Zaparkowali na poboczu… czekają na kogoś, kto odbierze od nich eksponaty - szept mężczyzny zdawał się jedynie na pół słyszalny. Douglas pogłośniła komórkę do oporu, ale to nie pomogło. - Natalie… dzwonię dlatego… bo ich jest tylko siódemka. Jeden… jeden z nich... on musiał zostać - trwoga w głosie Petera zdawała się namacalna. - Kurwa, muszę kończyć. Natalie, UCIEKAJ! Uważaj na…

Bezgłos powrócił. Jednak nie na długo.

Natalie drgnęła, słysząc szelest w lesie. Wytężała oczy, starając się ujrzeć napastnika… jednakże nikogo nie była w stanie dostrzec. Wstrzymała oddech, kiedy spomiędzy cieni… wyłoniła się postać chłopca - co najwyżej dziewięcioletniego. Zmierzał w jej stronę na czterokołowym rowerku. Niemrawo poruszał pedałami, jakby bojąc się, że przez większą prędkość potknie się o konary drzew i wywróci na ściółkę.

Jak gdyby nie było wystarczająco dziwnie, w jednej ręce trzymał długi, drewniany patyk, na który zatknięto gumową głowę czarownicy. Światło odbijało się od wypolerowanych, oliwkowych oczu w sposób co najmniej niepokojący.

[media]http://orig10.deviantart.net/ada9/f/2012/310/0/e/baba_yaga___the_old_hag_by_debbieweber-d5k8ggt.jpg[/media]

Chłopiec przystanął w odległości pięciu metrów od Natalie. Na jego czoło opadała równo przycięta, czarna grzywka. Czuwała nad nią jaskrawa czapka z przyczepionym na szczycie wiatraczkiem. Dziecko wydawało się znudzone, ewentualnie lekko zirytowane. Wtem lewą ręką szarpnęło wajchę i usta czarownicy rozwarły się.

- Nie patrz w moje oczy, kochana - rozległ się wysoki głos staruchy… jednakże chłopiec nie otworzył ust! Czy to możliwe, że był brzuchomówcą? - Mam rozlane źrenice odkąd jakiś konował spieprzył operację zaćmy. Co za wstyd.

Natalie zaniemówiła.

- Dziecko, no… spójrz w siebie, tam są odpowiedzi na wszystkie twoje pytania - starucha kontynuowała, gdy chłopiec znów zaatakował wajchę. Białe włosy kukły zdawały się zrobione z waty cukrowej. - Rusz głową, skoro ją masz. Ja mam swoją i używam jej, kiedy tylko mogę. Głównie dlatego, bo Bozia poskąpiła mi innych części ciała i nie mam w czym wybierać.

Chłopiec zwolnił wajchę i czarownica zamilkła.
Wpatrywała się w Natalie oliwkowymi oczami, jak gdyby czaiła się w nich prawdziwa inteligencja.

Sharif Khalid


- No dobra. Dwie stówy starczą na początek - mruknął Vincent. Niepewnie spoglądał na Irakijczyka. Nie spodziewał się takiej posłuszności. Perspektywa szybkiej gotówki prędko zamąciła jasność myślenia. Sharif prawie dostrzegał odbijający się w źrenicach znak dolara. Bee splotła dłonie tak mocno, że aż pobielały. Nie chciała, aby Khalid opróżniał zawartość portfela, a jej brat otrzymał pieniądze na narkotyki. Z drugiej strony... nie potrafiła przełamać nieśmiałości i zaprotestować.

Wtem ręka Sharifa wystrzeliła niczym żądło skorpiona. Vincent nie spodziewał się ataku ze strony spokojnego do tej pory Muzułmanina. Wydał bliżej niesprecyzowany odgłos na pograniczu pisku, krzyku i jęku. Khalid przejął broń, zanim Barnett zdołał zareagować. Wszystko zgodnie z planem. Zupełnie, jak gdyby ćwiczył to codziennie od lat. Instruktorowie w szkołach policyjnych, lub wojskowych nie wykonaliby podobnego manewru z większą gładkością ruchów, opanowaniem i skutecznością. Irakijczyk odskoczył dwa kroki do tyłu, czując ciepły metal pistoletu. W pełni kontrolował sytuację. I wszystko skończyłoby się dobrze, gdyby Vincent Barnett nie wpadł w szał.

Wyskoczył z samochodu na Khalida. Irakijczyk zdołał jednak - niesiony na skrzydłach adrenaliny - wykonać unik w samą porę. Narkoman nawet w najmniejszym stopniu nie dosięgnął celu. Zamiast tego rozpłaszczył się na asfalcie i rozległ się głośny, nieprzyjemny trzask. Kiedy podniósł głowę, z rozciętej wargi uwidoczniła się cienka strużka posoki.
- Ty skurwysynie - warknął. Iskierki gniewu tryskały z szeroko rozwartych oczu. Barnett nie mógł pozwolić im zgasnąć, inaczej na ich miejscu rozpanoszyłoby się upokorzenie… a nie dałby rady znieść tego uczucia.

Zdołał podnieść się z bruku z zamiarem ponownego ruszenia na Khalida. Irakijczyk zagryzł wargę. Co, jeżeli zostanie zmuszony do użycia broni? Czy byłby w stanie i czy powinien z niej skorzystać? Oczywiście, obrona konieczna rządziła się zgoła odmiennymi prawami, jednakże… wszystko komplikował fakt, że Vince był bratem Bee. Najgorszym i najpodlejszym - bez wątpienia. Jednakże kobieta kochała go i nie wybaczyłaby Sharifowi morderstwa.
Tyle czy to miało teraz znaczenie, gdy bezpieczeństwo samego Khalida stało pod znakiem zapytania?

- Proszę, przestańcie! - Bee przeraźliwie krzyknęła, wyskakując z vana. Cała jej twarz błyszczała mokra od łez. Sprawiała wrażenie ptaszyny z podciętymi skrzydłami, lub też motyla złapanego w pajęczą sieć. Choć cierpiała, nawet w takim stanie trudno było odmówić jej swoistego uroku. - Vincent, proszę cię… O mój boże, ty krwawisz - jęknęła, kucnąwszy obok brata. - Vincent, twoja czaszka…

Rzeczywiście mężczyzna zdawał się w gorszym stanie, niż Khalid początkowo sądził. Szkarłat zlepił połowę jego włosów na podobieństwo wilgotnego hełmu. Mimo to znalazł w sobie wystarczająco werwy, by sięgnąć ku kieszeni… i wyjąć składany scyzoryk. Pojedynczym ruchem otworzył go i przytrzymał w drżącej dłoni. Drugą szarpnął Bee. W chwilę później przyłożył jej ostrze do krtani, stojąc tuż za nią. Wolną ręką objął od przodu siostrę, tak aby nie mogła wyrwać się na wolność.
- Vince… co ty robisz? - Bee szepnęła powoli, jak gdyby nie rozumiała sytuacji.

- Posłuchaj, skurwysynie! - wrzasnął Vincent. - Albo rzucisz broń, portfel, po czym położysz się na drodze z rękami zaciśniętymi na tej rozchujałej potylicy, albo biedna Bee zapłaci za twój wyskok, pieprzony terrorysto! I spróbuj chociażby… - narkoman kaszlnął krwistą plwociną. Mówił coraz ciszej, jak gdyby słabnąc z każdą sekundą. - I spróbujesz tylko… tylko jednego wyskoku… Jeszcze raz pobawisz się w pieprzonego partyzanta, a przestanę - kolejne kaszlnięcie. - A przestanę być dżentelmenem.

Sharif mógł poczekać, aż Barnett sam osunie się na asfalt. Był w coraz gorszym stanie i wszystko wskazywało na to, że niedługo starczy mu sił na machanie scyzorykiem.
Z drugiej strony, Vincent był w szale i bezpieczeństwo samej Bee tkwiło pod wielkim znakiem zapytania. Celny strzał mógł wszystko zmienić. Lepiej niech przeżyje kobieta, niż jej brat.
Inna opcja sugerowała, aby zacząć powoli wycofywać się na główną ulicę. Gdyby Sharif zniknął, najprawdopodobniej wściekłość Barnetta poszłaby w jego ślady. Na dodatek minuty mijały… i Khalid wcale nie był pewny, ile czasu zostało mu do spotkania o trzynastej z Fahimem i jego znajomymi.

- Słyszysz mnie, matkojebco!? - Barnett warknął. - Nie będę czekał w nieskończoność!

Alice Harper


[media]http://www.youtube.com/watch?v=bpOSxM0rNPM[/media]

Alice Harper wybiegła z restauracji w zwiewnej, fioletowej sukience i karabinem maszynowym w dłoni.

Cisza oszołomiła ją. Natłok głosów, krzyków i jęków znacznie tracił na intensywności po wyjściu na świeże powietrze. Noc już dawno temu opadła na Portland i Alice zgubiłaby się w mroku, gdyby nie wątły poblask księżyca oraz szereg mechanicznych świateł. Poczuła dreszcze przebiegające wzdłuż odkrytej części pleców. Zaczęły promieniować na ramiona i dalej aż do koniuszków palców. Mroźny wicher ruszył na nią z pełną szarżą, kapryśnie pociągając za mnogość rudych kosmyków.

- Na ziemię! - wrzasnęła. Wypompowała z płuc całe powietrze, wspomagając się przeponą i pozostałymi mięśniami oddechowymi. Jako śpiewaczka posiadała znacznie większą kontrolę nad swoim głosem. Tyle że po całym dniu prób, występu, a potem rozmowie z Thomasem… załamał się. Zabrzmiał krzykliwie niczym zgrzyt paznokci o szkolną tablicę.

Mężczyźni momentalnie obrócili się, ale Alice była na to przygotowana. Co prawda pierwsza seria nie odnalazła wrogów, zresztą Harper prawie przewróciła się z powodu odrzutu. Jednak druga trafiła w kolano i jeden z kryminalistów przeraźliwie ryknął. Wypuścił broń z dłoni, próbując dotknąć przestrzelonego miejsca… wtedy kończyna nie wytrzymała i zwalił się na ziemię. Alice wstrzymała oddech. Do tej pory instynkt samozachowawczy miał decydujący wpływ na jej czyny, lecz sumienie zaczęło niepewnie wyłaniać się gdzieś z podświadomości.

Bardzo szybko ponownie zostało zepchnięte na sam dół, kiedy drugi z mężczyzn posłał w jej stronę kulę.

Pocisk przeszyłby serce Alice na wylot, gdyby ta nie poruszyła się. Skoczyła w bok, chowając się za obszerną kolumną. Chwilowo była bezpieczna… do czasu, gdy drzwi ewakuacyjne otworzyły się, wypuszczając na zewnątrz trzech kolejnych, uzbrojonych ludzi. Bynajmniej nie sprzymierzeńców.
Harper zerwała się do biegu. Gdyby tylko potrafiła przeładować tę cholerną broń! Szarpała nerwowo za lufę. Przecież. To. Nie. Mogło. Być. Trudne.

Przeskakiwała od kolumny do kolumny. W każdą z nich trafiała salwa pocisków. Marmur odpadał niczym kora, odsłaniając kryjący się pod spodem beton. Alice próbowała złapać oddech, jednak płuca i mięśnie paliły żywych ogniem.

Pomyślała, że to już koniec, kiedy za zakrętem ujrzała dodatkowe drzwi ewakuacyjne. Otworzyły się, a spomiędzy nich wyskoczył uzbrojony mężczyzna. Alice nie miała wyboru, jak przepuścić ostatni, rozpaczliwy atak. Chwyciła mocno PM-06 i skoczyła do przodu, celując lufą w głowę. Nie miała już nic do stracenia. Mężczyzna jednak z łatwością uniknął szarży i złapał kobietę za drżące ręce.
- To ja - rzekł. To był Thomas Douglas!. Mężczyzna ciężko oddychał, zaciskając dłoń na pistolecie. Szkarłat sączył się wzdłuż bieli prawego rękawa jego koszuli. - Uspokój się, nie jesteś już sama.
- Ty… ty krwawisz - Harper szepnęła, dotykając czerwieni opuszkami palców.
- Ty… ty również - mężczyzna musnął jej lewe ramię. Alice dopiero teraz zauważyła, że jedna kula minimalnie zadrasnęła ją. Piekący ból wcześniej wydawał się jakby niemy.

Przez ułamek sekundy stali, wpatrując się w palce błyszczące krwią.

Chwila minęła i Thomas Douglas wychylił się z pistoletem za róg, by oddać prędki, krótki strzał. Chwilę później rozległ się ryk trafionego wroga. Mężczyzna twierdził, że jest psychologiem, jednakże w tej chwili Alice mocno w to wątpiła.
- Musimy wycofać się do mojego samochodu - rzucił Thomas, marszcząc czoło. - Podaj mi PM-06, to lepsza broń.

Alice jednak obróciła się gwałtownie, czując na sobie jaskrawe światło reflektorów samochodowych. Wielki, czarny jeep zajechał na parking, odsłaniając szyby po stronie kierowcy i pasażera na tylnym siedzeniu.

Harper nie potrafiła uwierzyć własnym oczom. Znajoma twarz ukazała się w słabym świetle latarni. Nie mogła jej nie rozpoznać.
- Alice, nie ufaj mu! - wrzasnęła Maxinne. - Szybko, zanim będzie za późno! Tyler - rzuciła do jednego z ochroniarzy siedzących obok niej w jeepie. - Ubezpieczaj ją! Alice, biegnij do nas! Prędzej!
- Nie, Alice - Thomas przyciągnął kobietę bliżej. - Ona jest z nimi. Ona była z nimi od początku. Proszę, zostań ze mną.

Maxinne i Thomas.
Alice mogła spojrzeć tylko w jednym kierunku.

Lotte Visser


Lotte wychodziła z siłowni, cała zarumieniona i rozgrzana. Półtorej godziny biegania na bieżni, podnoszenia ciężarów, jazdy na rowerze… dzięki temu wszystkiemu poczuła wyrzut endorfin, jak zwykle po wysiłku. Zmęczenie pozostawało schowane gdzieś w tle. Zapewne poczuje je tak naprawdę dopiero przed snem. Już miała wsiadać do samochodu, kiedy ujrzała kątem oka mężczyznę biegnącego w jej kierunku. Na szczęście nie miał złych zamiarów.

- O, to z panią wczoraj rozmawiałem, prawda? - ochroniarz zadyszał się. Stanowczo miał już za sobą lata szczytowej formy. Tkwiła w tym nutka ironii, jako że de facto mężczyzna pracował na siłowni. - Proszę wrócić na chwilę. Przedstawiłem sprawę mojemu koledze i chciałby z panią porozmawiać.


Starszy mężczyzna uśmiechnął się do Lotte, wstając z obrotowego krzesła, a następnie wychodząc z dyżurki. Identyfikator doczepiony do kieszonki niebieskiej koszuli zwisał niedbale, mogąc w każdej chwili spaść na podłogę.
- Pani pozwoli, że będę pił kawę - uśmiechnął się swoistym stylem podstarzałego dżentelmena. Następnie skinął głową, ni to do siebie, ni to do kobiety i zaprosił ją do dyżurki. - Rzeczywiście, kręcący się w okolicy fotografowie bynajmniej nie wpisują się w ramy codzienności placówki. A przynajmniej nie powinni. Dlatego też od razu zwróciłem uwagę na owego jegomościa i uprzejmie przypomniałem mu, że w Portland jest wiele punktów widokowych i że zdjęcia tam wykonane będą zaiste bardziej interesujące - ochroniarz rozpostarł dłonie. - Źle na to zareagował. Bynajmniej nie rzucił się na mnie, jednakże… źle błyszczało mu z oczu. Niechybnie poprosiłem o oddanie fotografii, co też uczynił. Proszę zobaczyć, toż to pani!

Fotografia przedstawiało Lotte ze spiętymi srebrnymi włosami. Opierała się niedbale o bar, pijąc zakupiony koktajl ze szpinakiem i witaminami.
- Wyrzuciłbym to zdjęcie, ale jest bardzo ładne i pomyślałem, że zachowam je jako dowód rzeczowy. Poza tym niewielu ludzi wciąż używa tradycyjnych aparatów. Mówię pani, kiedyś zdjęcie rzeczywiście było w stanie zabrać duszę, jak wierzą niektórzy. Teraz te wszystkie cyfrowe badziewia, które ciągle się psują - ochroniarz machnął ręką. - Bardzo współczuję pani pokoleniu i wszystkim kolejnym, które nadejdą. Coraz ciężej jest mieć styl.

Rozmowa ze “stylowym” ochroniarzem-dżentelmenem dobiegła końca i Lotte skierowała się ku parkingowi, a następnie wsiadła do samochodu. Zapięła pasy i skoncentrowała na zdjęciu. Wpierw dotarła do niej wizja uwiecznionego zdarzenia. Niewiele z niej wyniosła, jako że - jak zazwyczaj - poczuła migrenę, obserwując siebie samą wewnętrznym okiem. Dlatego sięgnęła głębiej wstecz i udało jej się zapisać adres, pod którym zakupiono rolkę papieru do polaroidu. Ochroniarz miał rację - w dzisiejszych czasach tego typu fotografia zdawała się rzeczywiście rzadka. Ale jeden ze sklepów oferujących odpowiednie materiały miał swoją siedzibę akurat przy tej samej ulicy, co Wiszące Ogrody Barnettów. I to właśnie w nim stalker zakupił papier, na którym wykonano zdjęcie.

Lotte jechała w kierunku kwiaciarni, rozmyślając nad tożsamością fotografa. Poranne wyniki w wyszukiwarce niewiele dały. Budynek, do którego zajechał mężczyzna, mieścił w sobie szereg apartamentów mieszkalnych i użytkowych. Każdy mógł wynająć biuro przy niewielkich kosztach. Czy właśnie tam stalker zostawiał fotografie? Czy to tam tkwił pokój, który Lotte widziała w swojej pierwszej wizji?


- Tak bardzo cieszę się, że zaprosiłaś mnie - Angelika rzuciła po odebraniu połączenia. - Dzięki temu przypomniałam sobie, że życie matki nie musi ograniczać się do opieki nad dzieckiem. Nie zrozum mnie źle, kocham Willa z całego serca. Ale czasami tak dobrze jest wyjść z domu z powrotem do ludzi! I pan Radler był bardzo miły. Niestety nie rozmawiałam z nim tak długo, jak bym chciała - westchnęła. - Jednakże zaproponował mi pracę sekretarki. On chyba uznał, że zaprosiłaś mnie na przyjęcie w ramach pomocy bezrobotnym matkom, czy coś w tym stylu.

Po krótkiej rozmowie Angelika zmieniła temat.
- Wiesz… tak właściwie… Oczywiście wiesz, że mój ojciec jest komendantem policji. Nie ma go teraz w mieście, jednakże zostawił swój komputer. A tak się składa, że ja znam… rzecz jasna przez przypadek… hasło - zaśmiała się niezręcznie. - I też mam klucz do jego mieszkania. Tyle że on wraca za godzinę. Myślisz, że to mogłoby pomóc w twoim małym śledztwie?
 
Ombrose jest offline  
Stary 11-11-2016, 18:50   #15
MTM
 
MTM's Avatar
 
Reputacja: 1 MTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputację
Sharif przyjął wzorową postawę. Stał lewym bokiem zwrócony do celu, w lekkim rozkroku, z ręką wyprostowaną i uniesioną na wysokość twarzy. Pistolet trzymał pewnie, jakby od zawsze tam leżał. Nie kołysał się, oddychał spokojnie. Rozpięta skórzana czarna kurtka odsłaniała szary podkoszulek wciśnięty do ciemno-niebieskich dżinsów. Wygodne, brązowe buty z grubszą podeszwą ułatwiały zachowanie stabilnej pozycji. Jego twarz zaś… na dosłownie krótką chwilę, tak krótką, że ten, kto nawet mu się przyglądał, nie mógł być do końca pewien, czy naprawdę to zauważył, zmieniła grymas. Wciąż zachowywała spokój, jednak gdzieś uleciał tamten przyjazny i beztroski wyraz. Mięśnie napięły się, a twarz lekko pobladła i zabłyszczała jedną kroplą spływającą mu z lewej skroni. Powieka mu drgnęła, a wzrok stał się… pusty. Jakby nagle wszystko przestało go przejmować. Jakby nic go nie obchodziło i był gotowy zrobić cokolwiek, bez względu na konsekwencje.
Ta chwila nie trwała długo, bo zaraz też mrugnął i poprawił pistolet w dłoni, a na oblicze wróciło trochę koloru.

- Vincent, nie znasz mnie, ale wiedz, że przysięgam ci… Jeśli choć włos spadnie z jej głowy, pożałujesz tego, rozumiesz? Przestrzelę ci kolana i zmuszę cię, żebyś o własnych siłach dopełzał do najbliższego szpitala, zanim zdążysz się wykrwawić. Nie bądź głupi, Vincent. To jest twoja siostra. Wychowałeś się razem z nią. Naprawdę chcesz ją zranić dla kilku nic nie znaczących papierków? Puść Bee i odejdź. Nikomu już nie stanie się żadna krzywda. Po prostu odłóż scyzoryk i wszyscy rozejdziemy się w swoje strony.
Sharif starał się zachować poprzednie opanowanie, jednak tym razem zadanie to przysporzyło mu więcej trudu. Mierzył w głowę narkomana, ale zaciskał zęby. Nie był najlepszym strzelcem, to nie była jego dziedzina, o czym zresztą wiedzieli w Wydziale. Lepiej się sprawdzał, działając z zaskoczenia, tak jak to zrobił przed chwilą. Zaatakować niespodziewanie i w kilku ruchach zażegnać niebezpieczeństwo. Jednak teraz stracił tę przewagę. Wszystko opierało się albo na pewnej ręce, albo na przekonaniu napastnika, by ten się poddał. O odwrocie nie było mowy. Nie, kiedy Vincent trzymał ostrze przy szyi Bee. Nie mógł pozwolić jej skrzywdzić. Nie zrobiłby tego, wiedział o tym. Dlatego się wahał.

- Jak papierki są nic nie znaczące, to mi je kurwa daj - Barnett odpyskował, chwiejąc się na nogach.
Mimo to uwagę Sharifa pochłaniała bardziej Bee... czy raczej jej wzrok. Khalid, mierząc w głowę narkomana, siłą rzeczy wystawiał lufę również w jej kierunku. Z jednej strony ostrze noża, a z drugiej pobłysk pistoletu. Między młotem, a kowadłem.
- Nie będziesz mi mówił, czy pożałuję, czy nie, skurwysynie - mężczyzna mruknął.
- Vincent, proszę, potrzebujesz pomocy... - Bee zaczęła. - Lekarz musi obejrzeć...
- Cicho bądź! - mężczyzna krzyknął. - Nasyłasz na brata islamskich terrorystów, aby go zabili, taka z ciebie pieprzona siostra - splunął. - Niby strachliwa i pokorna, tyle że pewnie pół Arabii cię rżnęło. Odwołaj swojego "przyjaciela", jeżeli chcesz wyjść z tego w jednym kawałku.
Bee przeniosła błagalne spojrzenie na Sharifa. Jednak nie wypowiedziała ani słowa.

Możesz to zrobić, dasz radę, Sharif, mówił do siebie w myślach Irakijczyk. Wiesz, że potrafisz. Wymierzyć i strzelić. Chrzanić tego narkomana, on trzyma Bee. To przez ciebie trafiła w jego łapska, więc teraz ją z nich wyciągnij. Zachciało ci się bawić w bohatera, dokończ, co zacząłeś. Odstrzel mu łeb. Uratuj ją.
Sharif nie patrzył już na Vincenta. Jego wzrok był utkwiony w młodej Barnett, nie mogąc oderwać spojrzenia od jej przerażonych oczu. Bała się. Gdyby miałby jej teraz coś powiedzieć, to co by to było? Że mu przykro? Że jej brat na to zasłużył?
Ręka mu zadrżała. Lewa. Lewa nigdy tego nie robiła. Zawsze mógł na niej polegać, w przeciwieństwie do prawej, która przez głęboką bliznę była bezużyteczna do celnego strzelania.
Sam był dla niej niebezpieczeństwem.

- Dobrze, Vincent, wygrałeś - powiedział Sharif po głębokim westchnieniu. Ustawił się do tamtej dwójki przodem i uniósł dłonie do góry, uprzednio zabezpieczając pistolet.
- Odkładam gnata i pieniądze. Tylko nie krzywdź dziewczyny. - Mówiąc to, wyciągnął ze spluwy magazynek. Później pochylił się i położył przed sobą broń razem z amunicją. Następnie powoli sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki i wydobył z niej portfel. Wyciągnął z niego dwie studolarówki i odłożył je obok pistoletu, przyciskając portfelem.
- Masz wszystko, czego chciałeś. Teraz ją puść - powiedział Sharif, odstępując kilka kroków w tył. Założył ręce za potylicę i klęknął na drodze, uważnie obserwując zachowanie napastnika. Może gdyby przeczekał jeszcze trochę…

Vincent wydawał się zaskoczony, że Irakijczyk tym razem go posłuchał. Jednak na jego twarzy wnet pojawił się grymas podejrzliwości. Nie zamierzał dwa razy nabrać się na uległość.
- No jasne - rzucił narkoman. - Pewnie masz tam swoją własną, drugą spluwę i tylko czekasz, by jej użyć. Nie wierzę, że przyszedłbyś nieprzygotowany - splunął. - Bee, idziemy spokojnie do przodu po znaleziska. I spróbuj się tylko poruszyć, skurwysynie.

Vincent postawił pierwszy, niepewny krok, popychając tym samym Bee. Wtem jednak nieoczekiwanie osunął się, a ostrze przejechało poniżej krtani dziewczyny. Dzięki opatrzności było to tylko niegroźne, powierzchowne nacięcie. Jedynie kilka kropel szkarłatu wydobyło się na zewnątrz
- Do przodu, mówię - Barnett zdołał utrzymać balans, częściowo opierając się na Bee.

Sharif syknął, widząc cieknącą krew z szyi Bee. Gdyby tylko miał jeszcze jedną możliwość bliskiego kontaktu z Vincentem… W takim stanie nawet on miałby szansę go powalić w walce wręcz. Nie mógł się jednak ruszyć, dopóki ten świr trzymał przy jej krtani nóż.
- Nie, nie byłem przygotowany na to, że brat Bee jest niebezpiecznym narkomanem. Bierz już te pieniądze i zmywaj się stąd. Muszę opatrzyć jej ranę. - Rozmawiając o rannej Bee miał pretekst, by się na niej skupić. Na patrzył jednak na jej szyję, a prosto w oczy. Ruchem brwi i delikatnym odchyleniem głowy starał się jej dyskretnie przekazać, by ta spróbowała się wyrwać. To było niebezpieczne, Sharif był tego świadom. Jednak nie mniej niebezpieczne niż bycie prowadzonym przez słaniającą się na nogach osobę z ostrzem przystawionym do gardła. Vincent był osłabiony. Gdyby zdołała się wywinąć z jego uścisku choć na moment, Khalid wykorzystałby skracający się do nich dystans, by rzucić się na napastnika, powalić go i obezwładnić.
Irakijczyk liczył na to, że Vincent nie szarpnie się na jej życie, dopóki on sam go nie sprowokuje.

Bee patrzyła prosto w oczy Khalida. Zupełnie tak, jak gdyby chciała tą drogą pozyskać choć część opanowania i siły mężczyzny. Wtem na jej twarzy pojawił się cień determinacji. Delikatnie skinęła głową Sharifowi.

W następnej sekundzie z całej siły odepchnęła lewą ręką dłoń z ostrzem przystawionym do szyi. Natomiast prawym łokciem uderzyła Vincenta w bark. Najprawdopodobniej nie zrobiłoby to większego wrażenia na jakimkolwiek innym mężczyźnie, jednak narkoman wypuścił nóż.

Co więcej - zatoczył się do tyłu, potknął o krawężnik i upadł. Potylica Barnetta uderzyła z niezwykłym impetem w ostry, metalowy brzeg rynny, uwalniając strumyk krwi. Mężczyzna otworzył szeroko oczy i zaczął drgać w konwulsjach. Próbował podciągnąć dłoń bliżej szyi, jak gdyby dusił się. Choć wydawał jakieś dźwięki... brzmiał bardziej niczym dogorywająca zwierzyna, niż człowiek.

Bee zakryła szeroko rozwarte usta. Już wcześniej była blada, lecz teraz zdawała się wykuta z marmuru. Zastygła w bezruchu, jak gdyby chcąc zatrzymać czas. Lub jeszcze lepiej - cofnąć go.


Sharif zmełł przekleństwo w ustach i wystrzelił jak rakieta. Sekundę zajęło mu dotarcie do powalonego mężczyzny, po drodze zgarniając wypuszczony scyzoryk. Trzymając ostrze w dłoni, pochylił się nad Vincentem. Zastanawiał się tylko chwilę.
Takie śmiecie, jak on, zasługiwały na śmierć. Degeneraci, którzy wpadli w łapska nałogu i robiący wszystko, by móc kontynuować swój precedens. Nawet jeśli mieliby skrzywdzić drugiego człowieka, lub co gorsze, własną rodzinę. Koszty dla nich się nie liczyły.
Widok zdychającego narkomana powinien przynieść mu ukojenie. Odejdzie z tego świata i już nigdy więcej nie zrani Bee. Ani nikogo innego.
Pozwól mu umrzeć. Dostał, czego chciał.

Sharif przystawił ostrze do jego brzucha.

Był jej bratem. Rodziną. Podłym skurwielem też. Jednak w jego żyłach płynęła krew podobna do krwi Bee.
Ona tego nie przeżyje, pomyślał. Będzie się obwiniać do końca życia. Nie mógł jej na to pozwolić.

- Biegnij do środka i dzwoń na pogotowie! - zawołał do roztrzęsionej dziewczyny z pełną parą, tak jakby jego głos miał nią potrząsnąć. - Już!
Nie czekając na jej reakcję, zaczął rozcinać koszulkę Vincenta wzdłuż, tak by w razie czego mógł bez problemu wykonać masaż serca. Przy okazji wykroił spory kawałek materiału, który przytknął do tyłu jego głowy. Nie łudził się, że to zatamuje krwawienie, ale przynajmniej je spowolni.
- Nie waż mi się tu zdychać, draniu - warknął do mężczyzny i odchylił jego głowę, by ułatwić mu oddychanie.
Nie był medykiem, choć przeszedł szkolenia z pierwszej pomocy. Mimo to zrobi wszystko, by utrzymać Vincenta przy życiu.

Tętno Vincenta zwiększało swoją częstotliwość. Sharif mógłby przysiąc, że nawet słyszy bicie serca mężczyzny. Choć pulsowanie krwi na tętnicy promieniowej zdawało się niezwykle szybkie, to sama intensywność słabła z każdą sekundą.
- Ja... ja go zabiłam - Bee szepnęła. Sharif odniósł wrażenie, że kobieta znalazła się umysłem w zupełnie innym miejscu, gdzieś obok. Wszystko wskazywało na to, że jego polecenie nie dotarło do niej, choć wyartykułował je tak jasno i stanowczo. - Ja go zabiłam…

- Hara - mruknął Sharif i pośpiesznie wyciągnął z kieszeni smartfona. Jeszcze z ekranu blokady wybrał numer “911”. Następnie ustawił dźwięk na głośnik i położył telefon obok siebie, ponownie skupiając się na rannym.
- Mówi Sharif Khalid - zaczął, kiedy w słuchawce odezwał się operator. - Potrzebna natychmiastowa pomoc medyczna na 924 NE Grand Ave. Powtarzam. 924 NE Grand Ave, tylna uliczka za kwiaciarnią “Wiszących Ogrodów Barnett’ów”. Poszkodowany Vincent Barnett. Obrażenia głowy przy upadku. Rozcięcie potylicy. Przyspieszone tętno, jednak ciągle spada. Problemy z oddychaniem. - Mówiąc to, cały czas próbował opiekować się narkomanem, choć nie był pewien, co powinien robić.
- Rozumiem - odezwał się głos operatorki. - Czy ułożył go pan w pozycji bezpiecznej?

Sharif już miał odpowiedzieć, kiedy wibrujący krzyk rozdarł eter. Alice Barnett pojawiła się w uliczce, najwyraźniej chcąc sprawdzić, dlaczego tak długo zajmuje jej córce przyniesienie sztucznego nawozu. Podniosła rękę z oskarżycielsko wyciągniętym palcem wskazującym... wycelowanym wprost w Sharifa. Otworzyła usta, jednak dźwięk nie chciał się spomiędzy nich wydobyć.
- Nie, to nie tak! - wrzasnęła Bee. - To moja wina! To tylko moja wina! - powtórzyła, po czym zerwała się do matki, jakby chcąc ją przytulić. Jednak zatrzymała się kilka metrów przed nią. - To był wypadek, ja naprawdę nie chciałam...! - płakała.
- Przepraszam, czy słyszy mnie pan? - zapytał głos dobiegający z komórki.

Irakijczyk spojrzał na panią Barnett, ale pokręcił tylko zrezygnowany głową i wrócił do Vincenta.
- Tak, pozycja bezpieczna - powiedział do siebie z dozą olśnienia. Szybko podkurczył mu lewą nogę, co nie było najprostszym zadaniem przy drgawkach pacjenta, po czym zajął się rękoma. Prawą wyciągnął na bok zgiętą w łokciu, a lewą przeciągnął przez tors i oparł o asfalt obok prawego policzka. Następnie odliczył do trzech i przekręcił całe ciało narkomana. Blizna w ręce odezwała się przy tej czynności, jednak Sharif tylko przygryzł zęby i ułożył mężczyznę w pozycji bocznej.
- Jest bezpieczna - powtórzył, zerkając na telefon i przy okazji sprawdzając godzinę. Pozostał już tylko kwadrans do pierwszej.

- Czy jeszcze ktoś jest ranny? W jaki sposób doszło do wypadku? - zapytała operatorka.
Alice Barnett tymczasem zupełnie przeinaczyła sytuację. Zaczęła biec do Khalida, nie zważając na próbującą ją powstrzymać Bee.
- Zabiłeś mojego syna! - kobieta wrzasnęła, spoglądając na umoczone krwią dłonie Khalida, który ubrudził się w trakcie zmieniania pozycji Vincenta. - A teraz to jeszcze filmujesz, ty... ty... zwyrodnialcu... - po etapie gniewu nadeszła fala smutku i płacz. - W tej chwili schowaj telefon, ty... ty…

Tymczasem Bee spoglądała na zbiegających się ludzi. Kilku klientów ruszyło za właścicielką kwiaciarni, jednak żaden nie spodziewał się zastać takiego widoku w miejscu, w którym powinny stać przygotowane sztuczne nawozy.
- O mój Boże, ja dzwonię na policję! - krzyknęła otyła, czarnoskóra kobieta.
- Ameryka dla Amerykanów! - zawołał jej mąż.
- 9/11 po raz drugi! Koszmar powraca! - wysoki hipster ni to krzyczał, ni to obmyślał tytuł artykułu do popołudniówki.
- Pomocy, pomocy! - zawołała staruszka. - Wallac! Tylko mi tu nie chojrakuj! - zwróciła się do swojego małego pieska.
- Nie, to wszystko nie tak… - głos Bee tonął w tym całym harmidrze.


Irakijczyk zastygł w bezruchu, przypatrując się całej scenie. Nastroszył się jak zwierz osaczony przez drapieżników. Głodne paszcze aferowców szczerzyły kły i ociekały śliną, gotowe by rozszarpać mu gardło. Jakież to było ludzkie.
Sharif spojrzał z litością na wykrwawiającego się Vincenta. Powinien przeżyć, jeśli ambulans przyjedzie na czas. To dobrze, przynajmniej Bee nie będzie musiała się obwiniać o jego śmierć. Jej brat trafi do szpitala, może przy okazji wsadzą go na odwyk. Kto wie, istnieje szansa, że po tym wszystkim narkoman zmieni swoje postępowanie. Zacznie walczyć z nałogiem i poprawi relacje z siostrą. Istniała jeszcze szansa, że sytuacja tylko się pogorszy, a Bee przez poczucie winy stanie się jeszcze bardziej podatna, a on zachłanny.
Detektyw pierwszej rangi westchnął i uśmiechnął się pod nosem. Cóż, zrobiłeś wszystko co mogłeś, bohaterze.

- Bee Barnett, małe skaleczenie na szyi, jednak nic groźnego. Pośpieszcie się, nie ma czasu - powiedział do smartfona, przerywając połączenie i wrzucając go do kieszeni.
Zerknął jeszcze po tłumie, który z każdą chwilą stawał się coraz śmielszy. Policja pewnie już była w drodze. To był czas, kiedy Sharif musiał się ulotnić.

Tłuszcza chciała groźnego Araba… Więc da im groźnego Araba.

Sharif niespodziewanie odskoczył od rannego i rzucił się w stronę wcześniej odłożonych przedmiotów. Wykonując przewrót przez bark, po drodze zgarnął pistolet narkomana oraz magazynek, który sprawnie załadował. Następnie pozostając w przykucniętej pozycji zatrzymał się i wymierzył w tłum. Nie odbezpieczył broni.
- Wszyscy kurwa cofnąć się, albo rozstrzelam jak psy! - krzyknął podenerwowany, choć w duchu kręcił głową, nie mogąc uwierzyć, że role tak szybko się odwróciły. Wciąż nie opuszczając lufy, pośpiesznie schował portfel oraz pieniądze i podniósł się na równe nogi.
- Jeden gwałtowny ruch, a dorobię wam trzecie oko, słyszycie?! - dodał, powoli cofając się. Obserwował przy tym każdego ze zgromadzonych.
Przedstawienie podziałało na wszystkich zgodnie z planem. Ktoś zaczął uciekać, ktoś płakać. Wszystko wskazywało na to, że nikt nie zamierzał bawić się w antyterrorystę.
- Chodź - Bee rzuciła do Sharifa, biegnąc do vana. W międzyczasie wyjęła kluczyki z kieszeni. Wyjazd samochodem zdawał się najszybszą i najpewniejszą drogą opuszczenia miejsca zdarzenia.


Sharif jeszcze przez chwilę mierzył z pistoletu i uniósł brwi, spoglądając za pędzącą Bee. Nie spodziewał się po niej takiej reakcji. Myślał, że szok nią zawładnął i nie opuści jeszcze przez jakiś czas. Nawet się jej nie dziwił. Była taka niewinna, a teraz jednego dnia została napadnięta przez własnego brata i wzięta jako zakładnik. Na końcu o mało go nie zabiła (co zresztą wciąż było możliwe). Skąd więc ten nagły przypływ determinacji?

Nie zwlekał dłużej. Kiedy zamieszanie zostało rozpętane na dobre, Sharif zawrócił na pięcie i sam pobiegł w stronę vana. Po drodze zatrzasnął tylne drzwi i dopadł do siedzenia pasażera, sadowiąc się obok dziewczyny. Oparł lewą dłoń ze spluwą na kolanach i nerwowo zerkał to na Bee to na boczne lusterko, upewniając się, że nikt ich nie goni.
- Tutaj - przerwał niezręczną ciszę, rzucając na deskę rozdzielczą karteczkę, którą dostał wczorajszego wieczoru od Fahima. Był na niej adres hotelu, w którym miał się z nim spotkać.
Bee Barnett tylko przytaknęła i nie odpowiadając, wyjechała z uliczki.


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=sYTDSCDGcCM[/MEDIA]
Why'd you come, you knew you should have stayed
I tried to warn you just to stay away
And now they're outside ready to bust
It looks like you might be one of us
 
__________________
"Pulvis et umbra sumus"
MTM jest offline  
Stary 12-11-2016, 16:22   #16
Mag
 
Mag's Avatar
 
Reputacja: 1 Mag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputację
Dawno, dawno temu...

[media]http://bi.gazeta.pl/im/2/8482/z8482912Q,Sala-wykladowa-na-uniwersytecie.jpg [/media]

… Pracując w policji była na takim jednym dennym szkoleniu. Tak po prawdzie to w trakcie swojej kariery lotniczej odbyła całe mnóstwo przeróżnych szkoleń, jedne ważne inne mniej. To konkretne było jednym z tych, które wszyscy uczestniczący uważali za nikomu nie potrzebne siedzenie w ławce, a jego jedynym celem zdawało się być wpisanie się na listę obecnych i dostanie dyplomu nadrukowanego na papierze o gramaturze większej niż standardowa kartka ksero.
Ktoś z działu HR zapewne chciał, by piloci poznali swoje prawdziwe ja. A Imogen, choć w głowie miała milion innych pomysłów na bardziej efektywne przetracenie tych ośmiu godzin, to w przeciwieństwie do kolegów, nie marudziła. Po prostu wiedziała, że niektóre sprawy lepiej przemilczeć, pouśmiechać się chwilę, "pobawić" w tą zabawę. Później przecież, wieczorem w pubie, będą mogli wszyscy razem naśmiewać się z tego tworu jakim był coaching. I tak też się wtedy to skończyło - po zajęciach wszyscy udali się na piwo, co więcej to od tamtego wieczoru przypadkiem zaczął się jej “związek” z Loganem. Był to sympatyczny gość, operacyjny lotów, z którym dużo czasu spędzała zarówno w pracy jak i w czasie wolnym. Ci którzy wiedzieli o ich związku żartowali, że Immy sypia z nim, żeby robił za nią papiery. Przyjaźnili się odkąd tylko Immy została pilotem policyjnym i prawdę mówiąc obojgu było dobrze razem. “Friends with benefits” to chyba najlepsze określenie na to co było między nimi. To on odstąpił Immy swój bilet na wypad do Portoryko...
Logan Taylor wciąż figurował na liście jej byłych jako ostatni facet, z którym była. Bo przecież to co ją łączyło z Andreasem w żadnym wypadku nie można było uznać za związek.

Ale wracając z tej dygresji...

Na tamtym szkoleniu, pan o pociągłej twarzy, który z irytującym wręcz zaangażowaniem prowadził te zajęcia, wspomagając się kolorowymi slajdami wyświetlanymi na wielkiej tablicy widocznej z całej sali, gadał najpierw coś o wzajemnym poznaniu i zrozumieniu swoich zachowań, ich akceptacji oraz takiej modyfikacji, która umożliwi maksymalizowanie korzyści płynących ze współpracy, po tym coś o świadomym i nieświadomym postrzeganiu siebie, następnie były irytujące zajęcia w grupach, by na koniec dostać test do rozwiązania.

Czy, wtedy jeszcze będąca panną Cobham, Immy dowiedziała się czegoś ciekawego o sobie? Chyba nie, bo rodzina od zawsze miała ją za niemożliwie upartą osobę, która jeśli coś sobie umyśliła to nawet sprzeciw całej rodziny nie był w stanie zmienić jej planów.
Oczywiście pan o pociągłej twarzy tak tego nie określił. W jej aktach osobowych pojawiła się notka o tym, że Imogen Cobham jest osobą o silnej psychice.

"Bardzo odkrywcze" wspomniała z rosnącą irytacją Immy.

Oczywiście byłoby to odkrycie, gdyby nie to, że psycholog policyjny i testy jakie musiała przejść nim dostała się do policji już na wstępie określiły jej osobowość: pewna siebie, nie ulegająca wpływom innych, potrafiąca działać zarówno w chwilach wzmożonego krótkotrwałego stresu, jak również pod długotrwałym jego działaniem.
Dwudziestoparoletnia wtedy pani pilot nawet w najgorszych koszmarach nie mogła wyśnić jak bardzo jej ta wewnętrzna siła będzie potrzebna w przyszłości by przeżyć.

Choć teraz, gdy naszły ją czarne myśli, uważała to wszystko za przekleństwo. Była nawet skłonna doszukiwać się w tym winy choćby tego, że nie wychodziło jej w związkach... Albo, że robiła rzeczy, które kończyły się dla niej w ten czy inny sposób boleśnie.

Łudziła się. Tak bardzo chciała wierzyć, że wszystko nie skończy się jednym wielkim rozlewem krwi. Najpierw jednak, po przelotnym przeczytaniu wiadomości od szefowej, Imogen, poczuła jak irytacja zaczyna ją roznosić od środka. Była tak bardzo sfrustrowana, że nie ma się wpływu na swój los. Wyglądało to tak, że jak coś ma się wydarzyć to tak się stanie i cały pieprzony wszechświat będzie ku temu dążył.
Cytat:
RATUJE NAS PANI.
"Nici z ratunku. Dołączysz do szerokiego grona osób, które zawiodłam i których życie w mniejszym czy większym stopniu zniszczyłam" Imogen zacisnęła zęby, aż zgrzytnęły. Wiedziała, że jak by się obecna sytuacja nie skończyła, to na pewno pozostanie bezrobotna za nie stawienie się w pracy na tak cholernie ważnym spotkaniu. I nawet nie miała jak ostrzec Cooper przed własną absencją, choćby dać durny SMS, że jednak się odwołuje… Wieża Babel miałaby jeszcze czas się z tego kontraktu wykręcić albo chociażby na szybko ściągnąć kogoś z drugiego końca USA, czy nawet Kanady. Tak czy inaczej reputacja biura tłumaczeń Cooper by nie ucierpiała tak jak to teraz zakładała Imogen.

Wszelkie złudzenia prysły w momencie, gdy smutny pan wycelował pistolet w kierowcę taksówki. Wszystkie przyziemne sprawy, jak choćby zamartwianie się o pracę, straciły na znaczeniu w obliczu jawnego zagrożenia życia.
Nadludzką siłą Imogen sprawiła, że jej ciało tylko drgnęło, powstrzymując się od próby rzucenia na napastnika.
Rozsądek z jednej strony zatrzymał ją w miejscu, a z drugiej utwierdzał w tym jak bardzo przegrana jest jej pozycja.

Świat nagle zwolnił dla Imogen, gdy Rosjanin nacisnął na spust. Kula opuściła ze świstem tłumik, lecąc ku mężczyźnie, który nigdy już miał nie ujrzeć swojej ukochanej wnuczki.

Olander zamknęła oczy, jednocześnie odwracając się by nie patrzeć na rozlew krwi, której metaliczny zapach natychmiast rozniósł się, przywołując cały ładunek złych wspomnień.
Krew, cała jej masa.
Zawsze się tak kończyło. Zawsze ktoś kończył jak ten taksówkarz.

[media]https://d.ibtimes.co.uk/en/full/1359117/blood-car.jpg [/media]

"Czemu choć raz ktoś nie może mnie uratować?!" Imogen zacisnęła z całych sił pięści. Przecież do cholery to wszystko działo się na otwartej przestrzeni, wciąż w granicach miasta. Ktoś to musiał widzieć, choćby usłyszeć!
"Czemu po prostu nie mogę mieć normalnego nudnego życia!"
Lecz wciąż z całych sił powstrzymywała się od tego co zwykła robić w takich sytuacjach i niczym owieczka na strzyżenie, Olander podążyła za mordercą i wsiadła do czarnego sedana. Adrenalina w niej buzowała.
Gdy Rosjanin pochylił się nad nią, to ciężko było stwierdzić czy Imogen zemdliło od zapachu wódki czy samej bliskości mordercy. Olander odsunęła córkę w najdalszy kąt, chcąc zasłonić sobą Solvi nawet przed samym wzrokiem Rosjanina. Drzwi wozu i tak były zablokowane, więc płacząca dziewczynka leżała wciśnięta między nie, a swoją matkę, w czasie gdy sama Imogen ledwo nad sobą panowała by powstrzymać się od przywalenia Nikolaiowi w zęby.
A musiała być bierna. Wszystko to w obawie, że w odwecie mężczyzna będzie chciał skrzywdzić jej córeczkę.

Lecz złość w Imogen tylko wzbierała od tej bierności. Stanie w bezruchu było dla niej nienaturalnie. Cichutki głosik podpowiadał jej, że czas ucieka i zaraz będzie za późno. Tak bardzo chciała uniknąć tego wszystkiego...
Bała się tego, jakie wspomnienia przywodziła jej ta sytuacja. To, jak nie mogła zrobić nic, bezwładnie podążała tam gdzie sobie tego zażyczył jej przyszły oprawca... Godziny tortur w trakcie, których jedyne czego pragnęła to już umrzeć by cierpienie się w końcu skończyło...
Rosjanie naprawdę musieli jej nie lubić.
Teraz co prawda miała pełnię władz ciała, ale cholernie bała się konsekwencji tego co siedziało w jej głowie. Tego co chciała... Nie. Tego co powinna przecież zrobić, a co może miało szansę uratować taksówkarza.

W pierwszej chwili pomyślała, że się przesłyszała. W końcu dostrzegła mrugające światła jakiegoś pojazdu jadącego na sygnale. Karetka, straż pożarna… Radiowóz drogówki był ostatnim o czym pomyślała. Mimowolny, szyderczy uśmiech pojawił się na twarzy Olander.
To było dla niej jeszcze mniej wiarygodne niż bycie porwaną przez mafię.
Lecz zaraz zatlila się obawa. Rosjanin zastrzelił tamtego mężczyznę i nawet powieka mu nie drgnęła. Czemu miałby nie zrobić tego samego z policjantem, który miał zaraz zajrzeć przez okno do auta…
Imogen kątem oka dostrzegła jak Nikolai chowa za plecami swój pistolet. Szybki ruch oczu by bez niepotrzebnego ruchu głowy spojrzeć na kierowcę. Ten ręce trzymał na kierownicy…
Ale zanim policjant zorientuje się w sytuacji, sięgnie po broń to rosjanie albo ruszą autem. I tak, ta sytuacja, po postawieniu się na miejscu stróża prawa wydawała się być bardzo znajoma.
I była jeszcze druga opcja: rosjanin sięgnie po broń i zastrzeli mundurowego. A wtedy ona i Solvi będą już nikim innym jak zakładnikami.
Teraz jednak, w przeciwieństwie do sytuacji z zastrzelenia taksówkarza, ręce Imogen miała wolne, a jej córka w miarę bezpiecznie leżała obok niej, tak, że ewentualny nieplanowany postrzał pójdzie najpierw w Olander. Tak, to już dodawało pewności planowi Imogen.
Szyba auta od strony kierowcy zaczęła się opuszczać, Imogen siedziała za nim więc była naj mniej zagrożona strzałem policjanta.
Lewy kącik ust Olander uniósł się gdy Nikolai warknął wspominając o rozlewie krwi. Była w pełni skupiona, a determinacji tak wielkiej jak w tej chwili to chyba nie miała nawet wtedy, gdy chciała zatrzymać Poesię...

[media]http://www.youtube.com/watch?v=uCVCIlo4amU[/media]

Blondynka nagle odwróciła się do Rosjanina. Prawą dłonią błyskawicznie sięgnęła ku broni, chwytając z całych sił dłonią za zamek pistoletu co minimalizowało ryzyko wystrzału.
Już kiedyś ją to uratowało.
Jednocześnie lewą dłonią zaciśniętą w pięść wymierzyła cios, z całą skumulowaną w sobie złością, prosto w jego krocze. Czemu akurat w klejnoty? Bo w twarz to by się spodziewał, zapewne nie jeden raz w życiu po mordzie oberwał. Ale jaja z kamienia miał tylko ten pieprzony Konsument na Poesji...
- Ma broń! - krzyknęła zaraz po tym by ostrzec policjanta. Teraz, jeśli miała to przeżyć to musiała przejąć broń, ale jedyne na co uważała to to, by ewentualny wystrzał był skierowany nie w nią.

- Wiem, że ma - rozległ się w tym całym chaosie głos policjanta. Immy zdążyła spojrzeć na niego kątem oka, by odnieść wrażenie, że gdzieś już widziała twarz mężczyzny. Ale nie mogła sobie przypomnieć gdzie. W jakiejś rzeczywiście podobnej sytuacji…

Policjant podniósł pistolet i wycelował prosto w czoło Imogen. Nacisnął spust. Imogen zapewne umarłaby, gdyby Nikolai nie pociągnął ją w swoją stronę w trakcie szamotaniny. Rozległ się podwójny odgłos: ściszony wystrzał pistoletu Rosjanina oraz głośny huk spluwy pana z drogówki. Serce Imogen na moment przestało bić. Gdzie mogły trafić strzały? Pośród tego wszystkiego wybrzmiał dodatkowo dźwięk rozbijanej szyby. Odłamki szkła poszybowały do wnętrza samochodu. Zrozumiała, że nie odczuwa bólu. Przeżyła. Ale co z Solvi? Czy... czy wszystko z nią w porządku?

Nie czuła bólu - to dobrze.

Jednak to ani trochę nie świadczyło, że była cała, bo przecież adrenalina teraz działała swoje cuda. Ale to co było ważne w tej chwili to to, że pomimo huku dwóch wystrzałów żyła i była tego bardzo pewna. Kto jak kto, ale Imogen poznałaby moment przejścia w zaświaty.
Chciała spojrzeć co z Solvi, pragnęła tego strasznie, ale jeśli chciała to przeżyć to nie mogła teraz odwrócić głowy za siebie. Mocniej chwyciła prawą ręką broń Nikolaia.
Nie puścić pistoletu - teraz to było najważniejsze.
Olander lewą ręką, której pięścią chwilę temu uderzyła w krocze mężczyzny, teraz starała się sięgnąć ku broni, tak by wspomóc prawą. Nie mogła puścić spluwy, ani pozwolić wycelować w swoim kierunku.
- Ty tępa pizdo - syknął Nikolai. - On chce cię zabić! To nie jest żaden pieprzony policjant. Puszczaj tę broń, inaczej pozabija nas wszystkich!
- Misha, wdepnij gaz! - wrzasnęła Tina do kierowcy. Ten jednak zajęty był siłowaniem się z policjantem. Jeden próbował wykręcić rękę drugiemu, jednak mężczyźni wydawali się równie silni. - O mój Boże - Tina krzyknęła, spoglądając na deskę rozdzielczą. Wskazówka paliwa miarowo obniżała się. - Ktoś przestrzelił bak!
- Tina, dzwoń po Papę, ich na pewno jest więcej! - wrzasnął Nikolai, po czym splunął Immy na twarz, chcąc ją zdekoncentrować.

Plwociny nie rozproszyły Imogen. To tylko jeszcze bardziej ją zeźliło.
- To kurwa oddaj mi tą pierdoloną broń chuju złamany! - odwarknęła po rosyjsku Olander wkurwiona do granic możliwości, po czym jeszcze mocniej zaczęła siłować się z Rosjaninem. W żadnym wypadku nie wypierała możliwości, że policjant faktycznie celował właśnie nią, a nie było to tylko przypadkiem. Skądś kojarzyła gębę mundurowego i wcale nie miała dobrych przeczuć. Tak więc za żadne skarby nie zamierzała puścić spluwy i stać z pustymi rękami między młotem a kowadłem: między rosyjską mafią, która może chcieć ją zabić, a policjantem, który całkiem otwarcie chciał ją sprzątnąć z tego świata.
Gorączkowo starała się wyłuskać z pamięci skąd kojarzy twarz mundurowego by ewentualnie rozważyć rozejm z ruskimi.

Wtem zrozumiała. Fałszywego policjanta widziała przed rokiem w trakcie napadu na bank. Wspomnienie pojawiło się nagle, wyzwolone silnym ładunkiem emocji.

Cytat:
Marco, mamy problem. Dwójka ludzi przed bankiem, jeden z nich uzbrojony, widziałem gnata. Co mam robić?
Czekać.

Oni chcą się chyba wedrzeć do środka. W końcu po co im ten gnat?
Więc niebezpieczeństwo. Robimy to po sycylijsku.
Wezwij Marcello.
Czas wtedy momentalnie zwolnił dla Imogen. Jak w puszczonym w zwolnionym niemy filmie, klatka po klatce, widziała jak brązowy, zardzewiały ford pojawia się znikąd. Szyba bocznych drzwi opuszcza się powoli, wyłania się ręka w skórzanej rękawiczce dzierżąca pistolet… naciska spust… Strzał. Ogłuszający huk... Kula przeszywa policjanta po cywilu, który jeszcze przed chwilą rozmawiał z nią... Tworzy tunel w jego szyi, przechodzi na wylot.
Krwawoczerwona ciecz rozpryskuje się po otoczeniu. Ochlapuje twarz i śnieżnobiały żakiet Cobham.

“Marcello”

To konkretne imię, awansowało z zapomnianej przegródki w podświadomości do kołaczącego się w umyśle słowa. To było wtedy, kiedy Kościół Konsumentów posłużył się włoską mafią w Portland, aby położyć łapy na diamencie Hope przechowywanym w bankowym sejfie. Olbrzymi klejnot pochodzący z Golkondy w Indiach zasłynął tym, że w wyniku nieszczęśliwych losów jego kolejnych właścicieli, zaczęto mu przypisywać moc przynoszenia pecha.
Dokładnie wtedy Imogen Cobham przebywała w feralnym banku w sprawie swojego kredytu i dzięki jednemu z modułów w Skorpionie dosłyszała jak gangsterzy szykują się do napadu...

Tina krzyknęła, że ma tego dość, po czym rozpięła pasy i wybiegła z samochodu. Ona jedna skorzystała na tej piekielnej sytuacji.
- To on… - Imogen otworzyła szeroko oczy. Nie rozumiała skąd... Dlaczego był tu ten popapraniec i czemu znów w nią celował. Nie da się całkiem zapomnieć twarzy osoby, która po raz pierwszy w życiu celuje do ciebie z broni...

Wtem Imogen zdała sobie sprawę, że ból w kroczu Nikolaia mija. Mężczyzna z każdą chwilą wydawał się coraz silniejszy.
- Sasha, rozpierdol go! - wrzasnął Rosjanin.

Olander natychmiast puściła broń, zabrała ręce, przecierając odruchowo ramieniem twarz i przywarła do lewych bocznych drzwi sedana dając tym samym Niko pełne pole do działania.
- Zastrzel go, zastrzel! - krzyknęła Immy po rusku, w zdenerwowaniu wplatając w to swój brytyjski akcent. Sięgnęła ku Solvi. Jej odkrycie bardzo ją zdekoncentrowało. Nagle próba zrozumienia co właśnie się dzieje stała się dla niej priorytetem
- No wreszcie - warknął Nikolai. Prawą ręką wycelował pistolet w kierunku otwartego okna po stronie kierowcy, a drugą tak zdzielił Imogen w szyję, że aż ujrzała mroczki przed oczami. Kobieta syknęła z bólu, ale nie zareagowała na to.
Olander spojrzała na Solvi. Dziewczynka wcześniej wyła ze strachu, lecz teraz jakby przyzwyczaiła się do nowej rzeczywistości i nawet lekko uśmiechała. Widocznie nawet niemowlęta mają tę granicę, po przekroczeniu której przestaje im zależeć.

Jednak Imogen ten widok nie pocieszył. Drobny odłamek szkła rozbitej szyby zabłąkał się w jej kierunku. W rezultacie na skroni pojawiła się płytka rana w kształcie półksiężyca. Najpewniej nie była bolesna, skoro dziewczynka nawet nie zwracała na nią uwagi, jednakże należało ją i tak opatrzyć jak najprędzej.
Nikolai w tym czasie wypalił z pistoletu, a Marcello zmuszony był odskoczyć, pozostawiając swoją broń w ogromnych dłoniach Sashy.
- Nie ruszę - kierowca odezwał się po raz pierwszy.
- Przestrzeliłaś bak, tępa suko! - Nikolai napadł na Imogen po rosyjsku.
- Na chuj naciskałeś na spust! - odgryzła się Imogen odruchowo rozmasowując sobie lewą dłonią szyję. Poza ogólnym wkurwieniem sytuacją to kobieta nie okazywała większego przejęcia. Na jej twarzy malowało się skupienie. Co więcej opanowanie sprawiało, że ręce jej się nie trzęsły, dzięki czemu mogła szybko i delikatnie zdjąć okruch szkła z czoła Solvi.
- Co ten skurwysyn tu robi... - wycedziła przez zęby do siebie będąc nisko pochylona, lecz raz po raz rozglądała się szukając pomysłu co dalej. - Jeszcze nas podpali! - to wydawało jej się być oczywiste skoro paliwo wyciekło.
- Zastrzel go albo daj mi tą pieprzoną broń! - te słowa już Szwedka skierowała do Rosjanina.
- Jedyna broń potrzebna kobiecie to ta, którą ma między nogami - zdawało się, że Nikolai nie był fanem feminizmu i równouprawnienia. - Wypierdalamy stąd, tu masz rację, zaraz podpalą to gówno. Idziesz pierwsza! - wrzasnął. - Chcę cię mieć na oku.
- Brudas wrócił do radiowozu - rzekł Sasha po kolejnym, niecelnym strzale. Następnie otworzył drzwi i padł na asfalt, chcąc być jak najmniejszym celem. Zaczął wycofywać się jak najdalej od fałszywej drogówki.
- Zastrzel chuja to nas nie podpali! - nie widziała gdzie mieliby uciekać. Przepasała przez ramię torebkę i wzięła na ręce córkę, tuląc ją do siebie, obejmując szczelnie ramionami. - Sasha strzel w blok silnika, albo przestrzeń mu opony, bo inaczej spierdoli albo w nas wjedzie! - po tych słowach próbowała, z pomocą Skorpiona, wsłuchać się w eter, jednocześnie rozglądając za drogą ucieczki.

Ale w tym czasie w głowie Imogen kołatały jej się wciąż i wciąż te same pytania. Co tu robiła włoska mafia? Czemu gangster chciał ją zastrzelić?! Czy porwanie przez rosyjską mafią okazało się zbawienne dla jej życia?!?! Czy gdyby zostawiła Solvi w żłobku to gangsterzy teraz wzięli ją na zakładnika?! Po co w ogóle mieliby chcieć jej krzywdy?! To ostatnie jedynie tłumaczyło to, że już raz mafia włoska pracowała dla Konsumentów, którzy osobiście nie mogli się zbliżyć do Portland.

A ci już mieli całe mnóstwo powodów by chcieć posłać fałszywą Szwedkę z powrotem w zaświaty. Tyle, że... czemu akurat TERAZ mieliby ją atakować ?! W Błękitnej Lagunie nie była chroniona przez zasięg Portalu, była jak podana na srebrnej tacy. Mogli ją bez pośredników załatwić na każdy możliwy sposób. No i przecież Andreas zapewniał ją, że jej osoba nic nie znaczy dla Kościoła…
Lecz wciąż Kościół Konsumentów był jedynym logicznym wytłumaczeniem zwrotu akcji.

“Co do cholery zmieniło się przez te dwa miesiące odkąd wróciłam tu?!” myślała gorączkowo.


"(...)
You can hit but never break me
This is what I'm made of
You can try but never stop me
Cause this is what I'm made of
I'll never ever let go
(...)"
 
__________________
"Just remember, there is a thin line between being a hero and being a memory"

Gram jako: Irya, Venora, Chris i Lyn

Ostatnio edytowane przez Mag : 12-11-2016 o 16:30.
Mag jest offline  
Stary 13-11-2016, 10:50   #17
 
Morri's Avatar
 
Reputacja: 1 Morri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłość
Natalie roześmiała się nerwowo. Instynkt podpowiadał jej, że chłopiec wcale nie jest brzuchomówcą, ale po co jakiekolwiek siły miałyby angażować w sprawę dziecko? Prawda? Tak? Cóż… przynajmniej miała taką nadzieję. Na początek więc postanowiła trzymać się resztek normalności, na które jeszcze liczyła. Być może naiwnie, ale co tam:
- Cześć. Niezły spektakl - zagaiła chłopaczka na rowerze. - Brzuchomówstwo? Jakieś cwane nagranie? - Miała ochotę modlić się, gdyby modlitwy cokolwiek miały pomóc, a przecież i tak nie wierzyła w takie bzdury. Teraz już tym bardziej.
Chłopiec znów pociągnął za wajchę, rozwierając usta czarownicy.
- Mój brzuch nigdy już nie mówił od czasu, kiedy córka wepchnęła w niego nóż i przekręciła. Och, wtedy to było dopiero przedstawienie! - czarownica zarechotała. - Krew i gówno, jakie życie, taka śmierć. Jednak nie wszystek umrę, jak przekonywał Horacy.
Chłopczyk niespodziewanie odchrząknął. Kukła też umilkła.
- Obawiam się, że jest pani w niebezpieczeństwie - przemówił po raz pierwszy. Jego głos zdawał się ochrypły, jakby od ciągłego krzyku.
- Chcesz mi powiedzieć, że… no. To - wskazała palcem na głowę kukły - mówi do mnie samo z siebie? Siły nadprzyrodzone? To cię zmusza do wykonywania poleceń? Grozi ci? - Skorpion, czy powinna odpalać nagrywanie? Oczywiście, że powinna. Tyle że, jak sobie nagle przypomniała, jedynie badacze w oddziale potrafili włączyć ten moduł. Potem, na misji, można było wprowadzać go w tryb uśpienia, lub nagrywania, jednakże poza służbą... zupełnie tak, jakby nie istniał.
- O, bardzo dobrze - czarownica znowu odezwała się. - Próbujesz ruszyć głową, jak cię prosiłam. W ten sposób niedostępny innym. Jesteś blisko, ale i tak daleko.
- Nana nie jest zła, ja też nie jestem - chłopiec rzucił. - Ja chcę tylko odnaleźć brata. A, i powtarzam, jest pani w niebezpieczeństwie.
- Niebezpieczeństwie, które wy na mnie sprowadzicie, czy ktoś inny? - Zapytała, mając nadzieję, że podejście wprost nie zaszkodzi, rozglądając się z niepokojem po okolicy. Przecież z krzaków nie wyskoczy nagle niedźwiedź.
- Wiesz, z ciebie jest jednak tępa su...
- Nana! - chłopiec przerwał kukle. - Co ja ci mówiłem o przezywaniu innych?!
- Po prostu... - czarownica westchnęła. Czy właśnie mrugnęła oliwkowymi oczami? Natalie mogłaby przysiąc. - Po prostu patrzysz w niewłaściwym kierunku.
- Tym razem nie chodzi o metafory - dodał chłopiec. - Spójrz - wyciągnął palec, wskazując jakiś punkt położony za plecami Nat.

Czy powinna się obrócić? A może to tylko ten stary jak świat trik, mający odwrócić jej uwagę?
Ale jednak postanowiła się odwrócić. Ciało ustawiła bokiem do obu potencjalnych zagrożeń - tego, które rzekomo nadchodziło zza niej, oraz tego, które mogło rzeczywiście stać przed nią, odwracając jednak w pełni głowę w kierunku, który wskazywał chłopiec.
I słusznie zrobiła. Ujrzała skradającego się za jej plecami mężczyznę w kombinezonie. Znajdował się co najwyżej dziesięć metrów od Natalie i trzymał pistolet. To właśnie o nim mówił Peter, to on był brakującym, ósmym kryminalistą. Wyciągnął ręce, aby strzelić. Douglas - przy tak niewielkiej odległości - mogła tylko próbować uniku. Natalie podjęła swoją decyzję w ułamku sekundy i rzuciła się w bok, w prawo do vana, starając się upaść na plecy. Udało się uniknąć pocisku, chociaż głuchy huk zadźwięczał w jej uszach. Wnętrze samochodu zadziałało niczym metalowa puszka, wzmacniając każdy pojedynczy decybel. Douglas odruchowo przycisnęła dłonie do uszu, lecz wysoki pisk i tak wwiercał się w jej umysł. Nie miała jednak czasu na rozmyślanie nad swoją dolą. Zostało jedynie kilka sekund, zanim mężczyzna wskoczy do samochodu.
Dziewczyna rzuciła się ku wspinaczce po białych futerałach, w których pochowane były eksponaty, dziękując w duchu, że poświęciła chwilę czasu na pozamykanie ich. Dawało to jakieś szanse na brak uszkodzeń wskutek jej barbarzyńskich działań. Tak zwanym “szczupakiem”, jakby to zauważył ojciec Natalie, rzuciła się w okienko oddzielające tył vana od jego przodu, mając nadzieję, że potencjalna dusza zmarłego kierowcy wybaczy jej brak szacunku dla zwłok, o ile uda jej się wydostać z tamtej strony i pobiec w las.

Jęknęła, gdy poczuła na sobie śliską, wilgotną maź. Cały przód vana pokryty był krwią oraz porozrzucanymi szczątkami kierowcy, który - jak zdawało się - eksplodował przez siłę uderzenia opancerzonego samochodu. Ubrudziła się tym wszystkim, wskakując w niewielki obszar rodem z koszmarów. Lecz problemy estetyczne bynajmniej nie stanowiły największego problemu Natalie. Zerwała się do drzwi po stronie wolnego siedzenia i szarpnęła je z całych sił. Na szczęście okazały się otwarte.
- Możemy ci pomóc - przed oczami Douglas ukazała się gumowa głowa czarownicy. Chłopiec, który ją trzymał, pokiwał głową. - Ale przysługa za przysługę.
- Tak, jak mówił Hammurabi - niepewnie dodał dziewięciolatek.
Tymczasem wszystko wskazywało na to, że Natalie niedługo znajdzie się w zasięgu strzału. Odgłosy sugerowały, że kryminalista wybiegł z bagażnika i od kobiety dzielił go tylko róg vana.
Natalie znowu musiała podejmować decyzje w ułamkach sekund. Nienawidziła tego, wolała mieć czas na przemyślenia, ale teraz… teraz nie miała czasu. Odmowa i potencjalna śmierć. Albo akceptacja i Przysługa, która przecież może stać się niezwykle kosztowna.
- Biorę, tak, pomoc, proszę - wyrzuciła z siebie. - Jeśli przysługa dla was nie będzie zawierać zabrania komukolwiek szczęścia albo życia - wyszeptała szybko, gorączkowo wręcz, patrząc w dziwne zielone oczy-szkiełka i mając nadzieję, że takie obostrzenie wystarczy. Do tego wszystkiego zbierało się jej na torsje, a chęć nabierała mocy, kiedy kątem oka zauważała to, w czym wytarzała się uciekając z tylnej części vana.

Czas jakby zwolnił. Mężczyzna wciąż nie nadchodził. Natalie odniosła wrażenie, że powstała jakiegoś szczególnego rodzaju bańka - wykwit rzeczywistości - w której znajdowała się tylko ona, chłopiec i kukła. Choć de facto nie ruszyła się z miejsca, tak jakby znalazła się gdzieś indziej.
- Oj, kochanie. Ja chcę tylko małych wakacji - rzekła czarownica. - Weźmiesz mnie na dwadzieścia cztery godziny i przez ten czas nie będziesz mogła się ze mną rozstawać. Będę milczała i nie sprawiała żadnych problemów. Tobie, ani nikomu innemu. Jeżeli odłożysz mnie na półkę, pozostawisz chociażby na chwilę... wtedy co innego.
- Każdy zasługuje na wakacje - chłopiec skinął głową. - To zrozumiałe.
- Tylko w dwóch przypadkach będziesz mogła się ze mną rozstać. Kiedy miną te dwadzieścia cztery godziny, lub kiedy ktoś wbrew wszelkim twoim staraniom odbierze mnie tobie.
- Wtedy trudno byłoby panią karać - chłopiec zagryzł wargę. - To byłoby niesprawiedliwe.
Mężczyzna nadal nie nadchodził. To wszystko powinno być dla Natalie czymś dziwnym, ale w końcu widziała już takie rzeczy i tak bardzo urosła jej tolerancja na nadprzyrodzone i niezwykłe…
- Mam cię mieć cały czas przy sobie? Pod pachą? W otwartej torebce? Doba ruszy teraz? Ale nie będziesz niczego komentowała? Możesz coś takiego w ogóle obiecać? Nie mogę o tobie nikomu, hm... powiedzieć? - przyszło jej do głowy w tym momencie parę osób, które chętnie przebadałyby to zjawisko.
- Tak, doba ruszy teraz. I tak, masz mieć mnie przy sobie. Nie dalej, niż w odległości pół metra, choć rzecz jasna nie będę tego mierzyć linijką, kochanie. Zresztą nie mam rąk, więc i tak bym nie mogła - czarownica skinęła głową... czy też może raczej chłopiec poruszył kijem. - I cały czas mam mieć oczy na wierzchu, no bo co to za podróżowanie, kiedy nic nie widać? - zapytała.
- Nie chciałbym takich wakacji - chłopiec pokręcił głową. - Podziwianie pejzaży jest najlepsze w turystyce.
- Nie będę niczego komentowała, no bo po co? - dodała wiedźma. - A, i każdemu możesz o mnie opowiedzieć - zarechotała. - Lubię, kiedy ludzie o mnie mówią.
- Nana, próżność jest jednym z siedmiu grzechów głównych!
- Naprawdę? - czarownica zdziwiła się, na co chłopiec przybrał frasobliwą minę. Zdawało się, że nie do końca pamiętał wersety z katechizmu.
- Zgadzam się więc - odpowiedziała Nat, zastanawiając się jednocześnie, jak bardzo wpłynie to na jej życie… - Czy trzeba cię… karmić? - wizja pogoni zbladła w zetknięciu z niejako fascynującą opcją interwencji zaczarowanej kukły.
Kukła zarechotała.
- Oj, jak miło, że dbasz o moją dietę. Moja córka również miała ją na uwadze, tyle że ona wybrała pobłysk sztyletu na danie główne. Miałam po nim poważne niestrawności.
- Wystarczy, że Nana będzie przy tobie, to wystarczy - wtrącił się chłopiec. - Nie musisz martwić się o nic więcej.
- Czyli, jak rozumiem, umowa stoi? - chciała wiedzieć wiedźma.
Natalie wzdrygnęła się, na pewno nie z zimna, bo rozbuchana adrenalina nie pozwalała jej jeszcze czuć takich rzeczy. Raczej z ciężaru decyzji, jakie musiała teraz podjąć. Nie wiedziała, czy służby zdążą lub czy ona zdąży uciec. Czy ma jakieś szanse. Przecież to oczywiste, że nikt nie chciał umierać. Tylko, czy rozsądnym było wdawać się w układy z czymś, co było… paraspatium? Sama miała za mało doświadczenia, żeby móc określić takie rzeczy. Czy w ogóle dobrze jej się wydawało? Westchnęła krótko, może nawet nieco boleśnie.
- Pewnie zaważy to na moim życiu bardziej, niż bym tego chciała, ale stoi. Mamy umowę.
 
__________________
"First in, last out."
Bridgeburners
Morri jest offline  
Stary 13-11-2016, 18:32   #18
 
Szaine's Avatar
 
Reputacja: 1 Szaine ma wspaniałą reputacjęSzaine ma wspaniałą reputacjęSzaine ma wspaniałą reputacjęSzaine ma wspaniałą reputacjęSzaine ma wspaniałą reputacjęSzaine ma wspaniałą reputacjęSzaine ma wspaniałą reputacjęSzaine ma wspaniałą reputacjęSzaine ma wspaniałą reputacjęSzaine ma wspaniałą reputacjęSzaine ma wspaniałą reputację
Szary kolor włosów Lotte miał jednocześnie dużą zaletę i wadę, wszystko zależało od sytuacji. Łatwo było zapamiętać wygląd kobiety przez ten charakterystyczny styl. Niestety gdy musiała działać incognito, to ten element bardzo ją zdradzał, o czym nie zapominała. W tej jednak sytuacji zadziałało to na jej korzyść, ponieważ ochroniarz łatwo ją zapamiętał i teraz szybko rozpoznał.
Zadowolona wyszła z siłowni, dziękując dwukrotnie za pomoc, którą otrzymała od ochroniarzy. Doceniła to, że nie zbagatelizowali sprawy i potraktowali ją tak miło. Nie spodziewała się, że dadzą jej kolejny trop, którego tak bardzo potrzebowała. Dlatego po wizji, którą otrzymała, z zadowoleniem ruszyła w kierunku kwiaciarni Barnettów, przy której był również sklep z kliszami do aparatów. Może to słaba poszlaka, ale teren zgadzał się, ponieważ dwa miejsca związane ze stalkerem, to nie mógł być przypadek.
W między czasie zadzwoniła do Angeliki, aby zapytać się jak minął jej wieczór i tu po, raz drugi dzisiejszego dnia, spotkało ją miłe zaskoczenie. Kobieta sama zasugerowała pomoc w jej małym śledztwie. Lotte miała gdzieś w myśli, że może spróbować wykorzystać zasoby komendanta, w końcu po to polowała na numer rejestracyjny, ale nie chciała zbytnio z niego korzystać. Musiałaby długo tłumaczyć się o co chodzi i dlaczego nie chce załatwiać tego drogą oficjalną, na co nie miała ochoty. Był to plan awaryjny, jakby wszystko zawiodło, a poszlak nie było.

Lotte szybko zmieniła kurs na nowy, w stronę mieszkania komendanta, rozmawiając dalej przez zestaw głośno mówiący z Angeliką.
- Byłabym ci bardzo wdzięczna za pomoc, bo mam numery rejestracyjne, które chciałabym sprawdzić. – Zrobiła krótką pauzę zastanawiając się nad rozplanowaniem tego, aby jak najmniej tracić czasu. Nie chciała spotkać się z komendantem grzebiąc w jego komputerze, bez jego pozwolenia. - W takim razie już jadę pod dom twojego ojca, a ty mogłabyś podejść tam? Z tego co pamiętam mieszkacie blisko siebie, prawda? – zapytała Lotte nie ukrywając lekkiego zadowolenia w głosie.
- Tak, oczywiście. To rzeczywiście niedaleko. Tylko właściwie... kto zostanie z Williamem? Nie wiem, czy powinnam poprosić sąsiadkę, czy też wziąć go ze sobą. Z jednej strony mógłby mnie spowolnić, a z drugiej... nie jestem pewna, czy mamy czas na to, abym latała po klatce schodowej i szukała niani. Za ile u mnie będziesz?
- Dojadę tam za jakieś dwadzieścia minut, więc masz jeszcze trochę czasu, bez pośpiechu. Zdecyduj jak ci wygodniej, czy wziąć małego czy jednak zostawić go u sąsiadki, nie chcę robić ci problemu. A mogłabym mieć jeszcze jedną prośbę?
- Oczywiście, że tak - Angelika zaśmiała się. - Naprawdę jestem wdzięczna za ten wspólny wieczór. Dlatego chciałabym oddać przysługę. Pamiętam, jak instruktorka w szkole rodzenia mówiła, że zawsze dawanie jest równie ważne, co branie, a może i ważniejsze. Postawiła to w kontekście udanego związku, ale myślę, że jest to trafne spostrzeżenie w ogóle do relacji międzyludzkich. Zbyt często jesteśmy zatraceni w pułapce własnego egoizmu.
Lotte słuchając co bratowa do niej mówi, cieszyła się, że ulice nie były zapchane samochodami. Gdyby zadzwoniła do niej jedną lub dwie godziny później, Visser najpewniej utonęłaby w morzu wracających po pracy do domu.
- To co mówisz jest trafione w punkt. Słuchaj przedzwoń proszę do ojca, zapytaj się za ile będzie w domu. Nie chciałabym kłopotliwej sytuacji, a przecież łatwo tego uniknąć wykonując ten jeden telefon. O ile to nie byłoby podejrzane, że dzwonisz do niego i pytasz. Może masz jakąś sprawę i dlatego chcesz wiedzieć czy coś? – Lotte domyślała się, że Angelika owinęła sobie ojca wokół palca i wiedziała jak nim umiejętnie manipulować, jednak jej pragmatyczność wzięła górę i dlatego zasugerowała bratowej takie zabezpieczenie.
- Szczerze mówiąc... nie do końca jesteśmy teraz w dobrych relacjach - kobieta niechętnie odparła po chwili wahania. - Pokłóciliśmy się przed jego wyjazdem. Być może po części dlatego zdecydował się na tę delegację. Chciał zainstalować kamery w moim mieszkaniu, jak to powiedział... dla bezpieczeństwa mojego i Williama - Angelika zaśmiała się gorzko. - Nie wytrzymałam i powiedziałam mu, że przez całe życie mnie kontrolował, ale teraz to jakaś patologia. Na co on rzekł - westchnęła. - Że najwyraźniej nie pilnował mnie wystarczająco dobrze, skoro wpadłam. Po prostu zaniemówiłam. Zwymyślałam go i powiedziałam, że William to najlepsza rzecz, jaka mi się w życiu przytrafiła... jednakże rozłączył się w międzyczasie. W ogóle rozeszło się jeszcze o inne rzeczy. Chyba jeszcze nie było takiej awantury. Nie chciałam ci mówić, bo... no bo o czym tu mówić - Angelika niezręcznie zakończyła.
- Szkoda, że mi nie powiedziałaś, to musiało być przykre – odparła wyraźnie zaniepokojona Lotte. – Jak mógł ci coś takiego powiedzieć… Cieszę się jednak, że tak mówisz o Williamku, to miło mi słyszeć. I mały na pewno dodaje ci sił, mimo takich spięć z ojcem. – Visser przez chwilkę zastanowiła się. – A jak przez przypadek on wróci wcześniej, to będziesz musiała widzieć się z nim, nie wiem czy tego chcesz, czy jesteś gotowa na rozmowę z nim. Może chociaż smsa napiszesz? Wiesz, suchego, krótkiego, typu „kiedy wracasz” i tyle? Jak nie to już nie naciskam, po prostu nie chcę narazić cię na nieprzyjemności.
- Chętnie zobaczyłabym jaką ma minę, gdy mu to mówisz. – Rzuciła krótko z aprobatą i podziwem w głosie, po czym dodała – Tak, spodziewaj się mnie niedługo i dzięki za to, że skontaktujesz się z nim. Do zobaczenia i jeszcze raz dzięki for all.

Kobieta rozłączyła się i uśmiechnęła do siebie samej, chciała wierzyć, że jest coraz bliżej odpowiedzi, kto zapałał do niej niebezpieczną emocją, którą okazywał w groźbach i obsesji na jej punkcie. Minuty na zegarze upływały niebezpiecznie szybko. Minął kwadrans, zanim Lotte zajechała pod budynek, w którym mieszkał ojciec Angeliki. Wciąż miała trochę czasu, jednak czekanie na parkingu wydawało się wielkim marnotrawstwem, na które nie miała wpływu. Na szczęście po chwili pojawiła się niedoszła bratowa ubrana w lekki, szafirowy płaszczyk , z rozpuszczonymi blond włosami. W jednej ręce trzymała torebkę w kolorze jasnego złota, a w drugiej transporter z niemowlęciem.
- Witaj - Angelika uśmiechnęła się i pochyliła, aby pocałować Visser w policzek. Wydawałoby się, że spotkały się w celach czysto towarzyskich. - Zostawiasz tutaj samochód, czy wolisz zaparkować w jakimś bardziej ustronnym miejscu? - dodała szeptem, co najmniej jak gdyby były rządowymi agentkami.
Visser odwzajemniła cmoknięcie, spojrzała z uśmiechem na bratanka, który słodko przysypiał, po czym odpowiedziała.
- Zostawiam tutaj, nie chce mi się szukać innego miejsca. – Złapała telefon, na którym miała zdjęcia, wysiadła z samochodu i kliknęła przycisk na pilociku przytroczonym do kluczyka od auta. – Chodźmy. Ojciec coś mówił kiedy będzie czy nie dodzwoniłaś się?
- Najpierw nie dodzwoniłam się. W ogóle nie było sygnału - zaczęła Angelika. Ruszyły do budynku. Wpisała kod na domofonie i rozległ się dźwięk świadczący o otwarciu drzwi. Po chwili znalazły się na korytarzu i weszły do windy. - Ale jak zadzwoniłam potem, to już był sygnał. Nie odebrał - dodała gniewnie. - Jest na mnie zły, a to ja powinnam się złościć, do cholery! - Angelika uniosła się w gniewie, na co William zareagował płaczem. Wtedy też od razu uspokoiła się, pogłaskała dziecko i cmoknęła je w policzek. - Czyli najpierw miał komórkę w trybie samolotowym, a potem przełączył ją na normalny. Musiał już przylecieć, pewnie jest jeszcze na lotnisku.
- Raczej, takiego czegoś nie powinien był mówić. Wiem, że w złości uwielbia się wbijać szpilę, ale są pewne granice. – Odparła spokojnie, aby nie zaniepokoić ponownie bratanka. – Jednak porozmawiać będziecie, prędzej czy później, musieli. Będzie to trudne, ale dobrze mówisz, że nie może kontrolować twojego życia. Być wsparciem to jedno, a nadzór to co innego.
Angelika uśmiechnęła się do Lotte. Spodobały jej się te słowa.
- To tutaj - rzekła, po czym podała Visser Williama i zaczęła szukać w torebce kluczy. Wnet wyjęła je i przekroczyły próg mieszkania.

Długi korytarz prowadził prosto do salonu połączonego z kuchnią i jadalnią. Na dodatek Lotte naliczyła czworo drzwi. Jedne musiały prowadzić do łazienki, a pozostałe zapewne do sypialni. Mieszkanie było urządzone bardzo schludnie. Białe ściany, nagie płytki. Żadnych ozdobników, dywanów, pamiątek, obrazów. Nieliczne meble o skandynawskim, prostym charakterze. Bardzo sterylnie. Ktoś mógłby powiedzieć, że to niezamieszkała przestrzeń, gdyby nie dwa sześciopaki piwa postawione obok szafki z butami.
- Chodźmy - Angelika poprowadziła Lotte w kierunku gabinetu. Szarpnęła za klamkę i okazało się, że drzwi są zamknięte. Kobieta pobladła, a potem poczerwieniała. - Nie mogę w to uwierzyć! - krzyknęła, po czym zaczęła rozglądać się, jak gdyby klucz był na wyciągnięcie ręki, gdzieś na wierzchu. - Gdzie on mógł go schować...? No przecież nie zabrał ze sobą, prawda?!
Visser rzuciła krótko kilkoma spojrzeniami, oceniając człowieka po aranżacji jego mieszkania, po czym zwróciła w końcu uwagę na zamknięte drzwi i lekko zdziwioną i zdenerwowaną Angelikę.
- Chyba nie – odparła, po czym złapała za klamkę, jakby chciała potwierdzić, że drzwi na pewno są zamknięte. Tak naprawdę musnęła palcem dziurkę od klucza i skupiła się na najświeższym wydarzeniu, aby zobaczyć gdzie ląduje kluczyk, ponieważ zgadzała się ze stwierdzeniem, że komendant nie wziął go w podróż.
Lotte po chwili była już pewna, że mężczyzna schował kluczyk w zamrażalniku pomiędzy płatami wołowiny. Wiedza była nadzwyczaj użyteczna... tylko jak Visser mogła wytłumaczyć się z niej Angelice?
- Czekaj, to musi być najgłupsze miejsce dostępne w tym mieszkaniu. – Lotte zaczęła rozglądać się po mieszkaniu. Odstawiła kojec z malcem w bezpiecznym miejscu, na widoku kobiet i ciągnęła dalej swój wywód krążąc po mieszkaniu, kierując swoje kroki do kuchni. – W filmach jak bohater czegoś szuka , to w momencie największego zrezygnowania – zrobiła dramatyczną pauzę - zagląda do lodówki?
Weszła do poszukiwanego pomieszczenia i otworzyła pożądany obiekt. Przeglądała praktycznie puste półki, znajdując jedynie keczup, trochę masła i dużo światła. Westchnęła trochę teatralnie, jakby ze zrezygnowaniem, po czym otworzyła drzwiczki zamrażarki. Zaśmiała się widząc kluczyk od gabinetu.
- Trafiłam? – Stwierdziła i zapytała jednocześnie wyciągając klucz. – Chyba mam!
Angelika stała przez moment z rozdziawionymi ustami.
- Zdaje się, że znasz mojego ojca lepiej, niż ja sama - rzuciła.
Po chwili znalazły się już w gabinecie urządzonym w stylu podobnym do reszty mieszkania. Tyle że ten pokój zdawał się mieć najwięcej śladów użytkowania. Na ścianie widniała niedomyta plama po kawie, kosz przy biurku zapełniony był zgniecionymi, pustymi puszkami, a na blacie leżał słoik wypełniony nerkowcami. Oprócz tego w rogu stała duża, pancerna szafa, w której ojciec Angeliki zapewne trzymał broń.
- Dobrze - powiedziała kobieta, siadając do komputera stacjonarnego. Włączyła go, po czym sięgnęła po własną komórkę. Odtworzyła jakiś filmik, ukazujący komendanta wpisującego długie hasło do komputera. Nagranie zostało wykonane w tym gabinecie i choć ujęcie zdawało się pod odpowiednim kątem, to sama jakość obrazu pozostawiała wiele do życzenia. - Zdążyłam w domu przepisać już pierwszych czternaście liter - Angelika rzekła, wyjmując notatnik. - Ale to tylko połowa sukcesu. Pomożesz mi z tym?
- Jasne – odparła szybko. Nie chcąc tracić czasu podeszła pospiesznie i spojrzała na notatnik oraz telefon. – Spróbuję odczytać pozostałe. Wpisuj to co masz.
Kombinacja dużych i małych liter, cyfr i znaków specjalnych zdawała się nie mieć końca. Najgorsze, że komendant doskonale znał na pamięć kombinację i bardzo szybko wpisywał ją do komputera. Analiza filmu Angeliki była koszmarną pracą. I też niezwykle czasochłonną.
- Powinnam zamontować lepszą kamerę do tych światełek świątecznych. Ale wtedy myślałam tylko o tym, aby była jak najmniejsza. Ojciec nie mógł jej dostrzec - Angelika zagryzła wargę, skończywszy wpisywać pierwszych kilkanaście znaków.
- Wiem, że hasło powinno być trudne, ale „to” to lekka przesada. – Westchnęła głęboko, żmudnie pisząc kolejne znaki, które rozpoznawała na nagraniu.
Lotte miała dosyć tracenia w taki sposób czasu, więc oparła rękę o blat, lekko zahaczając palcem klawiaturę laptopa. W drugiej dłoni trzymała swój telefon, na którym spisywała hasło, a przed sobą położyła drugi telefon, który odtwarzał nagranie. Użyła swoich zdolności i szybko spisała całe skomplikowane hasło. Poczekała aż Angelika skończy i zaczęła jej dyktować resztę. Wnet zalogowały się do systemu. Angelika wydała z siebie pisk radości, lecz Lotte rozbolała głowa. Zbyt szybko ponownie skorzystała ze swoich zdolności. Serce zaczęło kołatać, a w skroni łupać.
- Wszystko w porządku? - Angelika zapytała z troską. - Nie miej wyrzutów sumienia. Nie robimy nic złego - dodała, jak gdyby chcąc po części przekonać samą siebie. - Mamy tutaj dostęp do baz policyjnych. Czego dokładnie szukamy?
Lotte skinęła uspokajająco głową dwukrotnie i wzięła kilka głębszych wdechów. Odpowiedziała spokojnie, jakby lekko zmęczonym tonem głosu, przeglądając zdjęcia w swoim telefonie.
- Tego numeru rejestracyjnego. – Pokazała na wyświetlaczu zdjęcie samochodu, na którym wyraźnie było widać rejestracje samochodu.
- Dobrze - Angelika skinęła głową. Po czym zaczęła wpisywać informacje do komputera. - Tak właściwie nigdy wcześniej tego nie robiłam. Nagrałam ojca, bo chciałam dowiedzieć się, czy taki jeden chłopak był notowany... ale koniec końców nie miałam odwagi włamać się do komputera. Jednak po tej awanturze już wcale się nie boję. To dziwne, prawda? Powinno być odwrotnie... tak myślę... - Angelika zamyśliła się. - O, tutaj, mam. Właściciel samochodu to Vincent Barnett. Znasz kogoś takiego?
- Nie znam… - odparła. Spisała dane mężczyzny, łącznie z adresem zamieszkania. - Nic praktycznie nie daje mi ta informacja. Jest coś jeszcze na jego temat w bazie?
Angelika wydęła wargi. Zaczęła włączać inne aplikacje, scrollować w dół różnorakich list.
- Dwadzieścia osiem lat, notowany. Był w więzieniu z powodu narkotyków i dwa tygodnie temu wyszedł na wolność - blondynka dodała, mrużąc oczy. - Wcześniej jeszcze pchnął kogoś nożem, jako nastolatek. Swojego wujka w rodzinie zastępczej, do której trafił z siostrą po śmierci ojca i "niedysponowaniu" matki - Angelika zawiesiła głos. - To bardzo rzadko zdarza się, aby stalkerzy brali sobie na celownik nieznaną osobę. Czy on wygląda tak, jak ten mężczyzna, którego widziałaś? - Angelika włączyła jakieś nagranie z ulicy, na którym było widać Vincenta kupującego narkotyki w ciemnym zaułku.
Lotte straciła pewność. Fotograf, którego widziała rano przed blokiem, był wysokim, umięśnionym mężczyzną. Vincent Barnett wydawał się natomiast wyniszczony. Czy to mogły być te same osoby? Dużo czasu nie zajęło jej wyciągnie wniosków, którymi podzieliła się z Angeliką.
- Tak sobie myślę… Jeśli to ćpun i recydywista, to raczej nie wydałby pieniędzy na utrzymanie auta, tylko na kolejną działkę narkotyków, więc samochód, który widziałam nie jest już jego. Odsprzedał je komuś, ale danych w dokumentach nie zmieniono. Transakcję dokonał na pewno z kimś kogo zna.
Kobieta zastanowiła się przez chwilę. Czy był to celowy zabieg, aby zmylić trop, czy zwykły przypadek, nadarzyła się okazja, aby zapewne za bezcen kupić auto.
- Wychodzi na to, że musiałabym porozmawiać z tym Vincentem. – Lotte westchnęła ciężko. – Albo z tym którego widziałam w aucie… O nim jednak nie mam żadnych informacji. Wiem tylko w którym wieżowcu mieszka, ale to za mało, nawet numeru mieszkania nie mam… Możesz sprawdzić czy jest tam jakiś miejski monitoring?
- Nie jestem pewna - Angelika zmarszczyła czoło. - Na szczęście to jest tak skonstruowane, że nawet największy debil poradziłby sobie z interfejsem - nieznacznie rozpogodziła się, mogąc mimochodem przypiec ojcu. - Wiesz, swoją drogą dzisiaj w centrum otworzyli tę nową kwiaciarnię. Wiszące Ogrody Barnettów. To samo nazwisko. Co za przypadek - pokręciła głową. - Cały czas przydarzają mi się takie zbiegi okoliczności - na chwilę zamilkła. - Wyjrzyj może przez okno, czy mojego ojca jeszcze nie ma - rzekła niespodziewanie. - To czarna honda. Ja spróbuję przejrzeć monitoringi…
Visser pogładziła ją po ramieniu, jako przystanie na jej propozycję i podziękowanie zarazem. Wyjrzała przez okno najpierw tym w gabinecie, a potem w salonie w poszukiwaniu wskazanego modelu samochodu. Przy okazji zobaczyła czy jej bratankowi niczego nie brakuje. William wydawał się zaniepokojony. Zawsze był w centrum uwagi i nagle jakby wszyscy o nim zapomnieli. Jednak krótka zabawa z ciocią wystarczyła, aby uspokoił się i zasnął.

- Tutaj funkcjonariusz Arancia Velasquez, dzwonię z polecenia komendanta - nagle odezwała się Angelika, rozmawiając przez telefon. Następnie przeczytała z notatnika adres, który podyktowała jej Lotte. - Proszę o dostęp do monitoringu parkingu z dnia dzisiejszego. Puśćcie na kanale A19. Dobrze, tak jest, przekażę. Życzę miłego dnia. I naprawdę, citissimo!
Tymczase. Lotte wypatrzyła samochód ojca Angeliki, który wjechał przez bramę na parking! Miały naprawdę niewiele czasu.
- Już jest! Co dokładnie chcesz zobaczyć? - zapytała blondynka, przywołując Visser skinieniem dłoni.
- Twój ojciec właśnie wjechał. – Rzuciła Lotte podchodząc pospiesznie do Angeliki. – Chciałam twarz tego fotografa, byłam tam dokładnie … – spojrzała na godzinę wykonania zdjęcia z numerem rejestracyjnym - ósmej dwadzieścia dwie, czyli ósma dwadzieścia on był na parkingu przed blokiem. Myślałam, że może wyszukamy jego dane osobowe po twarzy. Nie mamy chyba jednak na to czasu. Mnie na pewno twój ojciec nie może tu spotkać.
- Mnie też nie - odparła Angelika, wpisując do komputera dane od Lotte. Przez chwilę zmieniała ujęcia z trzech różnych kamer, doszukując się najlepszego obrazu. - Czy widzisz go gdzieś? Zawsze możemy przynajmniej wydrukować zrzut ekranu.
Lotte przez chwilę milczała, aż w końcu zauważyła mężczyznę. Ustawił się bokiem do kamery, przez co widoczny był jedynie jego prawy profil. Co prawda stał w pewnej odległości od obiektywu i też jakoś nagrania nie była powalająca... Mimo to Visser nie miała wątpliwości, to on był fotografem! Twarz wydawała się znajoma, jednak wciąż nie potrafiła jej zidentyfikować...
- To on, drukuj! – rzuciła w pośpiechu i zrobiła jeszcze kilka zdjęć ekranu laptopa swoim telefonem. – Spadamy stąd, wyloguj się, wyłącz komputer… O ile nie chcesz spotkania z ojcem? Ja w każdym bądź razie muszę ulotnić się.
Lotte czuła wręcz oddech komendanta na swoim karku. Chciała jak najszybciej uciec z miejsca zbrodni. Wyciągnęła z drukarki jeszcze ciepłą kartkę i złożyła ją dwukrotnie chowając do tylnej kieszeni spodni. Minęło kilka minut odkąd zobaczyła, że komendant zajechał pod dom, dlatego wyjście frontem nie było dobrym pomysłem, ale pójście piętro wyżej miało już większy sens. Zostawała jeszcze trzecia możliwość, najlepsze i najniebezpieczniejsza, którą Lotte była zmuszona wybrać.
- Dobra, wyłączam komputer - rzekła Angelika. I wszystko przebiegłoby zgodnie z planem... gdyby na ekranie nie pojawił się komunikat o odebraniu maila. W tytule widniało tylko jedno słowo. A właściwie skrót:

Cytat:
IBPI
- Słyszałam kroki, idź i zatrzymaj go jak najdłużej na klatce, albo w przedpokoju, ja to powyłączam i wyjdę przez okno. Zamknij teraz drzwi od gabinetu i wrzuć kluczyk do zamrażarki – powiedziała szybko, ale wyraźnie artykułując słowa, aby przekaz był zrozumiały. Złapała Angelikę pod rękę pospieszając ją. - Szybko idź, zdzwonimy się później.
Na twarzy blondynki pojawił się spazm niechęci związany z perspektywą konfrontacji z ojcem, jednak nic nie odpowiedziała. Skinęła głową i wyszła z gabinetu. Zanim drzwi zamknęły się za nią, Lotte kliknęła w ikonkę nowej wiadomości. Stała nad laptopem, zasunąwszy krzesło za Angeliką. Mimo ryzyka jakie podjęła, musiała dowiedzieć się skąd nazwa jej super tajnej organizacji w mailu do komendanta.
 
__________________
"Promise me this
If I lose to myself
You won't mourn a day
And you'll move onto someone else."
Szaine jest offline  
Stary 14-11-2016, 17:44   #19
 
Vesca's Avatar
 
Reputacja: 1 Vesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputację
Alice była poważnie zmieszana. Z jednej strony widziała swoją drogą przyjaciółkę. W końcu Maxinne była dla niej nie do zastąpienia. A tymczasem z drugiej strony był Thomas.
Była rozdarta.
Jedno było dla niej jednak w zupełności pewne… Ktoś tutaj kłamał. Teraz musiała już tylko zdecydować kto.
Alice nie miała zbyt wiele czasu na decyzje, a więc musiała działać szybko.
Kiedy mężczyzna próbował przyciągnąć ją do siebie, zamachnęła się, chcąc uderzyć go trzymaną przez siebie bronią.
Nie miała innego wyjścia.
Wierzyła w Max.
Nie znała go tak naprawdę.
Musiał jej wybaczyć.


Douglas nie spodziewał się ataku ze strony Alice. A w każdym razie - nie ponownego. Syknął z bólu i na chwilę stracił koncentrację. W międzyczasie przy kobiecie pojawił się ochroniarz Maxinne.
- Jestem Tyler - przedstawił się, tak jakby było to w tej chwili najważniejsze. Następnie przeskoczył na lewą stronę Alice, tak aby znaleźć się pomiędzy nią, a ewentualną zbłąkaną kulą ze strony nadciągających kryminalistów. - Szybciej - szepnął, ciągnąc ją za rękę. W rezultacie potknęła się, a z jej stopy zsunął się but.
- Alice! - Thomas krzyknął, dochodząc do siebie. W jego głosie kryło się wiele bólu, choć najpewniej w dużej mierze niezwiązanego z fizycznym aspektem ataku Harper. - Zostań!
Rozległ się huk wystrzału. Kula trafiła w bok Tylera. Alice nie była pewna, kto wystrzelił. Do samochodu zostało już co najwyżej pięć metrów.


Alice szła do samochodu przyjaciółki. Czuła się Kopciuszkiem…
Słysząc głos Thomasa obejrzała się przez ramię. Było jej przykro. A jednak w głębi ducha chciała wierzyć, że jej przyjaciółka jest dobra. Alice spojrzała na Max
- Max, wytłumacz mi. Kto to jest?! - zapragnęła odpowiedzi teraz. Jakby wątpliwości chwilę przejęły kontrolę. Czy będzie jej potem szukał? Był dobry, czy zły? Panna Harper miała wrażenie, że czar prysł. Było wiele pytań i niewiele odpowiedzi…


- Nie teraz, Alice! - Maxinne wykonała energiczny gest prawą dłonią. Mnogość złotych bransolet zaklekotała na nadgarstku, przywołując na myśl dźwięk przeładowywania pistoletu. - Wsiadaj, i wynośmy się stąd w tej chwili!
Tyler złapał się za lewy bok, jednak zdołał wsiąść do samochodu.
- Nic mi nie jest - rzekł, choć bez wątpienia odczuwał ból. - Mam kamizelkę...
- Tak, tak - Maxinne zniecierpliwiła się. - Posuń się, zrób miejsce...
- Alice! - Thomas wrzasnął jeszcze raz. - Biegnij do mojego samochodu! - jego głos zdawał się jednak coraz słabszy z każdym krokiem kobiety.


- Nie. Teraz Max! Skąd się tu wzięłaś?! Co tu się u licha dzieje?! - Alice poważnie spięta, po prostu zrobiła dokładnie to, co każda zestresowana kobieta zrobiłaby w takiej sytuacji. Zaczęła zadawać więcej pytań, przyciskając do siebie broń, jakby tylko ona jej do tej pory nie zdradziła. Popatrzyła na Maxinne, potem spróbowała znaleźć wzrokiem Thomasa. Była Alice, a Alice zwykle była dość zagubiona w sytuacjach wymagających szybkich decyzji…


Nie mogła dostrzec Douglasa. Mężczyzna zniknął. Dopiero po chwili zrozumiała, że przestał na nią czekać i zaczął samotnie kierować się do swojego samochodu. Być może chował się za pięknym mercedesem, który stanowił całkiem dobrą ochronę. Albo właśnie czołgał za masywnym BMW. Alice nie miała pojęcia.


Trzech "muzyków" było już coraz bliżej. Zmiana pozycji Douglasa ośmieliła ich do posunięcia się naprzód. Teraz dzielił ich dystans co najwyżej pięćdziesięciu metrów od samochodu Swift.
- Alice, nie wiem, czy rozumiesz... - zaczęła Max, kiedy nagle krzyknęła. Pocisk utkwił w przednią szybę samochodu. Szkło było wzmocnione, więc nie rozpadło się, lecz ogromna, misterna pajęczyna pęknięć pokryła je w całości. Wszystko wskazywało na to, że nie wytrzyma drugiego uderzenia. Huk i tak wydał się przeraźliwy. - Jedziemy! - Max wrzasnęła przestraszona. - Niektórych ludzi nie da się uratować. Henry, wydostań nas stąd!


Alice miała tylko kilka sekund by zdecydować co zrobić. Niewiele już się zastanawiając, wskoczyła do samochodu Maxinne. Drżała, straciła torebkę, telefon i buta. Na Boga! List ze szpitala! Zbladła jeszcze bardziej, co było zadziwiająco możliwe. Harper wbiła wzrok w Max. Czuła się jak w filmie akcji…
A to miał być taki miły wieczór… Miły wieczór, by nie myśleć o rzeczach niemiłych. A teraz było jej wewnętrznie gorąco i przykro… Bardzo przykro.


- Tak bardzo cieszę się, że jesteś cała - Maxinne na powrót zainteresowała się Alice. - Tyle że ranna - zaniemówiła, spoglądając na ramię. - Pozwól, że ci to opatrzę - rzekła, po czym poprosiła Tylera o apteczkę, która leżała gdzieś pod siedzeniem kierowcy.
W tym czasie kierowca wcisnął gaz do dechy. Opony aż zapiszczały. Harper wreszcie miała opuścić Melvyn's i ten przeklęty parking. Kryminaliści próbowali ich ostrzelać, ale ani jedna kula nie trafiła w ich samochód.
- Jak się czujesz? - zapytała Maxinne. - Tak, wiem... to głupie pytanie.

Alice popatrzyła na nią z obłędem w spojrzeniu
- Jestem zmęczona… Poznałam przyjemnego chłopaka… Byłam w Melvyn’s… Jadłam anielskie jedzenie… A potem rozpoczął się horror. Jakaś kobieta rodziła, zaatakowałam człowieka statuetką, zabrałam u karabin, ostrzelałam kogoś… A jakby tego było mało, zostawiłam wszystkie swoje rzeczy tam, razem z Thomasem… I listem na temat matki! Max… Nie wiem czy to nie jest jeden z gorszych dni w moim życiu… - syknęła bo opatrywana rana zabolała.
- Kto to był… Dlaczego powiedziałaś, że Thomas jest zły? - zapytała, bo to było dla niej teraz bardzo ważne by wiedzieć.
Maxinne spoglądała raz za jedno okno, raz za drugie, jakby chcąc upewnić się, że są bezpieczni i nikt za nimi nie podąża.
- Wysłałaś mi jego imię i nazwisko w SMSie, pamiętasz? - przyjaciółka odparła pytaniem. - Więc ja rzecz jasna spróbowałam znaleźć go w internecie. Kto nie byłby ciekawy, z kim najlepsza przyjaciółka wybrała się na romantyczną kolację, nieprawdaż? - Maxinne roześmiała się, chociaż nie było w tym cienia wesołości. Raczej zmęczenie. - I nic nie znalazłam. Zupełnie nic. W dzisiejszych czasach, kiedy wszyscy są w internecie i każdego można wygooglować? Oczywiście to jeszcze nic nie znaczyło i kilkakrotnie chciałam porzucić temat, lecz sprawa wciąż nie dawała mi spokoju. Próbowałam skontaktować się z jakąś twoją przyjaciółką z opery i usłyszałam, że rzeczywiście ktoś taki pojawił się za kulisami. I choć go zupełnie nie znałaś, postanowiłaś spędzić z nim kolację. Doprawdy, ze wszystkich ludzi na Ziemi akurat ty powinnaś mieć więcej rozumu - Maxinne wygarnęła bardzo oceniającym tonem.
Alice popatrzyła na nią z oniemiałą miną. To był jedyny powód dla którego powiedziała, że jest zły? Do diabła! Alice zirytowała się
- Mam dość rozumu! Chciałam oderwać swoje myśli. Chciałam czegoś spontanicznego. Może i było to nierozsądne, ale właśnie po to dałam ci cynk… - głos jej się lekko uniósł
- I naprawdę, to że kogoś nie można znaleźć w sieci, nie znaczy że musi być zły! A jeśli nie był?! A jeśli był jakimś tajniakiem po prostu?! Do diabła. - jej głos aż zgrzytnął, jak paznokcie przeciągnięte po tablicy, w końcu była po koncercie, więc unoszenie go dobrze nie działało na przepracowane struny głosowe. Westchnęła bardzo ciężko
- Daj mi swój telefon Max… - rzuciła napiętym jak cięciwa tonem, ale już ciszej.


- Alice, proszę, nie bądź na mnie zła - Swift rzekła zbolałym tonem, ignorując prośbę. - Widzisz... Obdzwoniłam wszystkie restauracje, pytając o was. I za każdym razem nikt nic nie wiedział. Ja już byłam pewna, że stało się coś takiego, jak poprzednim razem. Czy naprawdę już zapomniałaś? Wiesz, jak ja się czułam... przecież wtedy to ja cię kryłam! Wtedy z Samuelem. Przez cały czas kłamałam, że jesteś u mnie, chociaż ten pojeb w tym czasie... - piosenkarka kręciła głową. - Musisz mnie zrozumieć! Myślałam, że zwiariuję. Dopiero kiedy próbowałam dodzwonić się do Melvyn's... a tam nikt nie odbierał... uznałam, że coś musiało się wydarzyć. I dobrze, że przyjechałam - dodała, coraz szybciej tłumacząc się. - Ci ludzie próbowali cię zamordować! Ale już jesteś bezpieczna. Zdołałam cię uratować... przynajmniej tym razem - Max pokiwała głową, po czym zmieniła temat. - Poza tym z nim na pewno jest coś nie tak! Krzyczał, że nie możesz mi ufać. Alice... czy nie ufasz mi? - kobieta złapała Harper za dłonie. - Po tych wszystkich latach? Naprawdę jestem dla ciebie obcą osobą?

Alice zacisnęła usta. Tak, wiedziała, że Max była wtedy potwornie wstrząśnięta, gdy się dowiedziała co się stało. Ale Thomas nie był Samuelem. Nie był nim, prawda?! W końcu Harper rozluźniła się nieco
- Ufam ci Max… Dlatego siedzę tu teraz z tobą. Ale proszę cię, podaj mi swój telefon. Moja komórka została w jego samochodzie. Chcę… Chcę to wyjaśnić… - powiedziała swojej przyjaciółce jaki był jej plan. Martwiła się, czy Thomasowi udało się dostać do swego samochodu. I tak wiedziała, że przez tę całą sytuację w restauracji będzie miała mnóstwo kłopotów…
Samochód zatrzymał się pod jednym z najbardziej ekskluzywnych hoteli w mieście. Wszystko wskazywało na to, że Maxinne nie narzekała na brak środków.
- Dzisiaj śpimy razem. Nawet nie myśl, że po tym wszystkim zostawię cię na noc samą - rzekła Swift, wychodząc na chodnik. W ich kierunku pospieszył boy hotelowy, czekający na ewentualne bagaże, jednak piosenkarka odprawiła go machnięciem dłoni. - No dobrze, zadzwoń do niego. Ale nie waż się umawiać na kolejne spotkania. Ten mężczyzna przynosi pecha - dodała, podając przyjaciółce telefon.


Alice posłała Maxinne spojrzenie, które mówiło ‘A bo ja nie przynoszę’, ale nie oponowała przed zostaniem z przyjaciółką tej nocy. Wybrała numer do siebie i czekała…


Dzwoniła jeszcze kilka razy, zanim ktoś odebrał. W międzyczasie zdołali już wejść do holu, a następnie przejechać windą na odpowiednie piętro. Luksusowy apartament położony był na samym szczycie wieżowca. Roztaczał się z niego przepiękny widok na Portland, którego mechaniczne światła gremialnie przebijały mrok.


[media]http://mulberrylanehomes.com/wp-content/uploads/2014/10/Spacious-Grand-Luxury-Suite-with-Short-Ceiling-Design-and-Classic-Dresser-Drawer-Made-of-Wood.jpg[/media]


Maxinne nalała sobie kieliszek porto, po czym ruszyła do Tylera i reszty ochroniarzy, by wydać im polecenia. Tymczasem w słuchawce rozległ się męski głos Thomasa Douglasa.
- Po co do niej dzwonisz, skoro ją masz, Swift? - ton mężczyzny był co najmniej oschły. - Musimy porozmawiać.


Alice nie odpuszczała. Dzwoniła i dzwoniła. W tym czasie znalazły się w eleganckim apartamencie, do którego pasowała teraz jak pięść do oka z opatrunkiem na ręce, drżąca od zmarznięcia po ustąpieniu adrenaliny, potargana i w tylko jednym bucie. Podeszła do okna i popatrzyła na panoramę, dzwoniąc po raz kolejny
- To ja… Thomasie… - odezwała się, wcale nie zaskoczona jego tonem, ale zadowolona, że wreszcie odebrał. Chciała poznać teraz historię z jego strony…


Rozległa się chwila ciszy.
- Rozumiem, że dzwonisz po to, abym oddał ci komórkę i torebkę? - oschłość w głosie mężczyzny wcale nie zmiękła po rozpoznaniu Alice.
- Nie… Chciałam wyjaśnić tę sytuację… I sprawdzić, czy wszystko z tobą w porządku… - odpowiedziała spokojnie, choć przycisnęła teraz słuchawkę mocniej do ucha.
- Po tym, jak mnie zaatakowałaś? - Thomas zaśmiał się smutno. - Czy po tym, kiedy uciekłaś, choć nawoływałem cię? A zresztą… to bez znaczenia teraz. Powiedz mi, gdzie jesteś.
Maxinne pojawiła się znikąd z kieliszkiem porto w drugiej ręce i podała go Alice. Wpatrywała się w nią szeroko rozwartymi oczami i kręciła powoli głową, choć przecież nie mogła słyszeć słów Thomasa.
Alice było teraz jeszcze gorzej
- Zrozum, spanikowałam. Oboje zaczęliście krzyczeć, że jedno i drugie jest złe… Max to moja przyjaciółka od dzieciństwa. Jestem kompletnie skołowana. Jestem w… - zerknęła na kieliszek porto. Przyjęła go od Maxinne i napiła się, zignorowała jej minę
- Jestem w hotelu. Max jest w stosunku do mnie nieco nadopiekuńcza w sprawach mnie i randek… - urwała temat
- Gdzie nauczyłeś się tak strzelać? - zapytała.
- Posłuchaj mnie, to nie jest teraz ważne. Musisz stamtąd jak najszybciej uciekać. Ja… - Thomas zawahał się. - Jestem agentem FBI. W wielkim skrócie… menadżer Justina Timberlake’a i szef wytwórni muzycznej otrzymał propozycję nie do odrzucenia od głowy włoskiej mafii. Oraz duży przelew. Czy znasz może jakąś piosenkarkę, która w najbliższym czasie wybije się na arenę międzynarodową muzyki popularnej akurat poprzez duet z tym piosenkarzem? - Douglas zamilknął. - Maxinne jest pionkiem włoskiej mafii. Tej samej, która zaatakowała Melvyn’s. Ona… nie odwiozła cię do domu, prawda? - Thomas pokręcił głową. - Alice, musisz stamtąd jak najszybciej uciekać…!


Zanim Harper zdążyła zareagować, Maxinne wydarła komórkę z jej dłoni.
- Wystarczy tej rozmowy - rzekła. - Alice, zapomnij o tym człowieku. Chyba nie myślisz, że to przypadek, że w jednej chwili poznajesz tajemniczego przystojniaka, a w następnej jacyś kryminaliści napadają na ciebie. Im mniej mu o sobie powiesz, tym lepiej na tym wyjdziesz - Swift pokiwała głową.
Alice początkowo zamarła w bezruchu. Doskonale słyszała co mówił Thomas, ale miała jednocześnie wrażenie, że mówi do niej w jakimś starożytnym języku [bo nawet jakby mówił po chińsku, to by to zrozumiała]. Zastanowiła się chwilę i jego słowa, to było przerażające, ale miały swego rodzaju sens.
Już miała odpowiedzieć, ale Max zabrała jej telefon, co sprawiło, że Alice aż się wzdrygnęła zaskoczona. Spojrzała na przyjaciółkę z uwagą. Odstawiła kieliszek z alkoholem
- Nie napadli na mnie, tylko na lokal Max. Dlaczego tak bardzo upierasz się, że jest zły. Jestem dorosła Max, nie potrzebuję niani, kompletnie nie rozumiem co cię aż tak napadło. - powiedziała i skrzyżowała ręce pod biustem
- Chcę się przejść. Pożycz mi buty. - oznajmiła zaraz.
- Obawiam się, że to za późna pora na spacer - Maxinne odparła smutno.


Alice postawiła pierwszy krok, potem następny… i upadła. Oczy zaszły jej mgłą i głowa zaczęła boleć. Poczuła, że odpływa. Choć walczyła z całych sił, nie była w stanie wygrać ze snem. Zamknęła oczy i straciła przytomność.
Jej ostatnią myślą był wyrzut do siebie, że spróbowała wina, które przyniosła jej Maxinne.
Wpadła do króliczej nory. I to zupełnie na własną odpowiedzialność...

[media]http://www.youtube.com/watch?v=yFAnn2j4iB0[/media]
 
__________________
If I had a tail
I'd own the night
If I had a tail
I'd swat the flies...
Vesca jest offline  
Stary 20-11-2016, 19:41   #20
 
Ombrose's Avatar
 
Reputacja: 1 Ombrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputację
Sharif Khalid


Bee nacisnęła przycisk i rozbrzmiało radio. Po chwili energicznie wyłączyła je, kiedy z głośników zaczął płynąć jazz lat siedemdziesiątych.
- Nienawidzę tej stacji - wyjaśniła. Wdusiła nieśmiało gaz, posuwając samochód do przodu. Na pewno nie chciała nikogo rozjechać. Sprawiała wrażenie odpowiedzialnego kierowcy. Wnet wyjechali na ulicę i zmieszali się z tłumem leniwie sączących się samochodów.

Długo milczeli. Sharif spoglądał na ulicę, mijanych przechodniów, sklepy, budynki. Obawiał się, że za chwilę usłyszy syrenę radiowozu. Na szczęście nie spostrzegł ani jednego policjanta.

[media]http://www.youtube.com/watch?v=kNljdPBSZyI[/media]

- Co za koszmar - zaczęła Bee. Wierzchem dłoni wytarła strużkę potu spływającą po skroni. - Jeszcze teraz serce mi łomocze - dodała. - Tak bardzo bałam się, że z mojego powodu… nie wiem, nabiją cię na widły, spalą na stosie. Co za głupi, dziki tłum. Ludzie tak łatwo osądzają innych. Wyrokują. Naprawdę, z całego serca tego nienawidzę - pokręciła głową, lecz wnet znów skoncentrowała się na drodze. - Pomyślałam… Nie, powiem inaczej… trafiła mnie pewność, że jeżeli niczego nie zrobię, ukamienują cię. A wtedy nie mogłabym sobie wybaczyć. Straciłabym do siebie resztki szacunku - łza spłynęła po jej policzku. - To wszystko moja wina. Powinnam mu po prostu dać te pieniądze i do niczego by nie doszło. Ale uznałam, że pobawię się w dobrego pasterza. Zresocjalizuję brata. I tak to się skończyło, że z mojego powodu… Może jeszcze nie umarł, ale niewiele mu do tego.

Bee na chwilę zamilkła.

- Wiesz, nikomu o tym nie mówiłam… Historia mojej rodziny… to nie jest przyjemna opowieść. Nie wiem, czy w ogóle cię interesuje. Ale myślę, że należą ci się wyjaśnienia - Bee zagryzła wargę. - Otóż… kiedyś wyglądało to zupełnie inaczej. Byliśmy szczęśliwi. Mama, tata, ja, Vincent. Rodzina, jak z obrazka. Naprawdę… tak często pragnęłam wrócić do tych czasów. Kiedy wszystko było takie niewinne. Kiedy światem rządziły jasne, dające bezpieczeństwo zasady. Kiedy mogłam przespać całą noc, nie budząc się nad ranem zlana potem - Bee pokręciła głową. - Wszystko zmieniło się tego jednego wieczora. Miałam osiem lat, to były urodziny Vincenta. Byłam strasznie zazdrosna, gdyż dostał pianino, które zrobiło wtedy na mnie duże wrażenie. Piękne, drogie, wszyscy przepychali się, aby na nim zagrać. I miało być tylko Vincenta. Stałam gdzieś z boku i przypatrywałam się temu. Nikt na mnie nie zwracał uwagi.

Gdzieś z tyłu rozległ się dźwięk klaksonu. Światło zmieniło się na zielone i dopiero po chwili Bee ruszyła do przodu.

- Uciekłam z domu. Przypadkowym autobusem pojechałam dwa przystanki dalej. Przez chwilę błąkałam się bez celu po jakiejś przypadkowej ulicy i czułam się tak bardzo samotna. Nudziło mi się. Nie wiedziałam, co robić. Nie chciałam wrócić do domu. Byłam zła na Vincenta. Więc… zadzwoniłam z budki do taty. Chciałam odebrać go bratu. Powiedziałam, że jakiś pan za mną chodzi i bardzo się boję. Oczywiście to było kłamstwo. Po prostu chciałam, aby ktoś przestraszył się, chciałam być znowu w centrum uwagi. Marzyłam o tym, aby tata uścisnął mnie mocno i powiedział, że jestem dla niego najważniejsza - Bee pokręciła głową. - Ojciec wsiadł w samochód, mimo że wypił coś z wujkami. Spowodował wypadek, przez co zginął on i ta rodzina… tam, w tym samochodzie - Bee rozpłakała się. - Tylko dlatego, bo ktoś na moment zapomniał zaspokoić moje ego. Tak bardzo… nie znoszę się od tego czasu - załkała. - Pamiętam, jak siedziałam na tym przystanku, o niczym nie wiedziałam i coraz bardziej nienawidziłam ojca i Vincenta. Podczas gdy pierwszy zginął, a drugi… - Bee westchnęła. Otarła oczy brzegiem rękawa. - Matka załamała się nerwowo. Mieliśmy ogromny kredyt, a do tamtej pory nie pracowała. Została z tym wszystkim zupełnie sama. Trafiła do jakiejś kliniki. Ja i Vincent znaleźliśmy się pod opieką ciotki. Wpierw uspokoiło się i na moment znów było normalnie… nie licząc moich ataków paniki i wieczorów, gdy Vincent mnie oskarżał i wszystko wypominał. Ja tylko milczałam i płakałam. Za każdym razem miał rację. I nic nikomu nie powiedziałam, kiedy wujek prowadził Vincenta do piwnicy. Przeczuwałam, co się dzieje. Ja… byłam młoda, ale skończyłam już dziesięć lat i wszystko rozumiałam. Mój brat był tylko trzy lata starszy, ale to wszystko znosił… abyśmy mieli dach nad głową. Przecież mógłby uciec, gdyby tylko chciał. Tyle że on, w przeciwieństwie do mnie, dbał o rodzeństwo. Powiedział mi kiedyś, że nie dopuści nigdy do tego, aby to ze mną wujek szedł do piwnicy. Ja po prostu milczałam.

Rozległa się chwila ciszy.

- Tak, mogłam powiedzieć o tym wszystkim ciotce, albo… no nie wiem, zadzwonić na policję, ale tego nie zrobiłam. Było mi wygodnie. Mimo że Vincent cierpiał… a może właśnie dlatego? Jestem zła do szpiku kości i nie zasługuję na to, by cokolwiek dobrego spotkało mnie w życiu. Nie mogę uwierzyć, że naprawdę przyszedłeś. Że chcesz ze mną pracować i w ogóle… mnie znać - Bee załkała. - A to dopiero połowa historii. W każdym razie… gdybym przed chwilą nie zareagowała, ratując cię przed tym tłumem... Gdybym znowu postanowiła po prostu stać w bezruchu. Gdybym… - chciała dokończyć, lecz zrezygnowała.

Zajechała na parking pod hotelem zapisanym na kartce od Fahima. Zegar informował, że minął kwadrans po pierwszej.
- To twój adres - powiedziała Bee, uśmiechając się smutno. - Do zobaczenia… kiedyś, prawda? Zobaczymy się jeszcze? - zapytała, po czym posmutniała. Być może spodziewała się, że Sharif już nigdy nie będzie chciał jej zobaczyć po tym wszystkim, co powiedziała.

Imogen Olander


Imogen miała wrażenie, że oszalała. Wszystko wydawało się takie surrealistyczne. Musiała czym prędzej opuścić wrak samochodu. Stanowił tykającą bombę i w każdej chwili mógł wybuchnąć. Przed sobą widziała Rosjanina czołgającego się po asfalcie niczym Kapitan Ameryka, a za nią rozbrzmiewał ochrypły głos Nikolaia. Mężczyzna poganiał Olander i przestrzegał przed gwałtownymi ruchami. Zapewne nie spostrzegł sprzeczności poleceń.

Stanęła jak wryta, zauważywszy na horyzoncie trzy rozpędzone sedany. Jechały w zwartym szyku prosto na nich. Czy zamierzały ich staranować?! Skąd się wzięły? Kto siedział za kierownicą? Imogen wsłuchiwała się w eter, korzystając ze Skorpiona, lecz to w niczym nie pomagało. Odbierała jedynie stacje muzyczne. Z jednej strony miała ochotę zbiec na pobocze, a z drugiej nie chciała wystawiać na próbę temperamentu Nikolaia.

- Na bok! - rozległ się donośny, kobiecy głos. Imogen nie mogła zidentyfikować jego właścicielki. Czy to mogło być urojenie? Wtem ujrzała błysk aparatu ortodontycznego gdzieś w koronie pobliskiego drzewa. Tina Russov siedziała na gałęzi i wykrzykiwała polecenia. - Na bok, pacany! Papa jedzie!

Jak na komendę czarne sedany zmieniły szyk, ustawiając się na drodze gęsiego. Szyberdachy zostały opuszczone i w wylocie każdego z nich stanął uzbrojony mężczyzna. Samochody nieco zwolniły i ominęły Imogen, Sashę, Nikolaia i Solvi. Rozpoczęło się ostrzeliwanie radiowozu policyjnego. Marcello i jego przyjaciele nie mieli szans.
- Gugu - Solvi uśmiechnęła się radośnie, spoglądając gdzieś w przestrzeń błękitnego nieba.

Potem Imogen już tylko przyglądała się. Z jednego z sedanów wyszedł ogromny mężczyzna. Mierzył dużo ponad dwa metry. Masywna góra mięśni. Nieco prehistoryczne rysy twarzy, wskazujące na niemałe powiązania genetyczne z neandertalczykami.
- Papa Bogdan - Nikolai szepnął… w zachwycie? Następnie przeżegnał się, jak gdyby ujrzał bożego pomazańca.

[media]http://cdn.c.photoshelter.com/img-get2/I0000rov130klSGo/fit=1000x750/CM17483.jpg[/media]

Mężczyzna podszedł do podziurawionego od kul radiowozu, otworzył drzwi i wyszarpnął ze środka Marcello, który jakimś cudem przeżył. Włoch nie należał do konusów, lecz Bogdan podniósł go do góry niczym piórko. Przez moment mierzyli się wzrokiem. Imogen zauważyła mokrą plamę rozrastającą się w okolicy krocza fałszywego policjanta. Po chwili Gorelev rzucił mężczyzną o asfalt, jak gdyby był co najwyżej szmacianą lalką.
- Bierzemy go na przesłuchanie - rzekł po rosyjsku do swoich towarzyszy. - Resztę zabijcie.
- Niech Papa powie, co zrobić z Tiną i tą drugą kobietą - pokornie zapytał jeden ze sługusów.
- Przechować - odparł Bogdan. - Potem z nimi porozmawiam. Teraz nie mam czasu.
- Tak jest! - sługus skinął głową.
Nikolai nieśmiało podszedł do Bogdana, pokłonił mu się i pocałował sygnet. Zapytał, czy może odezwać się… choć technicznie przecież już to uczynił. Gorelev pozwolił.
- Z kobietą jest niemowlę, co mamy z nim zrobić? - Nikolai poruszył tę kwestię po wymianie kilku zdań.
- Niemowlę - Bogdan smakował słowo. Rozbrzmiała chwila ciszy. - A jakiej płci?
- Chyba… to chyba dziewczynka.
- Niech włos jej z głowy nie spadnie - Gorelev łaskawie skinął głową. - Z dziewczynek wyrastają kobiety, a mężczyźni potrzebują żon.
- A jeżeli już poruszyliśmy ten temat… - Nikolai zaczął nieśmiało. - Czy będę mógł potem poślubić blondynę?
Gorelev nie miał nic przeciwko.

- Nigdy, przenigdy nie odzywaj się w obecności Papy Bogdana. Chyba, że cię o to poprosi, niewiasto - Sasha szepnął do Imogen. Stali obydwoje w odległości trzydziestu metrów od Rosjanina, który nawet na nich nie spoglądał… jednak kierowca i tak zdawał się zdjęty strachem.

Następnie Bogdan i jego znajomi odjechali. Tina po krótkiej chwili przekomarzania zgodziła się zejść z drzewa. Wsiadła do jednego z sedanów. Imogen została posadzona na siedzeniu obok. Znów ruszyli w trasę. Zdawałoby się, że nic się nie zmieniło. Po pół godzinie jazdy zatrzymali się przy pustostanie.


Pokój, w którym Tina i Immy miały czekać na Bogdana, wyglądał tak, jakby miał zaraz się zawalić. Na starej, wyblakłej tapecie wzrastały połacie pleśni, a co druga deska pod nogami okazywała się przegnita. Nieliczne szczury piszczały, przemykając między nogami, lecz Sasha i Nikolai zdawali się ich nawet nie zauważać. To im przypadł zaszczyt pilnowania kobiet.
- Proszę - rzekł kierowca, podając paczkę krakersów, butelkę wody mineralnej i planszę do gry w warcaby. - Papa Bogdan pojawi się w pół do czwartej.
- Chcesz może zagrać? - Tina zapytała Imogen. - Ale uprzedzam, że jestem najlepsza.

Minuty sączyły się leniwie. Stary zegar na ścianie ukazał godzinę piętnastą. Sasha wyszedł do samochodu. Nikolai natomiast siedział w kącie, trzymając w jednej ręce butelkę wódki, a w drugiej magazyn dla dorosłych. W pewnym momencie przymknął oczy… i zasnął.

Jeżeli Imogen zamierzała uciec, to znalazła na to idealny moment.

Natalie Douglas


Chłopiec wyciągnął rękę. Natalie jeszcze przez moment wahała się… jednak ujęła uchwyt kukły.
Dokonało się.

- Udało się! - chłopiec roześmiał się. Wcześniej smutny, lub zirytowany, teraz wydawał się najszczęśliwszym dzieckiem pod słońcem. - Udało się!
Pomachał Natalie na do widzenia, po czym jęknął z wysiłku, wprawiając czterokołowy rowerek w ruch. Skręcił w prawo, omijając kobietę i pojechał wprost w kierunku białego vana.
- Dido-dido-dido-dido-dido - zaczął jodłować. A może to był taki okrzyk bojowy? W następnej chwili zniknął za rogiem samochodu. - Dido-dido-dido-di… - dźwięk rozbrzmiewał coraz słabiej.

Natalie spojrzała niepewnie na czarownicę, lecz ta zgodnie z umową nie odzywała się. Właściwie teraz zdawała się najzwyklejszą kukłą. Jakby zgasła w niej wszelaka iskra życia. Wnet jednak hałas przy vanie na powrót przykuł uwagę Douglas.

Zza rogu wynurzyła się sylwetka chłopca, tym razem trzymającego w ręce linę. Sunęła po ziemi, aż w końcu okazała się lassem zaciśniętym na kostkach kryminalisty. Mężczyzna szarpał się, próbował wstać, zatrzymać pęd, lecz nic nie mogło równać się z potęgą czterokołowego rowerka. Dziecko jeszcze raz pomachało na pożegnanie Natalie i kukle, po czym wjechało w cieniste, leśne połacie. Bezsilny kryminalista jęczał, obijając się wpierw o asfalt, a potem konary, kamienie i szyszki. W chwilę potem i on zniknął pośród drzew.

Natalie jeszcze przez chwilę stała w bezruchu, zastanawiając się, czy już po wszystkim. Wtedy też usłyszała delikatną sugestię syreny policyjnej, która z każdym uderzeniem serca stawała się coraz głośniejsza.
- Stać, nie ruszać się! - wrzasnęli uzbrojeni policjanci po wyskoczeniu z radiowozu. Zupełnie jakby to Natalie była poszukiwaną kryminalistką.
Pół godziny trwały wyjaśnienia, na końcu których poproszono Douglas o stawienie się na komisariacie w charakterze świadka. Z opresji wyratowała ją młoda pani doktor i ratownik medyczny, którzy pojawili się po spisaniu dokumentacji orzekającej zgon kierowcy. Zaprowadzili ją do karetki, opatrzyli powierzchowne otarcia i rany. Po badaniu podmiotowym przyszła kolej na bardzo szczegółowe przedmiotowe. Wypróbowano nawet wszystkie nerwy czaszkowe. Wysmarowane krwią ciało Douglas budziło u wszystkich odruchy opiekuńcze i kobieta kilka razy musiała powtarzać, że to nie jej osocze. Jeden z ratowników podał Natalie butelkę wody mineralnej, aby mogła zmyć z siebie choć trochę czerwieni.

- Proszę postawić tę… zabawkę - rzekł mężczyzna, spoglądając na wiedźmę.
- Bez obaw, nie ukradniemy jej - dodała lekarka. - Proszę spokojnie się umyć.
Natalie jednak nie mogła rozstać się z kukłą, choć... przyciągało to oceniające spojrzenia.
- PTSD przybiera różne formy - w pewnym momencie lekarka szepnęła do kierowcy.

Douglas wyszła na zewnątrz, aby zaczerpnąć świeżego powietrza. Towarzystwo medyków znużyło ją i chciała porozmawiać z policjantami.

Niestety nikt nie wiedział co z Peterem Morrisem. Choć próbowała dodzwonić się do niego, mężczyzna nie odbierał telefonu. W rezultacie w umyśle Natalie zaczęły pojawiać się coraz bardziej fantastyczne wizje. Przecież wszystko było możliwe. Kobieta pocierała ekran komórki… i aż podskoczyła, gdy rozległ się dzwonek telefonu. Jednakże na wyświetlaczu pojawiło się zdjęcie Kierana Walcotta, a nie jej przyrodniego brata.

- Hej, Natalie - rzekł mężczyzna. - Tak sobie myślałem… czy miałabyś ochotę na wspólną kolację? Planowałem zabrać cię gdzieś na miasto, jednak wiadomości huczą od tego, co wydarzyło się w Melvyn’s i chyba lepiej przez jakiś czas unikać tego typu placówek - mężczyzna zaśmiał się. Wydawał się taki szczęśliwy. Wiadomość od Natalie bez wątpienia poprawiła mu humor. Musiał spodziewać się zerwania, a tu okazało się, że Douglas jednak chce się z nim spotykać. - Tak właściwie… może masz ochotę, abym wpadł na tę konferencję archeologiczną? Wiesz, jeżeli twoje koleżanki zaprosiły swoich mężów, lub… chłopaków, to… rozumiesz - w Kieranie włączył się nieśmiały aspekt jego osobowości. - To mogę służyć swoją obecnością, jeżeli tylko chciałabyś mnie tam widzieć - dokończył.

- Przepraszam, jeżeli pani chce, to mogę gdzieś panią podwieźć. Panią i… uhm, pani kukłę - jeden z policjantów przerwał jej rozmowę. - Nie ma sensu, aby męczyła się tu pani w nieskończoność.

Lotte Visser


Lotte wydrukowała maila wraz z jednym załącznikiem. Szybko tylko spojrzała na niego… i ujrzała listę nazwisk. Jednak nie mogła przejrzeć jej w tej chwili. Nie miała na to czasu. Zaznaczyła wiadomość w aplikacji jako “nieprzeczytaną”, usunęła historię przeglądania, wylogowała się z aplikacji, z których korzystała Angelika i wyłączyła komputer. Telefon i wydruki schowała do przedniej kieszeni spodni, aby zminimalizować ryzyko, że wypadną. Jeszcze raz rozejrzała się dookoła. Zdawało się, że o niczym nie zapomniała.

Otworzyła okno, zagryzła wargę i wyszła na zewnątrz. Jednocześnie usłyszała dźwięk przekręcanego zamka. Wszystko wskazywało na to, że Angelika nie zdołała na długo przetrzymać swojego ojca na korytarzu. Był już przy drzwiach mieszkania, co znaczyło, że Lotte musiała czym prędzej opuścić gabinet.

Wyszła na gzyms. Zamknęła za sobą okno. Czuła, jak mocno kołacze jej serce. Znajdowała się na szóstym piętrze. Wiatr zdawał się niezwykle silny i Lotte dziękowała opatrzności, że przynajmniej nie pada. Opadła na cztery kończyny, po czym zaczęła posuwać się powoli do przodu. Milimetry zlewały się w centymetry, a te w coraz większe jednostki. Visser jednak wcale nie odczuwała, że posuwa się do przodu. Jak to możliwe, że ze wszystkich rozwiązań wpadła akurat na taki pomysł?! Chwila nieuwagi w tych warunkach równała się śmierci. Krzyki Angeliki i komendanta dochodzące z wnętrza mieszkania również nie pomagały. Jednakże… przynajmniej świadczyły o tym, że mężczyzna był zajęty.

[media]http://www.youtube.com/watch?v=6ml8KDumTO0[/media]

Jeszcze co najwyżej dziesięć metrów dzieliło Lotte od upragnionego wyjścia ewakuacyjnego. Metalowej drabinki i schodów prowadzących z balkonu aż na sam dół. Na bezpieczny grunt. I z każdą chwilą Visser była coraz bliżej. Powtarzała sobie, że da radę. Niejedno już przeżyła. I nie pozwoli pokonać się w tak głupi sposób.

Tylko jednego nie przewidziała.

Kotek przysiadł na gzymsie trzy metry przed Lotte. Trzymał w pyszczku dwubarwną piłeczkę. Nie wydawał się ani trochę zaniepokojony, czy przestraszony. Spoglądał z zaciekawieniem na kobietę, zastanawiając się, kto dokonał inwazji na jego terytorium.

- DOBRA NIEWIASTO! - czarnoskóra staruszka w błękitnym kostiumie wychyliła się przez okno dwa piętra wyżej. Trzymała w ręce megafon i nie wahała się z niego skorzystać. - JESTEŚ BOHATERKĄ.


Na parking przed blokiem zajechała straż pożarna. Z ogromnego wehikułu wyskoczyło kilku strażaków. Jednocześnie ludzie z osiedla zaczęli zbierać się pod blokiem, żądni widowiska.
- NIE WAHAŁAŚ SIĘ ANI PRZEZ MOMENT - kobieta kontynuowała. - BY RZUCIĆ SIĘ NA RATUNEK MOJEMU BIEDNEMU FILEMONOWI. TAK BARDZO CI DZIĘKUJĘ.

Lotte zaczęła znów posuwać się do przodu. Śnieżnobiały kotek miauknął, mierząc ją spojrzeniem. Tym samym wypuścił z pyska piłeczkę, która potoczyła się po gzymsie i spadła sześć pięter w dół. Visser niechcący powiodła za nią wzrokiem. To nie był dobry pomysł. Nie miała lęku wysokości, jednak… zaczęła zastanawiać się, czy to z jej strony rozsądne.

- STANY ZJEDNOCZONE AMERYKI POTRZEBUJĄ TAKICH JAK TY - megafon wydawał się mieć elektroniczne wspomaganie. - NIE ZASTANAWIAŁAŚ SIĘ, WIDZĄC BIEDNĄ ISTOTĘ W POTRZEBIE.

Niektórzy sąsiedzi zaczęli wychylać się przez okna i spoglądać z zaciekawieniem na Lotte. Tymczasem pod blokiem stał już tłum. Niektórzy robili zdjęcia telefonem, inni spoglądali przez lornetkę. Straż pożarna rozstawiła trampolinę, aby Lotte w razie upadku mogła bezpiecznie odbić się i tym samym uniknąć śmierci. Filemon tymczasem położył się na plecach i poruszył łapkami, jakby chcąc bawić się z Visser.
- Dasz radę, dasz radę! - zaczęły krzyczeć dziewczynki, które wybiegły z pobliskiego przedszkola. Spieszyła za nimi otyła wychowawczyni, nie mogąc nadążyć. - Ratuj kotka! Ratuj kotka!

- Miau - Filemon mrugnął oczkiem.

- Spadnij, suko! - krzyczał chłopiec z trzeciego piętra. - Postawiłem playstation na to, że spadniesz!
- Ratuj kotka, ratuj kotka! - dziewczynki złapały się za ręce, formułując okrąg wokół trampoliny i zaczęły poruszać się zgodnie z ruchem wskazówek zegara, tańcząc i śpiewając. Wykrzykiwały swój slogan do taktu. - Ratuj kotka, ratuj kotka!

- PORTLAND NIE ZASŁUGUJE NA TAKIE HEROINY, JAK TY! - wrzeszczała czarnoskóra. - ALE ICH POTRZEBUJE.

Kątem oka Lotte ujrzała vana lokalnej telewizji z logo programu “Przypadek? Nie sądzę!”.
Ursula i Eric wybiegli z pojazdu, a ich pomarańczowa opalenizna nawet z tej odległości była odstraszająca. Jednak Visser niedługo ich obserwowała. Prawie krzyknęła, kiedy usłyszała szum nad lewym uchem. Czy to…? Nie mogła uwierzyć! Jakiś… dron próbował ją zaatakować.
- Spadnij, spadnij! - chłopiec z trzeciego piętra wrzeszczał, trzymając w rękach kontroler.

Wnet drzwi balkonowe otworzyły się i na podest ewakuacyjny wyszedł komendant policji. Spoglądał niepewnie na Lotte, dziewczynki tańczące przed blokiem i szumiącego drona.
- Czy możesz mi to wytłumaczyć, młoda damo? - zapytał Lotte, marszcząc brwi. Nawet nie wyglądał na złego. Bardziej… zagubionego.

Alice Harper


- Dlaczego to zrobiłaś?

Alice powróciła do toalety w Melvyn’s.
Pomieszczenie wyglądało dokładnie tak samo - identyczne płytki, lustra, kabiny, ozdoby, jednakże… oświetlenie wydawało się jakby sceniczne. Gdy spojrzała wyżej, ujrzała reflektory opery w Portland. Jakby znów znalazła się w trakcie sztuki. Lecz w kogo tym razem miała się wcielić?
- Świat jest teatrem, aktorami ludzie, którzy kolejno wchodzą i znikają - rzekł Shakespeare, opuszczając kabinę. Umył ręce, po czym wzruszył ramionami i wyszedł na korytarz.
Zdezorientowana Alice powiodła za nim wzrokiem, lecz gwałtownie obróciła się, słysząc za sobą głos.

- Dlaczego to zrobiłaś?

Naga kobieta siedziała na płytkach. Na jej odkryte ramiona opadały potargane, brązowe włosy. Niektóre kosmyki schodziły pomiędzy obfity biust i oplatały kredowobiałe ciało noworodka. Nieruchome i połyskliwe w scenicznym reflektorze… sprawiało wrażenie co najwyżej figury woskowej.
- Dlaczego nie pomogłaś mi? Kiedy moje dziecko dusiło się… gdzie wtedy byłaś? Podałaś ręcznik, ale to nie wystarczyło - nieznajoma gwałtownie pokręciła głową. Tymczasem pępowina na szyi niemowlęcia wpijała się coraz głębiej. - Dlaczego zaatakowałaś tego mężczyznę, czemu zmieniłaś się w Kapitan Jordan O’Neil? Ja jej nie potrzebowałam. Mogłaś być każdym… lecz źle wybrałaś. W rezultacie stałaś się nikim. A przynajmniej nikim dla mnie. I dla mojego nieżywego dziecka.

Alice obróciła się gwałtownie. Usłyszała przedziwne bulgotanie ze środkowej kabiny. Nawet nie drgnęła, kiedy drzwi same uchyliły się. W środku siedziała jej matka. Otwierała usta, chcąc przemówić… jednak w miejscu języka tkwiła jedynie rana. Pulsowała krwią ściekającą na brodę i deskę klozetową. Wszystkie ściany kabiny od środka pokryte były napisami. Matka Alice wskazała palcem pierwszą linijkę.

Cytat:
KŁAMLIWY JĘZYK, ZŁY JĘZYK
WYRWAŁAM GO, MACICĘ FAŁSZU
KŁAMLIWA AMELIA, ZŁA AMELIA
TRZEBA WYSZOROWAĆ JEJ PASKUDNĄ GĘBĘ
Następnie wskazała drugą ścianę.

Cytat:
BIEDNA ALICE, SZALONA JAK MATKA
WIERZY W POTWORY, STRACHY I CZARY
WYMYŚLIŁA IBPI, WYMYŚLIŁA FLUX
UMYSŁ ROZTRZASKANY NA ODŁAMKI
NIC NIE SKLEI GO W CAŁOŚĆ
Ostatnia ściana tryptyku nie pasowała od pozostałych. Tym razem słowa układały się w nieco bardziej poetyckie, rymujące się wersy.

Cytat:
Już wschodzi Słońce, już niebo jaśnieje
Wokoło radość, gdzie wesołe knieje
Rodzi się starzec, zły diabeł zamiera.
Bóg nad wszystkimi, dwoista chimera.
Amelia Harper podniosła z podłogi butelkę. Logo Domestosa zostało zamalowane markerem, a niżej ze skrzepłej krwi wyłonił się napis.

Cytat:
HALOPERIDOL

WYPIJ MNIE
Amelia Harper gorączkowo kiwała głową, chcąc wepchnąć butelkę córce. Zaczęła płakać i odkręcać wieczko, aż mała strużka drażniącego środka wylała się na jej ręce. Mimo to kobieta zdawała się nie zauważać pieczenia i bólu.

- Zapomnij o tym wszystkim - Alice usłyszała głos za sobą. Poczuła mocne dłonie na talii. Pociągnęły ją z powrotem do wspólnej części toalety. Kiedy obróciła się, ujrzała przystojnego mężczyznę. Ciemne, splątane włosy opadały na symetryczną twarz, której szczegóły niknęły w skąpym świetle. Wpierw wydawał się bardzo młody, lecz po chwili… Alice dostrzegła drobne zmarszczki w kącikach oczu i ust, które sugerowały, że ich właściciel skończył już co najmniej czterdzieści lat. Wokół niego roztaczała się przyjemna, piżmowa woń, natomiast oczy… Harper wstrzymała oddech. Dostrzegła w nich przebiegłość, inteligencję, przenikliwość… lecz także, pewnego rodzaju... zło.
- Będziesz mi panną młodą - rzekł, uśmiechając się drapieżnie.
Następnie Alice obudziła się.

[media]http://www.youtube.com/watch?v=dQFxVkJwVdo&t=283s[/media]

Rozwarła niepewnie oczy. Poczuła tępy, pulsujący ból w skroniach. Nie wiedziała, gdzie się znajdowała. Oszacowała, że najpewniej znajduje się w tym samym apartamencie, w którym straciła przytomność, choć nie była pewna. Światła bijące spomiędzy spuszczonych żaluzji wydawało się niezwykle jaskrawe i oślepiające. Zegar na ścianie ukazywał godzinę piętnastą.

Spróbowała poruszyć się. Wszystko wskazywało na to, że jest w jednym kawałku, nie licząc zabandażowanego ramienia i stłuczenia lewego boku. Ujrzała na prawym nadgarstku wenflon i podłączoną kroplówkę z butelką propofolu. Teraz pustą.

Alice dopiero po chwili zrozumiała, że nie jest sama.
Maxinne klęczała obok łóżka i mocno ściskała jej dłoń.
- Alice, obudź się, szybko - szepnęła gorączkowo. - Jesteś w niebezpieczeństwie. Alice, czy znasz jakieś bezpieczne miejsce? Musisz uciekać stąd jak najprędzej, zanim… zanim po ciebie przyjadą.

Czy to możliwe, że na jej twarzy malowała się autentyczna troska? A może… to była po prostu jakaś kolejna gra?
 
Ombrose jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 10:18.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172