Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 13-10-2016, 22:35   #1
 
Ombrose's Avatar
 
Reputacja: 1 Ombrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputację
IBPI: Oddział w Portland 2

18+
IBPI: Oddział w Portland 2

I think it's time to blow this scene.
Get everybody and their stuff together.
OK, three, two, one let's jam!

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=n2rVnRwW0h8[/MEDIA]

Imogen Olander


Noc niespiesznie prześlizgiwała się w bladą zapowiedź świtu. Mucha wleciała przez otwarte drzwi do sypialni, po czym przysiadła na plastikowej obudowie. Pocierała o siebie dwa przednie odnóża, wytężając zwoje nad- i podprzełykowe - owadzi substytut mózgu. Obmyślała plan przedostania się do pachnącego słodką laktozą pudełka, wypełnionego po brzegi sypkim mlekiem dla niemowląt. Jednak wtedy wydarzyły się dwie rzeczy jednocześnie: powierzchnia pod odnóżami okazała się budzikiem i rozległ się alarm. Następnie mucha zerwała się do lotu. Niestety przytrzasnęła ją dłoń zaspanej kobiety, próbująca wyciszyć rozdźwięczaną melodię. Owadzie truchło przylepiło się do obudowy, a Imogen Olander - niegdyś Cobham - wstała. Rozprostowała ręce i przeciągnęła się leniwie. Nadszedł nowy dzień.

[media]http://www.youtube.com/watch?v=SCM8Qf3eGMQ[/media]

Czuła się wypoczęta. Upięła niedbale włosy, po czym podeszła do kołyski i upewniła się, że mała Solvi wciąż śpi. Dziewczynka uśmiechnęła się przez sen, jakby wyczuwając obecność matki. Otworzyła usta, by wydać ten charakterystyczny dla niej, nieco bulgoczący odgłos. Na moment rozwarła oczka i podniosła pulchną, rumianą rączkę do góry, być może chcąc się przywitać. W chwilę potem znów spała. Imogen upewniła się, że zasłony są zaciągnięte, wsłuchując się w muzykę ambient, która płynęła z wieży i uspokajała córkę. Syntetyczne dźwięki zaklinały Solvi w mocny, zdrowy sen.
Imogen uśmiechnęła się do siebie. Czuła w kościach, że to będzie dobry dzień.

Pomyślała o przygotowaniu śniadania, lecz na razie nie czuła głodu. Położyła się na kanapie i pilotem włączyła telewizor, momentalnie wyciszając głos. Przez kilka sekund wpatrywała się w opalone twarze Ursuli i Erica z lokalnej telewizji. Zdawało się, że bardzo postarzali się przez rok, choć tony pudru o odcieniu mokki próbowały to ukryć. Przełączyła kanał. Na jednej ze stacji pseudonaukowych leciał program o chupacabrach. Mimowolnie parsknęła gorzkim śmiechem, jednak i tak zawiesiła wzrok na ekranie. Po kwadransie wstała i podeszła do kuchennego blatu. Odkryła talerz pełen chrupiących churros, posypanych cukrem pudrem. Tina, która przychodziła w charakterze pomocy domowej, upiekła je przedwczoraj po sprzątaniu. Ciasteczka wciąż smakowały wyjątkowo. Dziewczyna studiowała psychologię, lecz Immy podejrzewała, że w rzeczywistości jest pięciogwiazdkowym szefem kuchni incognito. Dzięki niej nie musiała kupować Pop-Tarts.


Widok z okna apartamentu umiejscowionego na najwyższym piętrze wieżowca oszałamiał. Niekiedy Immy lubiła przysiąść na parapecie z filiżanką świeżo zaparzonej kawy i spoglądać w bezkresne połacie bieli, brązu, błękitu... Panorama zdawała się dziełem życia genialnego artysty. Niby statyczna, lecz w rzeczywistości - jak się dobrze wpatrzeć - drobne zmiany nawarstwiały się niespiesznie każdego kolejnego dnia. Niekiedy Olander miała wrażenie, że widzi to wszystko zza sterów śmigłowca. Wtedy na moment stawała się z powrotem Cobham. Lata w przestworzach jednak minęły wraz ze zmianą tożsamości.

BlackBerry Storm pisnęła przeciągle, sygnalizując odebranie wiadomości. Immy weszła na antresolę, gdzie znajdował się jej gabinet. Komórka leżała gdzieś pomiędzy magazynami, ulotkami reklamującymi lokalny koncert Maxinne Swift i zaleceniami od doktora Schrodera, pediatry Solvi. Wreszcie Imogen odnalazła telefon pod konspektem biura tłumaczeń, w którym pracowała. Przesunęła palcem po dotykowym ekranie i zauważyła trzy nieodebrane połączenia od szefowej. Alissa Cooper próbowała dodzwonić się od czwartej rano. Niecodzienne. Imogen otworzyła aplikację mailową i zaczęła czytać.

Cytat:
PANI OLANDER,
proszę o jak NAJSZYBSZY kontakt telefoniczny! Sytuacja AWARYJNA. Dzisiaj o godzinie 18:00 w OREGON CONVENTION HALL odbędzie się spotkanie sekretarza edukacji Stanów Zjednoczonych ARNEGO DUNCANA z ministrem edukacji Chin, YUANEM GUIRENEM.
PAN DUNCAN wynajął NASZE biuro do tłumaczenia z mandaryńskiego na angielski. Zazwyczaj tak WAŻNE zadanie przypada w zaszczycie dr Annette Pulaski, zaufanej rządowej tłumaczce, która od ponad trzydziestu lat angażuje się we wszelakiego rodzaju spotkania z przedstawicielami władz chińskich na najwyższym szczeblu. Pani Pulaski niestety nieoczekiwanie ZMARŁA dzisiaj o drugiej w nocy w wieku siedemdziesięciu dwóch lat. Rząd Stanów Zjednoczonych ogłosił błyskawiczny kameralny przetarg wśród lokalnych biur tłumaczeń w PORTLAND i z zadowoleniem mogę stwierdzić, że nasza instytucja WYGRAŁA.
NIESZCZĘŚCIA jednak lubią chodzić parami. Pan Steven Wilkins, główny tłumacz mandaryńskiego w Wieży Babel, leży obecnie w SZPITALU z powodu WŁOŚNICY.
Postępując zgodnie z zasadami, POWINNAM wycofać nasze biuro z udziału W TAK WAŻNYM wydarzeniu. NIEOCZEKIWANIE przypomniałam sobie o PANI i łatwości, z jaką sporządziła pani w zeszłym tygodniu transkrypt z mandaryńskiego. Zazwyczaj nie angażujemy DO TAK WAŻNYCH wydarzeń osób o krótkim stażu, jednakże wysoki poziom pani umiejętności, naturalność i bezbłędność w interpretowaniu języka kazała mi się ZASTANOWIĆ, czy nie warto zrobić w tym przypadku WYJĄTKU.
Czy czuje się pani na siłach, by DZISIAJ o 18:00 pełnić rolę tłumaczki w OREGON CONVENTION HALL? Chyba nie muszę wspominać, jak LUKRATYWNY i PRESTIŻOWY mógłby okazać się dla pani ten wieczór. GŁĘBOKO WIERZĘ W PANIĄ i liczę na pozytywną odpowiedź na moją prośbę.
Proszę o jak najszybszy kontakt telefoniczny w celu ustalenia szczegółów!

Pozdrawiam,
ALISSA COOPER
DYREKTOR w: Biuro tłumaczeń WIEŻA BABEL
4614 SE Mitchell St, Portland, OR 97206, Stany Zjednoczone


Imogen musiała zastanowić się nad tym spokojnie. Mogłaby zgodzić się. Skorzystanie z propozycji Alissy posiadało oczywiste, wypisane wielkimi literami zalety. Na dodatek zyskałaby przychylność szefowej i doświadczyłaby potencjalnie wyjątkowej kolacji.
Z drugiej strony… pisanie w domowym zaciszu tłumaczeń to nie to samo, co spontaniczne wcielenie się w postać tłumacza przysięgłego dla ważnych politycznych osobistości. Czy miała na to ochotę? Musiałaby przyszykować się, znaleźć opiekunkę dla Solvi, odwołać kontrolną wizytę u pediatry. Dużo zachodu. Co prawda Skorpion z modułem językowym praktycznie eliminował prawdopodobieństwo lingwistycznej wpadki, lecz wciąż potencjalnie narażała fałszywe dyplomy, które otrzymała od IBPI. Gdyby ktoś na wyższym szczeblu zainteresował się jej osobą, misterne fundamenty nowego życia mogłyby zamienić się w ruinę.

Zagryzła wargę i już miała oddzwonić do Alissy, kiedy rozległ się uporczywy dzwonek do drzwi. Immy ruszyła do wizjera. Wpuściła do środka Tinę. Jednocześnie usłyszała płacz dochodzący z pomieszczenia obok. Solvi obudziła się.
- Myślałam, że przyjdziesz po południu - rzekła Olander, spoglądając w kierunku sypialni.
Wybrzmiały dwie sekundy ciszy, którą Solvi znów przerwała niemowlęcym rykiem.
- Najmocniej panią przepraszam. Ja chyba… tak, ja pomyliłam dni. To znaczy godziny.
- Wszystko w porządku? - Imogen zmarszczyła brwi. Studentka przegryzła wargę i wlepiła w nią ogromne, orzechowe oczy, by w chwilę później zerwać kontakt wzrokowy. Zareagowała nieco spóźnionym, nerwowym śmiechem.
- Oczywiście, że tak - uśmiechnęła się sztucznie. - Czy mogę… - nieświadomie splotła palce, jak do modlitwy. - Czy mogę zacząć dzisiaj wcześniej?

Tina wyglądała na wystraszoną do szpiku kości. Dziewczyna - zazwyczaj pogodna i uśmiechnięta - zdawała się kimś innym. Dopiero po chwili Imogen zwróciła uwagę, że ubranie studentki wydaje się jakby poszarpane i w nieładzie - co dodatkowo kontrastowało z typowym wyglądem dziewczyny. Olander zawiesiła wzrok na szyi przykrytej apaszką. Czyżby tkwił na niej puder? Tina próbowała przykryć siniec podkładem i dodatkowo owiązała go materiałem, jednak z kiepskim rezultatem. Czy to możliwe, że ktoś ją napadł? Jeżeli tak, to dlaczego starała się to ukryć?

Imogen mogła drążyć temat, zadawać pytania i postawić na bezpośrednią konfrontację. Z drugiej jednak strony - tak naprawdę - to nie była jej sprawa i zapewne nie powinna się mieszać. Choć łączyły je pozytywne relacje, nie nazwałyby się przyjaciółkami. Na dodatek wszystko wskazywało na to, że Tina nie miała ochoty na wyznania. Zapewne Imogen powinna zająć się córką i odpowiedzieć - jakkolwiek - na prośbę Alissy Cooper. Nie szukać sobie dodatkowych kłopotów.

Tyle że Tina jakieś najwyraźniej znalazła. I cienka strużka krwi w kąciku jest ust wskazywała na to, że potrzebowała pomocy.



Sharif Khalid


- Czy naprawdę teraz muszą to robić? - jeden z Azjatów siedzących pod oknem spoglądał na ekipę montującą klimatyzację. Dramatycznie wyciągnął w ich kierunku dłoń, niczym główny bohater greckiej tragedii. - Akurat wtedy, kiedy jem?
Kobieta siedząca obok spoglądała niepewnie na bułkę. Plastikowym widelcem pogrzebała w środku i wyjęła pasek przysmażonej wołowiny. Podniosła go do góry, aby buczące, elektryczne światło go rozjaśniło.
- Jestem przekonana, że jest psie - zmarszczyła czoło i w rezultacie jej oczy zdawały się jakby bardziej skośne. - To rasizm.
- Urządzenia należy wymieniać po zamknięciu lokalu. Już samą muzykę byłoby ciężko wytrzymać, a do tego te wiertarki…


Sharif nauczył się nie słuchać podobnych kwestii. Co prawda pracował w barze z kebabami dopiero od kilku miesięcy, jednak zdążył już dawno temu przywyknąć i znudzić się panującą tu codziennością. Wycierał właśnie blat, spoglądając na wiszący na ścianie zegar. Dochodziła dwudziesta trzecia. O tej godzinie panował niewielki ruch w zazwyczaj zatłoczonym lokalu. I choć bistro przyjmowało klientów całodobowo, to - na szczęście - zmiana Sharifa powoli dobiegała końca.

Do jego nozdrzy dotarł kwaśny odór potu, który skutecznie przyćmił aromat kręcącego się na rożnie mięsa. Tego rodzaju nieprzyjemną wizytówką przedstawiał się Zargani Basir, właściciel baru. Wyszedł z zaplecza z pojemnikiem pełnym pokrojonej kapusty pekińskiej. Wystarczyło pobieżne spojrzenie, aby Sharif upewnił się, że mężczyzna - jak zwykle zresztą - nie jest w dobrym humorze.

- Co za chuj - otyły Arab szepnął do Khalida. - Gdybym zamknął restaurację na czas montażu, nie mógłby przyjść i pozbyć się mamony. I ta suka obok niego. Mięso, kiedy je kupowałem, było przeterminowane tylko trzy dni. Wielka smakoszka z Tajlandii. Ciekawe, co tak naprawdę ma między nogami.
Zargani obrócił się w stronę gości, jakby zastanawiając się, czy mogli usłyszeć jego słowa. Dla niepoznaki posłał w kierunku stolika przy oknie szeroki uśmiech, od którego aż zakołysał się podwójny podbródek.
- A ty zapierdalaj - rzekł na pożegnanie do Sharifa i powrócił na zaplecze.

Rozległo się brzmienie dzwoneczków, co zasygnalizowało otwarcie drzwi. Do środka wszedł Fahim Ahmad. Od razu podszedł do kasy i wyeksponował zgryz z nieco wydłużonymi dwoma przednimi siekaczami. Nadawały mu one szczurzego wyglądu.
- D-dla mnie t-tylko piwo - wyjąkał. - I d-dla ciebie też. Musimy pog-gadać.
Sharif mimowolnie spojrzał w kierunku zaplecza.
- I-i t-tak zaraz k-kończysz. Wendy może stanąć na ten czas za k-k-kasą. Prawda, Wendy?
Kobieta, która udawała, że nadzoruje pracę montażystów, posłała Fahimowi nieprzyjemne spojrzenie, ale ruszyła w stronę kontuaru. Pracowała u Zarganiego dopiero trzeci dzień, lecz wszystko wskazywało na to, że nie zamierzała długo tu pozostać.

Khalid westchnął z rezygnacją. Wcale nie miał ochoty na wysłuchiwanie akapitów jąkania, mimo to zgodził się. Usiedli we dwoje przy jednym z wolnych stolików.
- J-ja wiem, że j-jest z ciebie miły, g-grzeczny gość. Nie tykasz się takich spraw. Ale wysłuchaj m-mnie do końca - Fahim zaczął konspiracyjnym tonem. - Wczoraj z-zadzwoniła na mój numer jakaś k-kobieta. Chciała porozmawiać. N-nic nie odpowiedziała, kiedy zapytałem, skąd ma mój numer. P-potem mówiła natomiast wiele. Kazała p-pobrać jakieś aplikacje szyfrujące na Androida. I n-normalnie wyłączyłbym się i k-k-kazał jej się odwalić, ale rzekła, że mogę zarobić mnóstwo forsy. Ł-łapiesz to? No i potem znowu zadzwoniła i powiedziała, że t-teraz rozmowa jest szyfrowana i m-możemy bezpiecznie gadać.

Fahim pociągnął duży łyk złocistego płynu. Skrzywił się na moment, w trakcie którego Sharif znów zastanowił się, czy Zargani aby nie dodaje moczu do napojów. Bez względu na wszystko Fahim potrzebował alkoholu, aby się nie jąkać.

- W Portland na przedmieściach jest taka f-fabryka, która należy do jakiejś firmy farmaceutycznej produkującej leki na alergie. I do tego zużywają... - Fahim zmarszczył czoło, po czym sięgnął po karteczkę z zapisaną nazwą. - Zużywają pseudo-efe-drynę. Ale j-jak zamieszasz to jakoś inaczej, to puf! Metamfetamina! - ściszył głos. - No i t-tak się szczęśliwie s-składa, że ja znam kolesia, który wpuści nas do fabryki. M-my musielibyśmy tylko wynieść kanister na kółkach na zewnątrz, wpakować to do vana i odjechać w siną dal. Ta kobieta, która do mnie zadzwoniła… to w dużej mierze jej plan. Powiedziała, że zajmuje się gotowaniem. To znaczy wyrobem - Fahim znów ściszył głos. - Wyrobem narkotyku. I my podzielilibyśmy się później zyskiem ze sprzedaży po równo. Dla każdego ćwiartka. Dla mojego k-kolesia, tej laski i nas.

Fahim poprawił okulary na nosie. Tymczasem Sharif spojrzał w dal na twarz przylepioną do szyby i wpatrzoną w niego, jak w obrazek.


Bee Barnett, córka właścicielki kwiaciarni. Zawsze uśmiechała się nieśmiało i denerwowała na jego widok. Stalking był jednak czymś nowym. Odskoczyła jak oparzona do tyłu, kiedy ich oczy się spotkały.

- Zastanów się nad tym dobrze - Fahim źle zinterpretował milczenie Sharifa. - Nie musisz teraz podejmować decyzji. Ale zgódź się. A potem przyjdź na ten adres jutro o dwunastej - podał mu karteczkę. - To hotel. Spotkamy się i obgadamy wszystko we czwórkę.
- Czemu ja? - zapytał Sharif. - Czemu przychodzisz z tym do mnie?
Fahim wyraźnie zmieszał się i lekko zdenerwował. Milczał przez chwilę, w trakcie której Bee zdążyła znów podejść do okna. Nie mogła ich słyszeć, lecz i tak jej wpatrzone oczy przyprawiały o gęsią skórkę.
- Wiesz, to trzeba będzie później sprzedać jakiemuś dystrybutorowi. A ty znasz Gorelova.
- Ty też go znasz.
Fahim jeszcze bardziej się skrzywił.
- Tak, ale mam z nim na pieńku. Dureń ubzdurał sobie, że widuję się z Clem, jego dziewczyną. Zobaczył nas raz w supermarkecie, jak staliśmy przypadkiem razem w kolejce do kasy. Ogólnie to typ zazdrośnika. On i jego “tavarishe” są idiotami, lecz trzymają rynek w pieprzonej garści.

- Sharif! - rozległ się krzyk Varganiego.
- Dobra, to ja spadam - mruknął Fahim. - Jutro o dwunastej. Przyjdź.
Chwilę później już go nie było.

Sharif stanął za ladą, zastanawiając się, czy to Wendy poszła poskarżyć do Basira, kiedy znów rozległ się dzwonek. Tym razem w bistro pojawiła się Bee. Tak doskonałe zgranie w czasie nie mogło być dziełem przypadku.
- Poproszę małego falafla - rzekła tonem, który zasugerował Sharifowi, że wcześniej długo ćwiczyła tę kwestię.
Wendy wsadziła pitę do opiekacza, po czym - setny raz tego dnia - wyszła do ubikacji. Przez każdą sekundę skwierczenia pszennego placka Sharif czuł na sobie wzrok Bee. Ale kiedy na nią spoglądał, spuszczała głowę. Wreszcie zawinął posiłek i podał go dziewczynie.
- Tak sobie myślałam... - mruknęła wstydliwie. Nagle wydobyła z kieszeni różową, perfumowaną kopertę, zostawiła ją na blacie, rzuciła zdawkowe “do widzenia” i uciekła.

Sharif wyjął list i zaczął czytać słowa wypisane staranną kaligrafią.

Cytat:
Drogi panie Khalidzie!

Nazywam się Bee Barnett. Moja mama prowadzi kwiaciarnię na parterze kamienicy, w której pan mieszka. Często pomagam jej w pracy. Od czasu do czasu pukam do pana mieszkania i dzielę się domowymi wypiekami. Mam nadzieję, że mnie pan pamięta. Jest pan bardzo miłym i uprzejmym człowiekiem. Już od dłuższego czasu noszę się z zamiarem napisania listu. Jednak zwlekałam z tym do ostatniej chwili.

Do ostatniej chwili, gdyż jutro o dwunastej ma miejsce otwarcie nowej kwiaciarni przy NE Grand Ave. Moja mama przenosi firmę z kamienicy do mniejszego lokalu, ale za to położonego w centrum Portland. Odkąd pani Adelle Oatnut podniosła czynsz, sklep na przedmieściach przestał opłacać się. I zastanawiałam się... czy chciałby pan u nas pracować? Pomyślałam, że taki - przepraszam za uprzedmiotowienie - przystojny mężczyzna na pewno przyciągnie do nas wiele klientek.

Rozmawiałam już z mamą. Powiedziała, że ten - przepraszam za wyrażenie - "tłusty Arab", u którego pan pracuje, zatrudnia pana tylko ze względu na ulgę podatkową za osobę niepełnosprawną w załodze. Jej nigdy nie przyszłoby do głowy wykorzystywanie ludzkich przymiotów w taki sposób. Dodała - ku mojej wielkiej uciesze - że z chęcią znajdzie dla pana posadę.

Może pan liczyć na przyzwoite godziny pracy oraz całkiem dobre wynagrodzenie. Na dodatek... na ciepłą atmosferę i obracanie się na co dzień wokół ludzi, którzy darzą pana głębokim szacunkiem... i przyjaźnią... głęboką przyjaźnią.

Będę pana wyczekiwała jutro o 12:00 przy 924 NE Grand Ave - to adres naszej nowej kwiaciarni. Bardzo przepraszam, że wcześniej pana o tym nie poinformowałam. Ja... nie chciałam przeszkadzać tak zapracowanemu mężczyźnie, czy też może raczej... narzucać się. Ale wraz z przeniesieniem kwiaciarni już nigdy więcej bym pana nie zobaczyła. Nie chcę niczego żałować.

Proszę o rozważenie mojej propozycji!
Serdecznie pozdrawiam!
Bee Barnett.


Na blacie przed Sharifem leżały dwie kartki - jedna od Fahima, druga od Bee.
Stanął na rozdrożu.

Natalie Blake Douglas


Natalie kołysała się sennie na siedzeniu pasażera. Trzymała w ręku kubek termiczny, marząc o tym, by jeszcze raz napełnił się wrzącą kawą. Dochodziła siódma i choć nie był to środek nocy, najchętniej z powrotem wskoczyłaby do łóżka i przykryła grubą kołdrą.

Wczoraj wieczorem Kieran Walcott zadzwonił do niej z propozycją wspólnego obejrzenia filmu. W pierwszej chwili odmówiła, tłumacząc się migreną, ale potem zmieniła zdanie. Zaproponowała, żeby do niej przyjechał. Pół godziny potem mężczyzna pojawił się w drzwiach z dwiema paczkami Doritos, alkoholem i nową zabawką dla Minnie - gumową, piszczącą kością. Prezent zdecydowanie przypadł suczce do gustu. Biegała z nim po patio, jak gdyby znów była małym, pełnym werwy szczeniakiem.

Kolejne godziny upłynęły nadzwyczaj przyjemnie. Kieran żartował, rozlewał Wściekłe Psy z sokiem malinowym i tabasco, opowiadał o pracy i prawniczych przypadkach, które mogłyby zostać wyjęte wprost z powieści sensacyjnych. Na pewno nie były autentyczne, lecz mimo to sprawiały przyjemność Natalie. W międzyczasie oboje rzucali wzrokiem na sceny z drugiej części Powrotu do Przyszłości - ulubionego filmu Kierana. Wreszcie doszło do zbliżenia i dzień mógłby zakończyć się rewelacyjnie, gdyby Walcott nie powrócił do tego samego, niezmiennego od miesięcy tematu.

Wrócił spod prysznica, owinięty jedynie w ręcznik i pachnący jej ulubionym, lawendowym płynem do mycia ciała. Usiadł na brzegu łóżka, wsparł się ramionami o kolana i westchnął.
- Natalie… ja nie mogę tak dalej żyć - zaczął. - Przyjeżdżać do ciebie, przypominać sobie, że cię kocham, a potem… że to nie podąża w żadnym kierunku - wyraźnie ciężko było mu wypowiadać kolejne słowa. Rozbrzmiała krótka chwila ciszy i dalej kontynuował. - Mam trzydzieści trzy lata i nie chcę przez resztę życia biegać za tobą; bez przerwy gonić ducha. Kojarzysz Jasona? To mój najlepszy przyjaciel, znamy się od dziecka. Razem chodziliśmy do szkoły i razem przebrnęliśmy przez studia. Wczoraj zaprosił mnie na przyjęcie urodzinowe jego drugiej córki, która skończy niedługo trzy latka. Rodzice dzwonią do mnie regularnie i wypytują o ciebie, a ja za każdym razem nie mam nic nowego do powiedzenia. Dowiedziałem się od siostry, że według nich jestem gejem, a ty moim kłamstwem-wymówką.

Kieran pomasował skronie i zagryzł wargę.
- Już dwa razy oświadczyłem ci się, a ty dwa razy to zignorowałaś. Niedawno uświadomiłem sobie, że tak właściwie ty nigdy nawet nie przyznałaś, że jesteśmy razem. Jestem pewny… choć wolałbym się okłamywać, ale jestem pewny… że mnie nie kochasz... - na moment stracił wątek - i zaczynam wątpić, czy w ogóle lubisz. Bawisz się mną - jakby dla potwierdzenia tych słów Minnie dwa razy zapiszczała gumową zabawką. - Nie chcę ci dawać ultimatum, ale muszę. Zastanów się nad tym dobrze… i zdecyduj, czy chcesz być ze mną w stu procentach, czy też może nigdy już nie zobaczyć. Dawno temu minął czas, kiedy wystarczył mi status przyjaciela do łóżka.

Wypowiedział te słowa, po czym zwalił się na łóżko i momentalnie zasnął. Wypił pół litra wódki, co w zupełności wystarczyło, aby utracił przytomność.

Następnego dnia pukanie do drzwi obudziło Natalie. Kobieta wychyliła się przez okno i ujrzała znajomy samochód na parkingu Gateway Terrace Apartments. Owinęła się w szlafrok, po czym wpuściła do środka swoją promotorkę pracy doktoranckiej, Jennifer Pulaski, która zakomunikowała, że jej matka Annette zmarła o drugiej w nocy.
- Wybieram się właśnie do domu pogrzebowego. Proszę, czy mogłabyś mnie dzisiaj zastąpić? - Jennifer wytarła nos materiałową chusteczką. - Dostałaś zaproszenie na wystawę archeologiczną w Oregon Convention Hall, prawda? Na dodatek największe i najważniejsze muzea stanowe udostępniają swoje zbiory, aby uświetnić ekspozycję z okazji podpisania traktatu o nowych zasadach co do polityki archeologicznej pomiędzy USA, a Chinami - w tym niespodziewanym momencie Jennifer znów wybuchła płaczem. Mimo to kontynuowała. - Wreszcie będziemy mogli z Shumlą osobiście zbadać jaskinie Zhoukoudian koło Pekinu oraz stolicę Anyang pierwszej dynastii cesarzy Chin, a to dopiero początek. Czy mogłabyś pojechać jak najprędzej, najlepiej teraz, do muzeum Pittock Mansion i nadzorować transport tych - kobieta wepchnęła do jej ręki listę - obiektów?

Jennifer Pulaski pożegnała się, nie czekając na odpowiedź, po czym odjechała. Natalie nie zamierzała kłócić się ze swoją zapłakaną promotorką. Prędko zrobiła kawę do termicznego kubka, kiedy zaspany Kieran zaproponował, że ją podwiezie. Nie była pewna, jak wiele pamiętał z poprzedniej nocy. Wciąż też wydawał się lekko wstawiony. Douglas uznała, że bezpieczniej będzie zamówić taksówkę. I w ten właśnie sposób wylądowała na siedzeniu pasażera z pustym kubkiem po kawie. Spoglądała przez okno na ulice, budynki, pierwszych ludzi podążających niemrawo do pracy. Wszystko to okraszała drobna mżawka padająca z zachmurzonego nieba. W Portland nawet latem potrafiło być deszczowo.

Postanowiła przejrzeć pocztę w komórce. Tym razem czekała ją przyjemna niespodzianka. Jej młodszy brat Connor miał przylecieć w odwiedziny do rodziny, korzystając z przerwy semestralnej. Arthur - najstarszy z rodzeństwa - zaproponował, że go odbierze i napisał do siostry z zapytaniem, czy również pojawi się na lotnisku. Samolot z Quantico do Portland miał wylądować tuż przed szesnastą, a to natomiast była niezbyt fortunna wiadomość. O tej godzinie Natalie powinna uczestniczyć w uroczystości otwarcia ekspozycji i oprowadzaniu jakiegoś chińskiego ministra. Mogła próbować się z tego wywinąć, aby jak najszybciej spotkać się z bratem, za którym tęskniła. Z drugiej strony istniała szansa, że jej nieobecność potencjalnie zaszkodzi robionemu doktoratowi. Z Connorem zawsze mogła zobaczyć się później. Pochyliła się nad dotykową klawiaturą, aby wystukać odpowiedź.


Niecałe pół godziny później wysiadła pod Pittock Mansion. Ujrzała samochód policyjny, który miał eskortować białego vana zaparkowanego nieopodal. Wchodziła po schodach prowadzących do rezydencji, kiedy usłyszała nawołujący ją męski głos. Policjant siedzący w radiowozie okazał się jej przyrodnim bratem. O Peterze Morrisie dowiedziała się dopiero trzy lata temu, podobnie jak o przelewach, które ojciec latami zlecał na jego rzecz. Miała do Petera ambiwalentny stosunek. Z jednej strony był dobrym człowiekiem, a z drugiej przypominał o zdradzie ojca.
- Co za niespodzianka - Morris uśmiechnął się. - Miło znów cię spotkać. Słuchaj, nie ma potrzeby, abyś męczyła się z taksówką. Mogę podwieźć cię prosto do Oregon Convention Hall, przecież eskortuję te stare graty aż do samego końca - zaśmiał się, a potem spoważniał. - Bez urazy, rzecz jasna. W pełni doceniam tego no… wagę historii i zabytków, tak. I rzecz jasna nie miałem na myśli ciebie, mówiąc o starych gratach, przecież jesteśmy w tym samym wieku - Peter poskrobał się po głowie, uśmiechając niezręcznie.

Po krótkiej rozmowie z przyrodnim bratem weszła do Pittock Mansion i urządzonego w środku muzeum. Dwadzieścia różnych antyków miało zostać odpowiednio zapakowanych i zniesionych do vana. Trwało do znacznie dłużej, niż mogłaby się spodziewać, jako że kustoszka - Barbabietola Oatnut, starsza, nieprzyjemna kobieta - celowo utrudniała działania. Zapisywała z dokładnością co do sekundy moment wyniesienia poza próg domostwa cennych pamiątek z życia Henry’ego i Georgiany Pittocków. Zgodnie z umową miały powrócić na swoje miejsce w przeciągu dwudziestu czterech godzin i Barbabietola Oatnut zamierzała pilnować tego terminu z należytą pieczołowitością.

- Byle nie ten obraz - kustoszka zaparła się rękami przed portretem Georgiany Pittock. - To ostatni obraz namalowany przed jej śmiercią w 1918 roku. Henry Pittock zmarł rok później z powodu złamanego serca po stracie żony. Każdego dnia przychodził pod ten obraz i płakał, płakał, płakał - kobieta akcentowała każde powtórzenie głośnym tupnięciem. - Aż pewnego razu zamiast łez z oczodołów polała się krew - Barbabietola Oatnut położyła ręce pod oczami, jak gdyby i ona miała w ten sposób zaraz zginąć. Portret Georgiany Pittock i tak został zabrany pomimo tego popisowego występu.

Natalie spoglądała jednak w innym kierunku. Jej uwagę zwrócił oręż leżący na błękitnym aksamicie. Kolejny antyk mający uświetnić ekspozycję.


Należał do Jamesa Douglasa, znanego również jako Dobry Sir James, lub Czarny Douglas. Przodek Natalie zginął w 1330 roku w Tebie na terenie dzisiejszej Hiszpanii. Jego miecz jednak nie utopił się w odmętach historii - wręcz przeciwnie - przez stulecia tułał się od jednego kolekcjonera do drugiego, aż wreszcie wylądował w rękach Henry’ego Pittocka. Ojciec Natalie nieraz opowiadał o tym świetnie zakonserwowanym orężu. Choć nie przyznałby się nikomu, marzył o tym, by dziedzictwo przodka trafiło z powrotem do rodziny. To pozostawało jednak w sferze nic nie znaczących marzeń, jako że od dziesiątek lat miecz należał do zbiorów muzealnych i nie można go było wykupić. Jeden z pracowników firmy transportującej włożył go do specjalnego pojemnika i wyniósł do białego vana. Tym samym ostatni punkt na liście od Jennifer Pulaski został zrealizowany. Barbabietola Oatnut zapisała w swym kajeciku kolejną godzinę.

Natalie skinęła głową swojemu odbiciu w jednym z ogromnych zwierciadeł, po czym opuściła Pittock Mansion w ślad za mieczem przodka.

Alice Harper


Po południu Alice Harper odebrała pocztę. Tym razem nie było w niej ani ulotek, ani informacji od banku w sprawie płatności. Jedna koperta, niewielkich rozmiarów. Zdawałoby się - zupełnie zwyczajna. Jednak wystarczyło przeczytać dane nadawcy, aby serce Alice zaczęło kołatać. Nie otworzyła listu, lecz schowała go do torebki. Następnie wyszła z domu i skierowała się do najbliższej stacji metra. Ledwo co zdążyła, gdyż z nieba nieoczekiwanie lunęła ulewa - a ona, rzecz jasna - nie pomyślała o parasolce.

Na szczęście wagon okazał się prawie pusty, a więc nie miała trudności w znalezieniu wolnego miejsca. Co prawda na każdej stacji dosiadali się kolejni ludzie, ale nie przeszkadzało to Alice - aż do momentu, kiedy pewna Azjatka usiadła wraz ze swoim towarzyszem obok. Zaczęli się rozpychać i głośno rozmawiać na temat bloga kulinarnego, którego prowadzili. Alice dość szybko znudził się temat lokalnych barów kebab, zwłaszcza że para próbowała wciągnąć ją do rozmowy.
Raz za razem jej ręka błądziła w kierunku torebki. Z jednej strony chciała upewnić się, że nie zgubiła listu, a z drugiej… dotyk koperty wydawał się jakby piec opuszki palców.

Wysiadła i ruszyła w znajomym kierunku opery. Jeszcze raz odświeżyła w umyśle libretto. Rozmyślała o najtrudniejszym akcie, w którym niekiedy zdarzało jej się śpiewać zbyt prędko. Czekała ją właśnie próba generalna przed premierą nowej odsłony Wesela Figara i trema powoli torowała sobie drogę na zewnątrz. Wtedy jednak spotkała pierwszą, a potem następną przyjaciółkę. Obie - choć również miały wystąpić w sztuce - wydawały się niezwykle zrelaksowane i ich nastrój prędko udzielił się Alice.

Próba minęła szybko, lecz na zewnątrz zdążyło się już ściemnić. Pod gmach opery w Portland gremialnie zbierali się widzowie. Alice prześlizgiwała się pomiędzy damami ubranymi w długie satynowe suknie i dżentelmenami w czarnych garniturach. Młodzi, starzy, piękni, brzydcy - opera otwierała drzwi przed każdym, o ile tylko spełniał wymóg elegancji i posiadania biletu. Alice natomiast wyszła z budynku, aby zaczerpnąć powietrza.


- Alice, czy to ty? - nieopodal rozległ się znajomy głos. Harper obróciła się gwałtownie i wpierw nie poznała pięknej, długonogiej szatynki. - Tak się cieszę, że cię widzę!
Maxinne Swift była przyjaciółką Alice jeszcze za czasów, gdy obie mieszkały w Sacramento. Wciąż utrzymywały z sobą kontakt, choć niestety tylko przez komunikatory. Max, jako piosenkarka estradowa, jeździła po całej Ameryce i niejednokrotnie występowała jako support przed największymi gwiazdami. Niedługo miała wybić się jeszcze wyżej za sprawą duetu z Justinem Timberlakem, który został już napisany, zatwierdzony i nagrany w studiu pod Los Angeles.
- Jutro mam koncert, ale przyleciałam wcześniej, żeby zdążyć na twój występ - Max wyszczerzyła zęby. W odróżnieniu od rozradowanych min, którymi częstowała obiektywy i reflektory, ten uśmiech był autentyczny. - Daj z siebie wszystko, jak zawsze! - wycałowała Alice w oba policzki. - Tak bardzo się cieszę! Ale teraz idź, zdaje się, że ktoś cię szuka.

Harper obróciła się i ujrzała machającą, znajomą kobietę, która stała w drzwiach kilkanaście metrów dalej. Wszyscy nazywali ją „ciocią May”, choć de facto z nikim nie była spokrewniona. Kobieta - nieco pulchna i mająca za sobą lata młodości - na każdym wywierała wrażenie niezwykle sympatycznej, jowialnej osoby. Zawsze znajdowała czas, by wysłuchać, doradzić, pomóc. Pracowała już kilkadziesiąt lat, szyjąc stroje i zajmując się dekoracjami. Posiadała duży talent artystyczny. Nie było tajemnicą, że jest on słabo opłacany, lecz kobieta - zamiast skarżyć się - powtarzała, że kocha swoją pracę.
Alice prędko pożegnała się z Maxinne, po czym ruszyła za ciocią May do środka. Minutę potem były już za kulisami.

- Wystarczy, że wydobędziesz z siebie tylko ćwiartkę tego, co na próbie - staruszka mówiła, zakładając perukę na głowę Alice. Kaskada brązowych loków córki ogrodnika zakryła mahoniowe włosy śpiewaczki. Biały, pofałdowany czepek dopełnił wizerunku Barbariny. - Wystarczy tylko ćwiartka twojego talentu, a oni wszyscy padną ci do stóp - ciocia May uśmiechnęła się kordialnie. - Pozwól, że zasznuruję ci gorset. Ubrałabym cię w aksamity, gdybym mogła, lecz do roli bardziej pasuje suknia z samodziału. Ale przewiążę ją śliczną, różową wstążką. Nie twierdzę, że będzie ci wygodnie, ale jak już masz być sardynką, to przynajmniej w ładnej puszce. Uśmiechnij się jeszcze raz, o tak. Jesteś idealną Barbariną!

Alice odetchnęła głęboko dwa razy, po czym wyszła na scenę.


Opera pękała w szwach. Pomiędzy czerwonymi ścianami, zarówno na balkonach, jak i pod sceną, w każdych kolejnych rzędach i kolumnach - wszędzie ludzie. Czarny sufit przypominał nocne niebo pokryte asfaltem. Lampy rozbłyskiwały niczym gwiazdy. Każde kolejne światła - duże i małe, białe i kolorowe, intensywne i słabe - kierowały się to na scenę, to na widownię, to na aktorów. Na Alice. Tyle emocji, tumult szepczących głosów, nieskończoność twarzy, ekspresji i min. Alice to wszystko chłonęła. W tym wszystkim się gubiła. Mijały kolejne akty. Rozbrzmiewały skomponowane przez Mozarta uwertury uwieńczone w sopranach, basach, tenorach. Trele, ozdobniki, zmiany tonacji. Dysonanse, konsonanse. Każdy interwał w odpowiedniej sekundzie, skrojony na miarę rytmu i wizji artysty.
Wszystko to trwało tak długo, aż drapowana, welurowa kurtyna zakryła scenę, oddzielając świat rzeczywisty od fikcyjnego.

Alice odpoczywała za kulisami, rozłożywszy się w obrotowym fotelu. Ciocia May usunęła z jej czupryny delikatną perukę, pochwaliła występ, po czym ruszyła do Brada - aktora, który wcielił się w rolę Cherubina. Harper zaczęła rozczesywać włosy, kiedy wysoki, młody mężczyzna znienacka pojawił się obok. Trzymał w ręku piękny bukiet kwiatów uwiązany tasiemką z nazwą kwiaciarni „Wiszące Ogrody Barnettów”. Wnet słodki zapach róż, piwonii i tulipanów owinął Alice.
- Pani występ był zjawiskowy - rzekł mężczyzna, kłaniając się niczym dżentelmen. - Chciałbym pogratulować wyjątkowej, przekonującej kreacji. Nigdy nie słyszałem w życiu równie melodyjnego sopranu - uśmiechnął się uprzejmie. - Muszę na dodatek nadmienić, że choć wcześniej myślałem, że mam słabość do kobiecych falsetów… dopiero teraz jeden z nich kompletnie porwał mnie i oczarował. Czuję się w niemocy i dlatego… chciałbym zaproponować pani wspólną kolację. Właśnie teraz. Zdaję sobie sprawę, że po tak znakomitym popisie musi być pani zmęczona, jednakże uroczyście przysięgam, że dziewięciu na dziesięć moich przyjaciół zarzeka się, że najlepiej odpoczywają właśnie w mojej obecności.
- Alice jest właśnie dziesiątą z tych dziesięciu - nieopodal rozległ się roześmiany głos Madison, która występowała w roli Marceliny. - Prawda, Alice? Szykujemy z zespołem małą imprezę popremierową i musisz z nami pojechać. Jestem przekonana, że cię wcześniej zaprosiłam.
- W każdym razie - nieznajomy dżentelmen uśmiechnął się uprzejmie. - Będę czekał na panią w samochodzie przed operą. Czarna honda, na pewno pani nie przeoczy - skinął głową, po czym postawił bukiet kwiatów na blacie toaletki. - Przy okazji, nazywam się Thomas Douglas - dodał, zanim opuścił kulisy.
- Alice, chodź z nami. Nie potrzeba ci żadnego „american psycho” - Madison mrugnęła okiem, po czym wróciła do flirtu z Bradem.

Harper natomiast skierowała się do ubikacji. Odebrała wiadomość od Maxinne, która proponowała wspólny, babski wieczór. Jednak zamiast jej odpowiedzieć, Alice chwilowo schowała telefon i zamknęła się w kabinie. Wreszcie mogła zapoznać się z zawartością koperty schowanej na dnie torebki. Tkwiła tam już kilka godzin i przyszedł czas najwyższy, by ją otworzyć.

Pogładziła palcem tytuł nadawcy.
Narodowy Szpital Psychiatryczny w Sacramento.
Mental Health America of Northern California.
Zaczęła czytać.

Cytat:
Sz. P. Alice Harper,

z przykrością musimy powiadomić o śmierci pani matki Amelii Harper. Dnia dzisiejszego (tj. data nadania listu) została znaleziona w izolatce przez jednego z wykwalifikowanych pracowników opieki. Pomimo starań resuscytacyjnych, niestety nie udało się uratować jej życia. Pragniemy nadmienić, że zostały przez nas zachowane wszelakie środki ostrożności opisane kategorią zagrożenia, do której pani Harper została przyporządkowana przez lekarzy psychiatrów.
Śmierć nastąpiła poprzez odgryzienia języka i w rezultacie uduszenie się oraz wykrwawienie.
Jeżeli chciałaby pani złożyć osobistą wizytę w placówce, prosimy o wcześniejsze uzgodnienie terminu drogą rozmowy telefonicznej.
Pragniemy również nadmienić, że pani Amelia Harper przed śmiercią sporządziła list pod opieką jednej z wykwalifikowanych opiekunek. W tytule widnieje pani imię. Jeżeli chciałaby pani się z nim zapoznać, proszę o wiadomość zwrotną. Możemy sporządzić elektroniczną kopię dokumentu i wysłać ją drogą e-mailową, lub też przesłać pocztą tradycyjną lub przeczytać w trakcie konwersacji telefonicznej.
Łączymy się z panią w bólu. Rodzinom ofiar tak dotkliwych tragedii zalecamy kontakt z gronem wykwalifikowanych psychologów wsparcia. Załączamy w osobnym dokumencie listę numerów telefonicznych anonimowego doradztwa stanu Oregon.

Z wyrazami szacunku,
Carmilla Aftonbladet,
Sekretarz Szpitala Psychiatrycznego w Sacramento
Mental Health America of Northern California
1908 O St, Sacramento, CA 95811, United States
+1 916-366-4600


Alice wpatrywała się w złożoną kartkę papieru, jak gdyby z czasem litery mogły ułożyć się w innej kolejności.
 

Ostatnio edytowane przez Ombrose : 14-10-2016 o 04:09.
Ombrose jest offline  
Stary 14-10-2016, 19:04   #2
 
Ombrose's Avatar
 
Reputacja: 1 Ombrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputację
Lotte Visser


Dwie przecznice od mieszkania Lotte młoda Koreanka otworzyła bar onigiri. Choć bistro funkcjonowało dopiero od trzech miesięcy, już teraz cieszyło się wielką popularnością. I nie bez powodu. Ryżowe trójkąty każdego dnia smakowały obłędnie, nadzienie zawsze było świeże, na dodatek cena wydawała się stosunkowo atrakcyjna. Visser zakupiła na śniadanie trzy sztuki - kimchi, tofu i ebi, po czym szybkim, zdecydowanym krokiem ruszyła z powrotem do domu. Niekiedy miewała luźne dni, w trakcie których nie musiała się spieszyć… jednak niestety nie dzisiaj.

Włączyła notebooka. Aplikacja mailowa od razu zaatakowała szeregiem powiadomień od czytelników. Niestety Lotte nie udzielała się na swoim blogu muzycznym tak często, jak kiedyś i część odbiorców nie mogła się z tym pogodzić. W ramach rekompensaty Visser od czasu do czasu przysiadała i opracowywała nieco obszerniejsze artykuły… jednak to nigdy nie wystarczało. Tak właściwie Lotte tęskniła za śledzeniem świata muzyki i byciem na bieżąco, lecz ostatnimi czasy angażowała się również w inne aktywności. Poza pracą w biurze architektonicznym Deana Radlera wolne chwile spędzała na nauce francuskiego, ćwiczeniach na strzelnicy, treningach na siłowni… niedawno też skończyła kurs samoobrony. Życie oraz przebyte starcia nauczyły ją doceniać wagę wyszkolenia i rozwijania swoich umiejętności. Niestety czasami w zakamarkach umysłu pojawiały się zjadliwe głosy, które podszeptywały, że i tak najważniejszy jest fart oraz pomyślność losu. Daniel - jej brat - oraz Takeshi… choć byli najlepsi, i tak zginęli. Od tego czasu minęły jednak długie miesiące i Lotte zdołała uporać się z żałobą.

Świdrujący, drażliwy pisk przeszył powietrze niczym strzała. Visser wzdrygnęła się. Jej dzwonek do drzwi był jedyny w swoim rodzaju.
W drzwiach stała Angelika trzymająca w ramionach małego Williama. Dziewczyna wyglądała kwitnąco. Uśmiechała się szeroko i przypominała prędzej paryską modelkę, niż świeżo upieczoną mamę. Jej strój był przemyślany, modny i drogi. Nieznacznie przytyła po ciąży, dzięki czemu jej sylwetka nabrała bardziej kobiecych kształtów. W rezultacie wydawała się jeszcze bardziej atrakcyjna.

Lotte delikatnie odebrała Williama i uśmiechnęła się do niego ciepło. Chłopiec już teraz wydawał się równie idealny, jak jego matka. Posiadał drobny meszek jasnozłotych włosków przylepionych do potylicy i duże, niebieskie oczy. Oczy Daniela, jej oczy. Oczy Visserów.

- Jestem straszliwie wdzięczna, że zgodziłaś się zawieźć nas dzisiaj do pediatry - rzekła Angelica, eksponując śnieżnobiałe zęby. - Doktor Shroder przypisał mi jakieś leki na nadciśnienie i zakazał prowadzić samochód. Mój tata jest poza miastem i nie wiem, jak byśmy sobie bez ciebie poradzili - uśmiechnęła się ciepło. - No już, William, wracaj do mamusi - Angelika zaszczebiotała do chłopca, biorąc go z powrotem w ramiona. - Ach, i zanim zapomnę… widziałam jakąś karteczkę przed drzwiami. Ktoś chyba zostawił liścik. A może wypadła ci? Nie wiem co jest w środku, rzecz jasna nie zaglądałam.

Lotte wyszła na klatkę schodową i podniosła mały zwitek papieru wyrwany z zeszytu w kratkę. Został podwójnie złożony. Visser zmarszczyła brwi, po czym rozwinęła wiadomość.

Cytat:
ZNISZCZĘ CIĘ
Czasami dwa zwykłe słowa mają w sobie więcej ekspresji, niż pisane wierszem tomiszcza literatury klasycznej.

Lotte skoncentrowała się i skorzystała ze swojej mocy. Dotknęła pisma, po czym zagłębiła się w jego przeszłość. Dla Parapersonum II stopnia świat miewał mniej tajemnic, niż dla zwykłych ludzi.

Cytat:
Przyćmione, elektryczne światło. Ćma tłukąca się o szybę, chcąc przedostać się do środka. Mężczyzna trzymający w lewej ręce szklankę wypełnioną złotym płynem, a w prawej długopis. Wyrywał stronę z nowego zeszytu, zakupionego właśnie do tego celu.
Ręka trzęsie się, formułując z tuszu duże, drukowane litery. Kolejna szklanka, kolejny shot. Jack Daniels stoi pusty.
Przyćmione, elektryczne światło. Ściany zapełnione fotografiami. Każda przedstawia Lotte. Ćma tłukąca się o szybę, chcąc przedostać się do środka. Zeszyt z wyrwaną kartką papieru.
Zdjęcia robione na ulicy, na siłowni, na strzelnicy. Na każdym Lotte. Przyćmione, elektryczne światło. Jack Daniels stoi pusty. Jednak mężczyzna nalewa do niego wody i wsadza kwiaty. Piękne czerwone gerbery. Przewiązane wstążką z napisem: “Wiszące ogrody Barnettów”.
Lotte próbuje dostrzec twarz. Intensywniej wczepia się w nici przeszłości, próbując znaleźć tę jedną, która niesie ze sobą fizjonomię mężczyzny. Wciąż szuka. Wnet przybliża się i…


- O MÓJ BOŻE, LOTTE, TY MASZ PADACZKĘ?! - Angelika przeraźliwie ryknęła, przerywając wizję. Potrząsała ramionami Lotte, prawie wyrywając bark ze stawów.

Pół godziny później jechały samochodem.
- Może jednak taksówka będzie lepszą opcją? - Angelika zmarszczyła brwi. - Jeżeli masz padaczkę, to…
- Ile razy mam mówić, że nie mam padaczki? - Lotte starała się zachować spokój. - To tylko ból głowy.
- Mhm - odparła blondynka. - To może… chciałabyś porozmawiać o twoim szefie?
Lotte zdziwiła się.
- Dlaczego miałabym chcieć rozmawiać o moim szefie?
- Bo mi na tym zależy - Angelika uśmiechnęła się, niczym aktorka z reklamy past do zębów. - Widzisz… to bardzo atrakcyjny mężczyzna i też reprezentujący pewien… nazwijmy to, poziom. Tak, to dobre słowo. Zainteresowałam się firmą, którą pracujesz i w zakładce “O nas” na stronie internetowej zobaczyłam jego zdjęcie i przeczytałam trochę na jego temat… I cały czas coś nie dawało mi spokoju. Dopiero niedawno zrozumiałam o co chodzi. Nie nosi obrączki! Dla pewności jeszcze raz przejrzałam wszystkie fotografie. I tak się zastanawiałam…
- Czy ty chcesz, abym was ze sobą zapoznała...? - Lotte zmarszczyła brwi.
Angelika zagryzła wargę, westchnęła i położyła dłoń na ramieniu Visser.
- Nie mogę całe życie płakać za Danielem - rzekła cnotliwym tonem.
Lotte zatrzymała się przed prywatnym gabinetem doktora Shrodera. Angelika wysiadła z samochodu, trzymając w ramionach małego Williama.
- Bardzo dziękuję za podwiezienie! Moja przyjaciółka Alissa podrzuci mnie z powrotem do domu. Całusy! - Angelika nachyliła się, by pocałować powietrze obok policzka Lotte, po czym odwróciła się, zatrzasnęła drzwi i zniknęła w budynku.

Visser została sama na parkingu. Wyjęła z torebki kartkę z wypisaną drukowanymi literami groźbą. Choć próbowała przywołać wizję, niestety nie udało się. Zapaliła silnik, po czym skierowała się z powrotem do domu. Jej dzień dopiero się zaczynał.

Wbiegła po schodach, potem do sypialni, aż wreszcie otworzyła szeroko szafę. Przeglądała ubrania, rozsuwała wieszaki, dobierała buty. Szykowała się na elegancki wieczór w operze. Właśnie dzisiaj miała odbyć się premiera nowej odsłony Wesela Figara. Dean Radler zaprosił wszystkich współpracowników, rozdając każdemu po dwa bilety, tym samym umożliwiając wybranie się na spektakl z osobą towarzyszącą. Po wydarzeniu Radler zaprosił wszystkich do swojej willi na skromny aperitif i kolację.

Wnet Lotte zajechała pod gmach opery. Parking był pełny i szukanie wolnego miejsca trwało bez końca. Na szczęście udało się, choć nie bez drobnej sprzeczki z innym kierowcą. Visser wyszła z samochodu i choć próbowała dostrzec kogoś znajomego, tłum był zbyt gęsty. Wyjęła komórkę, aby zadzwonić do Deana i zapytać o jakiś punkt zbiorczy dla współpracowników. Należało spotkać się przed rozpoczęciem sztuki. Nieoczekiwanie zastygła.

Tuż przed gmachem opery ujrzała Maxinne Swift, wschodzącą gwiazdę muzyki pop. Celebrytka rozmawiała z inną, piękną kobietą o mahoniowych włosach, lecz wnet została sama. Lotte zastanowiła się, czy warto podejść i porozmawiać z piosenkarką. Wywiad z nią, nawet krótki, mógł usatysfakcjonować niezadowolonych czytelników bloga muzycznego Visser i bez wątpienia przyciągnąłby wielu nowych odbiorców.
Z drugiej strony… to wcale nie musiała być pozytywna rzecz. Lotte tak właściwie powoli wyciszała swoją działalność na blogu i taka bomba mogła potencjalnie wszystko skomplikować. Na dodatek to nie do końca był czas i miejsce na wywiady. Zapewne Lotte powinna poszukać Deana Radlera i innych znajomych.

Tylko że taka okazja już się nie powtórzy i miała ją na wyciągnięcie ręki.
 
Ombrose jest offline  
Stary 15-10-2016, 00:45   #3
MTM
 
MTM's Avatar
 
Reputacja: 1 MTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputację
Nie potrzebował budzika, by przerwać swój sen o wyczekiwanej porze. Jego mózg zdawał się być zaprogramowany do tego typu procedury. Jakby nieustannie odmierzał czas, gdzieś tam głęboko w podświadomości. Czy zawsze tak było? Cóż, z pewnością od niepamiętnych czasów.

Ocknął się, kiedy jeszcze było ciemno. Jak każdego dnia otworzył oczy, by spojrzeć na okno schowane za zaciągniętą żaluzją. Mdłe światło lamp ulicznych bezskutecznie próbowało przebrnąć przez tę zaporę i przeszkodzić w jego spoczynku. Tyle, że już nie spał.
Jak każdego poranka obudził się sam w dużym łożu, a czerwone diody LED na wyświetlaczu zegara postawionego na skromnym stoliku, bezgłośnie zapoznawały mężczyznę z aktualną godziną. Było bardzo wcześnie. Zawsze było bardzo wcześnie.

Jasne, żółte światło rozbłysło w pokoju, jak wybuch granatu błyskowo-hukowego. Sharif zmrużył oczy i odrzucił od siebie kołdrę, spuszczając stopy na podłogę wyłożoną ciemnymi panelami i przysiadając na skraju łóżka. Potarł zaspaną twarz i oparł łokcie o kolana. Usilnie próbował wyzbyć się resztek snu i doprowadzić do porządku skołatane myśli. Przetarł dłonią łysinę i poklepał się parę razy po brodatym policzku. Wstał.

Był w samych bokserkach. Taki roznegliż sprawił, że jego ciało szybko wyzbyło się większości sekretów.
Wywodzący się z Iraku Sharif Khalid był dwudziestoparoletnim, szczupłym mężczyzną o - jeśli nie wysportowanej - to przynajmniej dobrze zadbanej sylwetce. Miał wyraźnie śniadą cerę i bliskowschodnie rysy twarzy. Wysoki, sięgający niemal dwóch metrów. Mało mówić, że nie trudno było go znaleźć atrakcyjnym.
A jednak na tym prawie idealnym ciele można było znaleźć kilka skaz. Zaczynając od najdrobniejszych, czyli małym rozcięciu na prawym łuku brwiowym, który odznaczał się brakiem włosków w tamtym miejscu, po zabliźnioną ranę postrzałową na brzuchu z lewej strony, na paskudnej, podłużnej szramie umiejscowionej na wewnętrznej stronie prawego przedramienia kończąc.

Sharif ospale przebrnął na drugi koniec sypialni i sięgnął do rowerka stacjonarnego, zabierając z niego czarne, dresowe spodnie, w które też zaraz wskoczył. Następnie poczłapał do okna i pociągnął za przymocowany do żaluzji sznurek. Irakijczyk dostrzegł przejeżdżający pod budynkiem kamienicy samochód, a następnie usłyszał ujadanie psa. Okolica powoli budziła się do życia. Już za chwilę półmrok panujący na ulicach miał zostać rozgromiony przez wschodzące słońce, by mieszkańcy Portland mogli cieszyć się kolejnym dniem. Wciąż jednak pozostawało trochę czasu do tego wydarzenia. Czasu, który Sharif musiał wykorzystać.

Mężczyzna odszedł od okna i skierował się do dużej, dębowej szafy, stylizowanej na zamierzchłe czasy. Schylił się obok niej i wyciągnął postawiony pionowo rulon. Przez chwilę ważył go w dłoniach. Zaraz jednak odszedł kawałek i znalazł puste miejsce na środku pokoju, na którym rozłożył zawiniątko.


Sadżdżada miękko rozwinęła się na podłodze. Sharif przez chwilę okręcał dywanikiem po panelach, jak igła szukająca północnego bieguna w kompasie. Niektórzy mówią, że Muzułmanie czują podświadomie, w którym kierunku od miejsca, gdzie stoją, znajduje się Mekka. Cóż, jeśli rzeczywiście tak jest, to Khalid musiał przeoczyć taką umiejętność w swoich genach. Zamiast tego pierwszego dnia po wprowadzeniu się do tego mieszkania, zwyczajnie skorzystał z mapy internetowej, by sprostać swojemu obowiązkowi. Kto mówił, że współczesna technologia stoi na bakier z wiarą, ten nigdy nie musiał znajdować kierunku Mekki, będąc na innym kontynencie.

Kiedy kobierzec Irakijczyka znalazł się już w odpowiedniej pozycji, Sharif podszedł jeszcze do niskiego stolika obok, gdzie na blacie miał postawioną srebrzystą misę wypełnioną do połowy wodą. Muzułmanin opłukał w niej ręce oraz twarz, a następnie wytarł się do małego ręczniczka.
Teraz był gotowy. Wrócił na dywanik i uklęknął. Nagi tors wykonał skłon,

Jak przed każdym wschodem słońca, był to czas na fadżr.
Nosowy, monotonny głos rozległ się w sypialni, powtarzając słowa sury al-Faitha.

„Bismillāhir rahmānir rahīm
Al-hamdu lillāhi rabb il-ʿālamīn
Ar-rahmān ir-rahīm
Māliki jaumid dīn
Ījāka naʿbudu wa ījāka nastaʿīn...”

***


„Prowadź nas drogą prostą”, przypomniał sobie szóste aja sury al-Faitha. Sharif oparł się o ladę i odsunął zamówiony dla niego przez Fahima nieruszony kufel piwa. Jąkający się Arab nadal nie mógł przywyknąć do tego, że Irakijczyk zachowuje nakazaną przez Allaha abstynencję. Sharif z dużą dozą goryczy musiał przyznać, że Muzułmanie z dala od kraju Islamu dość łatwo przejmowali nawyki miejscowych i bez większych oporów folgowali swoim pragnieniom.

Mężczyzna pokręcił głową, szybko zapominając o występku Ahmada. W Portland było nie aż tak wielu Muzułmanów, a Sharif nadal czując się trochę wyobcowany na nowym kontynencie, postanowił utrzymywać kontakt z każdym i nie zrażać ich zbytnio do siebie. Nawet jeśli był to taki gnębiciel jak Zargani Basir.

- Prowadź nas drogą prostą... – powtórzył cicho, wpatrując się w dwie kartki. Czuł w sercu niepokój. Coś rozdzierało go od środka, jakby podjęcie decyzji miało zaważyć o jego losie.
To głupie, pomyślał. Przecież nie był nikomu nic winien. Dlaczego więc wybór, przed jakim stanął, zmuszał go do objęcia konkretnej pozycji? Dlaczego w ogóle musiał wybierać?

Zastanówmy się, westchnął w myślach. Fahim próbuje wyciągnąć mnie na kolejną ze swoich genialnych robótek. Jednak Sharif znał już jakiś czas Ahmada i wiedział, że pomimo jego niepozornego wyglądu i denerwującego jąkania się, Arab był przytomnym człowiekiem i nie ryzykowałby, jeśli nie miałby do tego rozsądnych podstaw. Zresztą, Fahim wielokrotnie udowadniał, że jego znajomości w półświatku okazują się nieocenione i w „interesie” siedzi nie od dziś. Zarobek więc, jeśli nie pewny, był przynajmniej realny. Pytanie tylko, do czego były potrzebne Sharifowi takie pieniądze?

Z drugiej zaś strony… Irakijczyk przeniósł wzrok na różową kopertę, której zapach kręcił go w nosie i mimowolnie uśmiechnął się kącikiem ust. Nie znał Bee osobiście, choć widywał ją niemal codziennie. Nigdy nie szukał z nią kontaktu. Dotychczas zakładał, że dziewczyna krępowała się w jego obecności, ponieważ peszył ją ktoś jego narodowości mieszkający w jednej kamienicy. Sharif nie raz spotkał się z przejawami rasizmu wśród mieszkańców Portland. Chcąc więc unikać kłopotów, szybko nauczył się dwóch rzeczy: ignorować zaczepki oraz nikomu się nie narzucać.
To, co młoda Barnett wyjawiła w swoim liście… na pewno rzuciło nowe światło na całą sytuację. Sharif zachodził teraz w głowę, jak mógł nie dostrzec tego, że Bee była w nim od początku zadurzona. Znowu uśmiechnął się lekko i zrobiło mu się jakoś ciepło w środku.

Sharif przez chwilę zastanawiał się, jakby to było, gdyby spróbował poznać Bee. Z tego co się orientował, była zaledwie parę lat od niego młodsza. Zawsze uprzejma i dobrze wychowana. Wnioskując po jej zachowaniu, chyba jeszcze nigdy nie była z mężczyzną, stąd jej płochliwość, fascynacja i zabawa w podchody. Kiedy teraz o tym pomyślał, to Bee musiała być jak ten niezerwany kwiat, który dojrzewał w izolowanym ogródku.
Jej oferta… cóż, pewnie mógł z niej skorzystać i pozwolić sprawom toczyć się swoim torem. Jednak nie mógł tego zrobić z paru powodów. Przede wszystkim, praca u Zarganiego, choć czasem podła i poniżająca, miała swoje plusy. Na przykład Basir jeszcze nigdy nie wyrzucił go po tym, jak Sharif czasami znikał na kilka dni. Oczywiście, zawsze mu to później wyrzucał, nie wypłacał dniówki i domagał się wyjaśnień. Jednak dzięki temu Sharif mógł jakoś pogodzić swoje podwójne życie i normalnie funkcjonować, kiedy akurat nie był na służbie.
Co jeśli zatrudni się w tej kwiaciarni, a potem zostanie wezwany na misję? Jak wytłumaczy Bee oraz jej matce swoje okazjonalne zniknięcia? Nie, to rodziło niepotrzebne kłopoty. Praca w kebabie dawała mu idealną przykrywkę. Nie mógł jej zmienić.


Jesteś w wolnym kraju, pomyślał, wyciągając prawą rękę do różowej koperty. Jesteś tu sam, nikt ci nie broni…
Uniósł pachnący papier, jednak momentalnie go upuścił, zaciskając pięść w nagłym skurczu. Skrzywił się i zacisnął lewą dłoń na prawym przedramieniu, w miejscu, w którym przez jego skórę oraz mięśnie przebiegała głęboka szrama. Bolesna pamiątka znów dała o sobie znać. Nagle odepchnął od siebie wszystkie przyjemne myśli. Szybko zgarnął obie kartki i upchnął je do kieszeni fartucha. Uciekł na zaplecze.


Noc była rześka. Sharif zadarł głowę i spojrzał w gwiazdy, a następnie poprawiając czapkę na głowie, ruszył uliczką wychodzącą na tyłach restauracji. Był zmęczony i wszystko, o czym marzył, to by wskoczyć pod ciepły prysznic, a następnie zanurzyć się w pierzynach.
Szedł pewnie, choć wiedział, że o tej porze łatwiej było natknąć się na kłopoty niż za dnia. Miał jednak zbyt wiele myśli w głowie, by przejmować się teraz takimi rzeczami. Sięgnął do kieszeni w kurtce i wymacał w niej papier. Wyciągnął go ostrożnie. Była to karteczka wręczona mu przez Fahima. Sharif westchnął i przystanął pod jedną z latarni, zapoznając się z jej zawartością. Nadal nie był do końca pewien, dlaczego podjął taką decyzję. Może z frustracji spowodowanej tym, iż musiał odrzucić drugą opcję. Wiedział, że jeśli się na to nie zgodzi, jutro poszedłby spotkać się z Bee. Chyba, że…
Wyjął telefon.
Cytat:
Powiedz swojemu kontaktowi, żeby oczekiwał mnie o trzynastej. Pamiętaj, że nie poradzicie sobie beze mnie. Przybędę.
Wystukał wiadomość i zaadresował ją do Ahmada. Następnie wyjął słuchawki, podpiął je do komórki i włożył do uszu, ruszając przed siebie raźnym krokiem.

Nie mógł zatrudnić się w kwiaciarni Barnett’ów. Potrzebował swojej przykrywki.
Ale kto powiedział, że nie może po prostu spotkać się z Bee?
Wmawiał sobie, że po prostu mu żal tej dziewczyny. Lepiej będzie, jak z nią porozmawia. Wyjaśni, że żyła marzeniem i żeby zainteresowała się kimś innym. Kto wie, może taka rozmowa doda jej pewności siebie.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=cEQRp1m0Bhw[/MEDIA]
 
__________________
"Pulvis et umbra sumus"
MTM jest offline  
Stary 18-10-2016, 23:01   #4
Mag
 
Mag's Avatar
 
Reputacja: 1 Mag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputację
Kobieta wyłączyła budzik i przetarła dłoń o prześcieradło, bo z jakiegoś powodu wydała się jej być brudna. Jeszcze na chwilę ułożyła się na łóżku, wbijając zaspane spojrzenie w sufit.
O dziwo tej nocy spało jej się całkiem dobrze. I to pomimo poważnej rozmowy jaką poprzedniego ranka odbyła z Brandonem. W końcu nie upiła go specjalnie. Nie jej wina, że w ostatnim czasie nabierała co raz lepszej wprawy w alkoholowej interrogacji... No może trochę było w tym jej winy, jak później dolewała mu z większą częstotliwością zaciekawiona podjętym przez niego tematem. Ale obiecała. A jeśli już dała słowo to pewne było, że go dotrzyma. Tak, zdecydowanie ta sprawa nie dawała jej spokoju i korciło ją, żeby jeszcze jakoś do tego wrócić…

Imogen miała nadzieję, że jej zapewnienia uspokoiły mężczyznę na tyle by ten już przestał się wściekać za wieczór poprzedzający tamten poranek. Ich przyjaźń i zależność były równie skomplikowana co wszystko w życiu Immy. Zupełnie jakby jakaś Wyższa Siła stwierdziła: dość już mamy istot o spokojnym żywocie, dla odmiany zaszalejmy…
Lecz tego dnia obudziła się w dobrym humorze, optymistycznie nastawiona, że dziś wszystko będzie dobrze.

”(...) I am the same, I'm the same, I'm trying to change (...)”

Był to kolejny dzień jej nowego życia. Mijał jej drugi miesiąc odkąd wróciła z Błękitnej Laguny do Portland. Nowe mieszkanie w końcu zaczęło być dla niej domem. Lęki pierwszych dni spędzonych w tym mieście zdążyły wyciszyć się na tyle, że nawet zapanowała nad swoimi oporami przed wychodzeniem z mieszkania. No i była jeszcze nowa praca. Tłumacz przysięgły. Gdyby ktoś rok temu jej powiedział, że taki zawód będzie teraz wykonywać, to by wyśmiała. Ale teraz liczyło się to, że nowa praca nie stanowiła dla niej jakiegokolwiek wyzwania - ot siadała sobie w wolnej chwili z laptopem i jechała z tłumaczeniem, które tak naprawdę w pełni odwalał za nią jeden z modułów Skorpiona. Taka forma utrzymywania się była, w porównaniu z jej poprzednim zawodem, lekka i… Prawie nie odczuwała tego by zajmowała jej czas.

I co najważniejsze - Imogen od miesiąca była mamą.

Wciąż nie mogła uwierzyć jak bardzo ten fakt zmienił jej postrzeganie świata.
Solvi stała się dla niej całym światem i motorem napędzającym ją do działania. Teraz Imogen z ironią wspominała to jak śmiała się z Suzan, swojej własnej siostry, że była przewrażliwiona na punkcie swojej dwójki dzieciaków. A to dlatego, że teraz, sama będąc matką, wcale nie była lepsza. Choćby te telefony w środku nocy wykonywane do pediatry Solvi. Szczęśliwie, każdy z tych razów był fałszywym alarmem, ale gdy odkładała słuchawkę z poczuciem wstydu, że się wygłupia to i tak w głębi siebie czuła się z tym dobrze, bo jak przystało na odpowiedzialnego rodzica, nie zbagatelizowała sprawy, która mogła przecież być poważna. A na swoją obronę Immy miała choćby to, że Solvi była jej pierwszym dzieckiem, więc nie miała w tym temacie żadnego, ale to nawet najmniejszego doświadczenia. Bo dawne odwiedzanie raz na ruski rok siostrzeńców i bratanków się nie liczyło. Całe jej szczęście dr Shroder był cierpliwym człowiekiem i wszystko jej zawsze tłumaczył powoli i drukowanymi literami.

Leniwie przeciągnęła się i nieśpiesznie wstała z łóżka. Owinęła się aksamitnym szlafrokiem i podeszła do kołyski, w której słodko drzemał sobie jej skarb.
Brytyjka… A teraz to raczej Szwedka, widząc, że dziecko jeszcze chce pospać, poprawiła odruchowo swój szlafrok i skierowała się do wyjścia z pokoju. Tak jak zawsze, zatrzymała się w drzwiach sypialni i jeszcze raz spojrzała na córkę.

[media]https://tribzap2it.files.wordpress.com/2015/07/complications-beth-riesgraf-usa-network.jpg[/media]

Immy wiele razy łapała się na tym, że całe kwadranse przetracała tylko na to by patrzeć na małą Solvi. Dziewczynka była wcześniakiem i jej matka nie mało strachu najadła się z tego powodu. Szczególnie pierwsze dni były stresujące kiedy całymi dniami przesiadywała w szpitalu.

Najważniejsze jednak było to, że miała… Miały już to za sobą.

Dłonią zakryła usta i ziewnęła przeciągle. Odwróciła się na pięcie i wyszła do salonu. Nie była głodna, więc odpuściła sobie kierunek kuchnia. Wciąż nie do końca wybudzona, skierowała się ku kanapie i opadła na nią. Rozsiadła się wygodnie i wzięła do ręki pilot od telewizora włączając go. Ustawiony był na “mute” by dźwięki nie obudziły Sol.

[media]http://cdn.freshome.com/wp-content/uploads/2013/11/Complex-interior.jpg[/media]

Mieszkanie było przez nią tylko wynajmowane i cały wystrój zapewnił właściciel lokalu. Kobieta, odkąd uwolniła się od pęta kredytu jaki ciążył na niej w poprzednim życiu, teraz nie była chętna na nowe zobowiązania, nawet jeśli miałaby za nie tym razem kupić mieszkanie, a nie szkolenie na licencję zawodowego pilota śmigłowcowego.
Pogłośniła telewizor na minimum, tak by cokolwiek słyszeć. I AKURAT przełączyła telewizor na program, w którym gość o dziwnym fryzie AKURAT opowiadał o chupacabrach, a dla urozmaicenia randomowe osoby opowiadały o swoich przeżyciach związanych z tymi istotami. Imogen parsknęła gorzkich śmiechem.
Znała te paskudztwa aż za dobrze.

Zaraz skrzywiła się jakby zjadła coś kwaśnego. Jeszcze rok temu nosiła na swojej skórze wyraźnie widoczne blizny przypominające jej za każdym razem o tym, że na tym świecie dzieją się rzeczy, na które ponoć nie było naukowego potwierdzenia.
Jednak te “fikcyjne i zmyślone” istoty zaatakowały grupę wczasowiczów, zabiły jednego z jej znajomych, a ją samą dotkliwie raniły doprowadzając na skraj śmierci. Na swojej pierwszej misji dla IBPI wciąż nosiła bandaże.
Miała na pamiątkę trzy długie szramy na jednym barku, tyle samo na drugim i jedna na lewym boku. A może to było na prawym? Po dziewięciu miesiącach od czasu Poesii można było o tym zapomnieć. Dokładnie tak. Dla niej było to dziewięć miesięcy - nie tak jak dla reszty świata rok.
I choć teraz jej skóra była nieskazitelna, przez co czasem Immy miała wrażenie, że nieco odmłodniała, to nadal zdarzało jej się budzić z zapartym tchem, po całonocnej ucieczce przed stworami czającymi się w ciemności. Bestiach o wielkich oczach, które świeciły im na czerwono, a gdy się zbliżały do niej to mogła dostrzec kolce układające się na ich zielonkawych grzbietach. Ale nie, żeby był to jedyny temat jej “snów”. Materiału na koszmary w ostatnich dwóch latach zebrało się sporo...
Tak czy inaczej problem stworów wielkości dużego psa chyba został skutecznie rozwiązany dwa lata temu przez IBPI. Choć kto wie, może wtedy nie wszystkie wyłapali czy tam odstrzelili i lada chwila na nowo w okolice Portoryko zalęgną się te parszywce?

Pokręciła głową i wstała z kanapy czując narastający głód. Ten zaprowadził ją ku kuchni, którą jeszcze kwadrans temu ominęła szerokim łukiem.
Imogen bardzo lubiła układ tego mieszkania. Agent nieruchomości oprowadzający ją po tym mieszkaniu nazwał to "open space". Dla niej oznaczało to po prostu mniej futryn przez, które mogłaby zostać "przypadkiem" ściągnięta do Oddziału. Im mniej drzwi, tym większą kontrolę czuła nad możliwością nagłego zniknięcia. Przynajmniej takie zdanie w tym temacie miała Immy.
Podeszła do lodówki, przejrzała jej zawartość, nie wzięła niczego. Przesunęła się do szafek. Tam znalazła smakołyki zostawione przez Tinę. Immy od razu uśmiechnęła się i sięgnęła po talerz.
Zajadając się ciastkami podeszła do okna by spojrzeć na panoramę miasta.

Tyle razy widziała Portland z lotu ptaka, że i bez modułu map Skorpiona znała rozkład miasta. Najlepiej wyglądało ono nocą, gdy śmigłowcem robiło się trasę wzdłuż rzeki Willamette. Na to wspomnienie westchnęła z nostalgią, bo zaraz za nim przypełzło całe mnóstwo innych myśli.

"(...)'Cause there's a hole where your heart lies(...)"

Prawdę mówiąc przy dziecku nie miała jeszcze okazji dobrze zatęsknić za lataniem, znajomymi, rodziną czy własną, pogrzebaną tożsamością. Ani niezrozumiałym dla niej uczuciem, które kryło się w głębi jej serca i nie chciało odpuścić nawet pomimo upływu tylu miesięcy.
Zwyczajnie całą swoją uwagę skupiała na córce oraz na próbie poskładania swojego nowego życia w jakąś sensowną formę. Nie było to łatwe w mieście, które znała sprzed swojej śmierci.
Opuściła wzrok na przepyszne churros posypane cukrem pudrem. Immy uznała, że gdyby była facetem to zrobiłaby wszystko, żeby poślubić Tinę. Jednak rozmyślania o ożenku przerwał jej sygnał telefonu. Kobieta, w drodze ku antresoli, odstawiła talerz na kuchenny blat.

Bałagan na biurku był niezmienny. Bezkresna sterta papierów, w której tylko właścicielka jakimś cudem odnajdywała schemat, który nadawał temu chaosowi jakiś sens. Przekopując się przez kolejne warstwy papierów, odnajdując wszystko to co jej teraz nie było potrzebne, najpierw natrafiła na laptop. Otworzyła go. Na ekranie przyklejona była żółta karteczka z zapisaną datą i godziną. Przypominała o dzisiejszej wizycie u pediatry. Nie było opcji, żeby o tym zapomniała, ale mimo to, dla pewności zostawiała sobie takie przypominajki. Odłożyła komputer na fotel i szukała dalej.
Znalazła telefon.

Imogen uniosła brwi w zdziwieniu, gdy przeglądała historię połączeń. No owszem, zdarzało jej się wysyłać Alissie tłumaczenia o dziwnych porach - głównie, gdy nie mogła zasnąć, albo nie chciała woląc zająć się pracą niż bezczynnym wgapianiem w ekran telewizora. Podczas swojego pobytu na "odwyku" dość seriali się naoglądała, żeby teraz mieć ich dość.
Przeczytała wiadomość i przygryzła wargę zastanawiając się. Tekst ją ucieszył. I nie chodziło tu ani o śmierć pani Pulaski, ani włośnicę pana Wilkinsa. Ta propozycja była idealnym pretekstem by renegocjować warunki umowy jaką miała z biurem tłumaczeń.
Imogen uśmiechnęła się szerzej. Właśnie czegoś takiego potrzebowała. Odrobiny wyzwania.
Ale było też wielkie "ALE" w tym planie. Musiałaby na szybko znaleźć opiekunkę oraz odwołać wizytę u pediatry. O ile o opiekę nad dziewczynką mogłaby poprosić Brana, to już to ostatnie było awykonalne, bo kontrola zdrowia Solvi była rzeczą świętą. I gdzieś miała to, że ktoś to może podciągnąć pod nadopiekuńczość i przewrażliwienie.
Za to w kwestii zwrócenia na siebie czyjejś uwagi - co mogłoby narazić jej fałszywe wykształcenie - zaczęła już przeszukiwać listę kontaktów by zadzwonić do Firmy, zapytać ich o zgodę. Lecz zrezygnowała.
Nie lubiła Portland.
Nie odkąd musiała uważać, gdzie chodzi, by nie spotkać ludzi znających jej z przeszłości. To relatywnie było chyba większym problemem niż wzięcie udziału w spotkaniu sekretarza USA z jakimś tam chińskim ministrem... A może nie?
“Najwyżej jak będzie chryja to mnie w końcu przeniosą do innego Oddziału” przeszło jej przez myśl z zimną satysfakcją. Zresztą póki Solvi była niemowlakiem i nie miała zapuszczonych tu korzeni to tak nawet byłoby dla Imogen wygodnej.

Dalsze rozmyślania zakłóciły jej dwie rzeczy: dzwonek i wywołany nim ryk niemowlęcia z sypialni. W Imogen nagle obudziły się głęboko skrywane pokłady agresji skierowane ku istocie, która doprowadziła do płaczu jej córkę. Olander szybko zbiegła po schodkach ku drzwiom.
Otworzyła je z miną jakby miała mordować wzrokiem, gdy jej oczom ukazała się Tina. Immy była w tak dużej konsternacji, że cała złość z niej zeszła i aż z niepewności spojrzała na ekran telefonu by sprawdzić godzinę i datę. Owszem zdarzało jej się tracić poczucie jaki jest dzień tygodnia, ale… Nie, okazało się, że dziewczyna sama zapomniała, że miała być na późniejszą godzinę. A może wcale nie zapomniała? Może nie miała gdzie iść…
Imogen z niepokojem przyglądała się Tinie. Niby się nie przyjaźniły. Niby była tylko jej pomocą domową, która przychodziła do niej dwa dni w tygodniu. Ale ewidentnie coś było nie w porządku. Na chwilę Immy zawahała się czy jej pomóc. Lecz zaraz się opamiętała. Tina ewidentnie potrzebowała pomocy.
- Tak, wejdź - odparła Szwedka kiwając głową i odsunęła się od drzwi dając przejście dziewczynie. A gdy ta weszła do środka Immy od razu zamknęła drzwi mieszkania zamykając je na zamek. Co prawda mieszkała w dobrej dzielnicy i to na strzeżonym osiedlu to jednak wolała nie kusić losu.
- Usiądź, ja idę uspokoić małą - dodała wskazując na kanapę po czym sama skierowała się do sypialni.

Zapłakana Solvi od razu wyciągnęła rączki ku mamie, gdy tylko poczuła jej obecność. Imogen ostrożnie i niezwykle delikatnie uniosła dziewczynkę z kołyski i przytuliła do siebie.
- No już, już, zaraz będzie jedzonko - wyszeptała kobieta do ucha dziecka, a ono jakby rozumiejąc zaczynało się uspokajać i tulić do jej piersi. Jeszcze chwilę Imogen postała tak, kołysząc córkę w ramionach i gdy ta już całkiem przestała płakać, przetarła jej buźkę chusteczką. Dopiero wtedy razem wyszły z pokoju do kuchni.
To co Immy opanowała do perfekcji w swoim życiu to multitasking. Podtrzymując dziecko lewą ręką, stała w kuchni, gdzie na blat prawą ręką wyciągała z szafek wszystko to co było jej potrzebne do zrobienia posiłku dla Sol. Włączyła też czajnik, by podgrzać wodę. Jedna z szafek pozostawała otwarta bo na wewnętrznej stronie jej drzwiczek była przyklejona kartka - checklista z puntami co po kolei musi zrobić szykując posiłek dla córki. Kątem oka zerkając na “ściągę” wsypała mleko modyfikowane w proszku do butelki, w międzyczasie zmieszała wrzątek z przegotowaną wodą tak by woda, którą zalewa proszek była odpowiedniej temperatury. Na koniec włożyła mieszadełko do spieniania mleka i z jego pomocą zaczęła mieszać wszystko razem. Wtedy też Immy spojrzała w kierunku kanapy, na której siedział jej gość.


Przypatrując się uważnie, acz nie natarczywie Tinie, zastanawiała się nad tym jak zacząć rozmowę. Westchnęła cicho. Wróciła spojrzeniem na blat. Odstawiła mieszadełko, nałożyła zakrętkę na butelkę i jedną dłonią skręciła w całość. Wzięła do ręki i kapnęła sobie na ramię nieco mleka. Temperatura była odpowiednia. Imogen odwróciła się i ruszyła do Tiny.
Zajęła miejsce na kanapie, tuż obok kominka. Ułożyła wygodnie Solvi w ramionach i dała jej butelkę z mlekiem. Dziewczynka od razu zaczęła ssać smoczek i wyciągać rączki ku butelce trzymanej przez dłoń jej matki.
- Co się stało? - zapytała Olander wprost, bez zbędnych podchodów, przy czym nie podniosła wzroku na Tinę, bo teraz przyglądała się małej by ta przypadkiem nie zakrztusiła się mlekiem. Co z tego, że miała butelkę antykolkową - wiadomo, lepiej dmuchać na zimne.

Tina spoglądała to na Imogen - czy może raczej małą Solvi skoncentrowaną obecnie na spożywaniu pieczołowicie przyrządzonego śniadania - to na chusteczkę higieniczną, którą trzymała zwiniętą w prawej dłoni. Musiała wytrzeć nią krew z kącika ust. Teraz też, przyglądając się jej dokładnie, Immy stwierdziła, że policzek jest opuchnięty. A może dopiero przed chwilą nieco nabrzmiał? Mogłoby to oznaczać, że stłuczenie jest rzeczywiście bardzo świeże.
- Ja… ja upadłam na schodach. Wie pani, że winda nie działa? - Tina, zdawało się, przygotowała to tłumaczenie w czasie, kiedy Immy była zajęta robieniem mleka dla Solvi. - No i ja się spieszyłam, jak szalona, bo pomyliłam godziny i wtedy… Noga omsknęła mi się i wywróciłam się. Straszna ze mnie gapa - Tina spuściła wzrok z wielkim smutkiem na podłogę, milcząc. Prędko schowała zakrwawioną chusteczkę do kieszeni, jak gdyby dopiero teraz sobie o niej przypomniała.- Pani… pani Olander, to ja się już przebiorę w fartuch i zacznę odkurzać, dobrze? Czy może lepiej będzie… e… może umyję okna, aby nie denerwować Solvi szumem…?

Imogen spojrzała na dziewczynę kręcąc głową. W milczeniu, które tylko dla Tiny mogło się teraz wydawać krępujące, Solvi wypiła swoje śniadanie. Kobieta odłożyła buteleczkę na stolik kawowy i wstała trzymając dziecko lewą ręką, a prawą poklepując delikatnie po pleckach dziewczynki. Olander już miała zapytać jak na imię było tym "schodom", ale się powstrzymała. Tłumaczenie było tak bardzo klasyczne dla kogoś będącego ofiarą przemocy. Ale z drugiej strony pierwszy raz widziała dziewczynę w takim stanie. Możliwe, że to tylko jednorazowa sprawa.
- Skoro winda nie działa, to muszę to zgłosić do zarządcy budynku - stwierdziła poważnym tonem Imogen, gdy ruszyła do kuchni. Po drodze Solvi cicho beknęła oznajmując, że mleko zostało zaakceptowane przez jej żołądek. Immy za to odtworzyła lodówkę i wyciągnęła z zamrażarki paczkę mrożonych brokuł, a z szuflady świeżą szmatkę. Tak, będąc w czasie "odwyku" i ciąży zaczęła się cholernie zdrowo odżywiać, głównie dla zdrowia dziecko, ale przez ten czas przyzwyczaiła się i po powrocie do Portland kontynuowała taką dietę.
Wróciła do Tiny i podała jej mrożonkę i szmatkę.
- Przyłóż sobie to - poleciła Szwedka. - Ale przez ścierkę, bo inaczej odmrozisz sobie skórę - mrugnęła do niej po czym usiadła na powrót na kanapę. Solvi już wróciła do spania, więc cichutko posapując tuliła się do mamy.
- Dobrze, więc panno Russov. Umówmy się tak: ty zaczynasz swoją pracę od teraz, na razie odpocznij sobie. Spokojnie twoja dniówka liczy się od teraz. Ale będę mała prośbę. Dużą.
Po tych słowach pani Olander wyciągnęła telefon, który siedział sobie w kieszeni jej szlafroka. Musiała odpowiedzieć Alissie.

Cytat:
Napisał do: Alissa Cooper praca
Bardzo chętnie, ale mam problem. Mam wizytę u pediatry. Zaraz zadzwonię do dr Shrodera i poproszę go o przesunięcie wizyty na zaraz. Nie wiem czy się uda, ale jak jeszcze znajdę opiekunkę to będziesz miała swojego tłumacza na wieczór.
pozdrawiam, Immy Olander
I wysłała sms.

Na chwilę jakby zapomniała o istnieniu Tiny, która czekała na wyjawienie o jaką prośbę chodzi jej pracodawcy, i zajęła się kolejnym punktem misternego planu złapania wszystkich srok za ogon.
Wiedziała, że doktor Robert Shroder raczej nie odbierze telefonu teraz, więc postanowiła wysłać mu sms.
Cytat:
Napisał do: lekarz Solvi
Błagam, czy możemy wizytę przesunąć na wcześniejszą porę? W pracy straszliwie potrzebują mnie na zastępstwo. O 18 muszę już być w ministerstwie edukacji i pilnować by nasz senator nie obraził chińskiego ministra.
Imogen odłożyła telefon na stolik tak by widzieć czy ktoś dzwoni, albo odpisał, zwróciła swoją uwagę w końcu na Tinę.
- Chcę żebyś mi dzisiaj poświęciła cały dzień - zaczęła. - Ale dziś nie będziesz się zajmować porządkami tylko samą Solvi - wyjawiła, a co wcale nie przeszło Immy łatwo przez gardło.
Tina ucieszyła się, że rozmowa zeszła na inne tory.
- Z chęcią pozostanę tutaj cały dzień - od razu wypaliła. Być może zbyt prędko. - Co prawda, jeszcze nie mam własnych dzieci, ale jestem przekonana, że bardzo dobrze zajmę się dziewczynką. Solvi też mnie już trochę zna. Obiecuję, że nie będzie miała pani ani jednego zastrzeżenia - Tina wreszcie uśmiechnęła się. - Upiekę coś smacznego, aby miała pani gotową kolację po powrocie.

Nagle komórka brzęknęła. Immy nachyliła się, by przeczytać odpowiedź wysłaną przez doktora Shrodera w rekordowym tempie.
Cytat:
Napisał lekarz Solvi
Jako że pani wizyta jest ostatnia w moim grafiku, dlatego mi też odpowiadałoby przeniesienie jej na wcześniej. Właśnie zwolniło się zaplanowano spotkanie o 9:30. Czy zdążyłaby pani przyjść z Solvi? Pozdrawiam, dr Shroder.
Immy spojrzała na zegar. Za kwadrans dziewiąta. Tak właściwie musiałaby już teraz zacząć się zbierać. Każde wyjście z Solvi wymagało wcześniejszego przygotowania dziewczynki, wyścielenia kosza podróżnego, zabrania akcesoriów. Sama Olander wciąż była owinięta jedynie szlafrokiem. A droga do gabinetu dr Shrodera chwilę zajmowała, zwłaszcza że mogła trafić na godzinę szczytu.

Cytat:
Napisał do: lekarz Solvi
Super! Spróbuję się jakoś odwdzięczyć : )
I natychmiast wysłała.
Otworzyła kolejną wiadomość.
Cytat:
Napisał do: Alissa Cooper praca
Mam opiekę i wizyta przełożona. Prześlij mi na mail szczegóły dzisiejszego wieczoru to się jeszcze przygotuję
Wybrała z listy kontaktów numer Alissy i również do niej wysłała.
- Cholera - mruknęła Imogen pod nosem. To było naprawdę mało czasu. Wstała i skierowała się ku sypialni.
- Pomożesz mi - zarządziła spoglądając na Tinę w zamyśleniu. - Za 45 minut musimy być w gabinecie pediatry. Zadzwoń proszę po taksówkę, ja wyszykuję siebie i Sol do wyjścia. Pojedziesz z nami. Ale na razie przyłóż te brokuły, żeby ci nie spuchło - i nie czekając na odpowiedź dziewczyny poszła zrobić to co zamierzała.
Idąc do pokoju i trzymając w lewej ręce córkę, w prawej na telefonie wybrała numer do przyjaciela. A właściwie to kciukiem zaczęła pisać sms.
Cytat:
Napisał do: Brandy
Wychodzę dziś wieczorem, możesz pod moją nieobecność zajrzeć jak Tina radzi sobie z Solvi? Bardzo proszę
I kolejna wiadomość opuściła czarnego BlackBerry, tym razem kierując się do jej przyjaciela Brandona. Immy schowała telefon do kieszonki szlafroka i przekraczając próg pokoju wzięła się za przebranie małej w "wyjściowe" śpioszki.

Tina podeszła do Olander z koszem podróżnym, wyścieliła go kocykiem w różowe misie i nieśmiało odchrząknęła.
- Czy… czy muszę wychodzić z mieszkania? - zapytała. - Ja… ja mam ech… zawroty głowy po tym wypadku na schodach i boję się, że znów się wywrócę.
- Naprawdę? - Imogen spojrzała na nią z niezadowoleniem. No tak, mogła teraz nie chcieć pokazywać się publicznie z opuchniętą twarzą. Szwedka spojrzała w kierunku drzwi do salonu. Nie zostawiała pomocy domowej samej, nawet jak miała coś do zrobienia to prosiła Brana o rzucenie na nią okiem. Niby nie miała w mieszkaniu nic związanego ani z IBPI ani z informacjami o jej poprzednim życiu. No może tylko jedna pamiątka, ale nic nie znacząca.
- Lekarz Solvi przyjmuje w prywatnej klinice. Tym bardziej powinnam ciebie zabrać, żeby zbadał ciebie lekarz - Imogen zaraz jednak się skrzywiła. - Skoro masz zawroty to nie powinnaś zajmować się dzieckiem - wbiła w Tinę podejrzliwe spojrzenie, w którym widać było wahanie czy aby chce by ktoś taki opiekował się jej skarbem.
Tina otworzyła szeroka usta, po czym je zemknęła. Została pokonana.
- Dobrze, proszę pani. Pojadę - rzekła. - Ja wywróciłam się niedawno, za niedługo też zawroty powinny minąć. Ja... nie chciałam wywrzeć złego wrażenia.
Spoglądając na studentkę, Immy zastanowiła się, czy rzeczywiście Tina obawia się pokazania publicznie z niedostatkami estetycznymi, czy też może raczej... boi się, że znów wpadnie na ten "stopień", na którym się przewróciła.
- Czy przygotować mleko do termosu dla Solvi? - Tina zapytała, spoglądając na puszkę z sypkim mlekiem dla niemowląt.
- Tak, zrób proszę - odparła z uśmiechem pani Olander. Była niezwykle zadowolona z tego jak udało jej się podejść Tinę i teraz nie musiała jej do niczego zmuszać. Immy nie lubiła rozkazywać innym, ani nigdy nie chciała być pracodawcą. Niestety lubienie sobie, a codzienne potrzeby sobie. Bez Tiny życie dawnej pani pilot byłoby dużo trudniejsze. Dlatego też zawsze dobrze ją traktowała i nawet, gdy dziewczyna zrobiła coś, źle to Cobham... Znaczy Olander, starała się poruszać te tematy z wyczuciem. Szczęśliwie do Tiny nie było wielu zastrzeżeń, bo była zwykle sumienna i punktualna. No i jej zdolności kulinarne...
Choć stawka za godzinę pracy dziewczyny była jasno ustalona w umowie jaką obie podpisały, to Immy i tak często dorzucała jej jakiś napiwek.

Wyjście z Solvi poza mieszkanie zawsze było logistycznym wyzwaniem. Nie wystarczyło wziąć tylko dziecko. Było jeszcze całe zaplecze w postaci torby wyjściowej. Zawierała ona wszystko to co może i pewnie przyda się, gdy dziecko jest poza domem: pieluszki, chusteczki, mały biały ręczniczek, awaryjne ubranko na przebranie, kilka bawełnianych chusteczek oraz suche jednorazowe. W bocznych kieszonkach kryły się nawet nożyczki, plastry, płyn antybakteryjny, spray odkażający rany i krem dziecięcy. Wszystko w rozmiarze podróżnym, niektóre nawet raz nie użyte. Torba wyjściowa zawsze była gotowa na podróż, czekając na nią uwieszona na wieszaku tuż przy drzwiach wejściowych.
Dlatego też Imogen, jak tylko przebrała córkę i przekazała ją pod czujne oko gosposi, sama udała się do łazienki.

Jeszcze w Błękitnej Lagunie Immy obiecała sobie, że nie zapuści się tak jak to miały w zwyczaju młode matki. Aneta, poznana przez nią w tamtejszym klubie fitness, dość naopowiadała Imogen o sobie, o tym jak przytyła, wmawiając sobie, że to normalne lecz w głębi ducha czuła się ze sobą źle… Szczęśliwie po swojej własnej matce, rodowitej Szwedce, Immy odziedziczyła nie tylko błękitne oczy, jasną karnację i blond włosy, a również długie nogi i szczupłą sylwetkę, której nawet ciążowe objadanie się nie było w stanie zepsuć. Teraz może nawet wyglądała lepiej, jeszcze bardziej kobieco z pełną piersią, kształtnymi biodrami i smukłą talią, która zadziwiająco szybko doszła do tego stanu po okresie ciąży.
Zgodnie, więc z własnymi obietnicami Imogen rozebrała się i wskoczyła pod prysznic. Skorpion w tym czasie usłużnie odliczał czas jaki jej pozostał do wizyty u lekarza.
Szybki prysznic i już stała przed lustrem rozczesując włosy sięgające jej teraz za ramiona. Zaraz związała je w kucyk gumką i zaczęła zapinać guziki koszulki, którą na siebie narzuciła. Zawsze starała ubierać się ładnie i to nie tylko do wyjścia, ale również chodząc po mieszkaniu. Dla samej siebie.

Wreszcie była gotowa, a wszystko to zjadło jej tylko 10 minut z czasu jaki miała. Ostatni raz spojrzała w duże lustro jakie miała uwieszone na ścianie łazienki.
Imogen Olander. Ta osoba w odbiciu. Wydawała jej się czasem obca. Ale to chyba nic dziwnego skoro tak wiele wydarzyło się w jej życiu w tak krótkim czasie, a zmiany były tak drastyczne. Immy wciąż musiała się pilnować, żeby nie spalić swojej przykrywki. A to było bardzo męczące i dodatkowo zniechęcało do zawierania nowych znajomości.
Czasem to wszystko w czym się znalazła wydawało jej się być tak bardzo nierealne. Nawet bardziej od wymiaru tej mrocznej istoty, z którą powiązana była Camille.

"(...)You don't have to be a ghost, Here amongst the living. You are flesh and blood!(...)”

Westchnęła bezgłośnie i nie tracąc więcej czasu na bzdurne egzystencjalne rozważania nie prowadzące do niczego, wyszła z łazienki. Tina czekała na kanapie, trzymając na kolanach Solvi ubraną w błękitne śpioszki z nadrukiem Pepe Pana Dziobaka na przodzie. Imogen była świadoma, że minie jeszcze trochę czasu nim córeczka będzie rozumiała to co leci w telewizji, ale mimo to bajka, a szczególnie postać tajnego agenta dziobaka wyjątkowo przypadła Immy do gustu. Może dlatego, bo sama identyfikowała się z tą postacią? Więc i tak z małą dzień w dzień oglądała to popołudniami bawiąc małą na kolanach. Mimowolnie Immy uśmiechnęła się z tego powodu. Przez myśl jej przeszło, ze powinna córeczce kupić pluszowego dziobaka.
- No to idziemy - powiedziała pani Olander zakładając buty, po czym wzięła na ręce Solvi, której zaraz dała buziaka w czółko. Tinę poprosiła o zabranie torby wyjściowej. Taksówka już na nie czekała przed budynkiem.
 
__________________
"Just remember, there is a thin line between being a hero and being a memory"

Gram jako: Irya, Venora, Chris i Lyn
Mag jest offline  
Stary 20-10-2016, 23:15   #5
 
Morri's Avatar
 
Reputacja: 1 Morri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłość
Kieran padł z powrotem na jej łóżko, kiedy nie dała się namówić na jego podwózkę i pewnie zasnął, nim jeszcze jego głowa dobrze dotknęła poduszek. Naciągnęła na niego tylko kołdrę, z czułością patrząc na Minnie, która ułożyła się ciasno przy jego boku. Nie pozostawało więc nic innego, jak zostawić mu kartkę.

Cytat:
Pogadamy potem. Albo napiszę. Albo oba. Musiałam załatwić coś pracowego.

Ps. WEŹ tę tabletkę.
Ps.2. SERIO!
Obok położyła szklankę z wodą i chusteczkę, na której leżała dumnie tabletka Alka-Seltzer. Nim wymknęła się z mieszkania, zdążyła też odpalić ekspres, podtykajac pod niego swój termiczny kubek. Łagodna, latte macchiato, podwójna.
Niestety kawa skończyła się zdecydowanie za szybko. Trochę wciąż ją suszyło, więc taki poalkoholowy stan też znacznie poprawił tempo picia kawy, za to wybitnie nie poprawiał humoru Natalie. Zamiast jednak myśleć o braku kawy, pochyliła się nad telefonem, sprawdzając maile.

Cytat:
Do: Arthur Douglas
Nie odbiorę z Tobą Conniego. Praca niestety - muszę poniekąd zastąpić moją promotorkę. Zobaczę się z Wami później, a wy zróbcie sobie męską pogadankę, czy coś.
***


Odprowadziła wzrokiem ostatni eksponat, który mógł opuścić progi Pittock Mansion i nagły impuls kazał jej wystukać wiadomość do Kierana.

Cytat:
Do: Kieran <3
Nie chcę cię zwodzić. Nie jesteś tylko przyjacielem do łóżka. Nie jesteś.
Tak, świetnie, Natalie znakomicie wiedziała, że na upartego te dwa zdania mogły się totalnie wykluczać. Nie chcę zwodzić, więc okej, kończymy to. Ale drugie zdanie odwracało sens wypowiedzi. Bo nie był tylko przyjacielem. Kieran był po prostu dobrym partnerem, takim, o którym każda kobieta mogłaby marzyć. Dobrze zarabiał. Umiał się zająć sobą i nie włazić na głowę (nawet będąc w tym samym pomieszczeniu!). Nie był przesadnie słodki, ale potrafił okazywać uczucia. Dbał o nią i o Minnie. Pewnie byłby dobrym ojcem. Miał swoje zainteresowania i znajdował na nie czas. Miał przyjaciół i to takich dobrych, to już świadczyło coś o człowieku. Lubiła go. Nawet bardzo. Bardzo, bardzo? Ale czy to tak właśnie wyglądała miłość? Skąd ONA to miała wiedzieć? A jeśli tak wygląda, to logiczne, że nie można wypuścić Kierana.
Trzecie zdanie było jakby lekkim powiewem desperacji. Jej desperacji? Cholera.
Dobrze, może i przyjmie jego kolejne zaręczyny. Zawsze z rok jeszcze da się odwlec ostateczną decyzję. Czy była psem ogrodnika? Ewentualnie zostawić może by dało radę, ale i tak nikomu innemu nie pozwoli wziąć?
Douglasówna postukała paznokciem w szybkę swojego smartfona. Wyrachowana i chłodna kalkulacja nie świadczyła o niej najlepiej. Czy tak mogła objawiać się miłość? Może tak to właśnie wyglądało? Nie wierzyła, że miłość ojca i matki była zbudowana od początku na szaleńczej pasji i uczuciach. Choć oboje tak utrzymywali przy kolejnych przemowach podczas uroczystej kolacji w swoją rocznicę ślubu. Gdyby tak było, nie gapiłaby się przez szybę na siedzącego w policyjnym samochodzie jej przyrodniego… brata. Cholera, mogliby przecież być bliźniakami. Natalie wzdrygnęła się lekko, obrzydzona własnymi myślami, które naprędce podsunęły jej parę obrazów - ojca rano zaglądającego do jednej swojej kobiety, wieczorem zaś zabawiającego się z drugą. Mniej więcej w tym samym czasie. Boże, przecież urodzili się ledwo w tygodniowym odstępie.
- Obrzydliwe - powiedziała cicho, pod nosem, sięgając ręką do klamki.
Nat wróciła jednak do swoich poprzednich rozmyślań, dotyczących Kierana. Może i ona kiedyś będzie miała z nim coś głębokiego, coś, co widzi teraz u swoich rodziców. I będą mówić swoim dzieciom, jak wspaniale było od samego początku.
- Bueh - rzuciła znowu sama do siebie. Dzieci, tak, na pewno będzie chciał dzieci. Czy ona chciała dzieci? Może kiedyś, ale teraz? Teraz wolała doktorat. Ale mogłaby się zaręczyć. Może uda jej się przeciągnąć wszystko jeszcze przez półtora roku. Może po prostu potrzebuje więcej czasu?
Dotknęła opuszkiem palca strzałki, która posłała sms-a w świat. Niech Kieran interpretuje to, jak chce, ona weźmie wszystko na klatę. W zasadzie jednak dobrze by było, jakby zrozumiał, że nie chce, żeby się rozstawali.

Natalie spojrzała na stojący przy chodniku radiowóz. Ba, pewnie, że wsiądzie do samochodu, który prowadzi Peter. Skoro proponował… Nie wiedziała, czy to legalne, ale nigdy nie jechała jeszcze policyjnym radiowozem. To byłoby co najmniej dziwne, jakby nie wsiadła. Nie jest dzikuską, potrafi się zachować w trudnych i niezręcznych sytuacjach. Może nawet uda się normalnie pogadać. Czasem im to przecież wychodziło. Jak przed chwilą. Poza tym on… on miał połowę tej samej krwi. Był częściowo Douglasem.
Kobieta nacisnęła klamkę i przekroczywszy próg Pittock Mansion, najpierw spojrzała na vana, w którym właśnie zatrząsnęły się drzwi, za którymi kryły się wszystkie cenne eksponaty. Następnie pewnym krokiem poszła w kierunku radiowozu, w którym siedział Peter.

 
__________________
"First in, last out."
Bridgeburners
Morri jest offline  
Stary 21-10-2016, 19:50   #6
 
Szaine's Avatar
 
Reputacja: 1 Szaine ma wspaniałą reputacjęSzaine ma wspaniałą reputacjęSzaine ma wspaniałą reputacjęSzaine ma wspaniałą reputacjęSzaine ma wspaniałą reputacjęSzaine ma wspaniałą reputacjęSzaine ma wspaniałą reputacjęSzaine ma wspaniałą reputacjęSzaine ma wspaniałą reputacjęSzaine ma wspaniałą reputacjęSzaine ma wspaniałą reputację
Lotte postanowiła zrobić małe śledztwo w sprawie stalkera, który dostarczył jej dzisiaj mało przyjemną wiadomość. Stałymi punktami na jej mapie były siłownia, strzelnica i dom. Zdecydowała najpierw popytać sąsiadów czy nie kręcił się ktoś obcy w okolicach ich bloku. Nie miała jednak szczęścia zastać kogoś w domu, ponieważ większość była w pracy, jednak udało się jej porozmawiać ze starszym, samotnym panem, który chętnie zaprosił ją na herbatę. Lotte miała obawy, że dziadek zwodzi ją i usiłuje zapełnić czas rozmową z kimś, na co rzadko miał okazję. Mimo to zaryzykowała i po godzinie czasu, oprócz informacji na temat życia sąsiada, dowiedziała się, że co dziennie, bardzo wcześnie rano, ktoś wystaje pod ich blokiem. Wysoki mężczyzna siedzi w samochodzie na parkingu przed blokiem i za każdym razem wychodzi na zewnątrz, aby zapalić. Często przegląda wtedy również jakieś "ulotki", albo wyciąga aparat fotograficzny i przegląda robione zdjęcia. Czeka tak na wschód słońca i celuje obiektywem w blok, robi zdjęcie, po czym odjeżdża. Niestety staruszek ma słaby wzrok i potencjalną skłonność do konfabulacji, więc Lotte nie wiedziała na ile może ufać w jego słowa.
Wróciwszy do domu złapała za telefon i podzwoniła po znajomych ze strzelnicy. Wielu z nich było w pracy i nie mogli od razu rozmawiać, jednak po oddzwaniali. Dowiedziała się od nich, że nic niepokojącego nie zauważyli, ale sugerowali, że jej sprawą powinna zająć się policja. Ostatnim miejscem, które chciała sprawdzić była siłownia. Porozmawiała z recepcjonistką, która zaproponowała spotkanie po pracy, ponieważ sama miała taki problem, ale w jej sprawie niczego nie zauważyła. Pytając bywalców wyszła tylko na osobę niespełna rozumu, która chciała zwrócić na siebie uwagę. Jedynie ochroniarz okazał się względnie pomocny, ponieważ wspomniał, że miał incydent z wyrzuceniem z klubu jakiegoś fotografa, ale nie wie czy ta sytuacja powtarzała się, ponieważ oprócz niego pracuje jeszcze dwóch kolegów. Musiała popytać następnego dnia, co było jej na rękę, planowała zrobić sobie trening przed południem.
Całe jej małe dochodzenie utwierdziło ją w tym, że zna osobę, która rzuciła groźbę. Miała swoje typy, ale nie chciała wyciągać pochopnie wniosków, zdecydowanie miała za mało informacji. Zdecydowała, że będzie bardziej czujna, może sama dostrzeże prześladowcę.
Plan zamierzała wdrożyć jutro, ponieważ było już późno. Wracając pospiesznie do domu, przedzwoniła jeszcze do Angelki.

- Hey, jak tam wizyta u lekarza?
- Wszystko ok, mały ma się bardzo dobrze. - Odpowiedziała radośnie dziewczyna.
- To dobrze, a jesteś w stanie znaleźć na dzisiaj wieczór opiekę dla niego?
- Raczej tak, a co?
- Chciałaś poznać Radlera, więc odstaw się i wieczorem widzimy się przed operą. Potem jest kolacja u niego w willi.
- Na prawdę weźmiesz mnie ze sobą? Super! Tylko w co ja się ubiorę? Musi być elegancko, ale na mniszkę też nie mogę wyjść…
- Ubierz się odpowiednio do okazji. Nie narób mi wstydu, bo będą wszyscy moi współpracownicy z firmy.
- Ok, ok, dam radę. Dobra, to ja lecę ogarnąć się, może coś zdążę jeszcze kupić. Paaa!

Lotte wróciwszy do domu od razu zaczęła przygotowania do wyjścia. Szybki, odświeżający prysznic, lekki posiłek, muzyka nastrajająca. Młoda kobieta spojrzała na swoje odbicie w lustrze, ledwo rozpoznając swoje oblicze. Uśmiechnęła sie do siebie samej. Niespełna dwa miesiące temu zmieniła swoja fryzurę, a mimo to nie przyzwyczaiła się jeszcze do szarego odcienia włosów. Lubiła się w nowym wydaniu, szczególnie gdy dodała do tego czarną kreskę eyelinerem na powiekach i bordowa pomadkę. Czasem decydowała się na założenie brązowych soczewek kontaktowych. Dzisiaj jednak zdecydowała się na małą odmianę zważywszy na okazję. Postanowiła zdjąć szkła i pozostawić swój naturalny, niebieski kolor oczu. Do tego postawiła na delikatny make up i upięła luźno włosy z tyłu. Na wieczór w operze wybrała czarną suknię z koronkowymi dodatkami i srebrne, wysokie szpilki. Dopasowała do tego kolczyki i spojrzała na flakonik bardzo drogich perfum, którymi szybko spryskała się. Rozejrzała się jeszcze po mieszkaniu czy niczego nie zapomniała, złapała srebrną torebeczkę i wyszła. Wyglądała świeżo, subtelnie, pięknie i tak też czuła się. Mimo karteczki z groźbą, miała bardzo dobry humor i zamierzała świetnie bawić się dzisiejszego wieczoru.

Pół godziny później wysiadła z samochodu, odetchnąwszy z ulgą, że udało się jej znaleźć wolne miejsce na parkingu. Idąc powolnym krokiem do gmachu opery, przyjrzała się celebrytce, która stała przed. Rozpoznała ją przypominając sobie jeden z maili, który otrzymała od czytelnika swojego blogu. Wyraził on swoje ogromne niezadowolenie z częstotliwości jej postów i stwierdził, że Lotte musiała wypalić się i nie ma pomysłu na nowe recenzje. Zasugerował żeby zajęła się innym gatunkiem muzyki niż tylko instrumentalnymi soundtrackami, że doda to orzeźwienia jej stronie i przyciągnie nowych fanów. Wspomniał o koncercie Maxinne Swift w Portland, jako okazji do czegoś oryginalnego i nowego. Kobieta jednak nie miała zamiaru zmieniać gustu muzycznego, chciała pozostać wierna temu co lubiła najbardziej i nie szukała poklasku. Może gdyby jedynym źródłem utrzymania byłoby pisanie postów, to zastanowiłaby się nad tym, ale to była tylko jej pasja. Miała nadzieję, że niedługo będzie mogła wracać do niej częściej niż teraz była w stanie.
Dlatego też uśmiechnęła się w stronę wokalistki i ominęła ją bez żalu. W ręku trzymała już telefon i wykręciła numer do Deana rozglądając się za swoją towarzyszką, którą zaprosiła. Niestety Angelika spóźniła się trochę, przez co nie miała okazji od razu zapoznać się z jej przełożonym.

Po paru godzinach wszyscy udali się do Radlera na mały aperitif i kolację. Angelika przelewała na Lotte swoją ekscytację względem nowo poznanego mężczyzny, który ich zaprosił. Visser ze spokojem to znosiła. Miała bardzo dobry humor i z chęcią wtórowała kobiecie, choć bardziej na zasadzie nie tłamszenia jej emocji.
Dotarły na miejsce i Lotte nie tracąc czasu zapoznała Angelike z co ciekawszymi osobami oraz główną atrakcją wieczoru, czyli Deanem Radlerem. Visser przedstawiła ją jako swoją bratową, chwilkę small talku i zostawiła ich samych.
Po około dwóch godzinach zdecydowała wycofać się z przyjęcia. Siedząc w samochodzie zastanawiała się czy jechać do domu, co oznaczałoby zakończenie dzisiejszego wieczoru, albo kontynuować zabawę. Wyjęła telefon i wpatrzyła się w zgaszony ekran. Miała kilka możliwości, nie wiedziała jedna na co ma ochotę. Zaczęła przeglądać książkę z kontaktami. Zatrzymała się na imieniu Seth i uśmiechnęła się. Kliknęła na ikonkę wiadomości.

Cytat:
Noc młoda, a ja sama. Za 30 minut tam gdzie zawsze?
Odpaliła samochód i udała się w stronę centrum miasta. Nie piła alkoholu, więc była mobilna i zdecydowała, że tak zostanie. Skoro świt chciała spotkać fotografa spod jej bloku, ale to dopiero rano.
Telefon za wibrował i pojawiła się wiadomość.

Cytat:
Zaraz to zmienię, do zobaczenia.
Zajechała pod hotel Hilton i udała się pewnym krokiem omijając recepcję. Spojrzała na wyświetlacz telefonu, na którym w wiadomości widniał numer pokoju 568. Wsiadła do windy i wcisnęła guzik z piątką. Wysiadła po chwili i udała się długim korytarzem w lewo. Zatrzymała się przed drzwiami z pożądanym numerem i zapukała. Drzwi otworzył przystojny, w średnim wieku, wysoki mężczyzna, ubrany w drogą marynarkę, koszule i dżinsowe spodnie.

- Zapraszam księżniczko - uśmiechnął się serdecznie.
- Będziesz moim księciem? - odpowiedziała Lotte wchodząc do środka.
- Dzisiejszej nocy postaram się sprostać twym wymaganiom ma pani.


Drzwi zamknęły się za nimi, a ponownie otworzyły z samego rana, kiedy jeszcze nawet słońce nie wychylało si zza horyzontu.. Lotte po cichu zamknęła je za sobą. Na korytarzu ubrała szpilki i szybkim krokiem udała do samochodu. Celem jej podróży by jej dom. Zegarek pokazywał godzinę piątą czterdzieści a.m. Liczyła na to, że zdąży przebrać się jeszcze. Jadąc spokojnie, ciesząc się z braku kongestii, rozmyślała co ma jeszcze dzisiaj do zrobienia. Oprócz paparazziego była jeszcze siłownia, a potem chciała udać się do nowo otwartej kawiarni Wiszące ogrody Barnettów, której nazwę ujrzała w wizji. Do tego po południu zamierzała popytać sąsiadów, o ile będzie to konieczne.
 
__________________
"Promise me this
If I lose to myself
You won't mourn a day
And you'll move onto someone else."
Szaine jest offline  
Stary 21-10-2016, 20:14   #7
 
Vesca's Avatar
 
Reputacja: 1 Vesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputację
’Bo czymże byłby poranek, bez słowika?’

Dźwięk melodyjnego budzika rozbrzmiał po jasnej sypialni, jak co dzień budząc śpiącą w miękkiej pościeli, potarganą pannę.
Alice najbardziej lubiła poranki i wieczory, dlatego po rozbrzmieniu melodii, powoli podniosła się bez ociągania. Ziewając i odgarniając potarganą grzywę mahoniowych włosów, które jak zwykle nieuprzejmie postanowiły poowijać jej się wokół szyi, powykręcać we wszystkie strony i potargać, jakby nie mogły znieść towarzystwa swoich rosnących tuż obok kompanów i usilnie pragnęły zamienić parę zdań z tymi, po zupełnie przeciwnej stronie głowy. Ale żyjemy w wolnym kraju, kto im tego zabroni? Na pewno nie Alice!
Dziewczyna wygramoliła się z łóżka. Rozpoczęła swoje codzienne rytuały.
Muzyka.
Łazienka.
Gimnastyka.
Śniadanie.
Ćwiczenie głosu.
Ocena ‘ja’.

***

[media]http://www.youtube.com/watch?v=HrAclaz5GvA&feature=youtu.be[/media]

Muzyka płynęła swobodnie z wieży stojącej w salonie, ona tymczasem stała przed sporym, ozdobnym lustrem i patrzyła sobie w oczy. Alice nie miała jednego ukochanego typu muzyki. Było ich naprawdę wiele, a ten zespół należał również do panteonu słuchanych przez nią wykonawców. Czy miała nastrój na tę piosenkę? Może trochę. Lubiła ją. Napawała ją ciepłymi uczuciami. Skupiła się więc wreszcie na ocenie. Kim była dziś? Sobą, czy kimś innym? To było bardzo istotne. Wiedzieć, czy jest się 'Teraz'. Zwłaszcza w jej przypadku... Duże ozdobne lustro oglądało ją, jej własnymi oczami.


Czuła się dziś ‘sobiejszą’ niż bywało to zwykle. Cóż. Bardzo się starała nie wpłynąć na siebie w żaden sposób poprzedniego wieczoru. Przyglądała się więc sobie ze spokojną miną. Niestety znów dziś będzie musiała postarać się jak najlepiej, by być kimś innym.
Bo dziś będę Barbariną.
Pomyślała, a potem zmrużyła oczy i zaczęła widzieć więcej. Już nie Alice, a zupełnie kogoś innego. Patrzyła oczami innej, młodej kobiety na inną młodą kobietę. Dała się pochłonąć uniesieniu, które nią zawładnęło. Jej myśl przesunęła się do Cherubina. Oh, gdziechże znowu on się podziewał?
- Cherubinie… - jej usta ułożyły się w miękkie litery jego imienia. Posmakowała go swym sopranem. Delektowała się nim chwilę. Już miała się za nim rozglądać, kiedy to silniejszy podmuch wiatru strącił doniczkę z kwiatkiem z okna na podłogę.
Alice, momentalnie była już na powrót Alice.
Poszła sprzątnąć popchniętą do samobójstwa paproć, po czym zamknęła okno, które miała w zwyczaju otwierać co rano. A skoro już zaczęła sprzątać, kontynuowała tę czynność, niemal do popołudnia. Musiała się w końcu czymś zająć.
Dziś był bowiem wyjątkowy dzień.


Po doprowadzeniu mieszkania do porządku, panna Harper poszła doprowadzić do porządku samą siebie. Wzięła długi i gorący prysznic, tak jak lubiła najbardziej. Potem ubrała się wygodnie, w fioletową sukienkę, dopasowaną do ciała i adekwatne do niej buty. Wzięła swój płaszczyk i torebkę. Pozbierała wszystko, nie zapominając o opleceniu szalem szyi i zabraniu słuchawek do telefonu.
Wyszła.

***

Stała chwilę przy skrzynce, obserwując list, który dziś do niej przyszedł.
W zasadzie miała już wyjść i udać się do metra, ale coś ją tknęło, by jednak zatrzymała się i zebrała pocztę. Dlaczego, zamiast typowych ulotek i kopert, dziś pojawiło się tu właśnie to?
’Co przyniesie ten wiadonośnik?’
Urodziło się w jej głowie. Ciekawość odezwała się, cichutkim, nieznośnym wręcz głosikiem, kusząc by otworzyła. Przecież mogła przeczytać ten list od razu, co się może stać? Zaraz jednak pomyślała sobie, że może jednak nie? Były sprawy ważne i ważniejsze. Ważniejszą było teraz zdążyć na metro.
I ruszyła się. Jak zwykle sprawnym krokiem. Nie lubiła wolnego chodzenia.
Skupiona na swym celu, ucieszyła się, bo kupując bilet, dostrzegła, że zaczęło padać. Niebo płakało nad czymś niezwykle rzewnie. Co mogło je tak poruszyć? Dobra to była rzecz, czy zła? Znów poczuła obecność listu w torebce, ale schodząc po schodkach na peron, ponownie o niej zapomniała.
Minęła innych oczekujących na swoje przejazdy podróżników. Jej myśli intensywnie krążyły wokół jej własnego imienia. Udawała, że nie widzi nikogo. Była tu tylko ona i perony. Wreszcie, uratował ją przyjazd jej pociągu. Wsiadła, ciesząc się swą tymczasową samotnością. Mogła się więc skupić na aktach…

***

Głową była w poszukiwaniach i treści trzeciego aktu, po raz piąty, kiedy to trajkoczący głos wybił ją kompletnie z rytmu. Dziewczyna zerknęła na parę, która przysiadła się w jej pobliżu i dość głośno wyrażała swoje opinie na temat kebabów.
Alice nie przepadała za kebabami. W większości były dla niej za ostre.
Źle uczyniła, że na nich spojrzała, bo odebrali to za zaproszenie, do wciągnięcia jej w konwersację. Zaczęli pytać o jej zdanie na temat kebabów, w końcu była młoda, na pewno jakieś jadała!
’Nie cierpię kebabów.’
- Nie cierpię baranów. - wyciekło, jako jedyna odpowiedź, z pomiędzy jej delikatnych ust, przyjemnym, lecz obojętnym tonem. Dlaczego barany? Otóż, baranina. Miała specyficzy smak, za którym dziewczyna średnio przepadała. Kompletnie nie zrozumiała, czemu para tak się obruszyła jej komentarzem, przecież mówiła o mięsie, nie o nich. Na szczęście nie musiała się nad tym długo zastanawiać. Zbliżała się jej stacja. Odruchowo już po raz kolejny wsunęła palce do torebki. Musnęła nimi skrypt, a zaraz potem, perwersyjnie gorącą kopertę, obiecującą rozwianie tajemnicy, którą ze sobą nosiła. Alice im mocniej o tym myślała, tym bardziej się irytowała. Więc co? Przestała, podniosła się i wysiadła na swej stacji. Po raz kolejny zaczęła powtarzać kwestię, która sprawiała jej najwięcej problemów.
Zamęt tej stacji, jak zwykle wprawiał ją w nerwowy nastrój, a przez to stała się podenerwowana nie stacją, a spektaklem, co dodatkowo ją tremowało. Na szczęście na niezbyt długo. Z innego wyjścia wyłoniła się jedna z jej koleżanek. Potem dołączyła następna i ich spokojne rozmowy, a nawet lekka ekscytacja, uspokoiły dziewczynę i pozwoliły jej odetchnąć.

***

Jak zawsze dawała z siebie najwięcej procent. Bo dla niej każda próba, była jak prawdziwe przedstawienie, a z tą myślą zawsze starała się jak najlepiej mogła. I choć została pochwalona, nadal nie do końca była zadowolona z tej części trzeciego aktu, gdzie często zmieniała tempo.
Zaczął się mały zamęt. Wszyscy rozpoczęli ostateczne przygotowania. Za kulisami rozbrzmiewały podekscytowane głosy aktorów i ekipy obsługującej scenę i światła. Ekscytacja powoli prześlizgiwała się po karku Alice, muskając ją swoimi ciepłymi palcami.
Potrzebowała oddechu, więc wyszła przed gmach opery, trochę się przewietrzyć i przy okazji popatrzeć na gości dzisiejszego występu. Odziana w długi płaszcz, by przysłonić ubrania z próby, stanęła obserwując tłoczących się, oczekujących, lekko niecierpliwiących się ludzi.
’Powolnym bydlęcym krokiem zapędzani, goście opery niewidzialną siłą do przodu pchani…’
Myśl zabłąkała się jej po głowie, bawiąc swoją treścią.
Aż usłyszała znajomy głos i zwróciła wzrok w jego stronę. Maxinne… Niemal nie poznała jej w tej eleganckiej kreacji. Tak. Alice wiedziała o tym, że jej najdroższa przyjaciółka ma nazajutrz koncert. W końcu rozmawiały o tym parę dni temu. Sama przecież miała oficjalny bilet na jej występ!
- Przecież mówiłaś, że nie przyśmigasz! Max, ty zawsze robisz cuda. - powiedziała z uznaniem Alice i uśmiechnęła się do przyjaciółki. Wymieniły swoje rytualne, przyjacielskie czułości. Jak przed każdym występem Maxinne. To już była bardzo ważna część ich spotkań na żywo.
- Zawsze daję. - zgodziła się Alice, a potem, gdy panna Harper już niema dała się ponieść rozmowie z przyjaciółką, ta zwróciła jej uwagę, że ktoś jej szuka.
Ciocia May stała w wejściu i posyłała jej ten specyficzny uśmiech. Ach tak. Czas!
- Muszę iść Max, odezwę się po występie i powiem co pokręcimy! - obiecała piosenkarce Alice, po czym pobiegła do starszej kobiety.

***

Opowiedziała kobiecie o dręczącym ją niepokoju i jak zwykle otrzymała ciepłe słowo. Lubiła to. Charakteryzowanie się na tę, którą miała zaraz być. Słuchała słów starszej kobiety
- Mhmmm… - mruknęła niepewnie, ale posłała jej ciepły uśmiech w odbiciu lustra.
- Ja nie wiem, jak służba latała wtedy w tych gorsetach. Bo co innego siedzieć i pachnieć bez ruchu, a co innego wypełniać w tym obowiązki! Uh. - mruknęła wzdychając i opuszczając ramiona
”Jesteś idealną Barbariną!”
Zabrzęczało jej w głowie. Jakaś znajoma myśl z poranka. Alice wbiła spojrzenie w lustro
”Jestem Barbariną. Barbariną… Barbarina to ja.”
Na moment pozwoliła, by jej długie rzęsy opadły, gdy zamknęła oczy i brała wdech.
A gdy wyszła na scenę, nie była nikim innym, jak córką ogrodnika, pragnącą związku z Cherubinem i zamieszaną w cały ten ambaras z weselem Figara…
Nie było publiczności. Nie było już świateł i nie było już orkiestry… To wszystko pochłonęła i dała się temu ponieść. Była w innym świecie. Toż to była posiadłość w Sewilli. Tak. Dokładnie tak. Słowa, które powinny płynąć z jej ust, znajdywały drogę i odpowiednie tempo. To było 100% plus jeden. Wszystko poszło tak, jak od niej oczekiwano. Gdy nadeszła jej część występu gdzie w pełni ujawniała potęgę swego sopranu, również spisała się należycie...

[media]http://www.youtube.com/watch?v=hERPIrjkebQ[/media]

Przedstawienie trwało. Aż w końcu kurtyna opadła. Niczym ciężkie nożyce, ucięła wyobrażenia i nowe życie Alice, która rozkojarzonym spojrzeniem popatrzyła po pozostałych aktorach, wyraźnie zadowolonych z przebiegu całego występu. Wszyscy znów zaczęli się kręcić, paplając, gęgając, albo nawzajem wyswobadzając z kostiumów. A ona powoli udała się do swojego kącika z lustrem i stolikiem. Powoli zaczęła wysuwać szpile, które utrzymywały perukę i czepek na głowie. Ciocia May znów się pojawiła i pomogła jej z tym trochę… Już nie myślała o swym Cherubinie. Posłała krótkie spojrzenie na Brada. Nie. Nie myślała. Teraz była po prostu bardzo zmęczona. Bycie kimś innym zawsze ją wyczerpywało, nawet jeśli trwało tak krótko. Uwolniła swe mahoniowe fale i odłożyła nakrycie głowy na blat przed lustrem. Sięgnęła po szczotkę i zaczęła rozczesywać pokręcone od wcześniejszego przyciśnięcia włosy.
Poczuła wzrok, zanim go dostrzegła, nie obróciła jednak wzroku od lustra i to w jego oku zobaczyła najpierw mężczyznę, który się do niej zbliżał z pięknymi kwiatami. Dopiero, gdy był już przy jej toaletce, obróciła się na swym krześle powoli i opuściła szczotkę, posyłając mu niewinny uśmiech i pełne pytań spojrzenie.
Gdy wyjaśnił sprawę, Alice kiwnęła głową
- Bardzo panu dziękuję, za docenienie moich umiejętności… Byłoby mi niezmiernie miło… - nie skończyła jednak zdania, kiedy to odezwała się Madison. Dziewczyna powoli spojrzała na nią. Madison miała ten nieprzyzwoity nawyk wpychania wszystkim swojego zdania. Jak przyrzeczona komuś młódka, która ZUPEŁNIE PRZYPADKIEM świeci wszystkim swoim pierścionkiem zaręczynowym w oczy
”Patrzcie na mnie, patrzcie na mnie, gę gę gę…”
Alice uśmiechnęła się do koleżanki cieplutko
- Wspominałaś coś. - odpowiedziała jej dziewczyna, choć szczerze, nie przykuła do tego zaproszenia zbytniej uwagi. Miała specyficzne podejście do zaproszeń na przyjęcia. Ponownie spojrzała na mężczyznę.
”Kimżeś jest Thomasie Douglas. Szaleńcem, labradorem, czy straceńcem?”
Zapytała, nie mówiąc już nic i tylko uśmiechając się do niego i do kwiatów na pożegnanie.
Czyżby to był jej biały zając?
Dotknęła palcami bileciku z napisem “Wiszące Ogrody Barnettów”. Kompozycja kwiatowa była bardzo ładna. Choć brakowało tu jej ulubionych roślin i te potrafiła docenić. Zerknęła z ukosa na Madison flirtującą z Cherubinem. Z BRADEM - poprawiła się szybko. Pokręciła głową i skończyła rozczesywać włosy.
Wydobyła się z gorsetu i ponownie założyła swoją fioletową sukienkę i zerknęła na torebkę.
Teraz jej już nic nie zatrzymywało… Włożyła buty na nogi, po czym zgarnęła torebkę i udała się do toalety. Zerknęła na komórkę. Wiadomość od Maxinne… Oczywiście, że ją chwaliła i oczywiście, że proponowała wspólny wieczór. Uwielbiała ją za to. Jednakże, teraz Alice miała odrobinkę ważniejszy priorytet - zaspokojenie swojej ciekawości.
Zawahała się, po czym wreszcie otworzyła kopertę i uwolniła list…

***

Gdy skończyła czytać, stała chwilę w kompletnym bezruchu. Nie wierzyła w to co przeczytała, więc zrobiła to jeszcze 3 razy. Po czym pieczołowicie złożyła list. Najpierw raz, a potem jeszcze dwa. Wszystko ponownie wróciło do jej torebki.
Alice popatrzyła w lustro i zastanawiała się kogo w nim widzi. No niby siebie. Ale kim była? Sobą? Nie sobą? Szaleńcem? Nie? Kartką papieru w torebce Alice?
Wyszła z łazienki. Jej znajomi zaczęli się zbierać, aby udać na przyjęcie, ale wykręciła się bólem głowy. Madison niech sobie myśli co chce.

Cytat:
DO: Maxie
TREŚĆ:
Moja rodzicielka wyzionęła duszę.
Czy teraz to ja przejmuję obowiązek szaleństwa?
Idę na nieurodziny, może kapelusznik poprawi mi humor?
Thomas Douglas - tak zwij Zająca.
Zobaczymy się jutro na Twoim koncercie.
Czy było to rozsądne?
Skądże.
Nie znała tego mężczyzny. A jednak, czuła się teraz szaleńsza niż zwykle, a szaleńcy robili szalone rzeczy, czyż nie?
Ile to już czasu, odkąd widziała się z jakimś mężczyzną, chociażby na kolacji. Dwa lata? Długo.
Maxinne zrozumie, w zasadzie często męczyła tym tematem Alice. Od samego dzieciństwa. Zrozumie więc też te aluzje do powieści Lewisa Carrolla, w końcu często żartowały kiedyś w ten sposób o Alice. Włączyła GPS w swoim telefonie. Funkcję dostępną teraz w każdym urządzeniu do komunikacji.
Podeszła do swojej toaletki, po czym zaczęła ubierać płaszcz, i motać szal wokół szyi. Było to dla niej bardzo ważne, nie mogła sobie przecież pozwolić na przeziębienie gardła. Napiła się jeszcze wody z dzbanka, który również stał na toaletce, po czym ruszyła szukać hondziego, czarnego rumaka. Jak na Kapelusznika przystało, miała nadzieję na udany, miły wieczór. Odtrącając problemy rzeczywistości na rzecz fikcji.
O liście pożegnalnym matki będzie myślała później. Poprosi ich o skopiowanie jego treści i przesłanie mailem. Nie chciała mieć nawet najmniejszej styczności z faktycznym papierem, na którym go napisała. Wyszła na chłodne, wieczorne powietrze...
 
__________________
If I had a tail
I'd own the night
If I had a tail
I'd swat the flies...

Ostatnio edytowane przez Vesca : 21-10-2016 o 21:37.
Vesca jest offline  
Stary 25-10-2016, 23:00   #8
 
Ombrose's Avatar
 
Reputacja: 1 Ombrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputację
Sharif Khalid



Wybiła północ, lecz mimo to Portland wciąż tętniło życiem. Przypadkowi przechodnie zmierzali w tylko sobie znanych kierunkach, dzierżąc w dłoniach rozpostarte parasole, aby schronić się przed deszczem. Sharif naciągnął głębiej kaptur na głowę, złapał w dłoń kilka kropel wody, po czym natarł nią twarz i rozmasował oczy. Chciał rozbudzić się nieco, bo zmęczenie obciążało powieki niczym kowadła. Ból w prawym ramieniu również wzmagał się przy złej pogodzie. Na szczęście kamienica należąca do Adelle Oatnut znajdowała się niedaleko i perspektywa rychłego końca wędrówki pomagała ją znieść.

Szyld „Wiszących Ogrodów Barnettów” pobłyskiwał w wątłym świetle latarni. Sharif podszedł do niego i przez dużo okno zajrzał do środka. Wnętrze rzeczywiście opustoszało i Bee nie żartowała, pisząc o przenosinach kwiaciarni. Khalid udał się kilka kroków dalej, a następnie wszedł przez bramę do klatki schodowej. Przystanął na pierwszym piętrze, aby sprawdzić zawartość skrzynki pocztowej. Niespodziewanie znalazł w niej mały kawałek plastiku, który po wyjęciu okazał się pendrivem. Wpatrywał się w niego przez krótki moment, po czym wszedł do mieszkania.

Podłączył urządzenie do starego, lecz wciąż sprawnego laptopa. Współczesna technologia nie stała na bakier z wiarą i czasami sprawdzała się nie tylko w razie potrzeby odnalezienia kierunku Mekki. Sharif wpatrywał się w ekran przez pół godziny, po czym - zgodnie z instrukcją - włożył przenośną pamięć do mikrofalówki i wysmażył jej zawartość. Mimo tego, że tak wielka ostrożność zdawała się co najmniej zbyteczna.

Zażył tabletkę przeciwbólową, popił ją wodą i położył się na łóżku. Sen jeszcze przez jakiś czas nie nadchodził.

Rankiem ruszył do centrum, poszukując budynku stojącego pod adresem wskazanym przez Bee. Dla odmiany na niebie nie było ani chmurki, jak gdyby niebo postanowiło wypłakać przez noc swą wilgoć i zrobić Barnettom przyjemność z okazji otwarcia nowego lokalu.


Tylko ślepiec przeoczyłby siedzibę „Wiszących Ogrodów Barnettów” po dotarciu na North East Grand Ave. Alice Barnett - matka Bee - z okazji otwarcia przyszykowała całą mnogość najróżniejszych bukietów, sadzonek, roślin w doniczkach i tych ściętych. Tylko niewielką część z tego Sharif potrafił nazwać i to bynajmniej nie z powodu braków językowych. Wystawa ułożona tuż przed pawilonem prezentowała się nader wyjątkowo, co materializowało się w gromadce zainteresowanych klientów. Większość jednak poprzestawała na oglądaniu kwiatów. Na szczęście dzień dopiero zaczynał się dla kwiaciarni i bez wątpienia część ekzpozycji zniknie przed zamknięciem sklepu.

- Och, jak dobrze, że przyszedłeś - Alice Barnett uśmiechnęła się szeroko. Choć wyglądem bardzo przypominała Bee, to obie odróżniały się mimiką, usposobieniem i tonem głosu. Właśnie doradzała przypadkowej staruszce co do najlepszego podłoża do przesadzenia storczyków. - Bee jest w samochodzie dostawczym zaparkowanym na sąsiedniej uliczce. Rozpakowuje sztuczne nawozy - pani Barnett dodała, zanim wróciła do rozmowy z klientką.

Sharif poszedł we wskazanym kierunku. Van stał samotnie w ślepym zaułku.
Już miał zapukać do rozsuwanych drzwi, lecz nagle zastygł w bezruchu. Usłyszał podniesiony głos dobiegający z blaszanego wnętrza. Jakiś mężczyzna sprzeczał się z Bee i wszystko wskazywało na to, że to on reprezentował agresywną stronę konfliktu. Sharif nie był pewien, czy powinien zapukać, czy też raczej poczekać, aż zakończą rozmowę.
"Pewnie właśnie tak Bee czuła się wczoraj, stojąc na deszczu przed barem", pomyślał. "Nie mogła doczekać się, kiedy odejdę od Fahima, ale nie chciała nam przeszkadzać."
W międzyczasie - czy tego chciał, czy nie - docierały do niego słowa płynące z samochodu.

- Daj mi te pieniądze, do jasnej cholery! - mężczyzna wrzeszczał. - Tylko ten jeden raz, na litość boską! I wtedy dam ci spokój.
- Vince... - Bee brzmiała, jak gdyby miała rozpłakać się. - Błagam cię, nie wracaj do tego. To... to plugastwo cię zniszczyło. Ja chcę tylko z powrotem mojego starszego braciszka, którego...
- No kurwa, Bee, już nie jesteśmy dziećmi i nie możesz oczekiwać, że resztę mojego życia spędzę, bawiąc się z tobą jebanymi klockami. Jeżeli jednak chcesz z powrotem braciszka, to możesz go mieć. Wystarczy tylko, że dasz mi te pieniądze, a ja będę dla ciebie tak kurewsko przymilny, jak tylko tego zapragniesz.
- Proszę... - dziewczyna nie potrafiła wyartykułować kolejnych słów. - Dlaczego w ten sposób do mnie mówisz…? Vince, jestem twoją siostrą, kocham cię z całego serca i...
- Gdyby tak było - mężczyzna wszedł jej w słowo. - To dałabyś mi forsę, bo rodzeństwo troszczy się o siebie. Co z ciebie za siostra, do kurwy nędzy?! Niedawno wyszedłem z więzienia i odwracasz się ode mnie, jak od śmiecia...
- To nieprawda! - Bee pierwszy raz podniosła głos, choć bardziej z powodu rozpaczy, niż gniewu. - Zrobiłabym dla ciebie wszystko, przecież wiesz! Po prostu... tyle razy pożyczałam ci pieniądze i za każdym razem widziałam cię potem ze zwężonymi źrenicami. Ja bardzo dobrze wiem, na co je wydajesz. Jeżeli tylko potrzebowałbyś dachu nad głową, jedzenia, czegokolwiek... to wszystko, przysięgam Vince, to wszystko ci dam, nawet gdyby mi miało zabraknąć. Ale nie proś mnie o pieniądze, bo ja wiem... Bo ja... - rozległo się ciche łkanie. - Bo ja wiem, na co je wydasz. Ty...
- Ty...? - brat dziewczyny podchwycił słowo. - No powiedz to. Ty narkomanie? Ty skurwielu? Ty śmieciu?
- Vince... - Bee zdołała z siebie wydusić. - Ja wcale nie…
- Nie bądź taką świętą kurwą! Ojciec zmarł tylko i wyłącznie z twojej winy. To ty stworzyłaś mnie takim, jakim jestem - mężczyzna dozował do słów dawki jadu mogące uśmiercić legiony.
- Vince, skąd masz tę broń? Vince, proszę, schowaj...
- I to TY! - mężczyzna znienacka wrzasnął. - Ty dasz mi tę cholerną forsę! - wydzierał się, niczym szaleniec. Następnie ściszył ton głosu, przez co brzmiał tylko bardziej zastraszająco. - Czy tego chcesz, czy nie. I zalecam ci działać szybko w tym kierunku, bo nie zamierzam spędzić w tym jebanym vanie całego dnia - rozległ się odgłos gniewnego uderzenia pięści o blachę.

Sharif mógł wtrącić się, lub też pozostawić rodzeństwo w samotności. Tyle że Vince zdawał się agresywny. Co, jeśli postanowi wydobyć pieniądze siłą? Ale tak właściwie - czy Khalid z nie do końca sprawną ręką byłby dla niego jakimkolwiek przeciwnikiem?

Istniała opcja, by pójść do Alice Barnett i poinformować o zdarzeniu, lecz w tym czasie Bee mogłaby wykrwawić się na śmierć kilkanaście razy.
Choć właściwie… Vince był bratem Bee, więc tak naprawdę nic jej nie groziło… prawda?
Gdyby postanowił pobić siostrę, to już dawno by to zrobił… czyż nie?

Imogen Olander


[media]http://image.oregonlive.com/home/olive-media/width620/img/commuting/photo/18621307-mmmain.jpg [/media]

Taksówkarz przyjechał na czas, jednak lokowanie się w samochodzie z całym bagażem zajęło kilkanaście kolejnych, cennych sekund. Imogen wiedziała, że każda minuta spóźnienia oznaczała, że badanie kontrolne Solvi będzie krótsze. A to z kolei pociągało za sobą większe prawdopodobieństwo przeoczenia ewentualnych, odbiegających od normy objawów.
- Ojej, mleko mi się trochę wylało. Termos był źle zakręcony - Tina pokręciła głową, zagryzając wargę. - Jestem taka niezdarna.
Taksówkarz oszczędnie poprosił o wytarcie płynu. Był to starszy, dobiegający sześćdziesiątki mężczyzna z typową nadwagą i rumianymi policzkami. Co chwilę zmieniał kanały radiowe, niezdecydowany pomiędzy wiadomościami, a jazzem lat siedemdziesiątych. Posiadał zdjęcie małej dziewczynki zatknięte za przegródkę w osłonie przeciwsłonecznej. Imogen miała nadzieję, że to jego wnuczka.

- Czy to? Czy ja dobrze widzę? - Tina poprawiła okulary. Siedziały obie na tylnym siedzeniu, gdyż w ten sposób łatwiej było sprawować kontrolę nad Solvi. - Czy ona ma wzdęty brzuszek?
Panika wybuchła. Imogen oblał zimny pot. Doktor Shroder mówił, że kolki zdarzają się najczęściej pomiędzy czwartym, a szóstym tygodniem życia, a dziewczynka podchodziła pod tę kategorię wiekową.
- Czy ona nie powinna płakać? - Olander próbowała przypomnieć sobie wszystkie objawy schorzenia.
W odbiciu lusterka poczuła ostre spojrzenie taksówkarza,
- Oczywiście, że nie powinna, to pani córeczka - mężczyzna rzekł oceniającym tonem. - Żaden rodzic nie powinien oczekiwać płaczu swego dziecka.
Solvi beknęła, usuwając tym samym gaz zgromadzony w przewodzie pokarmowym. Przewróciła się na drugi bok i zasnęła. Fałszywy alarm. Imogen i Tina westchnęły, uspokojone.

- Nie wiem jak kolki, ale na pewno są korki - taksówkarz zagaił.
- Straszne korki - studentka przyznała. - Może spróbować nawigacji GPS? - wyciągnęła komórkę i zaczęła przyciskać odpowiednie przyciski.
- Prawdziwy, szanujący się taksówkarz, który zna się na swojej pracy, nie korzysta z takich błyskotek - mężczyzna wydął wargi.
Wskazówki elektronicznego urządzenia jednak pomogły. Wnet Imogen, Tina i Solvi wysiadły tuż przed gabinetem doktora Shrodera, położonym na obrzeżach miasta.


- Solvi to moja ulubiona pacjentka - lekarz posłał uśmiech rozbrajający śnieżną bielą. - To od Solveig, prawda? W krajach skandynawskich imię oznaczające “siłę słońca”. I rzeczywiście, pani córeczka po prostu promieniuje, zwłaszcza zdrowiem. Na szczęście mogę to potwierdzić - mężczyzna zakomunikował po dogłębnych oględzinach.
Imogen skinęła głową na spostrzeżenie co do pochodzenia imienia córki. A na zapewnienie o jej zdrowiu odetchnęła z ogromną ulgą. Od razu uśmiechnęła się promiennie, tuląc do siebie córeczkę.
- Tak bardzo cieszę się, że udało się nam wcześniej spotkać - dodał lekarz. - Teraz już może pani zacząć myśleć nad tym, jak się odwdzięczyć - mrugnął okiem, nawiązując do treści SMSa. Immy spojrzała na niego, jakby nie do końca rozumiejąc o co mu chodzi, gdy w końcu załapała. Przez tę całą bieganinę zapomniała o wiadomości, którą wysłała. Doktor miał jak najbardziej rację, obiecała coś w zamian.
“Może jakiś dobry alkohol?”, przeszło jej przez myśl. Niestety nie znała lekarza aż tak dobrze, by wiedzieć, co zadowoliłoby go. Nie była pewna, co odpowiedzieć. Nieco speszona, Imogen postanowiła zmienić temat.
- Czy mógłby pan doktor obejrzeć moją koleżankę? - spojrzała na Tinę. - Twierdzi, że spadła ze schodów.

Prędki błysk w oczach Roberta Shrodera ukazał, że mężczyzna nie chce angażować się w diagnozę przemocy domowej oraz wszelkimi wiążącymi się z tym konsekwencjami prawnymi.
- Niestety jestem pediatrą i specjalizuję się w chorobach dziecięcych, jednakże
po znajomości mogę polecić wspaniałych profesjonalistów wśród lekarzy rodzinnych, lub chirurgów - podał wizytówkę Mii Douglas, dentystki i Arthura Douglasa, chirurga-ortopedy. - To matka i syn, oboje prowadzą działalność w swoich gabinetach nieopodal i na pewno pomogą w przypadku ewentualnych ubytków zębowych, czy obrażeń tkanek. Przesympatyczni ludzie i po umówieniu na wizytę bez wątpienia pomogą. W przypadku ostrzejszych stanów, oddziały pomocy doraźnej w szpitalach równie szybko zaradzą problemowi - mężczyzna uśmiechnął się. - A jak już jesteśmy przy nieprzyzwoitej reklamie, mogę polecić dla pani Olander znakomity oddział żłobkowy położony w tym samym budynku naprzeciwko mojego gabinetu. Opiekują się dziećmi przez dwadzieścia cztery godziny na dobę i siedem dni w tygodniu.

To wyraźnie zainteresowało Imogen. Żłobek byłby idealny: wykwalifikowany personel, blisko opieka medyczna… Rozwiązanie w sam raz na dzisiejszy wieczór.

- To nieoceniona pomoc w przypadku wyjścia na elegancką kolację romantyczną - lekarz kontynuował. Uśmiechnął się do Imogen, jak gdyby coś sugerował. - To mała, rodzinna placówka i mogę osobiście podpisać się pod jakością prowadzonych usług. Mona i Lucia to urodzone piastunki.
- Och, to byłoby tylko na dziś, taka wyjątkowa sytuacja - Immy machnęła ręką, nie doszukując się drugiego dna w jego słowach. Ludzie zwykli przecież sobie żartować. - Pracuję w domu, żeby mieć jak najwięcej czasu dla Solvi. Ale wynikły niespodziewane okoliczności i wychodzi na to, że muszę ratować dobre imię biura tłumaczeń, z którym współpracuję - wyjaśniła swoją sytuację. W sumie to nie wiedziała, czemu tłumaczy się przed nim. Może tak naprawdę tłumaczyła siebie przed własnym sumieniem?

Jak by nie było - przed Imogen stanął wybór. Mogła skorzystać z propozycji i zostawić Solvi z całym jej dobytkiem w polecanym przez pediatrę żłobku, lub też po powrocie do domu przekazać ją pod opiekę Tiny.
Umysł intensywnie zaczął rozważać wszystkie za i przeciw. Owszem - zostawienie małej w renomowanym żłobku, o którym nawet pediatra miał dobre zdanie, wydawało się najlepszym rozwiązaniem, ale... No właśnie. Solvi nie miałaby stałej opieki, bo były tam również inne dzieci, od których swoją drogą mogłaby zarazić się jakimś paskudztwem. No i żłobka nie strzegła ochrona. Co, gdyby ktoś uprowadził Solvi?! Immy pokręciła głową, chcąc jak najszybciej wyzbyć się tej straszliwej wizji. A lekarz przecież jest tylko do piątej.

Nie, skoro Imogen sama sobie radziła z dzieckiem, i to wcale nie tak najgorzej, to Tina - która w jej mniemaniu była wspaniałym materiałem na żonę - tym bardziej sprosta zadaniu. W ten sposób Solvi zyska indywidualną opiekę i będzie bezpieczna w mieszkaniu, które nie dość, że jest na szczytowym piętrze, to na dodatek strzeże je ochrona wraz z kamerami. No i jeszcze był Brandon, do którego zawsze mogła zadzwonić, mając pewność, że nie ściemni jej, że wszystko jest w porządku.

Taksówkarz cierpliwie czekał przed biurowcem, w którym mieścił się gabinet dr Shrodera. Koniec końców zdecydował się na stację z muzyką jazz. Wpierw rytmiczna perkusja wypełniła wnętrze samochodu, potem pomiędzy uderzenia pałeczek wdarł się niski bas, a następnie saksofony. Tina zaczęła tańczyć, unosząc ręce do góry i wyginając tułów w takt funkowych nut.
- Przepraszam, to silniejsze ode mnie - rzekła wstydliwym tonem, niezbyt pasującym do czynów.
Immy tolerowała to tak długo, jak łokieć studentki mijał Solvi w odległości przynajmniej dwudziestu centymetrów. Po stanowczym upomnieniu Tina przybrała ten typowy dla niej, zahukany wyraz twarzy i uspokoiła się.
- Boże, co to za szaleniec? - taksówkarz odezwał się, patrząc w lusterko wsteczne. Zdawało się jednak, że bardziej miał na myśli kierowcę w samochodzie za nimi. - Dlaczego tak gazuje?
- Gdy byłam mała, chciałam zostać tancerką, tak jak moja starsza siostra - Tina wyjaśniała. - Ale matka powiedziała, że w rodzinie wystarczy tylko jedna bezrobotna, tym samym przekreślając moje marzenia. Jednak pomimo tego moja dusza rwie się do muzyki.
Solvi zagrzechotała małą, dziecięcą grzechotką, jak gdyby podzielała entuzjazm swojej opiekunki.

Immy spojrzała przez okno. Wciąż jechali peryferiami miasta, gdzie uliczki zdawały się nadzwyczaj wąskie. Mało też było przejeżdżających wokoło samochodów. Komórka Tiny namierzała najlepszą trasę, korzystając z aplikacji nawigującej - tak, jak miało to miejsce w drodze do doktora Shrodera.
- Mój boże, on zaraz… - taksówkarz wziął głębszy haust powietrza, kiedy nagle… BAM! Rozległ się głuchy huk! Samochód jadący za nimi uderzył w bagażnik taksówki. Solvi pisnęła głośniej i wyżej, niż kiedykolwiek wcześniej. - Ja pierdolę! - taksówkarz ryknął.

Komórka Tiny - którą dziewczyna trzymała w dłoniach w trakcie nawigowania - zadźwięczała. Studentka drżącym palcem dotknęła przycisku, a kiedy taksówką zatrzęsło kolejny raz, przez przypadek włączyła głośnik.
- Clem - rozległ się niski, chropowaty baryton w miniaturowym głośniczku. Brzmiał niezwykle spokojnie. - Doigrałaś się. Rano nie chciałaś przyznać się, że zdradzasz mnie z tym arabskim ścierwem i pokłóciliśmy się. Nie byłaś dla mnie miła. Kobiety w Rosji, moim pięknym kraju, potrafią respektować swojego mężczyznę. Ciebie tego nikt nie nauczył, ale czas to zmienić. Mój drogi tavarish udowodni ci, że kiedy muzhchina chce z tobą spokojnie porozmawiać, nie należy od niego uciekać.

BAM! WSTRZĄS! Czarny sedan, który siedział im na ogonie, uderzył tak mocno, że taksówka utrzymała się w jednym kawałku tylko za sprawą cudu. Impakt podrzucił Solvi w górę i Immy złapała ją w locie w nagłym przypływie boskich refleksów.
- Clem?! Jaka Clem?!
- Ja… ja mam na imię Clementhine - studentka zaszlochała, spoglądając na komórkę. Połączenie zakończone. - Niektórzy mówią na mnie Tina, inni Clem - w międzyczasie pobladła. Wyglądała na wystraszoną do szpiku kości. Trzymała się zapiętych pasów, niczym liny ratunkowej. - Jak… jak on nas znalazł?! O mój Boże! - wrzasnęła. - To komórka! Włączyłam funkcję GPS przy nawigacji, a on wcześniej musiał zainstalować jakąś aplikację śledzącą... Mój Boże!
Przeraźliwy, metaliczny pisk świadczył o tym, że samochód nie był w dobrym stanie. Taksówkarz płakał i przeklinał jednocześnie, próbując zapanować nad kierownicą, a może dotknąć zatkniętego za osłonę przeciwsłoneczną zdjęcia wnuczki.

Wjechali w North Philadelphia Ave. Niekiedy dystans pomiędzy samochodami zwiększał się, niekiedy malał. Wiadukt przedłużył się w Northwest Saint Johns Bridge. Długi, szeroki most, na którym obecnie - jak na przekór porannym korkom - nie było nikogo. Ani cywili, ani drogówki. Pustka bez chociażby jednego, zabłąkanego rowerzysty. Na prostej czarny sedan zbliżał się nieuchronnie w akompaniamencie pisków Tiny, Solvi oraz taksówkarza.

[media]https://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/0/07/StJohnsBridge.jpg[/media]

Wreszcie - po przekroczeniu rzeki Willamette - wjechali na ląd. Imogen musiała myśleć prędko. Mogła pokierować taksówkarza w kierunku północno-wschodnim. Northwest Saint Helens Road prowadziła do Scappoose i innych niewielkich miejscowości. Z drugiej strony - gdyby pojechali wprost Northwest Germantown Road, wjechaliby na tereny zielone, gdzie mogli próbować zgubić sedana, klucząc leśnymi drogami. Istniała też opcja w lewo. Kierując się Northwest Bridge Ave powróciliby do Portland.

Natalie Douglas


Natalie jeszcze długo czuła na sobie wzrok Barbabietoli Oatnut. Kustoszka stała tuż przed muzeum z ustami zaciśniętymi w wąską kreskę i wwiercała spojrzenie w odjeżdżającego vana. Splotła trzęsące się dłonie w koszyczek, próbując pohamować ich drżenie. Chcąc, nie chcąc - Natalie czuła się co najmniej jak pracowniczka opieki społecznej, która przyjechała po to, by odebrać matce ukochane dzieci.
- Laska powinna wyluzować - Peter Morris przewrócił oczami. - Jestem przekonany, że cierpi na nadczynność tarczycy i stąd to pobudzenie. Widziałaś ten wytrzeszcz? Aż przypomina mi się dzieciństwo. Moja matka przez długi czas miała niewyrównane hormony, aż… - nagle zamilknął. - No tak, na pewno nie chcesz o niej rozmawiać - rzucił niezręcznie, po czym westchnął i podkręcił głośność radia. Speaker zapowiedział kolejny jazzowy hit lat siedemdziesiątych i wnet muzyka wypełniła radiowóz.

Natalie jednak podchwyciła temat. Przez dłuższy czas prowadziła rozmowę z Peterem, lecz w końcu zabrakło tematów.

Wpierw kluczyli wąską dróżką na zachód. Poranne słońce, które wyszło zza chmur, zalało okoliczne, wysokie na kilkadziesiąt metrów drzewa. Z trudem przebijało się przez korony gęsto oblepione liśćmi i wytracało swój impet na każdej kolejnej warstwie lasu. Najróżniejsze odcienie zieleni - jedne bardziej intensywne, drugie mniej - zdawały się tkwić w swej własnej, intensywnej walce o dominację nad akrami zarośli. Natalie nie potrafiła stwierdzić, który wygrywa.

Wnet Northwest Pittock Ave przemieniła się w Northwest Barness Road i w końcu West Burnside Road. Ta droga prowadziła wprost ku centrum Portland i Oregon Convention Hall. Peter wyciszył muzykę jazzową i otworzył okno. Powiew nieco wilgotnego powietrza smakował niezwykle rześko i odświeżająco. Lasy wokół Portland niespodziewanie wydały się przemożnie urokliwe. Natalie pomyślała, że przyjemnie byłoby wybrać się tutaj w wolnym czasie. Aż trudno uwierzyć, że tylko kilka kilometrów stąd stolica stanu Oregon tętniła życiem, spalinami i stresem. Wcześniej sosnowy zapach z odświeżacza zawieszonego na lusterku wydawał się drażniący, jednak po otwarciu okien został wyparty przez naturalną woń lasu. Spokojny, jednostajny krajobraz usypiał. Powieki mimowolnie zaczęły opadać, kiedy…

Tuż przed oczami Natalie biały van został staranowany przez opancerzonego jeepa, który wychynął z pobocznej uliczki.

Metaliczny krak, zgrzyt opon, wyrzut adrenaliny do krwi. Natalie pisnęła cicho, niespodziewanie znajdując się w sytuacji bezpośredniego zagrożenia życia. Drugi dżip sunął prosto na nich. Prędko szarpnęła kierownicą w bok, kiedy Morris w szoku nie reagował. Tym samym uratowała życie im obojgu. Policyjny radiowóz zaczął okręcać się wzdłuż własnej osi, jednak wyhamował, względnie nienaruszony. Natalie czuła metaliczny smak krwi w ustach po przegryzieniu języka. Poduszki powietrzne wgniotły ją w siedzenie.


Douglas dostrzegła, że biały van przed nimi miał mniej szczęścia, roztrzaskując się o pobocze. Opancerzony jeep wycofał się, ukazując tym samym przeraźliwą pustkę w miejscu siedzenia kierowcy. Poduszka powietrzna ograniczała pole widzenia Natalie, jednak mogłaby przysiąc, że widzi również szkarłat, który niespiesznie skapywał na asfalt…

Natomiast z obu jeepów wyskoczyło osiem sylwetek odzianych w czerń. Wszystkie pobiegły do tylnych drzwi vana. Po kilku sekundach wdarli się do środka.

- Natalie… - Peter niespiesznie dochodził do siebie. - Wyciągnij mój pistolet. Mam go w kaburze. Ten balon krępuje moje ruchy.

Kobieta ujrzała, jak nieznajomi wynoszą trzy eksponaty opakowane w białe, pancerne etui, po czym wkładają je do bagażników opancerzonych jeepów. Chwilę potem samochody odjechały.
Cała akcja trwała nie dłużej, niż dwie minuty.

Natalie zdołała rozpiąć pasy i wyjść z samochodu. Nie mogła pozostać w nim ani chwili dłużej. Czuła pulsujący ból w przegryzionym języku oraz strach, którego dopiero po chwili zdołała opanować.
- Jadę za nimi - rzekł Peter po usunięciu poduszek powietrznych. - Muszę ich zatrzymać.
Nie miał żadnych szans w starciu z kryminalistami, jednak Natalie nie zdążyła nawet odezwać się. Uderzenie serca potem Morrisa już nie było.

Pozostała sama. Dopiero po minucie usłyszała gdzieś w tyle odgłos motoru pędzącego po drodze. Barbabietola Oatnut z kaskiem na głowie wyminęła białego vana niczym rajdowiec, prując za złodziejami z nieziemską prędkością.
Natalie w tym czasie wbiegła do samochodu transportującego, chcąc oszacować, co zostało skradzione… jednak nie potrafiła skupić się nad tym zadaniem.

Natomiast była pewna, że nie zabrano miecza Czarnego Douglasa. Białe etui zostało otwarte przez kryminalistów i metaliczny błysk oręża hipnotyzował. Zupełnie przypadkowa myśl zakiełkowała w umyśle Natalie. Koncept zdawał się nadzwyczaj nieodpowiedni w tak tragicznej sytuacji, jednakże... z każdą kolejną sekundą wzrastał, aż w końcu przeobraził się w dylemat.

Natalie mogłaby wziąć miecz Czarnego Douglasa. Nie trudno byłoby schować skarb gdzieś w lesie, po czym w odpowiedniej chwili wrócić po niego. W ten sposób pamiątka rodzinna z powrotem trafiłaby do rodziny. Nikt nigdy nie dowiedziałby się o tym. Winą zostaliby obarczeni właściciele dwóch, uzbrojonych jeepów. Nie byłoby żadnych świadków.

Oprócz - rzecz jasna - samej Natalie. Przez tak wyrachowany oportunizm mogły dopaść ją później wyrzuty sumienia, ale… czy jedynie głupcy nie skorzystaliby z tak wyjątkowej, darowanej przez los szansy?

Lotte Visser


Lotte wcale nie wyspała się w hotelu Hilton. Zabawa w księcia i księżniczkę długo nie nudziła się ani Sethowi, ani jej. To był przyjemny powód.
Natomiast ten drugi, przykry... o trzeciej nad ranem małżeństwo po drugiej stronie korytarza pokłóciło się na tyle głośno, by ochrona hotelowa zareagowała, uprzejmie przypominając o ciszy nocnej. Niestety później Lotte nie zdołała wpaść w objęcia Morfeusza i w rezultacie już przed szóstą siedziała w samochodzie, mknąc po pustych ulicach. Zdążyła przed zwyczajowym, codziennym korowodem, który jeszcze nie przywłaszczył asfaltu.

Po śmierci Ozumy nie chciała wiązać się bliżej ze swoim szefem, Deanem Radlerem. Jednak wciąż potrzebowała bliskości i w rezultacie od czasu do czasu spotykała się z różnymi mężczyznami - z reguły tylko na jedną noc. Dbała o to, aby wiedzieli o niej tak mało, jak to możliwe. Za każdym razem stawiała sprawę jasno, tłumacząc, że nie szuka stałego związku. Nie chciała, aby ktokolwiek źle odczytał sygnały. Rzecz jasna kochankom również ten układ odpowiadał i Lotte nigdy nie spotkała się z nieprzyjemnościami.

Jej związek z Sethem różnił się - głównie dlatego, bo spotykali się regularnie. Niewiele wiedzieli o sobie i właśnie tak miało pozostać. Wymagali od siebie jedynie przyjemności i rzeczywiście, Lotte doświadczała jej za każdym razem. Starszy mężczyzna z początku sprawiał wrażenie ofiary kryzysu wieku średniego - w końcu czy nie tacy mężczyźni umawiają się z kobietami młodszymi o dwie dekady? Potem Visser odniosła wrażenie, że Seth był w długoletnim związku, ale wypalił się emocjonalnie i w rezultacie odnajdywał siebie na nowo w niezobowiązującej relacji. Jednak zaprzeczył, zapytany o istnienie ewentualnej żony - co wystarczyło Lotte. Nie chciała zadawać kolejnych osobistych pytań, bo też sama wolała na takie nie odpowiadać.

Już miała swój blok w zasięgu wzroku, lecz minęła go. Zatrzymała się w całodobowym sklepie, w którym skierowała się wprost do sekcji z artykułami kobiecymi. Poprosiła jeszcze o ibuprofen i wyszła na zewnątrz. Rozprostowała kartkę z wypisaną groźbą, popijając tabletkę wodą mineralną. Wpatrywała się przez chwilę w słowa wypisane wielkimi literami, po czym schowała zwitek papieru do kieszeni. Już miała wsiadać z powrotem do samochodu, kiedy przesunęła wzrokiem w stronę parkingu przed jej blokiem.

Ujrzała wysokiego mężczyznę, stojącego tuż przed miejscem, gdzie zazwyczaj zostawiała samochód. Wpatrywał się w pustą przestrzeń, jak gdyby rozwiązywał jakąś szczególnie trudną zagadkę. I być może Lotte zignorowałaby go, gdyby zaraz potem nie wyciągnął aparatu i nie zrobił zdjęcia.
Czy to o nim wspominał podstarzały sąsiad? Godzina i miejsce zgadzały się. Lotte wytężała wzrok, próbując dojrzeć twarz mężczyzny, jednak stał on co najmniej trzysta metrów dalej i wysiłki spełzły na niczym. Choć mrużyła oczy, obraz zacierał się. Mogła jednak określić kilka przymiotów fotografa. Atletycznie zbudowany, nie garbił się i należał do rasy kaukaskiej. Kolor włosów niknął gdzieś pod szarą czapką z daszkiem. Poza tym nosił czarną, skórzaną ramoneskę oraz jasne dżinsy.

Obrócił się tym razem w stronę bloku. Chwilę zmieniał ustawienia w aparacie, po czym uniósł obiektyw wysoko i nieco pod kątem. Lotte poczuła zimny dreszcz na ramionach. Nieznajomy celował dokładnie w jej okna. Teraz już nie miała najmniejszych wątpliwości, że to właśnie o nim wspominał sąsiad. Podejrzany fotograf pojawiający się przed blokiem z samego rana nie był wytworem starczej wyobraźni, lecz jak najbardziej prawdziwym, rzeczywistym stalkerem. Potencjalnie psychopatą.


Lotte musiała teraz dokładnie rozważyć kolejne kroki. Na trzysta metrów dystansu pomiędzy nią, a nieznajomym składały się odcinki terenu sklepowego, drogi dwukierunkowej, podjazdu oraz osiedlowego parkingu. Odległość zdawała się na tyle znacząca, że Visser nie mogła błyskawicznie zaskoczyć fotografa. Gdyby mężczyzna zwyczajnie wykręcił szyję, dostrzegłby samochód Lotte - wszystko wskazywało też na to, że potrafił go rozpoznać. Co zrobiłby w takim przypadku? Próbował uciec? Jakie miał szanse powodzenia? Visser nie była pewna.

Inna kwestia dotyczyła tego, że nawet jeśli Lotte doprowadziłaby do bezpośredniej konfrontacji, to była zmęczoną po nocnych wojażach kobietą i mogła sobie nie poradzić w starciu z atletycznym mężczyzną. Na dodatek Visser nie miała żadnych dowodów przeciwko niemu. Samo w sobie robienie zdjęć lokalnej architekturze trudno nazwać zbrodnią, a tylko to mogłaby mu przypisać - wszystko inne leżało w sferze domysłów.

Z drugiej strony... istniała też opcja, aby poczekać, aż mężczyzna wsiądzie do samochodu i odjedzie. Gdyby Lotte ruszyła za nim, mogłaby dowiedzieć się wielu interesujących rzeczy. Największy minus tego planu tkwił w tym, że jej doświadczenie w samochodowych śledztwach równało się zeru. Zgubienie fotografa już po pierwszym zakręcie byłoby kompletną porażką.

A gdyby tak poczekała, aż fotograf odjedzie i nic z tym nie robiła? W tej chwili zdawała się kompletnie nieprzygotowana. Jednakże mogłaby spokojnie powrócić do domu i zaplanować rozsądną strategię na kolejną wizytę stalkera. Nie wystraszyłaby go nieumiejętną interwencją - wręcz przeciwnie, zaczaiłaby się cicho i z ofiary przemieniła w drapieżnika.
Gorzej, jeżeli mężczyzna nie pojawiłby się już więcej. Lotte na dobrą sprawę nie miała wystarczająco informacji, by móc przewidywać jego zachowania. Czy do końca życia miała od czwartej nad ranem wyczekiwać w oknie z lornetką? A nawet jeśli mężczyzna pojawi się, to co? Złapie go w pułapkę tak, jak w Scooby-Doo? Czasami najprostsze rozwiązania były najlepsze - i ta prawda optowała za jak najszybszą i najbardziej zdecydowaną konfrontacją. Chociaż… mogłaby skończyć się źle na tak wiele różnych sposobów.

Sekundy upływały i Lotte musiała decydować.

Alice Harper


Alice wsiadła do czarnej hondy, która lśniła czystością i pachniała przyjemnym, piżmowym zapachem. Thomas Douglas uśmiechnął się szeroko na jej widok, po czym skinął głową i gestem zaprosił do środka. Wydawał się nadzwyczaj pewny siebie, opanowany, a także zrelaksowany. Jak gdyby nie zdziwiło go to, że Alice skorzystała z jego zaproszenia. Mimo to nie sprawiał wrażenie nadętego siebie bufona, który wziąłby jej zainteresowanie za rzecz oczywistą.
Ale tak naprawdę nic o nim nie wiedziała.


Zapinała pasy, wpatrując się w ludzi stojących w grupkach przed operą i rozmawiających. Śmiali się, dyskutowali, przekomarzali. Kolejne szeregi niespiesznie opuszczały gmach. Nikt z nich nie spieszył się, nie spoglądał uporczywie na zegarek, nie czytał maili od pracodawcy. Niecodzienne w tak dużym mieście, jak Portland. Alice uśmiechnęła się. Pomyślała, że dzieło Mozarta rzuciło na nich jakiś słodki urok - i dobrze. Właśnie taki był cel sztuki.

Dopiero kiedy ruszyli, poczuła ukłucie niepokoju. Zastanowiła się, czy przypadkiem nie powtarza błędu z przeszłości. Dawno temu zaufała pewnemu chłopakowi, który wywarł na niej duże wrażenie i wsiadła do jego samochodu. Wbrew zapewnieniom droga nie prowadziła na imprezę, lecz… na posiedzenie satanistycznej sekty. Samuel - bo tak miał na imię - wyciągnął księgę, która miała pochodzić z jakiegoś przeklętego miejsca, od “Wielkiego Guru”. Chcieli złożyć Harper w ofierze, aby dla zabawy przywołać dusze zmarłych. Jednak wszystko wymknęło się spod kontroli. Niestety Alice wiedziała niewiele więcej. Obudziła się w swoim łóżku, a zarówno Samuel, jak i jego sekta zniknęli bez śladu. Stanowiło to preludium przed całą sprawą związaną z IBPI. Swoistą uwerturą do sztuki operowej zupełnie innego rodzaju.

Spojrzała na Thomasa Douglasa. W niczym nie przypominał Samuela, ale już raz zaufała osądowi i to z miernym skutkiem. Ten Zając był aniołem, czy demonem? Kraina Czarów przypominała niebo, czy piekło? Być może powinna obawiać się odpowiedzi na to pytanie, lecz w rzeczywistości czuła ekscytację i przyjemny dreszcz podniecenia. Świadomie wybrała najmniej bezpieczną propozycję, jednak Alice nie obawiała się żyć.


Wszystko wskazywało na to, że Alice rzeczywiście przejęła po matce obowiązek szaleństwa - tak, jak napisała w SMSie do Maxinne - gdyż oczy musiały ją okłamywać. Jedynie w opowieściach słyszała o Melvyn’s, prawdopodobnie najbardziej ekskluzywnej restauracji w Portland. Wszystkie stoliki rezerwowano z rocznym wyprzedzeniem i albo Thomas Douglas osobiście znał właściciela, albo spał na złożach nafty. Istniała też szansa, że tkwiła w jakimś cudownym urojeniu. Przeszli po czerwonym dywanie, kierując się ku frontowym drzwiom. Kelner przywitał ich uprzejmie i poprowadził pomiędzy wystrojone pary. Fioletowa sukienka Alice prezentowała się nadzwyczaj skromnie wokół wszechogarniającego przepychu. Eklektyczne wnętrze stanowiło przecudowny konglomerat najróżniejszych stylów, jednak wszystko w jakiś sposób współgrało ze sobą. Na podeście muzycy przystrojeni w białe garnitury wygrywali na najróżniejszych instrumentach romantyczną melodię. Piękna, rudowłosa kobieta z najwyższym smakiem przebierała palcami po klawiszach saksofonu. Alice rzadko spotykała się z wirtuozerią tak wysokiej klasy.

Rozmowa z Thomasem Douglasem okazała się nadzwyczaj przyjemna. Mężczyzna twierdził, że jest psychologiem, ale nie może rozmawiać o swojej pracy. Na dodatek wydawało się, że cieszy się życiem i jeżeli wpadnie mu do głowy jakiś pomysł, nie waha się go zrealizować. Dodał, że choć jego relacje z ojcem są świetne, to reszta rodzina przylepiła mu etykietkę niedojrzałego bawidamka i niestety oddalili się od siebie.

Jednakże nie mówił tylko o sobie. Wydawał się prawdziwie zainteresowany Alice - w bardzo nienachalny sposób.

Podziękowała Bogu, że nie jest głodna, kiedy kelner przyniósł zamówione danie. Smaki na talerzu prezentowały się cudowne, niestety skończyły się bardzo prędko. Thomas domówił kieliszek szampana i deser okazał się prawdziwym strzałem w dziesiątkę. Po jakimś czasie Harper ruszyła do ubikacji, aby odświeżyć się. Poprawiała makijaż, spoglądając w ogromne lustro ze żłobionymi ramami. Kim była kobieta po drugiej stronie lustra? Czy to Alice flirtowała z Thomasem, czy też Barbarina z Cherubinem? Odbicie nie chciało odpowiedzieć.

Postanowiła powrócić do głównej sali. Wtedy też rozległy się strzały.

Odruchowo cofnęła się z powrotem do toalety. Poczuła, że jej serce bije coraz szybciej. Czy to możliwe, że przesłyszała się? Zdecydowała się wyjrzeć za framugę. Nieświadomie wstrzymała oddech, jak gdyby nieznaczny szelest powietrza wypływającego z płuc mógł zwrócić czyjąkolwiek uwagę pośród krzyków i huku. Mimowolnie zauważyła również, że melodia ucichła. Spojrzała w kierunku podestu, ale nie było już na nim muzyków.

Zeszli ze sceny. I każdy z nich trzymał w ręku PM-06 z lufą krążącą pośród gości. Okazało się, że futerały na instrumenty wcale nie były tak puste, jak się wcześniej zdawało.
- Klejnoty do worów, skurwysyny! - skrzypek wrzasnął, przeciągając samogłoski.
- Raz dwa, do kurwy nędzy! - flecista dodał, natomiast rudowłosa saksofonistka strzeliła w sufit dla zaakcentowania tych słów. Przypadkiem (a może celowo?) trafiła w podstawę kryształowego żyrandola, który spadł na ziemię, roztrzaskując się na milion tęczowych odłamków.

Zza zakrętu wybiegła ochrona, jednak perkusista wpakował w nią magazynek, zanim zdołała w jakikolwiek sposób zareagować. Trzech mężczyzn padło na podłogę, niczym muchy. Rubinowa rzeka potoczyła się po marmurowej posadzce, czyniąc wystrój Melvin’s jeszcze bardziej eklektycznym.

Alice usłyszała głęboki oddech tuż za plecami. Wpierw przestraszyła się, ale przypomniała sobie, że przecież nie była sama w toalecie.
- O mój Boże, co się dzieje - powiedziała ciężarna kobieta z upiętym wysoko kokiem. Mogła mieć nie więcej, niż trzydzieści lat, jednak ciężki makijaż dodawał jej lat. - Ratunku! - wrzasnęła.

Harper zaczęła grzebać w torebce w poszukiwaniu komórki, aby zadzwonić na policję. Jednak nie mogła jej znaleźć! Czy to możliwe, że wypadła jej w samochodzie Thomasa?! Nie mogła uwierzyć w tak wielki pech!
- Ja chyba… ja chyba rodzę! - pisnęła nieznajoma, osuwając się na na podłogę. - O mój Boże, wody mi odeszły! - jej krzyk jednak zagłuszyły kolejne strzały.
- Będziecie stawiać się, skurwysyny, to zdechniecie jak psy! Błyskotki do wora, kurwa! - wrzasnęła saksofonistka. - Marco! Sprawdź inne pomieszczenia, ktoś tam wrzeszczy, jak opętany.
- Nie powinnam wychodzić w dziewiątym miesiącu. Matka dobrze mówiła - nieznajoma dyszała ciężko, przylegając całą sobą do niebieskich płytek.

Alice musiała zadecydować, co zrobi dalej. Spojrzała niepewnie na ciężarną - potrzebowała pomocy. Wiła się na podłodze, jak szalona.
- Podaj mi ręcznik, dobra kobieto - pisnęła błagalnie. - Ja chyba… AAARGH! - załkała. - To na pewno przez stres. Ale... chyba… czuję… główka... dziecka… AAARGH!

Harper mogła próbować pomóc zrozpaczonej kobiecie, jednak kryminalista już zmierzał w stronę toalety. Jeżeli chciała uciekać, musiała to zrobić jak najprędzej. Mogłaby wyjść właśnie teraz i pospieszyć korytarzem w lewo. Jednak z każdą chwilą Marco przybliżał się i tak właściwie nie miała pewności, czy zdążyłaby zrobić to niepostrzeżenie - choć w żadnym razie nie było to wykluczone.

Alice mogła również schować się w jednej z kabin. Inna opcja zakładała zaczajenie się tuż przy drzwiach oraz próbę obezwładnienia mężczyzny. Gdyby zdołała go znokautować i odebrać PM-06, być może odmieniłaby losy gości Melvin’s. Wszystko zależało od tego, jak wiele była gotowa zaryzykować.

- Proszę, pomóż… mi… - ciężarna płakała, rozstawiając szeroko uda. - Ja… ja tak bardzo się boję.
Alice zagryzła wargę, spoglądając na nieznajomą.


 

Ostatnio edytowane przez Ombrose : 26-10-2016 o 14:41.
Ombrose jest offline  
Stary 28-10-2016, 18:28   #9
 
Vesca's Avatar
 
Reputacja: 1 Vesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputację
Podróż minęła im przyjemnie. Alice czuła się, jakby spadała, nie jechała samochodem. Kraina Czarów obiecywała jej przyjemności, ale jak to bywało, miała też swoje niebezpieczeństwa. Alice przyglądała się co jakiś czas Thomasowi…
Nie mówił jak Samuel.
Nie robił min jak Samuel.
Nie parzył jak Samuel.
Może teraz trochę? A… Jednak nie do końca. Nie.
Nie pachniał jak Samuel.
Nawet nie wyglądał jak on.
Reasumując, Thomas nie był Samuelem.
Postanowiła więc, że mu zaufa. Że uwierzy, że tym razem nie skończy jako zagubiony królik, pośród stada wilków. Poza tym… Już nie była takim małym króliczkiem. Teraz lepiej potrafiła sobie radzić.
Gdy dostała sms od Max, przeprosiła na sekundę Thomasa i sprawdziła wiadomość
Cytat:
OD: Maxie
TREŚĆ:
Przez Ciebie znowu zostanę sama wieczorem i podejmę decyzje, których będę żałowała nazajutrz. Poszukam swojego własnego Zająca.
Co do matki: w tej sprawie musimy porozmawiać twarzą w twarz. Okropnie mi przykro.

Lekko uśmiechnęła się do wiadomości, ale już nie odpisała. Wsunęła telefon z powrotem do torebki (a przynajmniej taki miała zamiar). Wróciła do rozmowy ze swoim Zającem.


Gdy dotarli na miejsce, okazało się, że los się do niej jednak uśmiechnął. To było niesamowite. Oczywiście, że wielokrotnie słyszała o tej restauracji, ale jedynie w najgłębszych wyobrażeniach myślała o tym, że kiedyś, kiedy zostanie znaną i sławną śpiewaczką, będzie sobie mogła pozwolić na znalezienie się tu. Czy była jedną z tych dam, które szukały sobie szybciutko bogatego sponsora/męża? Na Boga, nie! Nie była panną z Moulin Rouge!


***
Rozmawiało jej się z Thomasem zaskakująco dobrze. O dziwo, nie czuła potrzeby bycia przed nim kimś innym, niż w rzeczywistości była. Rozmawiała z nim więc Alice… Ona zadawała mu drobne pytania, na temat jego osoby… Głównie w celu, by dowiedzieć się, czy to dobry człowiek i czy czasem, gdzieś w trakcie rozmowy nie padnie ‘Ah wiesz i interesują mnie czarne msze’. Ale nie. Douglas zdawał się człowiekiem o zdrowych zmysłach i przyjemnym poczuciu humoru. Kiedy przyszło do pytania o jej osobę, Alice nieco się wycofała. Początkowo mówiła mu prawdę, że wychowali ją dziadkowie, że w zasadzie nie znała swojego ojca. Kiedy Thomas dopytał o matkę, kobieta splotła dłonie pod stołem, na kolanach. Ale zaraz zreflektowała się. Uśmiechnęła się lekko
- Matka odeszła, całkiem niedawno… - powiedziała spokojnym tonem, jakby już przebolała jej śmierć… Albo jeszcze ona do niej nie dotarła.
Niedługo po tym, Alice przeprosiła Thomasa i udała się do łazienki. Chciała się nieco odświeżyć i przegrupować siły, przed kolejnymi tematami do rozmowy, a także przed kolejnymi nieprzyzwoicie smacznymi daniami. Przyglądała się swemu odbiciu w lustrze, kończąc poprawiać makijaż, gdy czar jej miło spędzanego czasu prysł.
Czyżby to Czerwona Królowa?
Panna Harper ostrożnie wyjrzała za drzwi.
A jednak nie, to koniki polne, które umilały im cały wieczór swą muzyką, zażądały zapłaty większej, niż zasłużyły.
Niedobrze… Bardzo niedobrze. Zamknęła znów drzwi do łazienki, by kupić sobie chwilę czasu, kiedy to usłyszała głos za sobą.
Przyjaciel to, czy wróg?!
Rozluźniła się, widząc ciężarną kobietę. Podeszła do niej i spróbowała ją ukoić mówiąc do niej spokojnie swym melodyjnym głosem. Odbierania porodu jednak nie planowała…
Popatrzyła na tę scenę z przestrachem i pogubiła się. Tu był chaos i wkrótce będzie i krew… Tam też był chaos, a krew się już przelała…


[media]http://www.youtube.com/watch?v=4iEe3KYb3i4[/media]


Alice musiała myśleć szybko. Jej Krajna Czarów, przybrała iście Burtonowskiego wydźwięku. Podeszła szybko do rodzącej kobiety, w międzyczasie łapiąc ręczniki i podając je i sama podłożyła je by było rodzącej wygodniej
- Nie bój nic. Oddychaj głęboko. - powiedziała jej szybciutko. Znów się podniosła i już nie była Alice i nie była nawet Barbariną… Była teraz Kapitan Jordan O'Neil. Zmrużyła oczy. Sytuacja nie była sprzyjająca. Przeciwnicy mieli lepszy sprzęt. Mieli zakładników. Przewagę siłową. A ona co miała? Spojrzała na mosiężne statuetki syren. Złapała jedną ciężkawą ozdobę i schowała się za drzwiami spojrzała na ciężarną, ściągając buty na obcasie, by jej nie przeszkadzały



- Krzycz głośniej. - rzuciła do kobiety, ale nie musiała, ta już i tak dawała ile miała pary. Panna w fioletowej sukience uniosła dłonie z syreną nad głowę i czekała teraz, z uporem żołnierza, aż wszytko co zaplanowała zadzieje się. Mężczyzna wejdzie, drzwi się przymkną, a on dostanie od tyłu w łeb i będzie tłukła do skutu. Bo walczyła nie tylko o swoje życie. Puls dudnił jej w uszach, ale nie była przecież spokojną, bojaźliwą Alice…
Ciężarna krzyczała z całych sił, chociaż trudno powiedzieć, czy to z własnych inklinacji, czy też prośby Alice. Nagle zaczęła oddychać głośniej, prędzej i płycej.
- Pomocy! - wrzasnęła. Szarpnęła się, próbując ściągnąć bieliznę, by tym samym utorować dziecku drogę na zewnątrz.
Nagle drzwi otworzyły się, ale Alice była gotowa. Z trudem podniosła mosiężny posążek syreny nad głowę, choć mięśnie już ją od tego bolały. Ozdoba ważyła niemało, a sama Alice w żadnym wypadku nie należała do siłaczek. Liczyła jednak na element zaskoczenia i - nie da się ukryć - ten był dopracowany. Na podłodze leżała kobieta z szeroko rozwartymi udami i wystającą główką dziecka. Marco mógł spodziewać się wszystkiego, jednak nie tego.


- Co, kurwa? - szepnął oniemiały po przekroczeniu progu damskiej toalety.


W tym momencie Alice zareagowała, rzucając się na niego z posążkiem. Celowała w głowę, jednak nie była w stanie dosięgnąć jej tak, jak w swoich planach. Mosiądz obił się o szyję i na szczęście wystarczyło to, by mężczyzna stracił równowagę i przewrócił się. Bynajmniej nie stracił przytomności. Głośno sapnął i w oszołomieniu złapał się za szyję w miejscu urazu. Zdawało się, że atak ogłuszył kryminalistę, ale w żadnym razie nie wyrządził trwałych szkód na jego zdrowiu.
- O mój Boże, on wychodzi - pisnęła ciężarna, kiedy główka niemowlęcia w całości przedostała się na zewnątrz. Wyła z bólu, niczym pomnik zgryzoty i cierpienia całego świata.


Gdyby właśnie w tej chwili Alice spróbowała uciec, byłby to najdogodniejszy moment. Kompani mężczyzny jeszcze nie spostrzegli nieprawidłowości, sam Marco aktualnie leżał w bezruchu i na korytarzu nikogo nie było.
Ale z drugiej strony...
Alice mogła ponownie zamachnąć się... aby zabić. I choć obecnie weszła w skórę Kapitan Jordan O'Neil, to tam pod spodem wciąż była sobą. Czy była zdolna do morderstwa?


Fakt. Alice w środku nadal była Alice. Choć miała teraz zdecydowanie dużo więcej odwagi, to nie było to, co działo się z nią w nieco ‘innych’ okolicznościach. To było tylko zwykłe zapożyczanie. Opuściła więc ręce z figurką i teraz zamachnęła się by uderzyć go nią od boku. Przy tym też ruchu wypuściła syrenę i chciała przechwycić broń, która teraz zakotłowała się w całej tej akcji i dopiero z nią uciec. Serce stanęło jej na krótki moment, kiedy Marco złapał ją za rękę, nie chcąc oddać karabinu maszynowego. Alice zdołała jednak kopnąć go w krocze i tym samym uwolnić się od uchwytu mężczyzny.
Oczywiście, że nie chciała zostawić rodzącej kobiety samej, ale nie miała szans z całą bandą przestępców. Musiała szybko działać, dostać się na zewnątrz. Do swojego telefonu. Albo do jakiegokolwiek telefonu. Tak czy inaczej, musiała to zrobić prędko. Broń natomiast chciała wyrzucić, ale to dopiero potem. Najpierw jednak skręciła w korytarz w lewo i dopadła do drzwi za jeszcze jednym zakrętem. Ciężarna nawoływała ją wrzaskami, które pomimo opuszczenia toalety wciąż były doskonale słyszalne. “Boję się”, “nie zostawiaj mnie”, “pomóż mi” i inne kwestie zniekształcone przez ból brzmiały niczym ścieżka dźwiękowa to nocnych koszmarów, które miały nadejść.


Alice już miała otworzyć drzwi ewakuacyjne, kiedy ujrzała dwóch mężczyzn przez wbudowaną w nie drobną szybkę. Stali na tyłach Melvyn's w odległości co najwyżej trzydziestu metrów od Alice i byli obróceni do niej plecami. Każdy z nich trzymał w ręku broń. Bez wątpienia należeli do szajki i wszystko wskazywało na to, że mieli powiadomić pozostałych w przypadku przyjazdu policji. Jednak istniała również szansa, że zostali tam postawieni... aby przypilnować, by nikt nie uciekł drzwiami awaryjnymi. Na tę chwilę jednak nie zauważyli Harper i wydawali się w miarę zrelaksowani. Jeden z nich nawet palił papierosa.
- Psia krew… - mruknęła cichuteńko pod nosem Alice. Z tyłu miała krzyczącą ciężarną i nieco ogłuszonego, na pewno niezwykle wkurwionego na nią gościa o imieniu ‘Marco’. Na sali miała bandziorów z bronią, którzy na pewno nie zawahają się, wpakować jej kulki, albo całej serii. A tu miała dwóch na czatach.
A ona tylko chciała spędzić. Miły. Wieczór. Z. Miłym. Gościem. Do cholery!
Myśli Alice i kapitan Jordan O’Neil przeplatały się i zaczynały tworzyć jakąś wspólną całość. Nie mogła się wycofać. To oznaczało śmierć. Jeśli jednak wyjdzie, a tego nie przemyśli, też czeka ją śmierć…
Spróbowała więc załatwić to tak, jak zrobiłaby to O’Neil.
Pierwsze zadanie: otworzyć drzwi i wyjść.
Jeśli nie zareagują, zatrzasnąć drzwi i wrzasnąć na nich by padli i puścili broń. To da jej efekt zaskoczenia.
Tu pojawia się kolejny punkt programu: jeśli padną, strzelić im po nogach i gnać do aut, uważając by nie odsłaniać się na widoku. A jeśli się odwrócą, strzelać im po nogach. Natomiast gdy od razu zareagują na otwarcie drzwi i się odwrócą, strzelać gdziekolwiek.
Nie zabiłaby człowieka. Nie była potworem, ale miała instynkt samozachowawczy dużo silniejszy, niż sumienie. Zwłaszcza pod wpływem silnego stresu.
A jeśli nie umrze i naprawdę uda jej się to wszystko co planuje… ?
Umówi się z Thomasem po raz drugi.
W jakimś mniej wyszukanym miejscu.
Może na niewinne śniadanie w kawiarni?
Palec już miała przy spuście, otwierając te cholerne drzwi i biorąc głęboki wdech...
 
__________________
If I had a tail
I'd own the night
If I had a tail
I'd swat the flies...
Vesca jest offline  
Stary 28-10-2016, 19:58   #10
Mag
 
Mag's Avatar
 
Reputacja: 1 Mag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputację
W drodze powrotnej pani Olander była równie nie skora do rozmów co i wcześniej. Cała jej uwaga była skupiona na małej, choć tak naprawdę rodzicielstwo było w tym momencie świetną wymówką by nie wchodzić z nikim w interakcje, bo to zawsze sprowadza się do opowiadania o sobie. A tego Imogen nie lubiła.
Zaraz gdy Immy rozsiadła się na tylnej kanapie taksówki i ułożyła wygodnie córkę na rękach, sięgnęła po swój telefon, wyciągając go z torebki. Sprawdziła smsy oraz skrzynkę pocztową. Niestety ani Alissa, ani co gorsze Bran nie odezwali się. A minęła już ponad godzina. O ile do swojego pracodawcy nie miała pretensji, bo pewnie teraz w biurze jest chaos w związku z wizytą chińskiego ministra, a może i też zwyczajnie znalazła już kogoś innego na zastępstwo... Ale Baird?
Ze zmartwieniem Imogen przygryzła wargę. Wspomnieniami wróciła do poprzedniego poranka, starając się doszukać w nim czegoś, co przeoczyła, a dawało jednoznaczny sygnał, że Brandon nie zamierza więcej zamienić z nią słowa.

***

Rozległ się przeciągły dźwięk dzwonka. Było grubo po 10, ale i tak Imogen nikogo się nie spodziewała dzisiejszego dnia. Wstała z kanapy, zostawiając na niej Solvi, która właśnie była pochłonięta obślinianiem sobie rękawka koszulki swojego ubranka, więc nie miała chwilowo nic przeciw temu, że jej mama zniknęła.
Drzwi antywłamaniowe mieszkania, które wynajmowała Olander zamknięte były na w sumie trzy zamki. Lecz nim Imogen zabrała się za nie to spojrzała przez wizjer.
- Bran? - zdziwiła się. Zaraz na myśl przyszło jej czy, będąc wczorajszej nocy u niej, może coś zapomniał wziąć. W końcu wychodził całkiem chwiejnym krokiem. Już bez wahania odblokowała zamki i otworzyła drzwi.
- Hej, dawno się nie widzieliśmy - zażartowała na powitanie i wskazała mu gestem ręki by wszedł do środka.


Brandon Baird skorzystał z zaproszenia. Wystarczyło spojrzeć na niego przez sekundę, aby wydedukować, że jest śmiertelnie poważny i tym razem nie przyszedł w celach rozrywkowych.
- Jak się czujesz, po wczoraj? - zapytał z wymuszonym uśmiechem, chcąc dopełnić wymogi uprzejmości. - Nie powinnaś otwierać własnego barku, mój Jack Daniels w zupełności by wystarczył - mrugnął okiem. - Może usiądziemy na kanapie?
Jako że Imogen znała Brana, to zauważyła, że mężczyzna wcale nie jest tak spontaniczny, jak zazwyczaj. Udawał jednak, że jest inaczej i chociaż większość zapewne dałaby się nabrać na tę subtelną grę aktorską, Olander zdołała ją przejrzeć. Erm... prawda? A może tylko wydawało jej się, że coś jest nie tak?
"Może ma kaca?" Imogen starała się znaleźć wyjaśnienie dla nienaturalnej powagi przyjaciela.
- Niedobra Imogen lała na siłę do ust alkohol - blondynka przewróciła oczami teatralnie obruszając się i zamknęła za nim drzwi. Zaraz jednak uśmiechnęła się. - Wiesz jak to jest ze mną, na nowo uczę się pić, więc na razie nie przesadzam - odparła mu wciąż tym samym lekkim tonem.
Przeszli przez krótki korytarz do centralnej części jej mieszkania, gdzie obok kominka stał niski stolik kawowy a w koło niego dwa fotele i kanapa, która teraz była okupowana przez niemowlę.

Na stole w jadalni, która mieściła się tuż za kanapą, wciąż jeszcze stały dwie szklanki z brązowym nalotem na dnie, talerz z okruszkami po wieczornych przekąskach oraz dwie szklane butelki. Jedna duża i pusta z etykietą Jacka Danielsa oraz druga z czarnym Johnnie Walkerem, w której płyn sięgał do połowy wysokości butelki.

- Kawy, herbaty? - zaproponowała skręcając ku kuchni. - Choć pewnie najlepsza będzie woda z cytryną. Ewentualnie aspiryna - dodała ciągnąc swoją luźną gadkę i własne insynuacje.
- Zastanawiam się, jak nazwać mieszaninę Jacka Danielsa z Johnniem Walkerem. Jeżeli pierwszy facet to whiskey z Tennesee, a drugi jest szkocką whisky, bez "e" w środku, to jak nazwać trunek? Jest gdzieś pomiędzy. Trochę ze Stanów, trochę z Europy. Alkohol Shrodingera. Ech... i za bardzo miesza w głowie. Nie chcę nic do picia, dziękuję, Imogen. Przyszedłem tutaj z innego powodu - dodał. Natychmiast spoważniał i wlepił w nią czujne spojrzenie. Szorstkie, na granicy wrogości. Nie był to mętny wzrok skacowanego pięćdziesięciolatka. - Wczorajszy dzień. Ile z tego pamiętasz? Z tego, co mówiłem.
- Ja próbowałam ci tylko wyjaśnić, że jest znaczna różnica w smaku na korzyść Johnniego. A że zajęło ci to trochę czasu to już nie moja wina - odparła kobieta ciągnąc swoją gadkę, ale mina Bairda zaczęła ją niepokoić. Zatrzymała się w półkroku, gdy zapytał o wczorajszy dzień. Dobrze wiedziała o co mu chodzi i czemu jest wściekły. W sumie to pewnie bardziej na siebie niż na nią, ale...

Był jej przyjacielem. Obecnie jedyną osobą, na której mogła polegać...
- Ah, o to ci chodzi. Nie martw się nie powiem nikomu - odparła i w końcu zdecydowała się włączyć czajnik. Wyciągnęła jeszcze z szafki imbryczek i pudełko zielonej herbaty. Odwróciła się przodem do gościa i oparła o kuchenny blat, który rozdzielał część kuchenną pomieszczenia od jadalnej. - Nawet nie miałabym przecież komu - dodała ze wzruszeniem ramion.
Brandon wstał z kanapy i ruszył ku Imogen. Mężczyzna również oparł się o kuchenny blat, po czym spojrzał w jej oczy. Trwało to co najmniej kilka sekund i łatwo było poczuć się niezręcznie. Powoli skinął głową, jednak wciąż wydawał się badać Imogen.
- To bardzo tajna sprawa. Nie chciałbym ryzykować, że pewnego dnia pojawi się tutaj Dircks, rzuci blefem, a ty mu wszystko wygadasz.
„…Tak, jak ja ci wszystko wygadałem”, zdawała się mówić jego mina.
- Mogę ci ufać?
Olander nie należała też do osób łatwych do zastraszenia, więc nawet na chwilę nie odwróciła wzroku. Co więcej wspomnienie tego jednego, konkretnego nazwiska wywołało pojawienie się w jej spojrzeniu iskierek gniewu. Tak, Baird dotknął bardzo nieprzyjemnego tematu.
- Jasne - warknęła, lecz zapanowała nad sobą. - Bo nie marzę o niczym tylko o poinformowaniu Kościoła, że niezwykle ważna dla CAŁEGO IBPI persona jest pod skrzydłami najmniej odpowiedniego do tego Oddziału - wycedziła przez zęby z pretensją o to oskarżenie. To co w tej sprawie myślała zachowała już dla siebie. Imogen nie miała najlepszego zdania o zorganizowaniu w Portland. - Sądzę, że dość już udowodniłam swoją lojalność wobec IBPI, żeby nie musieć odpowiadać na takie pytania - tym razem to ona zgromiła go wzrokiem.
Bran zastygł w bezruchu. Nie spodziewał się tak zdecydowanej reakcji Immy.
- Ja pytam o lojalność względem mnie, nie IBPI. Wykazując lojalność względem oddziału, poinformowałabyś jakiegoś Koordynatora, że inny detektyw powierzył ci informacje o wyższym kodzie dostępu… czego nie powinien robić. Ja pytam o lojalność względem mnie.

W międzyczasie Solvi zaczęła płakać, jak gdyby wyczuwając zmianę nastroju w swoim najbliższym otoczeniu.
- Bo to na pewno komukolwiek na dobre wyjdzie - mruknęła nieco schodząc z tonu, gdy ten sprostował o co mu chodzi. - Nie, nie zamierzałam tego zgłaszać. Ani nie zamierzam. Możesz spać spokojnie - fuknęła najwidoczniej wciąż zezłoszczona. Odsunęła się od kuchennego blatu i skierowała swoje kroki ku dziecku.
- Tak, niedobry wujek - biorąc dziecko do rąk, w mgnieniu oka Imogen zmieniła się. Jej twarz zrobiła się pogodna, a głos przyjemny dla ucha. Zaczęła kołysać dziecko w rękach by je uspokoić. - Czekaj chwilę - rzuciła przez ramię do Brandona i sama poszła z Solvi do sypialni.

Wróciła dopiero po kilku minutach, zamykając za sobą drzwi sypialni. Zastała mężczyznę ze szklanką wody mineralnej w dłoni. Wpatrywał się w piękną panoramę Portland, przysiadłszy na parapecie tak, jak Immy miała w zwyczaju. Wydawał się całkowicie pogrążony w rozmyślaniach i nawet nie zareagował na dźwięk zamykanych drzwi.
- Żeby raz na zawsze było jasne - Imogen zaczęła, idąc do Bairda. - Jestem lojalna wobec Firmy, a nie Portland. Mam dość przeżyć by nie ufać temu oddziałowi - przeszła obok niego, wracając do kuchni by zalać herbatę wrzątkiem, a gdy to uczyniła stanęła przodem do Brana, skrzyżowała ręce przed sobą. Gdyby tylko wiedział jak bardzo jej wiedza wykracza poza jej poziom dostępu jaki posiadała... Sama Imogen uważała, że nie uzyskała od IBPI wyższego kodu dostępu tylko przez to, że nikt nie mógł tak naprawdę potwierdzić gdzie ona była przez 3 miesiące przez jakie była uważana za zmarłą. Były jedynie słowa zapewnienia jej własne, pewnej 11 letniej już dziewczynki oraz niepełny zapis ze Skorpiona.
- Bran, za kogo ty mnie masz? Myślałam, że darzysz mnie jakimś tam zaufaniem - ciągnęła dalej nie mogąc się pogodzić z tym oskarżeniem. - Jesteś moim przyjacielem, jeśli tylko nie będziesz szykował zniszczenia Firmy od środka to możesz mi powiedzieć wszystko, a ja i tak nigdy nie wykorzystam tych informacji przeciw tobie. I to nawet nie chodzi o to, że mam tylko ciebie - ostatnie wypowiedziała starając się nie brzmieć żałośnie.

Bran po raz pierwszy tego dnia uśmiechnął się szczerze, choć nie było w tym wesołości.
- Przepraszam, spanikowałem - rzekł, na moment kierując spojrzenie z powrotem na kobietę. - Po prostu… jak będziesz tak stara, jak ja, to pewnie również znajdziesz trudności z ufnością. Czasami ci, których uważaliśmy za przyjaciół, zmieniają się w ułamku sekundy w największych wrogów… nie wiadomo kiedy, nie zawsze jest to opatrzone wybuchem fajerwerków i ostrzegawczymi, czerwonymi chorągiewkami. Ludzie lubią magazynować słabości innych, gdyż daje im to nad nimi władzę. I też lubią od czasu do czasu o tym przypominać. Cieszę się, że jesteś dobrym człowiekiem… - uśmiechnął się trochę szerzej. - Choć w trakcie pierwszej naszej rozmowy w trakcie twojej rekonwalescencji na Błękitnej Lagunie nie do końca to odczułem - roześmiał się. - Jak to było…? Kazałaś mi popracować nad sylwetką? No i rzeczywiście, popracowałem, choć bynajmniej nie dlatego, bo miałem w zamiarze z większym powodzeniem podejmować kolejne, fałszywe próby podrywu - wypił głęboki łyk wody mineralnej.
Imogen parsknęła śmiechem.
- Tak, ciesz się, że "Jeff" za ten chamski podryw nie dostał w zęby - skomentowała ich pierwsze spotkanie. - Nie da się nie zauważyć że wyszczuplałeś od tamtego czasu. Instruktorka fitness odwaliła kawał dobrej roboty. Zobaczysz, wyjdzie ci to tylko na zdrowie. - odparła mu z mrugnięciem oka, ale z jej spojrzenia zniknęła owa wesołość, która była tak charakterystyczna dla jej osoby.
Gdzieś, kiedyś, dawno temu, w odległej galaktyce, już przechodziła tą rozmowę. Wcale nie potrzeba było wielu lat na karku by poruszać ten temat. Jej ostatni rozmówca, z którym rozmawiała o utraconym zaufaniu, zdradzie ze strony osób, którym się ufało...
Immy odwróciła wzrok. Czyżby oczy jej się lekko zaszkliły? Kobieta podeszła do imbryczka, otworzyła go by ocenić czy listki odpowiednio się zaparzyły. Wlała napar do szerokiego kubka, posłodziła nie żałując sobie słodyczy. Na chwilę zamarła, wsłuchując się, czy z sypialni nie dochodzą żadne odgłosy, a gdy tego się upewniła, nieśpiesznie podeszła do Brana, siadając obok niego. Owszem była uśmiechnięta, ale mógł wydawać się wymuszony.
- To co, powiesz mi kto jest tą mega ważną dla nas osobą, czy mam zawołać Johnniego i Jacka, żeby to z ciebie siłą wyciągnąć? Chociaż imię - zażartowała, dając sobie szansę na dowiedzenie się kim jest ten tajemniczy Detektyw. Zdawało się jednak, że to nie rozbawiło mężczyzny. Tylko skinął głową, po czym zostawił pustą szklankę na stoliku.
- Muszę się zbierać. Znasz moją żonę… I tak zaczęła wariować z zazdrości po wczoraj, nie chcę dolewać oliwy do ognia jeszcze dzisiaj.
"Och jeszcze naślę na ciebie chłopaków" zdawała się mówić mina Imogen. Zaraz jednak się rozpogodziła i uśmiechnęła uroczo do niego.
- Tak, lepiej, żeby się nie złościła - co do tego byli bardzo zgodni.

Brandon skinął głową, po czym skierował się do drzwi. Przed wyjściem rzucił jeszcze:
- Tylko nie pomyl butelek, gdy będziesz mieszała tę papkę dla Solvi - podciągnął prawy kącik ust do góry. - Bo jak dorośnie, będzie jak matka.
- Dzięki, że masz jeszcze niższe zdanie o moich instynktach macierzyńskich niż ja sama - sarknęła, ale mrugnęła do niego okiem.

Zamknęła drzwi, zasunęła na zamki i odwracając się do nich plecami oparła o nie. Powoli zsunęła się w dół, aż usiadła na podłodze. Westchnęła przeciągle i spojrzała w sufit. Jeszcze nigdy nie widziała Brana w takim stanie. Dobrze zdawała sobie sprawę co do powodów, dla których tak reagował. "Degradacja" za brak profesjonalizmu. Gdyby Imogen na niego doniosła to byłby ugotowany. Baird zbyt dobrze zdawał sobie sprawę z tego jak bardzo był teraz w jej garści. Pozostawało jej mieć nadzieję, że te zapewnienia, które złożyła wystarczą mu. Nawet nie chciała myśleć co by było, gdyby odwrócił się od niej.

- Mógłbyś mi w końcu odpuścić? - mruknęła w przestrzeń nad sobą. Imogen nie była osobą wierzącą, szczególnie odkąd pracowała w IBPI, ale czasem miała wrażenie, że jest jakiś Większy Byt, który sobie urządził z jej życia rozrywkę. Coś w stylu Lokiego tylko, że nie tak niewinne w zachowaniu jak on.

***

Wróciła do rzeczywistości akurat w momencie by pełnym dezaprobaty spojrzeniem doprowadzić Tinę do porządku z jej wygibasami godnymi paralityka. Dusza rwąca się do tańca jedno, ale trochę talentu mogłoby się przydać. No cóż matka przynajmniej uratowała swoją córkę przed życiem na zasiłku. To jednak przypomniało Szwedce o tym jak cała jej rodzina była przeciwna jej marzeniom o licencji lotniczej, a ona i tak ją zrobiła. Widać jej gosposia nie wystarczająco bardzo pragnęła spełnienia swoich pragnień skoro się łatwo poddała.
Imogen westchnęła bezgłośnie wciąż czując żałobę po swojej licencji. Tyle się starała, tak bardzo się zapożyczyła i teraz była z niczym. Ale przynajmniej wraz z jej ukochanym świstkiem papieru zniknęło również zadłużenie. Dobrze, że zostały umiejętności i przyjemne wspomnienia z czasów, gdy powietrze było jej drugim żywiołem. Po cichu sobie obiecywała, że wróci do tego jak tylko Solvi podrośnie, nie będzie już potrzebowała stałej opieki...

Najpierw był krzyk taksówkarza, po nim huk i walnięcie w tył auta. Imogen poczuła się jakby ktoś wylał na nią wiadro zimnej wody. Natychmiast spojrzała w tył. Jechał za nimi czarny sedan z rozwalonym przodem - co akurat nie dziwiło biorąc pod uwagę, że ledwo co w nich się wpieprzył!
Czyżby nie zauważył i zwyczajnie przez nieuwagę najechał na taksówkę?
Nie, telefon jaki odebrała Tina jasno dawał do zrozumienia, że nie było to nic przypadkowego. Olander początkowo była w szoku. Powiększył się on gdy wyszło, że przez telefon dziewczyny, ten typ w aucie za nimi ją namierzył.
Ale żarty skończyły się gdy o mało a Solvi wylądowała by na przedniej szybie. To doprowadziło Szwedkę do białej furii.
- To są kurwa jakieś żarty - warknęła Imogen doskonale zdając sobie sprawę z tego, że jeśli komuś to miało się przytrafić to tylko jej. Myśli Imogen pędziły w szaleńczym tempie.
- Na ładne "schody" wpadłaś - prychnęła z dezaprobatą do Tiny, tuląc do siebie córeczkę. Olander nagle zdała sobie sprawę co to oznaczało. Gdyby to nie wydarzyło się teraz to zapewne ten typ z czarnego wozu pojawiłby się w jej mieszkaniu, pod jej nieobecność, gdy Solvi byłaby tylko zdana na opiekę Tiny... A co jakby typ ubzdurał sobie, że mała jest dzieckiem Tiny!?
W jednej chwili Imogen pożałowała, że w ogóle pomyślała o wyjściu z domu na wieczór, a do dziewczyny zaczęła czuć rosnącą wrogość.

Olander, gdy taksówka starała się zgubić czarnego sedana, kątem oka spojrzała na to jakie numery rejestracyjne miał. Wyciągnęła telefon, wpisała je w niego i wysłała mail na własną skrzynkę. Na szybko wystukała też drugą wiadomość.
Cytat:
Napisał do: Brandy
Nie wiem czy to norma czy tylko ja mam takiego farta, że natrafiłam na opiekunkę, która pokłóciła się ze swoim chłopakiem z rosyjskiej mafii o jej kolegę araba
Wysłała.

Chowając BlackBerry na powrót do torebki zaczęła żałować, że nie miała teraz przy sobie pistoletu, mogła by wtedy…
“Strzelić do gościa i uciec?” zganiła się w myślach. Jeszcze nigdy pistolet nie przyniósł jej pożytku, ani tym bardziej szczęścia. A wspomnienie o tym obudziło w niej skrywane pokłady frustracji i bezsilności zmieszanej z poczuciem winy.
Nie, nie miała w tej chwili nawet najmniejszej ochoty dochodzić czy prawdą czy kłamstwem było, że Tina zdradziła ruska z arabem czy nie. Pewne było to, że tamten czuł urazę i teraz jej córka była zagrożona przez to "nieporozumienie".
"Na cholerę uciekamy?!" przeszła nagle ta myśl Imogen. “Czemu auto wyjechało z miasta”. Spojrzała na kierowcę. Wyglądał jakby zaraz miał dostać zawału. Tylko Imogen zdawała się nie tracić w tym towarzystwie głowy. I tak też było. Pani Olander chłodno, oceniała sytuację.

"Przejebane" brzmiała konkluzja.

Imogen mogła teraz zrobić tylko jedno.
- STOP! - krzyknęła chcąc przebić się przez płacz pasażerów. - Zatrzymaj samochód! - rozkazała taksówkarzowi.
- Pojebało?! - wrzasnął taksówkarz. - Jak się zatrzymamy, to sedan wryje się w tylne siedzenie.
Tina spoglądała niepewnie na komórkę.
- Może powinnam zadzwonić i przeprosić? - zapytała ni to siebie, ni to otoczenie.
- Rób to w tej chwili! - ponagliła ją Olander, a mina jaką w tym momencie miała wskazywała, że zazdrosny chłopak może być najmniejszym problemem Tiny.
- Kieruj się na Northwest Bridge Ave. Wracajmy do miasta, w lesie to prędzej nas wszystkich wystrzelą i zostawią niedźwiedziom na pożarcie - dodała w odpowiedzi taksówkarzowi.
- No to do cholery mam zatrzymać się, czy jechać?! - taksówkarz krzyknął. Uznał, że pierwsza wypowiedź Imogen była skierowana do niego, a nie Tiny.
- No dobra, łączę się - niechętnie mruknęła studentka, wciskając przycisk zielonej słuchawki.
Oczy Solvi były okrągłe niczym księżyc w pełni. Wystraszona mina sugerowała, że niemowlę nadzwyczaj dobrze orientuje się w sytuacji. Dziewczynka zawsze była wrażliwa na dźwięk i raczej źle zniosła zamianę spokojnej muzyki ambient na trzaski wgniatanego bagażnika.
Wlepiła swoje ogromne, niebieskie oczy w Immy. “Ratunku, mamusiu!” - to kobieta z nich wyczytała.
Olander przytuliła córkę jeszcze bliżej siebie. Zaczęła ją gładzić po plecach by ją uspokoić. Sama, choć w gniewie to nadal zachowywała wewnętrzny spokój.
- Do cholery jak nie chcesz się zatrzymywać to jedź gdzie mówię! - fuknęła Immy rozsierdzona jeszcze bardziej. - Tina, dzwoń i błagaj go o przebaczenie, bo nie ręczę za siebie!
- BOGDAN! - studentka wrzasnęła do słuchawki. - BOGDAN, słyszysz mnie?!
- Przepraszam, pan Gorelov pije drinka i nie może teraz rozmawiać - rozległ się zblazowany głos, płynący z miniaturowych głośniczków.
Tina zaniemówiła.
- Tutaj mówi jego dziewczyna, podaj go do telefonu!
- Pan Gorelov nie ma żadnej dziewczyny. W każdym razie, nie w chwili obecnej.
- VITALIJ, do cholery! - krzyknęła dziewczyna. Imogen nigdy nie widziała jej tak rozgniewanej. - Nie udawaj, że mnie nie znasz, do jasnej cholery, bo powiem Katji, gdzie tak naprawdę byłeś w noc sylwestrową!
Chwila ciszy.
- No… no dobrze - Vitalij mruknął niepewnie. - Zapytam się, czy znajdzie dla ciebie odrobinę czasu. Oddzwonię za minutę.
- VITALIJ, nawet nie waż się rozłą… - Tina niechcący opluła wyświetlacz smartphone’a. - No i rozłączył się.

Taksówkarz w tym czasie skręcił w NE Bridge Ave. Koła prawie nie wytrzymały na ostrym zakręcie, który przeprowadził. W ostatniej chwili minął pędzący z drugiej strony karawan pogrzebowy.
- Zdrowaś Maryjo, oni jadą po nas - szepnął do siebie.
Tymczasem… HUK! Czarny sedan uderzył w taksówkę kolejny raz! Tina upuściła komórkę i schyliła się, by ją podnieść.
- Nie mogę jej znaleźć! - krzyknęła rozpaczliwie. - Pani Olander, proszę pomóc mi jej szukać…!
Imogen trzymając w lewej ręce córkę, prawą chwyciła za mocowanie zagłówka siedzenia kierowcy, tak by lepiej widzieć drogę z przodu i przy uderzeniu nie stracić równowagi. Głównie skupiła się na jeździe taksówkarza. Odpaliła moduł map w Skorpionie i zaczęła szukać alternatywnych dróg, tak by nie trafili w ślepą uliczkę. Wydając krótkie i zwięzłe polecenia kierowała spanikowanym mężczyzną. Na prośbę Tiny Immy najpierw spojrzała na nią ze złością po czym skierowała wzrok pod nogi.
- Chyba tu jest - Olander wskazała swoje stopy, gdzie pod podeszwą butów wyczuła kształt w rozmiarze iPhona dziewczyny. Sama nie zamierzała po niego sięgnąć bo w razie kolejnego uderzenia nie miałaby jak się utrzymać.
Tymczasem telefon zadzwonił. Tina zanurkowała pod stopy Imogen i odebrała połączenie.
- Słucham - rozległ się ochrypnięty głos Rosjanina.
Studentka zastygła w bezruchu. Zadzwoniła pod presją Olander, jednakże teraz, słysząc głos swojego oprawcy… zaczęła się trząść, nie mogący wydobyć z siebie ani jednego słowa. Strach po porannym pobiciu najwyraźniej był znacznie bardziej przytłaczający, niż Imogen mogłaby podejrzewać.
Olander puściła zagłówek i wyrwała Tinie telefon z ręki. Oparła się o kanapę tylnego siedzenia taksówki.
- Bogdan! - odezwała się Imogen do telefonu. - Jestem Imogen, pracodawca twojej dziewczyny. Nie wiem czy Tina cię zdradziła czy nie - zaczęła po rusku bez najmniejszego zająknięcia. - Jeśli to prawda to należą ci się wyjaśnienia, a twoja złość jest słuszna. Ale na miłość boską ustalcie to między sobą! W aucie, które teraz taranuje twój towarzysz jestem ja i moje małe dziecko! - płacz Solvi tylko dodawał jej słowom wiarygodności. - Nie chce się mieszać w waszą sprawę, więc odwołaj swojego człowieka, zatrzymamy się wtedy i Tina przesiądzie się do twojego kumpla i dokończycie tą awanturę między sobą!
Na te ostatnie słowa Tina obróciła do Imogen swoją twarz, po czym złapała ją za dłoń i wpiła w nie paznokcie.
- Ty… ty chcesz mnie mu wydać - mina studentki ukazywała przedziwną mieszaninę bólu, niedowierzania i złości. Wydarła komórkę tłumaczce i krzyknęła. - Bogdan! Ta kobieta mnie porwała i wbrew woli zaciągnęła do lekarza! Chciała zrobić obdukcję i wsadzić cię do paki. Jak słyszysz, to Rosjanka, a masz kilku nieprzyjaciół w tym kraju. Jeżeli jesteś choć w połowie takim mężczyzną, za jakiego cię uważałam, uratujesz mnie od tej jędzy! Do cholery! Weź ją na spytki, a mnie wypuść!
- Jasne, bo mam przecież tak bardzo rosyjskie imię - sarknęła Imogen przewracając oczami. Na paznokcie, które Russov wbijała jej w rękę nawet nie zareagowała. No cóż Immy w swym życiu dość fizycznego cierpienia doznała by takie drobnostki nie robiły na niej wrażenia.
- Jesteś cholernie żałosna. Teraz to już nawet mi cię nie żal - dodała Szwedka z zimnym spokojem. - Bogdan - krzyknęła głośniej by Rosjanin mógł usłyszeć. - Chętnie się z tobą spotkam! Powiedz tylko jaką wódkę lubisz, a ja z całą przyjemnością porozmawiam z tobą. Zawsze na studiach najlepiej piło mi się w słowiańskim towarzystwie. I daruj sobie Tine, bo teraz widzę, że nie jest ciebie warta!
Tina zaczęła płakać, jednak jej głos był mocny. Przykryła głośnik, aby Bogdan nie słyszał kolejnych słów.
- Ja dla ciebie sprzątałam, gotowałam, prasowałam… a ty nie wahałaś się ani chwili, by wydać mnie Bogdanowi - Tina zawyła. - Troszczysz się tylko i wyłącznie o siebie, no i może też o tę różową cegłę, którą nazywasz Solvi - podniosła palec wskazujący do góry i nim pomachała. - Nic dziwnego, że sama wychowujesz dziecko, gdybym była twoim mężem, również popełniłabym samobójstwo! - dziewczyna dodała, choć ton jej głosu zadrżał na sam koniec, jak gdyby nie była pewna, co właściwie przytrafiło się domniemanej drugiej połówce Imogen. - Nie wierzę, że widziałaś moje sińce i krwotoki, a mimo to tak po prostu… posłałabyś mnie do kata. Nie jesteś wcale lepsza od niego, wy obydwoje jesteście siebie warci.
Nagle Tina ściągnęła rękę z telefonu.
- Każ swojemu tavarishowi pospieszyć się, bo nie chcę żyć na tym świecie już dłużej! - wrzasnęła z wściekłością. - Niech wali!
- Nie! - wrzasnął taksówkarz. - Nie słuchaj jej, panie Rosjaninie!
- Byle szybko! - Tina dalej wydzierała się. - Przynajmniej dołączę do klubu 27.
"Przysięgam, jeśli to przeżyje to piszę podanie o przeniesienie do innego Oddziału" przeszło przez myśl Imogen.
Olander nawet nie zamierzała wchodzić w polemikę z Tiną. Immy spoglądała na nią z rosnącym obrzydzeniem. W końcu Szwedka zaśmiała się, co przy jej oziębłym tonie zabrzmiało dość złowieszczo. Coś zabawnego było w całej tej sytuacji.
- Bogdan, wyluzuj. Taksówkarz zaraz na zawał zejdzie, nie chcesz przecież, żeby jego wnuczka opłakiwała dziadka. Nie wolisz się z Tiną policzyć osobiście i nie mieć postronnych osób na sumieniu? - dodała swoje trzy grosze do rozmowy dziewczyny z jej zazdrosnym chłopakiem.
- Cholera - Tina mruknęła w międzyczasie. - Musiało rozłączyć. Dzwonię do niego znowu.

Wjechali właśnie w NW Yeon Ave, kiedy czarny sedan uderzył… tym razem po raz ostatni.
Tylne opony pękły, a Imogen kątem ujrzała snop żółci i pomarańczowych odcieni - mnogość jaskrawych iskier. Jednocześnie okropny zgrzyt rozległ się w powietrzu, kiedy metalowe podwozie zaryło o asfalt.

Na szczęście taksówka nie przewróciła się i jej stan - o dziwo - zdawał się stabilny, choć tragiczny. Stopniowo traciła na prędkości, aż w końcu przystanęła pośród gąszczu jasnozielonych drzew i bieli zabudowy industrialnej.
Czarny sedan na szczęście również zwolnił, zamiast przeć naprzód.
- To chyba koniec - taksówkarz po części zapytał, oznajmił i pomodlił się.
- Trochę głupio byłoby tak ginąć, co? - odparła mu całkiem spokojnie Imogen.

Szwedka oparła się na kanapie tylnego siedzenia i wbiła spojrzenie w podsufitkę pojazdu. Nie mogła uwierzyć w to co teraz się działo. Po tym wszystkim co przeszła w ostatnich dwóch latach...
Spojrzała na boczne drzwi auta, te przy których siedziała, i w jej głowie pojawiła się głupia myśl, że miło byłoby gdyby otwierając je, przekroczyła je... A wtedy znalazłaby się w Oddziale.
Tak to była bardzo głupia myśl, przecież wciąż była na macierzyńskim i nikt jej nie zawoła do pracy, ratując przypadkiem przed tym wszystkim.
Jedyne w co pozostawało jej wierzyć to to, że do Bogdana dotarły jakiekolwiek słowa. Choćby nawet te, w których Tina szczuła nim Imogen-rosjankę. Olander westchnęła tuląc do siebie zapłakaną Solvi, tak by w razie silnego uderzenia auta osłonić córkę własnym ciałem.
- Przynajmniej wypaliliśmy już całe paliwo. Gdyby ten szaleniec nie przegonił nas wcześniej, to moglibyśmy wybuchnąć - taksówkarz szeptał do siebie w szoku. - Czy my aby na pewno żyjemy? - rozejrzał się niespodziewanie, jak gdyby w międzyczasie przeoczył moment przejścia w zaświaty.

Wtem drzwi po jego stronie gwałtownie otworzyły się. Imogen ujrzała starszego mężczyznę z czarnym kaszkietem przykrywającym siwy czerep. Mimo że najlepsze lata życia miał już za sobą, w żadnym wypadku nie sprawiał wrażenie niedołężnego. Stał wyprostowany niczym dwudziestolatek, a w ręku trzymał pistolet z tłumikiem - raczej zbędnym dodatkiem, biorąc pod uwagę okolicę zdarzenia.
- Bogdan kazał zaprowadzić was do niego - rzekł z mocnym, rosyjskim akcentem. - Grzecznie pójdziecie, czy też… wolicie niespodziewany wypadek, shlyukhami?
Immy, jeszcze mieszkając w Londynie miewała kontakt z ruską mniejszością narodową. Byli oni różnorodni niczym żwir zmieszany z opiłkami metali i okruszków diamentów. Oznaczało to, że cholera wie co ją teraz czekało.
"Czy przypadkiem rok temu, dokładnie o tej porze nie znalazłam się w banku, podczas napadu?" zmarszczyła brwi samej będąc zaskoczona tą myślą. Tym razem dla odmiany nie włoska czy tam inna hiszpańska mafia tylko rosyjska.
"Ja pierdole, jak ja się z tego wyłgam?" jak na złość żaden pomysł nie przyszedł jej by rozwiązać tą sytuację. Niby w ostatnim czasie nabrała biegłości w używaniu paralizatorów, ale... No cóż, musiała zawierzyć temu co potrafiła robić najlepiej - IMPROWIZOWAĆ!

- Ja tam nie zamierzam stawiać oporu - westchnęła Olander po rusku. Rozejrzała się za swoimi torbami. W tym czasie Solvi rozryczała się jeszcze bardziej po tym nagłym najściu smutnego pana z pistoletem, ale teraz przeszła na wyższe, bardziej drażniące uszy tony, że nawet jej matkę rozbolała głowa. - No już kochanie, spokojne wszystko będzie dobrze - wyszeptała Immy do córki po szwedzku, biorąc na ramię swoją torbę i torbę Solvi. Na Tinę spoglądała tylko kątem oka, by przypadkiem nie dać się jej zaskoczyć.

Część myśli Imogen rozprawiała już o tym, że jeśli to przeżyje to kupi ona cały krzaczek tej cholernej lawendy i będzie wrzucać ją na stałe do swojej torebki. Poza tym do myśli, uparcie, nawet nie dopuszczała, że mogą zrobić krzywdę Solvi, bo wtedy by chyba zwariowała...
 
__________________
"Just remember, there is a thin line between being a hero and being a memory"

Gram jako: Irya, Venora, Chris i Lyn
Mag jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 18:07.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172