lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji z działu Inne (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-inne/)
-   -   [storytelling]Crystal Souls (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-inne/16771-storytelling-crystal-souls.html)

Zaalaos 23-01-2017 17:33

Obdarzony westchnął lekko widząc chaos który za nim wybuchł. Cztery metry… Pewnie dwójka, albo bardzo silna jedynka, może nawet z mocą porównywalną do żywiołu. Ciekawe która wersja była prawdziwa. Przez kilka chwil zastanawiał się nad wyskoczeniem z pojazdu i usadzeniem wrogiego giganta, ale szybko odrzucił tą myśl. Po pierwsze nie chciał zwracać na siebie uwagi. Po drugie jeśli to faktycznie była dwójka to miałby z nim solidny problem, o ile by zwyciężył. Po trzecie ruscy pewnie skorzystaliby z okazji i uciekli, a to oznaczałoby brak transportu. Była to przykra rzeczywistość, ale czasami nie dało się pomóc wszystkim. Pokręcił głową i zwrócił się do kierowcy.

- Gaz do dechy, wyłącz światła. I pod żadnym pozorem do niego nie strzelajcie. Nie chcemy zwrócić jego uwagi. - wyjaśnił płynnie po rosyjsku. Sam natomiast na wszelki wypadek zdjął buty i płaszcz. Gdyby srebrny Obdarzony jednak za nimi ruszył i był w stanie ich dogonić… Cóż wtedy Theo będzie walczył.
Czterometrowy olbrzym rozrzucił na boki resztki blokady i ryknął po angielsku:
- POKAŻ SIĘ TCHÓRZU!
Rosjanie popatrzyli po sobie zaskoczeni, widać rozumieli angielski i ich spojrzenia skierowały się następnie na Theo. Kierowca zręcznie omijał kolejne wózki rozłożone na ulicy.
Tymczasem srebrny Obdarzony rozglądał się szybko. W pewnym momencie zawiesił wzrok na oddalającej się Toyocie, którą podróżowali najemnicy z Theo. Ryknął i zaczął biec w ich kierunku roztrącając na boki wszystko co stało mu na drodze.

- Czemu na mnie tak patrzycie? - spytał niewinnie Theo. - Ja tego Obdarzonego pierwszy raz widzę, nie może mu chodzić o mnie. - wyjaśnił, uważnie obserwując czy dystans między nimi a gigantem się nie zmniejsza. Niestety droga którą pokonywali nie była prosta, a Obdarzony gnał zwyczajnie na przełaj, ignorując wszystko na jego drodze. Na jakiejś autostradzie, czy choćby zwykłej asfaltówce zostawiliby go już dawno w tyle, w obecnych warunkach natomiast Srebrny szybko skracał dystans.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=wpU3IFtUvmU[/MEDIA]

- Czekajcie na mnie w odległości jednego kilometra. Znajdę was jak tutaj skończę. Albo on skończy ze mną. - powiedział Theo, po czym otworzył drzwi i wyskoczył z pędzącego pojazdu. Już w powietrzu skupił się na swoich mocach i przemienił się co zniszczyło ubrania których nie zdążył zdjąć. Nie stracił jeszcze pędu jaki nadał mu pojazd, dlatego po wylądowaniu musiał od razu odbić się w powietrze, co przeszło w salto jakiego pozazdrościć mogliby Olimpijscy gimnaści. Gdy w końcu wytracił pęd przybrał defensywną postawę.
- MY SIĘ ZNAMY? - ryknął w kierunku nadciągającego molocha.

Ten ryknął coś nieartykułowanego, ale ewidentnie był zadowolony z faktu, że Theo stawił mu czoła. Nie zwolnił zamiast tego pochylił się i jeszcze bardziej przyspieszył. Przestrzeń wokół jego pancerza zaczęła się zaginać, jakby wchodził w jakiś tunel aerodynamiczny. Płyty jego pancerza przestawiły się i teraz Obdarzony przypominał pędzący pocisk olbrzymiego kalibru.
Theo ustabilizował się na podłożu i zmienił postawę którą przyjął. Z typowej bokserskiej wysokiej gardy przeszedł do płynnej postawy Baguazhangu. Była to sztuka walki która opierała się na ciosach wykonanych otwartą dłonią i wykorzystywała siłę oraz pęd oponenta przeciwko niemu. Równocześnie uruchomił swoją moc. Skupił się na Obdarzonym i spróbował zrobić to co wcześniej z salą w zigguracie, tyle że zamiast cofnięcia czasie spróbował zwolnić jego upływ w przypadku wroga.

Przeliczył się. Spostrzegł to już w sekundę po uruchomieniu swojej mocy. Jeśli miała jakiś wpływ na pędzącego niczym pocisk przeciwnika, to był on nie do zarejestrowania gołym okiem. Ten zaś był już przy Theo.
Złoty Obdarzony w ostatnim momencie zrobił krok w prawo przesuwając swój środek ciężkości. Dzięki temu nie został trafiony centralnie, co wiązałoby się z jego szybką śmiercią. Zamiast tego został odbity w budynek przy drodze.
W ten sposób musieli czuć się ludzie potrąceni przez samochód o dużej masie.

Świat wirował. Rwała go cała lewa część ciała. Miał obity bok i co najmniej pęknięte żebra. Noga mu zdrętwiała, ale to było nic w porównaniu do lewej ręki. Ta nagle zginała się już nie tylko w łokciu, ale też w przedramieniu. I to dwukrotnie. Sam łokieć natomiast wyginał się w nie tą stronę co zwykle. Dłoń rozpoznać można było tylko dlatego, że wystawały z niej połamane palce.
Nie zdołał się sam podnieść, więc przeciwnik zrobił to za niego. Wielka łapa zacisnęła się na głowie Theo i wyrzuciła go z powrotem na środek ulicy. Przeleciał kilkanaście metrów, zanim łupnął o ziemię. Instynkty zadziałały i zdążył się przekręcić by nie upaść na lewą stronę ciała.
- Oddasz mi wszystko! - jego przeciwnik był w świetnym humorze. Ponownie rozpędzał się w jego kierunku.

- Kurwa... - wyszeptał w jakimś antycznym języku. Chyba znowu staroaramejskim. Nie mógł pozwolić sobie na kolejne trafienie. Z niemałym trudem udało mu się podnieść, ale oponent był już tuż, tuż. W desperacji Obdarzony skupił swoją moc na sobie i na tym co robił już wcześniej. Spróbował się cofnąć w czasie do momentu przed zderzeniem, czy chociaż przyspieszyć swoje ruchy by uniknąć kolejnego zderzenia
Pierwsza rzecz z oczywistych względów mu się nie udało. Natomiast druga... Pomimo ciężkich ran zdołał zrobić unik. Przeciwnik minął go o centymetry, przelatująć kilkadziesiąt metrów dalej. W pewnym momencie jednak, zanim zaczął hamować, potknął się o coś i wyrżnął o ziemię. Przeleciał kolejne kilkadziesiąt metrów koziołkując i wbił się w budynek, zawalając go na siebie.
Wszystko go bolało, ale adrenalina wyrzucana z nadnerczy Obdarzonego pozwalała mu ignorować ból, a sukces uniku tylko zmotywował go do dalszej walki. Theo zmusił swoje ciało do posłuszeństwa warknięciem i zaczął biec w kierunku przewróconego wroga. Nie mógł pozwolić mu na kolejną szarżę. Na krótkim dystansie musiało wygrać wyszkolenie, a nawet z obezwładnioną ręką miał większe szanse niż gdyby bawił się w torreadora.

Przeciwnik zaczął powoli się podnosić. Wyglądał na mocno zdezorientowanego.
- Co to kurwa było? - rozglądał się i zobaczył nadbiegającego Theo. - Hmpf, mało ci ciągle? Dobrze! - uderzył pięściami o siebie i ruszył w jego kierunku. Tym razem miał zamiar zakończyć to przy pomocy swoich wielkich łap.
Theo pokonał dystans dzielący go od wroga w pełnym sprincie. W ostatniej chwili przyspieszył siebie i rzucił się ślizgiem by uniknąć nadciągającej pięści. Za plecami Srebrnego, skoczył na nogi i posłał dewastujące uderzenie w nerki obdarzonego.
Był zdecydowanie szybszy. Przeciwnik aż ugiął się pod jego ciosem. Szybko odwrócił się chcąc go złapać, ale Theo był już po drugiej stronie, uderzając po raz kolejny, tym razem w lewy bok.
Zmasakrowana ręka zwisała mu bezwładnie, ale nie zważał na to. Zgrabnie unikał ciosów wroga i zadawał swoje. Systematycznie obijał mu tors, powoli wgniatając pancerz w tych okolicach.
- Ty złamasie! - krzyknął Srebrny i skoczył przed siebie, zwiększając dystans. Nadal to było jednak zdecydowanie za mało, żeby się rozpędzić. Zrobił natomiast coś innego. Płyty jego pancerza zaczęły się przemieszczać i Obdarzony zdecydowanie tracił na objętości, zmniejszając się. Po kilku sekundach był zdecydowanie szczuplejszy, choć nadal tak samo wysoki.
- Teraz się zabawimy.

- Może. - odparł Theo ponownie zbliżając się do wroga. Robił to ostrożnie, ale wciąż pod wpływem swojej mocy. Poświęcił ten moment na oszacowanie możliwości przeciwnika. Zdecydowanie nie był zbyt dobrze wyszkolony, jego dotychczasowa taktyka przypominała raczej taką jaką wykorzystuje się w karczemnej bójce, tyle że wsparta mocami Obdarzonego. Czyli ten musiał być pewien że teraz dorówna prędkości Theo, albo że nowa “konfiguracja” pancerza zniweluje tą przewagę. Prawdopodobnie ustawił płyty jedna na drugiej, zwiększając w ten sposób grubość swojego pancerza. Był to niezły pomysł, tyle że nie mógł tego zrobić wszędzie na swoim ciele. Stawy musiały zachować ruchomość, tak samo szyja, a oczu nie mogło zbyt wiele chronić. Dlatego Theo zupełnie bez słowa i z nadludzką prędkością zaatakował kolana oponenta, by gdy ten padnie na ziemię skupić się na stawach łokciowych, barkowym i w końcu gdy będzie w pełni odsłonięty na głowie i szyi.

Lunatyczka 23-01-2017 22:29

Jack momentalnie zbladła i gdyby nie piegi jej twarz przypominałaby białą ścianę, pod którą stała. Patrzyła na Smauga, a strach rozszerzył jej źrenicę, tak, że oczy dziewczyny były niemal czarne.
- K2? Lecimy? - wyrwało się z jej ust - och nie, Jack, błagam, nie - nie była w stanie zapanować nad aparatem mowy, dlatego wyrzuciła to błagalne zdanie z siebie na jednym wydechu by zaraz zdać sobie sprawę jak się właśnie zachowuje i zamilkła gwałtownie. Popatrzyła na Smauga to na Davida i ostatecznie spuściła głowę utkwiwszy wzrok w podłodze.
- To znaczy - zaczęła, a głos jej się łamał - O której wylatujemy? - zapytała wsuwając drżące dłonie do kieszeni kurtki.
- David ustali dla was połączenie. Mam nadzieję, że jutro z rana najpóźniej - odparł Smaug. - Nie przejmuj się, Biały nie gryzie - źle zrozumiał źródło jej strachu.
Lovan powstrzymał się chwilowo od komentarzy. Dean, który opuścił już bluzkę dopytał:
- K2? To jakiś kryptonim?
- W pewnym sensie - Smaug lekko się uśmiechnął. - To góra w Azji.
- Acha, rozumiem.

- W porządku, to by było na tyle. Davidzie, zostań na chwilę jeszcze - dał znak, że spotkanie zakończyło się.
Jedyne na co była w stanie zdobyć się Jack to skinienie głową, potwierdzając tym samym, że rozumie polecenie. Bez słowa więc otworzyła drzwi i opuściła teksański gabinet nie oglądając się nawet na Deana.



David powinien wiedzieć, chyba, miała wrażenie, że kiedyś mu o tym mówiła. Strach przeradzał się powoli w gniew, co znaczyło, że reakcje obronne organizmu działają jak należy. Dove wiedziała, że nie powinna poddawać się tym uczuciom dlatego zwolniła kroku i oddychając liczyła w głowie do dziesięciu.
- O co chodzi? - zapytał McWolf gdy wyszedł za nią. - Jack? Wszystko w porządku? - zmartwił się widząc ją w tak niezwykłym dla niej stanie. W ostatnich dniachy ona była dla niego jedynym pewnym i niezachwianym punktem oparcia.
Odwróciła się gwałtownie w jego stronę, a burza rudych włosów zatańczyła wokół jej twarzy. Patrzyła na niego i kilka razy musiała zamrugać nim jej mózg przetrawił, o co on ją właściwie pyta. Uśmiechnęła się, choć był to blady uśmiech.
- Nie przejmuj się Dean. Wszystko jest w porządku, mam lekkiego stresa, to wszystko - wzruszyła ramionami i zdobyła się na odrobinę szerszy uśmiech.
- No ale poznasz Białego i to przed przemianą. To duża rzecz, jak Ty się z tym czujesz? - za wszelką cenę chciała odwrócić swoją uwagę od nieuniknionego. Koncentracja na młodym MacWolfie pomagała jej pozbierać się w sobie.
- Eee... - trochę go zaskoczyła taką nagłą zmianą tematu. - W sumie to nie wiem. Biały to wasz szef? To znaczy szef wszystkich szefów? - chyba wcześniej temat Obdarzonych niezbyt go interesował. - To z powodu mojego kryształu? On jest w jakiś sposób... inny niż reszta?
- Nie ma sensu tego przed Tobą ukrywać - stwierdziła przyglądając się MacWolfowi i zaczęła iść dalej korytarzem. Nie będą stali, jak te słupy soli na środku przejścia.

- Każdy z kryształów ma kolor, jasny ciemny, ale jakiś kolor. Twój jest szary, to dość niespotykane - tłumaczenie mu zasad rządzących światem Obdarzonych bardzo ją uspokajało, to pozwoliło jej się uziemić i wejść w tryb pracy, gdzie jej odczucia nie miały najmniejszego znaczenia.
- Achaaa... - wyraźnie go zaintrygowała. Odruchowo położył dłoń na piersi. - Hmm... Nieźle. - humor mu się poprawił. Każdy lubił być wyjątkowym. - A co ciebie tak zdenerwowało? - postanowił być bardziej dociekliwy.
Zmarszczyła na chwilę brwi spoglądając z ukosa na chłopaka. Gdyby paliła, to byłby odpowiedni moment by odpalić fajkę, ale jako, że nie popierała nałogu nikotynowego, jedyne co mogła zrobić to przygryźć dolną wargę. W końcu jednak westchnęła.
- Dobra.. Powiem Ci jak też mi coś opowiesz, zgoda?
- Okej - uśmiechnął się. Jej propozycja bardzo mu się spodobała.
- Boję się latać- wypaliła i odwróciła od niego wzrok - panicznie się boję - dodała i umilkła.
- Och. Zdarza się. To chyba dosyć częsta przypadłość, co nie? - przechylił głowę, jakby szukając jej spojrzenia. - Trudno się dziwić, przecież małe są szanse... - przerwał w połowie spostrzegając, że brnie w złą stronę. - Byłabyś zbyt idealna, bez jakiejś wady, heh... - zaśmiał się i chwilę po tym straszliwie zaczerwienił. Teraz on spojrzał w czubki swoich butów, które nagle okazały się bardzo interesujące. - A o co mnie chciałaś zapytać? - szybko pociągnął rozmowę dalej.
Jej spojrzenie wróciło do MacWolfa. Nie skomentowała jednak jego zachowania, to zapewne byłoby niezręczne dla nich obojga, tak więc udając, że nic nie zauważyła zapytała.
- To jak to było z tą Twoją ucieczką?
Wziął głęboki wdech i wypuścił powietrze.
- Mój brat uciekł z domu jak miał raptem siedemnaście lat i od tamtej pory rodzice zabraniali mi kontaktu z nim. Cała otoczka, jaki on to bezbożnik i tak dalej - ponownie miał tą zażenowaną minę. - Oczywiście widywaliśmy się, dużo mi brat pomógł za plecami rodziców. Dowiedzieli się o tym pod koniec minionego roku, w kłótni jaka wynikła później padły takie a nie inne słowa. Zebrałem się w sobie i pojechałem do brata, do Chicago. Tak w wielkim skrócie.

Jack przyglądała mu się dłuższą chwilę, aż w końcu uśmiechnęła się i skinęła głową do swoich własnych myśli.
- Więc Twój brat to ten motocyklista. Próbowałeś się z nim już skontaktować, bo nawet jeśli nie chcesz rozmawiać z rodzicami to on zapewne nawet nie wie, że przyjechałeś do Chicago, prawda? - musiało tak być, bo nie podejrzewała, by brat go tak po prostu zostawił i wyjechał z miasta.
- Tak, dzwoniłem, ale od momentu ataku jego komórka jest niedostępna - pobladł trochę. - Pewnie mógł ją uszkodzić tak jak wielu innych, albo mu się rozładowała…
- Jeszcze przed atakiem, kiedy ja próbowałam się do niego dodzwonić, to nie odbierał. Myślę więc, że prowadził motocykl i miejmy nadzieję wyjechał z miasta. Nie ma co się zamartwiać póki nie wiemy co tak naprawdę się stało - Posłała mu ciepły uśmiech - Ale..- dodała zaraz - uważam, że mimo wszystko powinieneś napisać do rodziców. Nawet głupiego sma o tym, że żyjesz. Jeśli nie dla ojca, to chociaż dla matki. Nie musisz mnie oczywiście słuchać - puściła mu oko, chcąc trochę rozładować sytuację.
Wywrócił oczami.
- Nie no, masz rację. - wyciągnął z kieszeni smartfona. - Jestem cały, ale nie mogę rozmawiać". Sądzisz, że może być?
- Mhm - uśmiechnęła się do niego zachęcająco. - Myślę, że mama będzie Ci wdzięczna za to.
- Pewnie tak - pokiwał głową. Wklepał szybko wiadomość i ją wysłał. - To moje problemy mam z głowy. Co zrobimy z twoim?
- Z moim? - uniosła pytająco brew w geście zdziwienia, a kiedy do niej dotarło o co pyta machnęła dłonią.
- No niewiele można. Muszę to jakoś przecierpieć. Nie popłyniemy do Azji statkiem - choć mówiła spokojnie, strach wymalował się na jej twarzy. Nie potrafiła tego ukryć.
- Trochę by nam zeszło - uśmiechnął się. - Widziałem taki fajny patent w jednym filmie...
Nie dane mu było skończyć. Drzwi do biura się otworzyły i wyszedł z nich Lovan.
- Dobrze, że jeszcze jesteś. Jest jedna sprawa - zwrócił się do Jack, jednoznacznie sugerując, że chce z nią sam na sam porozmawiać.
- Będę w koszarach - Dean pojął to w lot. - Do widzenia - pożegnał się, odwrócił na pięcie i poszedł.


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=WUG2guLUtuo[/MEDIA]

- Bacznie go obserwuj i koniecznie bądź przy jego pierwszej przemianie - powiedział Jakiro, gdy zostali sami. - Ten nietypowy przypadek musi zostać dobrze opisany. Musimy go z zasady potraktować jak osobę z ciemnym typem kryształu.
Jack popatrzyła za odchodzącym Deanem by w końcu spojrzeć na Davida. Miała lekko zmrużone oczy, jak kot przed atakiem.
- Świetnie. Ale wiesz, że mi na to nie pozwalasz ciągle przerywając? - nie chciała by to zabrzmiało tak ostro ale Lovan przerywał im, już drugi raz. Jak miała się zająć chłopakiem, kiedy on wpadał w środku rozmowy, przerywał im, a do tego, do jasnej anielki kazał jej LECIEĆ do K2? Dove bardzo rzadko bywała wściekła, panowała nad sobą, ale przeżycia ostatnich kilku dni odbiły się na niej i nie do końca była sobą, dlatego takie zachowanie musiało być czymś niespodziewanym, szczególnie dla Davida, któremu zawsze ulegała.
- Jack, zdajesz sobie sprawę w jak trudnej sytuacji jesteśmy? Każdy z nas działa w trudnych warunkach, w których nie możemy sobie pozwolić na delikatność. Wiem, że kto jak kto, ale ty sobie z tym poradzisz doskonale. Dlatego pozwoliłem sobie mieć wobec ciebie większe wymagania niż wobec innych.
Przymknął na chwilę oczy. Też musiał być zmęczony. Nie spał pewnie wcale dłużej niż Vellanhauer.
- Praktycznie jesteś niezastąpiona, jeśli chodzi o przygotowanie świeżego Obdarzonego do przemiany. Szkoda marnować twoich zdolności na przerzucanie gruzu. Zająłbym się tym sam, żeby oszczędzić ci tej nieprzyjemności - nawiązywał do konieczności lotu samolotem - ale nie mamy innego wyjścia.
On zawsze wiedział co powiedzieć, by to jej zrobiło się głupio. Położyła dłoń na karku i roztarła go, na chwilę pozwalając sobie przymknąć oczy.
- Przepraszam, nie chciałam - powiedziała w końcu i zaskakując samą siebie mówiła to szczerze. Popatrzyła na Jakiro modrymi, w tej chwili trochę smutnymi oczami.
- On jest…- szukała właściwego słowa - kruchy. Wydaje mi się, że tylko ze mną nawiązał kontakt i…- westchnęła cicho nim powiedziała, coś, co dłuższy czas chodziło jej po głowie - i chyba za bardzo się zaangażował, jeśli wiesz co mam na myśli - odwróciła od niego spojrzenie, trochę speszona tą rozmową - muszę uważać co i jak przy nim mówię, a kiedy wparowujesz nagle do pomieszczenia, to wcale mi nie pomaga. Teraz jeszcze ten cały lot, ja.…- głos znów jej się załamał a dłonie niekontrolowanie zadrżały - ..ja nie wiem czy dam radę. - przyznała się w końcu i odetchnęła cicho, bo mogła to w końcu z siebie wyrzucić.

Stali przez chwilę w milczeniu. Wreszcie David zrobił krok do przodu, objął ją i przytulił.
- Dasz radę Jack. Wśród tego wszystkiego jako jedyna zachowałaś łagodność, co jest twoim naturalnym talentem. Będziesz kształtować przyszłość Światła, a przez to całego globu. Widzę to już teraz - odsunął ją na chwilę i teraz spoglądali sobie w oczy, twarze mieli tak blisko, że czuli wzajemnie swoje oddechy. - Masz siłę by tego dokonać. I wierzę, że jesteś tą jedyną - ostatnie zdanie wyszeptał.
Jack zupełnie odjęło mowę, a serce w jej piersi łomotało, jakby chciało przebić się na zewnątrz i uciec. Miała nadzieję, że Jakiro nie słyszał jego bicia.
Szeroko otwartymi oczami patrzyła na swojego przełożonego i pierwszy raz w życiu zupełnie nie wiedziała co zrobić. Jak powinna mu odpowiedzieć? Czy w ogóle powinna cokolwiek powiedzieć? Co powinna zrobić? Co to miało znaczyć? Dlaczego jej to mówił? Dlaczego w taki sposób? Dlaczego teraz? Dlaczego on? Dlaczego ona? Miliony pytań bez odpowiedzi przelatywały przez rudą głowę Jack. Kiedy poczuła, jak bardzo palą ją, całkowicie czerwone policzki speszona odwróciła od niego wzrok tylko po to by po chwili znów spojrzeć w jego oczy. Co on sobie myślał? Och ileż ona oddałaby, by choć przez chwilę być teraz w jego głowię, by wiedzieć co w tej sekundzie czuję, gdy patrzy tak na nią. Czas leciał, a Jack, jak durna nastolatka patrzyła na Davida z lekko otwartymi ustami, których nie umiała zamknąć. W końcu jednak, po kilkudziesięciu uderzeniach, serca, które jej wydawały się wiecznością pokręciła głową. na jej ustach wymalował się uśmiech.
-Jak zwykle przesadzasz - siliła się, by zabrzmiało to naturalnie, ale zupełnie jej to nie wyszło. Poczuła suchość w gardle. Odchrząknęła cicho i znów uciekła od niego wzrokiem, a policzki dalej ją piekły.
- Chyba... powinnam do niego iść.. skoro mam mieć go na oku.. - Wydukała rozglądając się dookoła ale mimo znaczenia swoich słów nie ruszyła się z miejsca. Chyba nie wiedziała jak.

Mag 24-01-2017 00:03

[media]http://www.youtube.com/watch?v=BWu7JDETw_I[/media]

Tej nocy wyspa przygotowała coś wyjątkowego. Plaża rozbłysła zimnym niebieskim i turkusowym światłem. Zdawać by się mogło, że gwiazdy zeszły z nieba na ziemię. Ten kosmiczny widok zapierał dech w piersi. Było to niewątpliwie jedno z najpiękniejszych miejsc na ziemi. Szerokimi plażę, których piasek był przyjemnie miękki, obmywały go ciepłe, szmaragdowe wody oceanu. To wszystko w otoczeniu egzotycznej przyrody.

Stała na tej plaży, owinięta szczelnie plażowym szalem, wśród tych światełek, spoglądając pod nogi. Leniwe fale raz po raz obmywały jej stopy. Poza nią, w tym miejscu nie było zupełnie nikogo. Uniosła wzrok, wbijając go w horyzont. Wszystkie gwiazdy wyraźnie rysowały się na atramentowym, czystym niebie. Ciepła bryza rozwiewała jej włosy.

Nie było słychać niczego poza szumem fal pieniących się po rozświetlonym piasku.
Czuła, że była tu zupełnie sama. Piękna bezludna wyspa.
Erika spojrzała za siebie. Liście palm szeleściły leniwie. Nikt nie zamierzał stamtąd na nią napaść. Wróciła wzrokiem na horyzont i powoli, krok za krokiem zaczęła iść w kierunku oceanu. Coraz głębiej zanurzała się w toni wody, która nawet nocą była krystalicznie czysta.
W końcu, bez nachylania się, mogła dłonią gładzić po obmywających ją falach.
Zatrzymała się i znów spojrzała za siebie, rozglądając po plaży. Widziała na piasku ślady kroków dwóch osób, które urywały się tam gdzie była granica lądu i oceanu, gdzie tylko największe fale docierały. Za tą linią już ciągnęły się tylko jedne ślady.

Po raz kolejny odwróciła się tyłem do lądu. Szła dalej, głębiej w toń oceanu, którego prąd zachłannie wciągał ją dalej. Nie opierała się, bo im dalej była od lądu, tym mniejszy ból czuła. Woda zaczęła sięgać jej do barków, a ciało ogarnęło odrętwienie.

Odwróciła się nagle gdy usłyszała czyjś głos. Na brzegu, w blasku tych błękitno-turkusowych dostrzegła ledwo widoczną sylwetkę, lecz ona poznała tą osobę od razu.
Zawahała się. Oparła się wodzie i zrobiła kilka kroków w tył, co wymagało od niej sporego wysiłku. Chciała się pośpieszyć, bo czuła, że ten kto stoi na brzegu zaraz zacznie znikać. Ale im bardziej się starała, tym trudniej było jej iść. Chciała krzyknąć, ale głos uwiązł jej w gardle i pozostawało jej wpatrywanie się w tamtym kierunku.
Osoba za to wyraźnie spoglądała na nią. W chwili kiedy ich spojrzenia spotkały się, mężczyzna pokręcił głową. Bił od niego smutek, żal i zawiedzenie.

Erika stanęła, do połowy zanurzona w oceanie, którego wody zdawały się okrążać ją. Nie wiedziała co dalej. Spuściła wzrok, łzy popłynęły jej po i tak już mokrych policzkach.

[media]https://s-media-cache-ak0.pinimg.com/564x/cd/9a/a8/cd9aa8888b63f926dc33080b3ac44c7d.jpg[/media]

***

Otworzyła oczy i wzięła oddech. Zabolało ją strasznie przez co syknęła przeciągle, kończąc na niemym jęku. Wbiła pół przytomne spojrzenie w szarawy sufit. Ten sam który zarejestrowała jako ostatni widok, nim odpłynęła. Świadomość powoli wracała do niej, rozganiając po zakamarkach jej umysłu resztki, które pozostały z jej koszmaru. Chwilę zajęło jej zorientowanie się, że nie jest sama w pokoju.
Z wielkim trudem spojrzała w kierunku jej “gościa”.
Alex, jej przyjaciel i zarazem nauczyciel, z którym ostatnie miesiące intensywnie trenowała. Był też najmilszą osobą jaką Erika kiedykolwiek spotkała na swojej drodze. Zawsze starał się, by jego rozmówca miał dobry nastrój...

...

Łzy napłynęły jej do oczu, by po chwili zalać policzki. Z jednej strony nie mogła przestać się śmiać z dowcipu opowiedzianego przez przyjaciela, a to wywołało w niej nowe fale bólu w klatce piersiowej. Nawet nie była w stanie posłać mu cierpiętnego spojrzenia. Zagryzła w końcu zęby i zaczęła się opanowywać. Teraz dopiero zrozumiała powód dlaczego się wybudziła. Leki przestały działać.
Erika w końcu uspokoiła się po czym przeciągle i bardzo ostrożnie odetchnęła.
- Nienawidzę cię - odparła w końcu, głosem konającego.
Ten brechtał w najlepsze. Tak sytuacja go rozbawiła, że również w kącikach oczu pojawiły mu się łzy.
- Ech, wiesz, że na tą historię nawet Biały się uśmiechnął? Ale mam coś jeszcze… wiesz dlaczego choinka nie jest głodna? Bo jodła…
- Nie, dość! - jęknęła wzbraniając się przed śmiechem.
- Nie widzieliśmy się już ponad tydzień, mam tutaj - klepnął się w skroń - całą nową listę. Dobra, zaczniemy od tego…
- Może podaj jej wody, bo od tych twoich sucharów to Michigan już prawie wyschło - w słowo wszedł mu nowy gość w jej pokoju.
- Jack! - Alex wstał i podszedł do niego. Mężczyźni padli sobie w ramiona i serdecznie się wyściskali. - Kopę lat... - blondyn rzekł z rozżewieniem.
- Alex, kurwa, piliśmy razem w Sylwestra! - Vellanhauer parsknął śmiechem.
Blondynka przewróciła oczami i pokręciła lekko głową.
- Eh, idźcie sobie - jęknęła Erika zawodząc z bólu i śmiechu zarazem. - Dajcie mi umrzeć w spokoju... I gdzie jest kiedy potrzebny ten lekarz, który zawsze wyprasza gości z pokoju... - zaczęła marudzić pod nosem.
- Ma rację, mykaj patrol robić, bo zaraz wpadną z paniką, że nie ma żadnej piątki w powietrzu.
- A po cholerę? - Alex obruszył się się. - Przecież Erika przegoniła Desolatora.
- Leć - Jack westchnął. - Jak chcesz dyskutować to ze starym Martinezem, nie ze mną…
- Meh… - blondyn oklapł. - Zostaw mi jedno - wskazał na dwa pozostałe piwa. - A zresztą - sięgnął po jedno z nich. - Wezmę sobie na drogę - wyszedł na korytarz, skąd usłyszeli syk otwieranej puszki.

Zapanowała cisza. Erika spojrzała na stolik gdzie przy jednym piwie stały jej leki. Na tą chwilę nie potrzebowała więcej do szczęścia jak zastrzyk z którejś z tych ampułek. Na przykład wszystkich na raz.
- Zawołasz kogoś kto mi to da? - zapytała w tonie prośby, podnosząc wzrok na Jacka.
- Pewnie - wydawało się jej, że chciał z nią o czymś pogadać, ale jednak wymaganie od niej bycia świadomą w tej sytuacji byłoby bardzo samolubne. Mężczyzna wyszedł z pokoju i chwilę później wrócił z lekarzem. Ten sprawnie się uwinął i po kilku minutach kobieta ponownie zapadła w sen.

Ramp 27-01-2017 23:25

Maciek czuł się lepiej niż w domu. Jedzenia miał tyle ile chciał, picia także tyle ile chciał. Nawet ciepłe żarełko mógł mieć kiedy tylko zapragnął. Jednak nie to było istotne. Fakt że musiał mieć co jeść, ale w zasadzie nie potrzebował tego jedzenia aż tyle. A główną sprawą o której mówił teraz cały świat, to zniszczenie Chicago, na dodatek przez jednego Obdarzonego! Lisicki oglądał wiadomości i nie umiał uwierzyć własnym oczom.Takie wielkie miasto, a zostało zniszczone choćby domek dla lalek. Co to musiał być za niesamowicie silny osobnik. Co za potwór? Kto normalny zabija kilka milionów ludzi od tak? Może ktoś mu rozkazał, kto to wie. Ale najciekawsze jest to, że mocka która posiada Lisicki, jego siła gdy jest w postaci zbroi, wytrzymałość...to nic. On z jedną mocą jest nikim.
Jak mogą istnieć na swiecie takie istoty? Kto daje im prawo bytu? Skoro taki zniszczył Chicago, to żadnym problemem będzie zniszczenie większej powierzchni całej kuli ziemskiej. Gdyby się postarał, to mógłby coś zdziałać pod tym względem. Lepiej zniszczyć wszystko i mieć spokój. zastanowił się dochodząc do ogólnego wniosku. Aczkolwiek, po co wszystkich zabijać, skoro potem nie byłoby się z kim bawić? Może popełniłby samobójstwo? Mnie by się na ten przykład nie chciało samemu żyć na świecie. Tak jak w tym filmie “Jestem Legendą”. Główny bohater zostaje sam w pierdolnym mieście, gdzie będąc lekarzem próbuje znaleźć szczepionkę przeciw zarazie, która zdziesiątkowała praktycznie cały świat, tylko nieliczni pozakładali osady dla niezarażonych. No, i ten koleś jest sam w mieście. Wstaje rano, idzie do sklepu i rozmawia z manekinami. No kurwa, głupie to jest. Ja bym tak nie chciał. - wpatrzony w telewizor złapał lekkiego zawiasa. Odmulił się, gdy na ekranie pojawiła się niesamowita piękność.
Dawno nie widział tak pięknej kobiety. Odpłynął na chwilę gdzieś daleko poza horyzonty wyobraźni. Obudził go jednak spora dawka bólu spowodowana poważnie uszkodzoną ręką. Mógłby się zabawić i uciec w zbroi. Ale póki co jego “opiekunem”, chociaż nie wypadało go tak oficjalnie nazywać, był Drwal. Lekarz którego przysłał Maćkowi zabronił przemian, żeby rana się w spokoju zregenerowała, ale przecież po przemianie szybciej dochodzi się do zdrowia. Nie miał pojęcia dlaczego taki dziwny rozkaz mu wydali. Ale wolał się ich jak na razie słuchać. Będzie żył na czyjś koszt, w zasadzie odpracuje, ale bedzie mial co jesc i gdzie spać i co najważniejsze, będzie się do kogo czasem odezwać.
Przypomniał sobie sytuacje gdy miał potyczkę z Drwalem. Maciek nie wiedział dlaczego, ale Drwal był od niego dużo większy. I to jakim cudem? Po głowie świtało mu jeszcze wiele niezrozumiałych spraw, które bedzie musiał skonsultować z kimś z większym stażem. Zaraz pomyślał o swoim “szefie”. Może od niego sie czegoś dowie, ale najpierw musiał wejść w jego łaski.
Te jego mieszkanie było dość przytulne, lodowa pełna, a i żarcie z budki niedaleko mogl zjesc kiedy tylko potrzebował. Zajebiscie, a że był w mieszkaniu sam, trenować także nie mogl przestac. Pompki, brzuszki i inne pierdoły. Nie bez powodu jakiś tam stopień sie zdobyło, i trzeba zadbać aby nie wypaść z formy. Cholera, jak na razie mu się podobało, ale zobaczy co się potem wydarzy. Jakiś szczęśliwy traf. Sie okaze.
Dalej oglądał sobie konferencje w telewizji i nie mogl oderwac wzroku od przedstawicielki Światła. Z samego piękna zapomnial jak sie owa piękność nazywa. Ale to nieważne, ważne, że spodobała mu się i to bardzo.
Może by tak do niej uderzyć? - rozmarzył się przez chwilę ale w tym momencie do drzwi zapukał Sosna. I popsuł chuj jego “rozmyślanie”.
- Co zbieraj się, może troszkę grzeczniej? - zapytał z ironią.
- Co? - dresiarz podniósł wzrok z smartfona. - Wstawaj, nie mamy czasu - wrócił ponownie do gierki na telefonie.
- Chwila, nie rozdwoje sie - odpysknął.
Kark usiadł na taborecie w przedpokoju nerwowo klikając grubymi paluchami w dotykowy ekran.
Podszedł do szafki, z której wcześniej przez odruch nogą wyrwał drzwiczki z zawiasów. Były otwarte, a jak kopnął, to bo nie chciało mu się ich bardziej na ościerz otworzyć, to tylko dupnęły o ziemię. Później wstał i oparł je tylko o tą szafkę, że niby zamknięte.
Teraz po prostu postawił je obok. Wziął z szafki swój stary, ulubiony plecak z Nike. Dostał go od brata na urodziny, brat to wiedział co mu się podoba. Był wygodny, pojemny, na wakacje może nie pojedzie, ale na mały wypad za miasto, idealny.
Spakował do niego ubrania zapasowe w razie przemiany. Do mniejszej kieszonki włożył browca. Lubił czasem chlapnąć coś niezdrowego. Do kieszeni założonych spodni wrzucił telefon, do którego podłączył słuchawki i zarzucił resztę kabla na szyję. Zaraz uruchomił odtwarzacz MP3 i taki pobudzający utwór włączył.
[media]http://www.youtube.com/watch?v=RsXEbqS7cpE[/media]
Teraz mógł czekać na Sosne, który skrobał coś na swoim telefonie.


- Huh, już? Chodźmy… - z sporą dozą niechęci wstał i schował smartfona do kieszeni spodni. Wyszli z dziupli, dres zamknął za nim drzwi.
Pod blokiem czekał na nich stary mercedes. Kierowcą był nieznany Maćkowi chuderlak. Sosna wpakował się na siedzenie obok kierowcy, a Obdarzony usiadł z tyłu.
- Jedź - dres wydał polecenie, po czym wyciągnął z powrotem telefon i wrócił do swojej gry.

Wyjechali z centrum kierując się na północ. Z trasy na Błonie zjechali na autostradę A2 i pomknęli w kierunku Poznania. Stary merc nieźle sobie radził. Wyprodukowany w latach dziewięćdziesiątych był pewnie starszy od Lisickiego. Pomimo tego ładnie płynął po drodze, szybko połykając kolejne kilometry. Nie minęło piętnaście minut jak byli na zjeździe w “polskim Wisconsin” jak mówiono na Wiskitki.
Zjechali na Sochaczew. Zjechali w las w połowie obwodnicy Żyrardowa.
Sosna przestał grać i schował komórkę. Był bardzo skupiony. Spojrzał na zegarek i rozkazał kierowcy zatrzymać się na skraju lasu i zgasić światła.
- Zara tam będzie popierdalała terenówka. - wskazał na prześwit pomiędzy drzewami. Złap ją i rozkurw. Brykarz i każdy z nim ma od nas wieszak. Znaczy nie ma być żywych - zapomniał się, że Lisicki nie zna grypsery. - Załatw to w miarę cicho. - dodał.
- Ilu ich tam jest?- spytał profilaktycznie.
- Nie wiem - wzruszył ramionami. - Powinno być góra dwóch.
- Dobra - zostawił plecak w aucie i wyszedł z niego - jak się przemienię to zakryjcie oczy, możecie oślepnąć.
Stanął gdzieś koło auta i czekał na rozwój akcji.


Rzeczywiście kilka minut później usłyszał warkot silnika, coraz głośniejszy z każdą chwilą. Stary tarpan jechał bez włączonych świateł, najwyraźniej chcąc uniknąć zwracania na siebie uwagi. Dosyć ironiczne, biorąc pod uwagę potworny hałas dieslowego silnika.
Załatw to w miarę cicho… - nawet jeśli chciał robić coś cicho to i tak ten stary złom narobił hałasu na cały las. Zaraz się zwierzęta ze snu zimowego wybudzą. No nic musiał zrobić co mu przykazali i wracać do mieszkania.
Wyszedł przed mercedesa i wolnym krokiem szedł w ich kierunku. Chciał odejść od limuzyny na dobre piętnaście metrów i gdy tarpan był już blisko przybrał postać zbroi i odpalił swoją moc.
Błysk rozświetlił całą okolicę, kierowca terenówki skręcił gwałtownie kierownicą i zjechał z drogi, uderzając w drzewo. Nie miał dużej prędkości i jedynie lekko wgniótł zderzak.
Podszedł do starego grata i wytargał drzwi od pasażera. Złapał pierwszego kolesia jedną ręką za głowę i mu ją zmiażdżył. Mózg i kawałki kości wypłynęły spomiędzy jego palców. Drugi z nich nie wiedział co się stało. Trzymał ciągle ręce przy twarzy klnąc wniebogłosy.
- Cicho bądź - chwycił rękami za słupek szyby przedniej i zapierając się nogą o błotnik wyszarpał ten słupek rozwalając szybę. Odrzucił i szybę i kawał żelastwa na bok, wszedł nogami do środka kabiny i wygiął dach do tyłu auta, tak żeby mieć łatwy dostęp do swojej drugiej ofiary. Chwycił ją za głowę, podobnie jak tamtą. Nie miał zamiaru użalać się nad kimś. Zacisnął dłoń w pięść. Pękająca czaszka przypominała odgłosem rozwalanego arbuza. Po wszystkim wrócił do mercedesa.

Kolejny 29-01-2017 02:13

[MEDIA]http://pre04.deviantart.net/821c/th/pre/i/2013/175/e/c/retouch_up_claz2_robot_____by_ang_angg-d6aj8yl.jpg[/MEDIA]

Gdy się przemienił rano po raz pierwszy od dawna mógł powiedzieć, że poczuł się dobrze. Co prawda noga rzeczywiście trochę zabolała, ale dało się to znieść. Pierwsze, co zauważył, to że urósł niemal dwukrotnie a jego sylwetka wysmukliła się. Już wcześniej górował nad ludźmi, ale teraz dopiero poczuł się o wiele większy. Potrzebował dłuższej chwili, żeby przygotować się do tak nagłej zmiany wzrostu, ale po kilkudziesięciu minutach uczucie chodzenia na szczudłach znikło. Kolorystyka pozostała taka sama. Czuł, że przybyło mu siły i było to przyjemne uczucie. Zastanowił się, co muszą czuć ci najpotężniejsi. Czy miewają problemy z tym, by odrzucić całą tę moc i większość czasu funkcjonować normalnie w społeczeństwie? Niepokojąca była też myśl, że jest chodzącym dowodem morderstwa, ale nikt nie wydawał się mieć z tym problemu. Zresztą Erika zapewniła go, że wymyślona historia zadziała, więc się tym nie przejmował. Próbował parę razy wydłużyć kończyny jak ten Obdarzony, którego wykończył w Londynie, ale ze średnim skutkiem. Potrzebował jeszcze poćwiczyć, a nie miał za dużo czasu do stracenia.
Praktycznie cały dzień minął mu na pomaganiu żołnierzom. Przesuwając kolejne przeszkody miał nieco czasu na przemyślenia. Dziwnie się czuł, ratując życie innych. Nigdy nie widział siebie jako bohatera, ale teraz dawało mu to pewne szczególne poczucie satysfakcji. Choć musiał przyznać, że niewdzięczność ludzi lekko go rozczarowywała. Rzeczywiście za to wszystko był odpowiedzialny inny Obdarzony, ale czy cała reszta naprawiająca błąd jednostki zasługiwała na takie potępienie? To był losowy akt terrorystyczny spowodowany przez osobę spoza Światła, więc jedyną winą mogło być to, że nie dali rady tego powstrzymać, ale jak mogli? Z drugiej strony po refleksji nie był pewien, czy gdyby samemu nie był Obdarzonym po incydencie parę dni wstecz też nie znienawidziłby ich wszystkich. Ci ludzie stracili niemal wszystko i chcieli zemsty, jak on. I miał cholerną nadzieję, że jej dostaną. Ktoś kto spowodował tyle cierpienia musi za to zapłacić. Na razie on robił to, co do niego należało.
W końcu, gdy Słońce już znikło za horyzontem, poczuł, że już nie da dalej rady. Na szkoleniu uprzedzali go, jakie są objawy przemęczenia w postaci zbroi i musiał przyznać, że spędził teraz bardzo dużo czasu przemieniony. Zwrócił się do sierżanta:
- Nie wiem, czy dam dalej radę. Muszę odpocząć.
- Rzeczywiście, szybko zleciało - gwizdnął na jednego z szeregowców i rozkazał mu przynieść ubrania White’a. - Zorganizuję ci transport do koszar. Na dziś myślę, że wystarczy. Dobrze poszło - choć z jego słów wynikało, że był zadowolony, to tak naprawdę wcale nie było. Trudno było być zadowolonym, wiedząc ile ludzi zginęło. Oddziały, które zaczęły się zapuszczać bliżej centrum ataku znajdowały mnóstwo trupów. Ich identyfikacja była w znacznej większości niemożliwa. Pomoc ciągle napływała, ale to nadal była kropla w morzu potrzeb. Spuszczenie bomb atomowych pod koniec drugiej wojny światowej nie wywołało ani jednej dziesiątej ofiar.
- W porządku.
Po przemianie szybko się ubrał. Ku jego zadowoleniu noga była jak nowa. Od razu poczuł, że był strasznie wypruty z sił i wracając do bazy walczył z ogarniającą go sennością. Pomyślał, że przekąsi coś i wskoczy do tego przeklętego łóżka przypominającego mu o domu, a nie dające spokoju czarne myśli przegrają z wycieńczeniem i szybko zaśnie.

Turin Turambar 30-01-2017 01:27

USA, Illinois, Elwood, centrum rezerw Armii Stanów Zjednoczonych, aktualnie centrum dowodzenia akcją ratowniczą Chicago, 3 stycznia 2017 roku, 20.38 czasu lokalnego
Mężczyzna i kobieta stali na środku korytarza w milczeniu. Wpatrywał się w nią, ale nic nie odpowiedział. Jego oczy błądziły po jej twarzy, jakby chciał zapamiętać każdy z jej uroczych piegów.
Wreszcie puścił jej ramiona, odwrócił się i odszedł.

Elwood, centrum rezerw Armii Stanów Zjednoczonych, aktualnie centrum dowodzenia akcją ratowniczą Chicago, 5 stycznia 2017 roku, 17.57 czasu lokalnego
Dni przepełnione pracą mijały szybko. Przebywanie w postaci zbroi było po prostu przyjemne. Posiadanie siły i wytrzymałości wielokrotnie przekraczające możliwości zwykłych śmiertelników musiało dawać satysfakcję. Oddział do którego został przydzielony powoli się do niego przyzwyczajał i nawet pozwalali sobie na żarty z Brytyjczyków w jego obecności.
Problemami były powroty do bazy i przetrwanie nocy. Sny o jego rodzicach i wydarzeniach w Londynie nie dawały mu spokoju. Wielokrotnie stawał twarzą twarz z ojcem i matką, a także z ich zabójcami.
Budził się z wrażeniem, że jego ręce pokryte są krwią, która nie chce się zmyć.
Miewał też inny sen. Pojawiała się tam też jeszcze inna postać, jego wzrostu i postury, ale z zamazaną twarzą. Śmiała się i cieszyła z każdego ciosu jaki Elliot zadawał mordercy swoich rodziców. Z każdym ciosem ta postać rosła i zyskiwała na sile.
- Chcę tego więcej. - głos przeszywał White’a i chłopak ponownie budził się zlany potem.

Trzeciego dnia zaraz po powrocie z terenów dotkniętych atakiem Mroku, sierżant Douglas dostał rozkaz odstawienia Elliota do sztabu. Tam Brytyjczyka przejął nieznany mu podoficer, który wręczył mu list.
Było tam osobiste zaproszenie Ulryka Whistlera do odwiedzenia go w kwaterze głównej Światła.
White wiedział, że raczej nie ma możliwości by temu odmówić…

Elwood, rezerw Armii Stanów Zjednoczonych, aktualnie centrum dowodzenia akcją ratowniczą Chicago, 5 stycznia 2017 roku, 19.11 czasu lokalnego
Kiedy ktoś położył rękę na klamce do jej pokoju, zastygła w napięciu. Odetchnęła z ulgą, gdy gościem okazał się Jack.
- Spokojnie, Alex jest na patrolu do rana - mężczyzna w mig zrozumiał jej zachowanie. - Choć ja też nie przychodzę z najlepszymi wieściami. Biały się za tobą stęsknił i chciałby pogadać z tobą osobiście. Lecisz jutro do Pekinu, a stamtąd na Karakorum.

Polska, obwodnica Żyrardowa, 7 stycznia 2017 roku, 20.14 czasu lokalnego
Sosna wysiadł i poszedł w kierunku rozwalonego tarpana. Założył jednorazowe, lateksowe rękawiczki i przeszukiwał samochód.
Kierowca mercedesa siedział w środku i włączył silnik. Czyli zaraz będą się zbierać. Lisicki wrócił do ludzkiej postaci i szybko ubrał się w zapasowe dresy.
Tymczasem Sosna był już z powrotem, bogatszy o jednorazową torebkę z “biedry”, pełną paczuszek z białym proszkiem.
- Jedź - mruknął pakując się na fotel pasażera obok kierowcy. - Dobra robota - rzucił w kierunku Maćka.
Chwilę później byli już w drodze powrotnej go Grodziska.
- Szykuj się na jutro wieczór. Szef będzie chciał pogadać - dodał, gdy już odstawili go na jego dziuplę.

USA, Illinois, Elwood, centrum rezerw Armii Stanów Zjednoczonych, aktualnie centrum dowodzenia akcją ratowniczą Chicago, 6 stycznia 2017 roku, 11.13 czasu lokalnego
To był pierwszy raz od trzech dni, kiedy widziała ponownie Davida. Od ich poprzedniej rozmowy jeszcze pod biurem Vellanhauera nie spotkali się ani razu. Nie mogła jednak zarzucić mu tego, że jej unikał. Jego Moce były bardzo przydatne podczas odgruzowywania trudno dostępnych terenów, więc w postaci zbroi Lovan spędzał nie mniej czasu niż dowodzący akcją Smaug.
Na lotnisku zebrała się spora grupa. Oprócz Dove i McWolfa, przy grzejącym silniki Gulfstreamie stał też Jack Vellanhauer i siedząca na wózku Kalipso. Widocznie lekarze jeszcze nie pozwolili jej na przemianę. Przy nich kręcił się też Elliot White.
- Macie międzylądowanie w Pekinie - Lovan zwrócił się do Jack. - Razem z wami leci też Kalipso i ten młodzian.
Sześć, siedem… David odezwał się do niej i wytrącił ją z rytmu. Liczenie w głowie uspokajało ją i pozwalało zająć czymś myśli, by nie krążyły wokół nieuniknionego. Przez ostatnie dni starała się nie pokazywać, że zbliżający się lot naprawa ją grozą, do tego stopnia, że niemalże przestała sypiać. Jednak gdy znalazła się na płycie lotniska, a silniki maszyny zostały odpalone Jack wiedziała, że nie ma już odwrotu. To był ten dzień. Dzień gdy Jack Dove okaże się zwykłą, przestraszoną dziewczyną. Strach w jej oczach był widoczny i nie trzeba było jej znać, tak jak David, by to dostrzec. Popatrzyła na Jakiro i jedyny dźwięk jaki była w stanie wydobyć ze ściśniętego gardła to ciche mruknięcie, które w połączeniu z niemrawym skinieniem głową świadczyło o tym, że zrozumiała co do niej powiedział.
Początkowo mężczyzna miał swoją minę zimnego profesjonalisty, ale widząc to w jakim stanie jest Dove, porzucił tą maskę i się ciepło uśmiechnął.
- Jack… - powiedział cicho - Wiem, że się boisz i żadne moje słowa tego stanu nie zmienią. Pamiętam jednak jedną rzecz, której mnie nauczyłaś. W skrajnych sytuacjach, w których osoba doświadcza silnych negatywnych emocji, a potrzebna jest jej współpraca, bardzo dobrze działa silne odwrócenie uwagi. Tłumaczyłaś wtedy, że problem polega na tym, że trzeba to zrobić nagle, a punkt nacisku musi być głęboko zakorzeniony w tej osobie. Nie można tego zrobić bez bardzo dobrej znajomości tej osoby.
Zrobił krok w jej kierunku i stanął tuż przy niej. Jedną ręką objął ją za talię, drugą włożył pod jej burzę rudych włosów i delikatnie, acz stanowczo przytrzymując pocałował.
Czas jednocześnie zwolnił i przyśpieszył. Wydawało się, że ten pocałunek trwa wieczność. Nagle zorientowała się, że jest już w samolocie, który właśnie podrywa się do startu. Kilka chwil później byli już ponad chmurami.

Irak, Mosul, 13 stycznia 2017 roku, 7.28 czasu lokalnego
Obaj w tym samym momencie ruszyli na siebie. Ruchy srebrnego Obdarzonego się zupełnie zmieniły. Poruszał się miękko na nogach z nisko położonym środkiem ciężkości. Widać, że nieprzypadkowo miał co najmniej dwie moce.
Theo był od niego szybszy, widział to w pierwszych sekundach gdy zbliżali się do siebie, ale to nadal mogło nie wystarczyć. Tamten nadal znacznie górował nad nim siłą.
Technika wszak była zdecydowanie po stronie złotego Obdarzonego. Ułożył swoje ciało w idealnej pozycji i wyprowadził dwa szybkie i celne ciosy w pachwiny robiąc jednocześnie unik przed wyprowadzonym kopnięciem.
Minęli się w locie, zatrzymując się kilka metrów od siebie. Szybko odwrócili się. Przeciwnik kopnął nisko z półobrotu i Theo podskoczył. Była to trudna pozycja, bo w powietrzu nie mógł zrobić uniku, ale też miał okazję wyprowadzić z tego zabójczy atak.
Musiał tylko poradzić sobie z następnym atakiem… który nie nadszedł. Srebrny Obdarzony zamiast skorzystać z okazji i ponownie wyprowadzić kopnięcie stał w miejscu wpatrując się w ziemię.
- Co do…?! - warknął dopiero w tej chwili podnosząc głowę.
Theo wbił mu oba łokcie w twarz, potęgując uderzenie całą swoją masą. Pancerz trafionego popękał wgnieciony do wewnątrz.
Przewrócili się obaj, ale to mniejszy z walczących był na górze. Korzystając z okazji oplótł korpus przeciwnika stopami, a jego głowę chwycił w żelaznym uścisku. Gwałtownie wyprostował się ciągnąc rękami w górę, a nogami w dół. Kark srebrnego tego nie wytrzymał. Donośne chrupnięcie oznajmiło zakończenie walki.
Złoty wrócił do ludzkiej postaci, którą był rudowłosy mężczyzna o europejskich rysach. Ciemnofioletowy kryształ na jego piersi pęknął i wydostała się z niego smuga dymu o takimże kolorze, która uderzyła w pierś Theo.
Trzy istoty unosiły się w przestrzeni, medytując w pozycji lotosu. Pozostawali w idealnej równowadze wobec siebie, odziani kolejno w biel, czerń i złoto. Ich istnienie było gwarantem świata jaki znali. Trzy fillary, na których wszystko się opierało…
- I chcesz to porzucić? - odezwała się biała istota.
- To na co tyle pracowaliśmy? - wtórowała mu czarna.
- Wprowadzono cię w błąd.
- Zostałeś omamiony.
- To wypaczenie…
- Służy tylko do niszczenia.
Mówili na zmianę, w pełni złączeni w konsensusie. Lecz odziany w złote szaty nie mógł już podzielać ich punktu widzenia. Zmienił się. Postanowił i zrobił. Sam.
- Mylicie się. On jest zmianą, która miała nadejść. Nic już go nie powstrzyma, bo prawda jest po jego stronie.
Po tych słowach zerwał z nimi kontakt. I rozpoczął wojnę.

Ocknął się w samochodzie. Najemnicy trzymali dłonie na kolbach swoich karabinów, a kierowca pruł zdewastowaną po części szosą ile fabryka dała.

Przestrzeń powietrzna USA, 6 stycznia 2017 roku, 12.54 czasu lokalnego
Pokład prywatnego gulfstreama był bardzo luksusowy. Nie można było sobie wymarzyć lepszych warunków do międzykontynentalnej podróży. Dwóch stewardów obsługi było do ich dyspozycji, proponując napitki bądź serwowane na ciepło posiłki.
Rozpoczynała się druga godzina ich lotu.
Kalipso nafaszerowana prochami drzemała smacznie, ułożona wygodnie na rozkładanym fotelu. Wniósł ją tam osobiście Jack i pożegnał słowami:
- Pamiętaj, jak Biały będzie krzyczał, to znaczy że jest dobrze. Gorzej, jak będzie mówił mało. Wtedy za wszelką cenę pobudź go do rozmowy. To zawsze działa - wiedział co mówił. W końcu wszyscy wiedzieli, że Whistler był dla Vellanhauera jak przybrany ojciec. - Powodzenia Erika - miała wrażenie, że chciał powiedzieć coś innego, ale mogło to być mylne, w końcu cały czas jechała na prochach i kiepsko ogarniała rzeczywistość.
Dove również była w swoim własnym świecie. Wszystko robiła metodycznie, niezbyt się nad swoimi czynami zastanawiając. Trzymała teraz w ręku lampkę wina, do której co chwilę steward dolewał nową zawartość, gdy poprzednia szybko znikała w jej ustach.
White miał wrażenie, że jako jedyny jest przytomny podczas tego lotu. Nawet zainteresowany światem McWolf był wyraźnie przygaszony. Siedział z przodu, izolując się od reszty zajmującej miejsca w tylnej części samolotu. Od wejścia na pokład się nie odezwał, miał bardzo ponury, wręcz zacięty wyraz twarzy. Nawet nie ruszył podanego mu soku.
Elliot przepił colę. Proponowano mu też whiskey, ale odruchowo odmówił. Teraz nachodziła go chęć aby się upić. Mógłby w ten sposób zagłuszyć swoje myśli.
Poprawił się na siedzeniu. Ziewnął. Zmęczenie ostatnich dni chyba robiło swoje. Zerknął na pozostałych pasażerów. U Eriki było bez zmian, za to Jack siedziała skulona w swoim fotelu. Chyba też się zdrzemnęła.
White’owi kleiły się już oczy. Ziewnął po raz kolejny. Zauważył, że Dean wstał idąc chyba do toalety i po drodze przez przypadek potrącił idącego w ich kierunku stewarda.
- Przepraszam… - zaczął młody amerykanin, ale ton głos mu się zmienił. - Po co ci to?
- Trzeba było spać jak reszta gówniarzu - stewart wyprostował się i rękę w kierunku McWolfa. Elliot nie mógł zrozumieć, co oni robią.
Dean zastygł w bezruchu.
- Zejdź mi z drogi - wycedził przez zęby steward, a dopiero teraz Brytyjczyk dostrzegł, że ten ma broń w ręku i celuje w głowę młodego Amerykanina, który odpowiedział krótkim i stanowczym
- Nie - jednocześnie opierając swoje czoło o lufę pistoletu.
Rozległ się strzał i krew ochlapała pokład.
Następne wydarzenia potoczyły się tak szybko, że zaskoczony Elliot nie zdołał w tym czasie nawet ruszyć palcem.
Dean chwycił obiema rękami gorącą jeszcze lufę pistoletu i prostą dźwignią wyrwał ją z rąk napastnika. Krew ciekła mu po czole i zalewała twarz, ale oprócz mocnego draśnięcia nic mu nie było.
Steward próbował odepchnąć chłopaka, ale ten zrobił unik, po czym zdzielił przeciwnika kolbą wyrwanego pistoletu w twarz, rozkwaszając tamtemu nos. Następnie chwycił go pod pachę, podłożył nogę i powalił na podłogę w bardzo silnym rzucie z zakresu ju-jitsu. Tam założył leżącemu dźwignię na rękę, ale to już nie skończyło się tak dobrze.
Steward przemienił się w ponad dwumetrowego Obdarzonego.
[media]http://i.imgur.com/Lmdpw6V.jpg[/media]
Rzucił McWolfem o ścianę, a sam wstał. Ledwo się mieścił na pokładzie. Skierował swoje spojrzenie na otumanionego White’a, ale w tej samej chwili obok niego pojawił się drugi Obdarzony, identycznego wzrostu.
[media]http://i.imgur.com/seAFgW5.jpg[/media]
Chwycił tego pierwszego i przygniótł go do ściany, potrącając fotele.
Przemieniony steward zdołał się odwrócić i przejechał swoimi ostrzami po poszyciu statku, wycinając sporą dziurę.
Obaj walczący wypadli przez nią, a Gulfstream został poddany dekompresji

Lunatyczka 30-01-2017 19:57

Gdy David zniknął za rogiem Jack wciąż stała w miejscu i choć jej twarz odzyskała normalny kolor i jedyne co ją zdobiło to rude piegi, serce wciąż łomotało w jej piersi. W chwili słabości zacisnęła pięści i kopnęła w kosz na śmieci stojący obok niej. Kilka styropianowych kubków, po kawie, opakowania po batonikach i jedna skórka od banana wysypały się na poplamioną wykładzinę. Jęknęła w złości pod nosem i złapała oddech. Po tym krótkim akcie agresji, emocje gotujące się w niej znikły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, a zawsze obecny na twarzy Jack spokój, powrócił. Dziewczyna nie była by sobą, gdyby po prostu odeszła pozostawiając bałagan. Dlatego postawiła kosz do pionu i zebrała z ziemi wszystkie śmieci wrzucając , je z powrotem do kubła.
- Przepraszam – powiedziała nie wiadomo do kogo i odeszła.


***

Jack zesztywniała cała gdy tylko David położył jej dłoń na talii. Ale kiedy ich usta się spotkały ruda zwiotczała w jego ramionach. Nie wiedziała co chciał osiągnąć Lovan, ale chyba mu się udała, bo po wszystkim machinalnie podniosła swój niewielki bagaż i ruszyła do samolotu. Nie paliła ją tylko cała twarz, ale czuła, że tym razem to nawet uszy jej poczerwieniały. Zachowywała się zupełnie jak nastolatka po pierwszym pocałunku, a nie dorosła kobieta, która ledwo co pamiętała imię pierwszego chłopaka, który ją pocałował. Co się z nią działo?

Wsiadła do maszyny bez zbędnej histerii, choć w jej głowie trwała wojna. Walczyła z własnym rozsądkiem, uczuciami i niepewnością. Co to miało znaczyć, tak właściwie? Ona sama często stosowała tą sztuczkę wobec swoich wychowanków, jak lubiła nazywać młodych obdarzonych, którzy trafiali pod jej gołębie skrzydła. Jednak ona nigdy, prze nigdy, do odwrócenia czyjejś uwagi nie posuwała się do całowania. Oczywiście metoda Davida zadziałała, ale czy to znaczyło coś więcej czy jedynie było sposobem na osiągnięcie zamierzonego celu? Jack miała nie poznać odpowiedzi na to pytanie, przynajmniej do kolejnego spotkania z Davidem, bo to definitywnie nie była rozmowa na telefon. Zresztą, jeśli to miało jedynie odwrócić jej uwagę, nie było o czym rozmawiać.

Na chwile rozejrzała się bardziej przytomnie i zorientowała się, że siedzi zapięta pasami w fotelu, a jej dłonie kurczowo zaciskają się na podłokietnikach. Ciśnienie, zatkało jej uszy, przez co zorientowała się, że poderwali się z ziemi i samolot wznosił się by osiągnąć zamierzony pułap. Głupi David. Głupi.



Bez pomyślunku popijała co chwilę wina z kielicha i pozwalała napełniać naczynie, kiedy już je osuszyła, rozmyślając o tym co stało się na płycie lotniska. Zupełnie nie zauważyła, że Dean był jakiś przygaszony, choć powinna. Później na pewno skarci się za to, bo to na nim powinna być skupiona jej uwaga. Nawet nie zorientowała się kiedy odpłynęła, zdążyła na szczęście odstawić kieliszek na stolik, dzięki czemu czerwone wino nie znalazło się na jej spodniach.

Wystrzał wyrwał, ją ze snu, w który została sztucznie wprowadzona. Skronie jej pulsowały, a ćmiący ból świadczył o tym, że może spodziewać się kaca. W uszak dzwoniło. Chwilę zajęło Jack nim zorientowała się co się dzieje, akurat w momencie by dostrzec jak Dean się przemienia. Gdyby okoliczności były inne Jack rozpierałaby radość, a tak jedyne na co się zdobyła to wyrzucenie z siebie jakiegoś nieartykułowanego dźwięku. Potem nastąpiła dekompresja i dziewczyna walczyła o każdy oddech. Popatrzyła na Kalipso i Whita odpinając pasy. Z trudem podniosła się z miejsc i od razu opadła na kolana. Powinna była pilnować chłopaka. Nie potrafiła latać, a ich szanse przeżycia były nikłe. Wiedziała jednak co może zrobić, by jakoś pomóc. Na czworaka przeszła w okolice dziury, która rozdarł wrogi im obdarzony. Pozwoliła by ciśnienie wyrwało ją na zewnątrz i dopiero będąc na zewnątrz maszyny zamknęła oczy, a gdy je otworzyła przybrała już formę zbroi. Wzrokiem szukała spadających obdarzonych, utkwiła wzrok, w tym, który miał ostrza przy przedramionach i skupiła się, by po chwili zaatakować, wdzierając się do jego głowy.



Mag 30-01-2017 23:36

Był już 6 dzień nowego roku. Już prawie tydzień mijał od czasu kiedy miała już siedzieć w domu, z synem, cieszyć się kolejnymi dniami kiedy mogła spędzać czas z Izsakiem. Jej dwumiesięczy urlop.
To, że Erika była podłamana było mało powiedziane. To wewnętrzne rozdarcie z bezsilności rosło w niej z każdym dniem. Teraz już nie tylko była wściekła na Mrok, że zdewastowali Chicago, ale również na siebie samą. Że wogóle zdecydowała się przejąć inicjatywę po przybyciu do tego pieprzonego miasta. Po tylu dniach od tamtego momentu już nawet przestała wierzyć, że dobrze zrobiła, że jej przeczucie co do tego, że Desolator zamierza uderzyć ponownie, było trafne.

Więc nie dość, że była nieżywa, to jeszcze nakazano jej lot... Z powrotem tam, skąd dopiero co udało jej się wyrwać. Tyle starań na nic. Przez cztery miesiące non stop siedziała na K2. Owszem w międzyczasie mieli kilka akcji, ale zawsze wracali właśnie tam, do centrali Światła. Miejsca, do którego było trudno dotrzeć nie będąc Obdarzonym z mocą dającą możliwość unoszenia się w powietrzu. Rady Jacka wyraźnie, jak dla Eriki, wskazywały, że musi szykować się na opieprz i to taki porządny. Ale nigdy na samym opieprzu się nie kończyło.
Dla Eriki w najlepszym razie skończy się to jakąś delegacją na misję pokojową, w najgorszym... znajdzie się pod stałą kontrolą psychologa, a wtedy już na pewno oszaleje.

Z pochmurną miną wieziona była przez Jacka na płytę lotniska. A tam... No cóż, ona nigdy nie lubiła patrzeć na tego typu sceny jaką zaprezentował Lovan. Kalipso przewróciła tylko oczami. Nie żeby potępiała to, że dużo starszy mężczyzna obściskuje się z młódką taką jak Dove, ale mimo wszystko nie lubiła takich aktów napadu czułości. Sądząc po minie rudowłosej, nie było to coś czego ta się spodziewała.
"No cóż, otoczenie tragedii pozwala co mniej zdecydowanym zrobić w końcu ten pierwszy krok" westchnęła Erika odwracając spojrzenie na samolot.

Lorencz była wdzięczna Jackowi za wniesienie jej na pokład statku. Co prawda już sama się ubrała dziś - w akompaniamencie soczystych wiązanek w języku węgierskim, ale udało się. Nawet trochę już chodziła sama. To też sprawiło, że łudziła się, że pozwolą jej na przemianę, ale niestety, ale przeliczyła się z tym. Teraz patrząc na samolot zwątpiła. Wejście po schodach na jego pokład było dla Eriki niestety nieosiągalne i sama doszła do tego wniosku od samego patrzenia na stopnie.

- Dzięki - stęknęła cicho, gdy ten położył ją na rozłożonym do spania fotelu. Czuła się głupio, że fatygował się tylko po to, żeby się z nią naszarpać. A była bardzo świadoma ogromu pracy z jaką Vellanhauer tu zostawał. Miała przynajmniej nadzieję, że jej samowola nie dorzuciła mu więcej problemów niż miał. Patrząc jednak na zamyśloną minę Jacka wiedziała, że w głowie ma już pracę. Nie bez powodu był ulubieńcem Białego, który traktował go prawie jak syna, a już na pewno jak przyszłego następcę. Z pewnością Australijczyk nadawał się do tej roli. Był tak idealny, że Erice wydawał się on być aż nierealny by mógł istnieć naprawdę. Zawsze oaza spokoju, nigdy nie wybuchał gniewem. Nawet jeśli był na kogoś negatywnie nastawiony to potrafił trzymać nerwy na wodzy. Wzór, do którego każdy Obdarzony powinien dążyć.
Teraz z nim się kolegowała, pracowała, ale kiedyś, był taką legendą, na którą spoglądało się z boku, niczym na gwiazdy rocka na koncercie.
Tak, stanie się powiernikiem żywiołu wywróciło zupełnie jej życie. Niestety nie było w tym nic dobrego...

Przez pierwsze minuty lotu Erika starała się zmagać z sennością jakie wywoływały u niej leki przeciwbólowe. Głównie po to by nie martwić Elliota. Zabawnie to wszystko wyszło, najpierw on leżał na kozetce przez większość lotu, a teraz ona.
Próbowała więc czytać wiadomości na trzymanym w rękach tablecie. Leżąc z głową na kilku poduszkach czuła tylko jak drętwieje jej kar, a lewe ramie nieprzyjemnie ją mrowi. Ostatecznie poddała się, gdy po raz dziesiąty chyba, próbuje przeczytać pierwsze zdanie artykułu z działu ekonomii i... I zupełnie nie jest w stanie go zrozumieć.
W końcu przetarła dłonią twarz i ostrożnie, powoli się ruszając, jednocześnie starając nie robić cierpiętnych min, ułożyła sobie poduszki do spania. Poprosiła jeszcze stewarda o wodę, którą popiła kolejną dawkę leków.
Z czystej ciekawości spojrzała jeszcze przez okno. Tego dnia chmury przysłoniły cały ląd. Kalipso to nie przeszkadzało. Powietrze, zawsze wydawało się być dla niej drugim domem.

[media]http://4.bp.blogspot.com/_ove8eI81eHE/TSbCLGc1d3I/AAAAAAAAABQ/XhsEHkB9WW8/s1600/Looking+out+the+window_xing+the+date+line.jpg[/media]

Usiadła wyprostowana gdy zbudził ją wystrzał. Jakikolwiek odgłos takiego rodzaju, kiedy znajdowało się na pokładzie samolotu, nie świadczył o niczym dobrym. Nagły rzut adrenaliny sprawił, że otumanienie umysły lekami zniknęło tak nagle, że aż kobieta sama była zaskoczona. Odwróciła się w kierunku, z którego wydawało jej się, że rozległ się ten niepokojący odgłos.
Erika otworzyła szerzej oczy, widząc krew na ścianie i szamoczących się mężczyzn. Jednego poznała jako Deana, a drugi...

A drugi przemienił się.

- Nie! - Erika wrzasnęła na sekundy przed tym jak napastnik rozorał poszycie samolotu. Natychmiast zaczęło wysysać powietrze z pokładu, gdy ten uległ dekompresji. Z przerażeniem patrzyła jak Dean również przyjmuje postać zbroi i... Obaj wypadają z samolotu. Kalipso podniosła się z łóżka. Wtedy dopadł jej świadomości ból, który jej ciało już czuło od chwili raptownego obudzenia się. Kobieta zgięła się w pół zaciskając zęby z bólu, gdy...

Jack również wyskoczyła!

Erika nie miała pojęcia co też tamta sobie wyobrażała. Ale teraz... Spojrzała na White'a. Musiała myśleć szybko.
Miała zakaz przemiany, ale jeśli tego nie zrobi to tamta dwójka zginie, gdzie moce Kalipso mogły ich uratować bez problemu.
- Elliot, do kokpitu, już! Rozkaż im powrót! - krzyknęła, nie bacząc na ból klatki piersiowej i starając się przekrzyczeć niemiłosierny huk, a na koniec wskazała chłopakowi miejsce, które zajmowali piloci. Według wiedzy Eriki, powinno tam być bezpiecznie.

Po tych słowach ruszyła do wyrwy w poszyciu. Szła, złorzecząc w myślach. Brakowało jej co raz bardziej tchu. Tlen był tak bardzo rozrzedzony, że nawet pomimo bólu i głębokich oddechów, to Erice już kręciło się w głowie. W końcu poczuła jak siła ciągnie ją. Poddała się temu i pozwoliła wyssać z pokładu.
Serce biło jej jak oszalałe. Lecz nie traciła opanowania. Już nie raz dokonywała "desantu" z pokładu samolotu. Co prawda po raz pierwszy ze statku nieprzystosowanego do tego, ale teraz już wszystko było dla niej znajome. Z otwartymi oczami, z frontem ciała skierowanym ku samolotowi, zrobiła to. Nie było już przecież i tak odwrotu.

Przemieniła się.

[media]http://www.youtube.com/watch?v=FcujuFUuUNk[/media]

Kolejny 31-01-2017 17:57

„Chcę tego więcej.”
Otworzył oczy, oddychając ciężko i podnosząc na łóżku. Była noc i każdy wydawał się być pogrążony w głębokim śnie. Opadł z powrotem na materac, starając się uspokoić. Co się z nim działo? To tylko głupi koszmar. Ale mimo tego bał się, że gdy tylko znowu zamknie oczy obrazy wrócą. Przycisnął pięści do twarzy. Pamiętał każdy szczegół i choć jednocześnie nie chciał o tym zapomnieć, to z każdym kolejnym snem czuł jakby uczucie straty wracało podwójnie. Przewrócił się na bok, nie próbując nawet opanować łez. Musiał z tym sobie poradzić i żyć dalej, nawet jeśli tylko dla rodziców. Nie chcieliby, żeby się załamał...
Parę ostatnich nocy w obozie wyglądało podobnie. Poszarpany sen i kolejne godziny, w których nie mógł znaleźć spokoju. Czasem demony odchodziły i mógł naprawdę odpocząć, ale czuł, że to wynika głównie ze zmęczenia pracą. Więc tym bardziej się przez te parę dni do tego przykładał. Miał wtedy czas, by wykorzystywać możliwości swojej nadludzkiej formy. Czuł się dobrze gdy pomagał nawet tak małej części poszkodowanych i poruszał się w tej potężnej zbroi.
List który otrzymał był dla niego niemałym zaskoczeniem. Czego mógł od niego chcieć lider Światła? Nie wiedział czego oczekiwać. Liczył tylko, że chodzi o coś więcej niż złożenie kondolencji. To były tylko słowa, które w żaden sposób nie zmniejszały bólu. Ale i tak wiedział, że to jest propozycja nie do odrzucenia. Mógł odwiedzić główną kwaterę Światła i porozmawiać z możliwie najpotężniejszą osobą na świecie na jej osobiste zaproszenie. Czuł przyjemną ekscytację. Ilu innych Obdarzonych miało taką możliwość? Mógł być jednym z niewielu, mógł być... wyjątkowy.

Nie wiedział co myśleć o całej sytuacji na lotnisku, nie znał w ogóle kontekstu sytuacji i w sumie mało go obchodziło. Na pewno nie byli na co dzień parą, bo pocałunek wydawał się być dużym szokiem dla Dove, ale czemu zdecydowali się na wyznania w tym momencie, przy wszystkich? Dla niego nie miało to znaczenia, ale Dean wydawał się być dotknięty. Chyba był zadurzony w Jack, ale nie był pewien, słabo wychodziło mu rozczytywanie innych. Wszedł na pokład i zajął swoje miejsce. Szybko okazało się, że szczęśliwie był pozostawiony samemu sobie. Erika była mocno poturbowana i pewnie odurzona jakimiś środkami przeciwbólowymi, Dove opróżniała w ciszy lampkę za lampką wina a McWolf siedział czymś zdenerwowany z przodu. Żałował, że nie skorzystał z propozycji stewarda, ale po pewnym czasie oczy i tak zaczęły mu się same zamykać. A potem Dean wstał do toalety i wszystko rozegrało się bardzo szybko.

Elliot obserwując całą sytuację od samego początku był w niemałym szoku. W jednej chwili siedział spokojnie, a w drugiej znajdował się w tym śmiertelnie niebezpiecznym położeniu. Zaklął, ale w huku powietrza w kabinie nic nie dało się usłyszeć. Z niedowierzaniem patrzył na Jack, która dosłownie sama wyskoczyła przez dziurę. Samemu najpierw miał odruch by się przemienić, ale wiedział, że odkąd został „dwójką” jest zdecydowanie za duży i zrujnowałby kabinę do końca. Nie wiedział ile czasu miał i nie marnował już powietrza, tylko gorączkowo myślał co dalej robić siedząc na miejscu. Gdzie są maski tlenowe?! Panicznie zaczął szukać nad sobą jakiegoś włącznika. Mijały cenne sekundy, a on wiedział że w zależności od wysokości lotu za chwilę może skończyć mu się czas. Spojrzał na Erikę, która się wybudziła i krzyczała do niego coś o kokpicie wskazując w tamtym kierunku. Brytyjczyk pokazał kciuk w górę i podniósł się, kurczowo trzymając się siedzenia żeby nie zostać wyssanym na zewnątrz. Nie mógł uwierzyć, że Erika zamiast próbować pójść za nim ruszyła w stronę wyrwy. Przecież w takim stanie nie mogła się przemieniać, sama mu o tym mówiła! Otrząsnął się szybko i ruszył dalej w stronę wyjścia. Musiał się teraz przejmować własnym życiem, a czas na rozmyślanie przyjdzie później. Miał tylko nadzieję, że wszyscy wyjdą z tego w jednym kawałku.

Zaalaos 31-01-2017 21:22

Theo był sam, w bezkresnej czerni przypominającej kosmos, tyle że bez żadnych źródeł światła. Żadnych gwiazd i niczego w stosunku czego mógłby się odnieść. Ciało odmawiało mu posłuszeństwa. Ciężko żeby mogło się go słuchać, w końcu go nie miał. Był samą, skoncentrowaną wolą i śnił. W pustce pojawiły się postacie z wizji której doświadczył gdy zabił Srebrnego. Odegrały swoją scenę i znikły, po czym pojawiły się na nowo, odegrały scenę i znowu znikły jak zapętlona taśma. Z jakiegoś powodu czuł że ich słowa są ważne, że powinien je rozumieć, czy raczej ich przekaz, ale nic mu nie mówiły. Kim tak właściwie były te istoty? Jakimiś duchami? Wolą kryształów? Wiedział że te mogły wpływać na swoich właścicieli, może to właśnie od tych istot pochodziły zmieniające osobowość impulsy? I kim była ta odziana w złoto postać? Co sobą reprezentowała? Czerń i biel, to było dość proste, ale złoto? Równowagę? Władzę? Prawdę? Czy ta istota mogła wpływać na jego decyzje? Czy dlatego miał złoty kryształ? Bo należał do niej? Czy próbowała mu pokazać przeszłość, a zabicie Srebrnego Obdarzonego było tylko jednym z epizodów wojny którą toczyła? Czy chciała żeby zabił wszystkich Obdarzonych, zyskując w ten sposób przewagę nad dawnymi towarzyszami? A może dopiero teraz postanowiła zerwać kontakty? Tyle pytań, a żadnej odpowiedzi. Westchnął i wyrwał się z własnego umysłu z powrotem do rzeczywistości.

***

- Gdzie jesteśmy? - spytał dochodząc do siebie - Na jak długo straciłem przytomność?
Nie odpowiedzieli mu od razu. Dopiero po chwili odezwał się ten siedzący obok kierowcy.
- My proshli granitsu s Turtsiyey. Vy spali chetyre chasa
- Konechno. - odparł przechodząc na rosyjski - Skol'ko vremeni, prezhde chem my poluchim v Gretsiyu? Okolo vos'mi chasov? - zadał kolejne pytanie i zmusił się do spojrzenia w dół, na swoje ciało. Bał się tego w jakim stanie może je znaleźć. Ręka… Powinna być złamana w przynajmniej kilku miejscach. I rzeczywiście, została solidnie obwiązana i usztywniona do ciała. Miesiąc kurowania się zanim będzie mógł się bezpiecznie przemienić. Dwa tygodnie jeśli znajdzie dobrego ortopedę który złoży go do kupy.
Ponownie spojrzeli po sobie. Jakby musieli za każdym razem ustalić wspólną wersję odpowiedzi. Widocznie nie było wśród nich prawdziwego lidera.
- My voz'mem vas v Trabzone.
- Eto dazhe ne blizko k Gretsii. V ozhidanii menya yest' yeshche odin shattl?
- Tam v punkt naznacheniya. Tak mnogo bylo v kontrakte - kierowca wzruszył ramionami.
Theo również wzruszył ramionami, czy też raczej spróbował, bo wywołało to obezwładniającą falę bólu po lewej stronie ciała. Westchnął i przymknął oczy. Mógł przez te kilka godzin się przespać, tym co będzie dalej będzie się martwił jak dotrze na miejsce.

***

Pełne życia w trakcie sezonu, zimą zamieniało się w ponure i szare miasto. Zimny wiatr od strony Morza Czarnego zamiast orzeźwiać przyprawiał o dreszcze i powodował chęć zamknięcia się w domu z ciepłym napojem w ręku. Taki był urok większości miast turystycznych i Trabzon nie pozostawał wyjątkiem.
Kierując się nawigacją podjechali pod knajpę tuż przy porcie. Nie gasząc silnika kierowca wyciągnął z kieszeni swojej kurtki poskładaną na czworo kartkę papieru. Drugi z nich przygotował tusz, jakiego używano do pieczątek.
- My nakhodimsya v Trabzone, i eto restoran Kalendar. Verno? - wskazał na adres widniejący na ich kontrakcie. - Eto verno. Voyti. - drugi z nich podsunął mu tusz pod rękę. Najwidoczniej chcieli, by zostawił tam odcisk palca.
- Eto vyglyadit. - odparł Theo i postawił swój odcisk pod kontraktem, po czym wytarł brudny palec o brzeg kartki. Ciężko podniósł się i z drobną pomocą jednego z najemników wydostał się z samochodu. Ten szybko wrócił na swoje miejsce i rosjanie niemal od razu ruszyli spod lokalu, wyraźnie śpieszyło im się gdzieś indziej, albo zwyczajnie nie chcieli mieć z nim nic do czynienia.
- Do svidaniya. - rzucił Theo za odjeżdżającym samochodem, po czym owinął się ciaśniej swoim pustynnym płaszczem, wyraźnie nie wystarczającym na obecną pogodę. Obrócił się na pięcie i ruszył do wnętrza restauracji.
Ledwo przekroczył drzwi, od stołu wstał starszy mężczyzna w którym rozpoznał Massashiego.
- Theo! Już myślałem... Co się stało?! - oczy rozszerzyły mu się ze zdziwienia widząc jego opatrunek.
- Nic takiego. - odparł spokojnie po angielsku i zbliżył się do profesora. Gdy był już bardzo blisko dodał - Obdarzony. Dwójka. W jakiś sposób wiedział gdzie jestem. W każdym razie sytuacja została opanowana, ale ja będę potrzebował dobrego ortopedy. Mniejsza z tym, jak idą przygotowania do dalszej podróży? Przez Morze Czarne do Bułgarii i stamtąd do Grecji?
- T-tak... - odparł machinalnie na zadane pytanie, ale natychmiast powrócił do jego wieści. - Jak to wiedział?! - jednocześnie się oburzył i przestraszył.
- Tuż po tym jak ruszyliśmy z jednego z punktów kontrolnych ten się przemienił i zaczął zabijać ludzi na oślep rycząc żebym się pokazał, a nie uciekał jak tchórz. Rude włosy, europejskie rysy. Podejrzewałbym najemników, ale gdyby tak było to zdjęliby mnie po przemianie. - wyjaśnił - Z czystej ciekawości ile tak właściwie pan profesor wie na temat Obdarzonych?
- Więcej niż oficjalnie jest dostępne - mruknął, oglądając uważnie rękę Theo. - Cholera, statek mamy za dziesięć godzin. Musimy znaleźć w tym czasie lekarza dla ciebie!
- Mhm, ortopedę, ale prywatnego, w końcu nie mam ubezpieczenia. Chyba. Nastawiłbym sobie wszystko sam, tyle że jedną ręką jest to dość upierdliwe, o braku gipsu nie wspominając. I jeszcze coś do jedzenia jeśli nie byłoby to problemem. Mam wrażenie że mógłbym zjeść wszystko na uczcie u Caliguli, razem z Incitatusem i nagimi rzymian... - Theo zatrzymał się na moment w swojej wypowiedzi. Był to wyjątkowo dziwny dobór słów. - W każdym razie dużo.
- Oczywiście. - uniósł rękę przywołując kelnera
- Panowie są gotowi do złożenia zamówienia? - kelner mówił niezłym angielskim
- Tak, dla mnie będzie kotlet de voille, z ziemniakami i sałatką owocową, a dla mojego przyjaciela…
- Dla mnie będzie to samo, ale podwójna porcja. I coś z morza. Ryby smażone na maśle?
- Oczywiście, jakieś napoje? Może dla pana coś procentowego na rękę?
- Podziękuję, ale jakaś woda byłaby mile widziana.
- Ja również dziękuję. - odezwał się Edgar
- Wyśmienicie, przygotowanie państwa dań nie powinno zająć dużo czasu. - wyjaśnił kelner i ukłonił się delikatnie. Kolejne minuty spędzili w ciszy, najpierw czekając na jedzenie, a potem je konsumując.

***

Gdy w końcu się nasycili stanęli przed zadaniem znalezienia ortopedy. Nie było to bynajmniej proste, bo nie mogli sprawdzić tego w internecie, telefon profesora nie chciał się z nim połączyć, a tutejsi nie rozumieli, albo nie chcieli rozumieć po angielsku, co było dziwne biorąc pod uwagę to że była to miejscowość turystyczna. Może osoby posługujące się tym językiem przyjeżdżały tylko w sezonie za pracą, a poza sezonem pracowali gdzieś w głębi lądu? Profesor próbował również rosyjskiego, ale choć turcy znali go lepiej, to sam profesor miał z nim problem. Przypominało to trochę rozmowę dwóch głuchych osób, co z pewnością rozbawiłoby Obdarzonego, gdyby nie złamana ręka i obezwładniający ból. Powinien był jednak wypić coś mocniejszego. W końcu zirytowany zatrzymał dobiegającą osiemdziesiątki, przygiętą do ziemi kobietę. Takie osoby zawsze wiedziały zaskakująco dużo.
- Nerede bir iyi cerrah bulabilirim? O şimdi beni almalıdır. - spytał płynnie po turecku, z akcentem charakterystycznym dla mieszkańców Bizancjum.
- Rab soldan üçüncü cadde, işaret Dr. Adem için bakınız, bu şekilde gitmek, ama yabancıların eşit müthiş uyardı olacaktır. - odparła kobieta gestykulując przy tym żywo.
- Sağol. - podziękował kobiecie kłaniając się przy tym lekko.
- Trzecia ulica po lewo, dr. Adem. Ponoć strasznie zdziera, ale jest dobry i nie zadaje pytań. - wyjaśnił Theo zaskoczonemu profesorowi.
- Jest jakiś język którym się nie posługujesz? - spytał w końcu.
- Nie wiem. Może? - odparł Theo. W końcu znaleźli właściwe miejsce. Theo zadzwonił domofonem i czekał na odpowiedź.

***

Po dobrych dziesięciu minutach dr. Adem wpuścił ich do swojego gabinetu ortopedycznego, ale wyglądał na mocno nieszczęśliwego ich obecnością. Najpierw próbował im wmówić że gabinet jest zamknięty, potem że nie przyjmuje o tej porze pacjentów, potem że tylko ubezpieczonych, a już na pewno nie obcokrajowców, bo jest rozliczany z zużycia materiałów. Theo wyczuwał od niego mocny zapach alkoholu, zmieszany z czymś jeszcze… Charakterystyczną wonią opiatów. Dr Adem zwyczajnie ćpał jak nie miał pacjentów. Miał lekko rozbiegany wzrok, ale w końcu Edgar wyciągnął 500 euro i dopiero na widok takich pieniędzy lekarz się skupił. Mimo stanu w jakim był szybko pchnął Theo do gabinetu obok, gdzie technik zrobił prześwietlenie. Ręka była w tragicznym stanie, ale doktor profesjonalnie ją nastawił i obłożył gipsem. Całość zajęła może dwie godziny, co było bardzo dobrym czasem, biorąc pod uwagę to że dr. Adem zrobił całość sam i był przy tym solidnie przyćpany.

***

Kolejnym przystankiem był fotograf z którym profesor umówił się wcześniej. Jego studio leżało przy głównej ulicy miasta i równocześnie robiło za okazały sklep z pamiątkami. Niewątpliwie w czasie sezonu przynosiło spore zyski. Szybko wykonano mu kilka zdjęć za które profesor zapłacił nieprzyzwoicie wysoką cenę. Theo nie był tym zaskoczony, bo fotograf obrobił je i wstawił do przygotowanego wcześniej paszportu. Skąd profesor miał takie znajomości? Najemnicy, rządowe papiery przewozowe, fałszywe paszporty? Theo westchnął lekko i postanowił na chwilę obecną zignorować te pytania. Zamiast tego ruszył za wyraźnie śpieszącym się Edgarem w kierunku portu. Nie mieli zbyt dużo czasu, a musieli jeszcze zaopatrzyć się na podróż.

***

- Theo Massashi. Luxemburgczyk. - powiedział Theo podając swój paszport do kontroli przed wejściem na pokład małego statku wycieczkowego który miał właśnie wyruszyć w podróż powrotną do Aten. Straż rzuciła tylko na niego okiem i oddali mu paszport nie znajdując w nim niczego niepokojącego. Obdarzony przyspieszył i dogonił profesora który wszedł na pokład przed nim.
- Dziękuję za pomoc profesorze.
- To nic takiego. Gdybyś chciał się przespać to tutaj masz klucz do naszej kabiny. - rzucił wkładając klucze do kieszeni w płaszczu Obdarzonego.
- Z przyjemnością. Profesorze? Czy mógłbyś mnie obudzić jak będziemy mijać Konstantynopol? Chcę rzucić okiem na kopuły Hagii jak będziemy tam przepływać.
- Oczywiście.
Theo skinął z wdzięcznością głową i ruszył do kabiny. Nie próbował się nawet rozbierać, zamiast tego pacnął na łóżko i zasnął w ciągu kilku sekund.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 15:35.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172