Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 10-11-2017, 17:34   #1
 
Szkuner's Avatar
 
Reputacja: 1 Szkuner ma wspaniałą reputacjęSzkuner ma wspaniałą reputacjęSzkuner ma wspaniałą reputacjęSzkuner ma wspaniałą reputacjęSzkuner ma wspaniałą reputacjęSzkuner ma wspaniałą reputacjęSzkuner ma wspaniałą reputacjęSzkuner ma wspaniałą reputacjęSzkuner ma wspaniałą reputacjęSzkuner ma wspaniałą reputacjęSzkuner ma wspaniałą reputację
Knurzysko [+18]

Rozdział I
"Hej, przez pieprzne góry!"
wstęp dla postaci spisany wspólnymi siłami



Gnała co sił w zgrabnych nóżkach, dysząc od buzującego w żyłach podniecenia. Bosymi stópkami gniotła delikatne źdźbła rosnącej w cieniach trawy, zgrabnie omijając pnie potężnych dębów, ale czasem niedbale zahaczając luźną sukieneczką o młode drzewka. Biegła, przechylając często szatynową główkę w tył, posyłając szary wzrok gdzieś w ciemność czereśniowskiego lasu. Gałązki skrzypiały, letni wicher posępnie nucił piosneczkę, lecąc razem z młodą dziewczyną między przepychającymi się wzajemnie konarami.
Nagle tajemnicza siła powaliła ją w bok. Lecz... nie było w ruchu tym prymitywnej brutalności, tego mrocznego obrazu jaki nasuwa wyobraźnia. Ciemna, o dwie głowy wyższa postać strąciła z nóg młode dziewczę, które jednak wyrwało się z obcego uścisku, gdyż ten jawnie pozwolił jej, drażniąc się widocznie. To śmiech? Ciemnowłosa chichotała wesoło, niezgrabnie sunąc plecami po leśnej ściółce, uciekając przed postacią, co jakby chętny zdobyczy pająk kroczyła na czterech kończynach ku niej, przykrywając wreszcie cieniem jej drobne ciałko.
Posypał się grad pocałunków. Niczym całun deszczu oblał jej obojczyk, szyję, wreszcie tknął czerwień malinowych ust. On głaskał jej delikatną talię, ona dłońmi mierzwiła jego czarne włosy. On ustami wtapiał się w jej ciepłą kobiecość, ona chciwie wymusiła na nim męski żar. On był nią i ona nim przez niedługi czas, na pohybel zmiętolonej trawie.
Gdyby w porę dostrzegła, że jego drgawki to nie gorące podniecenie, że spływająca na jej drobne piersi krew, nie jest śliną chwilowego otępienia, gdyby wcześniej spostrzegła kieł, który przebił nie ją lecz jej kochanka… to coś by się zmieniło? Nim ciemność zmąciła wzrok, potężny dźwięk wzniósł się ponad wszystko, co niczym róg boga wojny odbijał się od tysiącletnich konarów.
Kiedy mieszkańcy znaleźli ją siedzącą pod stareńką wierzbą, która sędziwymi gałęziami chyliła się nad zaschłą na jej sukieneczce krwią, głowa młodego chłopczęcia spoczywała między nagimi nogami, szklistym wzrokiem błądząc po dziewczęcej, przerażonej twarzy.
Bogowie milczeli, kiedy jej ręce wiązali powrozem. Bogowie odwracali wzrok, kiedy z okrucieństwem rwali ją końmi. Bogowie oślepli, kiedy bestia żywcem paliła ich wszystkich.





Jaksa

Pod “Uschniętą Brzózką” nie brakowało zwyczajnego harmidru. Przestronna sala o niskim sklepieniu była wypełniona kilkoma stołami, drewnianymi taboretami i gwarem sandomierskiej tłuszczy, której liczni klienci raczyli się tutejszym, jabłkowym trunkiem. Karczma ze względów oczywistych wydawała się idealnym miejscem na odpoczynek po całodniowej podróży. Jaksa, kubkiem regionalnej berbeluchy, chytrze popijał kolejną łyżkę gęstej zupy, kiedy naprzeciw niemu, nieznośnie stukając stołkiem, usiadł łysawy mężczyzna o, no no, zacnych wąsiskach. Niezdrowym czymś biło z jego wystraszonych oczu; Jaksa sprawnie wypatrzył, że pierś dozbrojoną kolczugą skrywał pod skórzanym płaszczem, a spod pazuchy błyszczała żelazna brosza, malowana w barwy sandomierskich chorągwi.
- Najświeższą chwilą, drogi panie, miałem cię na oku - zaczął szeptem dość szczerze, przyznając się do czynnego szpiegostwa. - Słuchałeś pan naszego krzykacza, co mieszczan o bieżących sprawach informuje. I dokładnie tak tak, widziałem po ciemnych oczach, że zaiskrzyło się słysząc mój tekst wygłaszany! - starał się nie krzyczeć, skulony chwytał wzrokiem kilkoro mężczyzn siedzących za plecami Jaksy, za największym stołem na przeciwległym końcu sali. Zresztą, miał rację. Nim otrzymał tacę z kolacją, spacerował ginącymi w wieczornym mroku ulicami. Jedno z kazań miejscowego herolda zamykające codzienne sprawunki uczciwych obywateli, zdecydowanie połechtało jego wewnętrzną ciekawość. Wyzwanie tajemniczego potwora już wcześniej doszło do uszu młodego awanturnika.
- Ale nie o tym teraz! Tu zaraz gorąco będzie, tylko, że nas kurwa mało, a pan wojak, bądź pan z nami to pan będzie od ręki, no od ręki no, w drużynie na Knurzysko szedł, bo ja widzi pan jes... - nie skończył paplać, kiedy cały zgiełk karczemny przerwał donośny i ciężki głos mężczyzny - Wy kurwy, wy obwiesie kneziowskie, chędożone! - brodaty chłop o niedźwiedziej aparycji cisnął ławą na której siedzieli on i jego towarzysze, a ten pokaźnej wagi mebel powalił młodego z naprzeciwka, który śmiertelnie oberwał ciężarem, bo głowa nie wytrzymała spotkania ze stolarskim kunsztem.
Naprawdę się działo, w kilka sekund szczęk oręża zagłuszył wszelkie myśli, a w stronę Jaksy i wąsatego wojaka, który potknął się o zagubiony za jego plecami taboret, biegł potężnej postury miotacz, biorący powolny zamach chwyconym nieopodal stołem, odkrywając całe swoje niedozbrojone ciało. Jaksa miał do dyspozycji jedynie miskę pełną gorącej zupy, drewnianą łyżkę i nóż, którego nie zdążył wyjąć przed lecącym w jego stronę osiłkiem.

Nigdy nie siadaj do jedzenia z mieczem u boku - zawieś go na plecach, by łatwiej było po niego sięgnąć. Tak mawiał wuj Jaksy. I w zasadzie miał rację, ale w tym przypadku Jaksa nie miałby szans, by z tej rady skorzystać. Osiłek był za blisko, a wykorzystanie stołu w charakterze tarczy świadczył o dobrym pomyślunku lub dużym doświadczeniu.
Ani jedno, ani drugie Jaksie nie odpowiadało, bo walka wręcz z przerośniętym chłopem to jedno, a z doświadczonym zabijaką to całkiem coś innego.
Nie wahając się zbytnio chlusnął zawartością miski prosto w oczy napastnika, a potem zrobił zwód, by uniknąć uderzenia, jakie tamten mógł wykonać na ślepo.

Zupa była prawdziwie gorąca, kiedy wylała się prosto na oczy i brodzisko tęgiego zbója.
- Ooo.. ooo.. górkowa!! - osiłek zawył potępieńczo, a widać jego głowa była nazbyt pusta, bo opuścił ciężki stół na własne stopy, kiedy dłońmi zechciał przetrzeć palące od jadła ślepia. Jęknął po raz kolejny, zupełnie odsłaniając się przed uzbrojonym Jaksą. Nim ten zadecydował o następnym ruchu, mógł wzrokiem ogarnąć wydarzenie. Po jego prawicy stękał bezbronny przez chwilę osiłek, po lewicy wąsacz z niewielkim zbójem siłowali się w zapasach, za plecami miał stół przy którym siedział, a na przedzie biło się już tylko czterech chłopa, bo tylu też – dwóch odzianych w łachmany i dwóch w żołnierskie kamizele – leżało pociętych na posadzce pełnej krwi. Właśnie ta czwórka walczących odcinała Jaksę od uchylonych na sandomierskie ulice drzwi.

Nie należy zostawiać za plecami żywych przeciwników, mawiał wspomniany wcześniej wuj, który z niejednej opresji cało wyszedł. A przynajmniej przytomnych, bo wróg, nawet pokonany, w plecy może walnąć.
Korzystając z okazji, iż osiłek jest pozbawiony możliwości manewru, Jaksa złapał topór i walnął oponenta rękojeścią w łeb, chcąc go przytomności, a zarazem i możliwości oddania, pozbawić. A potem miał zamiar wspomóc wąsacza, traktując jego przeciwnika w podobny sposób, w jaki został obdarowany osiłek.
Lepiej języka brać, z którego można będzie informacje wycisnąć, niż utrupić nieodpowiednią osobę.

I pozbawił szczęśliwie, aż zatrzeszczała osiłkowa czaszka, ryjąc czołem o drewnianą posadzkę. Wąsaty warczał i szarpał się zawzięcie z wplątanym w niego niewysokim zbójem. Jaksa zamachnął się na łeb tegoż mężczyzny, lecz on zasłonił się głupawo kruchym ramieniem. Przedłużył jedynie swą mękę, gdyż kość puściła słyszalnie, a we wrzaskach bólu i cierpienia poddał się sile przeciwnika. Po chwili był już w prymitywnych więzach, skopany i opluty przez rzucającego klątwami wojownika. Dwóch ostatnich jego druhów widząc rychłą swą porażkę, ruszyło do ucieczki, wypadając gdzieś na sandomierskie ulice. Jeden żołdak pomknął za uciekinierami, drugi jął pomagać wąsatemu przełożonemu. Jaksa przyglądał się zdarzeniu, zasapany i niedojedzony, starając jednocześnie jakoś pomóc, choć ograniczyło się to do przeciągnięcia zwłok w jakiś "bardziej dogodny" kąt.
- Dobrze, żeś był w tej karczmie paniczu, bo z nas by tylko miazga pozostała - odezwał się widocznie już zmęczony wąsacz - Wojmir jestem, z ojców praojców prawa ręka sandomierskiego kneziostwa - przedstawił się wesoło, podając Jaksie dłoń. - Nie trudź się już i nie babraj w jusze, przyjdą ze spóźnioną odsieczą to posprzątają. Sprawa tej chędożonej bandy to nasz nieprzyjemny obowiązek. Mam dług u cię przyjacielu. Hymm, czy dobrze myślałem, żeś na rychłą wyprawę na bestyję łasy?

- Jaksa, aż spod Gniezdna samego. - Również podał dłoń rozmówcy. - To była prawdziwa przyjemność, pomóc. Jeśli o bestię chodzi, to z chęcią się wyprawię, jeśli paru druhów dobrych się zbierze, bo samemu się z nią zmierzyć mało umnym jest pomysłem.

- Ano racja, że mało umnym, ho ho – powiedział Wojmir z lekką niepewnością w głosie, którą szybko zastąpiły ochrypłe rozkazy rzucone wojakom. Ci sprawnie zajęli się wyprowadzaniem pochowanych dotychczas gości karczemnych, na czele z drżącym jak osika oberżystą.
- Zgłoś się pan jutro wieczorem na kneziowskie komnaty – mówił wąsacz - przepuszczą panicza, bo panicz ich „kiepami niedorżniętymi” nazwie, a bez słowa kochany, bo wiedzą od kogo bluzg idzie.
Poklepał Jaksę przyjaźnie po ramieniu i wyszedł na zewnątrz, bo tamtejszy gwar zwiastował, że „posiłki” wreszcie dopełzły. Żołdacy pozwolili Jaksie pozostać w pokoju, gdyż karczma szybko wróciła do pełnej używalności.
Rano nie było już żadnych śladów po potyczce, lecz blada twarz i podkrążone oczy właściciela zdradzały wczorajszą zawieruchę.
Jaksa posłuchał Wojmira i ruszył po ówczesnym spałaszowanym sytego posiłku w stronę kneziowskiego zameczku. Budowla ta nie była jakkolwiek bogata, a od drewnianej zabudowy Sandomierza wyróżniała ją straż, zadbana palisada, wysoki na trzech rosłych chłopów posterunek, cudem utrzymujący się na czterech krzywych nogach oraz łopoczące na wrześniowym wietrze chorągwie sandomierskiego wojska. Tak jak Wojmir zapowiedział, przy wejściu straż zatrzymała Jaksę, zabraniając młodzieńcowi wstępu do środka. Ten słów żadnych nie bał się i obelżywie wyzwał pachołków według zaleceń wąsatego znajomego. Ci zamilkli i po sobie zerkali, a gęstą ślinę słyszalnie przełykając, ustąpili Jaksie miejsca i zaprowadzili wojownika na kneziowskie komnaty. Nakazali usiąść na wygodnym zydelku, w pomieszczeniu co wyglądem przypominało obszerną stodołę, lecz pozbawioną wołów, świniaków, kur i wszędobylskiego brudu. Stwierdził Jaksa, że ładnie tutaj, a ogień płonący w gustownie przygotowanym, wysokim dość palenisku buchał przyjemnie, umilając czas oczekiwania na dalsze polecenia. Wokół paleniska rozstawiono stoły, na nich wygaszone świecie, drewniane tacki w nieładzie i jakieś łachmany ułożone w kostkę. Dym uciekał przez niewielki otwór w płaskim, drewnianym sklepieniu. I dopiero teraz zauważył, że po drugiej stroni siedzi barczysty staruch, o brodzie siwej i do pasa sięgającej, opierający się o starą, spękaną miejscami laskę. Na Jaksę nie patrzył i jakby... spał?


Niestanka

Gęste lasy częstym bagniskiem przetykane, sprawiały, że nawet wychowanej na podobnych terenach Niestance ciężko było swobodnie przedostać się przez ich wilgotne ostępy. Nie raz i nie dwa grzęzła w ich uścisku, albo potykała o twarde, niewidoczne w mokradłach przeszkody. Jednak będąc drobną i lekką dziewczyną, każde, nawet brutalniejsze potknięcie kończyło się cicho i delikatnie, nie wyróżniając się niczym od wiecznego gwaru tych wiekowych lasów. Już naprawdę blisko tego cholernego grodu!
I tylko dzięki własnemu cherlawemu ciałku uniknęła zbędnego hałasu, kiedy cichutko lecąc na łeb na szyję okazała się być świadkiem niespodziewanego zdarzenia. Bo w błocku, kilka łokci od jej twarzy, leżał przerażony chłopak, po odzieniu widać młody woj, który słaniając się poharataną dłonią i bełkocząc coś niezrozumiale, pełen przerażenia zwracał się do postaci, co milcząco górowała nad nim. Napastnik był muskularnym mężczyzną odzianym w prymitywnie wykonane skóry, a ciało pełne kłutych oraz ciętych ran krwawiło i ropiało, a zmieszane płyny ściekały po nagich plecach, nogach oraz łydkach. Ledwo stał na równych łapach, dyszał ciężko i niezdrowo, a rybim wzrokiem wpatrywał się w wijącego pod nogami młodzieńca, jakby nie wiedząc jeszcze w co zabawić się ze swoją zdobyczą. Cichej Niestanki nie zauważył żaden z nich, dzielna dziewczyna korzystając z ukrycia szybko uzbroiła się w swój ostry nóż. Torba z ekwipunkiem odciążyła plecy, bo przy upadku zsunęła się w błoto, a utwardzany żelazem kostur leży w zasięgu - niemała przewaga.

Nad obrazkiem zastanym, jego stronami, powodami zajścia, winą być może i karą nie dumała zbytnio. Po prawdzie, to ani trochę. Mężowie, niezależnie od przyczyn zwad i bitek, w których uczestniczyli, tanio sobie żywota cenili własne i cudze. Młodziutka zielicha najchętniej każdemu z nich kazałaby czuwać u wezgłowia, gdy ich niewiasty zlegną rodzić. Jakby obaczyli, ilu trudu i bólu powołanie życia na świat kosztuje, więcej by je może ważyli.
Oceniła zwalistą sylwetkę napastnika, mnogość jego ran. Okiem zielarki, nie wojownika. Skoro na nogach trzymał się jeszcze, to swoim nożem mogła kudły mu podgolić, taki sam efekt by osiągnęła, jak próbami dźgania. Otarła w fartuch palce śliskie od błota, cichutko przesunęła nogę i kij swój zgarnęła, jednocześnie powstając pomału. Wzięła zamach znad głowy, celując w potylicę.

Kiedy kij leciał już zza dziewczęcej głowy, mężczyzna musiał kątem rybiego oka dostrzec zagrożenie. Błyskawicznym, zbyt błyskawicznym jak na rannego ruchem chwycił kij żelazny, rzucił pustym wzrokiem w twarz Niestanki. Dla dziewczęcia nie był to przyjemny widok. Poharatana zmarszczkami i starymi bliznami twarz, krzywo wykonane tatuaże o wzorach zupełnie obcych i te oczy, białe, puste, jakby ślepe. Zechciał odebrać kostur młodej kobiecie, lecz mokradła są zdradzieckie. Zahaczył widać stopą i siła chcąca wyrwać broń plasnęła nim o błoto. Ryknął dziko, lecz Niestanka zrazu pojęła, że ramię młodego chłopaka trzyma go w zasięgu, a wyjmując niewielki nóż zaczął dźgać dzikusa, prostując, zginając, prostując i zginając zamaszyście ubłocone ramię. Świeża krew lała się z otwartych ran, głowa w bezruchu zagubiła się pod błotem, przed dziewczyną rozpościerał się widok żałosnego pobojowiska.
- Dzi.. d.. eęk – mamrotał i stękał chłopak, upuścił gdzieś w błoto nóż, wił się, próbując jakkolwiek podnieść ciało na równe nogi. Niestanka uchwyciła sprawnym okiem, że brzuch młodzieńca rozwarł się paskudnie, rozoranym będąc niczym od cięcia piły. Nie walczył już z mową, a wskazał jedynie paluchem na truchło barbarzyńcy. Na jego onuce, gdzie mały przedmiot odbijał leciutko światło, połyskując w oczach delikatnie.

- Leż. Kostucha zgoni cię sama - rzekła zielarka, pod głowę rannemu wepchnęła swój płaszcz zwinięty. Nie dodała, że śmierć bliżej jest niż dalej dla młodego woja, choć może jeszcze drogę pogubić. Po przedmiot wskazany sięgnęła, a dobywszy, od razu wojowi wetknęła w dłonie. By ręce, oczy i umysł zajął, a ona tymczasem zajrzała w ranę, czy bigos tam zupełny, czy nadzieje jeszcze żywić można.

Nadziei nie było tam ni iskry, jedynie śmiercicha mąciła przelewające się przez otwór wnętrzności. Drżąca ręka chłopaka boleśnie uderzyła w dziewczęce ramię.
- Ucieka…łem długo… przed nim… i…best..ia… dopadł mi…e…umrę… - bełkotał ledwo wojak, krztusząc się plwocinami i krwią. Zaciśnięta pięść miarowo, lecz lekko już stukała o jej bark – Trzym..aj to jego… do knezia idź… do pana miłoś…ciwego… mówww…że źle…giną…ludzie…śmierć…mmm…ale...ja. ..szy…mon…umkł…em…
Przedmiot okazał się być malutki niczym palec u jej lewej stopy. Brosza z brązu połyskiwała nikłym światełkiem. Głowa chłopaka spokojnie opadła na zwinięty płaszcz, ostatnie drgawki poświadczyły o tym, że umęczony duch umknął przez ziejącą w trzewiach ranę.

Przytrzymała go w ramionach, póki nie znieruchomiał zupełnie. A to losu niesprawiedliwość, a może sprawiedliwość, każdemu po równo. Szymon sił ostatkiem bieżał, by kniazia ostrzec, pomoc włościanom sprowadzić, i ducha oddał. A Czcibor, również woj, po wioskach pijany biegał za podwikami i gdzieś w zaroślach Knurzysko go dopadło z gaciami opuszczonemi, i takoż trup sztywny, bo się nie spodziewała, by się żyw odnalazł po takim czasie.
Powieki chłopakowi przymknęła i głowę ułożyła, tym razem już na błocie. Nieżyw wygód nie potrzebował, a ona nie mogła zmarznąć. Pocałowała go w policzek na drogę ostatnią, próbując nie myśleć, że ostatnimi czasy jeno trupy całuje, krzyżyk nakreśliła na czole i w stygnącą dłoń suszoną gałązkę wrotyczu wetknęła, co chroniła przed złem wszelakim.
Broszę chwilę w palcach obracała, zaciekawiona, skąd się poblask bierze, by ją do sakiewki schować. Odnalazła nóż Szymona wdeptany w grząską ziemię i jego ciało przeszukała, czy znajdzie co, co rodzinie oddać można.

Młody żołdak nie miał przy sobie nic więcej jak kilka mało wartych monet, ubłoconą chustę oraz zniszczoną, ozdobną niegdyś opaskę zawieszoną na pogruchotanym nadgarstku.

Ciało gałęziami przykryła, jeśli nie rodzinę, to kogo ze sług kniaziowych namówi, by przebrnął przez mokradło i sprawił młodemu wojowi pochówek godny. Potem zaś stanęła nad napastnikiem. Wpierw kosturem w bok go dźgnęła. Potem malunki na skórze obejrzała dokładnie i rany, nawet badylek sobie malutki przysposobiła i w cięcia wsuwała, by zbadać, jak głęboko sięgały. Wywinęła powieki, by oczy obadać przymglone, do pyska zajrzała, powąchała i kolor ozora sprawdziła. Na koniec rączki szczupłe zanurzyła w wygarbowane bylejak skóry okrywające nieboszczyka, w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie, co pozwoliło mu przeżyć takie rany… albo jakichkolwiek odpowiedzi lub jakichkolwiek przedmiotów. Niestanka nie była nigdy szczególnie wybredna.

Od barbarzyńcy również nie uzyskała wielu odpowiedzi. Rany dzikusa były jedna od drugiej starsze, bardziej cuchnące lub zalegające nie zdrowo wyglądającą ropą. Cały on śmierdział, ciało miał brudne, bo widać od długiego bardzo czasu nie zaznał choć skrawka czystej wody. Zbudowany był niby hardo, lecz biło od zwłok niedożywieniem i spragnionymi, spękanymi od suszy ustami. Wiele ran miało różnoraką naturę, jedne głębokie jakby od ostrej włóczni, inne cięte niczym nożem lub tasakiem, a jedna nawet szczególna - od wbitych pod prawe żebra wideł. Wszystkie musiały być szczęśliwe, bo przecież dopiero od świeżych dziur na piersi mógł wyzionąć ducha. Wiele przygód zniósł, nim los zesłał go tutaj. Zrezygnowana dziewczyna musiała poddać się po dłuższej chwili, bo ani w kiermanach nie miał on niczego, i nawet zimne ciało niewiele rzekło na swoją własną sprawę. No i ciemno się robiło, jasność szybko uciekała, coraz słabiej mijając luki w drzewnych koronach.

Niestanka i ciało wytatuowanego przykryła gałęźmi i ruszyła, drogę pieczołowicie zapamiętując, by móc nazad sługi kniazia poprowadzić.

Droga okazała się niedługa, bo po chwili krótkiej, gdyż Słońce ledwo tarczę swoją przesunęło, wtargnęła na ubity trakt, a drzewa zrzedły zdecydowanie. Żywej duszy nie spotkała, a kiedy księżyc jął swoim blaskiem towarzyszyć zachodzącemu Słońcu, znalazła się pod sandomierskimi włościami. Spokojnie minęła przygodnie rozstawione chałupki podgrodzia, gdzie ludzie mijali ją obojętnym wzrokiem, bo od słabego światła drobna Niestanka nikła im w oczach, będąc jeno zjawą dla zmęczonych ślepi.
W południowej bramie miała sposobność zetknąć się ze strażą, której nieurodziwi strażnicy jęli śmiać się z dziewczyny, a dobierać się nawet niczym do szalonej dziewki, kiedy tłumaczyła im swój niecodzienny powód konieczności przekroczenia tejże bramy. Najdzielniejsi tylko w wyprawie na Knurzysko siebie widzieli, więc siłą nawet nie wdarła się przez drewniane wrota. Zrezygnowana zeszła niżej, między chałupkami klucząc i o sposobie wdarcia do wewnątrz rozmyślając, kiedy wtem skrzypienie kół i rżenie końskie usłyszała. Zza glinianego domku głowę wychyliła i ujrzała na trakcie toczący się pod górę wóz, którego towary woźnica luźno płótnem zakrył. Kiedy, jak nie teraz? Wykorzystując swoją drobną budowę oraz ciche stópki, niepostrzeżenie ukryła się na poskrzypującym wozie. I szczęście miała jeszcze większe, bo strażnicy widać znali starego woźnicę, bo ani pod płachtę nie zaglądnęli, jedynie radosnym przywitaniem wpuścili jego i przyczajoną między cuchnącymi rybami dziewczynę.
Zlazła z wozu, kiedy ten toczył się jedną z nielicznych ulic grodu. Ukradkiem umknęła gdzieś za większy budynek i zdając się na instynkt, skierowała w poszukiwaniu kneziowskiej chałupy. Ale po co komu instynkt, skoro Sandomierz to grodziszcze niewielkie? Z daleka już zauważyła chorągwie głośno łopoczące, murek niewysoki z bali ułożony i pustą strażnicę. To jak nic domek miłościwie nam panującego. Musiała dostać się do środka, przed obliczę sandomierskiego władyki. Postanowiła działać bardziej zdecydowanie. Nim rozgadani ze sobą strażnicy pojęli co się wydarzyło, skromnej budowy dziewczyna rzuciła się pomiędzy nich, potknęła o jednego, lecz szybko wstała. Uchylone drzwi? Szarżą w nie! I nim łapska ją pojmały, ramieniem wleciała w niewielkie wrota, z hukiem wpadając do ciepłego wnętrza.


Wszewład

Przez leśne ścieżki i gęstwiny przeprawiał się niebywale zwinnie, nawet z ciężkimi tobołkami na plecach. Brnął przed siebie, a choć nie znając ścieżek, robił to bez namysłu, jakby czując gdzie, jak i kiedy postawić następny krok, które drzewo minąć i pod jakim konarem przecisnąć się w następnej kolejności. Nie przepadał za gwarnymi, ludzkimi sadybami. Jednak los samotnego wilka od czasu do czasu zmuszał Wszewłada do opuszczenia ukochanego środowiska i rychłego przestąpienia progu najbliżej leżącego grodziszcza. Tym razem jego podróż ugrzęzła w nieprzyjaznych okolicach Sandomierza. Gród ten miał jedną, pokaźną zaletę: okalające go gęste lasy tętniły życiem, a im więcej go tam, w mrocznych zaroślach, tym więcej monet w skórzanej sakwie Wszewłada.
Wracał właśnie ze wschodniego szlaku, prosto spod bagien leżących na zachodnich brzegach Wisły, z pięknie powiązanymi trofeami na plecach, a minąwszy Pieprzówki zapomnianymi przez lud szlakami, natknął się wieczorową porą na typową, ludzką niegościnność. Pięciu zbirów, o zębach nieprzyjemnie zgniłych i popsutych, wzięło Wszewłada w zasadzkę, rujnując jego dotychczasową ufność do nieznanych nikomu szlaków.
- Gdże sze wybiełamy, czo?? - zaczął łysy, najwyższy i najmniej szczerbaty, poklepując oraz głaskając z zamiłowaniem swoją nabijaną kolcami maczugę. - Może na ryneczek wiłczku, a czo to niesze na pleczach, pokażuj po dobłoczi! – Chyba mieli go za człowieka o dzikim usposobieniu, bo ubiór i charakterystyczny kaptur z wilczej skóry świadczyły zapewne o leśnym życiu mężczyzny. Wszewład mógł zauważyć, że trzech prymitywnych chłystków powoli, jakby pewni w swoje niebanalne umiejętności, zaczęło go okrążać, potykając się równie niebanalnie o wystające na starym szlaku korzenie.

- Wilczku? - Wymamrotał, patrząc niby rozbieganym wzrokiem. Podjął temat. Wyskoczył do przodu, wybałuszył oczy i zawył prosto w twarz najwyższego z bandytów. Cofnął się i zaczął rozczapierzać palce, warcząc i plując na wszystkich. Nie był typem walecznym. Nawet nie do końca umiałby wytłumaczyć, dlaczego zaczął udawać wilka. O tyle wiedział co robi, że niby rzucając się na boki, zaczął wymijać grupę. Wszystko zależało od utrzymania osiłków w zaskoczeniu na tyle, żeby zniknąć za ciemną, leśną zasłoną.

- Toż to czołt jakyś, besztyja! – ryczał ten najwyższy, herszt bodajże, cofając się z lękiem od pląsającego w dzikim tańcu Urzycana. Zbójcy zawahali się na krótki moment, lecz nie wystarczyło, aby umknąć w leśną gęstwinę – Bracz to czoś chopy! Po łbie walycz, po łbie dżykiego!
Wszewład zaklął paskudnie w duszy, bo świadomy był o swoim beznadziejnym położeniu. Mimo zwinnych uników i wzbudzających przestrach wyjców, nadal był w śmiertelnym okrążeniu. Nie zastanawiając się długo, odrzucił powiązane ze sobą tobołki, bo mus było uniknąć pałki lecącej na jego łeb. Krótka włócznia błyskawicznie wyskoczyła zza pleców, podcinając stopy najbliższego wroga. Z drugim broń starła się w drewnianym huku, a trzeci przywalił mężczyźnie w czaszkę, aż oczy zaszły mgłą. Świat powoli umykał we wszędobylskim mroku.
Zbudził go ostry zapach dymu, rżenie koni, krzyk mordowanych i ogłuszający szczęk oręża. Leżał pod rozpostartą na palikach skórą jakiegoś zwierza, dłonie miał związane sznurem, lecz nogi wolne. Głowa bolała, podniósł się na równe, a kiedy wzrok szybko nawykł do nocnego cienia, dojrzał konia i ginącego w mroku jeźdźca na nim, co szarżował prosto na otumanionego Wszewłada. Ten miał serdecznie dość huku i awantur w wykonaniu wiecznie wrogo nastawionych ludzi.

Teraz, widząc nadciągające zagrożenie, musiał oprzytomnieć i działać szybko. Nie mógł tak po prostu wstać, mając związane ręce. Zaczął się turlać i podskakiwać, co może wyglądałoby śmiesznie, gdyby nie przerażające otoczenie, w którym nie ma miejsca na cywilizowane i godne zachowania. Nieważne w jaki sposób, ważne było, żeby nie dać się stratować przez konia. Więzami na rękach trzeba zająć się później, ale nie mniej niezwłocznie.

Udało się uniknąć pędzącego konia, lecz siła tego manewru pchnęła mężczyzną w bok, gdzie Wszewład zatrzymał się na tarczy piechura. Wojownik na łbie miał spiczasty hełm, a niebieska tunika okrywała ciemną kolczugę. Tarczownik unosząc ociężale miecz ryknął i opuścił ostrze na ciało Wszewłada. Ten szczęśliwie uniknął cięcia, lecz ze zmęczenia upadł pod zakute buciory dwóch innych mieczników. I znów stracił przytomność. Chyba ktoś sobie robi srogie żarty.
Świeżym rankiem ocknął się, będąc już porządnie związanym i przerzuconym przez koński grzbiet. Tuż przy nim bezwładnie zwisało trzy postacie, których głowy owinięte w szmaciane worki plamiły materiał krwawymi śladami, przesiąkając i brudząc grzbiet jasnego siwka. Świtało kłuło nieprzyjemnie w oczy, żebra i wnętrzności cierpiały od miarowego stępa.
- ... a straciliśmy dwóch ludzi, powtarzałem jak dzieciom, że idziemy razem! - wydzierał się ochrypły głos, gdzieś niedaleko od uszu Wszewłada, musztrując niewidocznych towarzyszy.
- Ale wyrżnęliśmy żmije, nie brakło żadnej, a nawet jedną mamy w dodatku! - odpowiedział pewny siebie, nieprzyjemny dla uszu głos, po czym na plecy Wszewłada poleciał cios, chyba cienkim, drewnianym kijem.
- Gówno nam z niego, nie wart jest Jaśka i Wszebora. Będę miał lament bab na łbie, co przyjdą płakać nad rozchlastanymi grzbietami. Ty! - bat śmignął po obolałych plecach - odpowiesz za wszystko, postaram się, a wiesz dlaczego? Boś przeżył łachu ty!
Wszewład mimo huczącej od wczorajszych harców głowy i nieznośnej nahajki karcącej za zwykłą niewinność, mógł dojrzeć swoje skóry i trofea, jak kilka łokci od niego kołyszą się miarowo, przytroczone do grzbietu łaciatego konia.

W pierwszej chwili wolał zamknąć się w sobie. Kierował nim ten sam instynkt, który jego dawnym praprzodkom, a i nieraz jemu samemu kazał udawać martwego. Tu jednak nie miało to większej racji bytu i rozumiał to nawet Wszewład. Oczywiście nie był istotą w zupełności wolną od tego, co łączy wszystkich ludzi. Dlatego czuł gniew i nienawiść wobec swoich prześladowców. Nie miało większego znaczenia, że porwała go inna grupa. Zaczął szarpać się, ze wzrokiem skierowanym na towar. Bardziej szarpał nim gniew niż potrzeba wyzwolenia, ale kto wiedział, może jeśli zastanowić się nad sytuacją - nie okaże się ona aż tak beznadziejna. Twarz leśnego człowieka wykrzywiały grymasy. Zmieniał je bardzo powoli, patrząc przy tym nieobecnym wzrokiem.

- Milczy, jakby mu język do dupy uciekł – skomentował zrezygnowany głos. – Jedziemy chłopy, prędko pod kneziowskie stopy!
Według słonecznej tarczy u południa przekroczyli sandomierską palisadę. Wojacy zrzucili pierw na ubitą ziemię trupy, a potem dopiero Wszewłada. Na łeb mu wór zarzucili i siłą gdzieś zaciągnęli, a droga wiodła przez bolesne progi i zimne, kamienne schody. Szczęk krat, stukot kajdan, a zdjęty z głowy worek ukazał najzwyklejszą celę, wilgotną i cuchnącą szczurzymi szczynami. Łańcuch przytroczony był do kamiennej ściany, a mocno przytroczon, bo miał Wszewład kilka dni by na różne sposoby próbować osłabić ciężkie okowy.
Dostał w ten czas po mordzie parę razy, żuł raz na dzień piętkę suchego chleba i popijał kubkiem mętnej wody. Niewiele od niego wydobyli, a tyle jedynie, że on myśliwy, że tamci pojmali, że trofea to jego własność i tyle ogólnie, bo mało strasznie gadał.
Wtem jednego dnia skrócili mu kajdany, przysunęli zydel pod ścianę, blisko dziury na fekalia, a po niedługiej chwili do celi wszedł ktoś inny, wreszcie odmiana od tych kurewsko długich wąsów ochrypłego krzykacza. Jegomość wyglądał na ważnego, czysty był i ubrany schludnie, bogato. Czuprynę miał kędzierzawą, pelerynkę błękitną i usiadł wygodnie naprzeciw Wszewłada, uśmiechając się jakoś tak miło i przyjaźnie.
- Serwus – miodowym głosem odezwał się obcy – Mało gadasz dzikusie, a to źle, źle – Uśmiech na chwilę zniknął z kędzierzawej głowy, powrócił w bardziej szelmowskim wydaniu. – Hej, ja ci wierzę we wszystko! Wojmir nie, bo to kmieć zapluty. Dobry wojak ale kmieć. Jako żeś więzień to wolności chcesz uzyskać i własność swoją odebrać. To łatwa droga, a świat taaaki trudny – rozsiadł się wygodniej, zarzucił nogę na nogę i leniwie przeciągnął się, ziewając jednocześnie. – Co żeś pan kiedyś o Knurzysku słyszał? Jako myśliwy - z pewnością dużo, a że nagroda za łeb jest? Kupa, kupiszcze monet, ale he, he, jakże to się równać może moneta do wolności ceny, prawda? Przedstaw się łachmyto, bo nie godnyś bym ja, kneź Mirosław, panem cię nazywał – świdrował zielonymi oczyma Wszewłada, pucołowata, zaróżowiona twarz wydawała się niezwykle ufna i przyjazna. No i co ważne – ten po mordzie nie bił.


Jaksa i Niestanka

Nim Jaksa odezwał się cokolwiek do siwego starca, huk zerwał go na równe nogi, a do przestronnej izby wpadła dziewczyna, podbijając ku górze tumany kurzu z niedomiecionej podłogi. Nawet dziad ocknął się z letargu, jednym, bo tylko to posiadał, okiem zwrócił się ku zamieszaniu. Nim dwójka pachołków, których wcześniej Jaksa zbył wyuczoną formułką, dosięgła łapami leżącej kobiety, ta sprawnie jak kot podniosła się równo, krzycząc coś niedbale na przekraczających próg wojaków.
- Juże cie mam wywłoko! Milcz ty wiedźmo parszywa! - wrzasnął jeden, z pięściami idąc na poobijaną dziewczynę.
 
Szkuner jest offline  
Stary 16-11-2017, 20:53   #2
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Kerm, Asenat i Szkuner




Jaksa i Niestanka
Obrzuciła Niestanka szubkim spojrzeniem młodzieńca, przyodziewę jego, o nieba całe bogatszą od jej, broń i postawę. O nieba całe znaczniejszą i godniejszą od pachołów, co ją gonili.
- Panie, toć ja pana dzień cały szukała po grodzie! - zakrzyknęła gromko i przed Jaksą gruchnęła na kolana, nogi jego objęła oburącz i w twarz młodzieńca wbiła spojrzenie błagalne. - Panie, nieszczęście takie, wój kniaziowy pode samym grodem na śmierć ubity!
Po prawdzie to nie wiedziała, czy Szymon w kniaziowej drużynie wojował. Ale liczyła, że znacznego młodziana zaciekawi. Tymczasem nóg mu z uścisku nie puszczała i w duchu modliła się, by się nie rozkaszleć teraz śmiertelnym charkotem.

Jaksę przez moment zaniemówił.
Nie był kimkolwiek znaczącym w grodzie, a miałby się pakować w tarapaty? W zasadzie powinien powiedzieć 'idź precz' i wydać ją w łapy pachołków, jednak coś w tej sytuacji wywołało jego ciekawość.
Może faktycznie ciut sponiewierana niewiasta miała coś ważnego do przekazania? I lepiej było ją wysłuchać, niż odesłać do lochu i potem mieć kłopoty.
- Zostawcie nas! - powiedział, tonem jakim przemawiał do służby w rodzinnym dworze. - Jeśli nic ważnego nie ma do powiedzenia i czas nasz marnuje, sam ją wydam w wasze ręce.

Kiedy jeden ze strażników kręcił młynka zaciśniętymi pięściami, drugi złapał towarzysza za ramię.
- Zostaw go, cholera wie co za człek – odezwał się niby szeptem, lecz głos rozchodził się po obszernym pomieszczeniu – Nie narażaj skóry, mówię ci!
Drugi jednak, trochę od Jaksy wyższy, nie dawał za wygraną, wypełniony pychą i wściekłością z nogi na nogę zbliżał się do dyskutującego z nim mężczyzny.
- Mordę ci obiję psie, bo widać żeś obcy kundel, gówno masz nie władzę!
I mimo protestu jego towarzysza ruszył do przodu, a że hełm nieco opadał mu na błękitne oczy, rycząc jak wieprz rzucił się bez ładu i składu na Jaksę, starając się prawym sierpowym sięgnąć celu.

Niestanka w tym momencie wyzwoliła młodziana z kurczowych objęć. Skuliła ramiona, kroczek w bok dała. Słup, jeden z tych, co dach wspierały, już upatrzyła sobie i za nim zamierzała skryć się… by wypatrzeć kolejne drzwi do pokonania, na drodze ku kniaziowi, ponoć miłosiernemu. Akuratnie w tę wspaniałomyślność i miłosierność Mirosława, którą Szymon tak sławił, nie wierzyła za grosz złamany. I dlatego nie zamierzała obijać pysków kniaziowych pachołów własnymi rękoma. Uznała jednak, że się młodzianowi, obcemu zdaje się, za pomoc w potrzebie coś należy od niej, nim mu plecy pokaże. Wzięła dech głęboki, aż coś jej w piersi zacharczyło nieprzyjemnie.
- Mordują gości kniaziowych! - wydarła się na całe dworzyszcze. - Gwałt, Sodoma i Gomoria! Ludzieeeee! Ratujtaaaaaa! Mordująąąą!

Powiadają, że głupców nie sieją, że rodzą się sami.
Sandomierska ziemia najwyraźniej obfitowała w takowych - najpierw w gospodzie, a teraz tutaj. Jakby kneź nie mógł zadbać o nieco mądrzejszą służbę, a nie zatrudniać takich, o których mówiono, że wielki jak brzoza...
Myśli dokończyć nie mógł, bowiem tępak zaatakował go z pasją, najwyraźniej chcąc pokazać, kto tutaj rządzi.
- A prawił Wojmir, że z otwartymi ramionami mnie przyjmą - powiedział, schodząc z linii ciosu. Co mógł zrobić, bo dziewka się wreszcie od nóg jego odkleiła. - Aleście chyba zbyt dosłownie to przyjęli - dodał, po czym z całej siły kopnął atakującego w kolano.
To powinno wystarczyć, by tamtego z nóg zwalić, a krzywdy zbyt wielkiej mu nie zrobić. Okaleczenie kniaziowego sługi pewnie nie przypadłoby nikomu do gusty, nawet jeśli sługa ów był tępy nad podziw.

Jaksa bez trudu szarży lecącego uniknął i jeszcze sprawniej poradził sobie z jego unieszkodliwieniem. Ciężki but wleciał celnie na kolano, napastnik sycząc i jęcząc z bólu, tarzał się pod nogami swojego oprawcy. Okrzyki niespodziewanie zagłuszył donośny oklask.
- No, wreszcie, już żem się martwił, że godowy jęk dziewki zepsuje nam całą zabawę – na drugim końcu obszernej sali, zza ukrytych dla wzroku drzwi, wyłonił się krępy, postawny mężczyzna o włosach kruczych, silnie kędzierzawych, co lekko na zarumienione, pucułowate i ubarwione rzadkim zarostem lico opadały. - Trzeba go było, mości Jakso, bardziej poturbować, z lewa, z prawa, pod brodę! – mężczyzna wywijał pięściami, udając, że posyła groźne ciosy w powietrze, a wraz z każdym ruchem falowała jego błękitna peleryna. – Mili goście! Jam jest Mirosław, władyka tegoż skromnego grodziska, raczcie się proszę, raczcie śmiało trunkiem oraz jadł… - przerwał, spoglądając na puste stoły, a wesoły uśmiech zniknął z jego coraz to czerwieńszej twarzy. – Wojmir! WOJMIR! – dało już dosłyszeć się bliskie kroki. Do sali wpadł zasapany Wojmir, wąsaty, łysiejący mężczyzna, którego Jaksa poznał dnia poprzedniego. Teraz jego kolczuga zniknęła, ustępując miejsca lekkiej, skórzanej kamizeli. Nim cokolwiek zdążył powiedzieć, przemówił kneź.
- Jaki rozkaz wydałem, tak, ten ostatni Wojmirze, ostatni.
- Poczęstunek…? – odpowiedział niepewnie wąsacz.
- Co widzisz tutaj, hm? – zapytał dobrotliwie kneź, wskazując otwartą dłonią na opustoszałe stoły.
- No, niewiele…
Mirosław, siłą wyprostowanego ramienia, zdzielił niższego od siebie Wojmira, i jeszcze raz, i jeszcze, i nim ten wyszedł, złapał wojaka za bark, by po cichu mówić, lecz i tym razem ściszony głos rozbiegł się po sali.
- To twoja obiecana drużyna? Tak? Co kiwasz głową durniu, miałeś jedno, kurwa, zadanie. Spieprzaj mi z oczu!
Kiedy Wojmir wyszedł, miły uśmiech wrócił na pulchną twarz Mirosława. Objął wzrokiem trzy postacie, a swoje przenikliwe ślepia utkwił na siedzącej już przy pustym stole dziewczynie.
- Panienka wleciała tutaj jak do stajni, zakładam, że nie bez mocnego powodu, hę?
Jaksa ukłonił się, z szacunkiem.
Nawet jeśli kniaź zachowywał się jak prostak, to był kniaziem, któremu nie wolno było w niczym uchybić, bo można było nie tylko kułakiem oberwać, ale i do lochu trafić.
Dziewki tłumaczyć nie zamierzał, pozostawił to jej samej.

A to siurpryza, nie musiała szukać kniazia, sam ją znalazł. Nie wiedzieć, dobrze to, czy źle… Jednak na wieść o poczęstunku na twarzy dziewczyny odmalowała się determinacja, by nie dać się stąd wyrzucić. Przynajmniej do chwili, gdy wyczyści półmisek. Jeszcze Mirosław gadać nie skończył, a już przed nim klęczała i całowała kniaziowską prawicę.
- Panie złoty, władco miłościwy a potężny - zeszemrała uniżenie i do urodzenia swego stosownie, z uwielbieniem oczy wpatrując w rumianą pańską twarz. - Jam Niestanka, Chwalimirowa córka z Wierzbowego Moczaru. Niechaj Bóg i anieli Jego wynagrodzą, żeś w los kmieci wejrzał, woja swego posłał, by o Knurzysku wywiedział się… zasmutać muszę cię złą wieścią. Przepadł ów Czcibor pięknolicy - westchnęła ze smutkiem przemożnym. - I nikt nie wie, kędy i czy żyw, czy zabit. Bądź miłościw dla swej sługi wiernej, co ci wieść złą niosąc, na nowe nieszczęście natrafiła. Wszystkom zrobiła, by los odwrócić, lecz śmierć bezlitosna jest i nowa cię strata potkała.
Westchnęła znowu i pocałowała dłoń księcia raz jeszcze.

Nie daj, Boże, takiej małżonki, pomyślał Jaksa, gdy dziewka zalała komnatę potokiem słów. Ani chybi na śmierć by człeka zagadała, do głosu go nie dopuszczając.
Westchnął z żalem niejakim na myśl o losie smutnym, jaki tamtego, nieznanego mu człowieka spotka. Bo nie wyglądało na to, by usta dziewce dało się zatkać, nim wszystko co ma w główce światu nie obwieści.

- Taa, taak, już… już tak, tak – widać nie w smak było kneziowi, kiedy dziewka na klęczkach ślinić mu szeroką dłoń zaczęła, gadając i jęcząc o imionach i sprawach jakoś, mogło się wydawać, obcych dla sandomierskiego władcy. Kiedy potok słów płynął nieprzerwanie, Wojmir widać szybko wywinął się z zadania, bo trzy dzieweczki, chuderlawe, smutne z buzi, a oczami posadzkę zmiatające, wniosły na drewnianych tackach skromny poczęstunek. Skromny – jako mierzyć miarą władyków, nigdy pospólstwa. Na jednej misie pieczone jabłka parowały, na drugiej krzywo pokrojone pajdy czarnego chleba, słój sadła gęsiego, dalej bażant gorący – trochę mu członków już brakowało – i dzban złotawej berbeluchy, tutejszego rarytasu, co z jabłek pędzon po to, aby popić goście mogły należycie. Kneź Mirosław żywo musiał gestykulować, dać znać wplątanej weń dziewce, że do stołu podano, a dzięki niebiosom jadło oderwało na chwilę gadatliwą Niestankę. Kneź wytarł swoją dłoń o ubiór na bogato zdobiony i krzywy uśmiech posłał do nieznajomka następnego.
Był nim dziad, co jeno napitku lekko łyknął i ptaka skromnie uskubał. Widać Wojmir nie przedstawił jegomościa, jak z Jaksą był uczynił. Kneź wyciągnął od jednookiego starca, że ów na imię ma Ratomir, syn Bladina, stary woj co mu się na wyprawę zachciało, kiedy pustka w kiermay zajrzała. Niewiele on mówił, poważną miną jeno w dal odległą patrzył, lecz zdawać się mogło, że każdy obcy wzrok wyłapać potrafił. Gdy bohaterowie nasi przyglądnąć się jego jednookiej twarzy zechcieli, błyskawicznie srogim ślepiem wzrok odwzajemniał.
Rozmawiali czas jakiś o tematach błahych, bo zajęci byli mlaskaniem i miłym dla gardeł płukaniem.
- Widziałem paniczu młody, że samostrzał ma, ładny on, rzadko się widuje – zagadnął Mirosław - A powiedz mi, ubiłeś co kiedyś ciężkiego, o doświadczenie pytam. W końcu Knurzysko, mówi się, nie byle jaka bestyja! A ty dziewko – zwrócił się do wciąż w półmisku zagrzebanej Niestanki. – Hej słyszysz? Goszczę cię, słucham i przez próg przejść pozwalam, więc chcąc czy nie drużynnikiem żeś, na potworę iść będziesz! Coś potrafisz oprócz gdakania i pochłaniania kneziowskiego jadła? O ho ho, a jedz na zdrowie! Tylko poznać was trzeba, w końcu no… dla człeków naszych pospolitych drużyna wybawców się zbiera! – bez przekonania krzyknął kneź, popijając gorycz ostatnich słów ciężkim trunkiem. – Mówcie coś mówcie, bo czas nagli, należy nam do szczegółów wreszcie przejść! - Kiedy coś o zaletach swoich zaczęli, kiwającym palcem zaprosił stojącego pod ścianą Wojmira. Ten wiedział co ów gest oznaczał i wręczył w dłoń kneziowską kawałek zwiniętego w rulon płótna.

To, co kneź na stół postawić kazał, do uczt królewskich nijak się miało, chociaż o tych Jaksa jeno słyszał, a nie bywał na nich. Ale i tak przyznać musiał, iż jadło lepsze było niż to, którym się po gospodach raczył, a szczególnie to, które sam sobie przy ognisku szykował.
Gdy pytanie o doświadczenie myśliwskie padło, Jaksa przełknął to, co miał w ustach, popił tęgim łykiem jabłecznika, co by się jadło w drodze do żołądka nie zatrzymało, po czym odparł na pytanie kniazia.
- Na niedźwiedzia i dzika żem chadzał - powiedział. - Z owym samostrzałem takoż, co go dziad z Magdeburga samego przywiózł. A zacny to oręż, co i zbroję przebije. Tak dziad powiadał, bo mi się jakoś nie trafiło bełtami rycerza jakiego szpikować.
- Mniemam, iż ze skórą Knurzyska takoż sobie poradzi - dodał.

 
Asenat jest offline  
Stary 16-11-2017, 21:14   #3
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Asenat, Szkuner i Kerm

Jaksa i Niestanka

Pytanie kniaziowe zastało dziewkę z ustami pełnemi, zamamrotała coś niewyraźnie. Głównie po to, by uwagę odwrócić. Kilka pajd chleba schowała już za pazuchą na zaś, oderwane udko bażancie właśnie chyłkiem wrzucała do tobołka. Garneczek z sadłem gęsim zaś przysunęła sobie bliżej, by mieć na podorędziu i przywłaszczyć go sobie bezwstydnie, gdy wszyscy patrzeć przestaną. Znakomite na nim maści ukręcić można było, a kniaziowi wszak nie ubędzie. Zajęta napełnianiem żołądka, zapomniała o Szymonie, Czciborze, swoich na mokradle, Knurzysku i o świecie całym. Przypomniała sobie, gdy jabłko pieczone prawie w całości przełknęła, wyszły jej z orbit oczy ciemne i podkrążone.
- Ja zielicha, rany leczę i zarazy wszelkie, co się w człeku usadowić lubią. I na bagniskach drogi wyszukuję. I wiosłem i łodzią robić umiem - uznała, że czas udowodnić swą przydatność, by jej z przedsięwzięcia nagle nie wycięto, tak jak ona wycinała czyraki. - I truciznę też nawarzę. I z trucizny wyleczę. I pijawki stawiać umiem, krew puścić.
Wzięła oddech, ale się rozmyśliła, po chleb sięgła i po garnuszek, obiekt swego pożądania. Kniaź o swych wojach słuchać nie chciał. Miłosierny, jak w mordę strzelił. Jedząc, rozważała, czy mu broszę pokazać w tej sytuacji, czy nie jednak.

Kiedy o sobie zaczęli opowiadać, kneź jeno jednym uchem słuchał, bo drugie wraz z piwnymi oczyma tonęło w treści tajemniczego płótna. Nie widział nawet, jak słój z gęsim smalcem schował się w torbie młodej zielarki. Ale Jaksa widział i dziad chyba, chociaż prócz karcącego spojrzenia ni słowem się nie odezwał.
- Tyś to nabazgrał, prawda? - Mirosław oderwał wzrok od płótna, zwracając się do Wojmira.
- Tak jest panie, z każdym szczególikiem - dumnie odpowiedział wojak, nie czując chyba drwiny w słowach swojego księcia. Kneź westchnął ciężko, po czym huknął rozwiniętym rulonem o sosnowy stół, a ten ukazał nakreśloną niezgrabnie mapę wideł Wisły oraz Sanu.
- Tutaj mili moi - upierścienionym palcem wskazał miejsce na rysunku - są Górzyce, wieś, gdzie sołtysem jest nasz zaufany człek, stary Wojciech Plątonoga, który zarządzając wysoką strażnicą, pobudował wokół niej bezpieczne domostwa. Porządna to osada, tam Knurzysko nie dotarło. Waszym pierwszym ona będzie przystankiem. Kontynuuj Wojmirze.
- Wokół Górzyc - odezwał się wojak, kręcąc rudawym wąsem - znaleźć można inne osady, mniejsze i mniej… ucul… ucyly… ucy-wilizowane - odchrząknął i ciągnął dalej swym ochrypłym głosem. - Wszędzie tam, podobno, bestyja odcisnęła swoje piętno w postaci krwawych ofiar. Czereśnia, Sucholici, a nawet odległa Poręba Orla czy wieś dzikich Wieruitów - każdą osadę wskazywał dokładnie palcem, nie mając pewności, czy aby zgromadzeni nad mapą potrafią odnaleźć się w piśmie - wszystkie mogą być kryjówką, albo celem tej paskudnej potwory!
- Nie unoś się tak Wojmirze - przemówił kneź. - Wymagam od was wstawiennictwa na jutrzejszą wyprawę! - zwrócił się głośno do siedzących przed nim bohaterów. - Dlaczego jutro, zapytacie? Mus nam działać bardzo szybko. Wyprawę ową poprowadzi ten oto jegomość, zdolny wojak, trochę gorszy mówca, ale prawa ręka moja - Wojmir. Kilku żołdaków również znajdzie swoje miejsce w eskorcie, albowiem sandomierskie okolice to nie są bezpieczne ścieżyny. Wytłumacz Wojmirze.
Mężczyzna myślał dłuższą chwilę, jak wypowiedź swoją ubarwić w odpowiednie słowa.
- Jako niektórzy mogli na własnej skórze się przekonać, wojska nasze, co pod kneziowskim sztandarem, liczne prowadzą zwady i potyczki z okolicznymi hałastrami. Już onegdaj tak było, lecz kiedyśmy… ekhm… - kątem oka zerknął na knezia, czekając na zezwolenie. Książę skinął głęboko głową na tak. - Kiedyśmy ścięli pięciu mieszczan, co w sprawy czarne byli zamieszani, zaogniły się konflikty, oj zaogniły. I być może jasnym jest, że miecz nasz w wojence tej górą, niebezpiecznie w małej grupce przeprawiać się pode samą Wisłę. Lecz bez obaw przyjaciele! - podniósł głos, widząc kwaśne miny słuchających. - Myśmy są nie byle chwaty, ma się rozumieć!
- No, wznieśmy toast goście mili! - widocznie popędzał Mirosław, a Wojmir nalał każdemu po szklanicy mocnego trunku. - Za udaną wyprawę i łeb Knurzyska, co by tę piękną salę należycie przyozdobił! No i - za wasze worki pełne brzęczących monet, bo łup ten w postaci bestyji straszliwej w mojej hojności się odbije! Zdrowie! - Łyknęli wszyscy, książę pierwszy przydział swój wydoił, podniósł się z siedziska ociężale i zaszeptał coś Wojmirowi do prawego ucha. Opuścił salę, po drodzę chwaląc słodko dzielność oraz mężność trójki ochotników.
Jaksa wstał i ukłonem pożegnał księcia, po czym ponownie usiadł, mapie się przyglądając.
- Zatem więc - odezwał się Wojmir po chwili milczenia - chodźcie za mną, pokażę nocleg.
Zaprowadził ich do osobnego budynku, który jednako znajdował się w obrębie jednej palisady. Porządnie sklecona chałupka przedstawiała się znośnie. Podzielona na pięć identycznych izdebek, okazała się starą siedzibą gwardii książęcej, która wraz z modernizacją grodu, przeniosła się do rozbudowanej kwatery głównej. Każdy dostał swój ciasny pokój, a w nim wygodną pryczę i gruby koc.
Na zewnątrz dobrze ciemniało, a gwar sandomierski już dawno zmienił się w przyjemną ciszę. Od przewodnika dowiedzieli się, że jutro z samego rana muszą wyjść najbliższą bramą i za ścieżką podążać, aby po trzech kwadransach znaleźć się pod przechylonym krzyżem. Tam też on czekać będzie i wóz oczywiście, na którym prowiant dotrze za Wisłę wraz z całą łowczą drużyną. O ekwipunku przypomniał, odzieniu i dobrym nastawieniu, bowiem przed nimi rozpościera się szlak, przygoda wielka i na końcu smak złota, bo czymże dla bohaterów takich jest przerośnięty świniak?
Pożegnał nowych kamratów, pozostawiając ich przed oplątanym pajęczynami wejściem starego noclegowiska. W ciemnościach nocy opuścił ich dziad, skinąwszy powoli głową, udał się na spoczynek. Jaksa i Niestanka pozostali sami, spozierając wzrokiem poprzez otwartą bramę palisady. Na pochodnie, co rozstawione gdzieniegdzie szerokimi ulicami Sandomierza, płonęły żarliwie, beznadziejnie walcząc z ciemnościami nocy.

Jaksa zbite z nieheblowanych dech drzwi szarpnął, nie zważając na ewentualne protesty pająków, których żywota od dawna nikt nie niepokoił. Zatrzymał się w progu, nie chcąc w nieznaną ciemność wchodzić, i z sakwy krzesiwo sięgnął, chcąc ognia skrzesać.
- Hej, wybrałby kneź nas nawet, gdyby my mu rzekli, że kulki z miodu z ucha kręcimy i pstrykamy nimi niechybnie przeze stół prosto w oko współbiesiadników - osądziła Niestanka niezobowiązującym tonem, w kułak kaszlnęła i wyminęła młodzieńca lekkim krokiem, wkroczyła do chatynki. - Hu-hu, duchy domowe, piekielne i czyścowe, uciekajcie! - zadrwiła, i głowę odwróciła ku Jaksie, spojrzenie oczu gorejących wbiła mu w twarz: - Zdaje się, że ich w domu nie ma. A łacniej tam pod dachem krzesać niźli tu.
- Ale i dziury w podłodze być mogły - odparł niezrażony słowami dziewczyny Jaksa. Skoro jednak pod nią podłoga się nie zarwała, to i jego ciężar mogła utrzymać. Wkroczył więc do środka, po czym raz jeszcze krzesiwa użył.
Tuż przy drzwiach, w obejmę wetknięta, stara pochodnia tkwiła. Na tyle jeszcze dobra, że po paru chwilach zapłonęła i mrok rozświetliła,
- Lepsze to, niż na dworze spać - powiedział, widząc kilka cieni, co na widok światła w mrok, co w kątach korytarza zalegał, skoczyły.
Niestanka rozejrzała się po izbie. Po jej wymizerowanej twarzy rozlało się ukontentowanie. Wszak chatynka w porównaniu z jej lepianką była jak dwór królewski przy gołębniku.
- Ty śpij. Coś na sny miłe i wywczas solidny dac ci mogę - pogładziła swoją torbę. - Ja muszę rodzinę owego woja ubitego znaleźć.
Co go kniaź za nic miał i jego życie młode. Nie dodała, ale pomyślała, a niesmak skrzywił brzydko jej usta.
- Na sny? - Jaksa spojrzał zaskoczony na dziewczynę. - Po co mi mikstury jakoweś? Co byłby ze mnie za woj, gdybym nie umiał zasnąć, gdy łóżko jest? A ty gdzie chcesz po nocy iść i kogoś szukać?
- I woje źle sypiają - Niestanka wzruszyła chudymi ramionami, ale pewność niezłomną miała w głosie. Toć niejednego już z przypadłości takowej wyleczyła. - I woje, co się nie bojają na wroga sami skoczyć, bojają się zasnąć. Jak chcesz. A idę szukać rodziny Szymona, woja co tu bieżał, by kniaziowi o Knurzysku donieść. Na rękach mi umarł. Krewnym dobytek oddam, rzeknę, kędy trup leży.
Jaksa nigdy ze snem kłopotów nie miał, ani też zmory senne go nie dręczyły. No ale wiedział, że i inni bywali. Zwykle tacy, co nieczyste sumienie mieli.
- Trza było Wojmira spytać. Ten prędzej by wiedział, kim jest ów Szymon, tudzież gdzie jego bliscy mieszkają - stwierdził. - Zamiar masz od chaty do chaty chodzić, czy wojów, co na straży stoją spytać?
- Dziewek co w kuchni i na dworze posługują, wolnych i niewolnych, zapytam. - Niestanka spojrzała na Jaksę jakby z księżyca spadł i po księżycowemu do niej zagadał. - Dziewki zawsze znają wszystkich wojów.
- Jeno się nie zgub w grodzie wielkim - skwitował jej wypowiedź. Nie zamierzał dziewki powstrzymywać, chociaż sam inaczej by sprawę załatwił. Skoro to za swój obowiązek miała... Wszak siłą jej nie zatrzyma.
- A co? Nie zaśniesz, dopóki nie wrócę? - ściągnęła wąskie usta w jeszcze węższy ciup i odwróciła się energicznie. Z fałdów spódnicy osypało się zaschnięte błoto.
- Gdy dziewka w łożu, to spać nie wypada - odpalił. - Gdy jej nie ma, to co w spaniu przeszkodzić może? Ty swój rozum masz. - Nie był pewien, czy to prawda, ale co miał rzec? Niektórzy w mądrość niewiast wątpili, a on parę umnych spotkał w swym życiu. Matce na ten przykład braku rozumu by nie śmiał zarzucić... - Wiesz, co robisz, a ja opiekunem twym nie jestem.
- Ja um swój mam - zamarudziła Niestanka już ze swej izby. Przez odrzwia otwarte mógł Jaksa zobaczyć, że garniec jakowyś z tobołka dobyła i z nabożeństwem należnym relikwiom ułożyła pośrodku siennika. - Ale jeślić wy, Jakso, humoru sobie nie wyhodujecie, to czarno widzę wyprawę naszą wspólną.
- Humor mam - odparł zagadnięty. - Ojce mawiali nawet, że za dużo czasami i temperować mnie chcieli. Nie do końca im się udało, o czym zapewne się przekonasz, nim się wyprawa skończy. Ale nie jest złośliwy ten humor, tak też mawiano.
- Naostrzę ci za darmo - obiecała i pomknęła w ciemność jak nocnica, płaszczem obdartym i wystrzępionym jak skrzydłami łopocząc, żegnana słowami "Wdzięczny będę", rzuconymi z ironią przez Jaksę.
 
Kerm jest offline  
Stary 16-11-2017, 21:40   #4
 
CHurmak's Avatar
 
Reputacja: 1 CHurmak ma wspaniałą reputacjęCHurmak ma wspaniałą reputacjęCHurmak ma wspaniałą reputacjęCHurmak ma wspaniałą reputacjęCHurmak ma wspaniałą reputacjęCHurmak ma wspaniałą reputacjęCHurmak ma wspaniałą reputacjęCHurmak ma wspaniałą reputacjęCHurmak ma wspaniałą reputacjęCHurmak ma wspaniałą reputacjęCHurmak ma wspaniałą reputację
Wszewład

Przez jedno mgnienie oka Wszewład spozierał na rozmówcę, jednak próbując zrozumieć, co mówi, znów zdawał się patrzeć w głąb siebie. Mimo że kto spotkał leśnego człowieka, przez wzgląd na jego sposób wymowy miał go za półgłówka, nie była to w zupełnej mierze prawda. Jednak otoczenie, w jakim spędził ostatnie dni, odcisnęło swoje piętno na zdolnościach poznawczych Wszewłada. Wątki rozmowy mieszały się w jego głowie. Wolność, Knurzysko, przedstawienie się. Przedstawiać się nie miał za często okazji. Dlatego prędzej było mu zacząć o knurzysku.
-Knu. Rzysko. Knurzysko. Ale że woda nic mi jeszcze nie powiedziała. Ja szacownemu panu opowiem o wszystkim, od niedźwiedzia po najmniejsze ździebełko. To wszystko nam przyrodzone. A knu-rzysko, to nie takie, to do tego nie należy. Nieprzyrodzone. Stara baba co dużo wie, dużo o nim powie. Ale nie żyje już dawno. Co szanowniejny ksiądz życzy sobie jeszcze aza li chcieć? - podniósł wzrok i spojrzał na współrozmówcę, wyraz wodnistych oczu zdawał się wzmacniać wrażenie bezczelności, ale i silnego niepokoju.

Kneź siedział i słuchał Wszewłada, wydawać się mogło, że z zaciekawieniem. Lecz zaraz parsknął śmiechem, a drobne plwociny wylądowały na bujnej czuprynie więźnia.
- Ależ z ciebie śmieszny dzikus! – plasnął otwartą dłonią w policzek Urzycana, niemocno, jako nieznośny wuj bardziej. - Gówno ty masz, a nie pojęcie o Knurzysku, ale wiesz co? Przyjrzałem ja się tobie, dobry z ciebie będzie obszarpaniec, wpasujesz się do wojmirowskiej kompanii! – dłoń raz jeszcze poleciała i niespodziewany gość tak jak szybko się pojawił, tak i szybko zniknął gdzieś za starymi kratami tej więziennej celi.
I znów sam ze sobą pozostał, a los jego już rozpisany. Że niby szedł będzie na jakiegoś zwierza? Że go w kajdanach będą po lasach wlekli? To nie wiedzą oni, że między drzewami dom Wszewłada jest? Pod próg go zaprowadzą, pod próg własny!
Chyba zapomnieli mu łańcuchy przedłużyć, bo przez ostatek czasu musiał się gimnastykować, aby cokolwiek zyskać, czy to snu trochę czy wody w misce oddalonej, w tej niewygodnej pozycji. Na szczęście jego, po czasie, którego ciężko określić w ciemnościach sandomierskiego lochu, przydreptało doń i porwało za ramiona trzech wojów. Odkuli go od ściany, zerwali stare, zabrudzone łachy, opłukali lodowatą wodą i przyodziali w jakieś szmaty, a wyglądał jak klasztorny kaznodzieja. Wyprowadzili go na zewnątrz, gdzie Słoneczko kłuło straszliwie w oczy, a do uszu jego dobiegł głos ochrypły, ten, co mu nahajką plecy garbował.
- No wreszcie, pod pachami dobrze się namydlił? He he he – wąsaty, łysiejący z lekka jegomość związał na powrót dłonie Wszewłada, a sznur przytroczył do chudego konia, co ciągnął za sobą wóz z licznym prowiantem. Po chwili do orszaku przyłączyło się trzech kolejnych żołdaków i w chichrach i w śpiewach ruszyli przed się, mijając lada moment z potężnych bali pobudowaną bramę. Nie dane było Urzycanowi zwiedzić grodziska, a jedynie podziwiać mógł szczyty zabudowań, które nikły od coraz to niższej wysokości, błyskając odbijanym światłem porannego Słońca.
- Będziesz grzeczny, ośle? – po niedługim czasie odezwał się wąsaty – Bo jak żeś zdążył swoim łebem pojąć, stałeś się żołdak sandomierski, tylko trochę niższy rangą! – śmiał się on i wojacy, lecz żart ten przecież nawet żartem nie był. – Pytam, kurwa, czy uciekał będziesz, bo łuki są, a nawet balysta potężna, widziałeś kiedyś taki osprzęt? Nie przejdziesz ty w bory bez dziur w plecach!
Łuki były Wszewładowi znajome. Balysta już niekoniecznie, ale nie w tym rzecz. Nastroju jego za wysokim nazwać nie można było. Raz, że zmuszono go do służby. Po drugie, że służba owa wiązała się z czymś, czego nie umiał i na czym się nie znał. Polowanie na potwora - nieprzyrodzonego. Po trzecie, nadal był skrępowany. Pęta zdawały się na dobre wpojone w nadgarstki. Nie brakowało więc przyczyny, dla której wciąż mając sposobność odezwać się, zdobył się na zuchwałość.
-U księca żołdacy zacni. Ufny im być może, nie uciekną, nie pozostawią go. Lecz nie ucieknąwszy, jeno tylko tak mu wierności dochowają. Żołdak ręką związaną dzidy ni miecza nie sięgnie. Tą przyczyną, księcu trzeba wielu nowych żołdaków. A ja nie żołdak. Nie wiem co za zasługę poczynić, aby poważanie zdobyć, doczekawszy zwolnienia ramion.
Ale nadać się mogę i nie będąc związanym. Zawszeć się co schwyta w lasach tutaj i oporządzi. Żołdaka ze mnie nie będzie ale z was głodnych żołnierzy i też nie. A głodny nie chce być nikt, ani wy, ani ja, ani wilk.
Wszewładowi nie zależało na tym żeby podważać czyjąkolwiek zwierzchność. Starał się mówić to co myślał, nie będąc świadomym zależności między stopniami władzy. Jego wewnętrzne myśli i odczucia kazały mu na ową chwilę twierdzić, że jeśli zostanie uwolniony z lin, dotrzyma słowa i wszelkich zobowiązań
Wąsaty wojak widać pojął co Wszewład miał na myśli, bo zatrzymał się na moment, ostrym nożykiem przeciął więza pętające jego nadgarstki.
- Przynajmniej teraz język masz, a chociaż ci się plącze. Przyda nam się dziki człek w tych cholernych lasach. Lecz o grotach strzał pamiętaj, bo lepiej dla nas wszystkich, kiedy słowa złożone dotrzymane są należycie. Bądź mi wiernym wojakiem, to i w machaniu swoim kijasem zaznasz we mnie towarzysza - mówiąc to, podał Wszewładowi jego kostur i dozbrojenie skórzane, co by mógł odziać się należycie, kiedy dotrą do celu.
Słoneczko stało już nad horyzontem, a choć spowity mgłą ranek dawał się we znaki, drażniąc chłodem przeszłej nocy, wesołe promienie złotego lica, co przebiły się przez mglistą tarczę, łaskotały przyjemnym ciepłem. Dawno już minęli usypane pod palisadą podgrodzie, których karłowate, zlepione drewnem oraz gliną domki, chwiały się pod ciężarem lat. Nieliczni mieszkańcy jakoś obojętnie mijali karawanę, czasem tylko rzucając zaspane spojrzenia ku podróżującym.
W oddali dało dojrzeć się, porośnięty gęstym borem, spowity we mgle szczyt Pieprzowych Gór.
 

Ostatnio edytowane przez CHurmak : 16-11-2017 o 22:30.
CHurmak jest offline  
Stary 21-11-2017, 22:11   #5
 
Szkuner's Avatar
 
Reputacja: 1 Szkuner ma wspaniałą reputacjęSzkuner ma wspaniałą reputacjęSzkuner ma wspaniałą reputacjęSzkuner ma wspaniałą reputacjęSzkuner ma wspaniałą reputacjęSzkuner ma wspaniałą reputacjęSzkuner ma wspaniałą reputacjęSzkuner ma wspaniałą reputacjęSzkuner ma wspaniałą reputacjęSzkuner ma wspaniałą reputacjęSzkuner ma wspaniałą reputację

Słońce późnego lata, co świeżo wychyliło się zza horyzontu, leniwie grzało drewniane mury sandomierskiego grodu, mieszając swoje promienie ze wszędobylską mgłą. Zaś kiedy świt tulił sennych mieszkańców chłodem i poranną wilgocią, ci jęli wytykać na ubite ulice zaspane nosy, rozpoczynając kolejny dzień pracowitego życia.
Niewiele mógłby zobaczyć ten, który ranną porą stanąłby na placu głównym. Dwaj kapłani gaworząc donośnie, dziarsko przemknęli przez bezludny rynek, ku z dębiny wzniesionej wieży kościelnej. Sługa, którego pan rybami handluje, puste beczki pakował na wóz, a starego muła marchwią kusił do pracy, co by rychło ruszyć nad wiślane brzegi. Wolno płynącemu porankowi przyglądali się zaspani strażnicy, a nocna warta kończy się niebawem, włócznią podpierając obolałe członki.
Żyje nam Sandomierz, gród obronny co na wzgórzu wzniesiono, po środku którego błyszczy się świeżo położoną dachówką siedziba tutejszego władcy, knezia Mirosława. Sztandary sandomierskiej ziemi łopoczą na lekkim wietrze, który przyniósł nieprzyjemny swąd, gdzieś ze wschodu, z południa może, czyżby zza pieprzowych gór? Żaden z mieszkańców dłużej nie zastanawiał się nad sprawą, pochłaniał ich bowiem codzienny znój.


Niestanka

Dziewczyna postanowiła poświęcić część nocy na sprawy od snu ważniejsze. Jednak sama jeszcze nie wiedziała jak zabrać się do dzieła. Wojmir, który wiele mógł o Szymonie wiedzieć, nie wiadomo gdzie sypiał, zapewne na kneziowskich komnatach. Tam dostać się nie mogła, bo zaryglowane drzwi stały przed nią niewzruszone. Tyle szczęścia było, że straż, pod czujną władzą Mirosława, jej tknąć nie mogła i jedynie okiem wodzili za pląsającą po nocach dziewką. Szczęście było jeszcze większe, gdy zaraz za niewielką palisadą ujrzała drugą chałupkę, w której szpary krzywych drzwi przepuszczały tlące się w środku płomienie. Być to musi chatka posługujących na kneziowskim dworze! Niepewnie tam zastukała, a u drzwi powitała ją młoda kobieta, która widać zadowolona, że to Niestanka ich nocą napastuje, a nie kto inny. Twarz jej spamiętała, bo dziewczyna ta wnosiła do sali objedzonego już lekko bażanta. Od pomywaczek dowiedziała się, że Szymona znają. Na śmierć jego żal je ściął, gdyż powiadały, że dobry był to chłopak. Przez jakiś czas tutaj służył, lecz prosił i błagał knezia przez rok okrągły, aby go do rodzinnej osady oddelegował. Pan wreszcie kiwnął głową na tak, a żołdak od tej pory stacjonował we ojcowskich Sucholitach, przy matce i dziewczynie swojej.
Informacji było jak na lekarstwo, rodziny nie znalazła, a noc chyliła się ku świtającemu nad grodem Słońcu. Trzeba było główkę choć na parę chwil ułożyć, przed podróżą myśli podreperować.


Niestanka i Jaksa

Obudził ich ten chłód, który przenikał przez liche ściany starego baraku. Kiedy Jaksa podniósł się wyspany i w gotowości, Niestanka wyjątkowo ociągała się, gdyż nocna eskapada nie pozwoliła w pełni zakosztować uroków snu. Opuścili kwatery, a świt przywitał ich gęstą, mleczną powłoką, z którą oczy walczyły ociężale. Niepewni, czy czeka ich poczęstunek, a może już mają wyruszyć, ujrzeli przy głównej bramie kneziowskiego dworu wysoką, barczystą postać. Tonęła we mgle, dlatego należało podejść bliżej.
Dostateczna odległość pozwoliła dojrzeć, że stojący w bramie to Ratomir, stary dziadyga, który wczorajszego dnia garbił się i podpierał członki spękaną laską. Dziś był innym człowiekiem. Siwa broda, teraz krótsza, bo związana w gustowny warkocz, opadła na kolczugę sięgającą kolan, czystą, błyszczącą w matowej mgle, jakby świeżo wyciągniętą spod rzemieślniczej siły. Plecy osłaniała okuta żelazem tarcza, przy ramieniu stróżowała ostra włócznia, a na piersi błyskał krzyż, szeroki na męską pięść. Prawym ramieniem obejmował spiczasty hełm, którego czarna kita opadała luźno, kołysząc się na chłodnym wietrze. Lewe oko, a raczej jego brak, mąciło myśli swoim pustym oczodołem.
- Tego roku Pan skąpi nam ciepła - stwierdził swoim barytonem, kiedy podeszli bliżej.
Wyruszyli z pustymi brzuchy, bo Ratomir zniknął we mgle pierwszy, a nie chcieli ociągać się z marszem. Opuścili gród i według poleceń ruszyli w dół, szlakiem ku Pieprzowym Górom, których lesiste szczyty odbijały słoneczne promienie, niby dobrotliwie wyłaniając się spoza gęstej mgły.



Wszyscy

Próchno w drewnianych fundamentach pochyliło niegdyś dumnie stojący krzyż, którego ramiona porośnięte mchem oraz grzybami, wskazywały wiodącą w trzewia gęstych mgieł drogę.
Wszyscy dostali coś na przeciw pustym żołądkom, a była to pajda chleba i tłuste mleko, co smacznie mieszały się w słodką kompozycję. Wojmir przedstawił Jaksie i Niestance pięciu żołdaków, którzy mieli eskortować ich w spokojnej drodze do najbliższej osady. Na końcu napomknął coś również o Wszewładzie, wytłumaczył jego obecność jako tropiciela-”ochotnika”, wiele czasu na prezentację nie tracąc.
- Ruszajmy! - krzyknął dowódca, po czym nahajką zdzielił pociągowe zwierze, a stara szkapa ruszyła skrzypiący wóz, na którym brązowe szmaty okrywały wierzch licznych towarów. Wojsko wykorzystało okazję zbrojnej karawany, a dobra, których celem transportu były nieodległe Górzyce, mieszały się z prowiantem przeznaczonym dla łowczej drużyny. Bohaterowie dowiedzieli się, że przeprawa z wozem przez Pieprzowe Góry, które być może maleńkim były pasmem, nie należy do najlżejszych. Jednak żołdacy określili to mianem “nie pierwszyzna”, co niekoniecznie uspokoiło słuchaczy. Pojazd należało pilnować, dopomóc lichemu zwierzu pchać kółka pod liczne wzniesienia, a i trzymać, kiedy torował sobie drogę przez strome zjazdy.
Dziki krajobraz wzgórz, w którym królował gąszcz oraz krzaczory, kupą wyżerane przez wszędobylską jemiołę i boleśnie tykające przedzierających się przezeń podróżników, malował się kolorami jesieni, wielkimi krokami zbliżającej się ku polskiej ziemi. Liczne ptactwo śpiewało nad głowami, a im wyżej wdzierali się po ledwo widocznym szlaku, tym więcej mogli ujrzeć, bo mgła rzedła z każdym kolejnym krokiem. Kto zaś oczyma sięgnął na południe i wschód, przebijając wzrokiem roślinne ściany splecionych ze sobą gałęzi, dojrzeć mógł lśniącą u podnóży rzekę oraz morze nieprzeniknionej puszczy, którego horyzont chował się poza ludzkie pojęcie. Zaś im dalej jego brzeg sięgał, tam korony sędziwych drzew zlewały się w jedność z błękitnym nieboskłonem. Rozlana po zielonym obrusie mgła, dodawała niecodziennym widokom magii, co onieśmielała obserwujących pejzaż podróżników.
Nie bez trudu schodzili w dół, bo wydawać się mogło, że cóż za sztuka zejść z Pieprzowych Wzgórz. Nogi plątały się pod nierównymi osuwiskami, wóz niepokojąco skrzypiał, a żołdacy klęli, kiedy któryś błazeńsko potknął się o wystający ze ściółki kamień. Słońce już kładło się do snu, kiedy poczuli przykry zapach spalenizny. To ogień trawił resztki strażnicy, pociętych i rozrzuconych na pobojowisku ciał oraz drewnianego mostku, który zezwalał na bezpieczne przekroczenie Wisły. Ujrzeli go właśnie wtedy, gdy z głośnym trzaskiem runął w odmęty ciemnej, rwącej rzeki.
- Kurwa, kurwa, stare cyce! - zawył potępieńczo Wojmir, kopiąc co bardziej wystające znad gruntu badyle i kamyki. Jego kwaśna mina wzmogła się, kiedy w całodniowej mgle posłyszeli gwizdy, świsty oraz groźne krzyki ludzkie, które z chwili na chwilę zbliżały się w stronę trzaskających płomieni. A dochodziły ze wzgórz, jakby druga kompania śledziła ich dotychczasowe kroki.
- Zbóje panie, psie łotry! - krzyknął jeden z wojaków.
- Bystryś, nie ma co! - wykpił go dowódca - Mus nam przekroczyć Wisłę! Dalej na wschód jej brzegiem jest jako taki bród, ale ciężki. Zejdzie nam trochu, bić się będziem w odwrocie i psie licho, wóz nie przejdzie za nic! Towary jak we smocze kichy, przepadną!
Wojacy zbili się w kupkę i powoli ruszyli za Wojmirem, ciągnąc starego konia, co zupełnie obojętnie reagował na sytuację. Poszedł za nimi Ratomir, już ściągając z pleców ciężką tarczę.
- Ruchy! Nie mamy innego wyjścia! - krzyknął wąsaty wojak, a ich grupka znikała już za ciemnym gąszczem, który obrastał brzegi toczącej się ospale Wisły.
Jaksa, Niestanka oraz Wszewład pozostali z tyłu, nastawiając ucha na zbliżające się powoli głosy. Sporo ich było i raczej złe mieli zamiary.
 

Ostatnio edytowane przez Szkuner : 21-11-2017 o 22:17.
Szkuner jest offline  
Stary 23-11-2017, 15:18   #6
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Gdy Niestanka popędziła za swą wizją, Jaksa rozsiadł się wygodnie na wybranym przez siebie łożu, po czym, w świetle pochodni, raz jeszcze obejrzał, dokładniej jeszcze, niż przy kneziowym stole, przypominając sobie, jak Wojmir osady wskazywał, nazwy ich wymieniając.
A potem rozebrał się i, nie czekając na powrót Niestanki, spać się położył.

* * *

Noc przebiegła spokojnie. Duchy dawnych strażników nie wałęsały się po starej siedzibie kniaziowych, zwierzęcy lokatorzy pochowali się po kątach i byli cicho, jak myszy pod miotłą, zaś powrót Niestanki tylko na moment przerwał spokojny sen Jaksy.

Świt za to nastał wyjątkowo zimny i gdyby nie to, że trzeba było wstawać, Jaksa musiałby wziąć dodatkowy koc. Dziury w ścianach starego budynku przepuszczały więcej świeżego (i bardzo zimnego) powietrza, niż by sobie tego Jaksa życzył.
Ale ponieważ i tak trza było się z łoża zwlec...

Przyodział się szybko, przywitał Niestankę skinieniem głowy, nie dopytując o skutki poszukiwań. Był pewien, że gdyby wypytywania o zmarłego woja skończyłoby się powodzeniem, dziewczyna podzieliłaby się sukcesem jeszcze w środku nocy.

Sprawdził, czy przypadkiem jakowymś nie zostawił jakiegoś drobiazgu z ekwipunku, po czy ułożył nieco koc na legowisku i wyszedł przed chatę, o krok jeno Niestankę wyprzedając.


Nie tylko oni już nie spali.
Nie spał też i Ratomir, który chyba noc całą spędził na szykowaniu się do wyprawy, nie spał też i Wojmir i towarzyszący mu wojacy.
Ktoś nawet, mądry jakiś człek, przygotował dla każdego parę kęsów chleba ze smalcem, by wędrowcy w drodze z głodu nie pomarli.

Po krótkiej chwili, potrzebnej na zapoznanie się i zjedzenie wspomnianego chleba, ruszyli
Droga, jak każda w górach, do zbyt łatwych nie należała. Ciągnąca wóz stara szkapa, konia udająca, również wędrówki nie ułatwiała - zbyt często trzeba było jej pomagać, albo i zastępować.
To jednak niczym było w porównaniu z tym, co zastali nad rzeki brzegiem. Cztery trupy, ze strzałami w ciele czy posiekane, nie nastrajały optymistycznie. Podobnie jak i fakt, iż z mostu zostały jedynie zgliszcza, a zza pleców dobiegały odgłosy świadczące o tym, iż nadciągają niezbyt przyjaźnie nastawione osoby.
Czy jednak decyzja Wojmira była słuszna? To się dopiero miało okazać.

 

Ostatnio edytowane przez Kerm : 23-11-2017 o 15:28.
Kerm jest offline  
Stary 23-11-2017, 16:06   #7
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Kerm, CHurmak & Asenat


Głównym zmartwieniem Niestanki nie zbójcy byli. Wszak ona hycnąć mogła w zarośla, nie naleźli by jej, choćby wiek szukali. Nie towary na wozie, wszak nie jej to dobro było, ani nie spyża - ona tobołek napchała sobie przezornie na wczorajszej uczcie.
Martwiło ją, że przypomnieć sobie nie mogła, kto ma mapę. Ona nie, czy więc Jaksa wziął, czy się oddala właśnie za pazuchą Wojmira, ku przeznaczeniu nieznanemu i nieprzyjemnemu być może. I frasowało ją to bardziej nawet niże skłonność mężów uparta do popadania w osądy ostateczne, jak “nie mamy innego wyjścia” właśnie. Ta wszak była stanem znanym jej i permanentnym, odwiecznym dopustem rodu niewieściego, ani chybi za grzech Ewy.
Oczywiście, że były inne wyjścia, zawsze są.
- Nazad! - zakomenderowała nagle. - Tędy!
Lodowate jak dotyk kostuchy szczupłe palce zielarki otoczyły prawicę Wszewłada i nadgarstek Jaksy, i Niestanka ciągnąć ich poczęła w stronę szemrzącej rzeki, w kierunku zdecydowanie innym niż ten, w którym podążyli Wojmir z drużyną.

Wszewład, jeszcze zanim jedyna niewiasta w orszaku postanowiła szarpnąć jego dłonią, widząc co się dzieje, zapragnął postąpić zgodnie z wolą przetrwania, która wiodła go całe życie. W skrócie, dać nogi, może nie gdzie pieprz rośnie, ale jak najbardziej z dala od wszelkich ostrych przedmiotów. Krzuny i doły na brzegu o wiele łatwiej było ominąć, niż ciosy żądnych krwi zbójów. Przeszywające zimno palców Niestanki zaskoczyło go na tyle, że przez chwilę dał się prowadzić, jednak stanowczo i względnie grzecznie wyzwolił swoją dłoń, krótko skinął, że rozumie o co chodzi, na ową chwilę nie zamierzał jeszcze uciekać.
Blisko było pełno wody. Woda wiedziała dużo, ale mówiła zagadkami, nieraz tak zawiłymi, że nie do końca składne wypowiedzi Wszewłada były w porównaniu z nimi o wiele bardziej przejrzyste. Poza tym słuchanie głosu wody wymagało skupienia. Jeszcze nie miejsce i nie pora. Teraz najważniejsze było, niezależnie od zamiarów współtowarzyszy, ocenić zagrożenie według własnych zdolności. Skąd nadchodzą wrogowie - a więc którędy szukać najlepszej drogi ucieczki.

Wzięli ich w kleszcze.
To była pierwsza myśl, jaka przyszła do głowy Jaksie.
Zbóje z pewnością znali okolicę co najmniej tak dobrze, jak Wojmir. Z pewnością wiedzieli, gdzie jest bród. Jeśli więc jedna grupa była za ich plecami, to gdzie się mogli podziać ci, co wyrżnęli w pień załogę posterunku?
Wszyscy w kupie, z Wojmirowymi ludźmi, mieliby szanse z jedną grupą, nawet dwa razy liczniejszą. Wszak zbóje nie mogliby stawić czoła doświadczonym żołnierzom. Przy odrobinie szczęścia dałoby się ustrzelić dwóch-trzech, zanim doszłoby do bezpośredniego starcia. Ale Wojmir pognał (zdaniem Jaksy) prosto w pułapkę i jedyne, co można było zrobić, to zadbać o własną skórę.
I mieć nadzieję, że Niestanka wie, co robi.
Ruszył w kierunku wskazanym przez dziewkę. Był pewien, że zbóje ruszą za wozem, którego turkot słychać było na staję lub dwie dokoła.

Niby to ona prowadziła, niby popędzała, jak zwalniać zaczynali, ale już czuła, że ciężko jej tempo utrzymać razem z roślejszymi, długonogimi mężami. Już się świst nieprzyjemny dobywał z niej przy każdym tchu, coś rzęziło w trzewiach nieprzyjemnie. Szczęściem, daleko nie mieli. Już się objawiła wierzba-starucha na brzegu, co się w wodę przewróciła, ale nowe korzenie puściła, żywota się uparcie trzymając. Niestanka swój tobołek wepchnęła w ręce Jaksy, ciężki był, ziołami woniał i coś w nim zachlupotało. Jakieś ruchy delikatne i niemrawe dało się wyczuć, coś tam zielarka żywego targała ze sobą. Niestanka zaś zzuła wysokie ciżmy i te z kolei wpakowała w ręce Wszewłada, z chrzęszczącym jękiem podciągnęła się na wierzbowej gałęzi i po konarze przesuwać się zaczęła nad zarośnięte rzeczne rozlewisko. Po chwili nad trzcinowiskiem objawiły się jej chuderlawe łydki, co z miesiącem w bladości mogły śmiało iść w zawody. Dziewka machnęła nogami i skoczyła między bujne sitowie i tataraki. Szelest stamtąd dobiegł i pluski, a chwilę później z zieloności wychynęło się czółno, długie i wąskie. Niestanka w sukni do kolan mokrusieńkiej balansowała na nim, stojąc, w nader chybotliwej równowadze, ale kosturem swoim od trzcin odbiła się sprawnie i zręcznie dobiła do brzegu.

Jaksa, który za zwierzem nieraz pół dnia przez las bieżał i niejedną staję przebył, nie miał problemów, by za zwinną Niestanką nadążyć, nawet wtedy, gdy - nie wiedzieć czemu - dziewka mu swój tobołek wcisnęła, z jakowąś żywizną w środku.
Nie dość, że z pańskiego stołu jadło zgarnęła, to jeszcze kota przygarnęła w grodzie? Albo kurę jakowąś, pomyślał. Zaglądać do środka nie zamierzał. A nuż węża dziewka szalona tam wsadziła...

Przez moment obserwował, jak Nietanka z wierzbą rosochatą się zmaga i na drzewo wspina. Nie był to jednak objaw, jak się okazało, szaleństwa, czy chęć szukania schronienia na drzewie, które nijak dać go nie mogło.

Czółno, które do brzegu dobiło, wprawną ręką dziewki kierowane, wyglądało na dość solidne, by trzy osoby unieść, wraz z ich dobytkiem. Na podobnym Jaksa pływał. A nawet mniej solidne lepsze było, niż zmaganie się z rzeką, gdzie, być może, topielce mieszkały, albo i rusałki.
Jaksa buty szybko zzuł, po czym podszedł do brzegu i ostrożnie wszedł do łódki, by chwiejnej równowagi nie zakłócić.
- Baczenie miej. Nie zamocz mi tobołka - pouczyła dziewka cicho. - Mapę masz ty?
- Mam - odparł równie cicho, poklepując się po piersi, jako że tam mapę schował jeszcze z wieczora, gdy przy blasku pochodni skończył ją oglądać. - Wszak Wojmirowi na nic ona. Zna te okolice.
On sam okolic nie znał. Podobnie zresztą jak i literek znacznej części, ale ta sztuka mnichom jeno była potrzebna. Za to pamięć miał dobrą i patrzył dokładnie, jak Wojmir wioski i osady nazywał, na mapie je pokazując.
- Tyle dobrego - mruknęła. - Wóz się wlecze. Do brodu spłyniemy może i przed Wojmirem. Zerkniemy, co tam dzieje się.
Palcami bosych stóp przytrzymywała się krawędzi czółna. Równowagę złapała na powrót, gdy się Jaksa przed nią umościł, i we Wszewłada ponaglające spojrzenie wbiła. Milczący, kudłaty człek budził w niej nieprzyjemny niepokój, ale nie zamierzała go na brzegu z tego powodu ostawić.
- Nuże, wsiadaj - popędziła go.

 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 23-11-2017 o 16:41.
Asenat jest offline  
Stary 23-11-2017, 16:31   #8
 
CHurmak's Avatar
 
Reputacja: 1 CHurmak ma wspaniałą reputacjęCHurmak ma wspaniałą reputacjęCHurmak ma wspaniałą reputacjęCHurmak ma wspaniałą reputacjęCHurmak ma wspaniałą reputacjęCHurmak ma wspaniałą reputacjęCHurmak ma wspaniałą reputacjęCHurmak ma wspaniałą reputacjęCHurmak ma wspaniałą reputacjęCHurmak ma wspaniałą reputacjęCHurmak ma wspaniałą reputację



- A! - Wszewład tylko krótko krzyknął, do dłuższych rozmów wszak nie przywykł. Okoliczna przyroda nie stanowiła dlań nadmiernej zagadki, obecność czółna jako dzieła rąk ludzkich nie umknęłaby może jego uwadze, choć Niestanka ze względów oczywistych miała najlepsze rozeznanie. Nie umknęły za to uwadze łydki dziewczyny. Faktycznie, blade jak miesiąc. Kiedyś, czy to we śnie, czy na jawie, w każdym razie podczas długiego czuwania nad wodą, zdawało się, widział wodne dziewoje. Dziwnie się wtedy czuł, istoty nie budziły obrzydzenia a wręcz przeciwnie, jednak zaciekawieniu towarzyszył silny niepokój.
Nieco zmartwił się przez chwilę myśląc o tym, że czółno które miałoby ponieść taką kruszynę, nie poniesie ogromnego rycerza. Wszewład nie był kruszyną, ale tak rosłym chłopem jak Jaksa zdecydowanie też nie był. Jednak jeśli dane już było czółnu rozpaść się, leśny człowiek pewien był, że sobie poradzi. Wszystko było lepsze niż narażanie się na jeszcze większą niż przedtem watahę rozbójników. Nie przyzwyczajony do wodnych środków poruszania się, wskoczył również zamoczywszy nogi, nieporadnie wcisnął swoje skromne wyposażenie i gdy łódka zaczęła płynąć i wszyscy bezpiecznie się usadowili, zaczął machać ręką w wodzie, nie będąc w owej chwili świadomym istnienia takiego cudu ludzkiej myśli jak wiosło.

- Na dnie wiosło masz - wyszeptała Niestanka. - Nie pluskaj tak, niesie się po wodzie.
Stała na krawędziach czółna i balansowała własnym ciałem niebezpieczne przechyły przeładowanej łódki. Trzymała się blisko krawędzi trzcinowiska i swoim kosturem odpychała od splątanych w zbitą masę kłączy.

Z prądem płynęli, więc Jaksa, chociaż na dnie łodzi wiosło leżało, miast do pomagania się zabrać, za kuszę chwycił, by ją naładować. Nie było wiadomo, co koło brodu zastaną - Wojmira i wojaków, czy może ich trupy i zbójców nad tymi trupami stojących. Lepiej było być przygotowanym na najgorszą okoliczność - broń mieć gotową do strzału.

 

Ostatnio edytowane przez CHurmak : 23-11-2017 o 16:46.
CHurmak jest offline  
Stary 26-11-2017, 13:19   #9
 
Szkuner's Avatar
 
Reputacja: 1 Szkuner ma wspaniałą reputacjęSzkuner ma wspaniałą reputacjęSzkuner ma wspaniałą reputacjęSzkuner ma wspaniałą reputacjęSzkuner ma wspaniałą reputacjęSzkuner ma wspaniałą reputacjęSzkuner ma wspaniałą reputacjęSzkuner ma wspaniałą reputacjęSzkuner ma wspaniałą reputacjęSzkuner ma wspaniałą reputacjęSzkuner ma wspaniałą reputację

Wszyscy

Przechyły i przechyły, chciałoby się śpiewać, lecz czółno mknęło przez ciemne wody Wisły, a załadunek w postaci trójki dorosłych osób nie pomagał w stabilnej żegludze. Mimo dziewczęcego doświadczenia jakim dysponowała Niestanka, łódź wydrążona w pniu starego drzewa nie słuchała się jak należy i miast trzymać się bezpiecznego brzegu, wylazła na otwartą, mętną wodę zdradzieckiej rzeki. Szybko, bo za pierwszym zakrętem, ujrzeli wspomniany bród, który brodem był zaiste dziwnym. Prezentował się w postaci piaszczystej, zarośniętej krzakami wysepki, która wyłoniła się po środku koryta rzeki, a z obu stron lądu prowadziły do niej rzadko powtykane kłody i kamienie. W wyobraźni skoki po tychże stopniach wyglądały na możliwe, lecz praktycznie okazać mogły się jako trasa wyjątkowo trudna. Nim jednak ujrzeli bród, doszedł do ich uszu szczęk spotykającej się w starciu broni. To grupa Wojmira siedziała przy pierwszych, kamiennych “stopniach”, osaczona przez czterech przeciwników, co glewiami i włóczniami na dystans dźgało tarcze kneziowskich wojowników. Co było najgorsze i ciężkie do zrozumienia, to widok wrogów, którzy tak jak i wojmirowscy żołdacy, uzbrojeni byli w kolczugi, szyszaki oraz barwy sandomierskiego wojska. Zdrada? Widać było, mimo mgły i pewnej odległości, że twarz Wojmira maluje się purpurą i straszliwą wściekłością.
Nagły krzyk i jęk bólu wybił się ponad odgłosy potyczki. To jeden z żołdaków przewrócił się, kiedy ostry grot przeszył jego udo. Jaksa szeroko otwartymi oczyma chciał dojrzeć miejsce, skąd strzała wypadła, ale jak na przewrotną złość promienie zachodzącego już Słońca, co przedzierały się przez wieczorne mgły, tknęły jego wrażliwy wzrok. Musiał oczy spuścić, aby brzydki ból ustał, przyzwyczaił się do niekorzystnego położenia. Mógł strzelać, lecz w przechyłach łodzi i tylko do tych, co stoją przy brzegu. Miotacz z zarośli okazał się nieosiągalny na obecną chwilę.
Mknęli wprost na piaszczystą wysepkę, parę chwil minie, nim dotrą do wspomniane brodu. Niestance udało się na tyle opanować łódź, aby ta nie zatonęła pod siłą mocnego nurtu.
Tylko cosik jęło kłuć ją w płucach, zmęczenie dawało się we znaki, wypruwało z ramion siły do sprawnej kontroli nad chwiejnym czółnem. Jest świadoma tego, że ktoś powinien szybko wspomóc ją w prowadzeniu tej ciężkiej kłody.
 
Szkuner jest offline  
Stary 27-11-2017, 16:47   #10
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Dłubanka, wyglądająca jak dzieło rąk własnych Nistanki, jakoś utrzymywała się na powierzchni rzeki, chociaż raz czy dwa razy Jaksa miał wrażenie, że podróż zaraz się skończy, a cała ich trójka znajdzie się najpierw w wodnych odmętach, potem w ramionach topielców czy topielic, czyli w towarzystwie znacznie gorszym, od potencjalnych napastników, z którymi można było się dogadać za pomocą ostrza topora.
Z drugiej strony... Podróż wodą zwykle była szybsza niż lądem, i, przy odrobinie szczęścia, mniej męcząca.
Zwykle.
Gdyby wspomniane szczęście im dopisało, to - jak mówiła dziewka - znaleźliby się przy brodzie szybciej, niż obciążenie wozem Wojmir i jego towarzysze.

No ale nie udało się.
Jaksa zaklął pod nosem, widząc, jak wygląda sytuacja. Wojmir był, delikatnie mówiąc, w opałach, a oni sami, ich trójka, mogli się za chwilę znaleźć w opałach jeszcze gorszych.
- Do wysepki - syknął cicho, kierując te słowa do Wszewłada. - Zanim ten łucznik wystrzela nas jak kaczki.
Odłożył kuszę i chwycił za drugie wiosło.
Dotarcie do wysepki dałoby im stały, mniej więcej stały, ląd pod stopami, schronienie przed wzrokiem strzelca i zdecydowanie większe szanse na wspomożenie walczących. A dokładniej - on by mógł ich wesprzeć. Z łódki mógłby równie dobrze trafić kogoś ze swoich, a tak... dwa, trzy celne bełty i połowa napastników trafiłaby tam, gdzie ich miejsce - do piekła.
 
Kerm jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 11:54.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172