Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 24-03-2018, 16:14   #1
Adr
RPG - Ogólnie
 
Adr's Avatar
 
Reputacja: 1 Adr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputację
Boom and Bust in New Orlean

Boom and Bust in New Orlean



Bryza nadchodzącą od jeziora Pontchartrain zwiastowała zbliżający się wschód. Parna noc po raz ostatni przechylała się przez bogato zdobione balkony arystokratów, wisiała nad werandami obszernych postkolonialnych domów należących do potomków plantatorów, zakradała się do domów kreolskich rodzin i skromnych siedzib imigrantów ze Starego Kontynentu stale przybywających do nowoorleańskiego portu. Ostatni powiew nocy szczególnie mocno czuć było w czarnych w dzielnicach nędzy, w brudnych od fabrycznej sadzy namiotach i skleconych byle jak domostwach negroidalnej biedoty.

W knajpach i nocnych klubach ogniska jazzujących jam session tliły się karmiąc się ostatnim nocnym podmuchem. Saksofony i oboje zamiast spać w futerałach jak mąż z żoną. Leżały w nieładzie z śliną i resztkami alkoholu w ustnikach. Ludzie wracali do domów nieco chwiejnym krokiem, odpoczywali i drzemali na klubowych kanapach lub chrapiąc pod stołem, leniwie ziewając między jednym a drugim snem, między ostatnim a pierwszym drinkiem. Nikt nie chciał wiedzieć, pamiętać, rozmyślać zbyt wiele nad życiem. Nikt już nie czekał, aż wybudzony z pijackiego majaku kornecista wznowi przerwaną solówkę i pobudzi wszystkich.

W Nowym Orleanie każda dnia gazety przynosiły wiadomości. Zwykle te złe. Ktoś stracił życie w fabryce, ktoś zapił się na śmierć, kogoś postrzelili na polowaniu albo pobili w ciemnej uliczce, dziecko jakiegoś biedaka zmarło z głodu, ktoś utopił się na bagnach łowiąc okazję, ktoś strzelił sobie w łeb, ktoś się powiesił, kogoś kto miał okradli, ktoś zbankrutował, ktoś został zdradzony, ktoś zdradzał.

Na tych samych ulicach rodziły się dzieci, ktoś zakochał się, ktoś napełnił brzuch pożywnym jedzeniem, ktoś miał niezapomniany orgazm, ktoś znalazł dobrą pracę, dla kogoś odwrócił się dziś los, ktoś zrozumiał co to wolność, szczęście albo zdrowie po chorobie. O tych małych dobrych rzeczach jak pełny brzuch czy pocałunek na dobranoc nie piszą gazety. Dziennikarze piszą o sensacjach i sprawach, które są ważne dla ogółu.


Sebastian Lovell dostał wolny dzień i wieczór. Telefon redaktora naczelnego Johna Woodbridge'a ściągnął go jednak do pracy. Sebastian spędzał noc w redakcji “Times-Picayune” przy North Street 615 i właśnie nadrabiał zaległości. Na jutro miał zlecenie na przekrojowy artykuł prezentujący sylwetkę Howarda Blackwooda, nowoorleńskiego milionera i potentata petrochemicznego.

Informację, że Howard Blackwood nie żyje podały do wiadomości popołudniówki dwu najważniejszych nowoorleańskich dzienników “New Orleans Item” i "New Orleans States" (*New Orleans States to popołudniówka Picayune’a; ta sama redakcja; gazety obu potentatów medialnych w NO wychodzą w systemie gazeta poranna i druga wieczorem (daily evening newspaper), dziennym odpowiednikiem konkurencji jest “Morning Tribune”.

Tabloid “Crusader” zatytułował swój news Milioner ginie w wypadku samochodowym. Dołożył jeszcze artykuł o samobójczej śmierci ojca milionera, seniora Franka Blackwooda i o katastrofie statku w jakiej zginęła jego matka i trójka rodzeństwa. Wszystkie te informacje podano próbując wykreować aurę tajemniczości i spekulacji. Sensację próbował wywołać brukowiec “Crescent” już sam tytuł artykułu “Murder or Heartattack?” sugerował że nie wszystko jest jasne w tej sprawie, Powróciła też informacja o leczeniu psychiatrycznym petrochemicznego potentata wałkowana od kilkunastu miesięcy.

Lovell zebrał sporo informacji. Musiał przypomnieć najważniejsze informacje dotyczące kariery milionera. Howard Blackwood pochodził z wielodzietnej rodziny. Przeglądając surowe i poważne wizerunki jego rodziców utrwalone solami srebra pod czarną płachtą nie trudno domyślić się, że powagę mieli wystudiowaną nawet w obliczu dramatów jakie ich nachodziły. Trudno przypuszczać czy młody Howard słyszał huk wystrzału rewolweru i czy widział krwawy finał życia i kulę rozbryzgującą mózg jego szanowanego ojca na sekretarzyku. Duża rodzina Blackwood przeszła pod finansową opiekę dziadka, bogatego sędziego, który świetnie radził sobie w interesach.

Howard okazał się jego zdolnym uczniem i śmiałym eksperymentatorem. Projekty wielu urządzeń znajdowano w jego pokoju. Dziadek zorganizował mu pracownię, gdzie majstrował przez długie popołudnia. Gdy słynny szyb z ropą naftową siknął na 60 metrów, Howard właśnie przeżywał swoją inicjację seksualną. Blackwood interesował się technikami wydobycia ropy już wcześniej w trakcie szkolnych lat. Gdy już dziadek wprowadził go w rodzinne interesy i dał nieco samodzielności. Howard skupował patenty i projekty nowoczesnych maszyn wydobywczych.

[MEDIA]http://www.blog4history.com/wp-content/uploads/2010/06/gusher_coalinga.jpg[/MEDIA]

To właśnie opracowany przez niego patent na wiertło Blackwooda i produkcja maszyn górniczych i wiertniczych przyniosły jego firmie pierwsze duże zyski. Nienasycona ciekawość i szybkie znudzenie kolejnymi branżami okazało się niezwykle stymulujące cyrkulację pieniędzy w coraz to nowych inwestycjach. W końcu nieco znudzony poświęcił się rozwojowi firmy produkującej maszyny dla przemysłu wydobywczego. Kilka lat później Blackwood razem z Robertem Reynoldsem i Johnem Huntem zakłada Oil Company przedsiębiorstwo petrochemiczne, którego działalność obejmowała wydobycie i przerób ropy naftowej i gazu ziemnego. Przedsiębiorstwo w szybkim czasie zniszczyło lub wykupiło inne konkurencyjne firmy w tej branży. A w kolejnych latach zainwestowało nie tylko w wydobycie i przetwarzanie surowców ale ich transport, dystrybucję i marketing. Wkrótce Blackwood przejmuje pakiet większościowy firmy i dodaje do nazwy firmy swoje nazwisko. Blackwood Oil Company zmonopolizowała sektor petrochemiczny, a właściciele stali się bogaczami, a Blackwood milionerem.

Życie osobiste. Ożenił się z arystokratką z Nowego Orleanu i osiadł nad brzegiem Missisipi. Tu urodziła się jego córka, Milli Blackwood tu zmarła jego żona. Osiągnąwszy majątek Howard stopniowo zmienił się z pracusia i eksperymentatora w zwolennika wystawnych przyjęć, pięknych kobiet i jak twierdzili niektórzy w hulakę. Lovell przeglądał również miesięcznik “Hunter” numer monograficzny poświęcony Blackwoodowi wyłaniał się z niego obraz podróżnika, zapalonego żeglarza, miłośnika polowań. Bogactwo budzi podziw ale i zawiść. To co kładło się cieniem na jego karierze starał się przykryć hojnością i zaangażował się w szereg działalności charytatywnych i filantropijnych. Blackwood ożenił się ponownie z piękną kobietą, Deanną.

Lovell miał dużo szczęścia, bo jednemu z redaktorów udało mu się przeprowadzić rozmowę telefoniczną z bratem zmarłego Paulem Blackwoodem. Notatki z tej rozmowy przekazała mu matka i leżały na jego biurku. Paulem Blackwood zapewniał o głębokiej rozpaczy i nieukojonym smutku jaki dotknął go zaraz po otrzymaniu tych hiobowych wieści. Wspomniał o wielkiej stracie dla miasta, przypomniał o filantropii zmarłego jako dobroczyńcy miejskich instytucji, przede wszystkim szpitali i uniwersytetu Tulane. Zasugerował także pewnie wątpliwości, co do naturalnych przyczyn zgonu brata. Zapewniał że wszystkimi dostępnymi metodami należy sprawdzić wszystkie hipotezy by wykluczyć lub potwierdzić domniemane sprawstwo osób trzecich. Zapytany o zdrowie drugiego brata Ernesta i o warunki w The City Hospital for Mental Diseases dyplomatycznie zmienił temat.




Bayou śmierdziało trupem. Z stojącej wody wystawały tylko rogi bodąc nozdrza wszystkich, którzy zbliżyli się do zatęchłego rozlewiska. Rozkładające się ścierwo padłej krowy porzucone jak wiele innych niepotrzebnych przedmiotów zmieniało jeden z naturalnych kanałów odpływowych w bagno. Gazety dyskutowały, ile władze miejskie powinny przeznaczyć na oczyszczenie tego bagna z śmieci. Odór wzmagał się z każdym dniem. Aktywiści protestowali pod siedzibą władz, pod budynkiem City Hall, żądając by ogłoszono kwarantannę w najbliższych dzielnicach. Wszyscy bali się powrotu epidemii z 1918 r. gdy grypa i zapalenie płuc zabiły tysiące mieszkańców. Nie zmniejszyło jednak populacji miasta, która wynosi ok. pół miliona mieszkańców, co czyni Nowy Orlean największym z miast południa Stanów Zjednoczonych.

[MEDIA]http://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/thumb/3/3c/Bayou_Corne.jpg/800px-Bayou_Corne.jpg[/MEDIA]

Sprawa był zamknięta. Dochodzenie i śledztwo przeprowadzone. Wyrok wydany. Sprawiedliwość po raz kolejny triumfowała. Prowadzona przez Raymonda O’Connora sprawa trwał jednak za długo. Jeden z nowych informatorów poczuł się zbyt pewnie, a przyciśnięty podał za dużo informacji. To niestety skutkowało namnażaniem hipotez i powikłaniem prostej sprawy jak okazało się później. O’Connor stracił kilka dni, a żaden detektyw nie lubi martwych tropów i ślepych uliczek. Dlatego mimo, że sprawa została zamknięta w świetle prawa. To dla Raymonda nie była jeszcze domknięta. Właśnie dziś planował rozliczyć się ze zbyt gadatliwym informatorem.

Bayou śmierdziało trupem, a Raymond O’Connor musiał się niestety zapoznać z tym smrodem. Informator Johnny Ratking trzymał się blisko z czarnymi szumowinami mieszkającymi przy bagnistym bayou. To właśnie ulokowana na obrzeżach murzyńskiej dzielnicy, czarna knajpa “Dear Lord” była ostatnio jego ulubionym miejscem. Tam zmierzał O’Connor, aby zamknąć sprawę. Nowe zadania już na niego czekały, a bayou nadal śmierdziało trupem.



Luigi Giordano w kajdankach prowadzony schodami w dół do podziemi komisariatu, gdzie mieściły się cele. Był poobijany, wdał się w bójkę w knajpie. Pechowo “kogutki z mokradeł” zjawiły się po kilku minutach. Pewnie wisieli nad spelunką jak sęp na padliną czekając na okazję, aby kogoś zgarnąć. Luigi stawiał się, więc oberwał w pysk. Wiedział, że rano jak strach będzie miał wielkie i fioletowe oczy.

- Nic na mnie nie macie - Włoch uśmiechał się szyderczo do młodego funkcjonariusza, który zgrzytał zębami.
- Tommy, co robisz? - warknął starszy glina, gdy młodszy kolega zadzwonił kluczami przy zbiorowej celi. Kilkunastu murzynów siedziało tam pod ścianami. Niektórzy coś szeptali między sobą, mamrotali klatwy spluwając na widok funkcjonariuszy, inni tylko zaciskali pięści i zęby.

- Nie zamkniesz białego z tymi bambusami.
- Skurwiel nabił mi limo, zasłużył na czarne przywitanie.
- Ty mu podbiłeś oba. Wyjmij ten jebany klucz. Prowadzimy go do jedynki.
- W jedynce dziś nocuje Angelina. Chłopaki chcą się zabawić.
- No cóż też chętnie dziś zamoczę.
- Żonka obraziła się - szturchnął kolegę w bok. - A słyszałeś Angelina dostała u nas etat sprzątaczki. Musi się dziś odwdzięczyć za załatwienie roboty.
- Dobra. Wrzucimy go do izolatki. Wiem. Syf i krew po tym wczorajszym świrze. Ale nie wrzucę Italiano, do tych czarnych śmierdzieli. Tego się po prostu białem nie robi.

Gdy podprowadzili Luigiego do izolatki ten odezwał się do starszego gliny:
- Daj papierosa - gdy ten wyciągnął dwa, bo widocznie miał sentyment do więźnia, a jego szwagier był Włochem, szepnął mu kilka słów:

- Odpuść sobie Angie. Wiem, że kiedyś miała klasę i renomę, ale od miesięcy syfi. Nie słuchaj tego, co gadają, zawsze bierz te nowsze lalki.

Rano zadzwonił telefon i Luigi Giordano został zwolniony zanim jeszcze zdążyli go przesłuchać. Taksówką dostał się pod knajpę. Ze zdziwieniem obejrzał puste miejsce po swoim samochodzie, który był jego dumą. Wszyscy zazdrościli mu tej fury, a teraz ktoś mu ją podprowadził. Kurewsko zła noc.

[MEDIA]http://www.kittenandthehip.com/wp-content/uploads/2017/11/Speed-Duesenberg-Model-J-255-Torpedo-Phaeton-by-Fran-Roxas-1930-Performance.jpg[/MEDIA]


Na rogu Tulane Avenue i South Broad Street pod numerem 2700 mieścił się cały kompleks budynków należących do wymiaru sprawiedliwości. The Criminal District Court Building and Parish Prison to jedna z nowszych inwestycji miejskich. Budowa została ukończona w 1931 r., a koszt inwestycji wyniósł $ 1,775,000. Główną fasadę gmachu zbudowanego głównie z wapienia i granitu zdobiła majestatyczna kolumnada od strony Tulane Avenue. Główne wejście było imponujące ze względu na szerokie schody, które wznosiły się na wysokość pierwszego piętra od ulicy. Szerokie fronty od White Street zostały wzbogacone motywami nawiązującymi do egipskich hieroglifów. Petenci stąpali po korytarzach wyłożonych z marmurów z Tennessee i spoglądali na ściany zdobione marmurowymi pilastrami. Kompleks posiadał pięć sal sądowych (A-E), dwie wykończone w modernistycznym stylu, dwie w stylu kolonialnym, a jedna renesansowym. Każda z nich była kompletną jednostką z osobnym przejściem do więzienia. Architektura budynków była przejściem od klasycznych rozwiązań do nowoczesności.

James A. Caine był zmęczony jak wszyscy obecni na sali sądowej. Sędziwy prokurator uparł się na czytanie nudnej dokumentacji sądowej, a mieli już dziś okazję słuchać opinii biegłych i sprawozdań z przesłuchań świadków. Trwało to już trzy godziny i zanosiło się, że potrwa drugie tyle. Woźny drzemał, sędzia ziewał. Jedynie lektor zatrudniony specjalnie do czytania tych dokumentów wykonywał z przekonaniem swoją robotę z monotonią i godnością przynależną, komuś kto właśnie dostał pracę i zamierzał ją wypełnić. Na szczęście ogłoszono przerwę na lunch. James A. Caine mógł wreszcie odetchnąć. W tym czasie zgłosił się do niego pracująca w sądzie sekretarka Alice.


- Dzień dobry, panie Caine. Jest mi pan winien lunch. - zawyrokowała sekrtarka uśmiechając się do adwokata. - Mój dzisiejszy dyżur na centrali telefonicznej to koszmar. A to wszystko przez pańskich interesantów. Zapisałam siedemnaście osób, które telefonowały i chciały z panem rozmawiać w ciągu ostatnich trzech godzin. - podała mu kartkę z odnotowanymi nazwiskami i numerami zwrotnymi - Będzie miał pan chyba dużo pracy. Wszyscy prosili, aby skontaktował się pan z nimi w pilnych sprawach. Na liście nazwisko Blackwood powtarzało się trzy razy: Milli Blackwood, Deanna Blackwood, Paul Blackwood,
Robert Reynolds, Johnem Hunt, Wesley Dean, Patrick Ervin, John Rogers, Emmanuelle Boquet, Henry P. Lang, John Farquade, Vladimir Morozow, Gordon Butler, pozostałe cztery numery telefonów bez nazwisk: 1506, 1679, 2833, 2096.






Od czasu ponownego małżeństwa Blackwooda jego duży dom w stylu kolonialnym zrobił się nagle za mały. Rezydencja leżała na obrzeżach parku otoczona była z trzech stron obszernymi werandami, na których ulokowane były odkryte balkony idealne dla kąpieli słonecznych. Najbardziej charakterystyczny wygląd domu zapewniał okazały portyk kolumnowy, od frontu prowadzą do niego szerokie schody.

Z frontowej werandy z dwoma półkolistymi skrzydłami przechodzi się przez niewielki przedsionek do reprezentacyjnego holu wejściowego. Po lewej znajduje się duży salon, zwany też pokojem przyjęć, a po prawej identycznej wielkości pokój gościnny z kominkiem. Oba pomieszczenia spełniają funkcję wygodnych poczekalni dla gości. Pozwalają wygodnie usiąść, spocząć po podróży, czy przygotować się przy dużych stojących lustrach zanim zostaną przez domowników przyjęci na pokoje. Idąc dalej w głąb domu znajdujecie się bogatym westybulu z schodami paradnymi wykonanymi z kilku rodzajów drewna, mahoniowe balustrady, misternie rzeźbione krągłości figur i szczebli podtrzymujące gładkie poręcze. Po prawo pokój muzyczny z harfą i fortepianem, a nieco dalej obok niego biblioteka.

Na piętrze mieściły się sypialnie i pokoje domowników. Kobiety podzieliły terytorium tak że jedno skrzydło domu należał do pani Blackwood, a drugie do panienki Milli.

Dwie kobiety aspirujące do roli doskonałej pani to nawet dla sporego domu za wiele. Trudno było oczekiwać by macocha i córka zostały przyjaciółkami od serca. Sprzeczne polecenia wydawane służbie to nic. Ale wzajemna niechęć i nienawiść podszyta zazdrością, która wydawała zatrute owoce. Tak soczyste przekleństwa, złorzeczenia tryskające jadem. Kobiety lubią gotować ostro, lubią gotować piekło rywalce. Na próżno szukać źródeł zazdrości. Fizjologowie szukają przyczyn w zazdrości o ciało, kształty i atrybuty, psychologowie upatrują w kompleksach, projekcjach i urojeniach. Jedni jak i drudzy ślepo błądzą. Kobieca uczuciowość, intuicja, praktyczność, dokładność percepcji, zdolności językowe i rachunkowe, doskonałe czytanie charakterów i orientacja społeczna sprzęgając się z wścibstwem, niekonsekwencją, intrygowaniem, przebiegłością, gniewem, nieumiarkowaniem, brakiem stałości i chwiejnością decyzji wywołują konflikty gwałtowne niczym huragan nadciągający, co roku znad zatoki meksykańskiej.

Wieczorem rozdzwoniły się telefony w obu skrzydłach domu. Obie kobiety zostały poinformowane przez przyjaciół o wypadku samochodowym i śmierci Howarda Blackwooda. Ta wiadomość zapowiadała nadchodzące zmiany.

Obie panie w niedługim czasie po otrzymaniu złej wiadomości szykowały się do wyjścia z domu. Zwykle starały się unikać swego towarzystwa i bez wyjątkowo ważnego powodu nie przebywały w jednym pomieszczeniu. Ale w obliczu takich dramatycznych wiadomości traf zrządził, że obie znalazły się na szczycie paradnych schodów prowadzących do westybulu. Rywalki trochę zaskoczone nagłym spotkaniem przystanęły na chwilę i zmierzyły się wzrokiem. Cisza narastała, zmącona jedynie przez tykanie olbrzymiego szafowego zegara z wahadłem, który był teraz jedynym świadkiem ich spotkania.


 

Ostatnio edytowane przez Adr : 01-04-2018 o 03:35. Powód: Literówki
Adr jest offline  
Stary 26-03-2018, 14:31   #2
 
Wisienki's Avatar
 
Reputacja: 1 Wisienki ma wspaniałą reputacjęWisienki ma wspaniałą reputacjęWisienki ma wspaniałą reputacjęWisienki ma wspaniałą reputacjęWisienki ma wspaniałą reputacjęWisienki ma wspaniałą reputacjęWisienki ma wspaniałą reputacjęWisienki ma wspaniałą reputacjęWisienki ma wspaniałą reputacjęWisienki ma wspaniałą reputacjęWisienki ma wspaniałą reputację
Spojrzała na nią, z jej rak wypadła kurczowo trzymana czarna torebka i potoczyła się po schodach.

Stała w tym samym miejscu z którego zobaczyła ją pierwszy raz. Wtedy było lato, ona roześmiana, wspierała się na ramieniu Howarda, a on szedł dumny jak paw. Nic dziwnego pokazywał pięknej kobiecie dorobek swego życia, a teraz nie żyje..

Wytrzasnął ją nie wiadomo skąd, pod jej wpływem zaczął prowadzić hulaszczy tryb życia, był inny niż wcześniej, jeszcze bardziej szalony niż za młodu. Nic dziwnego, omotała go jej młodość i piękno... z nią zaczął chodzić na te wszystkie rauty i bale na które nigdy wcześniej nie miał czasu, bawił się coraz częściej, wracał coraz później a teraz za to zapłacił, serce nie wytrzymało, umarł, już go nie ma... a ona będzie się dalej bawić, może z kimś innym

Mili będzie musiała z nią żyć... Jeszcze przynajmniej te kilka miesięcy aż do dnia jej 21 urodzin, kiedy wreszcie otrzyma pieniądze z funduszu powierniczego pozostawionego jej przez matkę. Chyba, że wcześniej uda jej się położyć ręce na pieniądzach tatusia. Była pewna, że Howard napisał testament, wierzyła też że tatko nie zgłupiał do tego stopnia aby nie uczynić jej główną spadkobierczynią fortuny, ona była krwią z jego krwi...

Spojrzała na macochę zimnym wzrokiem, to przez nią nie żyje, przez nią się rozhulał, to dla niej kupił ten przeklęty samochód w którym zginął.

Zaczęła delikatnie drżeć jej dolna warga...

Tak kochała tatkę, tak wiele chciała mu powiedzieć ...

Tak wiele rzeczy nie zdążyła...

Próbowała się powstrzymać...

Szeroko otworzyła oczy, a gdy je przymknęła, wybuchnęła płaczem, dzikim nieludzkim, nie powstrzymanym. Nie była przyzwyczajona do publicznego okazywania takich uczuć, nie chciała żeby ktoś zobaczył ją w takim stanie. Była pewna, że łzy rozmarzą jej makijaż, że będzie wyglądać jak gruźlik, albo ofiara przemocy domowej. Najchętniej wróciłaby do swojego skrzydła aby w spokoju się wypłakać, umyć twarz i nałożyć nową warstwę kosmetyków, wiedziała jednak, że tego nie zrobi. Deana całą pewnością uznałaby to za słabość, a ona się jej nie zamierzała być zwierzyną, to ona jest tu prawdziwa Panią tego domu i nie ona powinna się podporządkować. Opuściła czarną woalkę przyczepioną do kapelusza, w nadziei że zasłoni jej łzy i robiła krok w jej kierunku.

Jej obcasy stukały głucho po marmurowej posadzce.

Zbliżała się do macochy, mogła jej nie lubić ale pewne formy są ważne gdyż to one odróżniają nas od zwierząt. Milli Blackwood była dobrze wychowana i nie zamierzała nawet w godzinie próby pozwolić sobie na nie właściwe zachowanie, nie godne damy z towarzystwa, dlatego właśnie kierowała się do niej aby się z nią przywitać w tym trudnym dniu dla domu Blackwood.

Po dodze podniosła leżącą na schodach torebkę.

 
__________________
Wiesz co jest największą tragedią tego świata? (...) Ludzie obdarzeni talentem, którego nigdy nie poznają. A może nawet nie rodzą się w czasie, w którym mogliby go odkryć. Ruchome obrazki - Terry Pratchett

Ostatnio edytowane przez Wisienki : 26-03-2018 o 18:34.
Wisienki jest offline  
Stary 27-03-2018, 23:56   #3
 
Leoncoeur's Avatar
 
Reputacja: 1 Leoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputację


Redakcja The Times-Picayune, noc
Z tych materiałów dało się sklecić całkiem zgrabny, obszerny artykuł będący esencją dziennikarskiego rzemiosła, mającego rzetelnie przedstawić mieszkańcom Nowego Orleanu kim był Blackwood, ale Sebastienne nie lubił takiej roboty. Nie było tu miejsca na niedopowiedzenia i intelektualną grę z czytelnikiem bez jasnego wskazywania “who is who”. Nie było miejsca na zarys ciekawostek i pozornie mało ważne szczegóły, których zresztą Lovell aktualnie nie posiadał.
Zwykły, klasyczny, rozbudowany biogram dla mas.

Sebastienne z drugiej strony nie lubił też felietonów nacechowanych osobistą opinią autora i prezentujących jego punkt widzenia, a coraz większy wysyp “Les Fuellietones” uważał za początek śmierci jego zawodu. Zastanawiał się czy dojdzie do takich czasów, gdy ludzie sięgać będą po gazety by poznać czyjąś opinie, bardziej niż zaznajomić się z rzetelną nie nacechowaną punktem widzenia dziennikarza informacją.

Wzdrygnął się.

Co innego jednak przedstawienie czegoś w sposób wymuszający na czytelniku by sam się tematem zainteresował, myślał, dyskutował o nim, próbował rozwikłać przekaz zakodowany dziennikarsko-poetycką sztuką i sam dochodził do własnej opinii. Bez nazwisk, bez nazw firm, bez dat…
John jednak doskonale znając pasierba trzykrotnie zaznaczył, że artykuł o Blackwoodzie ma być przedstawiony jasno i bez udziwnień z których Sebastienne w redakcji był znany, nawet jeżeli jego cykl artykułów tworzony tym specyficznym stylem cieszył się dużą poczytnością uczciwie pracując na sprzedaż nakładów.

- Kończysz? - z rozmyślań wyrwał dziennikarza głos starego Petera, który składał wydanie.
- Obija się, nie widzisz dziadku? - zażartowała Jenny odgarniając niesforne włosy z twarzy.

Była to dosyć specyficzna para.
Stary Jackson składał druk Times-Picayune odkąd ktokolwiek potrafił sobie przypomnieć, ale od roku brał do pomocy wnuczkę tłumacząc się szczerze, że wzrok już nie ten co dawniej. Tajemnicą poliszynela w redakcji było, że nie jest to prawdziwy powód i staruszek chce w ten sposób wkręcić dziewczynę do pracy na stałe, a ona oprócz pomagania dziadkowi imała się coraz to nowych fuch robiąc za “chłopca” na posyłki w redakcji. On stateczny i lekko gburowaty, ona roztrzepana i wszędzie było jej pełno. Peter od jakiegoś czasu przymierzał się do rozmowy z szefem, aby ten dał w końcu Jenny oficjalnie posadę, ale Sebastienne nie przewidywał tu happy endu. Sumienna, ale roztrzepana dziewczyna, uważająca iż “wie lepiej” i nacechowana pewną odpornością na bezdyskusyjne wykonywanie poleceń, zdecydowanie mijała się ze światem dosyć autoratywnego redaktora naczelnego, Johna Woodbridga.





- Muszę wiedzieć ile miejsca zostawiać na ten artykuł - Peter burknął pod nosem zerkając ku Lovellowi.
- Zostaw mi stronę pomniejszoną o nekrolog, jak wyjdzie mi mniej to da się większe zdjęcie, albo doda drugie.
- Albo reklamy! - Jenny zrobiła minę kombinatorki. - U dołu, pod artykułem, reklamodawcy będa zachwyceni, bo ten tekst może mieć dużą poczytalność i…
- Poczytność - poprawił ją Peter.
- No jak zwał tak zwał, ale...

Przez chwilę ołówek Lovella zastygł w bezruchu, gdy dziennikarz trawił pewną myśl, która nagle przyszła mu do głowy. Nie zwracał uwagi na to co mówiła dalej zaaferowana dziewczyna i odwrócił się do obojga.
- Wiecie jaki nakład miała “States” z informacją o zgonie? - spytał powoli, uderzając przy tym końcem ołówka w podbródek.
- Trochę większą niż normalnie, chyba 60 tysięcy - Jackson wzruszył ramionami. - Z tego co wiem, ale nie interesowałem się tym specjalnie.

Sebastienne przymknął oczy.
W “New Orlean States” informacja o Blackwoodzie nie była specjalnie rozbudowana, ale co innego adnotacja o śmiertelnym wypadku, a co innego obszerny artykuł o denacie. Gdyby jutrzejsze wydanie poranne sprzedało się w dużej ilości egzemplarzy, oznaczałoby to spore zainteresowanie. Popyt na świętej pamięci Howarda Blackwooda. Popyt na kolejne artykuły, pisane już po swojemu, drążące mało znane sprawy, romanse, drugie dna jawnych informacji. Rozwikłanie czy to był naprawdę wypadek już nie jawił się jako sprawa tylko policji. Gdyby zebrać masę głębszych i ciekawych informacji, byłby to nawet materiał na oddzielną nowele, których już kilka wydał.
Lovell myślał intensywnie zakreślając ołówkiem nazwiska i miejsca w notatkach.
Paul.
Edward.
City Hospital for Mental Diseases.
Żona, córka.
Firma, przepływy pieniędzy.
Nudny biogram milionera zaczynał błyszczeć sporym potencjałem.

- Hej, Seb - Jenny z właściwą sobie prostolinijnością i bezpośredniością zwykła zwracać się do niego skrótem imienia - a jak to się stało, że stary umoczył w tym akurat ciebie? Miałeś mieć wolne, nie?
- Jako, że John lubi tu się jawić niczym Bóg, odpowiedzieć mogę tylko: nikt z nas nie zna boskich planów ni zamysłów.
- Wolny dzień, wolny wieczór i nagle plany runęły co? - Jackson zachichotał pochylając się nad składem.
- Taaa, i tak się zaszył, że całe popołudnie go szukałam, znalazłam dopiero wieczorem! - Jenny wycelowała w dziennikarza palec przyjmując pełną pretensji minę. - Za to ci dobrze tak, że gnijesz tu z nami niczym padlina w Bayou.

Sebastienne wywrócił oczyma i przysunął do siebie maszynę do pisania. Stukając w klawisze wrócił myślami do wieczora wspomnianego przez wnuczkę Starego Jackssona.





Tortorich’s, wcześniejszy wieczór
Może i Vieux Carré, znana bardziej jako dzielnica francuska, dawniej była bardzo reprezentacyjną częścią francuskich kreoli, pełną starych rezydencji, to czas od kilkudziesięciu lat cierpliwie weryfikował to. Zmieniały się czasy, zmieniały się miejsca. Bliskość będącego ‘oazą czerwonych latarni’ Storyville w sąsiednim Backatown, oraz napływ imigrantów (w szczególności Włochów) i strasznie taniejące tu czynsze zmieniły zdecydowanie ”French Quater”. Dziś ta cechująca się większym luzem i rozwiązłością dzielnica była ulubionym miejscem nowoorleańskiej bohemy, co widać było szczególnie po zmroku. Było to też miejsce, gdzie jazz nie tyle królował, co niepodzielnie cesarzował, dzielił i rządził. Być może narodził się w burdelach sąsiedniego Storyville, ale przesiąkając do dzielnicy francuskiej, właśnie tutaj rozwijał się i nabierał duszy.

Widać to było choćby po restauracji Tortorich’s mieszczącej się na rogu Royal Street i St. Louis, która każdego wieczora zmieniała się w klub. W dzień doskonała kuchnia słynąca głównie z dań kreolskich, później zaś muzycy serwowali ucztę dla uszu i duszy okraszoną whiskey i wszechobecnym Jax’em reklamującym się jako najlepsze piwo w mieście.

Sebastienne po wejściu rozglądał się po sali tyleż szukając miejsca, co obserwując towarzystwo jakie się tu zebrało. Prócz wspomnianej bohemy miasta nie brakowało miejscowych, czyli francuskich kreoli i Włochów, ale również przybyszów ciekawych klimatu tej dzielnicy. W oczy uderzało, że jakkolwiek nie było tu biedoty, to niełatwo było wypatrzeć kogoś z high class, a pojedyncze osoby z takich sfer, wybierały bardziej nieformalne i mniej wykwintne stroje decydując się z ciekawości, lub z umiłowania Jazzu, spędzić tu wieczór.

Miejsca takie jak to były specyficzne, bo jak z niesmakiem mówili niektórzy mieszkańcy Nowego Orleanu: w klubach i barach Vieux Carré było trochę “ciemniej” niż w innych lokalach i bynajmniej nie chodziło tu o oświetlenie. Murzyni spędzający tu czas oczywiście mieli swój wypracowany status odróżniający ich od innych ciemnoskórych nowoorleańczyków (zazwyczaj budujących miejską tkankę biedoty), ale ich obecność nie budziła ani sensacji, ani komentarzy lub rękoczynów, które z mogłyby mieć miejsce, gdyby taka sytuacja miała miejsce w śródmieściu.
Tu zresztą w pewnej kwestii byli nawet totalną większością.
Była to kwestia niewielkiej sceny Tortorich’s.
Wszak Jazz był niezaprzeczalnie “czarną muzyką”.



Coco Sue była jedną z tej większości.



Sporą przesadą ocierającą się o fałsz, byłoby stwierdzenie iż śpiewaczka zawdzięcza swoją karierę Lovellowi, ale będąc szczerym przyznać należy, że jego mini-publikacje o “Czarnej Perle” pomogły jej niesamowicie. Szwajcar jak zwykle nie pisał o kogo chodzi w krótkich wzmiankach chwalących jej talent na łamach Picayune, czym rozbudzał ciekawość. Pewien trud koneserów jazzu w ustaleniu kim jest “Czarna Perła” zaprocentował większym zainteresowaniem i większym wrażeniem, gdy odkrywano jej talent. Była to pomoc niewielka, ale dosyć kluczowa w jej początkującej dopiero karierze.

- Jax - rzucił do barmana przystając przy barze i kiwając artystce lekko głową, gdy lekkim mrugnięciem i dyskretnym ruchem dłoni okazała iż zauważyła jego przybycie.
- Wystroiłeś się jak na wesele Sebastienne - mruknął w odpowiedzi Francis, od blisko dekady nieprzerwanie pełniący wartę za barem - albo pogrzeb. - Przekrzywił głowę podając dziennikarzowi piwo.

Lovell zdjął stylowy kapelusz prezentując nienagannie ułożoną fryzurę, która w połączeniu z gładko ogoloną, z lekka pociągłą twarzą i idealnie skrojoną elegancką sportową marynarką nienagannie leżącą na szczupłej sylwetce, istotnie mogła sprawiać wrażenie odświętności. Przynajmniej dla tych, którzy go znali.
Zwykle golił się co dwa, trzy dni, włosy miał lekko zmierzwione, a na białą koszulę upstrzoną czerwonymi szelkami zarzucał nie marynarkę, a skórzaną kurtę. Również kapelusz był niejakim exception a la règle, bo miast niego nosił zwykle może i gustowny, ale jednak kaszkiet.
Niezmiennym akcentem elegancji Sebastienna były zawsze jedynie buty, niezależnie od tego czy miał umówione spotkanie w wyższych sferach, czy też odrzucając elegancję, spotykał się ze swoimi kontaktami ‘ulicy’ w gorszych dzielnicach miasta, wyglądając czasem niczym łajza.

- No? - Francis miał niemiłą manierę drążenia, gdy się nudził. - Jakieś spotkanie na szczycie.
- Nein - Lovelle zdjął okulary w rogowych oprawkach i odruchowo potarł nasadę nosa. - Obiad u rodziców.
- Oj Sebastian, Sebastian. Naprawdę uważasz, że w ten sposób zapracujesz na coś u ojczyma? Żelazny John miałby złapać taki haczyk?
- Nie o to chodzi Francis.
- A o co? Od lat na obiadki do ojczyma chodzisz odstawiony jak papuga.
- A ty od dłuższego czasu o to pytasz, drążysz, coś sugerujesz. Czemu?
Francis rozejrzał się i pochylił.
- Chodzą słuchy, że wchodzisz mu w dupę by za jakiś czas go zastąpić - barman powiedział trochę głośniej, bo salę wypełniły oklaski dla Coco, która skończyła piosenkę wywołując burzliwy aplauz. Jej głos zaraz został zastąpiony przez rzewny utwór grany na saksofonie.

- Donenwetter, Francis, bądź poważny - Sebastienne skrzywił się tylko spoglądając na barmana.
- To czemu stroisz się do niego jak na spotkanie z burmistrzem?
- Matka. Matka lubi jak wyglądamy tak jak by chciała nas widzieć. Wilhelm też zakłada garnitur.
- Billy? - Francis się prawie zachłysnął.
- Hildi też, piękna suknia. Zadowolony? Wchodzenie w dupę Johnowi… - Lovell pokręcił głową. - Nie wszedłby metalowy klin bity młotem.

Barman nie skomentował tego wołany przez grupę nowoprzybyłych Włochów, co dziennikarz wykorzystał na sięgnięcie po kieszeniowy zegarek, który otworzył z ostrożnością i pietyzmem.
Widok cyferblatu nie ucieszył go. Pomyłka, zła wróżba.
Przekręcił zegarek identycznie wyglądający z obu stron, by otworzyć w końcu właściwą dla swego zamiaru stronę - pojemniczek z tabaką, ale zaraz zmienił zdanie.
Po fajkę sięgnąć jednak nie zdążył czując dłoń na ramieniu.
- Wystroiłeś się Sebastienne. Dla mnie?
Coco Sue uśmiechała się zawadiacko, a Lovell ujął jej dłoń pochylając się lekko i unosząc ją, ale nie na tyle wysoko by ją ucałować.
Nowy Orlean był może i wyspą tolerancji na południu, ale nie na tyle, aby Lovell nie narobił sobie wrogów przez całowanie dłoni murzynki.
Niektórzy znosili wiele, ale jednak jakby nie orientowali się jeszcze jak i czyim zwycięstwem skończyła się kilkadziesiąt lat temu wojna secesyjna.

Sue uśmiechnęła się. Jej przyjemność sprawiały nawet takie akcenty niedopowiedzianych gestów.
- Spotkanie, czy obiad? - spytała będąc jako przyjaciółka dziennikarza bardziej zorientowana w niuansach jego życia.
- Obiad, nawet udany. Wytargowałem u Johna jutrzejszy dzień wolnego.
- Och, to świetnie! Masz wolny wieczór. Gdy skończymy… Bourbon Street do szaleństwa, z finałem w Old Absinth? - Kusiła. - A potem? Hm… - zawiesiła głos.
- Myślałem raczej o wypoczynku…
- Widzisz tego tam? - Coco dyskretnie wskazała niemłodego białego mężczyznę w dość drogim garniturze, sączącego whiskey. udawał, że nie zerka w stronę ciemnoskórej artystki. Definitywnie udawał.

- Ważny przedsiębiorca, samo to, że zobaczą mnie w jego towarzystwie da mi wiele, ale… nie chcę sama. Wiesz czemu? - To ostatnie było raczej stwierdzeniem niż pytaniem.
Lovell milczał .
- Gdy biała kobieta mówi nie, znaczy to… “nie”. Gdy mówi to czarna, można uznać, że się nie dosłyszało. - Sue uśmiechała się lekko. Mimo wszystko nie widać było po niej goryczy. - Sebastienne, masz inne plany na ten wieczór i noc?
- Nie, nie mam. - Dziennikarz uśmiechnął się już zdecydowany.
Coco tez się uśmiechnęła.

Oboje przedwcześnie.

- Seeeeb!!! no ileż ja się Ciebie naszukałam!! - dobiegł Lovella znajomy głos Jenny, wnuczki starego Jacksona.






Redakcja The Times-Picayune, noc

Sebastienne Lovell patrzył na skończony artykuł jeszcze raz go czytając. Jego wzrok przebiegł po ostatnim zdaniu.

Cytat:
(...)
Z do tej pory uzyskanych informacji wiadomo, że jego śmierć jest wynikiem wypadku.
Siedział tak przez chwilę w bezruchu ku niewielkiej irytacji Petera i większej Jenny.
Uniósł dłoń i powoli dwa razy wcisnął kropkę na maszynie do pisania.

Dwa najmniejsze dostępne znaki, zmieniające oznajmiająca coś kropkę w pełen niedopowiedzenia trzykropek.
Oddając materiał Peterowi do składu zastanawiał się co jutro powie na to John.


 
__________________
"Soft kitty, warm kitty, little ball of fur...
Happy kitty, creepy kitty, pur, pur, pur."

"za (...) działanie na szkodę forum, trzęsienie ziemi, gradobicie i koklusz!"

Ostatnio edytowane przez Leoncoeur : 29-03-2018 o 11:38.
Leoncoeur jest offline  
Stary 29-03-2018, 16:21   #4
 
Alaron Elessedil's Avatar
 
Reputacja: 1 Alaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputację

Zadzwonił budzik.

Z paskudnym skrzywieniem na surowej twarzy pacnął natręta uciszając go. Obrócił głowę. Zza okna, przez odsłonięte żaluzje wpadało światło niezgaszonych jeszcze latarni.
Westchnął głośno, zaś ciężar na jego klatce piersiowej uniósł się wraz z wdechem i opuścił przy wydechu.

- Pobudka, złotko - odezwał się chrapliwym głosem, lecz jedyną odpowiedzą był przeciągły jęk niezadowolenia. Bezceremonialnie zdjął dłoń kobiety ze swojej klatki piersiowej i wysunął się spod jej głowy. Brunetka, posiadaczka burzy kręconych włosów także spojrzała na zewnątrz.

- Dlaczego tak wcześnie?
Opadła bezwładnie na rozłożoną kanapę. Raymond wyjął papierosa z paczki obok budzika i włożył go między zęby. Z kieszeni spodni wydobył zapalniczkę benzynową, której otwarciu towarzyszyło zrodzenie wysokiego płomienia czubkiem sięgającego zbitego tytoniu. Zamknął ją jednym ruchem.

- Bo życie jest niesprawiedliwe - odparł od niechcenia pozostawiając po sobie chmurę dymu w miejscu, gdzie stał jeszcze przed chwilą. Zszedł z dywanu pokrywającego większą część drewnianej podłogi wprost do korytarza wyjściowego, a następnie do maleńkiej łazienki po prawej stronie. Rozległ się szum lecącej wody.

Kobieta wstała cicho i na palcach przeszła pod przeciwległą ścianę pokoju wytapetowanego wzorami w zgniłozielone szersze i brudnożółte węższe pasy. Ściana pokryta była regałami z zamkniętymi drzwiczkami oraz półkami z książkami wprost do kanciastego pudełkowatego biurka z małą lampką przykrytą jasnym abażurem.
Stosy papierów walały się po blacie. Przeglądając je omal nie przewróciła butelki whisky oraz stojącej obok szklanki z ciemnym płynem przykrywającym dno.

W łazience woda wciąż płynęła.

Budzik brzęknął i trzasnął zderzając się z czaszką kobiety. Padła bezwładnie na podłogę, zaś trzymająca go męska ręka obróciła się w kierunku własnej twarzy. Raymond zaciągnął się papierosem krytycznie przyglądając się potłuczonemu i powyginanemu urządzeniu.

- Nigdy go nie lubiłem - zaciągnął się kolejny raz, po czym wrzucił zepsuty przedmiot do wypełnionego resztkami papierów kosza na śmieci.





Podobnie do stojącego przed nim, obnażonego od pasa w górę mężczyzny, na samym początku własnej przygody z boksem sądził, iż niewiele różni się to od ulicznego mordobicia. Był pewny swego. Dokładnie jak rosły byczek o niskim czole.

O'Connor płynnie zszedł z linii ciosu i z impetem rąbnął sierpowym w skroń tak mocno, że niemal obrócił się, kiedy głowa przeciwnika odskoczyła. To był błąd, który doświadczony bokser mógłby wykorzystać. Natychmiast się wycofał. Jednakże przeciw sobie miał jedynie amatora, dla którego była to pierwsza walka.

Po pierwszym ciosie Raymond zrozumiał, że przegrał samym nastawieniem. Dokładnie to samo mógł myśleć podnoszący się z ziemi człowiek. Jego wzrok był mętny. Nie wiedział gdzie się znajduje, zaś detektyw już krążył wokół potężniejszego rywala. Oczywiście gdyby pozwolił się dobrze trafić, mógłby wylądować na deskach na znacznie dłużej niż tamten.

Kluczowa była praca nóg. Tam rozpoczynał się wszelki ruch poczynając od kroku na ciosie kończąc. Choć ręce również było istotne, co przypomniał sobie przejmując silne uderzenie na gardę. Mogłoby być mocniejsze, gdyby miało swój początek w skręcie bioder.

Natychmiast skrócił dystans zmniejszając skuteczność dłuższych rąk mężczyzny i wyprowadził kilka szybkich, pozbawiających tchu ciosów na korpus.
Głowa liczyła się tak samo jak siła. Bardziej. Czasem dawało się pokonać oponenta szybko. Częściej zależało to od strategii, wyczucia, dostrzeżenia i uchwycenia właściwej chwili.

Jeden z ciosów musiał dotrzeć do wątroby. Mięśniak zgiął się na moment popełniając następny z błędów początkującego. Nie utrzymał gardy. Uderzenie w podbródek ponownie powaliło go na ziemię. Raymond od dawna nie miał tak łatwej walki.

Amator.

O'Connor zdjął rękawice pozostawiając na zaciśniętych pięściach jedynie pasy owijki.

Nagle usłyszał wrzask i poczuł uderzenie od tyłu. Wpadł na liny. Nie pierwszy raz. Odbił się od nich obracając twarzą do wściekłego człowieka. Cios przebił się przez wzniesioną machinalnie gardę. Chrząstka w nosie chrupnęła. Nie pierwszy raz.

Raymond odskoczył w bok wznawiając pracę nogami. Twarz bolała znacznie mniej niż mogłaby, gdyby tamten zdjął rękawice. Sędzia starał się powstrzymać bijatykę, lecz nie był w stanie. Oczy O'Connora stały się przeraźliwie zimne.
Tymczasem agresor zepchnął Raya do narożnika. Na gardę spadał grad ciosów. Niektóre dochodziły celu szczególnie, że pochodziły nie tylko od rąk, ale również nóg. Wyglądało to na swego rodzaju morderczy szał. Sportowa walka przerodziła się w coś więcej. Coś, co tak często widywano na ulicach.

Obracając się w defensywie zdawał sobie sprawę z tego, że jest bezpieczny. Ochroniarze właśnie zmierzali do nich. Nagle, w niewielkiej przerwie między kolejnymi uderzeniami, wyprowadził własną kontrę. Ataki ustały. Opuścił ręce oddychając ciężko. Głowa liczyła się znacznie bardziej niż siła.
Walczył już zbyt długo, aby dać się takiemu troglodycie zapędzić do narożnika, gdyby tego nie chciał, natomiast szaleńczych ataków nie dało się wyprowadzać bez końca. Bokser to nie Browning M1917. Bokser to Gewehr 98.

Wyczekał na swój moment. Sięgnął na zewnątrz ringu, do kieszeni marynarki, skąd wydobył papierośnicę i zapalniczkę. Wyprostował się wydychając dym tytoniowy. Sędzia klęczał nad czerwonym na twarzy, wciąż wierzgającym mężczyzną. Ręce w grubych rękawicach błądziły w okolicach szyi. Tam, gdzie trafił Raymond. Tam, gdzie zamierzał trafić. Gew 98, nie M1917. Włożył w to sporo siły, zatem podejrzewał poważny uraz krtani. Gdyby dał sobie pomóc, pewnie by przeżył.

Syknął sprawdzając własny nos. Syknął lekko. Zapewne pęknięcie.
Usiadł obserwując jak w końcu pomocy medycznej udało się dotrzeć do urazu. Nie spieszył się i niewiele obchodziło go czy facet przeżyje. Dwa trupy, a to dopiero początek dnia. Niezły wynik.
Normalnie powinien się zbierać do roboty. Teraz to robota przyjedzie do niego. Zapalił kolejnego papierosa.

Wolał mordobicia.





Siedział na słupku narożnika kompletnie ubrany. Nawet kapelusz był na swoim miejscu. Opierał się przedramionami o nogi w czarnych spodniach. Od czasu do czasu chwytał kciukiem i palcem wskazującym filtr tkwiący między ustami.
Sztywny plaster na nosie utrzymywał pękniętą chrząstkę na miejscu. Przyglądał się obojętnie pracy jego kumpli z policji podczas przesłuchiwania świadków. W końcu jeden z nich odłączył się i podszedł do Raymonda.

- Zawsze ciągnie się za tobą jakieś gówno.

- Moja specjalność.

- Dobra, miejmy to z głowy. Jak to wyglądało z twojej strony?

- Pierdol się, Scorsese. Gadałeś ze świadkami.

- Przecież wiesz, że muszę mieć w raporcie twoją wersję. Nie odpierdolą się ode mnie bez tego. W końcu facet nam zszedł. Swojemu będziesz utrudniał życie?

Raymond pociągnięciem rozżarzył końcówkę kiepa, a następnie zgasił go pod butem wydmuchując chmurę z płuc.

- Typ nie umiał przegrywać. Zaatakował od tyłu po zakończeniu walki i sprzedał mi taką plombę, że zapomniałem którędy się szcza - wskazał na własną twarz, po czym kontynuował:

- Złapał mnie w narożnik i lał jak czarnucha. Gdybym w porę nie załapał co się dzieje, to rząd miałby do wykarmienia kolejnego pasożyta za zabójstwo gliniarza. Przy pierwszej okazji odwinąłem się, ale skurwiel był wielki. Źle wymierzyłem. Celowałem w mordę. Potem nie plątałem się specjalistom pod nogami.

- Nie wydajesz się zmartwiony jego zejściem.

- Łkam wewnętrznie.

- Nie kpij.

- Nie śmiałbym.

Popatrzyli po sobie przez chwilę. W końcu Scorsese westchnął, zapisał końcówkę zeznania kolegi po fachu i odwrócił się, by odejść. Nagle coś mu się przypomniało.

- Masz nową sprawę. Wpłynęła niedawno. Zabójstwo. Młoda kobieta, maksymalnie trzydziestoletnia, ciemne, gęste, kręcone włosy. Uderzenie tępym narzędziem w tył głowy i wielokrotne pchnięcie ostrym narzędziem. Wszystko wskazuje na któryś z gangów.

- Zajmę się tym - odparł Raymond przypalając kolejnego papierosa. Skryła go gęsta, gryząca chmura.




Przekroczył próg małego, zagraconego gabinetu na posterunku i zamknął za sobą drzwi. Powiesił marynarkę ma wieszaku, przez co pozostał wyłącznie w czarnej koszuli.
Broń wyjęta z kabury wylądowała na blacie podobnie jak pełna już popielniczka, paczka papierosów oraz zapałek.

Otworzył najnowszą teczkę. Dostrzegł wewnątrz zdjęcie kobiety, która była wcześniej gościem w jego mieszkaniu. Zapalił papierosa i kilkoma potrząśnięciami dłoni zdusił płomień tańczący na drewienku.

Nie miał pojęcia kto ją wysłał. Nieszczególnie go to obchodziło na obecną chwilę. Ostatnim, który zbierał informacje na temat Raymonda był świętej pamięci prywatny detektyw Walter Trucker. Prawdziwy specjalista w tym fachu. Jego śmierć była nieodżałowaną stratą. Najważniejsze było jednak to, iż Raymond nie potrafił powiązać jednego szpiega z drugim. Możliwe, że się mylił, jednakże częstotliwość wysyłania tego typu ludzi była niewielka. Jeśli była to jedna osoba, to wyjątkowo cierpliwa i nie nie robiąca sobie z ostrzeżeń wysyłanych przez O'Connora. Znacznie bardziej prawdopodobne było to, że istniało wielu ludzi pragnących poznać Raya nieco lepiej.

Różnili się także wysyłani ludzie. Profesjonalny prywatny detektyw był szpiegiem innej klasy niż kobieta myszkująca w papierach. Niczego jednak nie dało się wykluczyć na takiej podstawie, a możliwości było wiele. Gangi, z którymi nie ma układów, gangi, z którymi ma układy, bogacze, media. Przez cały czas spędzony na posadzie policjanta Nowego Orelanu mógł się narazić wielu ludziom z wielu powodów. Umorzone śledztwo, rozwiązane śledztwo, nagłe zniknięcia bądź pojawienia się, przesłuchania albo ich brak.

Odchylił się na krześle z rękami założonymi pod głową i stopami na blacie. Odrzucona uprzednio teczka leżała na podłodze, zaś postać O'Connora spowijały coraz gęstszy dym.

Spojrzał od niechcenia na jedną teczkę. Powinna znajdować się już w szafce na akta, lecz pomimo zamknięcia sprawy w trybie oficjalnym, nieoficjalnie wciąż wymagała zajęcia się nią.

Powiódł wzrokiem po bajzlu lub, jak lubił mówić, zorganizowanym chaosie. Wszystkie dokumenty znajdowały się na wierzchu nie bez powodu. Najważniejsze w tym wszystkim było jednak to, iż nikt nie dostrzegał, że ma to ukryte znaczenie. Nie wspominając już o odgadnięciu tego znaczenia. Nie wspominając o tym, iż taka przykrywka była bardzo wygodna.


Spojrzał z niesmakiem na wystającą z bagien krowę. Zapalił papierosa przykrywając smród trupów spoczywających na bagnach zapachem żarzącego się tytoniu.

Raymond podążał obrzeżami murzyńskiej, cuchnącej dzielnicy, zaś każdy krok wprawiał go w coraz gorszy humor. To zła wiadomość dla Johnny'ego Ratkina. Zatrzymał się dopiero nieopodal knajpy "Dear Lord", lokalnej wylęgarni szumowin. Tam odpalił papierosa od dogasającego kiepa. Zaciągnął się porządnie i z hukiem otworzył drzwi wejściowe skupiając na sobie całą uwagę. Oparł się w wejściu szukając wzrokiem informatora.


Spojrzał z niesmakiem na wystającą z bagien krowę. Zapalił papierosa przykrywając smród trupów spoczywających na bagnach zapachem żarzącego się tytoniu.

Raymond podążał obrzeżami murzyńskiej, cuchnącej dzielnicy, zaś każdy krok wprawiał go w coraz gorszy humor. To zła wiadomość dla Johnny'ego Ratkina. Zatrzymał się dopiero nieopodal knajpy "Dear Lord", lokalnej wylęgarni szumowin. Tam odpalił papierosa od dogasającego kiepa. Zaciągnął się porządnie i z hukiem otworzył drzwi wejściowe skupiając na sobie całą uwagę. Oparł się w wejściu szukając wzrokiem informatora.

W knajpie było duszno, śmierdziało przetrawionym alkoholem i spoconymi murzynami. Na podwyższeniu, gdzie zwykle grała kapela siedziała murzynka obwieszona bransoletkami i pierścieniami. W zupełnym bezruchu wpatrywała się w jeden punkt. A murzyni wpatrywali się w nią jak w obrazek, siedzieli jak podczas seansu hipnotycznego. Wokół krzesła i małego okrągłego stolika, przy którym siedział czarna pozerka unosił się dym wydobywający się z metalowego puzderka coś na wzór kadzidła używanego w chrześcijańskiej liturgii. Spalane kadzidło wydzielało dziwną woń.
Johnny Ratikn siedział przy barze. Był to kurduplowaty jegomość, gębę miał gładko ogoloną, włosy ulizane i pachniał zbyt mocno wodą kolońską. Gdy tylko dostrzegł O’Connora od razu do niego podszedł. Zaproponował drinka i rozmowę na zapleczu w osobnym pomieszczeniu. Liczył, że O’Connor mu zapłaci za informacje. Dlatego popadał nieco w służalczy uniżony ton.
- Wiem, że nie przepadasz za czarnoskórymi. Ale mam dla ciebie pudełko cygar prosto z Hawany. Rozmówmy się w alkierzu dla gości. - wskazał mu drzwi na prawo za kontuarem.

Papieros w ustach Raymonda rozżarzył się mocniej spalając kolejne kilka milimetrów wkładu otoczonego przez bibułę. Strzepnął popiół na podłogę, co nie mogło pogorszyć warunków lokalu. Skinął głową. Włożył ręce do kieszeni spodni, gdzie prawą rękę zacisnął na kastecie. Otworzył wskazane drzwi lewą i wszedł do środka w pierwszym odruchu rozglądając się czy istotnie będą sami.

Pomieszczenie dla gości jest obskurne jak cały lokal. Trzy fotele w jednym śpi spasiony murzyn. Ręce podłożył pod głowę i chrapie. Na blacie stołu stoi butelka, szklanka i rewolwer. Żałosna martwa natura wprost z sztalugi artysty fin de siècle’u.
- Nie przejmuj się nim. - Ratking pokazał na murzyna. - Poczęstuj się. Przetestujemy nowy transport i pogadajmy o pieniądzach. - wyciągnął w stronę Raya obiecane pudełeczko z Hawany.

O’Connor wyminął Ratkina i zaciągając się papierosem podszedł cicho do stołu. Zawartość butelki wypełniła szkło do połowy. Szybko z obrzydzeniem wypluł to, co spłynęło mu do ust. Jedyne, do czego “trunek” się nadawał to… Wrzucił do środka niedopałek. Rewolwer był znacznie bardziej interesujący w obecnej chwili.
Sprawdził stan amunicji, odciągnął kurek i bezceremonialnie chlusnął zawartością szklanki na śpiącego mężczyznę. Wypadła mu przypadkiem. Prawie. Trafienie w czoło mogło rozzłościć mężczyznę, ale niby przypadkowo wycelowana w niego lufa posiadała moc osłabiającą złość. Tymczasem Raymond nie wydawał się zainteresowany niczym prócz kształtu trzymanego poziomo przedmiotu. Z palcem na spuście.
- Wiesz, Johnny, kiedyś interesowałem się sztukmistrzami i zawsze pociągało mnie to, jak rzeczy znikały - patrzył w przestrzeń machając lekko rewolwerem. Szkopuł polegał na tym, iż wylot lufy wciąż wodził po grubym cielsku.

- Najlepiej duże. Możemy się założyć: zanim policzę do pięciu i wypowiem magiczne zaklęcie, zniknie coś naprawdę wielkiego - nie czekając na odpowiedź skupił spojrzenie na murzynie.

- Raz…

Murzyn przebudził się, ale widać był tak zamroczony podłym trunkiem, że z trudem zorientował się w sytuacji.. Widząc lufę popuścił z pełnego pęcherza jak stary alkoholik.

- Nie wygłupiaj się. Porozmawiajmy na spokojnie. - Ratking rozkładał ręce jakby się poddawał. - O co Ci chodzi? Dostałeś informacje, umówiliśmy się na rozliczenie.

- Dwa…

- Dobra, jestem w stanie zrezygnować z części zysku. Ale sam wiesz miałem wydatki. Wiedza kosztuje.

- Trzy - zamachał murzynowi lufą w kierunku drzwi.

- Przyznaje, puściłem ci dwa fałsze. Ale obiecałem chłopakom trochę czasu. Ale jak wiesz i tak się z tego nie wywinęli.

- Ratking, doigrałeś się - rzucił na odchodne murzyn i podreptał w kierunku wyjścia.

- Na twoim miejscu podziękowałbym panu Johnny’emu, że nie rozwaliłem ci łba - warknął O’Connor, a kiedy drzwi zamknęły się, spojrzał na Ratkinga. Sława rasisty czasem się przydawała.

- Abra kadabra - odłożył rewolwer i usiadł na fotelu. Nie tym, który zajmował przed chwilą grubas. Mokra plama wciąż odznaczała się na siedzeniu.

- Przyszedłem ustalić warunki współpracy. Ja ci płacę, ty dajesz mi informacje. Dobry układ, prawda? Ja prowadzę śledztwo - gadasz tylko ze mną i mówisz wszystko, co wiesz. Mam w dupie resztę umów. Obiecałeś chłopakom trochę czasu? Chcę to wiedzieć, Johnny. Czy to tak dużo? Nie dawaj mi powodu do niezadowolenia. Może się wtedy zrobić brzydko. Mamy układ? - zapytał wyciągając rękę.

- Tak, mamy układ. - Ratking patrzył na wyciągniętą rękę O’Connora. Ale bał mu się podać prawicę. Przeczuwał, że może oberwać w pysk. Wahał się, ale po kilku sekundach zdecydował się podać mu rękę.

Raymond przytrzymał ją przez chwilę.
- Nie zapomnij.

Wziął jedno cygaro z pudełka. Odgryzł końcówkę i zapalił. Zaciągnął się kilkukrotnie, choć płytko, po czym pokiwał głową. Mógł nawet zasmakować w cygarach.
- Nie masz nic przeciwko temu, żebym wziął jedno na drogę? - zapytał Ratkinga. Wziął dwa. Schował je do wewnętrznej kieszeni marynarki.

- Tamci już ci zapłacili - powiedział z dłonią na klamce. Chmurę dymu wypuścił po drugiej stronie, zaś po chwili ponownie konfrontował się ze śmierdzącymi trupem bagnami.

Oby nie musiał tu wracać w tym samym celu. Wtedy będzie musiał poznać Johnny'ego z krową.
 
__________________
Drogi Współgraczu, zawsze traktuję Ciebie i Twoją postać jako dwie odrębne osoby. Proszę o rewanż. Wszystko, co powstało w sesji, w niej również zostaje.
Nie jestem moją postacią i vice versa.
Alaron Elessedil jest offline  
Stary 29-03-2018, 22:51   #5
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Mina cierpiętnika, nienaganna fryzura, drogi garnitur. Białe rękawiczki na dłoniach.


Wysoka i prosta sylwetka. Nieprzesadnie muskularna, ale i nie należąca do cherlaka. Nieco sztywne, acz energiczne ruchy świadczyły o wojskowym drylu, jaki to adwokat przeszedł w młodości.
James A. Caine wracał do swojego małego królestwa z westchnieniem ulgi. Był sfrustrowany i zmęczony zmarnowanym czasem i nudnymi przemowami. Miał wrażenie że prokuratura próbuje grać na czas nie mając solidnych dowodów, za to licząc na to, że czas ugrany dzisiaj pozwoli znaleźć jakiś trop. Płonne nadzieje.


Adwokat wolałby nie marnować czasu na nudzenie się. Nawet jeśli ten czas był dobrze opłacany. Cieszył się więc, że w czasie zasądzonej przerwy (bo sędzia też nie wytrzymał), miał okazję posłać kogoś po gazetę. I mógł przeczytać w niej , zachowując dyskrecję, wszystkie nowinki. Także tą o Blackwoodach. Nie ucieszyła go ta śmierć. Podział majątku w bogatej rodzinie zawsze oznaczał spory i pranie brudów. Jemu zaś przypadała najmniej ciekawa i najmniej przyjemna rola rodzinnego rozjemcy. Bowiem on był przypisany do roli wykonawcy testamentu.
Z tych ponurych myśli wybiła go jego sekretarka. Od razu uśmiech przyozdobił jego twarz, a w głowie pojawiły niekoniecznie przyzwoite myśli.
- A może kolację ? Kolacja we dwoje byłaby zdecydowanie przyjemniejszym zakończeniem pracowitego dnia. - zapytał żartobliwym tonem Caine. Po czym skupił swój wzrok na liście. Dużo znaczących nazwisk, dużo powiązanych z nieboszczykiem Blackwoodem.
Adwokat westchnął głośno i w irytacji. Jeszcze denat nie ostygł, a już się sępy zlatywały.
Caine znał obie kobiety… zarówno wdowę jak i córkę, znał jednak tylko z widzenia. O ile dobrze pamiętał zamienił z nimi kilka grzecznościowych uwag, podczas bardzo ważnych przyjęć na których wypadało bywać. Nic więcej.
Niemniej trzeba będzie do obu kobiet zadzwonić i umówić się na spotkanie. Kilka nazwisk na liście nie mógł pominąć. Nie ignoruje się senatorów czy szefów policji. Reszta… mogła poczekać.
- Kolacja, bardzo chętnie. Ale moja jedyna sukienka wieczorowa jest niestety u krawcowej. - Alice znowu się wdzięczyła się do Jamesa. Trzepotała rzęsami dając mu wyraźnie do zrozumienia, że musiałby rozwiązać problem sukienki. Pensje sekretarek nie są adekwatne do ich potrzeb.
- Dobrze, wypłać sobie 30 dolarów z kasy i przygotuj papierek usprawiedliwiający ich wypłatę jako… wydatek na fundusz reprezentacyjny kancelarii? Tak. To brzmi dobrze. A potem podrzuć mi do gabinetu, a ja go podpiszę. - zaproponował z uśmiechem James. W końcu nie warto oszczędzać na dobrych pracownikach. A uroda nie była jedynym atutem Alice.


Gdy zamknął za sobą drzwi zaczął dzwonić. Pierwszy wybrany numer należał do… Emmanuelle Boquet.
Rozmowa ta była krótka.
- Chciałabym się z Tobą widzieć. To nie jest rozmowa na telefon. Nie. Nie przychodź dziś wieczorem. Będę zajęta, a potem chcę się wyspać. Wczoraj miałam ciężką noc, mieliśmy ważnych gości. Przyjedź rano na śniadanie. Obudzisz mnie i pogadamy. Całuję. -wymruczała kobieta z charakterstyczną chrypką, którą wielu (w tym i James) uznawało za wielce zmysłową.

Zgodził się na jej propozycję, a potem zadzwonił do senatorów, najpierw do Henry’ego P. Langa, a potem do senatora Rogersa Obaj senatorowi byli obecnie zajęci i nie mogli podejść do telefonu ze względu na liczne obowiązki. James Caine dowiedział się, że dzwonili osobiście z propozycjami spotkania. W najbliższy weekend Henry P. Lang zapraszał na przyjęcie do swojej rezydencji, a John Rogers zaproponował spotkanie na wernisażu. Szczegóły miały być w zaproszeniach, które już niebawem powinny dotrzeć na jego adres. A Caine nie zamierzał im odmówić. Zresztą nie miał wyboru. Takim osobistościom się nie odmawia.


Alice przyniosła dokument do podpisu, dodając przy okazji.
- Mieszkam w kamienicy na rogu Lafayette Avenue i Claiborne Street. Będę czekać. Aha ten nieznośny dupek Erik McGee czeka na linii. Połączę go, bo mam go serdecznie… dość. -
Co też uczyniła
- Dzwoniłem już wcześniej od rodziców. Alice nie chciała mnie połączyć, ciągle jest obrażona o pewien niewinny żart. - Caine usłyszał w słuchawce głos jednego z kolegów adwokatów. Młody, ambitny i zawsze dobrze poinformowany Erik McGee.
- Słuchaj. Wczoraj był nieoficjalny szczyt ważniaków w klubie golfowym. No i mam dla ciebie nowiny. Wiesz, że z naszym zgrzybiałym Andersonem coraz gorzej, choroba go wkrótce wykończy. Ktoś musi zająć jego miejsce na czele związku prawników (LSBA - Louisiana State Bar Association). No i słuchaj twoje nazwisko to już poważna kandydatura na przewodniczącego. Wiesz, że Perkins był pewniakiem. Ale okazało się, że jest za bardzo umoczony. Nie chcą go bo byłby zbyt łatwym celem dla prasy. Pewnie po miesiącu trzeba, by go zmusić do dymisji. Smith jest zbyt nieprzewidywalny, no i podpadł senatorom. A trzeci jesteś ty. Pewnie będą robić pod ciebie podchody. Dostałeś już zaproszenie na party u któregoś senatora? -
- Coś takiego się pojawiło. - odparł ostrożnie Caine nie wiedząc jakie McGee ma ukryte motywy dzieląc się swoimi informacjami. Nie ufał Erikowi podobnie jak Alice.
- Aha - zawahał się McGee - ale zamierzasz kandydować czy nie?
- Może… Na razie za wcześnie, by wydawać opinię.- odparł adwokat nie chcąc tak wcześnie podejmować swojej decyzji.
- Staram się rozumieć. Zawsze ceniłem twoje opanowanie. Ja pewnie zaraz bym na to przystał. No, ale nic. Będziesz dziś wieczorem w kabarecie? Szykuje się niezła impreza, może się spotkamy.
- Nie. Nie będę.- odparł szybko James nie mając obecnie ochoty na kabaret.
- Muszę kończyć mnóstwo roboty przede mną. - rozłączył się.
A Caine zadzwonił do Farquade’a. Był ta to bowiem kolejna osoba, której nie mógł zignorować.Po nim zaś planował się skontaktować z naczelnikiem więzienia.


Caine dowiedział się od komisarza, że dzwonił do niego w sprawie Blackwooda. Zostało otwarte śledztwo w sprawie wypadku. Sprawa była skomplikowana, bo w samochodzie obok milionera znaleziono ciało. Prosił o spotkanie, bo rozmawiał ze starym Andersonem i teraz u komisarza były pewne dokumenty, z którymi Caine powinien się zapoznać jako osoba odpowiedzialna za sprawy testamentowe Blackwoodów.


Naczelnik więzienia dzwonił do Jamesa, aby dowiedzieć się czy nadal będzie odpowiedzialny za sprawę pani Munro. To ta dzisiejsza nudna sprawa do której Caine nie miał serca. Naczelnik słyszał o śmierci Blackwooda i zdawał sobie sprawę, że to będzie sprawa dużo bardziej ważna i medialna. Dlatego pewnie Caine będzie musiał znaleźć jakieś zastępstwo. Może młody i wygadany Erik McGee?
James zgodził się z nim. McGee z pewnością się nada. Po tej rozmowie prawnik wyszedł z gabinetu i zaczynając się ubierać w “kapelusz” i laseczkę rzekł do Alice żartobliwym tonem.
- Wyjeżdżam na komisariat. Pilna sprawa. Będę za godzinę. A ty bądź grzeczna dla petentów… choć wiem jak upierdliwym wrzodem potrafią być. Aaaa i… wpadnę koło godziny 19:00 po ciebie. Jeśli to nie problem.-
Choć z pewnością nie był to problem. W przeciwieństwie do rewelacji Farquade’a.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 04-04-2018 o 20:22.
abishai jest offline  
Stary 30-03-2018, 21:21   #6
 
Yellow King's Avatar
 
Reputacja: 1 Yellow King ma wspaniałą reputacjęYellow King ma wspaniałą reputacjęYellow King ma wspaniałą reputacjęYellow King ma wspaniałą reputacjęYellow King ma wspaniałą reputacjęYellow King ma wspaniałą reputacjęYellow King ma wspaniałą reputacjęYellow King ma wspaniałą reputacjęYellow King ma wspaniałą reputacjęYellow King ma wspaniałą reputacjęYellow King ma wspaniałą reputację
Mieszkanie państwa Giordano, poprzedni dzień.
Można by było powiedzieć że Giordano zaczął dzień jak przeciętny zjadacz chleba w Ameryce końcówki wielkiego kryzysu - zaczął go poprzez śniadanie z rodziną. Jego żona, Francesca przygotowała jajecznicę i podczas stosunkowego cichego śniadania nagle wypalił, nawet nie odrywając wzroku od jedzenia jakby to było coś normalnego.

- Wrócę nad ranem. - skończywszy jeść wygodnie rozsiadł się na krześle, pierw kierując wzrok na swoją żonę która tylko przyjęła to do wiadomości kiwnięciem głowy. To, że ich małżeństwo jeszcze istniało było tylko przez przyzwoitość - i skarb obojga, dziewięcioletnią córeczkę Lucię. Ta zaś zapytała, patrząc się na swojego ojca z zaciekawieniem. - Dlaczego, tatusiu? Jego żona zaraz urwała zaciekawienie córki, mówiąc że będzie długo pracował, i żeby jadła śniadanie bo zaraz wystygnie. Luigi, bez słowa wstał i dopił kawę i zaczął zakładać na koszulę zawieszoną wcześniej na oparciu krzesła kremową marynarkę Pochylił się nad córeczką, całując ją w czoło i przeszedł do sypialni stając przed lustrem. Poprawiał garnitur przed nim, a potem swoją fryzurę grzebieniem. Zakładając pasujący do reszty garnituru kapelusz uśmiechał się lekko.

Był mężczyzną krępej postury i mimo upływających lat utrzymywał ją w ryzach, a jego ciało było naznaczone kilkoma bliznami. Z pewnością największą, i najgorszą z nich była ta która rozciągała się poprzez jego prawy policzek. Stara blizna pooparzeniowa, relikt dawnego zakopanego pod zgliszczami mieszkania rodziców Luigiego życia. Jego uśmiech zszedł powoli z jego twarzy gdy przeniósł wzrok na bliznę - przechylając nieco kapelusz na prawą stronę twarzy..


Schodząc po schodach kamienicy w której mieściło się jego mieszkanie minął dużo starszego sąsiada, pana Veronesi. Ten zaś jako pierwszy się z nim przywitał, a Luigi zdejmując pierw kapelusz na chwilę odpowiedział z uśmiechem:

- Dzień dobry, i miłego dnia panie Veronesi. - wzajemny, niepisany szacunek zwykłych italo-amerykańskich imigrantów z członkami la Cosa Nostry był wręcz wymagany. Co prawda, większa część włoskiej części French Quarter, zwanej często "Little Palermo" albo "Little Sicily" przez napływ sycylijczyków od trzydziestu lat nawet nie zdawała sobie sprawy z tego co panowie w dobrze skrojonych garniturach się zajmują - to nie było mowy o byciu szczurem. Pytani przez "kogutki z mokradeł" o pobicie pod oknem mówili że akurat drzemali, albo proste "nie wiem, nie widziałem, nie słyszałem". Potem takie osoby często dostawały koperty z pieniędzmi za bycie dobrym mieszkańcem dzielnicy.

Po wyjściu na tylne podwórze, pod daszek pod którym stał ukryty pod płachtą Duesenberg model J ze składanym dachem - chluba Giordano pod wieloma znaczeniami. Prestiż wynikający z tego samochodu, jak i tego od kogo go otrzymał. Ściągając płachtę i rzucając ją na bok Giordano wyszczerzył się, podziwiając swoją czarną ślicznotkę. Wsiadł od razu za kierownicę, wsadzając i przekręcając kluczyk w stacyjce - ciesząc się przez chwilę warkotem ośmiocylindrowego silnika. Co prawda do miejsca do którego zmierzał miał zaledwie dwie przecznice - to i tak, dla połechtania własnego ego podjechał spokojnie pod "Vito's" - sycylijską pizzerię gdzie przesiadywała ekipa Mangano, capo dla którego Luigi Giordano był żołnierzem. Dwójkę łączy szczególna więź, ze względu na to iż Nicky Mangano był dla małoletniego Giordano swoistym mentorem, i wzorem do naśladowania. Pięćdziesięcioletni gangster który został "Wiseguyem" jeszcze na starym lądzie. Kilka lat starszy od obecnego bossa familii, ale tylko ze względu na zasady nie podjął się próby przejęcia władzy.

Nie było lepszego parkingu niż pod "Vito's" dla Giordano, dlatego zostawił dach zamknięty i pewnym krokiem pokierował się do środka. Wewnątrz, prócz kilku klientów przy stołach bezpośrednio przy ladzie na stołkach siedziało trzech mężczyzn, których rozpoznał od razu. Dwóch z nich było associate robiących dla Mangano, świeży narybek wprost z French Quarter. Trzecim był Frank "Bugsy" Costa, wiseguy podobnie jak Giordano robiący dla "Starszego", jak potocznie określany był Mangano. Szczerząc się podszedł, podając rękę zarówno Coście, jak i mężczyźnie za ladą - Joeyowi, który zajmował się pizzerią od legalnej strony. Stary przyjaciel Mangano, niewiele od niego młodszy - ale ze względu na to że jego matka była Amerykanką nigdy nie mógł zostać kimś więcej.

- Jak zwykle przychodzisz przed dziesiątą,Little Lou. Starszego już nie ma, ale kazał Ci coś przekazać. - zagaił mężczyzna stojący za ladą pizzerii, gdy już Luigi zasiadł na stołku, kładąc kapelusz na ladzie. "Little Lou" było przezwiskiem, pseudonimem który Luigi zaskarbił sobie właściwie od początków swojej przestępczej kariery ze względu na swój wzrost. Wiele rzeczy można było o nim powiedzieć, ale na pewno nie to że był wysoki - miał zaledwie 1,66 metra wzrostu. Nie przeszkadzało mu to, chyba że miał gorszy dzień - i gdy ktoś się tak do niego zwrócił bez poznania go dobrze. Czasem tak bywało, że Luigi po kłótni z żoną sprawiał że jakiś Associate musiał zbierać mleczaki z bruku.

Giordano spojrzał na Joeya, czy aby przypadkiem nie trzeba było przejść na zaplecze. Joey tylko pokręcił przecząco, wyciągając spod lady zalakowany list który podał mężczyźnie przed nim, a Giordano bez chwili zawahania schował go za pazuchę.
- Przeczytaj go w swoim cacku od szefa, pojedzie z Tobą Bugsy i Lucchini. - Joey wyszczerzył się, ukazując swoje braki w uzębieniu.
- Dobra, a który to ten Lucchini? - Giordano pochylił się nad ladą, patrząc się na dwójkę powiązanych siedzących nieco dalej po lewo. Jeden z nich skinął do niego nieznacznie głową, miał z dziewiętnaście lat maksymalnie i z wyglądu przypominał jakąś wydrę. Giordano tylko pokręcił głową na boki, i dziękując Joeyowi wziął kapelusz i zaczął się kierować w stronę wyjścia. Zaraz za nim szedł Costa, i jako ostatni Lucchini który zamknął za nimi drzwi. Giordano wsiadając do samochodu myślał przez chwilę o otworzeniu listu teraz - ale odpuścił to sobie.
- To gdzie was odstawić, hm? - zagaił do Bugsiego, który był zdecydowanie wyższym, ale też bardziej cherlawym mężczyzną od niego. No i te królicze zęby, które wiązały się z jego pseudonimem.
- Odstaw nas na Eleventh Street, to jest na wschodnim brzegu przy-
- Wiem gdzie to jest, ale co wy tam będziecie robić? Przecież to kurwa na terenie Irlandczyków. I po chuj ci młody przy tym? - Giordano zaczął się rozpędzać jak lokomotywa ze słowami, wyraźnie skonsternowany tym wszystkim - i poddenerwowany. Nie był najspokojniejszym człowiekiem na ziemi, a Bugsy to wiedział - dlatego ze spokojem zaczął wyjaśniać, zatrzymawszy gestem rwącego się do gorących wyjaśnień chłopaka z tyłu.
- Irlandczycy dostali sporą dostawę zza miasta, a po zniesieniu prohibicji karty zostały rozdane na nowo. Opłaciliśmy mulignan który pilnuje terenu za dnia, a w nocy oni pilnują. Zresztą, sam wiesz jak jest.

To była prawda, Giordano wiedział jak jest. Po ostatecznym zniesieniu prohibicji na alkohol, sytuacja w Nowym Orleanie w półświatku znowu zaczęła się zmieniać, a karty zostały rozdane - tak jak powiedział Bugsy, na nowo. Włosi i Irlandczycy mieli ze sobą na pieńku od zawsze w Nowym Orleanie, łącznie z domniemanym zabójstwem przez Włochów Irlandzkiego komendanta policji wiele lat temu. Dziś, to była beczka z prochem - a strefa wpływów pokurczyła się ze względu na brak zapotrzebowania na samogon. Zresztą, Irlandczycy mieli od zawsze dużo łatwiej - ich imigracja wyprzedziła Włochów o niespełna dwadzieścia lat. Czysta niechęć do siebie sama się pisała.



Reszta drogi na Eleventh Street raczej nie wprowadziła niczego nowego. Gadka szmatka, wypełniona jazzem włoskiego kompozytora z Nowego Orleanu, jednego z prekursorów Nicka la Rocca. Jak się okazało, dwójka pasażerów jedzie uzbrojona - a Giordano głowił się w myślach kto dał młodemu pukawkę do ręki. Po odstawieniu ich na miejsce Giordano i oddaleniu się od irlandzkiej dzielnicy - Luigi zaparkował samochód po zatankowaniu na stacji benzynowej, otworzył nożem sprężynowym wyciągniętym z marynarki kopertę i przeczytał list. Wszystkie drogi zdawały się prowadzić w stronę irlandczyków - i list od Mangano to tylko potwierdzał. Walka o strefę wpływów nad haraczami, i związkami zawodowymi na pograniczu obu organizacji przestępczych zdawała się nieunikniona, a celem Giordano miało być wejście w środek ula szerszeni.

Zostało umówione spotkanie w imieniu Giordano z dawnym jego znajomym - z dzieciństwa, z jednej szkoły. Z pieprzonym Michaelem Sullivanem, który podobnie jak on wplątał się w półświatek. Ostatni raz rozmawiał z nim z pięć lat temu, więc prawdopodobieństwo że sprzeda mu kulkę jest wysoce prawdopodobne. W dodatku umówiono ich w "Sercu Bayou", jakiejś spelunie na terenie neutralnym. Przechodnie przez kilka następnych minut zapewne mogli obserwować atak gniewu u Giordano - który po prostu nawalał pięściami w kierownicę, wyklinając Mangano. Giordano co prawda miał wielki szacunek do swojego przełożonego - ale mało kto by był zadowolony z obrotu sytuacji.

Kilka minut przed dwudziestą, parking przed "Sercem Bayou".
Giordano sprawdził zawartość bębenka Colta Detective Special nim wsadził go do schowka. Wątpił że będą strzelali w samym lokalu - a może uda mu się uciec w razie czego. Tak czy inaczej, Giordano ostatnie dwie godziny spędził w "Tortorich's" próbując się uspokoić przed spotkaniem. Spaliwszy ostatniego papierosa wysiadł, już zamykając samochód ze złożonym dachem i zamkniętymi szybami - i pokierował się spokojnym krokiem do środka.

Speluna jakich wiele. Kłęby dymu, zapach alkoholu, potu i mieszanina ludzi. Amerykanie, kreole, mulignan, włosi - no i pieprzony Mick który razem z Giordano wypatrzył siebie nawzajem od razu. Siedział sam przy stoliku, sącząc jakąś pochodną whiskey, które bardziej w tej jego szklance wyglądało dla Giordano jak jakiś bimber który kilka lat z Sullivanem na spółkę wozili do Nowego Orleanu. Jedyny ich, ale intratny biznes. Sullivan wstał gdy Giordano podchodził, i dwójka podała sobie z solidnym uściskiem rękę. Giordano nie wyglądał na zadowolonego, za to wyraźnie podchmielony Sullivan uśmiechał się od ucha do ucha.

Po zajęciu krzesła naprzeciwko Sullivana od razu Giordano zagaił:
- Widzę zacząłeś beze mnie stary capie. - wypalił z dosyć sztywnym uśmiechem Giordano, ale podpity Sullivan i tak się roześmiał. Po chwili podeszła dosyć urocza, jak na tą spelunę kelnerka - a Giordano zamówił to co Sullivan.



Wieczór dwójce spędził dosyć miło, i szybko. Dwójka piła do w pół do pierwszej, wspominając stare czasy. Nawet udało im się znaleźć jakieś młode dziewczyny do towarzystwa, ale wszystko zepsuła sprzeczka z równie naprutymi czarnoskórymi. Krzesła i butelki poszły w ruch, i niezbyt długo trzeba było czekać na to że zaczęła się regularna rozróba. Potem przyjechali coppers, którzy zamiast zająć się ogarnięciem tych którzy nie zdołali uciec - woleli użyć pałek i pięści. Sullivan zdołał uciec, a Giordano skończył z kilkoma guzami, i podbitymi oczyma w bójce z jakimś chłystkiem w mundurze psa. Sam budząc się w celi dziwił się, że w stanie totalnego upojenia alkoholowego pobił jakiegoś psa. I jeszcze chcieli go wrzucić do celi z jakimiś murzynami, których część jeszcze pewnie pamiętała Giordano z poprzedniego wieczoru.

Tak czy inaczej, drobniakami które mu zostały w kieszeni opłacił taksówkę którą wrócił pod "Serce Bayou" - tylko po to by rzucać mięsem przez kilka dobrych minut, widząc brak swojego samochodu. Pewnie już go rozbierali na części - ale spróbować się rozwiedzieć i tak było warto. I to wszystko za wyłącznie co nieco informacji od Sullivana..

 
__________________
Prowadzę:
Kryminaliści: Ucieczka Termin: 04.05

You are in Carcosa now.
Yellow King jest offline  
Stary 01-04-2018, 23:04   #7
 
kanna's Avatar
 
Reputacja: 1 kanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputację
Dialog kanna&Wisienki




Chwilę wcześniej…

Deanna Blackwood powoli odłożyła słuchawkę na widełki. Z jej oblicza nie dało się wyczytać niczego. Gościł na nim ten sam, co zwykle, wyraz twarzy – spokojne, uprzejme zainteresowanie. Standardowa mina nr 1, jak sama Deanna ja nazywała. A raczej jej ojczym. Stare dzieje. Kobieta nie płakała, nie histeryzowała – siedziała, totalnie nieruchomo, wpatrzona w przeciwległą ścianę.

Burza szalała w jej środku. Kochała Howarda. Dał jej to, czego najbardziej pragnęła – spokój i poczucie bezpieczeństwa. Przewidywalność, rutynę i pewność, ze wszystko toczyć się będzie podobnym tempem, w podobnym rytmie. Ramy. Stałość. Zwykle piękne kobiety chwilę przed 30 pragną inną innych rzeczy, ale Deanna za dużo przeżyła wcześniej. Za dużo... wszystkiego, więc potrafiła docenić to, co dawał jej Howard. Brała go takim, jaki był, z całym jego bagażem doświadczeń. Do którego zaliczała się, w sumie dość zabawna w swoim nastoletnim buncie, panieneczka Milli. Była miłym przerywnikiem dla codziennej pracy pani Blackwood: działalności charytatywnej, urządzaniu regularnych pikników dla bogatszych ( i mniej chorych) pacjentów New Orlean Sanitarium, oraz ich rodzin i darczyńców. Postrzegano ją jako oddaną żona, zawsze przy boku męża, wspierającą, kochającą, można nawet powiedzieć – pozostającą w jego cieniu. Milli była jedną z ulubionych rozrywek Deanny, zaraz obok gry w krykieta, tenisa, jazdy konnej i bywania na wernisażach początkujących artystów.
Obserwowała dziewczynę, jak badacz obserwuje niezwykle interesujący okaz owada. Czasem stawiała jej zadania i obserwowała reakcję, czasem prowokowała. Czasem – choć rzadko, bo nie chciała robić przykrości Howardowi – wygrywała ich przeciwko sobie.

A teraz Howard nie żył. Liczyła się z tym, że odejdzie pierwszy, ale nie spodziewała się, ze nastąpi to tak szybko. Wstała powoli, jedwabna, dopasowana suknie zaszeleściła cicho i podeszła do sekretarzyka. Wsunęła dłoń do środka i stuknęła bok jednej z szuflad. Panel odskoczył, odsłaniając niewielką wnękę. Wyjęła z niej kluczyk, którym otworzyła inną szufladę. Przez chwile studiowała zawartość, a potem wybrała dwie buteleczki. Włożyła je do torebki, wykonała kolejny telefon do James A. Caine'a. Panienka obiecała przekazać wiadomość.. znała takie panienki. Założyła lekki płaszcz, wydzwoniła szofera i kazała mu wyprowadzić auto. Planowała pojechać osobiście do pana Caine’a. Nie było na co czekać.



Teraz

- Milli, poczekaj - powiedziała miękko na widok dziewczyny.
Ta zatrzymała się, przed wejściowymi drzwiami czekając, aż macocha zejdzie z schodów prowadzących do jej skrzydła.
- Już wiesz - bardziej stwierdziła niż zapytała - nie żyje - głos Mili był cichy i drżący.

Deanna pokiwała głową.
- Wiem. Straciłaś ojca. To nie fair - pogładziła Millę po ramieniu, a potem objęła ją, naturalnym, niewymuszonym gestem wyćwiczonym na pacjentkach New Orlean Sanitarium. Na zdjęciach z pikników urządzanych dla sponosrów i rekonwalescentów NOS zwykle widać było panią Blackwood obejmująca jakąś pacjentkę. Lub przytulającą dziecko innej pacjentki. Ewentualnie ściskającą dłoń kolejnego sponsora . I Wszystkie te trzy zachowania - jako idealna żona pana Blackwooda - Deanna miała opanowane do perfekcji.

Milli objęła serdecznie macochę przytrzymując ją na chwilę w miejscu, wymieniły długie spojrzenie. Deanna wydawała się dziewczynie bardziej milcząca niż zwykle, słowa wypowiadała nieco ciszej. Sprawiała wrażenie nieco spokojniejszej i delikatniejszej niż zwykle. Trudno powiedzieć czy to niewyspanie czy efekt żałoby.
- Obie go straciłyśmy - wyszeptała, jej głos drżał - a teraz zbiorą się rekiny - kontynuowała już normalnym tonem - wiem, że wcześniej nie potrafiliśmy dojść do porozumienia i nie bardzo się lubimy ale teraz musimy zawrzeć sojusz, przynajmniej na jakiś czas. Znam tych szowinistów, będą nas rozgrywać przeciw sobie, żeby później uzależnić nas od siebie i położyć ręce na pieniądzach które są nasze. Będą rozgrywać nas aby przejąć nasz majątek za bezcen, ale nie tylko obcych musimy się bać, trzeba nam uważać na wspólników ojca aby nie zaczęli teraz prowadzić firm w swym własnym imieniu, dla swej własnej korzyści kosztem udziału ojca. Żadna z nas nie może do tego dopuścić, gdyż obniżając wartość majątku obniżymy też wartość naszych w nim udziałów…. Myślę, że watro byłoby wezwać prawnika ojca i z nim porozmawiać jak wygląda stan spraw, dowiedzieć się kiedy będzie testament, wspólnie udać się komisariat aby dowiedzieć się o szczegóły tego strasznego wypadku, wybrać się do tego kościoła na który tatko składał tak duże ofiary i złożyć kolejną upewniając się że pastor w trakcie pogrzebu będzie mówił o tatce w superlatywach i utwierdzi wiernych w przekonaniu, że skrzywdzenie wdowy i sieroty to grzechy wołające o pomstę do nieba… Na pogrzeb też musimy pojechać razem, a potem warto publicznie zaprezentować naszą jedność oraz zdolność do wspólnego przejęcia interesów udzielając wspólnego wywiadu w prasie. - Propozycje Mili z jednej strony były najzupełniej szczere i wynikające z racjonalnych przesłanek, ich wzajemne spory w małym środowisku Nowego Orleanu będą widoczne i wyczuwalne dla okolicznych biznesmenów, szarlatanów i oszustów jak krew w wodzie dla morskich potworów, a tego właśnie chciała uniknąć. Poza tym miała jeszcze jeden powód by złożyć propozycję zawieszenia broni, chciała mieć na oku macochę aby zmaksymalizować szansę, że nic nie wywinie i była przekonana, że macocha chętnie będzie trzymać swe oko na niej, przynajmniej do chwili gdy wszystko zostanie podzielone - Co o tym myślisz ?... Deanno możemy się nie lubić, ale jednego jestem pewna obie potrafimy liczyć pieniądze obiecajmy więc sobie, że żadna z nas nie zrobi nic co mogłoby narazić majątek Blackwoodów na uszczerbek, przynajmniej do chwili pełnego podziału, abyśmy mogły zacząć dwa niezależne od siebie życia.

Milli zbyt trzeźwo myślała jak na osobę pogrążoną w żałobie. Z jej słów wynikało, że wiele ma już zaplanowane. Prawnik, komisariat, kościół. Żałoba widocznie nie stępiła jej umysłu. Propozycja zawarcia rozejmu i pilnowania była rozsądna. Źrenice Deanny leciusieńko, prawie niezauważalnie się rozszerzyły. Nie doceniła małej. Ona sama w wieku 20 lat nie miała tak przemyślanych planów na wypadek nieprzewidzianej śmierci rodziców… A może ta śmierć była do przewidzenia? Czyżby Milla zrobiła jakiś resorach?
Objęła dziewczynę ramieniem i delikatnie pociągnęła w stronę salonu.
- Jesteś w szoku, Milla. Zostać sierotą w tak młodym wieku… to koszmar, którego nie potrafię sobie nawet wyobrazić. Taka delikatna dziewczyna jak ty… Nie przejmuj się niczym. Owszem, nie byłyśmy przyjaciółkami, ale ja szczerze kocham twojego ojca. A ty byłaś dla niego najważniejsza na świecie. A on był najważniejszy dla mnie. Zrobię wszystko, żeby go nie zawieść. Nie przejmuj się niczym, odpocznij. Zadbam o ciebie, Milla. Usiądź. – posadziła ją delikatnie na fotelu. – Jesteś w szoku – powtórzyła. – To naturalne w tych okolicznościach.. to nadmierne pobudzenie, ta przemożna chęć działania, natłok myśli i słów .. widziałam to nieraz u pacjentów w NOS.
Sięgnęła po stojącą na barku karafkę i nalała wody do rżniętej grubo szklanki do whisky.
- Napij się – powiedziała podając dziewczynie szklankę. – Nie proponuje Ci alkoholu jesteś za młoda a teraz ja za ciebie odpowiadam. Ale to ci pomoże – wyjęła z torebki niewielką buteleczkę i wlała kilka kropel do szklanki Milli.
- Wypij. – poleciła. - To łagodny środek, pomoże ci się uporać z szokiem.

Mili spojrzała na nią ironicznie, zapisując sobie w myślach kolejny dowód na lekomanię mamusi, nikt normalny nie nosi przy sobie środków uspokajających, nie bez powodu, a już na pewno nie o tej porze wychodząc z domu.... Ojciec dopiero co umarł, Deana nie zdążyłaby kupić ich dzisiaj… dodając dwa do dwóch wiedziała już z czym ma do czynienia
- Kochana mamusiu - odpowiedziała z przekąsem gdyż macocha nie była wcale od niej aż tak dużo starsza - wybacz ale nie wierze w lekoterapię, środki uspokajające jedynie otępiają i nie pozwalają działać wtedy kiedy trzeba gasić pożary, a ból i tak będzie trzeba przeżyć w stosownym czasie... Jednak jeśli potrzebujesz czegoś na… hym…. wzmocnienie nie krępuj się moją obecnością, nikomu nic nie powiem. Jeśli chcesz mogę zadzwonić do lekarza który leczył ojca aby przyjechał i z czymś mocniejszym. To przecież zrozumiałe, że się załamałaś i zatraciłaś w opiece nad jedynym dzieckiem Twej prawdziwej miłości, masz prawo czuć się załamana, i zagubiona w tej sytuacji, strata jest dla Ciebie czymś zupełnie nowym, a mnie życie przyzwyczaiło już do bólu straty rodzica. Wybacz moją raptowność, ale pamiętam działania ojca po śmierci matki - uśmiechnęła się smutno - i robię wyłącznie to czego w mojej opinii on by sobie życzył. Rozumiem, że to niefortunne zdarzenie wytrąciło cię z równowagi rozumiem to, jeśli nie planujesz działać a pogrążyć się w rozpaczy, nie będę Ci bronić. Wybacz ja jednak nie mogę sobie na to pozwolić, mam umówione spotkanie…

Deanna natychmiast się odsunęła, patrząc z niepokojem na dziewczynę.
- Sarkazm to częsty mechanizm obronny w stresie - powiedziała. - Uważaj na siebie, Milli.
- Z całą pewnością będę, na siebie uważać. Nie martw się raczej wrócę na kolację chyba, że wujek Jo mnie zatrzyma wiesz jaki on jest…
- powiedziała kierując się do drzwi. Jose czekał na nią w samochodzie.

Deanna upewniła się, ze dziewczyna wyszła i odjechała. Kazała poczekać szoferowi, a sama wróciła na górę i weszła do części domu zajmowanej przez Milli. Planowała rozejrzeć się, poszukać dokumentów, listów lub innych pism, przejrzeć zawartość sekretarzyka i biurko dziewczyny.

Dopiero potem pojedzie do biura James A. Caine’a. Wcześniej czy później musi się tam pojawić, prawda?
 
__________________
A poza tym sądzę, że Reputację należy przywrócić.

Ostatnio edytowane przez kanna : 03-04-2018 o 19:01. Powód: kosmetyka
kanna jest offline  
Stary 04-04-2018, 16:03   #8
Adr
RPG - Ogólnie
 
Adr's Avatar
 
Reputacja: 1 Adr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputację




Sebastienne Lovell siedział rozparty w fotelu, w gabinecie redaktora naczelnego Picayune’a. Przeglądał dokumenty z projektami reklam i ogłoszeń, które John lubił mieć na biurku. Maria powtarzała mu, że to nie robota naczelnego, ale on lubił wiedzieć, co jego gazeta reklamuje i kto się w jego gazecie ogłasza. John Woodbridge mówił, a Lovellowi pozostawało słuchać.

- Sebastienne ta sprawa ze śmiercią Blackwooda to nie jest jednostrzałówka. To będzie kampania. Gorąca sprawa, o której wszyscy chcą czytać. Musi pójść cykl artykułów dla podtrzymania zainteresowania. - perorował naczelny szybko przekazując myśli.

- Musimy w to wejść. Niestety. - ton głosu Woodbridge'a zwolnił, przycichł i tylko zmarszczone brwi świadczyły, że coś idzie nie po myśli Johna. - Nie lubię iść w takie tematy, ale musimy. Odhaczyliśmy nekrolog milionera. Jutro pójdzie twój tekst. Dlatego myślę, co dalej. Chciałbym mieć więcej materiału o Blackwoodzie i jego rodzinie. Ty się tym zajmiesz. Na razie odłożysz inne sprawy do szuflady. Interesuje Cię jeden temat. Rodzina Blackwooda, to ma być o teraz jedyna priorytetowa sprawa. - zarządził znów popadając w autorytarny ton.

- Wiem, że jesteś bystrzejszy niż większość redaktorów. Ale wszystkim to powtarzam. Pamiętaj nie jesteśmy brukowcem jak “Crusader” czy “Crescent”. Nie kłamiemy dla sensacji, aby potem przegrywać procesy i drukować na łamach przeprosiny. Takie praktyki zajmują czas, energię miejsce na szpaltach. Tracimy miejsce na reklamy - wskazał palcem na stosik projektów - tracimy pieniądze.

Lovell podążył wzrokiem za palcem naczelnego.
Cytat:
Szpital psychiatryczny zatrudni trębacza i wokalistkę do uczestnictwa w ceremonii pogrzebowej. Ubranie żałobne we własnym zakresie. Możliwa stała współpraca.
- Blackwood ma piękną żonę i atrakcyjną córkę - podjął na nowo Woodbridge - spotkasz się z nimi, może zgodzą się na wywiad. Ciekawym pomysłem jest też reportaż o działalności charytatywnej Deanny w New Orelan Sanitarium. Córeczka milionera Milli interesuje się samolotami, przyjaźniła się z Amelią Earhart. Kobiety w samolotach to może być niezły temat. Sebastienne zainteresuj się kobietami. - ta myśl pewnie pochodził od matki Lovella, które życzyłaby sobie zobaczyć syna na obiedzie z jakąś miłą narzeczoną.

[MEDIA]http://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/e/e8/NYA_Poster_Illinois_1937.jpg[/MEDIA]

- Kobiety pracujące. Kobiety pilotujące samoloty. - uśmiechnął się John. - Już widzę minę Ballarda i jego redneck’ów (czerwonych karków), plujących na wszystko, co nie mieści się w ich małych mózgach. Czytelnicy Item'a myślą, że świat starych wartości będzie trwał. Chcieliby, aby tak było. Kobiety przy garach i z gromadką dzieci. Ale idzie nowe. Kobiety głosują, a to dopiero początek. W Europie rodzą się nowe potęgi. Komuniści rosną w siłę. Niemcy mają utalentowanego przywódcę, w tym tempie szybko się odbudują. Na szczęście mamy Roosevelta. O spójrz na działalność pierwszej damy. To jest właśnie nowy styl. Kobiety też mogą wyznać trendy i Eleanor Roosevelt to robi. Edukacja i prawa kobiet, odwiedzanie przytułków, wspieranie czarnych. Nie pochwalam tylko tych jej komunistycznych sympatii. Nie chce mi się wierzyć, że występowała na kongresie American Youth z tymi młodymi komunistami. Co prawda Franklin Delano wysłał do Związku Radzieckiego ambasadora, ale...

- Sebastienne to my jesteśmy awangardą i my wytyczamy szlaki i promujemy nowe trendy. Ale to nie znaczy, że możesz iść te swoje udziwnienia. Rzetelne dziennikarstwo. Chwytliwy tytuł. Interesujący lead. Nie zapominaj o Five Ws and How. Zresztą, co ja ci będę tłumaczył. Powinieneś już wiedzieć jak masz pisać. Mam być zadowolony. Zajmij się tym o co proszę.



Luigi Giordano przeszedł się po mieście, popytał, a jak pytania są właściwie zadane to znajdują się odpowiedzi. Dowiedział się, że tej feralnej nocy o jego samochód opierała się Lulu Sue. Tak przynajmniej twierdzili świadkowie, którzy przekazywali sobie tę opowieść z ust do ust jak ostatniego papierosa palonego po machu, nieco zmiętego, ale w smaku lepszego niż zwykle. Lulu pozowała na ulicy i przy samochodzie jakby do zdjęcia, bo takiego wozu nie spotyka się, co noc. A tylko pod knajpianym neonem tej feralnej nocy było jasno jak w dzień. Niepełny negliż dodawał modelce drapieżności. W blasku neonowych żaróweczek pończochy czerwieniły się na zgrabnych łydkach. Włosy, błyszczące oczy i uśmiech dodawały jej wdzięku. Faceci stojący wokół gwizdali za każdym razem, gdy wyginała ciało w łuk i ukazywała kobiece sekrety.

Chłopaki opowiadający o tym Little Loe zarzekali się, że podobno była z obcymi mężczyznami. Trzech, może czterech i fotograf, choć może fotografa nie było. Tego chłopcy nie mogli między sobą ustalić. Nie wiedzieli też jak oni zabrali auto. Widocznie po prostu wsiedli i odjechali. Jedni poszli do kibli, gdybyś widział jej uda i usta, sam byś poszedł spuścić ciśnienie. A reszta poszła pić bo akurat przyszedł Andy i powiedział, że się żeni i stawia kolejkę wszystkim. Jak można odmówić drinka za free. Chłopaki przekazali mu informacje, że Lulu to tancerka występująca w kabarecie House of Pink Garter.


Wręczyli mu też zdjęcie będące biletem wstępu do kabaretu na dzisiejszy wieczór, za które musiał postawić kolejkę. Francesca będzie musiała obyć się kolejną noc bez męża. Taki już los żony ciężko pracującego gangstera.




Czy Milli śniła już zstępując po schodach i wsiadając do samochodu? Czy śniła rozmawiając z kierującym Jose? Czy śniła jadąc ulicami Nowego Orleanu do rezydencji wuja Jo? Czy już wtedy śniła? Myśli Milli biegły. Projektowały obrazy.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=J_YaxIL8MvM[/MEDIA]

Milli przebudził się z sennego majaka.Przyśniła jej się macocha z bronią, zakrwawionymi rękami. Czyżby miała coś wspólnego ze śmiercią ojca. Macocha występująca na scenie. Ojciec opowiedział Milli, że poznał Deanny gdy występowała na scenie.


Ciocia serdecznie przywitała Milli, ale niestety senator musiał wyjechać do Waszyngtonu. Zostawił jej kartkę.

Cytat:
Kochanie wyjechałem w pilnych sprawach do Waszyngtonu. Przepraszam, że nie mogę być teraz z tobą. Ale mam wizytę w Białym Domu. Wrócę za trzy dni. Wiem jak Ci trudno. Zadzwoniłem już do domu pogrzebowego. Mój asystent Andy White się zajmie przygotowaniami do pogrzebu, zgłosi się do ciebie. Ciocia zapewni Ci wsparcie. Jeszcze raz przepraszam. Wujek Jo
- John musiał wyjechać co my biedne zrobimy. Taka tragedia. - lamentowała ciocia, popijając kolejnego drinka.




Deanna rozejrzała się czy nikt ze służby nie kręci się w pobliżu i próbował dobrać się do sekretów przybranej córki. Sypialnia był zamknięta, a kluczyk zapewne zabrała ze sobą przezorna Milli. Zamek był zbyt porządny, aby go wyłamać i nie było szans dostać się do środka.

Drzwi drugiego pokoju, który był garderobą nie stawiały oporu, widocznie służąca zapomniała ją zamknąć. Za czasów choroby poprzedniej pani Blackwood mieścił się tutaj ogród i ptaszarnia, najróżniejsze kwiaty pyszniły zewsząd, ale kwiaty zniknęły podobnie jak obszerne woliery, rattanowe meble i fotele zostały zastąpione przez szafy i wielkie lustra. Stała tam secesyjna toaletka.

Dębowy rzeźbiony mebel połączenie skrzyni z lustrem zwieńczonym rozbudowanym frontonem. Spora szafka z półkami zamykana podwójnymi drzwiczkami o ozdobnych płycinach. Deanna spojrzał na szufladę ukrytą pod dekoracyjnie wyciętym blatem, o falistej linii oraz zaokrąglonych narożach. Lustro po bokach obramowane było kolumnami wyrastającymi z dzbanuszków osadzonych na prostopadłościennych cokołach. Naroża szafki były podkreślone wystającymi nieco do przodu ryzowanymi pilastrami. Otwory do zamków szafki i szuflady osłonięte są ozdobnymi szyldami.


Deanna pamiętała sprzeczkę o ten mebel, gdy chciała zmienić przyrdzewiałą w kilku miejscach szybę kryształowego lustra i bejcować oskrzynie toaletki. Milli się na to nie zgodziła i przekonała tatusia, że to jej należy się ten piękny mebel. Teraz pewnie trzeba będzie dochodzić się o cały majątek.

Uwagę Deanny przykuła szpilka długa na cal, na którą były wbite bileciki od mężczyzn jakie dostaje się w kwiatach lub prezentach. Jeszcze niedawno Milli pewnie mogła nabijać w ten sposób papierki po drogich czekoladkach. A teraz mężczyźni. Kto wie jak długo zbierała się te przyszpilone liściki. Główka szpilki była czarna, wdowi kolor. Wszystkie liściki były podobne i zawierały nudne wyznania, dozgonnej wdzięczności, przyjaźni i miłości. Nic co mogłoby pogrążyć panienkę Milli. Chyba, że któryś z chłoptasiów zna jakieś jej sekrety. Zapamiętała kilka nazwisk. Ale trzeba było tych chłopców i ich liściki nabić z powrotem. Nagle coś uderzyło w okno. Deanna wzdrygnęła się. Ptak. Palec omsknął się i szpilka rozcięła jej palec serdeczny prawej ręki. Wdowa szybko podniosła go do ust, aby nie spadała kropelka krwi mogąca ujawnić myszkowanie w pokojach pasierbicy. Rozcięcie było dosyć głębokie. Zaklęła z palcem w buzi. Chwyciła długie czarne rękawiczki, owinęła nimi rozciętą rękę. Udała się do swojej części domu.
 
Adr jest offline  
Stary 06-04-2018, 03:05   #9
Adr
RPG - Ogólnie
 
Adr's Avatar
 
Reputacja: 1 Adr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputację


John Farquade siedział za biurkiem, choć nie cierpiał siedzieć. Wolał chodzić, lepiej mu się myślało spacerując. Słuchawka telefonu na kablu uwięziła go w fotelu. Może kiedyś wymyślą telefony bez przewodu. Wchodzącemu do gabinetu O’Connor'owi wskazał krzesło i pokazał ruchem dłoni, że już kończy rozmowę.


John Farquade

- Mia, daj spokój. Jesteś przewrażliwiona na punkcie dziecka. Nie musisz go wieźć do szpitala z siniakiem. Sama powiedziałeś, że to drobne rozcięcie. Tak wiem, że to głowa. Ale dla ciebie wszystko wygląda jak wstrząs mózgu. Zrobisz z mojego wnuka mięczaka. Nie, nie musi być od razu policjantem. Ale nie chcę po prostu, by był pizdusiem, który nie radzi sobie w życiu. Daj spokój, nie musisz znowu wpadać w ten histeryczny ton. Zadzwoń do męża, choć wątpię by miał czas, wiem jak jest zapracowany. Ja też muszę kończyć, obowiązki wzywają.

Zanim komisarz skończył gadać pojawiał się James Caine i rozejrzał się po gabinecie. Farquade na chwilę przerwał rozmowę odsuwajac od siebie słuchawkę i przedstawił obu mężczyzn.

- Raymond O’Connor detektyw, który będzie prowadził sprawę zabójstwa. James Caine wykonawca testamentu Howarda Blackwooda. Jeszcze chwileczkę, panowie.

- Córeczko - komisarz podjął przerwaną rozmowę protekcjonalnym tonem - Ty cały dzień się obijasz i paplasz z sąsiadkami, a my musimy tyrać przez długie godziny wypełnione przeróżnymi obowiązkami. A to wszystko, abyś miała nową kanapę i aneks kuchenny. Poszłabyś do pracy to przekonałabyś się, ile to wymaga wyrzeczeń. Muszę kończyć. Kocham Cię, córciu. - dodał pieszczotliwym tonem.

- Słuchajcie panowie mamy dwa ciała w kostnicy znalezione we wraku jednego auta. Pierwsza to pan Blackwood o czym wszyscy w mieście wiedzą z gazet, a drugi to Alex Martino bogaty bankier, właściciel hotelu Grunveld. Obaj znani i szanowani obywatele.


Alex Martino


- Howard Blackwood zmarł na atak serca kilka godzin przed wypadkiem, a Alex Martino dostał kilka kulek. Sam by się tak nie urządził. Otwieramy dochodzenie w sprawie morderstwa. Oba ciał znalezione w jednym samochodzie, czyli ktoś woził martwych ludzi i spowodował wypadek.

- A teraz ewenement, o jakim nigdynie zdarzyło mi się słyszeć. Blackwood w marynarce miał wystawiony akt zgonu. Na normalnym dokumencie, ale po rosyjsku. To kuriozum zajmowało mnie przez cały wczorajszy dzień ale już udało nam się ustalić pewne fakty.

- Zgłosił się do nas Andrew Morozow lekarz z psychiatra z The City Hospital for Mental Diseases jak wiecie jest to filia New Orlean Sanitarium. W aktach znajdziesz sprawozdanie z przesłuchania. Przywieziono do domu Morozowa martwego Blackwooda. Niestety Andrew był zbyt pijany, by móc go badać. Przyjechał jego brat, również lekarz, chirurg ze Związku Radzieckiego. Spili się bracia, jak to Rosjanie mają w zwyczaju. Akurat wtedy zjawili się trzej panowie z martwym Blackwood"em i poprosili o akt zgonu. Anton Morozow będąc na siłach zbadał ciało, podał przyczynę śmierci, napisał im pięknie po rosyjsku сердечный приступ (atak serca) i wystawił akt zgonu. Nie pomylił się Rosjanin, bo nasz koroner potwierdził, że przyczyną zgonu milionera był rzeczywiście atak serca.

- Problem jest taki, że Rosjanin wyjechał do Kalifornii, a jego brat nic nie pamięta. Z dokumentów wynika, że osobami które przyniosły do nich ciało byli: żyjący jeszcze wtedy, Alex Martino, Truman Butler szofer Blackwooda i trzeci mężczyzna, o którym nic nie wiemy. O ‘Connor zapisz sobie nazwisko Truman Butler. Od niedawna kierowca i ochroniarz Blackwooda nie odstępował go w ostatnich dniach na krok. Zaginięcie. Nie pojawił się w domu i ma z nim kontaktu. Nasz potencjalny podejrzany lub kluczowy świadek.

- Moja hipotetyczna wersja wydarzeń. Należy wnioskować, że wypadki były dwa. Najpierw była to niegroźna stłuczka. Zakończona prawdopodobnie śmiercią Blackwooda na atak serca. Potem wizyta u Morozowa. A potem to nieszczęsne czołowe zderzenie z drugim autem. Chodźcie na parking. Mamy tam dwa rozbite samochody. Jedno należy do Blackwooda, a ten drugi samochód należy do Włocha niejakiego Luigiego Giordano.

Schodzili po schodach na tyły budynku, gdzie mieścił się policyjny parking i stał dwa rozwalone pojazdy.
 
Adr jest offline  
Stary 08-04-2018, 22:04   #10
 
Yellow King's Avatar
 
Reputacja: 1 Yellow King ma wspaniałą reputacjęYellow King ma wspaniałą reputacjęYellow King ma wspaniałą reputacjęYellow King ma wspaniałą reputacjęYellow King ma wspaniałą reputacjęYellow King ma wspaniałą reputacjęYellow King ma wspaniałą reputacjęYellow King ma wspaniałą reputacjęYellow King ma wspaniałą reputacjęYellow King ma wspaniałą reputacjęYellow King ma wspaniałą reputację

To nie był jeden z najlepszych dni dla "Little Lou", i nie zapowiadało się by coś miało się zmienić. Zwichrzony włos, wyszarpana we wszelkie strony koszula i te dwa nieszczęsne lima które co pewien czas o sobie dawały znać. Wizyta w spelunie która zdawała się źródłem wszystkich jego ostatnich nieszczęść zapewniła mu jednak nadwyraz potrzebnych odpowiedzi. Nie były one treściwe, a opowiadający ją w "Sercu Boyou" bywalcy bardziej skupiali się na samej Lulu Sue, niż na tym kto pojechał samochodem i dlaczego. Nie miał żadnych zażyłości z modelką - znał ją jedynie z widzenia, i to by było na tyle. Dodające z pewnością dodatkowego wdzięku lima na pewno wróżyły ciekawą rozmowę z tancerką. Chowając zdjęcie do wewnętrznej kieszeni płaszcza zapłacił za kolejkę chłopaków - i od razu taksówką wyruszył do Little Palermo.

Nie miał ochoty ani zamiaru iść do "Vito's", na pewno nie z obitą mordą. Podobnie było z domem - łatwiej było mu uniknąć awantury po prostu nie wracając na kolejną noc. Czając się na jednym z rogów przy "Vito's" czekał na Mikeya Lucchini - którego przyuważył nieco wcześniej. Akcja u irlandczyków musiała się udać skoro młody Associate jeszcze dychał - a to była oznaka że może miał coś więcej w głowie niż siano. Widział jak młody porusza się starym złomem - pewnie ojca, Fordem modelem T z 1926. Nie miał zamiaru poruszać się w te i wewte taksówkami, a przy okazji może dowiedziałby się o akcji "Bugsiego" czegoś więcej. Na pewno współpraca młodego z nim wyszłaby mu na dobre - a wiecznie przesiadywanie na stołku u Joeya na pewno by nie przyśpieszyło jego drogi po drabinie w górę.

Luigi Giordano końcem końców umówił się z młodym na podwózkę pod sam kabaret przecznicę dalej od swojego mieszkania. Kto wie czy kradzież jego samochodu to nie była jakaś zaplanowana akcja Sullivana, albo kogoś z wewnątrz. Dodatkowo czuł się nieswojo z faktem że w schowku samochodu zostawił swój mały rewolwer - myśl że ktoś może go odstrzelić z jego własnej spluwy tworzyła gorzki uśmiech na twarzy Włocha.
 
__________________
Prowadzę:
Kryminaliści: Ucieczka Termin: 04.05

You are in Carcosa now.
Yellow King jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 19:47.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172