Col Frost | 23-02-2020 17:50 | C-SGK1 wylądował obok Rottora.
- Wyruszył wyzwać swojego byłego mistrza na pojedynek. Jutro o świcie.
- Oszalał?
- Niewykluczone - przyznał android. - My też tam będziemy, gdy on odwróci uwagę wyciągniemy Chiaotzu. Dokładniej opowiem w obozie.
Parę chwil później, uważnie zlustrował piętkę uczniów.
- Plan jest taki - zaczął wyjmując worek z fasolą - Najbardziej rannych wyleczymy tym. Do tego wyleczymy także was. Ty Rottoro i wy czterej wyruszycie ze mną wkraść się do szkoły byłego mistrza Tiena i uwolnić więźnia.
Wskazał na niewybranego ucznia.
- Twoja chi jest najniższe. Zostaniesz tutaj. Na twoich barkach spocznie zapewnienie bezpieczeństwa młodszym uczniom. Jeśli nam się nie uda, będziesz musiał się wszystkim zająć. Twoje zadanie jest najtrudniejsze. Nam przyjdzie zmierzyć się z wrogiem, którego można pokonać pięścią. Ty będziesz musiał walczyć z przeciwnościami każdym innym sposobem.
Tym razem podróż przez kanały poszła im o wiele szybciej. Nie mieli czasu na ostrożność, w każdej chwili mogli się spodziewać na swoich karkach pościgu. Ale arcozjanie ich nie dogonili, a być może nawet w ogóle ich nie ścigali. W końcu całe ich dowództwo zostało zlikwidowane, a ponadto siły księcia Zarbona wciąż atakowały barierę, angażując wojska obrońców. To musiało powodować jakiś paraliż decyzyjny.
Gwardzistom szczęśliwie udało się dotrzeć do własnych linii. Problemem okazało się, że była to część frontu oddana pod pieczę korpusowi okupacyjnemu. Były to wojska, którym oddano pod opiekę Arcose po jego oryginalnym podbiciu, jednak nie sprostały one zadaniu i w konsekwencji wybuchł bunt, który teraz wszyscy musieli tłumić. Formacja ta była mocno zdemoralizowana. Jej poprzedni dowódca został ścięty z rozkazu księcia, a obecny, choć zdołał sformować ze swoich podkomendnych zwartą jednostkę, nie mógł naprawić wszystkiego w tak krótkim czasie. Skutkiem tego korpus był raczej zbieraniną niezdyscyplinowanych indywidualności, niegodnych miana żołnierza, a nie prawdziwą jednostką wojskową.
Nobrazianie nie napotkali większych problemów w okopach, może z wyjątkiem momentu, w którym musieli udowodnić, że są sojusznikami, a nie szpiegami czy sabotażystami wroga. Żołnierze liniowi byli czujni i do pewnego stopnia karni, bo byli świadomi, że od tego zależy ich życie. Gorzej sprawa miała się z tymi, którzy służyli na tyłach. Tam też gwardzistów odnalazły kłopoty.
Marabal i Klion nie byli w stanie latać, trzeba było dla nich znaleźć jakieś schronienie, w którym albo się wykurują, albo co byłoby zdecydowanie lepszym wyjściem, poczekają na transport do jednego ze szpitali korpusu nobraziańskiego. Zere'el mógł ich jedynie odprowadzić do najbliższego obozu i potem polecieć ze swoim jeńcem prosto do księcia, albo najpierw zapewnić opiekę swoim ludziom. Nie zdążył jednak podjąć decyzji, bo drogę zastąpił mu jakiś wielkolud.
Mężczyzna okazał się mogatianinem, ale był wyższy od Zere'ela o dwie głowy i kilkukrotnie grubszy. Wielka beka sadła uśmiechnęła się krzywo i nachylając się lekko ku Zere'elowi powiedziała:
- Proszę, proszę, co my tu mamy? Pięknisie z jakimś miejscowym ścierwem? A dokąd to prowadzicie tego śmiecia? Rozwalić go na miejscu i po kłopocie.
Grubasowi towarzyszyło czterech ludzi: radodanin, zalt i dwóch pulian. Wszyscy roześmiali się na słowa grubasa. Cała piątka miała na sobie uniformy korpusu okupacyjnego.
- No dalej, pięknisiu - grubas zwrócił się do Zere'ela. - Załatw śmiecia. Odrąb mu głowę, czy coś.
W świetle energii ki Marduk zobaczył na twarzy Raditza wredny uśmieszek.
- I to mi się podoba - powiedział tamten, wznosząc obie ręce ku górze i ładując kule ki dodatkową energią.
Saiyanie wystrzelili w tym samym momencie. Wiązki ich energii złączyły się w jedną i rąbnęły potężnie w sufit, przebijając się bez trudu na wylot. Odłamki zaczęły spadać dookoła nich, lecz oni sami byli bezpieczni. Energia albo spopieliła sufit nad nimi, albo rozrzuciła go dalej dookoła.
Gdy światło słoneczne wpadło do środka mogli zobaczyć, że pomieszczenie, w którym się znajdują jest rzeczywiście ogromne. Szerokie na co najmniej pięćdziesiąt metrów i długie na kilka razy tyle. Po obu bokach biegł szereg pojedynczych drzwi, a na przeciwległym krańcu tego, co mogli nazwać holem, ujrzeli drzwi, niewątpliwie do windy i wąskie kręte schody prowadzące na górne kondygnacje, których tarasy mogli podziwiać na ścianach. W sumie nad nimi były jeszcze dwa piętra.
Niestety niedługo mogli się cieszyć sukcesem. W uszach zabrzmiał ich irytujący przerywany sygnał, który nie mógł być niczym więcej jak tylko alarmem.
- Uw...a! - zabrzmiał komunikat w wiekowych głośnikach. - U...ga! ...targ...cie w głó... ...omie...niu. Plan o... numer sze...!
Jeszcze przed świtem dotarli w góry, o których androidowi opowiedział Tien. Jednak bez słońca nie potrafili odnaleźć Szkoły Żurawia, dlatego musieli się z tym wstrzymać na parę godzin. Wreszcie jednak dotarli na miejsce. Z sąsiedniego wzgórza obserwowali zwarte zabudowania, w dużej części ceglane. Cały kompleks był nawet otoczony murem, choć należało wątpić czy budowano go z myślą o obronie. W końcu niewiele by pomógł w walce z armią takich jak C-SGK1 czy towarzyszący mu uczniowie szkoły Tiena.
Kompleks szkolny zbudowano na polu kwadratu, niestety tylko tyle mogli się o nim dowiedzieć. Nie mieli możliwości obserwacji z góry, bo Żurawie mogliby wyczuć ich energię lub zwyczajnie zobaczyć na tle bezchmurnego nieba, gdyby wznieśli się w powietrze. Ponadto żaden budynek nie wystawał ponad mury. Można było z tego wyciągnąć prosty wniosek, że żaden z nich nie jest piętrowy.
Nietrudno było też zaobserwować, że główna i jednocześnie jedyna, chyba że gdzieś istniało tajne przejście, brama znajdowała się na południowym odcinku murów. Tam też wylądował samotny człowiek, który lecąc, przeciął niebo nad głowami androida i jego towarzyszy. Bez wątpienia był nim Tien. A więc nie mają wiele czasu. Pora zaczynać. |