W niedziele rano Harleen obudziła się z bólem głowy. Wspomnienia mieszały się – ona tańcząca na jakimś stole, przyklejająca karteczki z napisem, wirująca raz to w ramionach Petera, raz Jean – Luca, potem znowu Jeremiaha… Klaun śmiał się głośno, za głośno, Kapelusznik usiłował coś wepchnąć.. jej a może ją… do jakiejś dziury, a Arkhem policzkował. - Za dużo tego – mruknęła. - Czego za dużo? – Jean-Luc uniósł się na łokciu, żeby móc spojrzeć na nią z góry. – Martini, seksu, czy tańców na stole? - Wszystko to robiłam wczoraj? Pokiwał głową, wyraźnie z siebie zadowolony. - W tej kolejności? - Niezupełnie… - mruknął nachylając się i całując ją w obojczyk. – Chyba będę musiał ci odświeżyć wspomnienia… - jego usta wędrowały niżej. - Chyba tak – mruknęła Harleen, prężąc się w odpowiedzi na pieszczotę – Tak, dokładnie tak. Niedziela upływała nieśpiesznie, Jean – Luc zniknął po śniadaniu, wieczorem była umówiona na kolację z rodzicami. Ciągle zmęczona ostatnią nocą – a może całym tygodniem? - snuła się po apartamencie, nie mogąc się zdecydować, czy raczej uciąć sobie drzemkę, czy może iść na basen. Choć starała się nie myśleć o pracy, ta nie dawała się odsunąć na bok. Wymuszona przez naczelnika zgoda na terapię Jokera (Harleen nie przywykła do tego, żeby ktokolwiek cokolwiek na niej wymuszał), potwierdzona potem przez nią samą na spotkaniu jej grupy specjalizacyjnej. Chciała zabłysnąć i się jej, cholera jasna, udało . Nieźle się wpakowała. Z deklaracji złożonej w czasie rozmowy z naczelnikiem by się wykręciła, z tego przedstawiania w SkyTower – już nie. Zdarzenie z Szalony Kapelusznikiem jasno jej pokazało, że na Jokera nie była jeszcze gotowa. Bała się. Skoro pozwoliła się zahipnotyzować (ba, nie była nawet świadoma, co się stało) to jak sobie poradzi z szaleńcem? Obejrzała nagranie z całej sytuacji – dość upokarzające było widzieć siebie mamroczącą do ściany - ale nie miała wspomnień z transu. Poza tym najbardziej palącym. Może warto poddać się hipnozie, aby uzyskać dostęp do tych wspomnień? To była dobry pomysł. Musi go przedyskutować na najbliższej superwizji. Znów dotknęła policzka i poczuła wspomnienie bólu w mózgu. W jakiś sposób .. było to przyjemne. Ekscytujące? Jak dotykanie bolącego zęba czubkiem języka. Delikatne, badawcze. Zdziwiło ją to odczucie, może powinna o tym porozmawiać na superwizji? Nie, to głupie… - zbeształa samą siebie. Kto widział marnować czas profesora na takie bzdury. Zadzwonił dzwonek i już po chwili ściskały się z Kate. Wysoka, ruda kobieta o posągowych kształtach była wyraźnie podekscytowana. - Będę miała kotecka! Słodkiego kotecka! - Co będziesz miała? – Harlen spojrzała na przyjaciółkę podejrzliwie. - Kotecka. Słodkiego kotusia. Granth mi obiecał. Wygrzebała zdjęcie z torebki pokazała Harleen. - Nie jest słodki – stwierdziła Harleen autorytarnie. - Dlaczego mówisz tak dziwnie? - Czemu mówię kotecek o kotecku? – zdziwiła się Kate. – A co w tym dziwnego? Odsunęła włosy z twarzy zmysłowym ruchem, a Harleen wydawało się, że jej przyjaciółka polizała w czasie tego gestu wierzch swojej dłoni. - Idę kochana – przytuliła Harleen – czy naprawdę zahaczyła językiem o płatek jej ucha? - i wybiegła. W poniedziałek z samego rana Harleen weszła do pomieszczenia, gdzie przebywał Joker, ubrana w swój standardowy uniform - czarne spodnie, biały podkoszulek i rozpięty kitel. - Dzień dobry - powiedziała . - Jestem dr Harleen Quinzel. Będę pana lekarzem prowadzącym. Mężczyzna uśmiechnął się łagodnie. Wyglądał całkiem normalnie, o ile normalnie może wyglądać człowiek z trwałym makijażem klauna, zamknięty w izolatce i ubrany w kaftan bezpieczeństwa. - Witam pani doktor. Możemy przejść na ty? Myślę, że to ułatwi współpracę dla obu stron i pozwoli przełamać lody. Zaśmiał się nerwowo, jego wzrok uciekł na chwilę w bok i możliwe, że nawet… zawstydził? Ciężko było stwierdzić czy to gra, czy prawdziwe emocje. Harleen też się uśmiechnęła. Nie przygotowała sobie schematu tego spotkania, zdrzemnęła się wczoraj po południu, ledwie zdążyła na kolację z rodzicami, która – oczywiście – przeciągnęła się do późna. Nie miała już potem siły na pracę. Postanowiła być po prostu otwarta i pozwolić spotkaniu potoczyć się własnym rytmem. - Wolałabym pozostać przy formie dr Quinzel – powiedziała. – Jak mogę się zwracać do pana? Klaun posmutniał, wydawał się zawiedziony, ale pokiwał powoli głową. -Tak, to zrozumiałe. Rozumiem, że musi być pani profesjonalistką. To w końcu pani praca. Puścił do niej porozumiewawcze oczko i kontynuował. -Mów mi Jay proszę. Tak mówiła do mnie moja mama. Przyznam szczerze, że jakoś tak pozytywnie mi się kojarzy. - Dobrze więc, Jay - usiadła. - Jak się czujesz? Joker zamrugał oczami przez chwilę przypatrując się uważniej lekarce. Na jego twarzy malowało się szczere zaskoczenie. -Właściwie… Nie czuję się najlepiej. Przepraszam, ale jestem zdziwiony, że ktoś tutaj w ogóle zadał mi takie pytanie. Jeśli już zada to zwykle nawet nie poczeka na odpowiedź. - Samopoczucie pacjenta jest bardzo ważne. Mówiąc “nienajlepiej” masz na myśli dyskomfort fizyczny czy psychiczny? -Jeśli mam być szczery pani doktor to odczuwam znaczny dyskomfort w trakcie pobytu w Arkham. Powinienem chociaż wrócić do swojej celi zamiast tkwić tutaj zamknięty w izolatce, skrępowany i przykuty do stołu. Nie wspominając o braku powietrza. Nie pamiętam już jak wygląda słońce… Naczelnik karze mnie by poczuć się lepiej, ale tak między nami. Mężczyzna uśmiechnął się, spojrzał na kamerę i ściszył głos zakrywając częściowo usta. - Marny z niego psychiatra. Wie pani co mi powiedział? Zresztą… Przepraszam, nie powinienem. - Może pan do mnie mówić o wszystkim. To mnie obowiązuje tajemnica, choć… - spojrzała na kamerę. - No, te nagrania nie powinny ujrzeć światła dziennego. Joker zawahał się. Przygryzł wargę wciąż nerwowo zerkając w stronę kamery. - Boję się, że pani szef ma na ten temat trochę inne zdanie. Użył stóp by dyskretnie podciągnąć nogawki spodni, ukazując na nogach świeże sińce po uderzeniach pałkami. - Poza tym czuję się trochę nieswojo wiedząc, że pewnie patrzy na nas w tej chwili i bóg wie gdzie się przy tym dotyka.- zachichotał zatykając szybko usta jak uczeń przyłapany na opowiadaniu niewłaściwego kawału. Harleen odchrząknęła, lekko zmieszana, próbując usunąć z głowy wizje Arkhama onanizującego się przed monitorem. Tak, wyglądał na takiego co lubił męskie towarzystwo. - Skąd te siniaki? – zapytała. Westchnął cicho. - Ja wiem, pani wie, więc co da jeśli powiem to głośno? Arkham będzie chciał się zemścić jeszcze bardziej. On i ten brutal Strange. Tysiąc i jeden żonkili, będą tańczyć przed tobą moja droga… Dodał czułym głosem jakby recytując poezję. Podniosła brwi, wyraźnie zdziwiona . Może nawet zaszokowana ? Nie rozumiała. - Dr Quinzel - poprawiła go więc tylko. - Tak, doktor Quinzel. Cieszmy się może po prostu normalnym towarzystwem. Chociaż przez chwilę nim wrzucą mnie do jeszcze głębszej nory. - Naczelnik z dr Strange pana pobili? Dlaczego? Joker wzruszył tylko ramionami, na tyle na ile mógł to zrobić będąc skrępowany kaftanem bezpieczeństwa. - Nie oni bezpośrednio. Tacy jak oni nie lubią własnoręcznie brudzić sobie rączek. Myślę, że powiedziałem już dość. Pani wybaczy, ale nie będę o tym mówić bez większej prywatności. Ogólnie chyba dość ciężko rozluźnić się w izolatce. Wolałbym toczyć takie rozmowy w trochę lepszych warunkach. - Oczywiście … nie ode mnie to zależy , ale zobaczę, co da się zrobić. Dziękuję panu za poświęcony mi czas. - Jay- poprawił ją klaun. - Cała przyjemność po mojej stronie doktor Q. - Doktor Quinzel - tym razem to ona poprawiła pacjent i wyszła. Harleen, ciągle lekko poruszona po swojej pierwszej rozmowie z Jokerem, wpadł do gabinetu Arkhama. - Dzień dobry, mogę usiąść prawda? - usiadła, nie czekając na zaproszenie. - Czy dobrze zrozumiałam - użycie przemocy fizycznej wobec naszych pacjentów jest dozwolone? zalecane? tolerowane? Jakiego słowa powinnam użyć ? - Przepraszam, ale nie rozumiem – Arkham wyprostował się w fotelu, założył okulary, chusteczką przetarł z ust resztki sosu z kanapki, którą właśnie konsumował, gdy bezczelna dziewucha wparowała do jego gabinetu – O czym pani mówi? I dlaczego weszła pani tutaj bez pytania? - Czy nie wspominał pan kiedyś, że drzwi pana gabinetu zawsze stoją otworem, a pan zawsze służy pomocą i wsparciem? Właśnie w tej sprawie jestem. Zaczerpnęła tchu. - Więc jak z tymi karami fizycznymi? - Jakimi karami? – naczelnik patrzył rozgniewany na lekarkę, próbując utrzymać kontakt wzrokowy i nie zdradzić się z kłamstwem – W mojej placówce nie stosujemy żadnych kar fizycznych, skąd w ogóle taki absurdalny pomysł? - Nie do końca absurdalny - wykonała dłonią gest so-so. - Czasem pewien rodzaj.. presji jest niezbędny, prawda? - Naprawdę nie wiem o czym pani mówi. Jeśli jestem o coś oskarżony, proszę powiedzieć wprost o co chodzi a nie bawić się w zagadki doktor Quinzel Zdziwienie wykwitło na jej twarzy. - Oskarżony?? Skąd to słowo? Przyszłam po prostu zapoznać się z procedurami. I przy okazji zgłosić sugestię, prośbę, o nieco lepsze warunki bytowe dla pacjenta. To wydaje się niezbędne do polepszenia jego stanu psychicznego. Byt kształtuje świadomość, rozumie pan.- - Którego pacjenta? Bo ma pani dwóch…a nie przepraszam, jednego – odpowiedział złośliwie Arkham i teatralnie złapał się za głowę jakby przypomniał sobie coś ważnego- Tetchowi pomogła pani przecież uciec. Teraz wpada tu pani jak do saloonu i próbuje mnie pouczać. Prowadzę tą placówkę od dziesięciu lat i wiem najlepiej co jest dobre dla moich pacjentów. Nie stosujemy wobec nich przemocy fizycznej, a jedyną formą kary jest izolatka. Czy wyjaśniłem już wszystkie wątpliwości? - Część. - uśmiechnęła się. - Skoro wspomina pan już to nieszczęsne zdarzenie… Prawnik powiedział, że mogę pozwać zakład pracy za narażenie mnie na potencjalne niebezpieczeństwo i niezastosowanie środków ochronnych niezbędnych w danej sytuacji. To trochę tak - prawnik mi to tłumaczył, ja się nie znam na prawie - jakby posłał mnie pan do kopalni bez kasku i odzieży ochronnej. A potem miał do mnie pretensje, że mnie przysypało… Prawnik pytał też, czy jest notatka służbowa opisująca zajście. Oraz czy po zajściu udzielono mi niezbędnej pomocy, psychologicznej i medycznej. - Bo wie pan… wyszłam stąd bardzo roztrzęsiona. Bardzo. Wracając spowodowałam wypadek. Prawnik twierdzi, że nie jestem winna temu wypadkowi, skoro prowadziłam w szoku, spowodowanym zajściem w pracy. Tak w skrócie - naprawa tego bmw ma być pokryta z ubezpieczenia szpitala, nie mojego. Jeśli dobrze zrozumiałam, oczywiście. - No właśnie.. a wracając do mojego jedynego - podkreśliła słowo - pacjenta. Ma siniaki i jest przetrzymywany w bardzo złych warunkach. Jeremiah pokręcił z niezadowoleniem głową, po czym uśmiechnął litościwie do lekarki. - Czytała pani warunki swojej umowy? Czy tylko zakreśliła parafki i złożyła autograf na ostatniej stronie? Arkham to nie jest zwyczajny szpital psychiatryczny i każdy kto decyduje się tu pracować, wie na jakie ryzyko jest narażony. Myśli pani, że jest pierwszą i jedyną ofiarą, któregoś z tych waria…- ugryzł się w język – pacjentów? Myśli pani, że rodzina doktora Laruso dostała jakieś odszkodowanie? Zanim zacznie mnie pani straszyć prawnikami, proszę jeszcze raz przeczytać umowę. Ten szpital nigdy nie wypłacił ani centa. A jeśli czuje się pani poszkodowana, proszę zgłosić się do fundacji Wayne’a, oni chętnie pomagają ofiarom Jokera i jemu podobnych zwyrodnialców. Arkham słysząc ostatni zarzut uśmiechnął się w duchu, ale próbował powściągnąć emocje i zachować pokerową twarz. - I nie wiem o jakie siniaki chodzi. To pewnie ostatnia pamiątka po Batmanie. A warunki są takie, na jakie pacjent zasłużył. To kara za ostatnią ucieczkę i skończy się, kiedy ja o tym zdecyduję, zrozumiano? - Siniaki po miesiącu od zdarzenia? - spojrzała powątpiewająco. - Mówiąc o oskarżeniu sam pan się przyznał do winy… Byłam ciekawa, czy pacjent pana wrabia.. ale widzę że nie. Pochyliła się nieco w stronę naczelnika. - Nie jestem do końca przeciwna takim metodom, jeśli pan wie, co mam na myśli. Ale potrzebuję zdobyć zaufanie pacjenta. Muszę coś dla niego wywalczyć, rozumie pan. Co mogę mu dać? - Powtarzam. Nie wiem nic o żadnych siniakach, nie mam pojęcia jak się pojawiły – bronił się Arkham, który doskonale wiedział, że Quinzel nie ma żadnych dowodów. Tylko jego słowo przeciwko słowom klauna. Zastanowił się nad ostatnim pytaniem lekarki – W końcu jednak zaczynamy rozmawiać jak ludzie na poziomie pani doktor. Cieszy mnie, że podchodzi pani do tego tak profesjonalnie. Jeremiah wysilił się by obdarzyć kobietę czymś na kształt uśmiechu wyrażającego aprobatę. - No dobrze, przekonała mnie pani. Jutro Joker wróci do swojej starej celi. A strażnicy przekażą mu czyja to zasługa. Mogę zrobić dla pani coś jeszcze? - Dziękuję za pomoc - uśmiechnęła się i wyszła. |
-Naczelniku? Mamy… Mamy problem. Pojawił się nowy pacjent. Strażnik Gregory Jonas trząsł się jak osika. To on był na dyżurze gdy przyjmowano Jokera, ale wciąż nie był przyzwyczajony do atmosfery panującej w placówce. Arkham spojrzał na przestraszonego strażnika z pewnym pożałowaniem. - Uspokój się Greg. Mów co się stało. Co to za pacjent? -Ekhm. Nie wiemy. Wpisaliśmy go jako John Doe. Nie odzywa się od kiedy przyjęliśmy go na obserwację. No zgłosił się sam. Po prostu za bardzo nie wiemy co eee… co z nim zrobić naczelniku. Mężczyzna wydawał się wstrząśnięty, chociaż trzeba było wziąć poprawkę, że wciąż jest żółtodziobem. - W porządku, zaprowadź mnie do niego – rozkazał Arkham, który nie za bardzo rozumiał dlaczego Gregory jest tak roztrzęsiony. Nie lubił kiedy jego ludzie tak otwarcie okazywali słabość. -Właśnie w tym rzecz naczelniku. Facet chce rozmawiać tylko z panem i ten tego no… wygląda dość dziwnie. Oczywiście, oczywiście chodźmy. Widok jaki ukazał się oczom Jeremiah Arkhama rzeczywiście był dość “osobliwy”. W jednym z gabinetów, w których przyjmowani byli pacjenci raczej niegroźni dla otoczenia lub prowadzono wstępne obserwacje decydujące o przyjęciu na któryś z oddziałów siedział na podłodze przygarbiony mężczyzna. Jak wytłumaczono Arkhamowi, nie odzywał się do nikogo, nie tylko nie wypełnił żadnych dokumentów, nie okazał dowodu tożsamości, nie skorzystał z oferowanego mu krzesła, ale też był całkowicie nagi. Nieznajomy był w dość podeszłym wieku, jego długie siwe włosy zwisały niedbale na jego ramiona. To oraz długie paznokcie i zmarszczki pod oczami mogły świadczyć o wielkim zaniedbaniu. Poza tym wydzielał on specyficzny, niezbyt przyjemny zapach, który kojarzyć mógł się z zaschniętą krwią. To jednak nie to, rzucało się od razu na jego widok. Mimo podeszłego wieku jego muskularne, wyrzeźbione ciało pokrywały ciągi tatuaży o religijnym znaczeniu. Anioły z mieczami, rogate demony, wielki krzyż, ogień, kwiaty róż przywodziły na myśl bardziej jakiś witraż w kaplicy niż ludzkie ciało. Podniósł swe zmęczone spojrzenie wpatrując się w szefa placówki, który wszedł do pomieszczenia. - Na litość boską, dlaczego nikt nie dał temu człowiekowi czegoś do przebrania!? – krzyknął poirytowany Jeremiah po czym ściągnął swój kitel i podszedł do wytatuowanego starca – Proszę, to założyć. Jak się mam do pana zwracać? “John Doe” zerwał się nagle w błyskawicznym ruchu nie przejmując się swoją nagością. Złapał naczelnika za twarz ściskając policzki, odchylając przy tym jego głowę tak by móc się lepiej przyjrzeć. -Tak… Tak… Dostrzegam podobieństwo. Mówił bardziej do siebie niż do Jeremiah, ale na pewno był świadomy tego co się dzieje. - Greg! Bill! Alan! – przerażony lekarz zaczął wzywać na pomoc strażników, jednocześnie próbując się wyrwać z uścisku wariata. - Ha ha ha ha. Starzec klepał się w pierś śmiejąc się do rozpuku bez hamulców niczym barbarzyńca, który przeniósł się w obecne czasy. - Widzę, że daleko pada jabłka od jabłoni. Zanim zdążył powiedzieć cokolwiek więcej do pomieszczenia wpadła dwójka strażników, którzy złapali mężczyznę za ramiona chcąc go uspokoić. Trzeci ze strażników pomagał wstać naczelnikowi. O dziwo pacjent nie przejął się obecnością strażników, nie rzucał się, nie był agresywny jedynie przyglądał się bacznie Arkhamowi. - Przygotujcie sześć…siedem jednostek diazepamu! – wykrzyczał roztrzęsiony psychiatra cofając się do ściany. Serce biło mu jak oszalałe, z trudem łapał oddech. W takim miejscu ataki fizyczne zdarzały się nagminnie, Arkham zawsze jednak starał się być ostrożny. Tym razem instynkt go zawiódł. Na szczęście jego ludzie w porę opanowali sytuację. - Kim jesteś i skąd mnie znasz? – zwrócił się do napastnika – Czego od mnie chcesz? Mężczyzna splunął na ziemię z pogardą. Strażnicy spoglądali niepewnie na swojego szefa, nieznajomy bowiem nie wydawał się agresywny, wydawał się jednak być zdolny do tego by z łatwością uwolnić się od trzymających go mężczyzn. Jeden z nich wybiegł na korytarz zapewne po lek. -Stałeś się miękki, mały Jeremiah. To te miejsce? Czy może zawsze taki byłeś? Powiedz mi… znalazłeś już jego notatnik? Zapiski tego, który kroczył pośród mroku z latarnią światła w dłoni? ZNALAZŁEŚ? - wykrzyczał ostatnie słowo. To wariat, pomyślał Jeremiah, ale nie powiedział tego na głos. Przydałby się tu teraz do pomocy Strange albo Zajcev, oni potrafili rozmawiać z takimi w ich języku. Działania naczelnika sprowadzały się zazwyczaj do aplikowania chorym mocnych psychotropów. - Nie wiem o czym mówisz? Jaki znowu notatnik, jaka latarnia? Chyba mnie z kimś pomyliłeś -Ty… Ty naprawdę nie wiesz prawda? Nie znasz historii tego miejsca? Notatki, zapiski powinny być w twoich rękach. Jeśli ich nie masz to znak, że nie jesteś godny swego imienia. Nie jesteś godny mojego imienia. “John Doe” bez trudu strzepnął z siebie ramiona strażników, ale nie rzucił się na naczelnika. Jedynie odwrócił się do ściany rzucając uprzednio zawiedzione spojrzenie Arkhamowi. Ciężko było odwrócić wzrok od jego pleców przedstawiających bitwę nieba z piekłem. W jej centrum wyróżniał się anioł z płonącym mieczem. - Oczywiście, że znam historię tego miejsca – zdenerwował się naczelnik, choć wiedział, że nie powinien wchodzić w polemikę z szaleńcem - To moje dziedzictwo. Ten szpital założył mój wuj, Amadeusz Arkham a ja kontynuuję jego dzieło. -Znajdź jego zapiski głupcze. Wtedy porozmawiamy. Nie odwrócił się do niego mówiąc te słowa. Najwidoczniej mężczyzna nie miał już nic więcej do powiedzenia. Przynajmniej w tej chwili. Wieczór był zimny. Właściwie noc, Harleen siedziała na dachu szpitala Arkham odpalając kolejnego papierosa. Pomyślała gorzko, że przez te nerwy w robocie stanie się wkrótce nałogowym palaczem. Ręce wciąż jej się trzęsły, kolejna zapałka gasła co chwilę, a w zapalniczce skończył się gaz. -Może pomóc? Płomień obcej zapalniczki, którą wyciągnął mężczyzna szybko podpalił tytoń. Podziękowała krótko, zerkając przelotnie wzrokiem. Joseph Conrad, jej znajomy strażnik z którym piła czasem kawę na korytarzu. Jedna z nielicznych życzliwych jej osób w pracy. -Jak się pani czuje, pani doktor? Znaczy… No ta cała akcja z Jervisem Tetchem i… pierwsza sesja z Jokerem. No na pewno spore emocje co nie? Strażnik podrapał się po głowie. Naprawdę się troszczył? A może próbował ją poderwać? - Dzięki - powiedziała. zaciągając się. Pożałowała, że nie ma przy sobie skręta.. to by jej rozjaśniło myśli . - Sporo pan wie o tutejszych sprawach, co? - zagaiła przyjaźnie. -No ten… Trochę się już pracuje. Niejedno człowiek widział. Raz oberwałem od tego świra. co ma tą chorobę... Mężczyzna pstrykał palcami jakby chciał sobie coś przypomnieć, ale po chwili jednak odpuścił. -No hmm nie pamiętam nazwy, ale gość ma taką dziwną skórę, że ludziska gadają że wygląda jak krokodyl. Facet jest potężny. Oberwałem od niego kiedyś, o tu. Podwinął rękaw ukazując kobiecie sporej długości szramę na ramieniu. Można było odnieść wrażenie, że dla niego był to powód do dumy. Wysoki, chudy, trochę prosty w obsłudze, ale przystojny na swój sposób, chociaż daleko mu było chociażby do Jean-Luca. -Nieźle co? - Rzeczywiście - powiedziała z uznaniem, przyglądając się uważnie szramie. - Praca tutaj to nie bułka z masłem, co? I rozum potrzebny, i mięśnie . -Rzeczywiście ćwiczę trochę. Miło, że pani doktor zauważyła… Przerwał i zamyślił się. W końcu także odpalił sobie papierosa i zaciągnął się. -Wie pani nie jestem takim głupkiem jak niektórzy, którzy tu pracują. Byłem trzeci na roku w akademii lata temu, ale kontuzja kolana szybko przekreśliła moje szanse na prawdziwą odznakę. W końcu wylądowałem tutaj, jestem bliżej swojej córy. Wychowuje ją była żona, ale... Przerwał by ponownie raczyć się papierosem spoglądając jednocześnie na światła Gotham. -Co do chuja… Aaa. Strażnik wrzasnął zaskoczony i poparzył dłoń papierosem, który przy okazji wypadł mu z dłoni. Harleen podążyła wzrokiem za spojrzeniem Conrada. Postać w cieniu nad nimi musiała przyglądać im się przez jakiś czas. Ktokolwiek to był, nie wydawał z siebie żadnego dźwięku i jeśli zobaczyli go w tym momencie, to wielce prawdopodobne, że chciał tego. Czarna maska i peleryna nie dały się z niczym pomylić. Na dachu wraz z nimi był mityczny Batman. Siedział przykucnięty na jednym z kominów szpitala owinięty peleryną. -Człowieku wystraszyłeś mnie! Nie możesz tak się skradać rozumiesz? Spojrzenie, które mu posłał “nietoperz” sprawiło, że strażnik zbladł i wycofał się do drzwi. -To ten… Będę już leciał. Trzeba zrobić obchód i te sprawy he he. Zaśmiał się nerwowo, rzucił pytające spojrzenie Harleen i po chwili zniknął wewnątrz budynku. -Doktor Quinzel. Mocny, głęboki głos jakby mężczyzna mówił przez maskę przeszył ciszę, która zapadła po wyjściu strażnika. - Batman - powiedziała, wskazując miejsce obok siebie. - Usiądzie pan? Mroczny Rycerz Gotham nie zareagował. Milczał przez chwilę, która trwała długie sekundy, może nawet minuty. - Jest pani nowym psychiatrą Jokera. Pani opinia o pacjencie? Skąd dorosły mężczyzna w stroju nietoperza miał dostęp do takich informacji? Kobieta mogła jedynie zgadywać. Dopiero odbyła z Jokerem jedną sesją, a on mówił tonem jakby nie pytał, jakby wszystko wiedział. - Mam zbyt mało informacji, aby opiniować. To raz. Dwa - obowiązuje mnie tajemnica zawodowa. Nie wiem, co naczelnik na to… Jest dość nerwowy w takich sprawach. Spojrzała na czarna postać. Z tej perspektywy wydawał się mniejszy. - Pan tutaj przyprowadził Jokera, prawda? Dlaczego właśnie tutaj? Batman znów nie odzywał się przez dłuższą chwilę. Myślał nad jej słowami? Nie sposób było nic z niego wyczytać. Może jakby się zbliżył, a na jego twarz padało trochę światła? -Jemu nie da się pomóc pani doktor. Tacy jak on powinni być zamknięci z dala od ludzi. Arkham… To najlepsze z miejsc jakie społeczeństwo jest w stanie mu zaoferować. Niech pani na siebie uważa, nie zawsze jestem w pobliżu. Zmarszczyła brwi. - Mówi pan o pacjentach? Czy o personelu? Na kogo powinnam uważać? Czekała chwilę na odpowiedź, ale w końcu zorientowała się, że została na dachu sama. Nietoperz zniknął tak samo niezauważalnie jak się pojawił. Westchnęła. Jakie to typowe u facetów z przerośniętym ego… Nie mógł po prostu odpowiedzieć? Nie, to by nie było w jego stylu. Uznała jednak, że pojawienie się Mrocznego Rycerza właśnie w tym momencie nie musiało być przypadkiem i że powinna być ostrożniejsza w kontaktach ze strażnikiem. Może te zawroty głowy w jego obecności nie były przypadkowe? Nie popadaj w paranoję! - skarciła samą siebie i weszła do budynku. Zmarzła, czas było już wracać do domu. -Więc to tak? Widzę, że nie chcesz współpracować.... Jeremiah Arkham nalał sobie szklaneczkę burbona by uspokoić myśli i mówił sam do siebie. Chyba wypowiadając na głos pewne słowa decydował czy mają one sens. Ostatnio zdarzało mu się to coraz częściej, jednakże jego praca była stresująca, więc był usprawiedliwiony. Wpatrywał się z nieskrywaną nienawiścią w obraz z kamery znajdującej się w izolatce Jokera. Ten był spokojny, chyba nawet spał. Psychiatra z całą pewnością nie mógłby się odprężyć przy tym psychopacie nawet jakby ten rzeczywiście spał. -Jeremiaszu? Wzywałeś mnie? Hugo Strange, który pojawił się w gabinecie był zdaniem naczelnika bardzo użyteczny. Nie lubił prac remontowych, ale jak twierdził: “bez młotka nie wbiję gwoździ prawda?”. Naczelnik zignorował jego brak szacunku. Kolejny zresztą raz. - Napijesz się Hugo? Chodzi o Jokera. Obiecałem pannie Quinzel, że pacjent wróci do swojej celi, ale nie mówiłem w jakim stanie psychicznym tam wróci. Wyraz zaskoczenia na twarzy Strange’a po chwili zastąpiło zrozumienie. Obserwował jak jego szef nalewa mu alkohol i podaje szklankę. -Jeremiaszu? Jesteś pewny? Mam twoją zgodę? -Nigdy nie byłem bardziej pewny. Podaj pacjentowi swoją “eksperymentalną” mieszankę. Joker pierwszy raz w życiu przysłuży się społeczeństwu godząc się na przetestowanie twojego eksperymentalnego leku, który może pomóc wielu hmmm nazwijmy to: “niestabilnym psychicznie osobnikom”. Jeśli skończy zagubiony w swoim umyśle, zaśliniony z idiotycznym uśmiechem na twarzy do końca swoich dni, to niestety ryzyko, które musimy podjąć. Prawda? Oboje mężczyźni uśmiechnęli się złośliwie i wznieśli swoje szklanki do góry. -W imię nauki Jeremiaszu. -W imię nauki Hugo. J. odetchnął pełną piersią podnosząc gazetę z ganku swojego domu. Pomachał chłopcu Jordanów, który jak co ranek roznosił gazetę. Pozdrowił także sąsiada i wziął szklaną butelkę mleka od mleczarza. Wrócił do domu gdzie przywitała go żona Josephine i syn J.J. -Co tam mistrzu? Ktoś tu chyba urósł od wczoraj co? -Wcale nie tato. Mierzę dokładnie 128 cm. Odpowiedział poważnym tonem chłopiec w pasiastej piżamie i masce nietoperza na twarzy. Chłopak nie mylił się, czubek jego głowy kończył się przy zaznaczonej na ścianie linii z napisem 128. J. nie musiał brać miarki i nakreślać nowej, ale wiedział że warto podroczyć się trochę z synem. -Hmm… No nie wiem, może to być 128 i pół jak na moje oko. Oczy chłopaka rozszerzyły się w zachwycie. Uniósł do góry dłonie zaciśnięte w pięści w geście triumfu. -Naprawdę? Mamo słyszałaś? Jeszcze trochę i wpuszczą mnie na diabelski młyn! -Mój mały śmieszek. J. podrapał J.J.-a po głowie i podszedł do żony uwijającej się w kuchni. Dał jej buziaka w policzek. -Nasz mały śmieszek kochanie. Nie zapominaj, że razem dźwigamy to brzemię. Jakże była piękna. Była z tych kobiet o delikatnej urodzie, nie potrzebowała wiele makijażu by wyjść z domu, ale dołki na policzkach od częstego uśmiechania były tym czymś co lubił w niej najbardziej. Na talerzach czekały na nich naleśniki z uśmiechniętymi buźkami zrobionymi dżemu i bitej śmietany. -Nie śmiałbym zapomnieć o twoim wkładzie w powstanie tego cudownego dziecka najdroższa. On uśmiechnął się do niej. Ona uśmiechnęła do niego. Życie było piękne. -Wychodzę do pracy. Dzisiaj konczę malować dom starego Jacobiego. Mam nadzieję, że w końcu zadowolę tego starego piernika. -Tato! -No co? Jest przecież pernikiem. -Kochanie wiesz, że nie pochwalamy tu takiego słownictwa. Za karę zrób dzisiaj jeden dodatkowy dobry uczynek. Życzymy ci pogodnego dnia razem z J.J. kochany. Stary Jacobi mieszkał dwie ulice dalej i J. mógłby spokojnie przejść się do niego spacerkiem, ale ciężko byłoby przecież nieść te wszystkie pędzle i farby. Wziął, więc swojego starego gruchota, którym nigdy nie wyjechał poza granice miasta. J. był malarzem. Malował domy. Lubił swoją pracę. Mieszkańcy Uśmiechu Losu, małej malowniczej mieściny gdzie każdy się znał i nic długo nie pozostawało tajemnicą byli uczciwi i znali dobrze ich rodzinę. Urodził się tu, tak jak jego ojciec, jego dziad i pradziad. Pewnie tutaj także umrze, ale nie przeszkadzała mu ta myśl. To był cały jego świat. Wszyscy codziennie witali się tutaj wylewnie, nawet ci którzy za sobą nie przepadali. -Słońce uśmiechnęło się dziś nad miasteczkiem! -Oj tak. Bądźmy uśmiechnięci drogi sąsiedzie! Tradycyjna wymiana uprzejmości z ludźmi uspokajała go. To przecież miłe usłyszeć coś podnoszącego na duchu. Uśmiechnięta kobieta, z jeszcze bardziej szczerzącym się do niego psem zapraszającym gestem pokazała mu, że może jechać, a ona się nigdzie nie spieszy. Inna w podeszłym już wieku przystanęła na chodniku prowadząc dwuosobowy wózek. Pokazywała niemowlakom wóz J. tłumacząc cierpliwie z kim mają przyjemność. Te zaciekawione wystawiły swoje lekko zaspane, ale uradowane twarzyczki wpatrując się w malarza swoimi zielonymi oczkami. Zaparkował zgodnie z przepisami, wysiadł i pomachał dzieciom. W Uśmiechu Losu dzieci nigdy nie płakały na widok obcego, może dlatego że nie było tu obcych, a może dzieci nie płakały tu wcale? Zebrał drabinę i farbę z paki swojego pickupa i wszedł do ogródka Jacobiego. -Bądź uśmiechnięty Jerome. -Z uśmiechem przez życie J. Staruszek pokiwał głową -To na pewno dobra farba? Nie oszczędzałeś na materiałach co J.? -Oczywiście, że nie. Czemu tak twierdzisz? -No cóż… Ściana, którą pomalowałeś wczoraj. Powiedzmy, że stara warstwa wciąż przebija. -Niemożliwe, malowałem ją dwa razy. -A jednak. Sprawdź sam. Rzeczywiście było tak jak mówił właściciel domu. Przez gęstą białą warstwę dało się zobaczyć czerwone smugi, które uparcie chciały wydostać się z morza bieli. J.-a zabolała na moment głowa gdy to zobaczył. Staruszek musiał mu pomóc by ten się nie przewrócił. -Wszystko w porządku J.? Za dużo oparów pewnie, ale taka praca. -Taka praca. Już biorę się do malowania. Uwinął się do południa, godziny mijały mu lekko. Zużył więcej farby niż zamierzał, ale to było wliczone w koszta. Nie ma to jak uczciwa praca na świeżym powietrzu powtarzał sobie. Pewnie dzięki temu wciąż czuł się rześki i młody chociaż coraz częściej narzekał na kręgosłup. Skutek tego jednego razu gdy spadł z drabinu kiedy nierozważnie próbował za bardzo się odchylić i dosięgnąć kawałek rynny poza swoim zasięgiem. W końcu złożył drabinę, podziękował za wodę swojemu pracodawcy i poszedł się myć do łazienki. Szybko jednak usłyszał gniewny krzyk niezadowolenia, więc wrócił się pospiesznie do ogrodu. -Jeśli to ma być żart J. to nie jest zbyt zabójczy. Dom był czerwony. Był cały czerwony, jedyny czerwony dom na całym osiedlu, ale to było niemożliwe. Sam wybierał farbę, własnoręcznie malował wszystkie ściany i to kilkukrotnie. Poczuł ćmienie z tyłu głowy. Skrzywił się w pół i złapał dłońmi za skronie. Upadł na ziemię. Jacobi podszedł do niego próbując pomóc mu wstać. -J.? Wszystko z tobą w porządku synu? Oczami wyobraźni zobaczył jak wbija mu palec w oko, jak te pęka jak skorupka jajka. Zobaczył jak wkłada staremu pędzel do gardła razem z przedramieniem, aż ten przestanie się rzucać i w końcu wyzionie ducha. Wtedy na pewno nabierze nowej perspektywy. Kiedy wstawał z kolan jego świat zrobił się o wiele bardziej kolorowy. Wracał do domu na piechotę. Nie uśmiechał się do mijających go ludzi, nie odpowiadał na przyjacielskie zaczepki innych. Ludzie pokazywali go palcami, schodzili mu z drogi, samochody zatrzymywały się z piskiem opon, nawet dzieci rozpłakały się na jego widok. Być może dlatego, że się nie uśmiechał. Być może dlatego, że był pokryty czerwoną farbą, która mogła wcale nie być farbą. W drodze powrotnej odwiedzał każdego z mieszkańców w ich domu i fundował im "szybkie malowanie". Artystyczna abstrakcja, którą tworzył gdy na ścianach kolejnych domów pojawiały się krwawe rozbryzgi, była dla niego ukojeniem. Czuł się jak Dali, Van Gogh czy Bosch kiedy tworzył kolejne dzieła sztuki z każdym kolejnym pociągnięciem -Doktorze Strange, pacjent się przebudził. -Tak szybko? Hmm.. Jego stan? -Wydaje się w normie. Pyta kiedy przeniesiemy go do dawnej celi. -Ciekawe… Wygląda na to, że przez lata wyrobił sobie jakąś odporność na różne medykamenty. Chętnie bym przeprowadził kolejne testy, ale wygląda na to, że to teraz problem naszej młodej pani doktor. Poinformuj naczelnika i zgodnie z tym co powiedział przygotuj celę pacjenta na jego powrót. -Doktorze jeszcze jedna rzecz. Może to nic takiego, ale on się nie uśmiecha. To przecież Joker, a Joker zawsze dotąd się uśmiechał. [MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=Iky_TLSaz1o[/MEDIA] |
|
Rano po przybyciu do pracy Harleen z zadowoleniem skonstatowała, że naczelnik dotrzymał wczorajszej obietnicy. Joker został przeniesiony z izolatki. Kobieta przez szklane drzwi pomieszczenia mogła teraz widzieć swojego pacjenta. Leżał na swojej pryczy spokojnie wpatrując się w przestrzeń przed sobą. Usiadł, kiedy przed jego celą pojawiła się doktor Quinzel. Przywitała się i zajęła miejsce na dostawionym krześle. - Dzień dobry, Jay. Jak się dziś czujesz? - Dzień dobry pani doktor. Sam nie wiem jak się czuję, ale chętnie spróbuję się dowiedzieć. Chyba czuję się… inaczej. Joker zamyślił się i skrzyżował ze sobą ręce spuszczając wzrok w podłogę. - Inaczej czyli? Możesz doprecyzować? - dopytała. Nie lubiła rozmawiać z pacjentami przez szybę, wolała bezpośredni kontakt, ale rozumiała że środki bezpieczeństwa są niezbędne. - Sam nie wiem doktorku. Czuję się jakby czegoś brakowało w środku. Postukał palcem wskazującym w czaszkę. -Do tej pory wszystko to co robiłem, wydawało mi się zabawne. Widziałem w tym wszystkim jakiś większy cel, rękę zza kurtyny która kieruje kukiełkami w imię tylko sobie znanego porządku. Uporządkowany chaos. Szaleństwo co nie? Wzruszył ramionami i westchnął ciężko. - Teraz nie czuję nic. Zupełnie jakbym znał wszystkie kawały na pamięć. - Mówisz o pustce. Dobrze rozumiem? Masz pomysł, skąd tą obojętność? - Chyba można to tak nazwać… Kto wie. Obudziłem się taki dzisiejszego ranka. Przed przeniesieniem do celi. Chyba mi coś podali, a może to był sen. Co to znaczy doktorku? Jestem chory? Jak mogę wrócić do “siebie”? Psychiatra pokiwała głową. - Wygląda na to, że dostałeś leki, które wyciszyły objawy - zajrzała do karty pacjenta. Zmarszczyła brwi. Nie było tam żadnej wzmianki o nowych lekach. Podano standardową - w takich przypadkach - mieszankę. Może to pomyłka? Naczelnik mówił, że leki nigdy nie działały na Jokera. Prawdą jest jednak, że nie znamy do końca działania mózgu. Coś, co nie skutkowało, nagle może zadziałać. Znała takie przypadki. Spojrzała na pacjenta. - Dlatego czujesz pustkę. To naturalna reakcja po lekach. Sądzę, że ta “pustka” to prawdziwy ty. Pacjenci często tak się czują , kiedy ustępują objawy. Objawy choroby biorą za swoje normalne funkcjonowanie. Ale to złudzenie. Joker warknął niezbyt zadowolony. -W takim razie prawdziwy ja jest strasznym nudziarzem. Chcę w końcu coś poczuć. Może muszę kogoś zabić, albo zatańczyć z nietoperzem? To zawsze mnie rozśmieszało. Pokiwała tylko głową, nie komentując. - Jeszcze jakieś objawy? Mężczyzna złapał się za głowę próbując skupić. - Mam mętlik w głowie, jakąś wielką watę jak chcę zebrać myśli, więc mogło mi się to przyśnić. Te leki. - Nie, na pewno je dostałeś. Być może dawka była zbyt duża, stąd to zmieszanie . Na twarzy szaleńca pojawił się grymas irytacji. - Bzdury. Żadne leki nigdy tak na mnie nie działały. Cokolwiek mi daliście nie chcę więcej, albo się pogniewamy. Z sąsiedniej celi dobiegł ich głośny śmiech. Joker spojrzał w tamtą stronę podchodząc do szyby. - Powiedziałem coś śmiesznego Nygma? Będąc w swoich celach nie mogli się widzieć, jedynie wrzeszczeć do siebie. W końcu śmiech ustał, a drugi pacjent odpowiedział klaunowi kpiącym tonem. - Legendarny Joker nie jest w formie. Jakże mi przykro. Czyżbyś tak bardzo przestraszył się Batmana ostatnim razem “Ronaldzie”?Hahaha. - Nie wiesz o czym mówisz eDDDDwarDDDDzie… Żyły na twarzy psychopaty stały się nagle widoczne, a jego oblicze zrobiło się jakby bardziej posępne. Jego słowa zawierały groźbę. - Oh doprawdy? Słyszałem, że mogłeś kropnąć “Gacka” przy wielu okazjach. Może po prostu zmiękłeś? Oświeć mnie więc o wielki “Książe Zbrodni”, czym jest żart bez puenty? Hahaha. Joker ze złości począł uderzać w szybę i rzucać groźby pod adresem drugiego z pacjentów, który za nic miał jego groźby. Żaden z nich nie przejmował się obecnością Harleen. Ta zaś udawała, że jej nie ma, aby nie stracić nic z pasjonującego spektaklu. W kontakcie z lekarzem pacjent zawsze gra, udaje. Tak naprawdę prawdę to on kieruje kontaktem, prowadząc lekarza tymi ścieżkami, które chce mu pokazać. Niektórych swoich obliczy nie pokazuje nigdy, z różnych przyczyn: lęku, wstydu, niewiedzy. Tymczasem lekarka miała szansę uczestniczyć w obserwacji Jokera, który nagle zrzucił swoja maskę. Nie znała tego jego oblicza. Dlatego milczała. Ciekawość jednak zwyciężyła i w końcu odchyliła się nieco do tyłu na krześle, aby spojrzeć na drugiego pacjenta. Szklane drzwi drugiego z pacjentów były zapisane różnymi niezrozumiałymi wzorami i wyliczeniami, być może szyfr zrozumiały jedynie dla Edwarda Nygmy, kolejnego z kryminalnych geniuszy Gotham. On sam, wysoki rudzielec z bokobrodami i wytatuowanym pytajnikiem na piersi zdawał się bawić w najlepsze. Prowadził dialog z Jokerem jednocześnie przeprowadzając trening fizyczny. Jego oczy były wiecznie rozbiegane, nie mógł skupić wzroku w jednym punkcie. Zanotowała w myśli , aby sprawdzić potem, kto jest lekarzem prowadzącym Nygmy. Tymczasem zaś znów pochyliła się nieco w stronę Jokera. - Jay. - powiedziała. - Jay, popatrz na mnie. - He? Wariat przestał uderzać w szybę i skupił swoje spojrzenie na lekarce. Początkowo był zaskoczony, jakby zapomniał z kim rozmawia, a potem opadł na łóżko zupełnie spokojny. - Przepraszam, ten błazen gra mi na nerwach. Była to doprawdy ironia losu, że te słowa wydobyły się z ust mężczyzny przebranego za klauna. - Oczywiście, rozumiem. Widzę jednak, że nie jesteś tak spokojny - pusty - jak mi to przed chwilą opisywałeś … Zobaczyłam bardzo dużo emocji. Potrafisz je nazwać? - Ten tam… Mruknął pod nosem Joker. - Myśli, że mnie zna. Nie lubię jak ktoś sobie ze mnie żartuje, tylko ja mogę z siebie żartować doktorku. Emocje? Wydaje mi się, że tak… Jestem zmęczony ludźmi, którzy przylepiają mi łatki i będą oczekiwać, że zatańczę jak im zagram. Może lepiej porozmawiamy o tobie pani doktor? Co taka osoba jak ty robi wśród największych psychopatów Ameryki? Jakiś fetysz naprawiania zepsutych zabawek? Uśmiechnęła się. Typowa próba przeniesienia uwagi - akcentu - z pacjenta na lekarza. Prosty mechanizm obronny. - Ten tam.. - Wskazała ruchem brody Nygmę. - Nie jest odpowiedzialny za Twoje emocje. To nie on cię wkurza, to ty reagujesz złością na jego zachowanie. - A teraz… żeby uniknąć rozmowy o tobie, twoich emocjach, pytasz o moje życie. Spojrzała na pacjenta badawczo, czekając co odpowie. - Czyli my i tylko my jesteśmy odpowiedzialni za swoje destrukcyjne zachowania doktorku? Powiem ci tajemnicę, potwory się nie rodzą, potwory się tworzy. Tworzą je ludzie i nietoperze. Poza tym nie odpowiedziałeś, niegrzecznie z twojej strony. - Mylisz emocje z zachowaniami.. Ale o tym porozmawiamy potem. Usiadła prosto. - Z zasady nie rozmawiałam z pacjentami o sobie.. Nie jesteśmy w relacji towarzyskiej. Ty jesteś podmiotem naszych spotkań, ty stoisz na środku sceny oświetlony reflektorem. Ja.. Ja jestem za kulisami. Mnie nie powinno być widać. Rozumiesz na czym polega relacja lekarz - pacjent? - To teraz ty posłuchaj doktorku. Po latach zaglądania mi do głowy przez tych wszystkich konowałów, mam większe doświadczenie w jeździe na tym wózku niż ty. Mogę przestać rozmawiać, a ty wrócisz do diagnozowania kryzysu wieku średniego na jakimś zadupiu. Z jakiegoś powodu Arkham cię do mnie przydzielił. Czemu Harleen Quinzel… Naprawdę się tak nazywasz? Chyba powinienem się zaśmiać, ale nie mam ochoty. Co czyni ciebie taką wyjątkową? - Dobre pytanie - pokiwała głową z uznaniem. - Harleen Frances Quinzel, to właśnie ja. Jak sądzisz, czemu akurat mi zostałeś przydzielony? - Bo wkurzyłaś szefa oczywiście. Zaśmiała się, krótko. - To może być prawda… Wkurzam szefa. A Ty? Jakie emocje budzę u ciebie? Też cię wkurzam? - Nie… - odparł po chwili zastanowienia. - Ciekawisz na tyle by rozmawiać. Rzadko jestem zaciekawiony. Pokiwała głową, z uznaniem. - Ciekawość to najlepsza z możliwych motywacji. Może o to chodziło naczelnikowi, nie sądzisz? Żeby wzbudzić w tobie ciekawość i zachęcić cię do współpracy z lekarzem. - Przekonuje pani mnie czy siebie doktorku? Musimy kiedy zarządzić terapię grupową z naszym starym, dobrym naczelnikiem. Chyba powinniśmy kończyć, robię się zmęczony. Przemyśl to co powiedziałem wcześniej Harleen Quinzel. Qui pro quo. - Oczywiście - wstała. - Dziękuję za spotkanie. Mężczyzna pomachał jej krótko, odwrócił się i położył na łóżko. Wyglądało na to, że przez leki faktycznie nie był do końca sobą. Harleen szła, zamyślona, korytarzem. Dzisiejsza sesja wydawała się owocna. Pacjent nawiązywał kontakt, potrafił zatrzymać się, nawet w silnych emocjach. Nie do końca rozumiała tylko, dlaczego podano mu leki. Może to było warunkiem przeniesienia? Zatrzymała się przed drzwiami Arkhama. Tym razem pukanie do drzwi naczelnika było dość przeciętne. Ani specjalnie naglące, ani proszące. Ot, jakby ktoś chciał wpaść na pogawędkę w czasie przechadzki. ktokolwiek. Może jakiś sanitariusz? Może Batman? Nie dało się tego ustalić na podstawie pukania. - Wejść – zakomenderował Arkham zamykając klapę laptopa. - Dzień dobry - przywitała się Harleen. - To znowu ja.. założę się, że się mnie pan nie spodziewał, co? Usiadła na krześle przy biurku Arkhama. - Tak się zastanawiam… a że zapewniał mnie pan, że drzwi pana gabinetu zawsze stoją otworem, to jestem. I mam takie pytanie. Pochyliła się nieco do przodu i zajrzała Arkhamowi w twarz. - Dlaczego tak panu zależy, żebym to właśnie ja leczyła Jokera? Arkham zerkał na lekarkę ponuro zza szkieł swoich okularów. - Ponieważ sama pani powiedziała, że nawiązała z pacjentem kontakt wzrokowy doktor Quinzel. Zaintrygowało mnie to – jak zwykle skłamał, ale starał się utrzymywać kontakt wzrokowy z lekarką – Wygląda mi pani na idealistkę i naprawdę wierzy w przysięgę Hipokratesa. Jest takie powiedzenie. Wszyscy wiedzą, że tego nie da się zrobić, a przychodzi taki jeden który nie wie, że się nie da i on to właśnie zrobi. Rozumie pani do czego zmierzam? - Hmm - mruknęła. - Mniej więcej. Brzmi zgrabnie, choć generalnie to sądzę, że pan mi ściemnia. Joker powiedział, że pana wkurzam - ciągle nie zdejmowała spojrzenia z twarzy Arkhama. - Absurd – naczelnik pokręcił głową z dezaprobatą.– Powinna pani się już domyślić, że Joker jak każdy psychopata to kłamca i manipulator. Będzie próbował wejść w rolę ofiary, wzbudzać litość, przestawiać mnie i personel jako prześladowców i katów. Jest pani niedoświadczona, ale mimo wszystko jestem trochę zawiedziony, że tak łatwo dała mu się pani podejść - “ Zrobię co zechcę, kiedy zechcę” - zacytowała Millona i Davisa. - Ale ten opis osobowości antyspołecznej pasuje nie tylko do Jokera. Do pana też. Gdyby Arkham teraz pił kawę, oplułby się i poparzył wrzątkiem. Skóra na jego twarzy zrobiła się krwisto purpurowa, a na skroniach pojawiły niebieskie żyłki. - Co pani powiedziała!? - Powiedziałam, że Millon i Davis opisali osobowość antyspołeczną zdaniem: Zrobię co zechcę, kiedy zechcę. - uśmiechnęła się - Nie czytał pan Millona i Davisa? - spojrzała zdziwiona. - Proszę nie robić ze mnie kretyna! –naczelnik walnął otwartą dłonią w stół. Został wyprowadzony z równowagi, nie panował nad emocjami – Pani mnie porównuje…do…do tego klauna? Do tego mordercy? Uważa pani, że jestem socjopatą? Przewróciła oczami. - Jestem profesjonalistką, nie stawiam diagnozy bez badań. - potarła skroń. - A widzi pan u siebie jakieś objawy? Może chce pan o tym porozmawiać… nieoficjalnie oczywiście.. jesteśmy w zależności służbowej , nie mogłabym być pana lekarzem. Choć pana zaufanie mi imponuje , oczywiście. - Kpi pani ze mnie – stwierdził naczelnik. Gdyby jego wzrok mógł zamrażać Harleen Quinzel skończyłaby teraz jak jedna z ofiar Victora Freeze’a - Prowokuje. Bada na ile może sobie pozwolić. Arkham usiadł z powrotem w fotelu, rozpiął kołnierzyk koszuli. Zrobiło mu się gorąco. - Nie spotkałem się nigdy z taką bezczelnością. Szczerze mówiąc zastanawiam się, czy powinna pani kontynuować swoje praktyki w moim szpitalu. Nie wywiniesz się tak łatwo, pomyślał Jeremiah. Nie zwolnię cię, sama to zrobisz smarkulo. Przyjdziesz i będziesz błagać na kolanach, bym pozwolił ci odejść. - Proszę wrócić na oddział i zastanowić nad swoim zachowaniem. Harleen opuściła głowę, jak rugana dziewczynka. Ale w jej oczach nie było skruchy. Raczej rozbawienie. I poczucie mocy, które było cholernie przyjemne. Wyprowadziła tego buca z równowagi. Nawet nie to.. ona go tylko leciusieńko popchnęła, a on sam się rozkręcił. To było tak proste… jak na huśtawce, lub jak w seksie. I równie przyjemne. Wstała, przygarbiając ramiona. - Przepraszam. Oczywiście, pójdę do swojego pokoju i przemyślę moje postępowanie . Tatusiu - czy dodała to, czy tylko pomyślała, żeby dodać? Zaczęła iść w stronę drzwi i już dotknęła klamki, kiedy nagle odwróciła się i szybko wróciła do Arkhama. - Bo ja właściwie chciałam tylko o jedną sprawę dopytać odnośnie leków… - zaczęła nieśmiało, spoglądając na lekarza spod grzywki spadającej jej na oczy. - Proszę wyjść - odparł stanowczo naczelnik wyraźnie nie zamierzając kontynuować rozmowy. Przygryzła róg dolnej wargi, przesunęła palcem po swoich ustach i przechyliła lekko głowę. - A… jeśli nie wyjdę? - zapytała, ściszając głos. - Czy dostanę karę? Naczelnik już otworzył usta by zaprotestować z oburzeniem, ale po chwili namysłu sięgnął do kieszeni i wyciągnął telefon. Wybrał numer - Susan, nie łącz mnie na razie z nikim – powiedział po czym schował komórkę z powrotem – Proszę zamknąć drzwi doktor Quinzel. Może pani powtórzyć, bo chyba nie dosłyszałem. Spojrzała na Arkhama badawczo. Na jej twarzy był już tylko zawodowy uśmiech. - Chciałam dopytać o leki, które podano mojemu - podkreśliła słowo - pacjentowi . - Nie. Proszę wyjaśnić co miała pani na myśli mówiąc o karze - poprosił Jeremiah. - Nie chciałam rozmawiać o karze - potrząsnęła głową. - Rozumiem, że kiedy pacjent zachowuje się.. nieodpowiednio zasługuje na izolatkę. I jakoś ścierpię, że to Pan o tym zdecydował, bez konsultacji ze mną. - Ale chciałam zapytać o leki - podsunęła naczelnikowi pod nos kartę Jokera i postukała we wpis z poprzedniego dnia. - Wspominał Pan, że leki nie działają na pacjenta. Naczelnik nawet nie spojrzał na kartę pacjenta. Westchnął pod nosem, znów wyciągnął telefon z kieszeni i wyłączył dyktafon. - Widocznie się jednak przesłyszałem. Tak jak mówiłem doktor Quinzel, proszę wrócić na oddział i przemyśleć swoje zachowanie. To koniec rozmowy. – odparł stanowczym głosem Jeremiah. Następnym razem gdy ta bezczelna dziewucha wróci tu i zacznie go prowokować, nagra wszystko. - Nie wyraziłam zgody na nagrywanie - zmarszczyła brwi, niezadowolona. Potem podniosła dłonie - Już wychodzę, proszę się nie denerwować. Ostatnio bardzo pan porywczy jest… Z kim mam konsultować mojego pacjenta, skoro pan się nie czuje kompetentny? - Udzieliłbym pani informacji, gdyby zachowywała się pani jak lekarz a nie… - Jeremiahowi zabrakło słów – Najpierw mnie pani obraża, potem prowokuje. Jestem pani przełożonym, nie kolegą i wymagam szacunku. W sprawie leków pani nie pomogę, Joker dostaje tylko to co napisane jest tutaj – skłamał pokazując na kartę pacjenta. Zaczęła go ciekawić ta nowa formuła Strange’a. Czyżby naprawdę podziałała na klauna? Arkham podejrzewał, że psychopata jak zwykle kłamie i symuluje, będzie musiał się jednak przyjrzeć temu bliżej – A teraz proszę stąd wyjść zanim wyczerpie pani moją cierpliwość. - Oczywiście, dziękuję za konsultację. Nie było moją intencją prowokować Pana ani obrażać. Nie odpowiadam za Pana odczucia, ale jeśli poczuł się Pan urażony to proszę przyjąć moje przeprosiny. - nachyliła się szybko i cmoknęła Arkhama w policzek. - Miłego dnia. Arkham siedział z rozdziawioną szczęką, nie był w stanie wydusić z siebie słowa. W końcu, zszokowany wydukał cicho. - Pro…pro…proszę już iść. Mam dużo pracy - - Oczywiście - uśmiechnęła się i wyszła. - Technicznie rzecz biorąc „Zaburzenia osobowości we współczesnym świecie” Millon i Davisa nie są pozycją stricte naukową. To raczej popularna lektura – profesor Hendry patrzyła na Harleen zza swoich okularów. – Wyglądasz dziś jakoś inaczej. - Naprawdę? – zapytała wsuwając okrągłego lolly popa do ust. Miała na sobie krótka spódniczkę w szkocką kratkę i białe podkolanówki. – Chciałam sprawdzić, jak się panu widzi moja nowa stylówa. - Harlen – podniósł głos o pół tonu. - Przejdź do poczekalni, wyrzuć tego lizaka, załóż płaszcz, wróć tutaj i wytłumacz mi , o co ci chodzi. Posłusznie wyszła i po chwili już siedziała na fotelu naprzeciw superwizora. - Chciałam sprawdzić, jak pan zareaguje. Podniósł pytająco brwi. – Ja? Jesteś pewna, ze chcesz poznać moją reakcję? Ja przyjmę ciebie w każdej odsłonie, wiesz to dobrze. Ale mam przeczucie, że to nie o mnie tutaj chodzi… - zawiesił głos. Westchnęła. - Kiedy go prowokuję czuję, że mam przewagę. - O kim mówisz? O swoim szefie? Pokiwała głową. – Zabawnie reaguje. Opowieść o spotkaniu z Arkhamem przerwała mniej więcej w połowie. Uznała, że wzmianki o karze, całus i tym podobne drobiazgi nie będą interesujące dla superwizora. - Harleen, dlaczego chciałaś pracować w Asylium? - Bo to najlepsze miejsce. A ja jestem na prawdę dobra w tym, co robię. Pasuję tam. - To prawda. Jesteś świetnym lekarzem, pracujesz w prestiżowym miejscu, masz dostęp do najtrudniejszych przypadków. A tymczasem zachowujesz się jak gimnazjalistka, zamiast wykorzystać sytuacje do swojego rozwoju i pomocy innym. Dlaczego? - Bo… - zaczęła. Profesor Hendry podniósł dłoń. - Nie odpowiadaj Harleen. Zastanów się, spisz swoje wnioski. Teraz wyjeżdżam, spotkamy się dopiero za miesiąc. Mam dla ciebie zadanie – skup się na terapii swojego pacjenta, oraz na zachowaniu poprawnych relacji z szefem. To twoje zadanie. Ufam, ze świetnie sobie z nim poradzisz. |
Jeremiah Arkham był poirytowany, powiedzieć że był nieswój byłoby przekłamaniem gdyż ostatnio często bywał poirytowany. Nikt go nie szanował, a przecież powinni szanować człowieka o jego statusie i intelekcie. Mógł jeszcze znieść Batmana, radnych miejskich, dziennikarzy. Jednak ta wygadana siebie bezczelna dziewucha Quinzel, stary cap którego przyjęto niedawno na oddział “John Doe”, ten cholerny klaun, a nawet Strange. Wszyscy rzucali mu wyzwanie. Może taka jest cena być na szczycie łańcucha pokarmowego? Tak sobie wmawiał i w to musiał wierzyć by radzić sobie z przeciwnikami. -Dzień dobry naczelniku Arkham. -Dzień dobry Margaret. Jakieś telefony? -Tak. Dzwonił… Sekretarka zaczęła przeglądać swój notesik ostrożnie, uważając na dopiero co pomalowane lakierem paznokcie. Trwało to tyle, że Jeremiah wziął głęboki oddech i zaczął pomału odliczać w myślach. - Dzwonił Jim Gordon w jakiejś sprawie osobistej, jakiś Smith eee Harvey, Harold? Ponadto od wczoraj dobijają się pismaki z Gazette i Tribune i chcą komentarz w sprawie Jervisa Tetcha. -Cudownie. Co im powiedziałaś? -To co zawsze, że jest pan zajęty pilnymi obowiązkami służbowymi i takie tam. Arkham uśmiechnął się pod nosem i pokiwał głową. Część natrętów prędzej czy później dawała sobie spokój, ale byli tacy upierdliwcy jak choćby Vicky Vale, których tak łatwo nie dawało się zbyć. Wszedł do swojego gabinetu i zamknął drzwi. Musiał przeanalizować ostatnią sesję Quinzel i jej “pacjenta”. Strange się mylił, to nie tyle obsesja na jej punkcie co interesujący eksperyment społeczny. Zanim jednak rozsiadł się w fotelu i zaczął oglądać zapisy z kamer na laptopie, jego uwagę przykuła leżąca na jego biurku cienka, białą koperta z narysowanym markerem znakiem zapytania. -Skąd to tu się wzięło… - powiedział do siebie. Już miał zawołać sekretarkę, ale powstrzymał się. Rozerwał róg koperty i wyjął zaadresowaną do siebie kartkę papieru. W miarę jak czytał kolejne linijki tekstu jego wyraz twarzy zmieniał się od zaskoczenia, po zrozumienie i wreszcie uśmiech. Usiadł w fotelu i zastanowił się przez chwilę, Pan Nygma był z całą pewnością szaleńcem, ale poruszył kilka ciekawych kwestii. Sam fakt, że udało mu się dostarczyć tu tą wiadomość świadczyła, że ma do czynienia z geniuszem. W tej chwili podjął decyzję. Wyjął zapalniczkę i zaczął palić kopertę wraz z listem nad koszem na śmieci. Hugo Strange i Harleen Quinzel spojrzeli na siebie porozumiewawczo. Oboje nieufni względem siebie, ale najwyraźniej równie wytrąceni zachowaniem mężczyzny przed nimi. Z jakiegoś powodu ich podekscytowany szef zaprosił ich do gabinetu z widokiem na dziedziniec ośrodka Arkham. Tego ranka słońce świeciło przyjemne i słychać było śpiew ptaków wijących sobie gniazda na dachu budynku. Po chwili oczekiwania całej trójki psychiatrów obserwujących dziedziniec, w ich polu widzenia pojawił się wózek inwalidzki na którym siedział mężczyzna z zielonymi włosami i bladą, wręcz białą skórą. Jakie było zdziwienie Jeremiah Arkhama gdy lata temu usłyszał od swoich pracowników, że to nie makijaż ale jego prawdziwa skóra. Joker jechał na wózku ubrany w kaftan bezpieczeństwa, wózek zaś pchał inny z pacjentów, Happy Slone. Pan Slone był jednym z tych mniej niebezpiecznych pacjentów. Chlubą Jeremiah. Pacjentem, który niedługo miał wyjść i być dowodem, że więźniów/pacjentów szpitala Arkham da się zrehabilitować i wprowadzić z powrotem do społeczeństwa. Powierzenie mu podczas tej sytuacji “opieki” nad Jokerem było dość ryzykowne, ale nie było innego wyjścia. Pacjenci musieli zachowywać się tak naturalnie w tym kontrolowanym środowisku jak to tylko możliwe by mogli pokazać swoje prawdziwe “ja”. Poza tym Slone był trochę otępiały, ale posłuszny, dawał się kontrolować. Trochę jak Arnold Wesker, tylko bez epizodów maniakalnych. Joker zdawał się zdenerwowany całą sytuacją, grymas niezadowolenia na jego twarzy mówił sam za siebie. Wózek zaparkował przy jednym ze stolików, przy którym często łagodni pacjenci grali w szachy, karty, układali domino czy wyrażali się poprzez sztukę. Moment później na dziedzińcu pojawił się drugi wózek, prowadzony przez nowego pielęgniarza, który udawał jednego z pacjentów. Wiózł on nikogo innego jak tylko Edwarda Nygmę, określającego się mianem Człowieka Zagadki (ang. Riddler). W przeciwieństwie do Jokera ten bawił się w najlepsze mimo, że także był przytwierdzony do fotela oraz znajdował się podobnie jak on, w kaftanie bezpieczeństwa. -Co to ma znaczyć Jeremiaszu? NIe wyraziłem zgody na coś takiego! Naczelnik próbował uciszyć go dłonią. Harleen poprawiła okulary i nagle zrozumiała. To Hugo Strange musiał być lekarzem prowadzącym Edwarda Nygmy aka Człowieka Zagadki, którego poznała w trakcie ostatniej sesji terapeutycznej z jej pacjentem, Jokerem. Wytężyła wzrok by lepiej widzieć całą sytuację, którą najwidoczniej zaaranżował sam Arkham. Jeremiah wskazał im strażników rozlokowanych w różnych miejscach budynku, nie rzucali się jednak w oczy i prawdopodobnie takie dostali zadanie by pacjenci nie czuli się obserwowani. -Miejsce jest zabezpieczone. Podjąłem specjalne środki ostrożności. Ponadto poleciłem zamontować urządzenie przekazujące dźwięk w czasie rzeczywistym do odbiornika, który znajduje się na stole w tym pokoju. -Podsłuch - skwitowała krótko Harleen. Jeremiah spojrzał na nią chłodno, ale potwierdził skinieniem głowy. Nie lubił ludzi, którzy nie potrafią docenić jego przywiązywania wagi do detali i zmysłu estetyki. -Otóż pragnę przeprowadzić konfrontację pomiędzy pacjentem znanym jako Joker i Edwardem Nygmą. Dowiedziałem się o incydencie, który miał miejsce wcześniej z ich udziałem i uważam, że kontakt z Nygmą ma szansę wyzwolić w Jokerze prawdziwe emocje, które dotąd skrywał przed nami. -Przepraszam, można wiedzieć skąd wie pan o tym “incydencie”, który miał miejsce podczas mojego spotkania z pacjentem? Z tego co wiem to dostęp do sesji z pacjentami może odbyć się tylko po zgodzie lekarza prowadzącego w celu odbycia wspólnych konsultacji lub policyjnego śledztwa. -Doniósł mi o tym jeden z pracowników. Poza tym, nie muszę tłumaczyć skąd szef placówki wie o tym co się dzieje w jej murach doktor Quinzel. Myślę, że to jego obowiązek by wiedzieć! Poprawił okulary palcem wskazującym, zadowolony z tego że utarł dziewczynie nosa. Oczami wyobraźni wręcz widział ją płaczącą z tego powodu i uśmiechnął się do tych myśli. -Mogłeś to skonsultować wcześniej z nami Jeremiaszu. To w końcu nasi pacjenci, chociaż przyznaję że ciekaw jestem wyniku twojego małego eksperymentu. Strange przyłożył palec do brody, wydawał się zaciekawiony jakby obserwował np. myszy próbujące znaleźć właściwe wyjście z labiryntu. Harleen nie podzielała tego entuzjazmu, ale tym razem nic nie powiedziała dając napawać się naczelnikowi jego wielką chwilą. Błysk w oczach Jeremiah Arkhama mówił sam za siebie. -Zapraszam na show proszę państwa. ??? WOJNA NA ŻARTY I ZAGADKI ??? - Dlaczego wypisujesz do domu tego pacjenta spod ósemki? - pyta psychiatra psychiatry. - Bo on już jest wyleczony! Wczoraj wyciągnął z basenu innego pacjenta który się topił! Na co... - Znam to. Pierwszy wyciągnął drugiego i powiesił żeby wysechł. Uśmiech na twarzy Człowieka Zagadki, był dla Jokera tym czym dla kierowcy ciasnego auta jest brzęczenie nieznośnej muchy, która nieuchwytnie pozostaje poza jego zasięgiem, ale niezmiernie irytuje. -Moja kolej? Czekam. Odrzucam dwie z lewej i dobieram. Grali w pokera dobieranego na trochę zmodyfikowanych wśród pacjentów przytułku zasadach. Była to niecodzienna partia, gdyż ze względu na ograniczone ruchy grali z pomocą swoich “opiekunów”, którzy trzymali przed nimi rozłożone karty, niczym sekundanci asystujący w pojedynku. Obok nich znajdowały się dwie kupki kapsli, które były “walutą” w tej grze. Pielęgniarz wymienił dwie karty wskazane przez Zagadkę i wziął z talii dwie kolejne. Uśmiech na twarzy Nygmy zrobił się jeszcze bardziej szeroki. -Oświeć mnie przyjacielu. Co jest na końcu tęczy? -Hmm. Litera “A”. Dziecko by to wiedziało. Nie stać Cię na nic lepszego? Wymieniam wszystko. Czekam. Happy Slone wykonał polecenie drżącymi rękoma. Przesunął kapsle od butelek na środek stołu wyrównując tym samym l, która była po stronie która Pokazał nowe karty mężczyźnie o zielonych włosach, ale jego wyraz twarzy nie zmienił się ani na jotę. - Seryjny morderca ciągnie kobietę do lasu trzymając ją za włosy. Ta wrzeszczy przerażona tak jakby ją przypiekali na rożnie. - Ale ponuro i ciemno w tym lesie. Bardzo się boję! Na to morderca mówi... -Mówi, że też się boi bo będzie wracał sam? Całkiem śmieszne, ale trochę prymitywne. Właśnie coś dla ludzi twojego pokroju jak mniemam. Dobieram jedną. Wymieniam ostatnią po lewej i podbijam stawkę. Po tych słowach pielęgniarz wymienił jedną z kart trzymanych w ręku, na co Edward Nygma zareagował ze sporym ożywieniem. -Chyba po grze stary przyjacielu. Nie martw się, niewielu ma szansę w starciu z moim inte… -Chcesz mnie zanudzić na śmierć ŚśśMmmieeeSSSzny człowieczku? Zadaj swoją zagadkę. -Dobrze zatem ponuraku. Czy kaczkę może nazwać się ptakiem? -Nie. Nie może bo nie umie mówić. Wymieniam wszystko. Sprawdzam. Happy niezdarnie rozsypał wszystkie wymienione karty, odkrywając wierzchem do góry to co miał w ręku. Nie były to rewelacyjne karty. -Prze... Prze… Przepraszam panie Jokerze. Człowiek zagadka śmiał się głośno patrząc to na Slone’a, to na klauna. Ten w końcu pozbierał karty i wymienił karty na nowe. -Umiesz w ogóle w to grać? Ha ha. Myślałem, że może blefujesz z tym swoim obrażonym grymasem, ale to naprawdę prawdziwy Joker? Kończmy to zatem.Wchodzę za wszystko. Pielęgniarz przesunął wszystkie kapsle na środek stołu, a Zagadka wychylił głowę do przodu chcąc mieć lepszy widok na cały stół. -Podczas pogrzebu matki, dziewczyna poznaje nieznajomego chłopaka. Zrządzeniem losu, dziewczyna zakochuje się w chłopaku od pierwszego wejrzenia jednak zapomina poprosić go o numer telefonu. Kilka dni później ta sama dziewczyna z zimną krwią zabija starszą siostrę. Czemu to zrobiła? -A czy to ważne? Nie śmieszą mnie twoje zagadki eDdddDwarDdddDzie. -Przyznaj się. Po prostu nie znasz odpowiedzi! Przyznaj, że pokonałem cię! -Sprawdzam. Powiedział chłodno Joker. Happy przesunął wszystkie kapsle zrównująć je z tymi, które wcześniej przesunął pielęgniarz. Następnie mężczyźni trzymający karty w dłoni wyłożyli je na stół. Edward Nygma -Kareta z króli! Powiedział zadowolony z siebie rudzielec. -A co ty masz? Marną parę dziesiątek? Ha ha ha. W tym momencie. Szybciej niż ktokolwiek mógł zareagować Joker zerwał się z wózka i przewrócił nogą stół tak, że ten uderzył w zaskoczonego pielęgniarza. Szalony klaun wykorzystał okazję by rzucić się na przerażonego Nygmę. Oboje przetoczyli się po ziemi, ale to Joker znajdował się na górze przygniatając przeciwnika. -Czas postawić kropkę nad iiii. Krzyknął, a z ust ciekła mu ślina. Wziął zamach odchylając głowę do tyłu i uderzył niczym młotek wbijający gwoździe masakrując twarz przeciwnika. Raz, drugi, nie zdążył zrobić tego trzeci raz gdyż Happy Slone w końcu otrząsnął się z odrętwienia i zepchnął zielonowłosego klauna z klatki piersiowej jęczącego Człowieka Zagadki. Mocne silne dłonie zacisnęły się na gardle klauna i kiedy stopniowo tracił przytomność, oczy wychodziły mu na wierzch a tlen przestawał docierać do jego mózgu. Joker poczuł jak na jego twarzy pojawia się błogi, niezmącony niczym uśmiech. Jakiś czas później Hugo Strange zastanowił się na głos, czemu Joker nie próbował opowiedzieć swojego dowcipu w odpowiedzi na zagadkę Nygmy. Harleen Quinzel powiedziała na głos mimowolnie, że może opowiedział tylko od razu przeszedł do puenty. Arkham ze Strangem spojrzeli na nią dziwnie, rozważając te słowa w milczeniu Naczelnik wszedł do izolatki, drzwi automatycznie się za nim zamknęły. - Dziewczyna zabiła swoją siostrę, bo myślała, że chłopak znowu przyjdzie na pogrzeb. Miejska legenda głosi, że tylko psychopaci znają odpowiedź na tą zagadkę – powiedział i usiadł naprzeciwko mordercy wymownie spoglądając na żelazne krzesło i ciasno związany kaftan bezpieczeństwa. Arkham uśmiechnął się naj złośliwej jak potrafił. Wyraz twarzy klauna w kaftanie bezpieczeństwa pozostawał spokojny, ale kąciki jego ust lekko drgały jakby walczył z tym żeby się nie roześmiać, albo miał jakiś dziwny tik nerwowy. -Czyli nie jestem psychopatą, skoro nie znałem odpowiedzi prawda? h.. he... h... Jestem wyleczony? Mogę już wyjść? Jeśli mężczyzna próbował się zaśmiać to była to żałosna próba, a może po prostu niepokojąca, jeśli cokolwiek w tym psychopacie nie wzbudzało w innych niepokoju. – Wracamy do punktu wyjścia, mam rację? Ostatni raz też rozmawialiśmy tutaj. Choć jednak widzę, że coś się w tobie zmieniło. Jak podoba ci się nowa formuła doktora Strange’a? -Cieszę się, że rozmawiamy. Mamy naprawdę wiele do omówienia. Zignorował chwilowo wzmiankę o nowym leku Strange’a, ale skrzywił się lekko. Czuć było, że to drażliwy dla niego temat. - Może już nie jesteś psychopatą – naczelnik popatrzył na klauna prowokacyjnie. Po obejrzeniu taśm z ostatniej sesji Quinzel i Jokera, przekonał się na własne oczy, że klaun popadł w depresyjny, melancholijny nastrój. Czuł wręcz sadystyczną satysfakcją widząc jak morderca się z tym męczy. To musiało go boleć bardziej niż te wszystkie razy wymierzone przez pielęgniarzy i strażników – Może Strange wyleczy cię z obsesji i tak jak Happy Slone będziesz woził innych pacjentów. Arkham zarechotał ordynarnie na swój żarcik po czym natychmiast spoważniał. - O czym chciałeś ze mną porozmawiać? Joker westchnął i zamlaskał, z trudem otworzył jedno podbite oko i powoli przekręcił szyję w stronę naczelnika. -Myślałem, że będziesz na mnie zzZzłyyy “szefie”. Pogrozisz paluszkiem, albo dasz klapsa. Zapomniałem, że masz od tego ludzi h… heh.. W końcu jednak przychodzisz w odwiedziny i żartujemy jak starzy znajomi. Może sąsiednia “cela” jest wolna i się wprowadzisz? Obiecuję, że będę dobrym sąsiadem h… h... he... heh... - Zły? Bo zmasakrowałeś gębę Nygmie? Naprawdę myślałeś, że nabiorę się na tą tanią sztuczkę? – naczelnik zacmokał – Coś kombinujecie, to była inscenizacja, przerabiałem to dziesiątki razy z tobą i innymi pacjentami, którym nie podoba się w moim skromnym przybytku. Dlatego dzisiaj Alan i Barry ubiorą gumowe rękawiczki i przeszukają każdy, KAŻDY powtarzam, zakamarek... Gdyby Arkham mógł wypiął by teraz pierś do medalu, dumny z przedstawionej teorii. Szczerze mówiąc, nie był pewny czy ma rację, ale jeśli kogoś nie znosił bardziej niż klauna, był to ten arogancki, zacietrzewiony, zakochany w sobie rudy małpiszon. Śmiech, a właściwie charkot klauna przemienił się w kaszel, w końcu przełknął ślinę z krwią i przyjrzał się uważniej Arkhamowi. -Przestań bo umMmRrrRę tu ze śmiechu. Masz trochę racji, ale Nygma dostał to na co zasłużył. Teraz potrzymasz mnie tu parę dni, a potem odeślesz do mojej celi przywracając przywileje, a ja właśnie uroczyście przysięgam być już grzeczny. Joker szarpał się z kaftanem bezpieczeństwa, widać było że próbuje skrzyżować palce swojej dłoni i wiedział, że jego rozmówca też to wie. - Skoro o przywilejach mowa, chyba ci nie śpieszno do spacerów? – Arkham odruchowo spojrzał w kierunku kamer upewniając się, że są wyłączone – Doktor Quinzel się już u nas zadomowiła. Wydaje mi się, że aż za bardzo. A nie taka była umowa -Wprowadzamy aneks do umowy. Dam ci to czego chcesz, ty dasz mi to czego chcę ja. Śpiewajmy i tańczmy Nna nAa Nna. Najwyraźniej działanie leku Strange’a powoli zanikało i pacjent wracał do swojego codziennego stanu. Jeremiah celowo nie kazał mu podać leków przeciwbólowych po tym jak go obezwładniono. Właściwie jak zrobił to Happy Slone, którego trzeba było odciągać od niego siłą. - Aneks będzie taki, że Bill, Alan i Greg będą cię odwiedzali dwa razy częściej – odpowiedział zdecydowanie naczelnik – A jak się nie podporządkujesz, każe Strange’owi podawać ci dwa razy silniejsze dawki. Przejrzałem cię. Może i zachowujesz się jakby ci nie zależało, jakbyś niczego i nikogo się nie bał, ale ta choroba, ten obłęd, który tak w sobie pielęgnujesz, to twój największy skarb. I boisz się, że go stracisz, staniesz tak zwyczajny jak pacjenci ze skrzydła B. Nietoperz przestanie na ciebie polować, a po paru latach miasto zapomni kim był Joker bo na twoje miejsce pojawi się nowy, groźniejszy psychopata. Joker obnażył zęby, na powrót stał się chłodny, a jego oczy zwęziły się niebezpiecznie. Żaden normalny człowiek nie wytrzymałby spokojnie takiego spojrzenia. -Stąpaj ostrożnie naczelniku. Niedawno jedna osoba rzucała do mnie podobne obelgi. Myślisz, że to Nygma zaaranżował to spotkanie? Całą tą sytuację do najmniejszego szczegółu? Ten bufon nie miał o niczym pojęcia. Możesz mieć we mnie wroga, a skoro jestem w stanie dostarczyć kopertę do twojego gabinetu to chyba zgadzamy się, że mogę… WięęcEeeej prawda? Albo możemy się tolerować i pomóc sobie wzajemnie. Dam ci Quinzel, a coś mi mówi, że bardzo tego pragniesz. Arkham mimowolnie odwrócił wzrok od przerażająco zimnych oczu klauna. Zawsze się ich bał i nawet teraz, gdy szaleniec, zawinięty w kaftan, nie mógł nawet drgnąć, w żołądku czuł nieprzyjemny ucisk. Nie wiedział, kiedy ten zbrodniarz jest straszniejszy, gdy się śmieje, czy staje śmiertelnie poważny. Jeremiah zluzował kołnierzyk koszuli, nerwowo poruszył w krześle. - Tak…co do liściku, dowiem się, kto ci pomógł go dostarczyć i wyciągnę konsekwencje. Ale do tego wrócimy później. Najpierw pogadajmy o interesach. Harleen Quinzel. Czego chcesz w zamian za….- naczelnik chciał powiedzieć „za jej głowę”, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język, klaun mógł wziąć to zbyt dosłownie - …za drobną przysługę o której ostatnio rozmawialiśmy? -Na początek chcę jej akta, chcę wiedzieć o niej wszystko to co możesz mi powiedzieć naczelniku, po drugie trzymasz Strange’a i jego leki daleko ode mnie. Po trzecie pozwolić mi się nią zająć po swojemu, potrwa to dłużej niż miesiąc, ale będziesz zadowolony z efektów h… h… h… Jeremiah zasępił się słysząc propozycję. Dłuższą chwilę milczał. - Mogę trzymać Strange’a na smyczy. Ale jeśli spróbujesz mnie oszukać, pogrywać sobie ze mną…Przestanę się wtrącać w jego eksperymenty, rozumiesz? Jeśli skończysz jako warzywko, miej pretensje wyłącznie do siebie. O doktor Quinzel nie wiem prawie nic oprócz tego, że jest wyjątkowo bezczelna i irytująca. Jeśli to ma ci pomóc dostaniesz wgląd do akt, ale jeśli piśniesz komuś o tym chociaż słówko… Tym razem to Arkham zmrużył groźnie oczy, choć był świadomy, że nie wywoła takiego samego efektu, jak miało to miejsce przed chwilą, gdy to jego obłąkany rozmówca obdarzył go lodowatym spojrzeniem. Naczelnik odchrząknął i wyciągnął z kieszeni cyfrowy dyktafon. Położył go na stole. - Dostaniesz wszystko o co prosisz, ale mam jeszcze jeden warunek. Nagrasz przeprosiny dla pewnej osoby. Wiem, że nie masz sumienia, ale chciałbym usłyszeć w nich szczerość nawet jeśli będą udawane. Zrobisz to dla mnie? Joker oblizał krew z warg ciągle przyglądając się Jeremiah jakby ten był kanarkiem Tweety, a on sam kotem Sylwestrem. -Mamy umowę. Uściśniemy sobie dłoń? Dni były dłuższe. Lato zaczynało się na dobre. Mimo to lodowe pingwiny w najbardziej prestiżowym, ale także lekko szemranym kasynie Ice Lounge, trzymały się całkiem dobrze. Zapewne było tak dzięki systemowi chłodzenia zamontowanemu w całym budynku. Klimatyzacja rzeczywiście przydawała się w takim miejscu, inaczej wielu ludzi padłoby od nadmiaru emocji lub potu wydzielanego przez zdenerwowanych graczy. William Quinzel, brat Harleen, siedział przy stoliku dla miłośników ruletki i nerwowo skubał paznokcie. W kieszeni czuł ciężar swojego amuletu, dzięki któremu wierzył, że tym razem jego karta się odwrócił. Krupier spojrzał się pytająco. -Dziesięć na dziewiętnaście. Niech się dzieje wola boska. Nie żeby wierzył w Boga, ale zauważył jak wielu ludzi przed nim, że w trudnych momentach warto szukać oparcia w czym tylko się da. Krupier obwieścił zakończenie przyjmowanych zakładów i zakręcił kołem ruletki, a osoby przy stole wstrzymały oddech próbując siłą woli zmusić małą kulkę by zatrzymała się na polu, które wskazali. 19… 19… 19… Powtarzał w myślach. Przez chwilę kulka była właśnie na jego polu, ale w ostatniej chwili przeskoczyła na sąsiednie - Wypada osiemnaście, pole czerwone. Jęk zawodu rozległ się przy stole, podobnie jak William, wiele osób straciło dzisiejszej nocy masę pieniędzy. Nagle poczuł na ramieniu silną męską dłoń. -Pan pozwoli z nami. William poczuł, że na czole wstępuje mu pot mimo włączonej klimatyzacji. Napiął mięśnie całego ciała, mimo kilku wypitych drinków gotów by poderwać się i spróbować swojego szczęścia w drodze do drzwi, ale jedno spojrzenie na sporych rozmiarów ochroniarzy, z których jeden odkrył widoczną na piersi kaburę pistoletu, sprawił że odechciało mu się bawić w bohatera. -Nie róbmy scen. Szef chciałby tylko zamienić kilka słów. Wstał od stołu i eskortowany przez czterech mężczyzn skierował się do części dla kierownictwa. Nikt z gości przy stole nawet nie zareagował. Był dla nich niczym gówno na bucie, wrócili do swojej gry jakby nic się nie stało. To miejsce było jak forteca, tylko szaleniec mógłby spróbować obrobić kasyno Oswalda Cobblepota. Naliczył z dwudziestu uzbrojonych osiłków, kamery były w każdym rogu, pancerne drzwi i wzmocnione okna, a to przecież nawet nie był skarbiec tylko część dla gości. Szli spiralnymi schodami do góry wchodząc do loży dla vipów. Dwie małoletnie, ubrane w skąpe kostiumy króliczków, odurzone narkotykami dziewczyny, masowały stopy największej kreatury jaką widział William. Na wzmocnionym, drogo obitym fotelu siedział bardzo otyły mężczyzna, z dziwnie wykręconymi dłońmi i odstającym, długim nosem. Siwizna i łysina dawały znak, że mężczyzna ma za sobą lata doświadczenia. Był ubrany w modny frak i elegancką koszulę, której guziki pękły pod wpływem rozmiaru jego brzucha. Słynny “Pingwin”, jeden z szefów przestępczego światka Gotham we własnej osobie. -Polozmawiajmy jak zamierla pan oddać mi moje pieniądze Panie Quinzel. Kasyno zawsze wyglywa. W ten czy inny sposób. Gardłowy głos mężczyzny, który mówił z widoczną wadą wymowy wyzwalał prawie takie same obrzydzenie jak jego wygląd, ale bądź co bądź tylko idiota dałby po sobie znać, że to zauważa. -Załatwię twoje pieniądze. Tylko potrzebuję trochę czasu. -Yyk Yyk. Odgłos jaki wydał z siebie “Pingwin” był czymś podobnym do skrzeczenia ptaka. Jego rozmówca nie wiedział czy ten odgłos oznaczał śmiech, czy nie, ale nie miał czasu się nad tym zastanawiać. -Masz miesiąc. Inaczej chłopaki będą łamali codziennie jednego paluszka u twoich lączek, a potem nóżek… A jak się skończą to zobaczymy co słychać u twojej lodzinki. Lozumiemy się? William przełknął głośno ślinę i pokiwał głową. Kapitan Policji Gotham, Jim Gordon dopalał kolejnego papierosa. Nie pamiętał ile razy obiecywał sobie, że rzuci nikotynę, ale wiedział że to złudne nadzieje. To kwestia pracy, palenie było rytuałem niczym kolejne kubki taniej, ale mocnej kawy, które wypijał każdy gliniarz robiący nadgodziny. Znaczy oficjalnie nadgodzin nie było, ale z pewnymi rzeczami trzeba się było pogodzić. Najbardziej go jednak denerwowało, jak ktoś pytał go czy je dużo pączków. Jedynym gliniarzem, który rzeczywiście wcinał pączki był Bullock, ale i on jak Jim podejrzewał( a czasem był świadkiem), mógł zerwać się do krótkiego sprintu za podejrzanym. Widział już wiele rzeczy podczas tej roboty, ale zawsze był czas na coś nowego. Gotham zawsze potrafiło zaskoczyć nawet najstarszych wyjadaczy. Jednak Batman nigdy nie wydawał się zaskoczony, jeśli był to nie okazywał tego po sobie. Z tego co wiedział to i tak to właśnie on, Jim Gordon był jedynym człowiekiem w policji, a być może w ogóle przy którym Mroczny Rycerz pozwalał sobie na okazywanie jakichkolwiek emocji. Może nawet mógłby go nazwać przyjacielem? Widząc scenę zbrodni on sam z trudem pozostawał spokojny. Nie dziwił się czemu, któryś z młodszych stażem żółtodziobów zwrócił dzisiejszy obiad. Na krześle magazynu do którego dostali anonimowy cynk przywiązany był mężczyzna w eleganckim smokingu. Na głowie miał nałożony pojemnik przypominający akwarium z jakąś cieczą. Ktoś, zapewne morderca zawiązał je ciasno taśmą na szyi. Gdy człowiek przyjrzał się bliżej z łatwością mógł stwierdzić, że owa ciecz w pojemniku była krwią, w środku naczynia zaś pływały maleńkie piranie. Z cienia rozległ się głęboki męski głos. -Jim. -Dobry wieczór stary druchu. Kapitan nigdy do końca nie przywykł do pojawiania i znikania człowieka w masce i pelerynie, ale z biegiem lat oswoił się z tym na tyle by nie reagować jakby zobaczył ducha. Wiedział, że będąc na miejscu zbrodni, zwłaszcza nietypowym, to tylko kwestia czasu aż pojawi się na nim Batman. Czuł się jednakże trochę nieswojo kiedy zostawał sam mówiąc do siebie. -Zidentyfikowaliście ofiarę? -Jesteśmy… W trakcie, ale nie robiłbym sobie wielkich nadziei. Facet ma wypalone linie papilarne i żadnych dokumentów. Żadnych świadków, ktoś zadzwonił na centralę godzinę temu. Anonimowy obywatel. -Jacyś podejrzani? -Na pewno jest jeden, wiesz kto, wiesz gdzie. Dzwoniłem do Arkham i ma dobre alibi, prawie zabił Nygmę podczas gry w karty. Gordon odpalił kolejnego papierosa, wiedział że Batman jest skuteczny, ale niezbyt wylewny. W wydziale krążyło masa plotek o ich kontaktach, ale olewał to. Przymykał oko na wiele rzeczy dopóki ta współpraca przynosiła rezultaty. -Naśladowca? -Możliwe, albo ktoś kto ma z nim na pieńku? Takich pewnie też jest wielu. -To prawda. Jak Barbara? Trzyma się jakoś? Kapitan zacisnął pięść, wspomnienie klauna który zabawił się jego rodziną, a następnie strzelił do córki wciąż było żywe w jego pamięci i wzbudzało emocje. Nie chciał powiedzieć tego wprost, ale miał pretensje do tego zamaskowanego mściciela, pretensje że nie był zbyt szybki a Joker zdążył wyrządzić szkody, których nie dało się cofnąć. -Lepiej. Skłamał, a on wiedział, że on kłamie, ale nikt z nich nie odezwał się ani słowem. Stali tak chwilę w milczeniu. W końcu Gordon powiedział bardziej do siebie niż do rozmówcy. -Nie ma cię tu już co? Zaciągnął się dymem, ciekawe co zabije go pierwsze: robota czy papierosy. W każdym bądź razie nie łudził się, że skorzysta z planów emerytalnych. [MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=ncrhSikSFLU[/MEDIA] |
|
Harleen leżała na kanapie, swoim zwyczajem z nogami przerzuconymi przez oparcie i głową opuszczoną w dół. Ostatni miesiąc minął jak z bicza strzelił. Wszystko szło gładko… na prawie wszystko. Kate nie miała żadnego kota. Ani tym bardziej „kotecka” Kiedy Harleen zapytała ja o to na zajęciach z tajskiego boksu, Kate zdziwiła się tak bardzo, ze aż straciła rytm. - Kotecka? – zapytała, obcierając pot z czoła. – Że co? - Widać źle zrozumiałam – mruknęła Harleen przepraszająco i wróciła do ćwiczeń zadowolona, że rumieniec na jej twarzy można przypisać intensywnemu treningowi a nie zażenowaniu. Niedobrze. Pamiętała każdy szczegół – zdjęcia kotecka, a nawet detale stroju Kate. Może serio przysnęła? Jednak realność snu budziła jej niepokój. Podobnie jak Arkham. Zgodnie z zaleceniami profesora Hendry starała się skupić na Jokerze, ale z jakiegoś powodu naczelnik wydawał się jej znacznie bardziej interesujący. W sensie medycznym, oczywiście, co do tego nie mogło być wątpliwości. Czasem budziła się w nocy, i gorączkowo zapisywała w zeszycie, który trzymała przy łóżku, pytania, które chciałaby mu zdać. „Opowiedz mi o swoim dzieciństwie” „Jak traktował cie matka?” „Co cię łączy z Jokerem?” „Jakie masz relacje z żona?” „Czy potrafiłbyś uderzyć kobietę?” Pytań było dużo, niektóre wydawały się jej bardziej profesjonalne, inne mniej. Ale zapisywała wszystkie. Nie bardzo wiedziała, co nią kieruje. Profesor Hendry wyjechał, gdyby nawet był to i tak nie potrafiłaby z nim rozmawiać o swoich przemyśleniach i pytaniach. Wstydziła się. Joker natomiast… coraz bardziej ją nudził. Oczywiście wiedziała, ze to Joker, ‘ ten” Joker na myśl o którym jej kolegom psychiatrom stawał i zaczynali się ślinić z niecierpliwości. No właśnie.. ona się nie śliniła. Z jakiegoś powodu przestawał ją ciekawić, stawał się nużący i obojętny. Spotykała się z nim, zadawała kolejne pytania z wywiadu klinicznego, słuchała odpowiedzi. Gładkich i bezbarwnych. Nic z nich nie wynikało. Może dotarła do ściany? Impas miał prawo zdarzać się w terapii… ale żeby zaraz na początku? Nie rozumiała tego… jakby coś wyssało jej ciekawość. Ziewnęła i przekręciła się na brzuch. Jutro znów do pracy. Matko, jak się jej nie chciało…Może przyjąć propozycje Jean-Luca, wziąć parę dni wolnego i polecieć do niego do Europy? To by mogło być zabawne. Ale nie lubiła się poddawać. Postanowiła dać sobie jeszcze jedna szansę. Następnego dnia Harleen usiadła przed szklaną szybą "celi 'Jokera i uśmiechnęła się. - Dzień dobry, jak dziś samopoczucie? - zapytała. Joker odwzajemnił uśmiech, który mógłby być nawet dość czarujący gdyby nie fakt, że jego posiadacz był psychopatą. -Wow! Wy psychiatrzy naprawdę lubicie zadawać to pytanie co? Jak się czuję? Jak brzoskwinka. Właściwie aj… Gdyby tylko ten w końcu się zamknął to czułbym się jak brzoskwinka. Skrzywił się zauważalnie wskazując na którąś z cel wzdłuż korytarza. Rzeczywiście co jakiś czas można było usłyszeć jak ktoś wykrzykiwał liczby i daty, wg. tylko sobie znanej logiki. -Przywieźli go dziś rano i chyba nie dali dość leków, albo dali za dużo ha ha ha. Co nie Julianie? - Mam wrażenie, że bardziej skupiasz się na innych, niż na sobie. Czy to jest trudne dla ciebie, Jay? Mówienie o sobie? Pacjent wydawał się lekko zaskoczony, zawęził usta jakby chciał coś powiedzieć, ale jednak się rozmyślił. -Problem? W żadnym razie! Mogę mówić o swojej skromnej osobie od rana do wieczora. Tylko pomyśl o tym tak doktorku, ja jestem planetą i żeby nie wypaść z obiegu, muszę cały czas uważać na asteroidy zmierzające w moją stronę, nie wspominając o rosyjskich satelitach ha ha ha… Nie obrażę się jeśli nie pochwyciłaś metafory, bo prawdę mówiąc sam trochę straciłem rezon. Harleen pominęła milczeniem jawną prowokację. - Jay, czemu tu jesteś? - zapytała. Klaun zaczął wyliczać na palcach. -No więc… Bo uznali, że mam nierówno pod sufitem. Bo nigdzie indziej mnie nie chcą. Bo jedzenie nie jest takie złe. Bo powiedzieli, że stanowię zagrożenie dla innych. Kiwała głową, w rytm jego słów. A potem się skrzywiła. - Powiedzieli, uznali, nie chcieli… - powtórzyła, naśladując ton jego głosu. - Oni, oni, oni… Oni sądzą, oni mówią. Ale "oni" - wykonała manualny cudzysłowów - mnie nie interesują. Ja pytam o Twoje przekonania. Zbliżyła twarz do szyby. - Pytam o to, co sądzi Joker. Czemu tu trafił? - Niezła z ciebie sztuka Harley Quinn. Przepraszam Harleeen Quinzel. Ha ha ha… - Mężczyzna śmiał się przez chwilę, po czym podobnie jak Harleen zbliżył swoją twarz po drugiej stronie szyby. -Możesz dochować tajemnicy? - Zniżył głos do szeptu patrząc jednocześnie konspiracyjnie na boki i kamery. -Uważam, że trafiłem tu… Bo chciałem tu trafić i będę tu dopóki będzie sprawiało mi to frrRrajdę. Na twarzy lekarki pojawiało się zdziwienie. - Sprawia ci to frajdę? Kaftany, metody Strange’a , targanie przez Batmana? Myślę, że to może być masochstyczny rys twojej osobowości. Ale w karcie nic o tym nie było - myślała głośno. - Ciekawe. - Sądzisz, że jesteś masochistą ? Jej rozmówca wydął wargi w urażonym geście. -Masochistą? Ależ nie… Nie jestem jakimś troglodytą, który lubi być karany, czerpie radość z bólu jak Victor Zsasz. Co to, to nie! Po prostu… Ughmm… Podrapał się po głowie nie będąc przez chwilę w stanie przekazać logiki, którą się kierował. -Otóż… No więc… To jest... Podświadomie czuję jak powinienem postępować, czuję jeśli będzie z tego dOoobrrry żart. Płynę z prądem i to uczucie mnie uszczęśliwia. Na zabójczo krótką chwilę, ale uszczęśliwia. Przecież każdy chce być szczęśliwy? To zbrodnia? Ha ha ha. Ostatnie słowa wyrzekł z teatralnie smutnym wyrazem twarzy, który zaraz znowu ustąpił uśmiechowi. Skutki mieszanki Strange’a zdawały się stracić na sile. - Ok, rozumiem, że robienie… określonych rzeczy, dobrych żartów, jak to nazywasz, jest dla ciebie satysfakcjonujące. Ale dlaczego lubisz być tutaj? – zatoczyła ręką koło. Joker przyłożył ręce do szyby po swojej stronie, następnie przyłożył ucho. Czekał tak przez chwilę jakby wsłuchiwał się. -Czy oni próbują ci coś powiedzieć? Brakuje ci tej ostatniej “śruby”... Doktorku. Uśmiechnął się tak blisko szyby jak był w stanie. -Czasem lubię tu być, czasem nie, w tej chwili uważam że jest tu zabawnie. Nakreślił dwoma palcami wskazującymi serduszko na szybie i mrugnął porozumiewawczo okiem. Stłumiła ziewnięcie. Zanim zdążyła odpowiedzieć, zawibrowała jej komórka. Zerknęła na wyświetlacz. Bill. - Przepraszam, muszę odebrać. – powiedziała, nie patrząc na Jokera. Przeszła do swojego gabinetu. - Ile? – w jej głosie wibrowało zdziwienie. – Ile? Oszalałeś?! Odetchnęła głęboko, próbując się uspokoić. - Dobra, spokojnie. Coś wymyślimy. Uspokój się Bill. Będzie dobrze. Wpadnij wieczorem, przegadamy opcje. A… – zawahała się. – Pytałeś rodziców? – przez chwilę słuchała, kiwając głową. – Dobra. No, mogłam się spodziewać. Spokojnie, są różne opcje. Damy radę. Do wieczora. Rozłączyła się. Kurwa. Wygląda na to, że z wakacji w Europie nici... |
KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ |
Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 15:36. |
Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0