lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji z działu Inne (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-inne/)
-   -   Scena profesora Oxbridge (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-inne/1923-scena-profesora-oxbridge.html)

Kutak 22-09-2006 22:54

Scena profesora Oxbridge
 
Ogromna sala w karczmie potrafiła zszokować swym ogromem i przepychem wystroju. Wszędzie piękne stoliki, z pozłacaną zastawą i wielkimi żyrandolami, widać, iż jej właściciele szykowali się od dawna na przybycie Ath-chathacha. Tłumy zaczynały już skandować imiona niektórych zawodników, piękne i nad wyraz piersiaste kelnerki biegały między ludźmi, podając im upragnione potrawy czy napitki. Ludzie stali i siedzieli, obojętne- każdy już chciał wysłuchać cudnej historii, a później śmiać się z tych dociekliwych pytań konkurencji. Oh, nikt nie mógł już się doczekać!
W całej karczmie zbudowano siedem scen- pięć dla każdego z zawodników, jedną dla Izartha i jedną, największą, gdzie za grubą kurtyną rzekomo spoczywał sam Ath-chathach! Lecz nikt nie zwracał już uwagi na bóstwo, interesował ich tylko Izarth, który zacznie wywoływać zawodników.
Tak! Stało się! Nagle całą salę opanował pisk gorących fanek i niemniej nagrzanych fanów. Izarth wyszedł na swoją scenę, w tym samym momencie na swoje podesty wkroczyli także zawodnicy! Wielki Arcykapłan, po krótkim powitaniu, począł po kolei odczytywać pytania i czekać na opowieści. W końcu doszedł także do profesora Oxbridge!
- Profesorze!- zakrzyknął arcykapłan i skłonił się deliktanie-To naprawdę zaszczyt gościć tutaj tak wielkiego uczonego jak pan. A pańska historia, która nadwyraz nas ciekawi, to opowieść o tym, jak podczas jednej ze swoich podróży dotarł pan na planetę nadzwyczajnie inteligentnych obcych. Liczymy na kilka słów o tym, jakim cudem po powrocie z tej eskapady zbił pan majatek z handlu serem pleśniowym! Tak więc, proszę zaczynać!

kitsune 02-10-2006 00:32

sir Arthur Andrew Albert Oxbridge III – profesor Królewskiej Akademii Nauk


Profesor Oxbridge skinął uprzejmie prowadzącemu konkurs i sięgnął po szklankę, by przed opowieścią zwilżyć gardło. W ostatniej chwili spojrzał na zawartość postawionego przed nim naczynia i wyraźnie wzdrygnął się. Mleko! Znowu mleko! Krzywiąc się niemiłosiernie odstawił napój i wstał z wysokiego, mahoniowego krzesła. Rozejrzał się po zebranych, uśmiechnął szczególnie uprzejmie do zgromadzonych licznie kobiet i zahaczył kciuki o kieszonki kamizelki. Przez chwilę milczał, zapatrzony w dal, lecz, gdy wśród zgromadzonych podniósł się niecierpliwy szum, cmoknął zniesmaczony i zaczął snuć swą historię:
- Proszę państwa raczcie wybaczyć chwilę mej zadumy, bowiem wydarzenia, do których powrócić zamierzam wciąż stoją przed mymi oczyma, tak niesamowita i dziwna to była przygoda. Wiecie wszak, iż to dzięki mnie i moim badaniom ludzkość wyszła z Ziemi i sięgnęła innych planet, ale gwiazdy... Gwiazdy zbyt odległe wciąż były. Mamiły, kusiły, nieosiągalne mimo tego, że srebrzyste wrzeciona żaglowców eteru od lat przecinały szlaki między planetami naszego układu. Tak, niejeden z nas, pionierów podróży eterycznych marzył o dotarciu do Syriusza, Gwiazdy Barnarda czy Fomalhauta. Cóż z tego. Marzenia? Furda, rzecz ulotna. A może jeszcze inaczej? Może to właśnie marzenia, nieuchwytne miraże, pchają nas, ludzi ku nowym lądom, nowym odkryciom? Było to cztery lata temu, u progu kolejnego stulecia. Przebywałem w swoim podmorskim laboratorium usytuowanym nieopodal wyspy Man z dala od zgiełku londyńskiego, dymów unoszących się na Whitechapel i cuchnących wyziewów bijących z tuneli metra. Rozwój cywilizacji ma swe skutki uboczne, których ja – geniusz nowej epoki, nie zamierzam tolerować. Las kominów dominujący nad naszą stolicą, rumor czyniony przez pancerne parostatki mknące Tamizą czy bezkonne powozy parowe to zbyt wiele jak dla mnie. Stąd dość często zamykam w swej podwodnej enklawie i oddaję pracy nad kolejnym odkryciem. Tego dnia niezawodna Królewska Poczta Pneumatyczna dostarczyła wieści od dawno niewidzianego przyjaciela – doktora Suffeya. List był tyleż lakoniczny, co w treści niepokojący. Proste w kroju, maszynowe pismo głosiło: „przyjeżdżaj stop londyn stop wielkie kłopoty stop suffey”...
***
Czarno-biały dagerotyp ukazuje pełną życia scenę z londyńskiego dworca Victoria. Wysoki, szczupły mężczyzna, klasyczny arystokrata o wydatnym, rzymskim nosie idzie w stronę wyjścia. Cylinder ma niedbale nasadzony na głowę, a białe rękawiczki, szal i elegancką laskę trzyma pod pachą. Ewidentnie spieszy się. Omal nie roztrąca przechodniów, chcąc jak najszybciej wydostać się z dworcowego budynku. Na twarzy idącej obok niego kobiety maluje się mieszanina zaskoczenia, przestrachu i złości. Odchylona od mężczyzny sięga ręką w kierunku stalowej, finezyjnie kutej poręczy, próbując złapać równowagę. W tle za zasłoną pary z wymiennika ciepłą kryje się automaton-tragarz objuczony dwiema walizkami z najlepszej skóry i kufrem podróżnym, na którym wytrawiane kwasem litery układają się w napis Samsonite™. Dworzec jest zatłoczony, krótki czas naświetlania zamroził wszystkich w bezruchu, z otwartymi ustami, uniesionymi dłońmi. Na lewym skraju fotografii mężczyzna oparty o ścianę podrzuca złotą gwineę, które zastygła ponad jego twarzą w pół obrotu. Obok, młoda dziewczyna szuka czegoś w modnej, francuskiej torebce zdobionej czarnym bakelitem.
***
Oxbridge spieszył się. Choć nie chciał tego przyznać nawet przed sobą, telegram od Suffeya poruszył go. Jego stary przyjaciel, doktor nauk przyrodniczych na oxfordzkiej uczelni był człowiekiem rozsądnym i stonowanym. Nie wzywał pomocy z byle powodu. szczerze mówią profesor Oxbridge nie pamiętał, by Suffey kiedykolwiek prosił o pomoc. Dlatego wynalazca wyruszył w podróż zaraz po otrzymaniu wiadomości. Ledwie kilka minut temu opuścił dalekobieżną torpedę kolejową „Spirit of Norfolk” i przepychał się przez tłum na dworcu Victoria. Nie cierpiał tłoku, z natury zamknięty w sobie i wyniosły, traktował ludzi jako zło konieczne, stwierdzając przy lada okazji, iż jedynie co piąty mieszkaniec tego globu wpływa na rozwój cywilizacji, a reszta jest zaledwie konsumencką mierzwą. Owe paretańskie poglądy nie przysparzały mu przyjaciół, jednakże nawet jego wrogowie widzieli w nim błyskotliwego, jeśli nie genialnego konstruktora maszyn latających oraz odkrywcę wielu prawideł eterycznej żeglugi, co w zupełności mu wystarczało.
Po opuszczeniu gmachu dworca Oxbridge przemknął pomiędzy surowym, żeliwnym korpusem automatycznego rozkładu jazdy pociągów a grupką pasażerów, którzy próbowali wynająć tragarzowego automatona i wyszedł na miasto. Przechadzka zatłoczoną Victoria Train St. nie należała do najmilszych, profesor starał się jak najszybciej dostać do najbliższego przystanku bezkonnego powozu. Po raz kolejny czuł jak ten amorficzny twór zwany Londynem przytłacza go. Zgiełk, chaos, pokrzykiwanie kierowców, przenikliwe dzwonki alarmowe powozów oraz ryk reklamowych megafonów mieszały się, zbijały w przeraźliwą kakofonię, która wirując, wznosiła się prosto pod niebo o barwie wygaszonego pieca hutniczego. W oddali, na tle wież Parlamentu majestatycznie przepływał srebrzysty sterowiec Królewskiej Marynarki Powietrznej, buczenie jego dwunastu turbin było słyszalne nawet tutaj. Miasto rozwijało się, rozrastało. Na każdej płaszczyźnie – horyzontalnej, jak i wertykalnej. Przybywało domów, pięter w domach, a nader wszystko kolejnych kominów. Coraz trudniej było odróżnić dzień od nocy, jednakże nowe maszyny potrzebowały mocy. A moc płynęła ze spalania, z kolejnych ton utlenianego węgla. Miasto widziane z oddali przypominało las słupów wzbijających się niejednokrotnie na kilkadziesiąt metrów w górę. Profesor odczekał aż wysoki policjant w charakterystycznym kasku Bobbies i przeciwpyłowej masce z białej gazy wstrzyma ruch uliczny i pozwoli przejść na drugą stronę ulicy. Parę minut później siedział w parowym powozie, który wiózł go w kierunku Królewskiego Towarzystwa Przyrodniczego.
Doktor Suffey faktycznie miał nie lada problem. Wielkie kłopoty, o których wspomniał w depeszy leżały przed nim na niskiej, hebanowej ławie – jednym z „trofeów” przywiezionych z ostatniej wyprawy na Czarny Ląd. Leżały i mrugały do niego czarnymi oczkami jak paciorki, marszczyły przy tym pociesznie nosek i powarkiwały, a w zasadzie pochrząkiwały:
- Suffey... Oxbridge intensywnie wpatrywał się pociesznego stworka, który wybałuszył oczy i wyszczerzył ząbki. – Suffey, skąd masz to coś?
„Coś” zeskoczyło z ławy i zabawnie kłapiąc włochatymi stópkami podbiegło do profesora i wbiło ząbki w nogawkę jego spodni. Oxbridge uniósł delikatnie nogę i strząsnął z siebie bestyjkę. Ta jednak nie zamierzała się łatwo poddać i dziarsko ruszyła rozkołysanym truchtem w stronę uczonego. Suffey wzruszył ramionami:
- Wylądowało nocą na wirydarzu Towarzystwa.
Oxbridge otworzył szerzej oczy:
- Wylądowało? Znaczy umie latać? Skrzydeł nie widzę, powierzchnie nośne ukryte w workach skórnych? Ale wtedy raczej by szybowało, trudno byłoby się dostać na wewnętrzny dziedziniec, budynek Towarzystwa wysoki. Poza tym, taksonomicy wypowiadali się? Nie jestem specjalistą, ale to chyba nietypowe zwierzę?
Suffey pokręcił głową i podszedł do okna:
- To nie tak, Oxbridge, rzecz w tym, iż przyleciało tym. - I pokazał coś na dziedzińcu.
Oxbridge po raz kolejny strącił stworka, który właśnie brał się do przeżuwania nogawek tweedowych spodni i podszedł do Suffeya. Za oknem, na wirydarzu, w płytkim leju stał wrzecionowaty, czarny kształt, połyskując metalicznie w promieniach popołudniowego słońca. Oxbridge w głębokim szoku spojrzał na przyjaciela, lecz ten jedynie pokiwał głową.
- To coś przyleciało tym czymś?!
- Mało naukowe stwierdzenie, ale z grubsza prawdziwe... Ale to nie wszystko... Ten wehikuł nie przybył z żadnej z planet układowych. Maszyny Towarzystwa przeanalizowały trajektorię lądowania, kwadrant nieba, z którego pojazd przyleciał. Żadnej z planet tam nie ma...
- Suffey, na Boga, o czym mówisz?!
- O gwieździe, to coś przybyło z układu Procjona!
Profesor Oxbridge wytrzeszczył oczy i klapnął ciężko na krzesło. Stworek w najlepsze żuł i ciamkał skórzaną walizeczkę uznanego wynalazcy.
- Pro... Procjon?! To ponad jedenaście lat świetlnych stąd, jakim cudem... Nawet gdyby leciało z prędkością światłą... Boże, Fizeau ustalił ją! To gigantyczna wielkość, ale wtedy to zwierzątko leciałoby tuzin lat do nas, Suffey, absurd! Co jadło? Czym oddychało?!
Doktor Suffey nie patrzył na przyjaciela, wciąż przyglądał się czarnemu, podłużnemu kształtowi za oknem.
- Arthurze, napęd tej maszynki jest nietypowy. Fizycy i mekanicy z Królewskiej Gildii Żeglarzy Eteru rzucili już na to okiem. Niebywały poziom komplikacji, wykorzystanie nieznanych nam teorii... To musiała stworzyć wyjątkowo inteligentna rasa. Być może to prototypowy napęd, a ten mały futrzak był oblatywaczem? Wszelako wiem jedno, jeśli ktokolwiek może zrozumieć, o co tu chodzi, to na pewno ty. Sam Lord Babbage III prosi cię o pomoc. Jeśli rozwikłasz zagadkę napędu, to będziesz mógł prosić o cokolwiek.
Profesor Oxbridge zawahał się, słysząc imię światłego przywódcy Imperium Brytyjskiego:
- O cokolwiek?
- Tak rzekł premier. – Suffey potwierdził.
- Chcę poprowadzić pierwszą ekspedycję pozaukładową!
***
Profesor Oxbridge na chwilę przerwał swą opowieść i sięgnął po puchar doskonałego wina. Zgromadzeni milczeli, czekając na dalszy ciąg historii i nie zawiedli się.
- Proszę państwa, chciałbym rzec, że rozwikłanie zagadki procjońskiego napędu było proste. niestety, ponad rok zajęły mi badania i gdyby nie szczęśliwy zbieg okoliczności, potrwałyby pewnie dużo dłużej. Nie miejsce tu, by wgłębiać się w techniczne szczegóły, lecz warto napomknąć, iż to dobre brytyjskie szczury pomogły mi zrozumieć ideę napędu pozaziemskiego. Tak czy inaczej po ponad roku badań i kilku miesięcy przygotowań okręt Jej Królewskiej Mości „Pride of Britain” wyposażony w klasyczny napęd eteryczny oraz prototypowy silnik procjoński umożliwiający zaginanie przestrzeni oraz podróż z prędkością bliską światłu, miał wystartować z tafli eterodromu londyńskiego.
***
Wyselekcjonowana załoga czyniła ostatnie preparacje, personel oficerski sprawdzał działa, kapitan Royal Ether Navy Andrew Simmonds dokonał ostatnich pomiarów wraz ze swoimi nawigatorami, wrzucając w Maszynę kolejne dziurkowane karty ewentualnych tras lotu. Maszyna buczała, zgrzytała przekładniami i trybami, wyjąc opętańczo, kiedy jej pełna moc obliczeniowa działała w jednym celu ustalenia optymalnej marszruty wyprawy.
Wokół trzystujardowego kadłuba żaglowca eteru kłębił się tłum. Dżentelmeni rozprawiali o nowym przedsięwzięciu Oxbridge’a a damy prezentowały nowe, modne stroje skrojone maszynowo w fabrykach Yorku i Cardiff. Fotoreporterzy ustawiali wieloobiektywowe stereografy braci Melies, które w cudowny sposób wywoływały iluzję trzeciego wymiaru. W powietrzu aż gęsto było od dymu magnezjowego. Oxbridge wraz z Suffeyem odpowiadali na niekończące się litanie pytań dziennikarzy, uśmiechali do obiektywów i ogólnie starali zachować dobry nastrój mimo narastającego zdenerwowania. Wszak wyprawa była ryzykowna, o czym doskonale wiedzieli bukmacherzy, prowadząc przynajmniej tuzin loterii związanych z powodzeniem bądź fiaskiem „Dumy Brytanii”.
- Wiesz co Suffey? – Oxbridge szepnął do kompana. – Mam nadzieję, że napęd nie nawali.
- Tak, jeśli nawali, będzie po nas.
- Nie w tym rzecz, postawiłem 60 funtów na nasz sukces. Dają 1:12, że padnie napęd procjoński.
Suffey zarechotał głośno, co uwieczniły stereografy, tworząc przyszłą legendę, iż przywódcy ekspedycji nawet przez chwilę nie czuli strachu.
Wreszcie nadeszła ta chwila. Marynarze przecięli cumy, a silniki napędu startowego zabuczały basowo. „Duma Brytanii” zadrżała i z jękiem męczonego metalu uniosła się w powietrzu. Załoganci w idealnym porządku wykonywali rozkazy oficerów, maszty wysunęły się z prowadnic i pomocnicze żagle rozwinęły się na pełną długość. Na tej wysokości ruchy eteru były minimalne, ale ważne było jak najszybsze złapanie prądów, by potem z odpowiednią prędkością opuścić orbitę Ziemi. Ledwie 2 godziny później okręt osiągnął geostacjonarną i wykorzystując siłę obrotu planety wyskoczył niczym z katapulty w kierunku Marsa, płynąc wzdłuż Prądu Lorda Phelpsa. Na wszystkich pięciu masztach wydymały się pod wpływem słonecznego wiatru żagle a wokół okrętu rozlewały się wielobarwne plamy eteru. Niczym oleista zawiesina na tafli wody fluktuowały, mieszały się ze sobą we wszystkich trzech wymiarach, opalizując szmaragdowym blaskiem. Profesor stał przy bulaju na mostku okrętowym i w zamyśleniu kontemplował kosmiczny krajobraz. W oddali trzy szybkie kanonierki Royal Ether Navy zwróciły szerokim łukiem, opasując kolorowymi smugami eterycznego napędu orbitalną stację Pruskiej Kosmosmarine. Klipry Księżycowej Kompanii Handlowej zmierzały na ziemię z ładowniami pełnymi lunarnego marmuru a pasażerski liniowiec Carskiej Służby z miarowo obracającymi się bocznymi kołami majestatycznie sunął na Marsa. Ta przestrzeń już należała do człowieka.
***
- Profesorze, jak długo trwała podróż?!
- Czy mieliście awarie?
- A co z małym stworkiem, wzięliście go?!
- Hej a piraci, ponoć tam roi się od piratów.
Oxbridge uniósł uspokajająco ręce:
- Proszę państwa, nie wszyscy naraz. Nie zdołam przecież odpowiedzieć na wszystkie pytania a i nudzić nie chcę. Oczywiście stworek był z nami a przygód nie brakowało. Konwencjonalny napęd spisywał się doskonale, ale raz szkwał planetarny zerwał grotmaszt. Kiedy indziej anomalie magnetyczne zakłóciły działanie pokładowych Maszyn. Jedna z nich wręcz oszalała, nazwałem się HALem i próbowała zdehermetyzować statek. Gdyby nie bohaterska postawa jednego z żeglarzy, nazwiska nie pomnę, lecz na imię miał Dave, to byłoby krucho. Szczęśliwie udało mu się wyłączyć zbuntowaną maszynę. Ponad wszystko jednak wędrówka poza Pas Planetoid, gdzie mieliśmy zamiar po raz pierwszy włączyć eksperymentalny napęd, była monotonna, a do tego ta epidemia...
- Jaka epidemia, panie profesorze – słuchacze chłonęli słowa z ust Oxbridge’a niczym najlepszy z trunków.
- Gorączki, nieznanej gorączki. Lekarz pokładowy stwierdził pierwszy przypadek zaraz po dotarciu na orbitę Marsa, gdzie zacumowaliśmy do orbitalnej faktorii Kompanii Zachodniomarsjańskiej. Ot, chcieliśmy uzupełnić zapasy, trochę odpocząć. Dać ludziom ostatnią szansę na rozrywkę przed wyruszeniem poza układ. Spędziliśmy na orbicie Czerwonej Planety równo tydzień. Ja osobiście byłem w ambasadzie brytyjskiej w towarzystwie lorda MacAuchinlecka. Popijając doskonałą whisky z gorzelni Mons Olympus słuchałem muzyki z fonografu lub czytałem wieści przesyłane teleeteronem. Nie zdawałem sobie kompletnie sprawy, że już wkrótce będę musiał wraz z resztą załogi walczyć o życie. Po powrocie na okręt dowiedziałem się, iż trzech załogantów jest chorych. Trapiła ich niezwykle wysoka gorączka, jednocześnie chorzy skarżyli się na palenie w gardle i ból oczu, jak stwierdził lekarz, dziwnie wyschniętych. Mijały kolejne dni podróży, mknęliśmy właśnie obok Ceres, a chorych przybywało. Po raz kolejny trzeba było szczęśliwego trafu. Pewnego wieczoru, kiedy przy gazowej lampce dokonywałem zapisu w dzienniku pokładowym, usłyszałem dziwny szelest. Wpierw pomyślałem, ze to nasz dziwny stworek poruszył się w klatce. Rzuciłem nań okiem, lecz gość spoza układu spał sobie smacznie. Powoli spojrzałem za siebie i w najgłębszym stanie zdziwienia odskoczyłem w tył. Po drzwiami kajuty płonął niewielki błękitny płomień. Z kilku metrów czułem bijący żar. Wtem płomieniek zawinął się w sobie, wykształcił 6 niewielkich łapek i długi, elastyczny ogon, a potem pyszczek we wszystkim przypominający ruchliwy ryjek szczura. Ognisty szczur podniósł się na tylnie łapki i zaczął węszyć. Potem szybko ruszył w moją stronę. Przyznaję, w panice chwyciłem szklaneczkę i chlusnąłem na owo dziwo jej zawartością. Los chciał, iż była tam mocna jak diabli whisky marsjańska. Potwór rozgorzał i zaczął wirować, najwyraźniej w wielkim cierpieniu. A im bardziej wirował, tym mocniej się spalał. Nie minęła minuta, a zgorzał zupełnie, zostawiając jeno głębokie ślady w podłodze. Ledwie kilka dni później chorzy poczęli wracać do zdrowia. Tak moi mili, poniekąd przyczyniłem się do odkrycia przyczyny zachorowań na szczurzą gorączkę słoneczną, ale przecież nie o tym miałem.
W końcu dotarliśmy do planet zewnętrznych. Nadeszła owa wiekopomna chwila, kiedy osobiście przesunąłem dźwignię uruchamiającą procjoński wynalazek - napęd nadświetlny.
***
- Oxbridge! Nity strzelają w maszynowni, za wielkie naprężenia!!! - Suffey starał się przekrzyczeć ryk eksperymentalnego napędu. – Straciliśmy jeszcze jedną Maszynę, odkształciły się tryby i zniszczyły plik kart nawigacyjnych!
Profesor pokiwał głową i dalej wpatrywał się w bulaj. Osiągnęli prawie ćwierć prędkości światła, ale nie w tym rzecz. Lecieli jakby prostopadle do płaszczyzny wszechświata. Gwiazdy pojawiały się i znikały niczym przydrożne drogowskazy. Ten napęd wykraczał poza zdolności pojmowania Oxbridge’a. Pomyślał, że musiała go stworzyć niezwykle inteligentna rasa, a zaraz potem pomyślał, że ma deja vu. Podróż trwała od kilkunastu godzin i kompletnie nie wiedzieli, gdzie są. Gwiazdy zmieniały się jak w kalejdoskopie, nie było czasu na wydziurkowanie ich rozkładu i sprawdzenia pozycji w Maszynie. Nie pozostało nic innego, jak czekać, a w międzyczasie naprawiać powstałe usterki. Czas płynął, minuty, godziny, wreszcie dni. Po niemal tygodniu statek zaczął hamować i ostatecznie zatrzymał w pobliżu stosunkowo niewielkiej, zielonej planety. Prądy eteru prowadziły w jej kierunku, by na orbicie obiec ją w kilku różnokolorowych pasmach, zupełnie wbrew zasadom fizyki. „Duma Brytanii” rozwinęła żagle i popłynęła wprost na orbitę planety, skąd najwidoczniej przybył stateczek z zabawnym azaliż tajemniczym stworkiem. Zbliżała się chwila prawdy, czy obca rasa będzie pokojowo nastawiona, czy będą w stanie nawiązać z nią kontakt? Każdy, począwszy od Oxbridge’a po najniższego w hierarchii majtka, wpatrywał się w rosnącą, zieloną kulę. Wraz z upływającym czasem można było dostrzec coraz więcej szczegółów: linię brzegową kontynentów, plamy gór, archipelagi wysp na rozległych połaciach oceanu i wreszcie... ciemne, szare skazy, które oglądane przez teleskopy okrętu okazały się być gigantycznymi aglomeracjami miejskimi. Ziemski żaglowiec podpłynął na orbitę i począł teleeteronem nadawać przesłanie na wszelkich możliwych pasmach. O przyjaźni, przybyciu w pokoju, kontakcie intercywilizacyjnym i innych takich. Bezskutecznie. Planeta milczała.
Profesor wydał rozkazy. Dziób „Dumy” pochylił się, a żagle przeszły w pozycję do lądowania. Miasto Obcych rosło w oczach, wyłaniały się powierzchnie dzielnic, gęstsza zabudowa centrum i coś na kształt szlaków czy dróg. Ale nadal ani jednego pojazdu powietrznego, ani jednej transmisji eterycznej. Nic, kompletnie nic. Wreszcie „Duma Brytanii” zawisła kilkaset metrów nad ziemią i wysunęła osiem elastycznych ramion podwozia, które miękko osiadły i dały kontrę z siłowników zasilanych autonomicznymi silnikami parowymi. Gięty metal zawył, lecz utrzymał ciężar okrętu.
Oxbridge sprawdził wskazania przyrządów pokładowych, atmosfera nadawała się do oddychania. Szybko więc zorganizował zespół eksploracyjny, w skład którego wyznaczył siebie, Suffeya, stworka w klatce oraz kilku uzbrojonych w karabiny sprężynowe marynarzy. Po kilkunastu minutach przygotowań wrota statku rozwarły się i ekipa zjechała w parowym wszędochodzie na twardy grunt obcej planety. Na horyzoncie wznosiły się gigantyczne kopce, prawdziwe termitiery bijące w niebo na tysiące jardów. Łączyła je plątanina napowietrznych rurociągów, lin czy kładek. Niektóre wydawały się martwe, inne lśniły silnym, żółtym światłem, ale poza tym miasto wydawało się ciche, wręcz wymarłe. Wszędochód podskakiwał na wybojach, czyniąc jazdę nieznośną, lecz nikt się nie skarżył. Zafascynowany otoczeniem Suffey przy każdym z postojów uwieczniał steregorafem, co mógł, natomiast profesor Oxbridge z niepokojem wypatrywał mieszkańców. Coś mu tu wyjątkowo nie pasowało. Gdzie tubylcy, gdzie ich pojazdy, urządzenia, hałas? Tak rozwinięta cywilizacja powinna wytwarzać szum na tyle znaczący, że już z dystansu kilku jednostek astronomicznych powinni ją wykryć. Z zamyślenia wyrwał go okrzyk jednego z marynarzy:
- Panie profesorze, tam! Po lewej! Jakaś bestia!
Wszyscy spojrzeli we wskazanym kierunku. Kilkaset metrów od nich nad ziemią unosiła się gigantyczna istota. Pierwsze skojarzenie przynosiło na myśl krzyżówkę balonu i wieloryba. Drugie i trzecie też. Zarówno z oddali jak i z bliska. Dokładnie z bliska, bowiem profesor nie omieszkał się podjechać do dziwacznego zwierza. Niewiele to zmieniło, zwierz unosił się majestatycznie ledwie 3 jardy nad ziemią i spokojnie skubał gigantyczną paszczęką koronę z pozoru zwykłego drzewa o sercowatych granatowych liściach. Suffey zerwał jeden z liści i spojrzał nań uważnie:
- Zapewne inne spektrum światła słonecznego tu jest. Specyfika atmosfery to i chlorofil ma inną barwę.
- Suffey...
- Powoli Oxbridge, jak mówiłem, skoro inny chlorofil, to inne światło, racja?
- Tak, ale...
- Żadne ale, to prawa fizyki, zresztą chemii też. Dlatego...
- Suffey!!! Popatrz...
- Oxbridge nie przerywaj...
- Do jasnej cholery rzuć to zielsko i spójrz wokół, bo cię zastrzelą!!!
- Co? – Suffey uniósł wreszcie wzrok. Gigantyczna istota zniknęła, natomiast pojawiło się kilkanaście wysokich humanoidów o wielkich oczach i szpiczastych czaszkach, celując w dzielnych podróżników z dziwnej broni z grubsza przypominającej karabiny choć jakby stworzonej dla kogoś dużo mniejszego. Kilku innych oglądało z bliska wszędochód, a przede wszystkim klatkę ze stworkiem. Po chwili jeden z nich wycelował broń w malucha. Ten zaczął krzyczeć coś piskliwym głosikiem. Krzyczeć w sposób artykułowany, niczym słowa, pełne zdania!! Jednak chwilę później krzyk był już tylko skrzekiem agonii, a nieduża istotka zniekształconym ciałkiem.
***
Profesor zamilkł. W sali zapadła kompletna cisza. Każdy ze słuchaczy z napięciem wpatrywał się w Oxbridge’a. Cisza wręcz raniła uszy, wreszcie naukowiec uniósł głowę i spojrzał smutno na zgromadzonych:
- Tak, proszę państwa, daliśmy się schwytać niczym ryby w sak. I byłoby krucho, gdyby nie biedny Suffey. W tej godzinie okazał się prawdziwym bohaterem. Gdy ujrzał, co te potwory zrobiły za malutkim zwierzątkiem, rzucił się wściekły na oprawców. Jednego powalił, lecz inny strzelił do niego. I Suffey umarł. Ale marynarzom dał czas, odbezpieczyli karabiny sprężynowe i zalali ołowiem przeciwników. Żaden z nich nie przeżył, ale z okolicznych budowli zaczęli wychodzić kolejni. To było dziwne, bo wyjścia z kopców były maleńkie, jakby nie na tych drągali. Niestety nie było czasu na badania. Rzuciliśmy się do wszędochodu i na pełnej parze ruszyliśmy przez gęstniejący tłum agresywnych humanoidów. Parę raz do nas strzelili, w kabinie zrobiło się gorąca jak w piekle, lecz nikt nie ucierpiał. Nasz odwrót zmienił się jednak w paniczną ucieczkę. Zamiast uciekać na statek, oddalaliśmy się do niego. A wrogów było coraz więcej. W końcu jeden ze strzałów uszkodził kocioł i moc wszędochodu poczęła słabnąć. Prędkość spadała, a my żegnaliśmy się już z życiem. I wtedy.... Nie uwierzycie! Wtedy z jednego z kopców wyroiły się dziesiątki stworków. Identycznych jak ten, który wylądował na dziedzińcu Towarzystwa Przyrodniczego, no może nieco większych. Nosili taką samą broń, jak humanoidy, lecz w ich łapkach wydawała się stosowniejsza i, szczerze mówiąc, lepiej jej używali. Błyskawicznie rozprawili się z naszymi wrogami i nerwowymi gestami zaprosili do wnętrza budowli. Wszędochód i tak był uszkodzony, więc bez większego żalu porzuciliśmy go i weszliśmy do środka.
Pewnie się domyślacie? Tak, te maluchy byli twórcami wielkich miast, czy owych niesamowitych statków, które pozwalały sięgnąć gwiazd. Dzięki niewielkiemu urządzeniu, swoistemu translatorowi, maluchy mogły porozumieć się z nami i opowiedzieć swoją historię, a nie była ona wesoła. Ich cywilizacja stała na krawędzi zagłady. Przez wiele pokoleń wszelkie prace fizyczne wykonywali za nich wyhodowani w laboratoriach robotnicy, specyficzna kasta – umysłowo ociężała, lecz wyjątkowo sprawna fizycznie. Można rzec, iż oba ludy żyły w symbiozie. Mali rozwijali naukę, technikę, a przyznać trzeba, iż umysły mieli tęgie, zwłaszcza w zagadnieniach chemii i biologii. Tymczasem wielcy pomagali wdrożyć przedsięwzięcia pomysłodawców w życie. Taka sielanka skończyła się z chwilą, w której wielcy się zbuntowali. Wybuchłą wojna, okrutna. Mali wykorzystali wszelkie środki, lecz ich robotników było kilkaset razy więcej. Stąd z wolna zaczęli przegrywać. Miasto, obok którego wylądowaliśmy w zasadzie już należało do wielkich, nieliczne enklawy jak ta, do której trafiliśmy, wciąż należały do małych. Cóż z tego? Kwestią czasu była kompletna porażka tego niezwykle inteligentnego ludu o tak nędznych ciałach. Kto wie, może ten podróżnik, którego statek wylądował u nas przybył po pomoc, a my go uznaliśmy za zwierzątko. Któż to teraz wie?
Tak czy inaczej mali przyjęli nas gościnnie, umożliwili również powrót jednym z latających pojazdów na „Dumę Brytanii”. Z wdzięczności zaoferowałem im pomoc rządu Jej Królewskiej Mości, być może zbyt pochopnie, lecz przecież trzeba było pomóc tej szlachetnej rasie! Jak się z czasem okazało, była to niezwykle mądra i fortunna decyzja, ale przecież nie o tym ta historia.
Wróćmy jednak do meritum. Na „Dumie” okazało się, że wielcy parokrotnie przypuścili szturm na statek, lecz działa pokładowe skutecznie powstrzymały te inkursje, kładąc trupem wielu agresorów. Pojawił się jednak inny problem, żywność. Najprawdopodobniej jakiś czynnik obcej planety, może bakteria, może cokolwiek innego, sprawiły, iż niemal całe nasze zapasy zwyczajnie zepsuły się. Ledwie uratowani znów zajrzeliśmy w oczy śmierci. I po raz kolejny mały lud nam pomógł. Pamiętacie państwo tę wielką bestię, przy której nas zaskoczyły humanoidy? Były to zwierzęta hodowlane małych. Na co dzień łagodne, potrafiły w sytuacji zagrożenia po prostu zniknąć, co zresztą ta spotkana przez nas uczyniła, kiedy zaatakowali nas wielcy. Jak się okazało te same gigantyczne istoty dawały mleko. Tak, mleko, ów życiodajny płyn. Choć na co dzień gustuję w mięsach, przecież sytuacji krytycznej nie pogardzę mlekiem. Toteż kiedy wreszcie wystartowaliśmy w kosmos, obiecawszy wcześniej małym, że szybko powrócimy z flotą brytyjską, mieliśmy na holu kilkanaście owych gigantycznych „krów”. Wielkie jakoby balony statosferyczne wytrzymywały każde warunki. Nie potrzebowały tlenu, zimno się ich nie imało, a fale eteru nie szkodziło. Fakt, nieraz się cumy rwały, a „krowy” w kosmicznej dali znikały, rycząc na podobieństwo tych ziemskich, żałośnie, lecz nieporównanie głośniej. Były też problemy w dojeniu, lecz tu mój światły umysł okazał się przydatny. Skonstruowałem na bazie pompy parowej ogromną dojarkę, dzięki której setki litrów życiodajnego płynu codziennie trafiało na pokład „Dumy Brytanii”.
I tak żeglowaliśmy, może o wiele wolniej niż wcześniej, lecz nieprzerwanie w kierunku Ziemi, pijąc mleko i jedząc jego przetwory. Jak łatwo się domyśleć, po dwu-trzech miesiącach laktozowej diety, niemal każdy z załogantów na widok posiłku dostawał ataku drgawek. Ale od czego jest ludzka pomysłowość? Zaczęliśmy produkcję serów, wyśmienitych, wiecznie świeżych serów. Tak doskonałe było mleko „krów”. Dokładnie, moi mili, ser o wiele milszym był dla nas posiłkiem. Tym bardziej, że w zależności od sposobu przygotowania, różne gatunki można było wyprodukować. Był więc ostry oxbridger, łagodny suffey, smakowity i wonny perkins (od nazwiska pokładowego nawigatora, którego dziełem był ów smakołyk) i wiele wiele innych. W ciągu tego rejsu każdy z nas stał się doskonały wytwórcą sera. Dlatego będąc juz w pobliżu Ziemi, gdzieś na wysokości Marsa, wpadliśmy na pomysł, by ową średnio udaną wyprawę w zamienić sukces. Dziesiątki godzin mych rozmów przez teleeteron oraz postawienie na szali reputacji naukowca i dżentelmena doprowadziły do zawarcia głośnych, komentowanych przez światową prasę umów handlowych z odbiorcami na Ziemi, głównie we Francji. Produkcja serów trwała dniem i nocą. Nieliczni nadzorowali lot, pozostali doglądali kadzi i leżakowni. Pomyślcie państwo, umowa na setki tysięcy ton!
Będąc już na ziemskiej orbicie zdecydowaliśmy się wylądować na eterodromie Orly pod Paryżem. Same lądowanie przebiegło bez zakłóceń. „Duma Brytanii” na oczach tysięcy gapiów dotknęło elegancko i finezyjnie tafli lądowiska, a za nią lądowało kilkanaście „krów”, może o wiele bardzie niezgrabnie, ale z pewnością budząc prawdziwy entuzjazm żabojadów. I wtedy wydarzyła się tragedia! Okazało się, że nasze rodzime bakterie działają na pożywienie z tamtej planety identycznie jak tamtejsze drobnoustroje na nasze wiktuały. Nasza ładownia była pełna spleśniałego sera różnych gatunków! Wszystko trafił widowiskowy szlag! Moje umowy, reputacje, majątek, wszystko!!
A przynajmniej tak by było, gdyby nie kolejny przebłysk mego geniuszu. Przecież Francuzi uwielbiają sery pleśniowe. Błyskawicznie renegocjowałem umowy i puściliśmy na rynek te cudowne, choć faktycznie woniejące sery. Pytacie się, czy odniosłem sukces? Zapytajcie maklerów na giełdzie londyńskiej jak stoi „Oxbridge Cheese Company”, a wam odpowiedzą. I taki był kres tej dziwnej wyprawy. Czy ktoś z państwa ma jakieś pytania?

Redone 10-10-2006 20:50

- Profesorze Oxbridge, moje pytanie jest następujące. Co obecnie dzieje się z tymi zwierzętami dającymi mleko? Czy dobrze im na Ziemii? Czy rozmnożyły się trochę?


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 22:24.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172