lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji z działu Inne (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-inne/)
-   -   [Sesja] Anánkē (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-inne/2772-sesja-ana-nk.html)

Kutak 31-03-2007 15:04

Roger John Carlston

Przez chwilę z trudem łapał powietrze, leżąc na ziemi. Strażnik był naprawdę silnym człowiekiem, ogromnie silnym- gdyby chciał, pewnie złamałby rękę wątłej budowy chłopaka jednym, może dwom ruchami... Pierwszy raz w życiu zobaczył też pewne plusy w ostatnich latach spędzonych w domu z Johnem- ból nie był już taki jak dawniej, umiał go zwalczyć- i tylko dzięki temu po paru chwilach pozbierał się i powlekł gdzieś pod ścianę.

- Wielkie, kurwa, dzięki. Pamiętasz co mówiłem w pokoju? Już chyba nie mamy na to szans- wyszeptał do ucha niedoszłego uciekiniera ze swojego pokoju, po czym odwlekł się do pustego dotąd rogu, gdzie liczył na chociażby chwilę spokoju.

Stąd nie dało się wydostać. Spojrzał na mrówkę powoli wdrapującą się na jego dłoń. No tak, coś tej wielkości wejdzie tu bez problemu- ale kto inny? A zmienić się w mrówkę raczej się nie dało... Spoglądał jeszcze przez parę chwil na małego owada spieszącego ku jego ramieniu, po czym szybkim ruchem zgniótł go, strzepując później z ręki.

Trzy tygodnie gapienia się na mrówki. A potem jeszcze jedenaście miesięcy w ośrodku, gdzie każdy strażnik będzie próbował po kryjomu podbić mu oko czy przypieprzyć podczas wizyty w toalecie. Posłał zimne spojrzenie uciekinierom i zamknął oczy. Próbował zasnąć...

Geisha 31-03-2007 21:51

Phoebe Vanmare

Phoebe ciężko dysząc, wbiegła w zarośla i padła na ziemię, rozmasowując obolały bark. Kątem oka spojrzała na dziewczynę, próbując przypomnieć sobie, jak miała na imię. Mary? Alice? Jane? Teraz, tutaj, złudzenie zniknęło. Dziewczyna była zwykłą uciekinierką, i obydwie znalazły się w niewyjściowej, bardzo niewyjściowej sytuacji. Ta rozważna, odpowiedzialna część natury Phoebe zaczęła być na siebie zła, że dopuściła w ogóle do takiej sytuacji. Sytuacji bez wyjścia. Ale gdzieś głęboko w dziewczynie Phoebe - Marzycielka aż zadrżała z radości i podniecenia na myśl o Wielkiej Przygodzie... Na razie jednak Phoebe - Realistka gorączkowo zastanawiała sie, jak wybrnąć z tej sytuacji. Powrót - dobrze wiedziała, jak się dla niej skończy. Wszystko wskazywało na to, że jej towarzyszka miała rację - ucieczka była jedynym rozwiązaniem. Zwłaszcza, że Phoebe zdawała sobie sprawę, że pościg rozpocznie się dużo, dużo szybciej niż przewidywała Alice, czy Mary...
- Na imię mi Phoebe - rzuciła, ruszając biegiem za dziewczyną z lokami. - I zaczną nas szukać dużo szybciej, bo... bo widzieli, jak uciekałaś.
Byle tylko do drzew.... Byle tylko skryć sie w lesie...

Nevdring 01-04-2007 04:09

Phoebe Vanmare i Alice Forest:

Mknęłyście w górę zbocza, jakby was sto diabłów goniło. Będąc już prawie na szczycie dopadł was jakiś brudny, ubłocony chłopak i zaciągnął kilka metrów w bok, w stronę zarośli.
- Ciii, szukają mnie. Wy też uciekłyście? – twarz jego (irracjonalnie w tej sytuacji) promieniała szerokim uśmiechem.
Cholera, nie sądziłem, że aż taka afera wybuchnie – sądząc po jego zachowaniu, musiał być jednym ze starszych pensjonariuszy. Nie dając wam dojść do głosu ciągnął:
- Pieprzona brama musiała być oczywiście zamknięta... Słuchajcie, mam plan. Nie możemy uciekać razem. Ja spróbuje przejść ten głupi mur raz jeszcze, powinno się udać. Tam – wskazuje palcem ścieżkę niknącą między drzewami – jest stara kaplica. Na pewno niedługo i ją sprawdzą, ale znam sposób – błyska radośnie oczami. – Za starym, wmurowanym sarkofagiem jest wąska szczelina. Nie widać jej, ale jest tam na pewno – sprawdzaliśmy wiosną z chłopakami. Prowadzi do krypty zasypanej w dużej części, ale spokojnie możecie tam przeczekać najgorsze. Nim ci idioci doliczą się każdego, to nagonka osłabnie i wtedy hulaj dusza. Lasem pół dnia drogi i jesteście w Spean Bridge. No, ale zrobicie jak chcecie. Na mur was nie zabiorę, bo nie dacie rady, poza tym trzy osoby to już tłum – rozgląda się uważnie – czas na mnie – co rzekłszy znika nie wiadomo w którym momencie, a o jego obecności świadczy jeszcze przez chwilę smród potu i czegoś trudnego do zidentyfikowania.

Z miejsca do którego was zaciągnął można było zobaczyć już iglaste drzewa coraz gęściej porastające okolicę. Z tyłu, nieco po lewej znajduje się owy staw niewielki, a dalej w linii prostej budynek szkoły. Na wprost zaś, ukryte za gałęziami, szarzeją odległe kontury budowli.

*

Potężny, dębowy zegar odezwał się starczym głosem osiemnaście razy. McLennit do wtóru swego ulubieńca uderzał sękatym palcem w oparcie fotela. Gdy ostatnie tony przebrzmiały, odrzucił ciepły koc i pokuśtykał do srebrnego radia. Krzywił się przy tym, mamrocząc pod nosem nieokreślone ohydztwa – jak zwykle podczas deszczowej pory krzyż bolał go niemiłosiernie.
- Włączże się, cholero jedna... – manewrował wytartym kółkiem to w lewo, to w prawo. Urządzenie, przywołane raz jeszcze do życia, pisnęło kilka razy i chwilę później rozległ się odległy, tłumiony szumami głos:

...wiadomości ze świata. Nasz wysłannik przy Organizacji Narodów Zjednoczonych informuje, że epidemia grypy azjatyckiej osiąga punkt kulminacyjny. Wedle oficjalnych danych, zmarło już sześćset tysięcy osób. Kolejne sto jest hospitalizowanych, aczkolwiek liczba ta może być zaniżona przez władze lokalnych państw... – kolejny, długi jęk. Thomas uwija się przez minuty dwie i z wielkim trudem przywraca sygnał:
...w nocy z dwudziestego pierwszego na dwudziestego drugiego czerwca zmarł wybitny fizyk niemiecki Johannes Stark. Pomimo swych dawnych, nazistowskich sympatii, jego zasługi dla nauki są niepodważalne – po chwili ciszy rozlega się dźwięk klarnetu – czas na prognozę pogody. Burza szalejąca nad Walią i środkową Anglią dziś wieczorem przetoczy się nad Szkocją... (no, co wy nie powiecie – mruczy dyrektor patrząc, jak po szybie płyną wartko strużki wody) ...osoby starsze i dzieci nie powinny wychodzić tego czasu z domów. Jednakże dzięki napływającej, chłodnej masie powietrza znad Atlantyku sytuacja najprawdopodobniej unormuje się jutrzejszego popołudnia. Następne wiadomości o godz... – starzec wyłącza ustrojstwo i chowa antenę.
Siada na powrót w fotelu, odchylając siwą głowę. Nie chciał (nawet przed samym sobą) przyznać, jak bardzo dzień miniony go zmęczył. – Czas pomyśleć o emeryturze... – monologował, rozkoszując się ciepłem bijącym od niewielkiego kominka. – Gdzie ta młodzież prawa i zdyscyplinowana...Gdzie te lata szczęśliwe... – opuszcza powieki. Chaos jako tako udało się opanować dwie godziny temu, ale Johns nękał go jeszcze długo po tym, zdając raporty z prowadzonych „oczyszczeń”.
- Skończony idiota. To wszystko jego wina... – myśli gderliwy i powoli zapada w sen.

*

Synoptycy nie mylili się. Nim Thomasowy zegar ucichł, niebo nad ośrodkiem zaciemniło się okrutnie. Nisko wiszące nad ziemią chmury (otrzymawszy niebiański znak rozdzierający granatową ciszę) zalały świat małych stworzeń potokami wody. Krople gęste, pobrawszy daninę krwi owadziej – przemieniały następnie okoliczną ziemię w jedną wielką, miękką ciapę. Strażnik Johns, okryty zieloną peleryną, stał nieopodal bramy i liczył sekundy od błysku do grzmotu.
- Cztery – przechyla głowę, a z zagłębienia na kapturze spływa pokaźna ilość wody. Spogląda nieznacznie w górę, mrużąc oczy przy kolejnym błysku – Dwa – szept jego zlewa się z odgłosami natury. Jakieś zwierzę szybko przecięło drogę, aby zniknąć po chwili w leśnej głuszy.
- Jeden...


Brenna Jingels i Roger John Carlston:

Godziny dłużyły się niemiłosiernie. Mazgaj zbył milczeniem wyrzuty Rogera, zwinął się w kłębek, a wieczorem zasnął. Dwóch pozostałych chłopców poszło w jego ślady, przyciskając się do wilgotnej „ściany”. Konstrukcja trzeszczała nieco, gdy na zewnątrz rozpętała się burza, a wiatr gwizdał poprzez szczeliny.
Nagle Mary – do tej pory obejmująca nogi rękami i kołysząca się miarowo – wstała. Rąbnęła głową o sklepienie, ale po chwili doczłapała się do wyjścia. Nawet się na was nie obejrzała – pchnęła raz, mocno skrzypiącą klapę i...wyszła na zewnątrz. Uderzył w was podmuch chłodnego powietrza. Biedna dziewczyna chyba całkowicie zwariowała – jej tępemu spojrzeniu ukazał się świat ciemny, gniewny, zalewany strumieniami wody. Skręcając w lewo, ruszyła szybkim krokiem w stronę ośrodka. Minęła jak gdyby nigdy nic strażniczy namiot i udała się od niego w dół, gdzie wąska ścieżka dochodziła jeziorka. Zawróciła jednak i chwiejąc się na nogach, maszerowała w kierunku dziedzińca. Zaćmiony, wymęczony umysł nie rozważał nawet tak drobnej rzeczy, jak droga którą obrała – tak blisko szkoły, tak blisko możliwej straży.

- Kurwa, co za idiotka! – rzucił rozbudzony zimnem jeden z chłopaków. – Przez nią wszyscy oberwiemy, wszyscy! – szturcha kolegę w ramię.
- Co? Uciekła?! No to koniec...
- Dawaj, biegniemy?
- Oszalałeś? Gdzie chcesz biec? Do Spean Bridge i tak nie dojdziemy – trzeba by przeciąć teren posiadłości, a to już byłby totalny kretynizm.
- No, a tutaj w las jakbyśmy czmychnęli?
Joshua otworzył oczy. Rozejrzał się nieznacznie, ale zaraz obojętnie przewrócił na bok, jeszcze ciaśniej zwijając.
- Weź go zostaw, gruba pizda zawsze wszystko spierdoli.
Chwila ciszy. Zupełnie was ignorowali, popatrując jeden na drugiego.
- Nie wiem, nigdy tam nie byłem. Powinniśmy dojść do Laggan, ale...Nie, to chory pomysł. Ja zostaje, może jakoś to będzie.
Naradziwszy się co do tego, „uciekli” w kąt jak najdalszy od wejścia – że niby uchroni ich to od konsekwencji eskapady Mary? Że niby Johns spokojnie zaraportuje o kolejnej ucieczce...? Głupota, czysta głupota.

Kutak 01-04-2007 12:31

Roger John Carlston

No tak, klapa! Coś wydawało mu się nie w porządku, jakby strażnicy poszli za szybko. Tylko szkoda, że osoba, która to odkryła była akurat tą popierdoloną Mary. Teraz ona zwiała, znowu zwiała i znowu będą mieli przerąbane... Cicho westchnął, po czym wstał. Czas działać.

- Nie mamy wyjścia. Jeżeli zabraknie jednej osoby, strażnicy nas zamordują. Po prostu zamordują. Wiejemy, najlepiej za parę chwil. I to wszyscy. Jak mym wdepnąć w gówno, to wdepniemy w nie wszystkich. Rozumiemy się?- mówił Carlston, machając przy tym lewą dłonią.

- Musimy stąd wychodzić w odstępach dwóch-trzech minut. Tak, żeby jedna osoba widziała drugą, a zarazem żeby nie szły za blisko siebie. Rzecz jasna najpierw dziewczyny, później ci mniej sprawni- tu zerknął na swojego "współlokatora"- ci, którzy uważają się za sprawnych pójdą na końcu. Tyle organizacji. Gotowi?

Mówił szybciej i z pewnością bardziej zdecydowany niż dotychczas. Wiedział, jaka jest sytuacja i co musi robić. On musi stąd wrócić. Musi...

Geisha 01-04-2007 12:50

Phoebe Vanmare

Phoebe przyglądała się chłopakowi nieufnie, ale nic nie powiedziała. Próbowała sobie przypomnieć, czy już go widziała, ale nie - nie widziała. Co nie było przecież dziwne, nie rozglądała sie specjalnie, a w ośrodku była... godzinę? Oglądnęła sie z niepokojem za siebie i z ulgą stwierdziła, że nikt za nimi nie goni.
- Dzięki. Powodzenia. - powiedziała cicho do chłopaka, ale on zdążył już zniknąć. Musiał być niezłym ananasem, i ucieczki dla niego to nie pierwszyzna... W sumie nie dziwiła się, że ich nie zabrał - dla kogoś takiego byłyby tylko problemem. Na jego miejscu pewnie zrobiłaby to samo.
Spojrzała w stronę, gdzie według jego słów powinna być kaplica. Droga wydała się jej dużo bardziej ponura, gdy wiedziała już, co tam jest. Ale... Phoebe nie bała się duchów, ani śmierci i jej pozostałości. Nie wierzyła w legendy o zombich ani upiorach. Uważała, że martwi po śmierci mają już święty spokój, którego tak bardzo brakowało im za życia i żadnych powodów, dla którego mieliby wracać na ten ziemski padół. Zakładając, że oczywiście jest jakieś życie po śmierci. Tak czy inaczej - zmarłym w najgorszym wypadku było już wszystko jedno.
- Myślę, że chłopak ma rację. - zwróciła sie do towarzyszki. - Przez mur nie przejdziemy szybko - widziałam go. Wysoki, zakończony drutem kolczastym. Zajmie dużo czasu i ktoś mógłby nas zobaczyć. Chyba mogłybyśmy wykorzystać jego kryjówkę. Jeśli nie, można dalej kryć sie w lesie. Pokonywanie muru w ciągu dnia jest zbyt ryzykowne. W nocy miałybyśmy szansę - pod osłoną ciemności. O ile oczywiście zdecydujemy się na współpracę.
Prawdę mówiąc, Phoebe nie była zachwycona takim rozwiązaniem. Ale przecież nie będą na siebie wiecznie skazane.

Mira 01-04-2007 14:22

Alice Forest

Kiedy Alice ujrzała wynurzającą się sylwetkę chłopaka, serce w jej piersi zamarło. Na twarzy po raz pierwszy od przyjazdu odbiła się cała gama uczuć: tęsknota, zagubienie, radość, zdziwienie, czułość, smutek...

Kai...” – usta same ułożyły się, by wymówić to imię. Jednak gdy po chwili okazało się, iż chłopak, który ku nim zmierzał, jest jej zupełnie obcy, karminowe wargi zacisnęły się w wąską linię. Oblicze znów osłoniła maska obojętności tylko błękitne oczy błyszczały gniewnie.

„Jak mogłam być tak głupia?” – zganiła się w myślach.

Patrzyła na nowego „wspólnika” z odrazą. Zachowywał się jak bohater, a był tylko kolejnym zadufanym w sobie szczylem. Kiedy przybysz skończył swoją tyradę, sugerując jaki to on jest odważny i wysportowany, zniknął z powrotem w lesie.
Alice wiedziona przeczuciem popatrzyła z uwagą w niebo, nawet słowa Phoebe nie wyrwały jej z tego stanu. Dopiero kiedy głos towarzyszki zamilkł, a ona sama wyraźnie czekała na jakąś reakcję, blondynka odezwała się. W jej głosie była dziwna, senna nuta, jakby ktoś właśnie obudził ją z drzemki.

- Nadchodzi burza...

Zimne niczym lód tęczówki skierowały się na rudowłosą dziewczynę. Przez chwilę towarzyszki „niedoli” mierzyły się wzrokiem w milczeniu.

- Jeśli ten chłopak wpadnie, to może wypaplać gdzie się schowałyśmy. – zauważyła rzeczowo – Wydaje mi się jednak, że nie mamy wyjścia. Chmury na niebie są czarne i nabrzmiałe od deszczu... o się nie skończy w jedną godzinę. Ulewa może potrwać całą noc. Myślę, że powinnyśmy się tam schować, a gdy przestanie padać... zastanowić się co dalej.

Tahu-tahu 01-04-2007 17:55

Brenna Jingles
 
Kiedy Mary otworzyła drzwi od ich kryjówki - tylko ułatwiła Brennie sprawę. Nie będzie już trzeba po cichu sprawdzać drzwi, desek przy wejściu, ścian... droga na wolność stała otworem.

Brenna stała w wejściu więzienia i pełną piersią wdychała zapach lasu, wilgotnej trawy, deszczu... Z daleka obserwowała Mary zataczającą się wkierunku szkoły... Gdyby miała odrobinę rozsądku, powiedziałaby że zmusiłam ją do tych wszystkich rzeczy, że coś jej dosypałam do zupy... i tak zresztą ma dość spore szanse na zostanie uznaną za totalną wariatkę - i wyjazd do psychiatryka

Słów chudzielca o ucieczce nie było trzeba Brennie dwa razy powtarzać. Choć ciężko byłoby to zgadnąć na pierwszy rzut oka - ten blondynek miał to i owo dobrze poukładane pod czapką. Teraz nie mamy wyjścia - musimy uciec. I to właśnie wszyscy, ale koniecznie pojedynczo.

-Zatem ja pierwsza - nie ma na co czekać. Do zobaczenia pod niebem. - za chwilę już się tam znalazła, niebo zaś odpłaciło jej rzęsistą ulewą. W lewo, obok jeziorka i tuż przy szkole sylwetka Mary już zginęła za szarymi strugami - znajdujący się na prawo las był jednak widoczny wystarczająco dobrze. Kilka susów - i tuż przed sobą już Brenna widziała wysokie sylwetki starych drzew. Gdyby miała szansę na zastanowienie się nad tym lasem - mógłby się jej nie spodobać. Zdawał się być jednym z tych miejsc, które nawiedzają strzygi, upiory, legendarne boginki i inne niespokojne dusze.

***

Kiedy Brenna wyskakiwała przez otwór wejściowy do deszczowego parku - pozostali w izolatce chłopcy stali tuż obok, wpatrując się w noc. Kiedy już zniknęła, spojrzeli po sobie... i w milczeniu wrócili do środka. Jeden z nich, śmieszny grubas, siadł w kącie pomieszczenia i wyglądał jakby jego marzeniem było wtopić się w ściany. Jego usta pomału ułożyły się w żałosną podkówkę... i oczywiście zobaczyli to wszyscy obecni, jeszcze zanim zdążył ukryć twarz między pulchnymi ramionami.
- Nigdzie się stąd nie ruszam... - chlipanie było coraz donośniejsze - A wy jesteście podli... wszyscy są podli. Nie próbujcie mnie zabierać siłą, bo będę wrzeszczeć... Słowo honoru! - jego zapuchnięta twarz wyrażała desperację. Nikt się jakoś jednak nie kwapił do przymuszania go do ucieczki... Zresztą - żeby ruszyć go stąd siłą pozostali chłopcy musieliby zjednoczyć wszystkie swoje siły.

- A to mazgaj... - jeden z pozostałych chłopców patrzył z pogardą na szlochającą w kącie pulchną postać - Zresztą - ja też stąd nie idę. Nie jestem idiotą, jak ta pieprzona Mary - usiadł pod ścianą, wyzywająco patrząc na współwięźniów - Zostaję.
W dwie sekundy później jedyną osobą gotową do ucieczki był jej pomysłodawca.

Kutak 01-04-2007 19:55

Roger John Carlston

- Ależ proszę, możecie sobie tutaj zostać. Niezbyt zależy mi na waszych tyłkach, John's będzie miał niezłą zabawę. Pewnie was zamorduje. Bo "sześciu uczniów zmarło w wyniku zawalenia się budynku" brzmi całkiem nieźle, może jakieś dotacje dostaną na odnowę... W każdym razie na pewno lepiej niż "trójka uciekła".

Przerwał, zaczerpnął powietrza. Wbił swoje spojrzenie w chłopaków, omijając tłuściocha- on i tak pobiegnie za wszystkimi.

- No... No może masz trochę racji...- odezwał się w końcu jeden z nich, gdzieś z kąta pomieszczenia.

- Może mam- odparł Carlston- tak czy inaczej, ja wieję. Jeżeli chcecie, to pamiętajcie o planie. W minutę, dwie- może trzy. A kto zostaje- zobaczymy się po śmierci.

Roger już na nich nie czekał. Odwrócił się od reszty, uchylił klapę i wybiegł. Biegł, biegł i biegł, za jedyny cel obierając sobie kierowanie się tam, gdzie dziewczyna, którą zresztą ledwo już widział...

Nevdring 02-04-2007 20:48

Alice Forest i Phoebe Vanmare:

Zmrok powoli zapadał nad okolicą. Droga okazała się dłuższa, niżby to mogło wyglądać z początku, a to za sprawą wijącej się ścieżki. Meandrując między dziwnymi, wielkimi głazami (którymi las usiany był jak okiem sięgnąć) po kwadransie przywiodła was do na poły zawalonej budowli. Konstrukcja dziwna, zdająca się krzyczeć do obserwatorów znamionami wieków dawnych, otoczona była nędznym, drewnianym płotkiem. Nadgryzione łakomstwem czasu groby porośnięte były z lekka mchem, ufajdane ptasimi odchodami i sprawiające wrażenie bardzo starych. Przeważającą ich liczbę wieńczył krzyż celtycki, inne zaś nosiły piętno herezji dawno zapomnianej. Mijając je powoli, wkroczyłyście przez uchylone drzwi do środka kaplicy. Jedynie dzięki zabrudzonym ni to oknom, ni to witrażom wpadało trochę „światła”, lecz napływające chmury już niebawem miały to zmienić. Dach po lewej stronie zawalony, na jego gruzach poczęły wyrastać jakieś chwasty. Ściany ogołocone, w wielu miejscach widać jeszcze było ślady robót murarskich – ale nie wprawne, jak gdyby w pośpiechu kończone. Na kilkustopniowym podwyższeniu umocowany był trzymetrowej długości sarkofag, wysoki na jakieś półtora metra. Wyglądem całkiem upodabniał się do tych egipskich, lecz jedna rzecz była odmienna: miast uwypuklać się – zapadał. Zapadał się kształtem istoty humanoidalnej, jak gdyby figurka rzucona w cement i pozostawiona na wieki. Twarz „postaci” była – Nie...
Coś dopadło Phoebe od tyłu i przewaliło na ziemię. Drobinki piasku i kurzu zaczęły wznosić się i wirować, oślepiając i wdzierając się do gardła.
- Nie...
Nagle Alice padła na kolana przygnieciona czymś wielkim, ciemnym. Fosforyzujące ślepia błysnęły gdzieś w rogu. Jęk monstrualnej krzywdy i smród palonego ciała. Odeszłyście w sen.


Brenna Jingels i Roger John Carlston:

Nocne, ciemnogranatowe i burzliwe niebo raz za razem przecinały błyskawice, a potężne grzmoty rozlegały się niebezpiecznie blisko ośrodka. Powietrze ciężkie, wilgotne zdawało się oblepiać wszystko dokoła, przywierać niczym kleista substancja przed którą nie ma schronienia, nie ma ucieczki. Biegliście dalej w las, choć ciemność okrutna i strugi wody skutecznie ograniczały pole widzenia. Zewsząd otaczały was drzewa stare, rozpaczliwie wyginające swe konary ku górze – w stronę targanego gniewem nieba, w stronę mocy wszechwładnej. Budynek szkoły już dawno znikł, muru biegnacego prostopadle do drogi również nie było widać – nic tylko ten las, nic tylko krople deszczu wciskające się pomiędzy gałęziami i uderzające w rozpalone wysiłkiem ciała.
Nieoczekiwane prychnięcie rozległo się gdzieś za wami, potem coraz bliżej i bliżej. Szuranie i jęki prawie ginęły pośród odgłosów natury.
- Czekajcie! Idę z wami – zza grubego pnia wyskoczył Joshua, o mało nie przewracając się na wystającym korzeniu. – Ja wiem...jestem gruby i nieporadny...ale...ale jakiś strażnik dorwał Mary i... – spojrzał na was, rozpaczliwie opuszczając ręce. – Nikt mnie nie widział, oni myślą, że John’s ją specjalnie wypuścił...no, wiecie...
Rozejrzał się z trwogą po okolicy, postępując jeszcze krok w waszą stronę, ażeby dojrzeć coś więcej niźli zamazane sylwetki.
Wtem coś łupnęło straszliwie, blisko - po lewej, a powietrze zadrżało. Grubas padł na ziemię łapiąc pulchnymi dłońmi za szyję. Wił się w napadzie histerii, charczał coś i wyciągał rękę w błagalnej prośbie życia.
Mleczny powiew wiatru otoczył leżącego snując się po ziemi, wspinając na drzewa, krzaki, aby znów się oddalić i znów przybliżyć, niczym targana falami rozpaczy krew topielca. Szept, który rozległ się ze wszech stron przebrzmiał, wolno stąpając niematerialnym bytem i niósł tylko: trzech... trzech... trzech...
Straciliście przytomność.




Rozdział II: Gdzie

"Czyżbyś skazana przez wieczność me serce zajmować?
Czyś skłamała mówiąc, że to przeznaczenie?
Dlaczego wśród szczęśliwości ucieczką mnie się salwować,
Na emocji gruzach, ruinach - wykręcać myśli rzemienie?

Immanentnie, wyrokiem niebios z mą duszą związany,
Po cóż mnie męczysz - i drwisz - i pocieszasz?
Czy znam odpowiedź, czy wyrok w gwiazdach jest zapisany...
Dokąd, mój żalu, ciągłym jękiem i płaczem zmierzasz?"


Alice Forest i Phoebe Vanmare:





Ocknęłyście się leżąc na ziemi. Złociste promienie ognistego kręgu, dopiero rozpoczynającego swą podróż, szczypały w oczy. Niebo zdawało się bardziej odległe, wyblakłe – koloru rozcieńczonego w nierównych proporcjach błękitu. Otaczał was las mieszany z przeważającą ilością drzew liściastych. Powietrze rześkie i ciepłe, nie poruszane żadnym tchnieniem wiatru, pachniało butwiejącą roślinnością. Tuż obok, ledwie kilka metrów dalej płynął wartki strumyk zmierzający ze wzgórza na którym się znajdowałyście w dół, po zboczu. Sądząc po jego niewielkich rozmiarach gdzieś wyżej, niedaleko, musiał rozpoczynać swą wędrówkę. Nie było tu żadnej drogi, ścieżki – nie dochodził was ani jeden bzyk owadzi, skrzek ptactwa. Martwą ciszę zakłócał jedynie odgłos płynącej wody i nieznaczny szum gałęzi. Rozglądając się dokoła można było zobaczyć tylko drzewa i rozmaite krzewy. Wszystko jak gdyby większe, dłuższe, potężniejsze. Daleko w górze, patrząc w stronę domniemanej lokacji źródła, widniał prześwit niewielki wychodzący na otwarty teren, po bokach zaś rozpościerała się gęsta ściana lasu, wymagająca do przebrnięcia nie lada sił.
Zejście w dół ułatwiały jako tako skały i kamienie, między którymi spływała woda, pieniąc się lekko.


Brenna Jingels i Roger John Carlston:

Roger na ziemi, Brenna na Rogerze, Joshua na obojgu – jednocześnie obudziliście się w tym dziwacznym ułożeniu. Coś zabarwiało szare odzienie dziewczyny, przygniecionej wielką fałdą tluszczu – była to krew.
- Ajj, moja ręka... ja krwawię! – pisnął grubas, starając się zsunąć z nietypowego łoża, lecz nie za bardzo mu to wychodziło. Gramolił się niezdarnie, aż w końcu z głośnym plaśnięciem opadł na trawę. Znajdowaliście się bowiem na małej polanie ze wszystkich stron otoczonej gęstym lasem. Niebo nad wami było pogodne, żadnej chmurki, czy mgiełki uświadczyć nie mogliście. Waszych uszu dochodził jakiś miarowy szum, lecz to było wszystko.
- Ej, gdzie my jesteśmy? To jakaś paranoja – marudził Joshua spoglądając na dłoń, której rany momentalnie... zastygły. Otworzył szeroko ślepia, lecz zew trawiącego żółć brzucha zagłuszył w młodzieńcu wszystko inne.
Jestem głodny...macie coś do jedzenia? – przeszukał kieszenie spodni, ale nic nie znalazł.
- Dobrze, że chociaż ciepło jest - ciągnie swoje i znów marudzi:
- Pić mi się chce... Po co ja za wami szedłem... – w jego oczach kolejny raz zalśniły łzy, choć starał się zapanować nad sobą.
Potruchtał więc szybko w stronę lasu i spryskał niewinne krzaczki żółtym strumieniem.
- Hej, tam coś jest! – zawołał do was przez ramię, wskazując na lewo.
Faktycznie, coś tam było – oczom mazgaja ukazały się brązowawe kontury jakiejś budowli, lecz oddalonej o dobry kawałek drogi.
- I tam, tam jest to samo! – krzyknął obracając się dwa kroki w prawo i celując paluchem.

Geisha 02-04-2007 21:52

Phoebe Vanmare

Phoebe zerwała się na równe nogi, tak szybko, jak tylko pozwoliły na to jej obolałe członki. Rozglądała sie z otwartymi szeroko oczyma, a jej serce łomotało tak, że prawie wyskoczyło jej z piersi. Widok, jaki miała przed sobą, wciąż walczył z przerażającym obrazem sarkofagu, a rześkie, pachnące lasem powietrze ze swądem spalenizny. Powoli jednak błękitne niebo wygrało z czernią wnętrza kaplicy.
- Chryste... - wyszeptała w końcu. - Chryste Panie... co TO jest?? Co się tu dzieje do ciężkiej cholery?
Zatęskniła za papierosem. Zapragnęła zapalić, bardziej niż kiedykolwiek. Tak, jakby jedynie papieros mógł poskładać do kupy jej skłębione myśli. Ale papierosa nie było... Phoebe przeklnęła.
To, co się tutaj działo, było sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem, sprzeczne z logiką, ze wszystkim. Trzeba znaleźć na to jakieś sensowne wytłumaczenie. Może ktoś je tu wywiózł? może ma to być kawał, kara za ucieczkę, pozostawienie tutaj w lesie na pastwę losu, śmierć głodową? jak już będą konać z głodu, ktoś je znajdzie i odprowadzi wśród drwin do ośrodka. Może przywędrowały tutaj, a ona dostała amnezji? To sie zdarza... pewnie Alice, czy tam Mary wszystko pamięta...
Spojrzała na swą towarzyszkę, ale wyraz jej twarzy mówił wszystko. Teoria upadła. Phoebe - Realistka zadrżała... MUSI być jakieś wytłumaczenie!!
Gdzieś w głębi jej świadomości Phoebe - Marzycielka również zadrżała. Z radości. Ten widok był inny niż te, jakie znała, był tym, do którego tak tęskniła. Zapowiadał przygodę. zapowiadał radość, wolność, zapowiadał spełnienie marzeń. Może już nie będzie musiała zamykać oczu na krawędzi dachu, aby poczuć wiatr... Rozejrzała się. Podobało się jej tutaj...
Najpierw... najpierw trzeba sie zorientować, gdzie jest. Co jest dalej. Nie martwić się o wytłumaczenia, nie zastanawiać, co dalej. To przyjdzie samo.
- Chodź na wzgórze. - wskazała dziewczynie ręką na prześwit - Stamtąd może uda sie nam zobaczyć gdzie jesteśmy. Widok na pewno będzie piękny. Możemy iść strumieniem.
W jej głosie czuć było radość przemieszaną z przerażeniem. Phoebe - Realistka skuliła się ze strachu. Ale uważała, że to było dobre rozwiązanie.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 08:42.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172