Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 10-10-2007, 01:11   #1
 
behemot's Avatar
 
Reputacja: 1 behemot jest godny podziwubehemot jest godny podziwubehemot jest godny podziwubehemot jest godny podziwubehemot jest godny podziwubehemot jest godny podziwubehemot jest godny podziwubehemot jest godny podziwubehemot jest godny podziwubehemot jest godny podziwubehemot jest godny podziwu
Post [GS SESJA] Gasnące Słońca (behemot)




Z nieba lał się żar wprost na ulice i mieszkańców Escoralu. Ci jednak tłoczyli się wokół Drogi Słońca, jednej z bardziej reprezentacyjnych ulic agory. Wszyscy chcieli zobaczyć paradę z okazji podpisania paktu między rodami Li Halan i Hazat. W tym doniosłym akcie maluczcy widzieli świetlaną przyszłość dwóch wielkich rodów. Wielcy tego i innych światów jednak wiedzieli, że najważniejsze jest niewidoczne dla oczu, a salonach i na bankietach powtarzano pytanie "A wiec Sojusz! Tylko przeciw komu?" a myśli mimowolnie koncentrowały się na światach za Wrotami Vera Cruz.


Dla zebranych przy alei Kurganie, Książęta i wojny nie mieli znaczenia, przyszli zobaczyć widowisko i na nie tylko czekali. Najpierw usłyszeli, dźwięki bębnów, trąb i piszczałek. To orkiestra grała marsza, potem tłum ożył, niektórzy zaczeli bić brawa, inni krzyczeli radośnie. To tancerze dawali popis swych umiejętności, jaskrawe szarfy kreśliły łuki w ślad za zgrabnymi ruchami ich dłoni. Kolumna z wolna poruszała się naprzód. Pojawił się oddział gwardzistów, a za nim na ruchomej platformie dwóch mężczyzn w bogatych szatach machało w stronę tłumu. Nie wszyscy wiedzieli, że niższy z dwójki to hrabia Lucjusz Huai Ren LiHalan, a opalony na brąz jegomość o długich kruczoczarnych własach był ambasadorem rodu Hazat. Tłum chciał igrzysk a tancerze, orkiestra i gwardziści ze wszystkich sił starali się uświetnić ten dzień. Pochód zatrzymał się przed Katedrą Ortodkosji, uroczysta msza miała zakończyć program wizyty, ambasador i hrabia w otoczeniu ochroniarzy zaczęli wchodzić po stopniach świątyni, i nagle stanęli. Lucjusz zachwiał się i runął na schody, w jasnym słońcu Kish lśniła krew na kamiennych stopniach. Lud chciał widowiska i dostał je, jednak nikt nie wiwatował, pod katedrą Escoralu zapanowała złowroga cisza.


*


Kilka dni później media doniosły, że hrabia przeżył, jednak jego stan ciągle był ciężki. Nikt nie wiedział kto dokonał zamachu, jednak nikt nie miał wątpliwości, że poszukiwania trwały...


***


Kish - Komandoria Rycerzy Poszukujących


Raija całe życie spędziła pośród ludzi, a mimo to ciągle odbierała ich odmienność, równie silnie jak oni uważali ją za "obcego dzikusa". Teraz też czuła na sobie spojrzenia oczekujących rycerzy, jak i innych ludzi, którzy zebrali się w komnacie kolumnowej kwatery Rycerzy na Kish. Gdzieś na górnych piętrach Lena rozmawiała z dygnitarzem zakonu. Co to mogło oznaczać? Voroxica nie mogła wiedzieć, jednak podświadomie czuła, że wiąże się to z kolejną wyprawą. Tymczasem musiała czekać, aż Decadoska zakończy swoje sprawy i pozostawała jej obserwacja sali.





W sali znajdowało się kilku, ludzi, ich ubiór i zapach świadczył, że byli to przedstawiciele średnich klas, członkowie gildi, wolni strzelcy, wszyscy oni albo czekali na coś, albo prowadzili przyciszone rozmowy. Nagle Rajia poczuła znajomy zapach futra i potu prawie nie naruszone przez syntetyczną woń chemikaliów, ani aromat kwiatów. W komnacie pojawił sie drapieżnik, za nosem poszły inne zmysły i wypatrzyła wielkiego Voroxa o czarnym futrze i dość szlachetnej postawie.





***





Lena bez problemu znalazła interesujący ją pokój, wewnątrz czekał na nia stary już mężczyzna, o twarzy poznaczonej zmarszczkami, jednak nie był on zramolałym starcem, jego głos ciągle miał w sobie wiele energii i cokolwiek mówił, brzmiało to jak rozkaz. Mechaniczna protezą wskazał jej krzesło i rozkazał usiąść. Formalnie była to prośba, jednak w jego ustach brzmiała bardzo dobitnie. Z informacji, które o nim zebrała jasno wynikało, że Jean Picard w czasach młodości był wybitnym pilotem, a w późniejszych latach zaśłużył sie dla spraw cesarskich. Teraz jednak już nie był tak silny, by działać w terenie i od jakiegoś czasu zajął się administracja. Zgodnie z zaproszeniem, miał ja wprowadzić w jej kolejne zadanie. Okazał się być też bardzo rzeczowy:
- Nie będe owijał w syntjedwab, wiesz co wydarzyło się pod Katedrą Ortodoksji, a jak nie to się dowiesz, wszyscy teraz mówią o zamachu. Ale nas nie interesuje to co mówią, nas interesuje to co się wydarzyło. Powiem krótko, masz zająć się tym, konkretnie sprawdzic kto mógł mieć interes w ubiciu dyplomaty. Znając tych świętoszkowatych hipokrytów, pewnie tuzin osób chciało go ubić, ale ty masz znaleźć tego drania któremu najbardziej zależało. Za tydzień oczekuje pierwszego raportu. - mimochodem z piersi kobiety wydobyło się westchnienie, administracja carska miała zadziwiającą skłonność do wymagania szczegółowych raportów z postępu działań, albo ich braku - Nie będę cie oszukiwał, sprawa śmierdzi niż stado Ganoków. Hazaci i Halanie coś kombinują, pewnie znowu marzą o wyprawie przeciw Kurganom, jeśli za zamachem stoją assaini z Emiratu to dobrze, oni nie zabijają na lewo i prawo. Jednak jeśli to ktoś inny... - wykonał znaczący gest sugerujący co może czekać nieuważną Decadoske - Miej oczy i uszy szeroko otwarte. Sprawą zajmuje się też kilku innych rycerzy, a także cwaniaki z oka, jednak nie liczyłbym aby te bystrzaki coś nam zdradziły. Licz na siebie, nie ufaj nikomu i baw się dobrze. Jakieś pytania? - zadziwiające było, że choć słowa wypluwał z prędkością karabinu, nie zdradzał oznak zmęczenia. Nie uszło też uwadze kobiety, że Picard miał dość konkretne poglądy na wiele spraw. Zwłaszcza na temat wielkiej polityki. Ciekawe co by powiedział o Decadosach?
Nie miała jednak szans się tego dowiedzieć, bowiem przełożony wyraźnie cenił czas i jeśli nie miała pytań wskazał jej drzwi.

***



Powietrze była gęste i gorące, wilgotność zdawała się przekraczać sto procent, a skóra momentalnie pokrywała się drobnymi kropelkami potu i wody. Nie było w tym nic niezwykłego. Na Ungavorox warunki nigdy nie sprzyjały ludziom. Zły klimat, choroby i pasożyty, wreszcie wielkie drapieżniki czyniły z tej planety piekło dla każdego kto urodził się na umiarkowanych światach. A jednak znaleźli sie ludzie, gotowi ponieść trudy mieszkania na krańcu znanych światów. Nie byli to jednak zesłańcy, osadzeni za dawne grzechy, ani badacze chcący poznać nieznany świat. Byli chciwi. Każda planeta ma swoje bogactwa, minerały, rzadkie zioła i ptaki o pięknych piórach. Dobra na których ludzie chcą położyć swe zachłanne ręce. A gdy pierwsi koloniści przybyli na planetę, podążyła za nimi władza, a razem z nią wiara w jedynego słusznego boga.



Dla Bractwa Wojennego Ungavorox była wspaniałym miejscem, mawiano, że "kto poradzi sobie tutaj, poradzi sobie w każdych warunkach" było w tym sporo racji. Każdy kto od najmłodszych lat musiał w temperaturze ponad trzydziestu stopni i pełnej wilgotności, ćwiczyć, walczyć i medytować był dobrze przygotowany do tego co mógł przynieść los. Dlatego nie szczędzono środków na rozwój placówki, przy gorliwym wsparciu rodu LiHalan, upatrującego w tym swego własnego interesu. O zdanie rdzennych mieszkańców planety nikt nie pytał.



Mawiają, że kościół należy budować na solidnych podstawach, klasztor Vrundur stał na granitowej skale, górując nad okolicą. Poeta z pewnością doceniłby przepiękny widok rozciągający się z góry. Kupiec z przykrością stwierdziłby, "O żesz, ale tu wszędzie daleko" zaś Zakonnicy najczęściej powtarza "Ale tu gorąco". I wiele było w tym racji, bowiem gdy słońce było w zenicie, trudno było wytrzymać. A mieszkańcy wspólnoty chronili się w jaskiniach przeszywających górę. Tego dnia było spokojnie, przez kilka ostatnich miesięcy spokój klasztoru był nieustannie zakłócany przez dźwięk pracujących młotów i pokrzykiwania robotników. Skończyli oni swoją pracę i na czas monsunów odlecieli do domów. W klasztorze pozostali sami mnisi i uczniowie. A wśród nich i Mistrz Albertz De Moley.

***

Tylko Leonidas

Na pustynie Tanzec mało kto się zapuszczał, ten olbrzymi pustynny obszar na południowej półkuli Ikony odstraszał każdego. To była pustynia, nie kończące się połacie piasków, wydm i skalistych przestrzeni. Nawet największy optymista nie szukałby tam niczego ponad śmierć. Ale byli też szaleńcy. Za takiego uznano księcia Ahmeda, który wykupił prawa do badan podziemnych na tym terenie. Inni pukali się w czoło i wieszczyli mu bankructwo. Zaś wynajęte przez szlachcica maszyny pozyskiwaczy drążyły dzień i noc tunele w grząskim piasku. Przez kilka miesięcy ekipy pracowały, a potem jednego dnia wszystkich spakowano do i wysłano na Ligenheim. I tak oto skończyły się poszukiwania ropy. Osoby z towarzystwa uśmiechały się na przyjęcia, wypominając księciu poszukiwania złota na pustyni, książe zaś również uśmiechał się pobłażliwie. Nikt już nie jeździł na pustynie, a nawet gdyby próbował, zostałby zatrzymany przez oddziały strażników. Zyskała ona nazwę "Złoty Miraż" zaś wśród strażników pilnujących książęcych włości nadano jej nieoficjalną nazwę "Strefy Zero".




Książę obracał w dłoniach niewielki przedmiot w kształcie kuli, zapewne żelazny, na to wskazywał spory ciężar.
- To jeden z lepiej zachowanych znalezisk, nawet działa, wystarczy przycisnąć wypustkę na obwodzie - wyjaśnił archeolog. Książę wiedziony ciekawością nacisnął przycisk. Mechanizm zazgrzytał, w kuli rozchyliły się niewielkie klapki ukazując znajdujący się pod spodem kryształ. Kryształ zalśnił niebieskim światłem, a ponad nim zmaterializował się owalny kształt, z niewielkich ukrytych głośników płynął dźwięk, jednak słowa były niewyraźne lub wymawiane w obcym języku. Książę spojrzał pytająco na naukowca:
- Ciągle działa, mimo tysiąca lat w ziemi ciągle działa. Zapis został zdeformowany, baterie trzeba było wymienić, jednak sam mechanizm pozostaje sprawny. Podejrzewamy, ze to rodzaj maszyny myślącej, dziennika który prowadził ktoś z mieszkańców Obiektu. - gdy mówił czuć było w każdym słowie pasje. Łatwo było go zrozumieć, znalezisko na pustyni Tanzec z pewnością było czymś niezwykłym. Ale i niebezpiecznym. Wiele osób, chętnie by położyło ręce na "skarbie pustyni", a książe mimo potężnych wpływów mógł nie być w stanie ochronić swego znaleziska przed szabrownikami. Dlatego przezornie nadał całej sprawie najwyższa klauzulę tajności.
- Nasze czujniki wykryły źródło ciepła, znajdujące się pod jedną z komnat. Nie wiemy co to jest, może być to reaktor. To nieprawdopodobne by znaleźć działający reaktor w tym miejscu. - twarz człowieka wyrażała nieskończoną radość - Jednak prace są trudne, jesteśmy już sto metrów pod ziemią, cały czas walczymy z piaskiem by nie pogrążył ekipy badawczej. - szlachcic zaczynał czuć do czego zmierza jego rozmówca - Krótko mowiąc potrzebujemy pieniędzy, 10 może 5 tysięcy feniksów - widząc groźną minę zleceniodawcy błyskawicznie się poprawił. I spojrzał błagalnie w oczy pana.


Koniec Leonidas

***Junior***



Książe Oda Fujiro niewiele dotąd słyszał o Ukarze Ka'Taal, owszem działania tego dziecko urów były wdzięcznym tematem salonowych rozmów, zarówno jako przykład bezczelności jego ludu, jak również widziano w nim szanse na ustabilizowanie stosunków między zwaśnionymi rasami. Mówiono o nim, że miał posłuch wśród wielu organizacji terrorystycznych związanych z Kordeth, ale z drugiej strony głosił idee współpracy i pokoju, tym samym stając się częstym celem zamachów, zarówno wyzwoleńczych bojówek, jak i popleczników alMalików i Kajdaniarzy, którym nie zależało na lepszym wizerunku podziemnej rasy. Bowiem Ka'Taal był bardzo przystojną twarzą dla każdej organizacji, nie tylko ze względu na przyjemną aparycje, ale przede wszystkim na niepodważalne zdolności mediacyjne i dyplomatyczne, dzięki którym udało mu się już zapobiec niejednej tragedii, choćby w momencie gdy grupa bojowo nastawionych Ukarów opanowała kosmoport i groziła wysadzeniem całej budowli, jeśli ich przywódca nie zostanie uwolniony. Udało mu się odwieść terrorystów od morderstwa w zamian sam bronił ich życia przed Carską Policją. Książe musiał szybko nadrobić braki, gdyż postać ta chciała się z nim spotkać. Co więcej chciała go prosić o pomoc. Nie było to bardzo dziwne, gdyż książę słynął nie tylko z gołębiego serca, ale i wykazywał niekiedy większą pobłażliwość wobec Ukarów niż przeciętny LiHalan.

Spotkanie miało się odbyć w wyznaczonym przez księcia miejscu, ukarski dyplomata przybył punktualnie, przy pierwszym spojrzeniu najbardziej w oczy rzucały się srebrne włosy lśniące nawet metalicznym blaskiem, jak i słynne tatuaże baa'mon widoczne zarówno na twarzy jak i na rękach jednak nie było ich bardzo dużo. Ubranie przybysza było dobrej jakości, zapewne pochodziło z Byzantium, składało się z czarnych spodni i takiej kamizelki, a do tego czerwony fantazyjnie zarzucony płaszcz, przy boku miał krótki sztylet w pochwie zdobionej różnymi minerałami. Gdy tylko ukar przekroczył drzwi gabinetu ukłonił się nisko, jednocześnie pozdrawiając gospodarza.
- Bądź pozdrowiony Książe Fujiro Oda LiHalan, Ja Ka'Taal syn klanu Majak Solo proszę cię o wysłuchanie głosu mego ludu... - po zwyczajowych grzecznościach rozmowa gładko przeszła do konkretów.

Ka'Taal prosił Fujiro o pomoc w wyzwoleniu kobiety z rasy Ukarów o imieniu Lir'Tay z klanu Majk Solo, ale też powiązana z gildią aptekarzy. Od kilku lat prowadziła ona szpital, oraz fabrykę farmaceutyczną w Escoralu. Jednocześnie pomagała ona innym Ukarom w ułożeniu swego życia na powierzchni, przez wiele lat jej działalności nie można było nic zarzucić. Jednak przed kilkoma tygodniami została aresztowana pod zarzutem prowadzenia sabatu, oraz przygotowania zamachu na księcia Lucjusza. Ukar jest głęboko przekonany o niewinności kobiety, również przedstawiciele policji, nie są w stanie przedstawić dowodów jej działalności, powołując się na dobro śledztwa. Tymczasem jej pracownicy są zastraszani, zanotowano próby sabotażu fabryki i szpitala. Ewidentnie ktoś próbuje pogrążyć Ukare. W wymienionych przypadkach policja wykazywała niewielkie zainteresowanie, brak również informacji o warunkach w jakich przebywa aresztowana. Ka'Taal prosił Ode, by ten korzystając ze swych wpływów i poważania, wpłynął na bardziej sprawiedliwe traktowanie Liry. Jak na razie udało mu się zyskać przychylność gildii aptekarzy, sama gildia jest powściągliwa, jednak gdyby Fujiro wyraziłby swoje poparcie dla sprawy, mogło by to ośmielić również przedstawicieli Ligi.

***
Carthego Nova

Każda planeta ma swoje centrum, ale ma też odległe rejony, gdzie nikomu się nie śniło o latających ptakach, mechanicznych koniach i gadających kamieniach. Są miejsca, gdzie ludzie wiodą życie, tak jak wiele wieków wcześniej, nawet przed II Republiką. Carthego nie było wyjątkiem, gdzieś z dala od Agory na bitej drodze pare kopytnych zwierząt ciągneła wóz pełen koszy. Na wozie mężczyzna w słomkowym kapeluszu żuł trawę. Gdy strażnicy na rogatkach zatrzymali go bez słowa wręczył należność z skórzanej sakiewki.
- A pokaż co masz w tych koszach - zaczepił go strażnik, był chyba jeszcze młodszy niż woźnica i pełen zapału, pozostali popatrzyli na niego z politowaniem. Chłop przez chwilę nie odpowiadał, wydawał się być w szoku.
- Nie słyszałeś, spadaj z kozła i pokaż co tam masz - czując że za nim przemawia siła autorytetu powtórzył rozkaz. Chłop powoli zszedł z wozu i przeszedł na koniec furmanki, otworzył pierwszy z brzegu kosz. Ręce mu drżały. Pokazał wnętrze pełne suszonych rybek. Jednak neofita z uwagą obserwował jego mimikę i gesty. Sam wskoczył na pakę i wybrał pojemnik ze środka, otworzył wieko i zanurzył ręke w odmętach wędzonych owoców morza.
- Wyluzuj, znowu będzie śmierdzieć w baraku - zaśmieli się doświadczeni strażnicy. Ale młody gwardzista tylko się uśmiechnął i z odmętów morza wyciągnął niewielki metalowy przedmiot. Powrócił do przewoźnika i podsunął mu pod nos przestarzały pistolet śmierdzący rybą.
- A to co ma być. Zagrycha? - uśmiechnął się z triumfem. Ofiara była przerażona, wiedziałą co sie dzieje, z tymi co łamią prawo na Carthego Nova. Wiedział, że dla niego nie ma już ratunku, z fanatycznym błyskiem w oku wyszarpał nóż z pochwy i wbił go w brzuch strażnika aż po rękojeść.
- ZA RÓWNOŚĆ, WOLNOŚĆ I... - nikt się nigdy nie dowiedział co było trzecią przyczyną, bowiem pozostali wojownicy jak jeden mąż wyciągnęli broń i zastrzelili przemytnika. Jego martwe ciało osunęło się na ziemie obok konającego młodzieńca, w powietrzu unosił się zapach wędzonych ryb i krwi.

***

Mali chłopcy pragną zostać piratami, przemierzać gwiazdy, przeżywać przygody, z czasem mądrzeją i uznają że księgowy to też interesująca praca. Dziewczynki natomiast pragną zostać księżniczkami, mieszkać w pałacu, mieć mnóstwo służby i drogich studni, nie musieć się o nic martwić i tylko czekać na królewicza na białym koniu. Z czasem osiągają swój cel, lecz zamiast białego konia przychodzi rzeczywistość.

Tego dnia dla księżniczki Miki rzeczywistość była szczególnie uciążliwa. Zaczęło sie od tego, że ktoś próbował zabić księcia Lucjusza, co w pewnych okolicznościach było by nawet miłym wydarzeniem, gdyby zamachowiec nie odstawił fuszerki. Zgodnie z oczekiwaniem do końca dnia przybyła wiadomość z Kish, że Oświecona Ambasada pragnie wysłać swego przedstawiciela Carthego. Można było się domyśleć, że osoby księżniczek będą łączone z zamachem. Tymczasem na księżycu działo się jeszcze gorzej, Randhir poinformował, iż na północy domeny wykryto przemytnika broni, w czasie strzelaniny, jeden z strażników został śmiertelnie trafiony nożem, przyszedł również list od Akolity Wojennego Bractwa, wyrażający oburzenie za próby pobieranie od niego cła w czasie korzystania z dróg. Oczekuje on glejtu umożliwiającego swobodę poruszanie po księżycu. Jak by tego było mało Wróż zranił sie w kopyto i wdało się zapalenie, a Clodia wyjechała i miała wrócić dopiero następnego dnia, pozostawiając Konstancje z wszystkimi problemami.
***
 
__________________
Efekt masy sam się nie zrobi, per aspera ad astra

Ostatnio edytowane przez behemot : 18-10-2007 o 22:43.
behemot jest offline  
Stary 11-10-2007, 23:16   #2
 
Reputacja: 1 Idrith jest jak klejnot wśród skałIdrith jest jak klejnot wśród skałIdrith jest jak klejnot wśród skałIdrith jest jak klejnot wśród skałIdrith jest jak klejnot wśród skałIdrith jest jak klejnot wśród skałIdrith jest jak klejnot wśród skałIdrith jest jak klejnot wśród skałIdrith jest jak klejnot wśród skałIdrith jest jak klejnot wśród skałIdrith jest jak klejnot wśród skał
Podczas przemowy Lena przypatrywała się mężczyźnie ze złośliwym uśmieszkiem i nieruchomo utkwionymi w jego twarzy oczami. Gdy skończył tyradę, leniwym ruchem ręki rozłożyła wachlarz i poczęła się wachlować, nie spuszczając z niego wzroku. Kolejnym teatralnym, wolnym ruchem poprawiła kosmyk włosów opadający na czoło i odezwała się głębokim głosem.
- Tak, mam bardzo wiele pytań. Między innymi kto uczył cię etykiety i kultury , drogi Jean Picard. Myślałam że do szlachetnie urodzonych kobiet zwraca się należnym im tytułem, ale widocznie myliłam się, gdyż jak widzę zapanowały tu iście prowincjonalne obyczaje. – kobieta westchnęła ostentacyjnie, robiąc długą pauzę ,po czym złożyła wachlarz.
- Ale przejdźmy do rzeczy. Myślę że to niedopatrzenie twoich przełożonych że zapomnieli poinformować cię, że to co właśnie mi przekazałeś może wzbudzić we mnie tylko śmiech.- jakby na potwierdzenie swych słów zaśmiała się krótko, jednak jej oczu nie opuszczała złośliwość. – Oczywiście, doskonale wiem o zamachu, jednak mam nadzieje że masz świadomość że to w waszej gestii leży przygotowanie dla mnie ”papierkowej roboty”- informacje, fakty, listy znajomych Lucjusza itd., przecież macie swoją siatkę, nieprawdaż? – kobieta mówiąc, ze zniecierpliwieniem gniotła wachlarz. Zaczynała się nudzić.
- I na koniec...- zniżyła głos, nachylając się nieco w stronę rozmówcy. - ..czy masz mnie za idiotkę,myśląc że podejmę się rozwiązania jakiejkolwiek sprawy bez stosownych funduszy na rzecz misji? O wynagrodzeniu nie wspominając? – Lena przez chwilę wpatrywała się w Jeana, po czym rozparła się wygodnie w fotelu.
 

Ostatnio edytowane przez Idrith : 13-10-2007 o 21:46.
Idrith jest offline  
Stary 14-10-2007, 16:04   #3
 
Reputacja: 1 Nalavara ma wyłączoną reputację
Gdy kazano jej czekać, została w tej sali acz niechętnie. No cóż, lepsze to było niż przeciskanie sie przez tłum gdzie masa obcych zapachów mogła przyprawić o zawrót głowy nawet kogoś, kto jak ona wychował się wśród ludzkich istot. Potrząsnęła łbem, a długa grzywa rozsypała się po jej grzbiecie. Splotła górna parę kończyn na piersi, a na pozostałych dwóch parach stała, i tak przewyższając wszystkich.
Widziała jak na nią patrzą, malutcy ludkowie... Wyszczerzyła imponujące uzębienie w uśmiechu, posłała go wszystkim tu czekającym. Dla jej dzikich krewniaków z rozległych dżungli Ungavorox uśmiech taki był wyzwaniem do walki o terytorium.
Wtedy do jej nosa dobiegł nowy zapach. Rozdęła nozdrza i wspięła się na tylnie kończyny, chcąc wyłowić go wśród chemicznych woni. Zlokalizowała jego źródło. Przyglądała się długo innemu Voroxowi, całkowicie teraz ignorując mniej istotnych czekających. Przekrzywiła w zamyśleniu łeb, typowo zwierzęcym zwyczajem, którego mimo oswojenia jakoś nie mogła się pozbyć.
Jak dawno nie widziała nikogo ze swoich! Postąpiła w jego kierunku kilka kroków , upewniając się, że ją zauważył. Uderzyła dłonią zwiniętą w pięść w napierśnik lekkiej zbroi, posyłając czarnemu Voroxowi żołnierskie pozdrowienie.
 

Ostatnio edytowane przez Nalavara : 17-10-2007 o 20:35.
Nalavara jest offline  
Stary 15-10-2007, 22:52   #4
 
Reputacja: 1 kszyk jest jak klejnot wśród skałkszyk jest jak klejnot wśród skałkszyk jest jak klejnot wśród skałkszyk jest jak klejnot wśród skałkszyk jest jak klejnot wśród skałkszyk jest jak klejnot wśród skałkszyk jest jak klejnot wśród skałkszyk jest jak klejnot wśród skałkszyk jest jak klejnot wśród skałkszyk jest jak klejnot wśród skałkszyk jest jak klejnot wśród skał
Ungavorox, gdzieś w zachodnim Vrundur.




Wysokie, rosnące od setek lat drzewa poruszały się w rytm wiatru Ostatnie promienie słońca z trudem przebijały się prze liście i przekazywały życiodajne ciepło niższym warstwom puszczy. Na nieboskłonie zapalały się pierwsze gwiazdy, na zachodzie jaśniała Viria. Las pachniał igliwiem i mokrą darnią, a nocna bryza niosła smak niedalekiego ciepłego morza.
Ogień palił się mocnym, żwawym płomieniem a piekące się nad nim mięso już od dłuższego czasu wydawało przyjemny zapach. Krople tłuszczu spływały po pieczeni i z sykiem padały na żar. Trzy ogromne postacie patrzyły to na pokarm, to na niewielkiego przy nich człowieka sprawnie przygotowującego ich wspólny posiłek. Mężczyzna odwzajemnił spojrzenie voroksów i uśmiechnął się nie pokazując zębów. Zdjął mięso z rożna i położył na kamieniu. Palcami oderwał spory kawałek. To samo zrobili jego towarzysze. Odwieczny, stary jak świat rytuał polowania i dzielenia się posiłkiem dokonał się. Byli teraz baggar - stadem. On akceptował ich, a oni akceptowali jego. Trwało trzy miesiące zanim przestali być nieufni. Kolejne cztery zaprowadziły go do tego miejsca. Leniwa rozmowa toczyła się jak gdyby nic się nie stało.
-Jeśli chcesz to tak będzie Gibuurtank'har.- voroks choć znał imię Alberta nie użył go. Nadali mu imię w ich języku - Gibuurtank'har, które znaczy „wiatr poruszający liśćmi”.
- Będziemy razem z Tobą uczyć twoich baggar’kaan, tak jak uczymy naszych baggar ‘sarab.

***
Ungavorox, Klasztor Wojennego Bractwa

Mężczyzna zanurzył ręce w zimnej wodzie i przez chwile przypatrywał się swoim dłoniom. Nabrał cieczy i przemył twarz. Jej chłód orzeźwiał, a zmęczenie po całonocnej pracy odpływało gdzieś na skraj umysłu. Przez ostatnie kilkanaście godzin planował z bratem Bernardem ćwiczenia, które miały zacząć się wieczorem. Westchnął i popatrzył na widok rozciągający się za oknem. Ciągnąca się aż po horyzont puszcza powoli budziła się ze snu.
Słońce wschodziło. Mężczyzn założył biały ornat i przewiązał go czarna szarfą. W przeciwieństwie do szat duchownych Ortodoksji, ta nie miała żadnych ozdób. Na białym tle odcinał się tylko wyhaftowany czarną nicią znak miecza gwiezdnych wrót otoczony trzema gwiazdami. Znak przysługujący jedynie mistrzom Wojennego Bractwa.




Mnich wyszedł z celi i skierował się do niewielkiej kaplicy, w której zebrała się już grupa ubranych w habity zakonników. Stanął przed swoimi braćmi i poczekał aż ucichną szmery. W powietrzu unosił się zapach kadzideł. Kapłan rozłożył ręce i rozpoczął jutrznię.


-Wszechstwórco, który oświecasz nasze dusze!
-Święty Płomieniu który rozświetlasz wszechświat!
-Panie, który doświadczasz nas mrokiem a obdarowujesz światłością!
-Dziękujemy Ci za poranek, który zmywa ciemność,
-Zebulonie, prosimy Cię niech twa miłość obmyje nas z grzechu tak
jak świeża woda obmywa kurz z umęczonego ciała!
-Módlmy się bracia i siostry !


Melodia hymnu wydobyła się z wielu gardeł. Pieśń o nadziei, miłości i oddaniu. Ludzie, którzy widzieli w życiu wiele zła nie śpiewali pięknie, lecz w ich głosach było słychać ogromną wiarę i niegasnący żar.

***


Nad wodami Zatoki Jonki


Skoczek mknął wśród chmur z zawrotną prędkością. Wykonał gwałtowny zwrot i wyleciał z ogarniającej go mlecznej toni. W kabinie zapaliło się zielone światło i tylny właz otworzył się z sykiem. Kilkunastu uczniów spojrzało na dowodzącego nimi oblata. Skinięcie głowy wszystko im powiedziało. Po chwili dwunastu mnichów, jeden po drugim, wyskoczyło z maszyny. Sześć tysięcy metrów niżej znajdowało się morze. Przy prędkości jaką rozwinęli skoczkowie oddychanie przypomniało picie betonu przez słomkę, wiec każdy z nich miał na twarzy maskę tlenową. Ciężkie butle przeszkadzały mnichom w locie , ale pomimo tego sformowali szyk i po czterech sekundach od skoku wykonali zwrot. Po następnych czterech czarne czapy spadochronów otworzyły się. Do morza pozostało kilkaset metrów, do brzegu piętnaście kilometrów...
Skoczek zawrócił i po chwili zrzucił kolejną grupę...



***

3 minuty później, wbrzeże Zatoki Jonki

- Tu Anioł 1, tu Anioł 1 ładunki pierwszy i drugi w wodzie- Albert wysłuchał radiowego meldunku.
- Zrozumiałem , bez odbioru – powiedział i spojrzał na Bernarda.- Zaczynamy.
Wrota mechanicznego ptaka otworzyły się powoli i kilkudziesięciu pasażerów przygotowało się do skoku. Zadanie było proste – dwa zrzucone ze skoczka oddziały miały dotrzeć do oddalonego o 200 kilometrów od brzegu klasztoru, reszta miała im w tym przeszkodzić. W tym celu od kilku dni przygotowali w puszczy kilka „niespodzianek”.
Albert wsiadł na stalowego rumaka i sprawdził klamry i pasy w swoim dwuczłonowym spadochronie.. Na pokładzie oprócz pilotów zostali już tylko on i brat Bernard. Mnich odpalił maszynę i powoli ruszył w kierunku włazu. Opony zapiszczały po pokładzie mechanicznego ptaka i zostawiając za sobą smugę spalin wyskoczył. Już po chwili leciał w dół, ciemna plama puszczy przybliżała się coraz szybciej.


***

Klasztor Bractwa, 43 godziny później.


Ogień trzaskał na kominku a w pomieszczeniu unosił się zapach żywicy. Mnisi siedzieli przy drewnianych ławach i jedli skromny posiłek. Albert uśmiechał się i nalewał im do kubków mleko gotowane po al-Malicku z cynamonem, miodem oraz migdałami. Młodzi mnisi siedzieli zasmuceni – pierwszy oddział złapano po 20 godzinach, drugi 3 godziny później. Myśleli że uda im się dotrzeć do klasztoru niezauważonymi. Wiedzieli, że dać się złapać często oznacza nie tylko nie wykonać misji ale i zginąć. Jednak Albert nie był na nich zły. Dokładnie wiedział jak wiele wysiłku włożyli żeby ich odnaleźć, jak wiele patroli wysłali i jak dobrze wyszkoleni byli Ci którzy ich szukali. Ale musieli też nauczyć się przegrywać i nie poddawać się. Wiele wielkich armii poniosło klęskę, gdyż nie umiały poradzić sobie z wcześniejszymi przegranymi. A przecież najlepsze ostrze hartuje się najgorętszym ogniem...
Mistrz raz jeszcze popatrzył na uczniów i był z nich dumny....
 
__________________
Srebrny w mózgu chip
wolnym czyni mnie
gdy zespolony z metalem
dostrajam się

Ostatnio edytowane przez kszyk : 15-10-2007 o 23:12.
kszyk jest offline  
Stary 17-10-2007, 13:57   #5
 
Junior's Avatar
 
Reputacja: 1 Junior ma wspaniałą reputacjęJunior ma wspaniałą reputacjęJunior ma wspaniałą reputacjęJunior ma wspaniałą reputacjęJunior ma wspaniałą reputacjęJunior ma wspaniałą reputacjęJunior ma wspaniałą reputacjęJunior ma wspaniałą reputacjęJunior ma wspaniałą reputacjęJunior ma wspaniałą reputacjęJunior ma wspaniałą reputację
Stolica Kish, Rezydencja panującej rodziny Fujiro

Miasto skąpane w złocistych promieniach, wyglądało bajecznie. Słoneczny gigant powoli układał się do snu. A żegnając się, oblewał stolicę kaskadą blasków. Zdobiąc szczyty katedr, piękne budynki i fasady pałacy, którymi obfitowało miasto. Jak i wielkiego gmachu o niezliczonej ilości strzelistych kolumn – klejnotu w koronie posiadłości rodziny Fujiro. Feudałów którzy od czternastu pokoleń rościli sobie prawo do tytułu obrońców i opiekunów miasta i stolicy Kish. Rodziny zwierzchniej w najznakomitszym i najbardziej wpływowym, a jednocześnie najbardziej niezwykłym hrabstwie. Bowiem ziemiach którym podlegała sama stolica planety.

Najwyższa sala, będąca równocześnie miejscem spotkań i audiencji głowy hrabstwa, oferowała dodatkowe, a niezwykłe właściwości. Właściwości architektoniczne. Strop utrzymywał układ misternych stu sześciu kolumn. Czyniło to salę tym bardziej monumentalną, choć i bez tego nie brak jej było splendoru i wyrazu. Tak jakby miała utożsamiać potęgę Rodziny. Liczne witraże, symbole, ozdoby, rzeźby najcudniejszej ręki. Cudowne sklepienia i marmury. Lecz to wszystko było niczym wobec wspaniałego widoku jaki roztaczał się z każdej strony Sali. Bowiem obserwator mógł widzieć panoramę miasta, bądź terenów przyległych do Kish. A widok ten zapierał dech w piersiach, nie tylko w obliczu zachodzącego słońca.

Dziś strzeliste kolumny rzucały głębokie cienie, przypominając tym jakiej roli podjęła się Sala – chroniąc swych gości przed upalnym słońcem. I zachodnim, suchym wiatrem. Który wijąc się pośród portyków i arkad świszczał melodyjnie, splatając swe nuty z głosami które dobiegały z wnętrza Sali. Ktoś stanowczym głosem przemawiał.

- To niedorzeczne! Rada miasta nigdy się na to nie zgodzi – Marszałek Takeda Gomo był osoba wieku poważnego. Szedł za nim status i poważanie. Był od lat najbliższym doradcą hrabiego Toro Fujiro – głowy rodu. I pewnie dlatego uznał że uczestnicząc w zamkniętym zebraniu Rodziny, ma prawo zabrać głos kiedy zechce. A może był wzburzony tym co usłyszał?
- Milcz. Nie skończyłem mówić. – chłodny głos przeciął powietrze.
Hrabia Fujiro uniósł zaskoczony brew. Tak samo zasiadający po jego prawicy Guno Yajesu Fujiro – najstarszy syn i jego prawa ręka. Wszyscy spojrzeli na postać która odwrócona do pozostałych bokiem wpatrywała się w panoramę miasta. Zapadła chwila milczenia, której nikt nie zmącił. Do chwili kiedy młody człowiek odezwał się. Oda Fujiro mówił językiem płynnym i miękkim.
- Zwolnienia podatkowe dla siódmego terminalu będą. Przewoźnicy już o tym wiedzą. Dlatego nie możemy ich zawieść.
- Rozmawiałeś już z nimi? – Gune nie krył zaskoczenia.
- Tak, bracie.
- Samo oddanie im terminalu było pomyłką. Stanowi on nasza własność i my powinniśmy z tego czerpać zyski. Dobrze wiesz że nie przedłużymy umowy. Przejmując terminal zyskamy tak niezbędne nam fundusze.
- Wybacz Guno, ale naprawdę nie wiesz co mówisz. Oddanie w użytkowanie terminalu jest dla nas niezbędne. To część układu o zaopatrzeniu miasta. A do tego potrzebna nam jest przychylność Przewoźników. Potrzebujemy również kolejnej ulgi dla nich.
- A to niby dlaczego?
- Gdyż zapewni nam przychylność Gildii w najbliższych głosowaniach w Radzie Miejskiej. A nie zapominaj że projekt ustawy o bezpieczeństwie miasta głosowany będzie już za miesiąc.

Oda spojrzał wprost na swego ojca, tak jakby wszyscy inni nie liczyli się.
- Chciałbym abyś zgłosił projekt na czwartkowym posiedzeniu Rady. Tak będzie najlepiej.
- Nie zyska poparcia – wtrącił się marszałek.
- Zyska. Zajmę się tym osobiście.

Musisz wiedzieć czytelniku że hrabstwo Kish było jednym z najciekawszych mozaik dyplomatycznych. Niepodzielnie należało do hrabiego Fujiro. Lecz w obrębie miasta funkcjonowała Rada Miasta złożona z przedstawicieli wszystkich stanów. To ona, decydowała o wydatkach i funkcjonowaniu miasta, choć formalnie jej głową był hrabia. Czymże jednak była jego pozycja, bez poparcia Ody Fujiro. Jego młodszego syna, który w samej Radzie znaczył więcej. Bowiem cieszył się posłuchem i poważaniem, które pozwalało mu rozdawać karty w Radzie Miasta. Tak że i sam hrabia musiał się liczyć ze słowami… syna.

- Skoro więc mamy jasność, pokłonię się i pozostawię was w spokoju, byście mogli omówić szczegóły.

***

Młody szlachcic był zmęczony. Wizyty w „domu” należały do najcięższych doświadczeń. Zdawał sobie sprawę z tego jaką niechęcią go tu darzono. Jak wszyscy pragnęli jego porażki. Zupełnie inaczej niż dnia którego wyruszył do zakonu…

- Panie, gość już czeka – Chang Po jak zwykle pojawił się jak spod ziemi. Sługa i osobisty adiutant Ody miał niezwykłą zdolność pojawiania się niespodziewanie i odnajdywania swego pana z niezwykłą łatwością.
- Długo? – Oda lekko tylko zwolnił tępo marszu
- Zaledwie przed chwilą przybył. – Po był spokojny i rzeczowy
- Rozumiem. Coś niezwykłego?
- Raczej nie.
Obydwaj wymienili uśmiechy, poczym już bez slowa ruszyli w stronę komnat drugiego hrabi Kish Ody Fujiro.

***

Azjata wstał i postąpił w stronę gościa kiedy ten tylko stanął w progu, zadenuncjowany przez Po. Podszedł energicznym krokiem stając trzy kroki od Ukara. Uśmiechnął się pogodnie kiedy ten powitał go słowami:
- Bądź pozdrowiony Hrabio Fujiro Oda LiHalan, Ja Ka'Taal syn klanu Majak Solo proszę cię o wysłuchanie głosu mego ludu.
- Bądź pozdrowiony. Zaszczyt to dla mnie i chwała gościć tak znakomitą personę. Proszę spocznijmy. – poczym skierował się wraz ze swym gościem w stronę wygodnych foteli, ustawionych w koło prostego stolika.
- Czy zechcesz się czegoś napić? – Oda z radością prezentował zwyczaje swego ludu, jakby nie wiedząc że dla Ukara pytanie co najmniej nie miało sensu. To też Ka’Taal dyskretnie odmówił, choć jego uśmiech zdradzał mieszaninę zawodu i rozbawienia.
- Raz jeszcze muszę podkreślić mą radość z wizyty tak znamienitego gościa – Oda rozpływał się w euforii – Wiele słyszałem o twych ambicjach panie. Są… bardzo ciekawe. Co nie zmienia faktu że chyba niewielu przedstawicieli Twej rasy przebywa na Kish?
- Mamy zorganizowaną społeczność na planecie. Własne szkoły, miejsce spotkań… - Ka’Taal zawiesil glos widząc na życzliwym obliczu rozmówcy pewne zaskoczenie. – Mamy również przedstawicielstwo w Radzie Miejskiej.
- Przedstawiciela – dodał chłodno człowiek.
- Tak. Przedstawiciela – zgodził się Ukar. Wyraźnie odczul że rozmówca nie był mu życzliwy i już na tym etapie rozmowy zdecydowanie to podkreślił.
- A zatem czemu zawdzięczam tę wizytę?
- Poprosiłem o spotkanie z Tobą Panie jako przedstawicielem władzy na planecie.
- A zatem petycja… Domyślam się jednak że sprawa jest wielce ważka.
- Tak. Przychodzę w sprawie kobiety imieniem Lir’Tay z mojej rasy. Jest ona związana z Gildią Aptekarzy. Prowadziła szpital, oraz fabrykę farmaceutyczną w Escorialu. Pomagała wielu Ukarom i ludziom. Cieszyła się poważaniem i jej działalność nie wzbudzała wątpliwości. Lecz przed kilkoma tygodniami została aresztowana. Oskarżono ją o organizację zamachu na księcia Lucjusza i organizowanie Sabatu…

Oda zamyślił się. Przypatrywał się uważnie rozmówcy w milczeniu. Ten wyraźnie oczekiwał odpowiedzi. Usłyszał ją.

- Rozumiem – Hrabia mówił powoli, ważąc każde słowo – I doceniam solidarność Twego ludu. Domyślam się że to wielki ból kiedy oskarżenia pada na osobę w jakiś sposób bliską. Zwłaszcza kiedy ta osoba robi tak wiele dla innych. Ale proszę zrozum nasz aparat sprawiedliwości. W naszym systemie nikt nie jest oskarżany pochopnie. Na pewno postawione zarzuty są bardzo mocne.
- Panie, nie postawiono żadnych zarzutów.
- Mylisz się. Zarzuty są i to bardzo poważne. Kojarzę że wasza kultura różni się w tym względzie od naszej. Lecz pośród nas oskarżenie o udział w Sabacie psioników jest poważnym przestępstwem. Dlatego mam zrozumienie dlaczego śledczy nie ujawniają zarzutów.
- Rozumiem – oczy Ukara zrobiły się zimne i nieprzystępne. Nie na to liczył.
- Nawet gdybym chciał pomóc, sytuacja była by trudna. Wiąże mnie szacunek i zaufanie do systemu społecznego jaki ja i moi przodkowie budowaliśmy. Nie mogę tak po prostu użyć mych wpływów i szargać pracą śledczych. Mam nadzieję że to rozumiesz Panie?
- Oczywiście. To zrozumiale.
- Chciałbym aby sytuacja ta była całkowicie klarowna. Chciałbym abyś zrozumiał czym dla nas są osiągnięcia tej cywilizacji. Zatem czy mogę poprosić byś podążył za mną?

***

Wycieczka wcale nie była krótka. Krętymi korytarzami. Obok monumentalnych rzeźb. Pośród wieloma urzędnikami najwyższej administracji planety. W cieniu wspaniałych kolumn – symbolu siły rodziny Fujita. Oda prowadził swego gościa do ogrodu przylegającego do pałacu. Cudnego ogrodu, który wił się zielenią i kwieciem w koło wspanialej kaskady wodnej. Ale najcudowniejszy był widok. Bowiem ogród oferował spojrzenie na panoramę miasta. Osnutego promieniami słońca stolicy Kish.

Hrabia zatopił się w tym widoku. Z nie skrywaną pasją i uwielbieniem spoglądał na miasto i zachodzące słońce. Trwał tak chwilę w milczeniu, jakby nie wątpiąc że i rozmówca potrafi docenić tę chwilę. Mijały sekundy, minuty. Tak że chwila kiedy młody hrabia się odezwał była pewnym zaskoczeniem. Lecz dziwniejszym był język jakim mówił. Ostry, twardy, obcy. Oda przemówił płynnie posługując się językiem starego ludu Ukarów.
- Wybacz szlachetny Ka’Taal. Obawiam się że w mym gabinecie ktoś mógłby usłyszeć te słowa. Jestem Suda’ree. Przyjaciel Ludu. Pomogę Lir’Tay.
 

Ostatnio edytowane przez Junior : 17-10-2007 o 14:50.
Junior jest offline  
Stary 21-10-2007, 01:12   #6
 
Lirymoor's Avatar
 
Reputacja: 1 Lirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodze
Carthago Nova,
Nova i jej obrzeża



„Samotnia” tak nazwała swoją siedzibę mając nadzieję, że dzięki temu jej przeznaczenie stanie się jasne dla każdego. Zameczek stał nad jeziorem w pewnym oddaleniu od Novy tak by umożliwić w miarę szybkie dotarcie do stolicy i jednocześnie odciąć ją od zgiełku miasta. Otaczały go połacie wrzosowisk, miejscami przechodzących w łąki na których pasły się jej qualimy oraz młode lasy typu łęgowego, porastające głównie obrzeża jezior i strumieni. Wszystko to było starannie pilnowane głównie po to by zapewnić właścicielce niezbędną dozę prywatności. Tutaj kierowała swe kroki gdy salonowa gra zaczynała ją nużyć, zaś pilnowanie każdego słowa i kroku stawało się nie do zniesienia. W tym miejscu mogła robić co chciała, kiedy chciała i jak chciała. Nie przyjmując się tym czy to wypada, czy nie jest uznawane za herezje i czy ojciec znowu nie dostanie zawału słysząc o jej kolejnych wybrykach. Z dala od wścibskich oczu nabierała siły do kolejnej rundy zmagań z życiem.

Jednak czasami świat, ta złośliwa, denerwująca, wszechobecna nadistota, która momentami zdawała się za jedyny cel egzystencji mieć uprzykrzenie życia Miki, zwyczajnie nie chciała zostać za murami „Samotni”. Były chwile gdy ten bezlitosny twór wdzierał się w zamknięty, bezpieczny świat szlachcianki uderzając w to co sobie najbardziej ceniła. Wolność.


Wróż spoglądał na swoją panią parą wilgotnych, smutnych oczu. Delikatnie dotknęła różowych jego chrap po czym czule przesunęła dłonią po pysku zwierzęcia. Ogier parsknął cicho gdy przytuliła policzek do jego czoła. Jej ukochany qualim, powiernik jej myśli, który nie dość, że zawsze był gotów jej wysłuchać to jeszcze nie dawał głupich rad i nigdy niczego nie rozgadał. Uosobienie jej potrzeby swobody i główny dawca poczucia wolności przez ostatnie dwanaście lat.

- Wszystko będzie dobrze. Obiecuje. – szepnęła. – Już niedługo znowu popędzimy wrzosowiskiem. Tylko ty i ja z wiatrem na zawody.

Zatrat, tego typu urazy końskiego kopyta czasami zdarzały się w każdej stajni, zazwyczaj nie stwarzający większych problemów. Jednak jak przy każdej ranie otwartej istniało niebezpieczeństwo zakażenia i tym razem jej ulubieniec miał pecha. Odwróciła się, główny stajenny i weterynarz stali trzy boksy dalej zerkając na nią nieśmiało, dalej papierowo bladzi. Nieopodal leżały te nieszczęsne widły którymi zdarzyło się jej wymachiwać i rzucić na sam koniec swego małego wybuchu niezadowolenia. Zmarszczyła gniewnie brwi, co prawda już na nich nakrzyczała jednak teraz miała ochotę powtórzyć całą tyradę przynajmniej jeszcze raz. Zakażenia wynikały z zaniedbania a pod jej nieobecność ta dwójka odpowiadała za zdrowie qualimów. Jednak jej wzrok pochwyciła inna sylwetka.

Ukar w czarnym płaszczu stał w otwartych drzwiach stajni z rękoma skrzyżowanymi na piersi. Jego widok przypomniał jej o kolejnej nieprzyjemnej niespodziance jaka powitała ją w domu. Z westchnieniem poklepała jeszcze ogiera i odeszła prężnym krokiem żegnając weterynarza i stajennego twardym spojrzeniem.

- Musze? – jęknęła zrównawszy się z Randhirem.

- Musisz. – odparł ukar po czym oboje ruszyli wolnym krokiem przez dziedziniec. – Skoczek już gotowy. Będziemy na miejscu za jakieś dwie-trzy godziny.

- Najpierw zawieź mnie do ratusza. Ro prosił żebym wpadła tam na chwilę, to podobno ważne i nie może czekać do wieczora, obiecałam, że zajrzę. To zajmie tylko chwilę. – obiecała.

******************

Gabinet Rohita vo Kavaka był obszerny, przy ścianach stały regały pełne opasłych tomów z dziedziny prawa i ekonomi oraz różnorodnych elementów dekoracyjnych, centralne miejsce zajmowało oczywiście biurko za którym schronił się, jak zwykle w pełni opanowany obun. Mika wpadła do pomieszczenia, nie przejmując się nawet zamykaniem drzwi, na szczęście Orummangu, na tyle dobrze znał swoją panią by zrobić to zamiast niej. Wielki nawet jak na swój gatunek vorox został na korytarzu pilnując by nikt nie przeszkadzał.

Tymczasem szlachcianka szybko pokonała odległość dzielącą ją od jej dostojnego sekretarza po czym bez większych ceregieli zarzuciła mu ręce na szyję i zamknęła obuna w długim mocnym uścisku. Obcy przyzwyczaiwszy się przez osiem lat pracy z LiHalanką do tego typu ekscesów, przyjął całą sytuację z typowym dla siebie kamiennym spokojem martwiąc się jedynie o stan swojego nienagannie wyprasowanego stroju.

- Mamy drobny problem. – zaczął usiłując łagodnie dać swojej przełożonej do zrozumienia, że może już przestać go „dusić”. – Oświecona Ambasada chce przysłać przedstawiciela na Carthago, z tonu pisma które utrzymaliśmy wynika, że sprawa nie podlega dyskusji.

Mika zmarszczyła brwi odsuwając się od Obuna który dyskretnie przygładził lekko pognieciony surdut. Nie bardzo wiedziała o co chodziło, jednak zauważyła wzmożony ruch w ratuszu. Zazwyczaj ospali urzędnicy teraz biegali jak w ukropie w tą i z powrotem taszcząc jakieś wielkie sterty papierów. Zanim zdążyła zapytać o co właściwie chodzi obun kontynuował.

- Wygląda na to, że usiłują was powiązać z zamachem na syna waszej świętej pamięci ciotki.

- A niby czemu miałybyśmy go zabijać? Został wydziedziczony i do widzenia. Co prawda trochę nas przez tą całą historię ze spadkiem znielubił, ale jego dziecinne pretensje tyle mnie obchodzą co zeszłoroczny śnieg. - prychnęła gniewnie. Rohit pozwolił sobie na krzywy uśmiech słysząc słowo „dziecinne” w ustach swojej pani.

- Oni uważają inaczej, proszę się nie martwić, zająłem się już tą sprawą i będę się nią dalej zajmował z pomocą twojej siostry, gdy tylko zdołam ją ściągnąć do ratusza. – Rohit kontynuował jak zawsze spokojnym i rzeczowym tonem.- Jednakże to może nam zając trochę czasu a wyniknęły pewne dodatkowe sprawy, przemyt broni…

-Wiem, wiem, Ra już mi powiedział, uparł się żebym… a raczej żebyśmy osobiście zbadali sprawę. Mówiłam, że wolałabym zostać z biednym Wróżem, w końcu mamy od tego odpowiednie służby, ale uparł się, chyba ostatnio mu się skandalicznie nudzi. Zupełnie nie macie dla mnie litości, wylądowałam dopiero dzisiaj rano. – odparła machnąwszy ręką po czym usiadła na biurku zasępiona myślą o chorym qualimie.

- To całkiem dobry pomysł. – stwierdził obun gładko, choć była pewna, że zgodzenie się z jakimkolwiek konceptem ukara było dla niego trudne, żeby nie powiedzieć bolesne. – To nie jest dobry moment na afery przemytowe. Poza tym mam jeszcze jedną sprawę która wymagałaby twojej interwencji. Jakiś Akolita Wojennego Bractwa domaga się glejtu umożliwiającego swobodę poruszanie po księżycu, nie podobają mu się cła.

- Zaproś go do mnie, chętnie osobiście omówię z nim całą sprawę. – Mika ożywiła się, słysząc słowo Akolita, jak zwykle z resztą. Na jej usta wstąpił delikatny uśmiech upodabniający ją do kota, który właśnie wpadł na trop myszy. Słuchający jej Obun nieznacznie przewrócił oczami. Chwile potem szlachcianka znów się zasępiła wykrzywiając zgrabne usteczka w podkówkę. – A czemu w ogóle on musi płacić cła?

Rohit westchnął tylko, Mika dobrze wiedziała, że przez te wszystkie lata przyzwyczaił się nie tylko do ciągłych napadów na jego przestrzeń osobistą jak i do jej skandalicznej ignorancji w niektórych sprawach uważanych przez innych za „istotne”.

- Dziecko ty byś beze mnie zginęła w ciągu pięciu minut. Nie martw się zanim spotkasz się z Akolitą dostarczę ci na piśmie szczegóły całej sprawy, włącznie z listem jaki nam przysłał. Będziesz wiedziała dlaczego. A teraz idź dla odmiany zrobić coś konstruktywnego. – powiedział głaszcząc Mikę po włosach ojcowskim gestem. Szlachcianka roześmiała się z przytyku. W przypadku swoich najbliższych współpracowników już dawno przestała zawracać uwagę na utrzymywanie ogólnie uznanych za właściwe zależności pan-sługa, choć przed światem wciąż starała się zachowywać odpowiednie pozory. Rohit, Randhir i Orummangu byli jej bliscy jak rodzina, tak też ich traktowała i pozwalała się im traktować. Jeszcze raz uściskała Obuna bezlitośnie gniotąc mu surdut po czym ruszyła do drzwi. Czekała ją dwugodzinna jazda do miejsca strzelaniny a potem jeszcze wiele innych atrakcji, jedno nie ulegało wątpliwości. Ten dzień na pewno nie będzie nudny.
 

Ostatnio edytowane przez Lirymoor : 24-10-2007 o 21:41.
Lirymoor jest offline  
Stary 21-10-2007, 19:28   #7
 
Leonidas's Avatar
 
Reputacja: 1 Leonidas wkrótce będzie znanyLeonidas wkrótce będzie znanyLeonidas wkrótce będzie znanyLeonidas wkrótce będzie znanyLeonidas wkrótce będzie znanyLeonidas wkrótce będzie znanyLeonidas wkrótce będzie znanyLeonidas wkrótce będzie znanyLeonidas wkrótce będzie znanyLeonidas wkrótce będzie znanyLeonidas wkrótce będzie znany
Gdzieś na pustyni Tanzec

W samo południe cała pustynia była martwa. Mało które zwierze, a co dopiero człowiek próbował wyjść ze swojego schronienia. Dlatego też książe spędzał tę porę dnia w swoim namiocie. Oprócz niego znajdował się tam człowiek o fizjonomii, którą szlachta zgodnie określa mianem barbarzyńskich.

Casshern nalał wody z bukłaka do dwóch szklanek i podał jedną towarzyszowi. Samo wnętrze namiotu było dość obszerne jak na tutejsze warunki, ale mało bogate: dwa krzesła z oparciami, duży stolik, dwa wypełnione piaskiem materace ogrzewane w nocy jedynie gorącymi kamieniami z ogniska i jakieś prymitywne skrzyneczki gdzie można by schować jakieś rzeczy. Jedyną wyróżniającą się rzeczą w namiocie była ułożona na specjalnej podstawce katana wraz z pochwą.

Był to w zasadzie jedyny element który mógłby wskazywać, że jest to namiot jakiegoś dostojnika. Rzeczywiście, sam fakt, by szlachcic tej pozycji mógł nocować w tych warunkach mógł wzbudzić tylko spazmatyczny atak śmiechu. Młody książe nie wydawał się jednak chyba tym przejmować, tym bardziej, że wygląd jego namiotu nie zmienił się już od miesięcy.
Towarzysz Cassherna milcząco kiwnął głową gdy ten podał mu wodę. Szlachcic usiadł na drugim krześle i przerwał ciszę:
-Dziś w nocy wyruszam… – rzekł pozostając w zamyśleniu.
-Hmm, ma to związek z twoją wczorajszą rozmową?
-I tak i nie - odpowiedział mu Casshern, po czym kontynuował już przytomniej - chwilowo nic tu nie zdziałam, musze pozyskać dalsze fundusze… Sam widziałeś, przełom jest nieunikniony, wkrótce zaczniemy odrabiać straty – uśmiechnął się przy tym i wypił duży łyk wody - dalej jednak musimy postępować rozważnie. Udamy się prosto do stolicy...
-My? – przerwał mu towarzysz - Wiem, że musisz wyjechać, ale myślałem, że zostawisz mnie tutaj, żeby dopilnować pracy
-Mani, będziesz mi tam pomocny. Tu zostanie Maverik, to dobry żołnierz, dopilnuje tu moich interesów, dowiódł już, że można na nim polegać, o to się nie niepokoje. Zaufanego człowieka będę potrzebować w mieście, dlatego musisz jechać ze mną. Będę musiał się pokazać w paru miejscach i porozmawiać z paroma osobami.
-Jak zamierzasz zdobyć pieniądze?
-Zobaczymy jak stoją sprawy jak już dotrzemy do rodowej siedziby. Na razie nie mogę o niczym myśleć. Spędziłem tu za dużo czasu. Nie wiem nic co się dzieje poza naszą osadą… Ciekawe co znowu powie ojciec gdy mnie zobaczy – uśmiechnął się na tę myśl - Pewnie na mój widok od razu wyliczy mi wszystkie te śmiertelnie ważne uroczystości które opuściłem: „budując sobie zameczek z pisku” - jak on to mówi, na tej pustyni… Ech przyjacielu, stokroć bardziej wolałbym tu zostać, tym bardziej jak już jesteśmy tak blisko celu.
Mani wstał i przypiął do pasa tomahawk i założył na głowę chustę:
-Idę powiadomić o twoich decyzjach Maverika i wydać ostatnie rozporządzenia na naszą nieobecność – Casshern kiwną mu głową. Mani był już od dawna jego prawa ręką i przyjacielem zarazem, miał do niego pełne zaufanie. Gdy wyszedł z namiotu książę wstał i podszedł do swojej broni położonej na honorowym miejscu, siadł po turecku i położył ręce na kolanach. Czuł jakiś wewnętrzny niepokój, wiele pochmurnych myśli przelatywało mu przez głowę. Już wkrótce wróci do swojego, ale całkowicie innego świata z całym jego przepychem, zasadami i regułami. Tym razem jednak jego umysł musi być jeszcze czystszy i bystrzejszy niż do tej pory.
Casshern medytował tak przez parę godzin. Gdy słońce wyraźnie już zmierzało ku zachodowi, zaczął się pakować, jeśli to można tak nazwać w rozumieniu szlachcica – wrzucił do worka kilka rzeczy osobistych, jakiś plik papieru i cieplejsze ubranie potrzebne, gdy już wyjdą z pustyni – to wszystko. Na koniec podszedł jeszcze do piedestału gdzie leżała jego broń. Z szacunkiem przywiązał pochwę do pasa, a następnie zgodnie z wyuczonym ruchem schował do niej ceremonialnie katanę. Wielbłądy z zapasem prowiantu i wody były już gotowe. Mani podszedł do księcia:
-Wyruszając teraz dotrzemy do pierwszego obozowiska niedługo po świcie - poinformował go towarzysz.
O tej porze temperatura była już znośna, młody szlachcic po raz ostatni rozejrzał się po okolicy po czym dołączył do swojego przyjaciela.

***
Pustynia Taniec należała do jednych z najbardziej niegościnnych człowiekowi środowisk na całej planecie. Podróż do pierwsze posterunku postawionym na skraju pustyni i miejsca gdzie klimat był już zdecydowanie łagodniejszy zajęła im prawie 3 tygodnie. Musieli przy tym bezwzględnie przestrzegać tempa podróży i podróżować znaną im drogą wyznaczając ją tylko na podstawie pozycji gwiazd i słońca. Pustynia nie wybacza błędów.
Na posterunku przyjęto ich niezwykle gościnnie i serdecznie. Wypoczęli tam jeden dzień. W dniu wyjazdu Casshern posłał po dowódcę garnizonu. Ten zjawił się niemal natychmiast, na twarzy wyraźnie malował mu się niepokój. Gdy wszedł od razu ukłonił się księciu:
-Panie, wzywałeś – czekał w pół ukłonie na reakcje szlachcica, ten wstał i podszedł do mężczyzny:
-Jestem bardzo zadowolony z twojej pracy tutaj – wyciągnął pokaźnej wielkości sakwkę i wręczył ją żołnierzowi. Ten zdziwiony, skłonił się tylko i odpowiedział:
-Wasza miłość, naprawdę, jako nagroda wystarczy mi twoja przychylność – Casshern uśmiechnął się nieznacznie, lecz powtórzył:
-Weź, należy ci się. – mężczyzna nie pozwolił by książę powtórzył się po raz trzeci i posłusznie wziął sakiewkę – wykonujesz tu niezwykle ważne zadanie, a ja zawsze nagradzam trud swoich ludzi. Spisuj się tak dalej, a zajdziesz naprawdę wysoko. Ja pamiętam swoich przyjaciół i nigdy nie zapominam wrogów. Zapamiętaj, że lojalność wobec mnie zaprocentuje ci na niewyobrażalną skale. Możesz już odejść, każ jeszcze przygotować mi i mojemu towarzyszowi konie oraz zaopatrzyć je odpowiednio.
Dowódca posłusznie ukłonił się i wyszedł z pokoju. 15 minut później razem z Manim jechał już w stronę stolicy, ostatni etap ich podróży.
 

Ostatnio edytowane przez Leonidas : 02-11-2007 o 23:12.
Leonidas jest offline  
Stary 22-10-2007, 01:01   #8
 
Reputacja: 1 Frostqueen nie jest za bardzo znany


*ponad tydzień temu


Lot na Ikonę upływał Clodii przede wszystkim na ostrożnej analizie sytuacji. Zmierzała do majątku swoich rodziców by wziąść udział w jednym z tradycyjnych rodzinnych świąt. Jej krewni, jakby próbując nieświadomie zaczarować czające się w każdym zakamarku wszechświata widmo chaosu, z lubością oddawała się swoim wewnętrznym zwyczajom. Urodziny i wszelkie rocznice grały tu podstawową rolę. Tylko leżący na łożu śmierci byli zwolnieni z obowiązku obecności na takiej imprezie, wtedy jednak mogli być pewni, że rodzina przyjedzie do nich, skoro oni do niej przybyć nie mogli.

Fakt ten był dla markizy powodem do dumy. Lubiła porównywać swą gałąź rodu do jednej istoty o dziesiątkach rąk. Można nie lubić kuzyna, nienawidzić siostrzenicy, ale świadomość wspólnoty pozostawała czymś niezachwianym. Tego typu święta jak rocznica ślubu jej rodziców, były sposobem podtrzymywania więzi, od którego nawet pomimo pewnej uciążliwości, nikt nigdy nie śmiał się oficjalnie wymigiwać.



Przed każdą taką okazją opłacało się więc przemyśleć kwestię swoich kontaktów z krewniakami i wymagań jakie mogą na nas spaść. Tym też zajmowała się Clodia lecąc w tamtą stronę. Od jakiegoś czasu, ilekroć któraś z sióstr zjawiała się w majątku na Ikonie, dziwnym przypadkiem u rodziców wizytował jakiś znajomy szlachcic.. kawaler. Żadne z rodzicieli nie ukrywało, że mają zamiar swatać je aż do skutku. Ojciec opowiadał, że zależy mu na wnukach, matka na szczęście nie argumentowała, szukała tylko co lepszych partii. Sama dość wcześnie została żoną i matką, w związku z czym jej podejście do sprawy było bardziej liberalne..

Clodia nie zazdrościła swojej biednej siostrze, bo to na niej ostatnio skupiły się wysiłki matki i ojca. Jej samej przestali przedstawiać tylu bezżennych arystokratów z prostego powodu. Uznali, że skoro pojawiła się na paru przyjęciach z księciem, to nie należy jej przeszkadzać bo wie co robi..

*obecnie

Wracając miała już za sobą pomaganie w organizacji zjazdu, kilka tuzinów bliskich i dalszych krewnych (Gudrun jak zwykle okazała się niezastąpioną pomocą w identyfikacji tych drugich), uspokajanie rodziców po nagłej ewakuacji jakiej dokonała Constancja i kilka bezcennych, czułych chwil ze swoimi bliskimi. Ponieważ nie zjawiała się u rodziców tak często jak siostra, trudniej było się im pożegnać. Została tak długo jak mogła, lecz myśl o tym gdzie powinna się znajdować by spełniać swoje obowiązki nie wynikające z więzów krwi w końcu przeważyła szalę. Jeśli chodzi o Constancję - wyjechała po kryjomu, ulatniając się najpewniej oknem, w nocy, zostawiwszy list z wytłumaczeniem mówiącym coś o poważnych obowiązkach. Nie mogła znieść towarzystwa pewnego szlachcica po czterdziestce z nadczynnością ślinianek, który próbował się jej oświadczyć po dwóch dniach wymuszonej znajomości. Nie pożegnała się z siostrą, ale i tak miały wkrótce spotkać się na Carthago.

W tej chwili Clodia siedziała w fotelu swojej kajuty opierając czoło na czubkach palców. Sam nowoodkryty fakt, że nie ma jej na księżycu kiedy być tam powinna budził w niej niepokój. Wiedziała, że świat bez niej się nie zawali, ale czasem nie była w stanie pokonać uczucia mówiącego, że jest na odwrót.

Choć do lądowania było jeszcze sporo czasu, mogła już utrzymywać stały kontakt z Rohitem. Przekazane wiadomości wzbudzały potrzebę natychmiastowej interwencji ale w tej sytuacji wynikło w nich tylko niezadowolenie z bezczynności. W ciszy pokoju dwa przytłumione głosy przemawiające językiem starej rasy zlewały się w płynną melodię. Omówili kwestię glejtu jako najoczywistszą, w tej chwili ostatnie czego potrzebowały władze Carthago to wykłucanie się z przedstawicielem kościoła. Oczywiście, stała wiedza o miejscu jego pobytu będzie równie niezbędna..

Poprosiła obuna by Constancji zaproponował rozmowę z biskupem a ją informował na bieżąco o postępach w śledztwie nad przemytem. W sprawie szanownego hrabiego Lucjusza nie da się narazie nic zrobić.. Kiedy dotrze do domu, skontaktuje się ze znajomym który na pewno będzie mógł coś im doradzić.

Znudzona czekaniem przysunęła drobną, elegancką szeptaczkę spoczywającą na jej nadgarstku do ust i wywołała Gudrun.
- Wszystko już spakowane?
- Tak, ale wie panienka, że do lądowania to jeszcze trochu czasu zostało?
- pytanie było stricte retoryczne więc obie przemilczały odpowiedź.
Słysząc po dłuższej przerwie dźwięki dobiegające z kajuty, ktoś zapukał i powoli wszedł do środka. Długa szata szeleściła lekko i zdradzała właściciela.
- Estebanie, nie jestem pewna czy to dobra pora.. - zwróciła się do wchodzącego podpierając brodę na ręce. - Mam teraz parę rzeczy na głowie.
Amalteanin oparł się delikatnie o jej fotel i spojrzał w dół łagodnym, jak zawsze, wzrokiem.
- Miałem dbać o twoje zdrowie, prawda? - Wymienili spojrzenia. - Wiem, co jest dla ciebie dobre i prosiłbym, żebyś stosowała się do moich zaleceń. - Stwierdził z przekąsem. Wyciągnął zza pazuchy cienki tomik i położył go na stoliku. Spomiędzy kartek wynurzała się delikatna wstążeczka, znacząc stronę na której zakończyli lekturę poprzedniego popołudnia.

Ktoś z obsługi wszedł by postawić obok tacę z dwoma filiżankami czekolady z cynamonem. Drzwi zamknęły się a Clodia nie mogła nie uśmiechnąć się do swojego towarzysza. - Masz rację. Zwłaszcza, że potem może być na to mało czasu. Wszystko zawsze zwala się naraz..
Rozłożyła książkę gdy Esteban zasiadał w drugim fotelu, spuściła wzrok na litery i cicho zaczęła..

Wielcyśmy byli i śmieszniśmy byli,
Bośmy się duchem bożym tak popili,
Że nam pogórza, ojczyste grobowce
Przy dźwięku fletni skakały jak owce,
A górom onym skaczącym na głowie
Stali olbrzymy — miecza aniołowie.

Ustały dla nas bić godzin zegary,
Duch nie miał czasu, a czas nie miał miary;
Szedł błyskawicą do wieczności progu
Duch — a stał wieczność — kiedy stanął w Bogu.
Zaprawdę powiem, bracia moi mili,
Żeśmy się duchem przeświętym popili.

Teraz jesteśmy z ducha wytrzeźwieni,
Bracia rozumni — czciciele pieczeni...
W głowach się nie ćmi, jak pierwej, słonecznie,
Fletnie nie grają, mogiły śpią wiecznie,
Czas nasz zgodzony z ziemi zegarami —
Stoim i spiemy...
a świat..
spi..
pod nami..
[*]

__________________
[*] J. Słowacki
 
__________________
I might cry, you will bleed.

Ostatnio edytowane przez Frostqueen : 24-10-2007 o 22:34. Powód: dodanie pieknej ilustracji upolowanej przez lirymoor:)
Frostqueen jest offline  
Stary 22-10-2007, 22:06   #9
 
behemot's Avatar
 
Reputacja: 1 behemot jest godny podziwubehemot jest godny podziwubehemot jest godny podziwubehemot jest godny podziwubehemot jest godny podziwubehemot jest godny podziwubehemot jest godny podziwubehemot jest godny podziwubehemot jest godny podziwubehemot jest godny podziwubehemot jest godny podziwu
Komandoria Rycerzy Poszukujących - parter

Ludzie ustępowali z drogi Voroxowie, na ich twarzach dało się dojrzeć oznaki strachu. Grratch szybko przedarła się do czarnego Voroxa. Był on nieco większy od samicy, jego szczęki były bardziej rozbudowane, a kończyny bardziej grubsze i zapewne bardziej muskularne, Jednak rodzaj płaszcza okrywał prawie całą jego postać. Zapewne był on kimś kto wiele czasu spędził wśród ludzi. Odpowiedział on podobnym powitaniem i na chwilę spojrzał na nią jednym okiem, potem jednak przeniósł wzrok na bliżej nieokreślony punkt, na znak że nie czuwa zwady.
- Kabawung - zawarczał jako pozdrowienie. Grratch zauważyła, ze kilku ludzi z nudów przypatruje się dwójce Voroxów, nawet na Kish nie widziało się ich wielu, a już dwa cywilizowane były sporą atrakcją. Samica również obdarzyła go krótkim spojrzeniem, zauważyła insygnia zakonu. Czyżby był rycerzem? Choć rdzenni mieszkańcy Ungavorox cieszyli się złą opinią żądnych krwi prymitywów, to nie przeszkadzało to Cesarzowi przyjmować ich do swego korpusu, zwłaszcza wodzów plemiennych. Było to rzadko spotykane jednak możliwe. Zapoznanie się weszła w etap obwąchiwania, oczywiście z zachowaniem odległości i szacunku wobec drugiej strony, a także z poprawką na otaczających ich ludzi. Drugi kudłacz nie wydawał sie niczym zaniepokojony i po voroxiańsku rozpoczął konwersacje:
- W budynku jest znacznie chłodniej niż na słońcu - wywarczał, dla człowieka takie stwierdzenie było by nieco banalne, jednak w świecie pozbawionym polityki, teatru i międzyplanetarnych organizacji handlowych dobór tematów był diametralnie inny. - Jak sie czujesz na Kish?



***

Gabinet Picarda



Jean był zszokowany i wściekły, oczy miał szeroko itwarte i z niedowierzaniem przypatrywał sie hrabinie. Mieśnie na policzkach przez chwilę drgały i słychać było zgrzytanie zębów. Powoli wypuścił powietrze i odpowiedział na harde słowa Decadoski:
- Tak uczyłem się etykiety, pośród piasków Kish, w dżungli Ungavorox, w bezkresnej próżni otchłani i na pozbawionych życia pustkowiach Stygmatu. Przez całe swoje życie, służyłem Cesarzowi i Zakonowi, a teraz nie pozwolę na takie słowa z ust kogokolwiek. Może kiedyś zrozumiesz, że służba to coś więcej niż teatr wypudrowanych pacynek, który dwory nazywają polityką. Nie jestem tu dla Twojej przyjemności, wasza łaskawość - ostatnie słowa wysyczął z nieukrywaną ironią. - Tak Zakon ma swoją siatkę agentów i być może warto by jaśnie panna odkryła, że jest cześcią tej siatki - kolejne złośliwośći stanowiły ujście jego wściekłości i po jakimś czasie zaczał się uspokajać.
- Książe Lucjusz nie był jak dotąd w kręgu zainteresowań Rycerstwa, nie wiemy o nim nic ponad to co jest powszechnie wiadome, w archiwum powinny pojawiś się zebrane materiały za kilka dni. Stworzenie sieci informatorów wokół dyplomaty, jest również twoim zadaniem, jak na razie mogę przeznaczyć na ten cel tysiąc feniksów, w razie wyraźnych postępów dalsze srodki zostaną przyznane, ale przypominam, ze to nie jedyna sprawa jaką prowadzimy. Dlaego zalecam oszczędność.
- Niestety jesteś jedynym rycerzem na jakim możemy polegać na Kish
- cała jego twarz wyrażała wielki żal z tego powodu - Bardzo wielu naszych agentów poleciało na Criticorum szukać jakiegoś bożego pomazańca, ci co pozostali mają już swoje zadania i lepiej aby się nimi zajeli. Nigdy nie wiadomo jak splatają się losy. - dodał sentencjonalnie.
- Coś jeszcze, czy mozemy skończyć tę wymianę uprzejmości?

***

Klasztor Bractwa

Wieczorne podsumowanie treningu przerwał huk dobiegający zza okien. Brzmiał on jak szum silników żelaznego ptaka. Nie spodziewali się gości, co mogło niepokoić, jednak gdyby był to nieprzyjaciel najpierw odezwały by się stanowiska przeciwlotnicze, a i w innych przypadkach lada chwila ktoś powinien...
- Chwała Prorokowi i tym którzy podążają ścieżką jego - do pomieszczenia wparował młody brat o ogolonej głowie, oddech miał nierówny, zatem zapewne biegł by jak najszybciej dotrzeć do Mistrza
- Mistrzu Albercie, statek Gildii Aptekarzy zbliża się do lądowania. - choć wiele można było wytworzyć na planecie, to jednak brak było zaawansowanego przemysłu i choć pewne lokalne rośliny zdawały się być bardzo obiecujące w oczach klasztornych herbalistów, to bezpieczniej było polegać na latach ludzkich doświadczeń.
- Pilot mówi, że ma też na pokładzie posłańca z Kish, od Wielkiego Mistrza Cha-Jimo-Feng LiHalan z Kish. - była to interesująca informacja, Albert nie wiedział z jakich to powodów Wielki Mistrz bractwa mógłby się interesować jego osobą, znacznie częściej zajmował on sie dbaniem o dobre imię Bractwa w dominium LiHalan, ale był on też aktualnym przełożonym Mistrza na Ungavorox i do jego wysłanników należało podejść z należytym szacunkiem. Podziękował młodemu adeptowi po czym wrócił do uczniów i kontynuował spotkanie.

*

Posłańca przywitał na lądowisku, platforma transportera opadła z sykiem i w świetle reflektorów z wnętrza statku wyłoniła się odziana w czerwone szaty i przykryta brązowym płaszczem postać wsparta na żelaznym pastorale. Zakonnik zauważył, że obok pierwszej postaci czai się druga i najwyraźniej chce jej pomóc zejść, jednak została powstrzymana zdecydowanym gestem dłoni. Odziany w czerń mężczyzna zszedł sam chwiejnym krokiem, wydawało się, że każdy krok jest dla niego pewną trudnością.
- Dziękujmy Zebulonowi, iż pozwolił nam się spotkać i sprostać tej podróży - starzec mówił z lihalańskim akcentem i najwyraźniej nie przepadał za kosmicznymi podróżami. Było wiadome, że nieraz najtwardsi wojownicy nie byli w stanie znieść turbulencji i potem chorowali. Posłaniec był zaś człowiekiem wiekowym, choć punktowe światło zapewne podkreślało nadmiernie zmarszczki, to i tak jego twarz wiele już musiała widzieć, a włosy przybrały odcień nobliwej siwizny.
- Z woli jego ekscelencji Wielkiego Mistrza Cha-Jimo-Feng przybywam do wiernych synów Proroka, by przekazać im wole ojców kościoła. Mnie zaś nazywają Har-Ka-Jeth i wyznaczono mnie bym dostarczył list do wielebnego Mistrza Alberta de Moley, podejrzewam, że on przede mna stoi we własnej osobie? - było coś dziwnego w zachowaniu posłańca, trudno było uchwycić jego spojrzenie, a gdy mówił zdawał się słowa kierować do kogoś stojącego obok przełożonego klasztoru. Różni ludzie przekraczali bramy klasztorne i choć mogło to dziwić, przebywanie pośród nich, wyrabiało swego rodzaju tolerancje. Gospodarza zaprosił gościa pod dach, a tymczasem młodsi bracia i członkowie Gildii zajeli się rozładunkiem towaru.
- Bądź mymi oczami i prowadź - zgodził się Jeth i pomagając sobie laską, szedł za przewodnikiem

*

Posłaniec był ślepy, jego oczy były niemal cały czas były zamknięte, a gdy otwierały się widać było tylko białą gałki. Dlatego poruszanie się sprawiało mu trudność, mimo to zawsze sprzeciwiał się by ktokolwiek mu pomagał, wolał z pomocą swej laski samemu odnaleźć dla siebie miejsce. Na jego pomarszczonej twarzy nie było widać śladu smutku, widać dawno pogodził sie ze swym losem. Albert zaproponował posiłek, jednak poczucie obowiązku było silniejsze:
- Muszę odmówić, nie będę w stanie nic przełknąć nim wykonam swój obowiązek wobec wspólnoty - brzmiało to bardzo przekonywująco, nawet jeśli wielebnemu Akolicie było zwyczajnie niedobrze - W liście, z którym mnie posłano, napisane jest o zmianach, które wkrótce mogą nastąpic, ale też nie muszą. Wszystko bowiem leży w rękach najgodniejszych spośród wybranych przez kościół i tych których los naznaczył brzemieniem władzy. Jest również napisane, byś wybrał spośród zgromadzenia godnego, który zastąpi cię w codziennych obowiązkach, sam zaś wraz z trzydziestoma braćmi szykował się do drogi na Kish. Taka jest wola Cha-Jimo - zakończył.

 
__________________
Efekt masy sam się nie zrobi, per aspera ad astra

Ostatnio edytowane przez behemot : 23-10-2007 o 02:30.
behemot jest offline  
Stary 25-10-2007, 21:52   #10
 
Reputacja: 1 Nalavara ma wyłączoną reputację
Komandoria Rycerzy Poszukujących - parter

Przyglądała się z uwagą drugiemu Voroxowi, z zainteresowaniem oglądała fałdowania szaty, którą miał na sobie. To musiało być niewygodne... Grratch nie wyobrażała sobie chodzenia w czymś, co okrywa niemal całe twoje futro i nie dopuszcza do niego świeżego powietrza. Co innego łysi ludzie, im mogło być zimno bez ciepłej sierści. Sama nie lubiła nosić jakichkolwiek ubrań. Do zbroi i płaszcza przyzwyczaiła się, jednak jeśli mogła, nie nosiła ich. Potrząsnęła wielkim łbem, jakby zrzucając z niego wyimaginowane odzienie. Długa grzywa opadła na płaszcz który samica miała na sobie.
Rozdęła nozdrza analizując kod zapachowy jaki niósł ze sobą ten inny vorox. Skrzywiła się, niestety mnogość sztucznych woni wydzielanych przez malutkich ludzi starała się jak na złość zatrzeć przyjemnie znajomy zwierzęcy zapach dużego samca.
Omiotła wzrokiem ciekawskich, którzy przyglądali się dwójce sześciołapnych obcych. Na jednego zbyt bezczelnie wytrzeszczającego gały warknęła. I gdy odwrócił się wyraz zadowolenia zagościł na jej pysku.
-Gorąca planeta- odpowiedziała w voroxiańskim, a jej słowa brzmiały jak warkot o nieco wyższej tonacji niż jego. Choć dla niewyćwiczonego ucha raczej nie było słychać większej różnicy. -Brakuje cienia rzucanego przez wielkie drzewa, trzeba zadowolić się tym, co jest. Nie przeszkadza ci ta szata w takim upale? - obeszła go dookoła, zatrzymawszy dłużej spojrzenie na insygniach zakonu. Przystanęła
-Jesteś rycerzem?- przekrzywiła łeb zaciekawiona.
 
Nalavara jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 12:47.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172