lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji z działu Inne (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-inne/)
-   -   13 wydział NYPD (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-inne/4438-13-wydzial-nypd.html)

abishai 26-12-2010 16:24

WT. 23.X.2007mieszkanie Cartlona , 13:00


- Halo, Weronika-san. Jestem w Nowym Jorku i ponieważ jesteś jedną z niewielu Amerykanów jakich znam, daję znać. Z chęcią zaproszę Cię na kawę, aczkolwiek zrozumiem oczywiście odmowę, czynię to dość niespodziewanie i możliwe, że w złym terminie.
Odpowiedź była pełna niepewności i wahania, i może trochę ironicznego humoru.- Zdecydowanie niespodziewanie. Wiesz, zwykle śpię o północy.
Chwila milczenia. Pytanie. - Może...o 14:00? Masz czas?
W sumie miał. Weronika podała mu adres, miejsce i czas.

WT. 23.X.2007 La Mela Ristorante, Manhattan , 14:00


Weronika wybrała włoską w centrum Manhattanu. Miłe miejsce. Ludne miejsce.


Akurat dość ciepłe październikowe popołudnie sprawiło, że jeszcze sporo ludzi wyległo na ulice w mało zimowych wdziankach. Weronika była punktualna, jak zwykle.


Nie zmieniła się zbytnio, nadal te same ciemne i niesforne kosmyki włosów. Nadal styl ubierania pozornie niedbały, by przypominała bardziej artystkę, niż specjalistkę od sztuki japońskiej, którą była. Przywitała się z Yagamim ciepło, acz z wyczuwalnym dystansem.
Opowiedziała pokrótce o swoim życiu, o pracy w galerii sztuki, jako specjalistka od orientalistyki. O dojazdach metrem na miejsce pracy „Samochód to kłopot, wiesz... korki”.
Ani słowem nie dotknęła przeszłości. Ich wspólnej przeszłości w Japonii. Za to zapytała, co on... robi w NY i jak długo tu przebywa.

Wt. 23.X.2007, ulice Branford, 15:30


Znowu mgła, znowu bębenek, znowu samotność. Znowu zagubienie.
Narastająca irytacja, karmiona bezsilnością, zaczęła przytępiać ostrożność.
Phil sięgnął swego Smith & Wessona 5946 i przeładował go. Wsunął do magazynka zwykłe naboje. Najmniej użyteczne w tej chwili. Cokolwiek się czaiło we mgle, zapewne było odporne na zwykłe kule.


Phil wystrzelił w powietrze raz i krzyknął. - HEJ! DO MNIE!
I coś rzeczywiście się zbliżało, coś zauważyło policjanta. Problem w tym, że nie byli to żołnierze.
Bębenek indiański zaczął wygrywać swój głośny rytm.
Bam,bam,bam,bam...
zmienny, szybki, nieregularny, jak bicie wystraszonego serca. Jak bicie serca McNamary.
Bam,bam,bam,bam...
Smród rozkładających się zwłok, gnijących liści, wypełnił powietrze.
Bam,bam,bam,bam...
Mgła zgęstniała, otoczyła swym oparem Phila, niczym kropla żywicy muchę. Widział coraz mniej, ledwo na kilka metrów.
Bam,bam,bam,bam...
Klekot M16 zlał się z biciem bębna, ale to już nie było ważne. Przed Philem, pojawiła się duża klocowata sylwetka. Trzy i pół, a może cztery-metrowa?
A czy to miało znaczenie? Stwór był wielkim porośniętym białym futrem gigantem. Czymś co nie mogło żyć. Dziwna maska z niebieskimi klejnotami zasłaniała mu oblicze. A może to było oblicze potwora.


Z głowy wyrastały mu kamienne rogi, a wzdłuż grzbietu widać było kamienny kręgosłup.
Potężne łapy zakończone ludzkimi niemal rękoma odsuwały przeszkody. Ale co najgorsze było niżej, bo tam znajdowały ciała... W jego brzuch wrastały mu ciała martwych żołnierzy US Army, po których spływała czarna podobna do smoły maź. To dlatego Phil nie mógł, znaleźć ciał. Bestia pożerała je niczym ameba bakterie. Spojrzenia martwych oczu wbijały się w McNamarę, twarze w agonii usiłowały mu coś powiedzieć. A może to się tylko Philowi zdawało? Oby mu się zdawało. W duchu modlił się, żeby to była prawda. Oby była prawda? Bo czyż może być coś gorszego, niż być pożeranym żywcem przez wiele godzin?
Stwór powolnym krokiem zbliżał się do detektywa, a w czaszce Phila tłukła się myśl „To jest chwila, kiedy srasz ze strachu.”


Wtorek, 23.X.2007, Wydział XIII NYPD, godz.15:55


Krótka rozmowa telefoniczna z Demario. Sprawy które nie mogły zostać omówione, bez spotkania twarzą w twarz, sprawiły że rozmowa była krótka i bezosobowa. Ale padły w niej najważniejsze określenia. Gdzie i kiedy. A jedyne uczucia jakie było można odczuć w tej rozmowie brzmiały w głosach. Ton głosu Demario, potwierdzał iż martwi się o nią.
Logan spojrzała na Willhelminę jak byk na rzeźnika, stosy jak zwykle miała zarzucone papierami. Jak widać awans, nie zawsze jest pozytywną odmianą w życiu.
Uśmiechnęła się blado i siląc na uśmiech dodała.- A ponoć robota w terenie jest ciężka.
Daria ni słowem nie wspomniała o wydarzeniach z magazynu. Wspomniała o podniesieniu ręki do przysięgi i nakazała powtarzać formułkę. Po jej skończeniu dodała.- Gratuluję, jest pani teraz detektywem nowojorskiej policji w najniższej randze.
Wzruszyła ramionami.- Jednak tym akurat się nie ma co przejmować. To nie wojsko. Możemy to powtórzyć z całym blichtrem w weekend, jeśli panią nie satysfakcjonuje, ta robiona naprędce ceremonia.
Detektyw Hollward zaprzeczyła, co Daria przyjęła z uśmiechem ulgi na twarzy. Następnie dodała.- Biurko i formalności związane z przydziałem partnera oraz broni, biurka, załatwimy jutro rano. Ma pani zapewne za sobą ciężki dzień.
Kwestię nocnych trupów streściła krótko.- Ekipa Pavlicek robi analizę porównawczą.

Potem była rozmowa telefoniczna z Yagami i sprawdzenie zastawionej „pułapki” na MacGregora. Bowiem Willhemina zastawiła na niego pułapkę w otchłani Internetu.
Tą pułapką była wiadomość do MacGregora od pasjonatki, „Jennifer Garber”, ozdobioną kilkoma emotkami, by nadać jej pozór studenckiego luzu. Widoczne było jednak skracanie dystansu, pewna bezpośredniość zakładająca, że odbiorca to bardziej „ty” niż „pan”.
„Jennifer” tłumaczy na wstępie:

Cytat:

„Zbieram teraz materiały do publikacji poświęconej analizie porównawczej religijnych i magicznych obrzędów Dawnego Egiptu. Temat jest świetny, materiałów sporo, więc mam nadzieję, że wyjdzie mi z tego coś sensownego :) Schody zaczęły się, kiedy doczytałam o Drugiej Księdze Wyjścia. Bardzo chciałabym włączyć ją do treści pracy, ale brakuje mi rzetelnych informacji. Tutejsi profesorowie (z NY) – jak jeden – uważają, że to średniowieczna ściema i nie bardzo chcą tracić czas na rozmowy o niej. A może nie chcą tracić czasu na rozmowy ze mną skoro nie jestem ich studentką. Znam trochę arabski, więc skontaktowałam się z Kairem. Tam też nie chcieli ze mną rozmawiać. Karma jakaś normalnie :) Dali mi natomiast namiar na Ciebie. Mówili, że interesowałeś się tą sprawą i jesteś (czy też byłeś) z Harvardu (a to niedaleko od Wielkiego Jabłka). Choć niewykluczone, że chcieli mnie tylko spławić :(
Dalej były bardziej specjalistyczne szczegóły. „Jennifer” przedstawiła kilka swoich teorii i pomysłów. Tekst był tak przygotowany, by widać było, że trochę gubi się w domysłach. Że w jednym czy dwóch miejscach przyznaje rację Kairowi. ”Jennifer” miała zdecydowane poglądy, w których odbijał się już chłodny, analityczny umysł jej „kreatorki” pani Hollward. Na koniec oczywiście bardzo prosi o pomoc, jeśli jakieś ma – to także materiały. Gdzieś – nie nachalnie – przewijała się możliwość spotkania, jeśli przebywa jeszcze w Cambridge.
Przynęta do polemiki, przynęta do spotkania... Okraszona miodem pułapka. Na razie nie ruszona. Żadnego odzewu od mężczyzny, ale... należało być cierpliwym.

Wtorek, 23.X.2007, kawiarnia w pobliżu XIII wydziału, godz.16:45


Poszli do pobliskiej kawiarni – tej samej, którą ledwie kilka dni temu Willhelmina odwiedziła razem z Philem McNamarą. Usiedli z boku, przy jednym z niewielkich stolików oddzielonych ażurowymi przesłonami od reszty sali. Przez pewien czas rozmawiali o neutralnych sprawach: jej pracy na uczelni, jego nowej codziennej emerytalnej rutynie, prozaicznych rzeczach, o których obydwoje wiedzieli, że stanowią jedynie wstęp do prawdziwej rozmowy. W końcu, obracając w nerwowych palcach filiżankę po kawie, spytała:
- Ile wiesz od Marlowa?
- Niewiele... ponoć pokłóciłaś się z mężem i wyglądałaś jakbyś... jak narkomanka na odwyku. Tak to określił -
wyjaśnił Richard widząc minę kobiety.
- Zawahałeś się - wymamrotała. - Zawahałeś się, więc to pewnie najmilsze z określeń, których użył, prawda?

Tylko się uśmiechnął.
- Każdy pierwszy raz zapada w pamięć. Zwłaszcza na tym Wydziale. Cholera, nawet mój mnie czasem straszy po nocach. Drugi, trzeci... - potarł zmarszczone czoło - ...ale kolejne już nie. Już nie tak bardzo. Jak widzisz jak umiera człowiek, to myślisz, że to straszny widok. Ale potem się przyzwyczajasz. Opowiedzieć ci o moim?

Skinęła głową.

- To była moja druga sprawa. Moja i Daniela Lee. Świr mordujący kobiety, którego gazety ochrzciły Kubą Rozpruwaczem z Wielkiego Jabłka. Do dziś nie jestem pewien, czy był okultystą czy magiem. Szlachtował kobiety dla krwi dziewiczej - mruknął Demario w filiżankę zimnej kawy. - Na komponenty. Urządził sobie kryjówkę w starej kamienicy. Rozdzieliśmy się, bo nie spodziewaliśmy się zastać tam kogokolwiek. Było ciemno i bardzo cicho. Nagle coś wypadło na mnie z nożem rzeźnickim i wrzeszcząc, zaczęło biec na mnie. Zawołałem: “Stój bo strzelam! Policja!”. Wpakowałem w niego jedną kulkę i nic. Krwawił z nogi, ale biegł dalej. Kolejne posłałem już bliżej narządów. Załatwił go dopiero postrzał w głowę z odległości półtora metra - zamilkł, patrząc na swoje ręce. - Szesnaście lat. Chudy szczyl z nożem rzeźnickim i łysą głową. Szesnaście lat - powtórzył. - Zabiłem dzieciaka. I rzygałem nad jego zwłokami jak kot, bo osiem lat w kryminalnym mimo wszystko nie przygotowało mnie na to. I wiesz co jest najgorsze? Świadomość, że gdybym go nie zabił, on pochlastałby mnie bez mrugnięcia okiem. Że musiałem go zabić, nie dlatego, że był pokręconym małym sadystą, tylko, że inaczej nie wyszedłbym żywy z tamtej cholernej kamienicy.

- Mówisz, że człowiek się przyzwyczaja - powiedziała cicho. - A teraz, Richard? Gdybyś dzisiaj musiał wejść do tej kamienicy i strzelić do takie wyrostka. Naprawdę byłoby aż tak bardzo inaczej?

Podrapał się po policzku.
- To nigdy nie jest tak, że pociągasz za spust i bez żadnego wyrzutu sumienia zabijasz człowieka. Ale... sam nie wiem jak to ci wytłumaczyć. Kiedy pociągam za spust, nie myślę o tym, że tamten zginie. Zwykle kiedy już strzelam, to błagam żebym to ja nie oberwał. W końcu policja nie strzela pierwsza - przeniósł spojrzenie na ulicę widoczną za kawiarnianą witryną. - A przynajmniej nie powinna. Ale nie rozpaczam. Nie rozpaczam nad kolejnym trupem na sumieniu. Tak się nie da na dłuższą metę. Inaczej człowiek wariuje i kończy wkładając sobie lufę w usta. Jak Gomez. Człowiek przyzwyczaja się do wszystkiego. Musi.

- Wiem, wiem, że musi...


Przygryzła usta a potem wyrzuciła z siebie, to co ją gryzło. Opowiedziała mu o tym, co wydarzyło się w magazynie. Cicho, powoli dobierając słowa. Opowiedziała mu o Arabach, o tym jak surrealistyczny wydał jej się dźwięk karabinów maszynowych, o tym, że z niczyich ust nie padło “Policja. Nie strzelać”, że nie wezwali żadnego wsparcia, nie skontaktowali się z CIA, nie wezwali ich do poddania. Tłumaczy mu, że boli jednak - mimo wszystko - świadomość, że być może można było tego uniknąć. Nie, nie rozpacza nad nimi i daleka jest od strzelania sobie w głowę, stwierdza z gorzkim, bladym uśmiechem. Wie, że ona te przyłożyła do tego rękę, nawet jeśli nie pociągnęła ani razu za spust. Zaciska nerwowo palce, machinalnie rwie zieloną serwetkę na drobne kawałki, które układa na spodku od filiżanki. Mówi mu w końcu o swoim strachu, choć wie, że mówić nie musi, bo Demario zna ją czasem aż za dobrze.

- To nie jest kwestia śmierci, wiesz? To nie jest kwestia ilości czarnych worków. Rozumiesz? Ja nie mówię, że trzeba drzeć na sobie ubranie i tarzać się w popiele, ale to... - pokręciła głową. - Oni wyglądali jakby to nie wywarło na nich zupełnie wrażenia. Żadnego. Szczególnie Bullit. Jakby w tych workach nie byli ludzie. Jakby... nie wiem... ześliznęli się zbyt głęboko, przyzwyczaili za bardzo. Patrzyłam na nich i miałam wrażenie, jakby Wydział ich wszystkich jakoś emocjonalnie okaleczył.

Mężczyzna popatrzył na nią uważnie, poklepał ją delikatnie po dłoni i zabrał talerzyk pełen zielonych ścinków. Zamówił dla siebie kawę, a dla niej obrzydliwie słodki deser.

- Przyda ci się - stwierdził, gdy bezradnie patrzyła na piętrzącą się przed nią górę słodkości. - Wiem, że to było cholernie trudne dzisiaj dla ciebie. Z wielu względów - dopiero teraz nawiązał do przerwanego wątku. - Ale właśnie dlatego brakuje ci jeszcze do tej sprawy dystansu. Suma podjętych decyzji okazała się właściwa. Nasi żyją, część podejrzanych też, co najważniejsze - macie urnę. Gdyby twoja Shen-Men zachowała się bardziej ostrożnie, być może zamiast magazynu byłby teraz gustowny kraterek. Wiesz o tym.

Westchnęła, ale niechętnie skinęła głową. Mogło jej się to nie podobać, ale miał rację. Bez entuzjazmu zanurzyła łyżeczkę w bitej śmietanie.
- Wiem.

- Właśnie -
jednym haustem wypił całe espresso i trochę za głośno odstawił filiżankę. - Za bardzo się martwisz. Ludzie z Wydziału to specyficzne typy, to prawda. Ale to nie jest tak, że przyzwyczaili się za bardzo. Zobaczysz, kiedy poznasz to wszystko od środka. To twardzi ludzie do twardej pracy. Sama powinnaś rozumieć to najlepiej. Opanowanie, procedury, rutyna - to wszystko pozwala nie zwariować w tym całym nadnaturalnym cyrku. Poza macho, gruboskórność, cynizm, obojętność. Także twój styl zimnego akademika - popatrzył na nią z uśmiechem. - To w większości tylko mechanizmy obronne. Obydwoje to wiemy. Dlatego daj im szansę, nie skreślaj ich od razu, bo gdybyś miała rację, to wywieźliby dzisiaj jedenaście worków a nie osiem.

- Wiem -
powtórzyła. - To nie do końca o to chodzi. Nie o nich, o mnie.

- Boisz się, że ci w tej pracy odbije?
- Potwierdziła w milczeniu. Westchnął. - Powinnaś iść do Elwiry. Nie patrz tak na mnie. Powinnaś. Jesteś silna psychicznie, inaczej nie przeszłabyś testów na Wydział. Jesteś też, pomimo swoich... dziwactw, normalna - inaczej nie rozmawialibyśmy teraz. To tylko praca, Will. Takie sprawy jak dzisiaj nie będą dla ciebie codziennością, a ewenementem. Na początku będzie ci trudno, ale i tak łatwiej niż innym, bo masz więcej niż tylko niezbędną wiedzę i wypracowany mechanizm obronny.

Milczała długą chwilę.

- Lepiej?

Skinęła głową i potrząsnęła głową z pełnym niedowierzania rozbawieniem.
- To czasem okropne jak bardzo wiesz, co powinieneś powiedzieć. A ja, niewdzięczna, nawet ci jeszcze podziękowałam za blachę...

Podziękowała mu. Potem rozmawiali jeszcze o różnych sprawach mniej powiązanych z Wydziałem, do momentu, w którym Demario poruszył sprawę Pana Błyskawicy.

- Brandon Mulwray był kiedyś cholernie dobrym detektywem. W dodatku obdarzonym kontrolującym elektryczność. Z tego, co wiem nie potrafi jej jednak sam... jak to nazwać? Wytwarzać? Przywoływać? Ale też czy musi? W dużym mieście prądu jest od groma. Niemniej... -
zamilkł, pocierając podstawę nosa - … jakby ci to wytłumaczyć... Z czasem, krok za kroczkiem, świrował coraz bardziej i nikt się z początku nie skapnął. Nie wiem co dokładnie nim kierowało i czemu mu zaczęło odbijać, czemu zaczął zabijać przypadkowych ludzi. Bez żadnego powodu. Ot, dla zabawy - przerwał, obszukując kieszenie za wymiętą paczką papierosów. - Przez pewien czas łapała go zwyczajna policja, bo był na tyle sprytny, że nie przysmażał prądem, tylko używa broni palnej. Ale z czasem XIII przejęła sprawę. Ktoś zwrócił uwagę na anomalie w sieciach przesyłowych, które pojawiły się w kilku śledztwach. Detektywi, którzy pierwszy się zorientowali, cóż... zginęli, ale na szczęście machina ruszyła. Żeby go aresztować ściągnięto cały oddział i wojsko. A i tak wielu oberwało. Skurwysyn dostał dożywocie, bo sąd uznał, że jest niepoczytalny - stwierdził z goryczą. - Powinien dostać krzesło elektryczne.. albo nie...trucizna byłaby lepszym wyborem.

Westchnął, poprawił się na krześle.

- A teraz prysnął z więzienia wojskowego i kieruje się do Nowego Yorku. Rook zakłada, że będzie chciał się mścić na Wydziale. A właściwie dopuszcza taką możliwość, bo... - Richard popatrzył na dno pustej filiżanki. - Cóż, z tego co mówił jego ucieczka była najprawdopodobniej zorganizowana z zewnątrz.
I rozmowa zeszła na Mulwray’a i inne tematy. Przerwało, ją wejście innej osoby. Mężczyzna ubrany na czarno, o twarzy skrywanej przez cień kapelusza i bardzo blady. Zdjął kapelusz... Był nawet przystojnym mężczyzną, gdyby nie śmiertelna niemal bladość oblicza. Ale jego ciemnoniebieskie oczy zdawały się przeszywać kobietę na wylot.


I wyzierał z nich głód. Stanął przy ich stoliku i czekał. A Richard rzekł przedstawiając oboje.- James Piquet, doktor Willhelmina Hollward, poznajcie się.
-Miło mi.- rzekł Piquet podając Willheminie dłoń do uściśnięcia, dłoń w czarnej skórzanej rękawiczce. Po wymianie uścisków usiadł. A Demario wytłumaczył przyjaciółce.- James pomaga mi w śledztwie. Jest moim kontaktem w pewnych środowiskach. Nie wiedziałem jak długo potrwa nasze spotkanie, więc zaprosiłem go tutaj.
-A właśnie.-
mężczyzna wyjął karteczkę i podał ją Demario.- Tu są adresy miejsc w których ją widziano i rysopisy osób z którymi ją widziano. Obawiam się, że mogła się już uzależnić.
-Niech to szlag. Jej rodzice nie będą zadowoleni.
- odparł z pewną irytacją w głosie przyglądając się literom na karteczce.

WT. 23.X.2007posiadłość Dantego, 19:15

Posiadłość Dantego... Czy Amy kiedykolwiek sądziła, że uda się do tej jaskini lwa, który czyha na jej cnotę. Co prawda cnoty Amanda już dawno się pozbyła. Bowiem w jej dzielnicy dziewictwo było niepotrzebnym balastem. Co nie zmieniało faktu, że intencje Dantego były jasne. Chciał ją przelecieć.
Wiedziała o tym, a mimo to... się zgodziła.

A dom był taki jak Dante. Wielki, efektowny...


i pozbawiony cienia dobrego gustu. I tak oto Amanda wchodziła do domu białowłosego amanta, obejmowana przez niego w pasie. I przyciskana do jego ciała. Amy „lolitka na życzenie”, skazana przez samą siebie na nieudolny podryw mało wyrafinowanego łowcy potworów. No cóż... pani policjantka była pewna, że ten prymitywny Casanova nie zaciągnie jej do łóżka wbrew jej woli. A gdyby próbował, Amy zabiłaby go... w obronie własnej.
Tyle, że znalazła się w jego domu i to z własnej woli. Póki co jednak nie było źle.
Jak każdy gospodarz także i Dante pierwsze co zrobił to pochwalił się całym swoim domem o wystroju pseudorycerskim.
Począwszy od wielkiego hallu wejściowego.


Poprzez kolejne sypialnie, bawialnie, biblioteki, kibelki, aż do loszku z winami.
Wszystko pełno było zdobionych drobiazgów.


Zapewne drogich i wyjątkowych bibelotów świadczących o braku gustu i nadmiaru gotówki.
Wędrując po mieszkaniu Amanda obejrzała wiele ciekawostek.
Białą skórę ni to niedźwiedzia ni to małpy, w którego pysk wetknięto kobiece majtki, leżącą przy kominku.
Dante stwierdził, że to skóra wendigo. I że świetnie się na niej baraszkuje.
Biblioteką w której książek było sporo ... i pewnie żadna nie przeczytana. Płaskim telewizorem na pół ściany. Kolekcją mieczy, toporów i innego oręża służącego do szatkowania przeciwnika lub warzyw.
O wiele ciekawsza była kolekcja broni palnej... przynajmniej dla niej nie potrafiącej zabić nożem niczego innego poza karpiem, albo inną żywą rybą. Zarówno tej do jednej łapki.


Jak i arsenał na większe rozróby.


Do tego obraz Dantego z różą w zębach. W skali jeden do jednego. I bez ubrania.
Dziewczyna mogła dokładnie obejrzeć wszystkie szczegóły anatomiczne białowłosego łowcy. Oczywiście jeśli ta reklama odpowiadała stanowi rzeczywistemu.
Obrazek znajdował się w „królewskiej sypialni”, w której też znajdowało się łoże z baldachimem i lustrem w górnej części łoża. Tu najczęściej sypiał z laseczkami. Choć jak twierdził nie było pokoju w którym nie testował jakiejś pozycji.
Na koniec wylądowali razem w czwartej, może piątej bawialni... kto by je tam liczył.
Na kanapie świadczącej o kiepskim poczuciu humoru właściciela, na kanapie w kształcie trumny.


A pod którą leżała kolejna część kobiecej garderoby jednej jego kochanek. A propo garderoby... Po drodze do tego miejsca, Dante zgubił gdzieś muszkę, frak i parę innych drobiazgów.
Za to znalazł butelkę wina i dwie lampki. A teraz przysiadł się i obejmując Amy ramieniem zaczął wypełniać lampki alkoholem.
- Za nasze spotkanie cukiereczku.- zaczął słodzić pannie Walter, która dobrze wiedziała co ją czeka. Kolejna porcja cielęcych zalotów Dantego.

abishai 26-12-2010 16:26

Wt., 23 X 2007, ruiny kościoła pw. Ignacego Loyoli, godz. 19:58


Było nudno... jak poprzednio Vivianne siedziała i czekała na cud. Na cokolwiek co wyrwie ją z tej monotonii. Dobrze, że przynajmniej tym razem zaopatrzyła się w coś do czytania czekając na Patty. Kolejne minuty rozpraszane przez trzepot skrzydeł gołębi ciągnęły się w nieskończoność. Aż wreszcie...
Tupot butów. Ktoś wbiegł do kościoła. Dziewczyna, w przybrudzonych jeansach i rozmytym makijażu i z chaosem we włosach. Przerażona. Panika wyzierała z jej spojrzenia. Ruchy były drżące i nerwowe. Wbiegając poślizgnęła się na posadzce. Nie wstawała, na czworakach wczołgała się pod najbliższą ławkę.
Ale coś innego ściągnęło uwagę Vi. Duża pokraczna sylwetka która wylądowała u wejścia do świątyni.


Skrzydlata pokraczna kreatura załopotała skrzydłami obróciła parę razy rogatym łbem sycząc szyderczo.- Nie ukryjesz się wiecznie przede mną. Ani te mury nie będą wieczne twą ochroną. A ja... mogę czekać baaardzo długo. Kiedyś popełnisz błąd, a jaa...wtedy będę blisko.
Rozłożył skrzydła, wydał z siebie przeraźliwy i pofrunął. Acz nie daleko. Po chwili gołębie siedzące na dachu świątyni rozleciały w panice. Coś uderzyło o dach, zakrzywione szpony wbiły się w dachówki kościoła. Coś ciężkiego powoli przemieszczało się na dachu. Demon przyczaił się... Czekał.

Wtorek, 23.X.2007, Antykwariat Nicka Balesiego, godz. 21:00


Świeży opatrunek na ramieniu Marlowe’a świadczył, że go Pavlicek podleczyła. Właściwie Jon nie potrzebował opatrunków, bo jego rany nie krwawiły. Ale Czeszka nakazywała opatrywać jego rany z powodów psychologicznych. Dzięki temu miał się czuć bardziej „żywy”... przynajmniej w teorii.

O dziwo, nie było problemów z Balesim. Nick sam wyszedł z antykwariatu, na jej widok mrucząc coś o wilczycy, o krwi, duszy i drodze na Zachód... cokolwiek to miało znaczyć.
Był lekko przerażony jej widokiem, a może tym co przez nią zobaczył?

Nie miała okazji spytać.

Kolejny węzeł nie wymagał kręgu ochronnego, ale był bardziej niebezpieczny, niż poprzednie. Tym razem nikt nie mógł pomóc Willhelminie. Obecność Jona dodawała jakoś otuchy. Barghest Gwyll pojawił się w formie czarnego psa, o trudnej do zidentyfikowania rasie i postaci rozmywającej się w cieniach pokoju. Milczał. Obserwował. Od jego sylwetki promieniował zarówno strach jak i ciekawość.

Rozpoczęła splatanie drugiego węzła nie bardzo jednak wiedząc czego się spodziewać. Wiedziała, że będzie to połączenie jaźni, ale jak dokładnie miało to przebiegać? Suche opisy nie dawały dużego pola do wyobraźni. Jedynie może wspomnienia ze wspólnego seksu z Francisco z pomocą karinów. Przypuszczała, że to będzie podobne, tylko że intensywniejsze.

Nagle...

Poczuła jakby topór rozłupał jej czaszkę i wlano jej wrzątek wprost na mózg. Ale to uczucie było chwilowe, potem... ssała sutki jakieś suki, czuła jak czyjeś dłonie głaskały ją po grzebiecie. Nazwę cię... pamiętała jego imię, pamiętała prawdziwe imię Gwylla, pamiętała swoje imię ?

Kim była? Sobą? Nim? Nie potrafiła zdefiniować.

Biegła na czterech łapach przy swym panu. Do portu. Lubił/lubiła zapachy portu, jego dźwięki, tłumy ludzi. Było tyle tam ciekawych rzeczy, które można było obszczekać/obsikać. Jej/jego pan rozmawiał z jakimś mężczyzną. Nie rozumiał/a jego słów, rozpoznała głównie ton głosu. Słowa „Nowy Świat, czerwonoskórzy, nowy początek” niewiele jej/mu mówiły.

Spoglądał/a na port.


Widział/a okręt, który poniesie ją na nowy ląd.
Choroba morska, sztormy, fale... obca ziemia. Osada, uczucie biegnięcia poprzez las.

Willhelmina biegła, a może biegł pies? Jej wspomnienia i myśli krzyżowały się z jego.

Polowanie. Jeleń, smak krwi i ciepłego mięsa. Czerwonoskórzy, przyglądają się jego/jej panu. Suczka pod nim/nią... uczucie ekstazy związane z zapładnianiem samicy. Szybciej, mocniej.
Zima. Mróz. Walki, strzały. Rozszarpanie gardła człowiekowi, o czerwonej skórze. Rana.

Piecze.

Pan umiera... jego noga gnije... ucinają. Zapach zepsutej krwi. Wie, że to nie pomoże. On umrze.
Ludzie zamykają ciało w trumnie. Czekanie.

Noc i dzień.

Czuwanie przy grobie. Mówią: ”wierny pies, oddany”. Czuwanie. Aż się obudzi. Niechęć do akceptacji losu. Upór.

Dzień i noc.

Przynoszą jedzenie, współczują. A on/ona czuwa. Bez ustanku

Dzień i noc.

Coraz więcej trupów, dziwne zapachy. Zaraza. Ludzie umierają, zwierzęta giną. A on/ona nie.
Ludzi o białej skórze coraz mniej, czerwonoskórych mniej. Zostaje sam/a. Głód czasem zmusza do polowania, ale zawsze wraca. Zawsze czuwa, zawsze wierny/a.

Dzień i noc.

Czas mija. Coraz rzadziej bywa głodny/a, coraz rzadziej zmęczony/a. Coraz częściej czuje śmierć wokoło. Podąża za oddechem śmierci, obserwuje ostatnie chwile innych istot. Spija ich ostatnie tchnienie.

Dzień i noc.

Już nie pamięta czego pilnuje i z jakich powodów. Ale wie, że musi. A na miejscu jego domu wyrasta osada. Zapomniany cmentarz zostaje odnowiony. Osada się rozrasta, zmienia się w miasto. Czerwone skóry odchodzą na zachód. A on/ ona patrzy jak zmienia się miasto, oznajmia śmierć i zbiera jej żniwo. Widzi ludzi ginących w wypadkach, rewolwerowców ginących od kul, ludzi zabijanych w zaułkach ciosami noża. Obojętnieje na ich śmierć...

Dzień i noc.

Przygląda się jak miasto rośnie, jak miejsce jednych budynków zajmują inne, jak w miejsce lasu rośnie nowy... betonowy las. Wędruje po uliczkach, przechodnie z różnych epok zlewają się w jego/jej pamięci w jeden wielki strumień.



Widzi wielki pożar Nowego Yorku z 1835, gangsterskie porachunki z czasów prohibicji, czasem inne potwory przecinające nocne niebo.
Widzi ślady śmierci ale sam jest nieśmiertelny/nieśmiertelna? A może tylko śmierć o nim/o niej zapomniała.

Dzień i noc.

Kolejne żywota, których zgon ogląda. Aż nadeszła ona. Przerwała spokojną egzystencję. wyrwała ze snu, zmusiła do obudzenia z letargu, zaciekawiła. Ona. Wadera. Przewodniczka.
Pamięta jej imię. Zapomniał/a swojego. Ma nowe... Gwyll.

Otwiera oczy, czując ból... tępy ból jakby ktoś ściskał powoli jej mózg w imadle. Leży na podłodze. Zapomniała wiele z tego co pokazały jej wspomnienia barghesta. Jedynie przebłyski i migawki z jego życia utkwiły jej w głowie.

Pies leżał w kącie, spoglądając na Willhelminę, leżał na brzuchu. Milczał, od czasu do czasu popiskując. Gwyll podszedł chwiejnie, trącił ją nosem.
A Marlowe siedział tuż obok, a w jego oczach odbijała się irytacja. Nie wiedział co ma robić, a... nie lubił czuć się bezużyteczny.

Hawkeye 26-12-2010 18:43

Weekend, Weekend i po Weekendzie. Dla większości społeczeństwa były to wyczekiwane chwile odpoczynku. Czas na odnowienie sił po długim, męczącym tygodniu pracy, a także moment w którym zbierali je od nowa, aby ponownie zacząć swoją pracę. Dla wielu z nich, żyjących w monotonnym rytmie była to wprost cudowna odmiana. Rzesze urzędników, biznesmenów i maklerów, musiało z błogością oczekiwać tego momentu. W piątki dużo wcześniej niż zazwyczaj pustoszały biura. Korki pojawiały się wcześniej, gdy wielu ludzi próbowało opuścić miasto, a przynajmniej tą jego "przemysłową" część. Na dwa dni zamierał Manhattan. O ile było to w jego przypadku możliwe. Ludzie, którzy mieszkali tutaj od lat, znali jednak te symptomy. Policjanci również dobrze znali ten okres. Młodzi mieli dużo więcej pracy, gdyż w tym czasie rosło zakłócanie ciszy nocnej, bójki czy tym podobne ekscesy. To dziwne jak stateczna osoba, może zaszaleć w ciągu tych, krótkich dni. Można wtedy sobie zadać pytanie, który jest prawdziwy? Ten, który z uśmiechem sprzedaje akcje milionerom, czy ten który wywołał bójkę z grupą motocyklistów? Odpowiedź była chyba pod pewnymi względami skomplikowana i z pewnością filozoficznej natury, obie te osoby były prawdziwe.

Były to jednak deliberacje, które w tym momencie nie interesowały policjanta. Co było ważne, to to że spędził w domu samotny weekend. Dodając do tego dni, które spędził w szpitalu. Wynudził się na śmierć. Nie miał nic do roboty. Ileż można sprzątać czy zajmować się domem? Oczywiście można przez ten czas nadrobić prace, które odkładało się na chwilę wolnego, ale co potem? Chris był człowiekiem akcji. Siedzenie na tyłku sprawiało, że chciało mu się wyć, krzyczeć i może jeszcze w coś kopnąć.

Nie chodziło tutaj bynajmniej o brak cierpliwości. W jego pracy były ona nie raz i nie dwa potrzebna. Gdy człowiek siedzi w aucie, czekając aż bandyta pojawi się w swojej kryjówce, musi być cierpliwy i wytrzymały psychicznie. Była to jednak inna sytuacja, wtedy oczekiwało się na moment, w którym będzie można zadziałać, będzie się można wykazać. A teraz? Teraz nie miał żadnej perspektywy, ta powrotu do pracy wydawał się odległa, a teraz czuł się niepotrzebny, odsunięty na boczny tor.

Przez to zrobił parę rzeczy, za które z pewnością nie pochwaliłby go lekarz. Poszedł na trening. Zmniejszył sobie odpowiednio obciążenie nie chcąc za bardzo ryzykować, nie zmieniało to jednak stanu rzeczy. Był to ponadto jedynie krótki przerywnik, ale pozwalał utrzymać się w formie. Był pewnym pokazem i jednocześnie potwierdzeniem dla siebie. Postrzelili go, ale nie zdołali go wyeliminować. Oni cię zranią, ty zabijesz jednego. Może nie było to eleganckie, może nawet nie było to bardzo cywilizowane, ale cholera jasna było skuteczne. Policjant miał mocne postanowienie, nie dać więcej nikomu takiej szansy. Następnym razem będzie strzelał celniej i szybciej. Uśmiechał się do siebie, może postanowienie to nie było jakieś szczególnie wyważone, ale nie zamierzał dawać tym "złym" żadnych for.

Jednak po długim wyczekiwaniu, po próbie zabicia czasu przy pomocy komputera i telewizji nadszedł koniec weekendu. Co nie przerywało "tortury" Chrisa nadal był na zwolnieniu lekarskim. Jednak dawało mu to szansę na popracowanie nad robotą, którą odwlekał od dłuższego czasu. W poniedziałek wstał trochę później, niż gdyby miał wyruszać do pracy. Była to przemyślane, uniknie korków i zbyt długiego tłoku na posterunku. Miał tam do załatwienia parę spraw, a nie chciał odpowiadać na pytania kolegów, które wyglądałyby jak zawsze w takich przypadkach. Dobrze się czujesz, czy bolało i tym inne bzdury. Policjanci w takich wypadkach zachowywali się gorzej niż stado bab. Będąc po pierwsze wdzięcznym, że to nie oni, a po drugie obawiając się, że następnym razem nie będą mieli szczęścia. Oczywiście martwili się o kolegę, ale było w tym trochę samolubstwa, rozmawiając z rannym szukali zapewnienia, że nie jest to takie straszne, że jak zdarzy się to im, to też wstaną i wrócą do pracy. Nie zawsze było to jednak tak proste, ale każdy odrzucał od siebie tę myśl. Podstawowy mechanizm obronny, który pozwalał zwlec się rano z łóżka i robić to co się robi.

Na posterunek zajechał szybciej niż zazwyczaj. Tak jak podejrzewał, korki o tej porze były mniejsze i dało się szybciej przemknąć przez Nowy York. Na miejscu szybkim krokiem skierował się do pokoju z dowodami. Dostępu do niego broniła policjantka o dość słusznej tuszy. Nie wiedzieć czemu przwodziła na myśl detektywowi groźnego smoka. Mimo całej swojej odwagi, nie chciałby mieć z nią żadnej konfrontacji. Podejrzewał, że taka mogłaby skończyć się źle, dla każdego który by próbował takiego szaleństwa. Oczywiście żądała papierków. Dość sprytne posunięcie. One zawsze kryły w razie czego tyłek. W ten sposób działały najlepiej. Wszystko odbyło się legalnie, według procedur, proszę nie mieć pretensji do mnie, tylko do detektywa, który odebrał dowód. Chcąc nie chcąc De Luca wypełnił papierek na wydanie narzędzia zbrodni, jako powód wpisując konsultacje z niezależnym ekspertem. Gdy podał jej formularz kobieta przyjrzała mu się uważnie

-Czy wnosi pan o ponowne otwarcie sprawy?-


-Wątku, który nie został tak naprawdę otwarty, na miejscu zbrodni odnaleziono ciało, byłem detektywem prowadzącym tę sprawę, dlatego mam prawo zbadać ten wątek - wyjaśnił jej spokojnie policjant. Po części była to prawda, chociaż większość detektywów trzymałaby się jej z daleka. Wielu miało jakieś niezamknięte sprawy, a takie potrafiły się ciągnąć latami. On miał jednak trochę wolnego czasu, więc dlaczego nie zająć się tym? Zwłaszcza, że wydawało się to dość groźne ...

Po odebraniu dowodu ruszył do specjalistki od magii. Nie był w tym ekspertem, ba ciężko było siebie nawet nazwać obeznanym w tej tematyce, dlatego potrzebował pomocy. Nadal była ta zagubiona księga. Nie dawała mu ona spokoju, wierzył, że pani psycholog jest mu w stanie pomóc. Podpowiedzieć nazwisko kogoś, kto może w tej materii choć trochę pomóc.

Elwira siedział w swoim gabinecie, przeglądając prasę i popijając kawę. Gdy Chris wchodził, złożyła natychmiast gazetę i uśmiechnęła się uroczo.- Detektyw de Luca. Nie jest przypadkiem na zwolnieniu lekarskim? Jakieś problemy natury psychologicznej pana gnębią?-

Chris uśmiechnął się szeroko -Wie pani doktor na dłużej w łóżku może mnie zatrzymać tylko piękna kobieta - zażartował -Nie mam też problemów psychologicznych. Potrzebuję konsultacji z panią, w trochę innym zakresie. Ma pani kontakty w Nowo Yorskim światku magicznym ... potrzebuję paru adresów. Specjalistę od retrokognicji ... tak to się chyba nazywa ... i adres maga specjalistę od demonów -

-Magiczny światek to dość... szerokie słowo panie de Luca. Magowie nie tworzą zwartych społeczności. To nie leży w ich naturze.- odparła cicho kobieta i uśmiechając się spytała.- Może pan dokładniej wyjaśnić o co chodzi.

-Mam narzędzie zbrodni i potrzebuję kogoś kto zbada je i będzie mógł mi powiedzieć coś więcej o istocie, która tego dokonała ... jestem przekonany, że była ona demonem -

- Nie jestem pewna czy to jest możliwe, jedyny wrażliwiec który to potrafił...cóż... jest w psychiatryku do dziś.- rzekła Elwira splatając dłonie.- Nie wie pan o co prosi, panie de Luca.-

-Nie wiem, to prawda ... ale jestem dobrym detektywem i wiem, kiedy zagrożenie jest duże, a przy tej sprawie, aż zapalają się lampki alarmowe - powiedział Chris cały czas się uśmiechając -Gdy Consigliere osobiście fatyguje się, żeby wyciągnąć kogoś z kicia, to nie będzie to zwykły żołnierz, że pozwolę sobie użyć takiego porównania -

-Powiem wprost... ta osoba się nie zgodzi i nie ma żadnej możliwości, by się zgodziła.- rzekła w odpowiedzi kobieta.- Może poza fizycznym przymusem. Będzie pan bestią gorszą od tych, które pan ściga?-

-Nie, ale skoro jest pani tak o tym przekonana, to może pani doktor jest mi w stanie doradzić. Jeżeli założymy, że nasz demon trzymał ten przedmiot, to może zostawił jakieś ślady, które w inny sposób, mogą pomóc w jego identyfikacji? -

-Trudno powiedzieć...raczej nie.- odparła kobieta, potarła czoło dodając.- Demony zwykle nie używają przedmiotów, chyba że poprzez człowieka którego opętały. Pavlicek wspominała o jakiś odciskach palców w raporcie końcowym?

-Nie, nie wspominała - odpowiedział spokojnie detektyw

-Znaczy chce pan wytropić demona, który opętał człowieka, który trzymał nóż poprzez rękawiczki?- spytała podsumowując fakty Elwi.

-Mam nadzieję, że zostawił inne ślady i czy demon nie ma możliwości manifestacji w naszym świecie bez opętania kogoś?-

-To skomplikowana sprawa... i szczerze powiedziawszy poza moją wiedzą na temat.- odparła Elwira łykając kawę. - Z tego co wiem, samodzielnie to musi opętać. Demon musi mieć jakąś... kotwicę w tym świecie.-

-Mhm, cóż chociażby dla tego przydałby się ekspert, albo jakiś raport o tym -

-Howard Polk, lat 44. Demonolog na zwolnieniu warunkowym.- rzekła Elwira notując adres.- Polk jest ekscentryczny.-

-Dziękuje, to się z pewnością przyda -

-Zobaczymy.- odparła Elwira z lekkim sceptycyzmem w głosie.

-Zawsze, trzeba mieć nadzieję -
odpowiedział jej detektyw -Cóż mam jeszcze parę rzeczy do zrobienia, do zobaczenia pani doktor -

-Do widzenia.- odparła Elwira.- I szybkiego powrotu do zdrowia życzę.-

Opuścił posterunek spiesznym krokiem. Nóż spoczywał bezpiecznie w kieszeni kurtki. Detektyw wsiadł do zaparkowanego po drugiej stronie ulicy samochodu i włączył się do ruchu. Jechał pod zapisany przez panią psycholog adres mając nadzieję, że ze spotkania z demonologiem wyjdzie bogatszy w doświadczenia. Potrzebował ich jeżeli chciał rozwiązać sprawę.

Adres który podała Elwira prowadził do starych kamienic w Bronksie. Tam też działał teatr, którego Polk był właścicielem. Na miejscu okazało się że teatr, jest obskurnym teatrzykiem wystawiającym przedstawienia tylko w weekendy i zarabiającym na podnajmie części pomieszczeń, pralni chemicznej. Sam Howard Polk okazał się być mężczyzną jakby z innej epoki.
Czarny garnitur, nonszalanckie spojrzenie. Papieros w kąciku ust... zabawne. Wszak Frew też palił. Polk obrzucił wchodzącego do jego gabinetu z napisem "H. Polk dyrektor." znudzonym spojrzeniem. Niemniej odłożył gazetę i czekał.

Detektyw rozejrzał się po pomieszczeniu -Ciekawy teatr panie Polk - powiedział jakby od niechcenie -Nazywam się de Luca, jestem detektywem z wydziału 13 - dodał po chwili nie czekając na żadne stwierdzenie ze strony maga -Jestem przekonany, że może mi pan pomóc w pewnej sprawie, że tak powiem ociera się o pana wiedzę ekspercką ... -

Słowa de Luci wywołały nerwowe drżenie dłoni Howarda, zaciągnął się dymem, nim wykrztusił.- To zamknięty rozdział. Jestem czysty. Czego pan chce?-

-Proszę się nie martwić, skoro to zamknięty rozdział, nie ma się pan czym przejmować - detektyw spokojnym krokiem podszedł bliżej mężczyzny uśmiechając się lekko -Na pewno słyszał pan o książce Grimorum arcanorum aet malum phasmatis -

-Nie. Nie słyszałem.-odparł krótko Polk. Uśmiechnął się kwaśno.- Powiedzmy, że wystarczała mi ta literatura, którą miałem. Nie szukałem innej.-

-Jest to dość ciekawa księga, dziwię się, że pan o niej nie słyszał. Zresztą nie ważne, potrzebuję pana pomocy. Muszę dowiedzieć się czegoś więcej o demonach. -


-A więc o to chodzi ? - prychnął Polk, puścił kółko z dymu.- Demony to potworki z piekła rodem o morderczych i złośliwych instynktach. Coś jeszcze dodać?-

-Jak można zidentyfikować imię, demona ... oprócz grzebania w księgach? I za jak poważne uznałby pan próbę przywołania demona, dokonaną przez innego demona?-

Polk zaśmiał się głośno, lekko charczącym głosem.- Chce pan zidentyfikować imię? Prawdziwe imię? Wie pan jaka to władza?- Przesunął palcami po drewnie stołu.- A więc chce pan odkryć imię demona. A co pan ma, poza dobrymi chęciami?-

-Mam parę poszlak, to zależy co byłoby do tego potrzebne?-


-Księga czarów, opis zaklęcia.- odparł ironicznie Polk splatając dłonie.

-Inne sposoby? -

-Inne sposoby. Nie znam żadnego.- odparł Polk gasząc papierosa i wyjmując butelkę whisky.- Wróżenie to nie część demonologii. A ja... nie mam swej księgi. Jedyne co mogę, to to co pamiętam.-

-W jaki sposób można odnaleźć już przyzwanego demona? -

-Nie można...- odparł Polk krótko, łykając alkohol prosto z butelki.- Człowieku... demonolog nie łapie hasających po świecie. Bo takich w zasadzie nie ma. On przywołuje własne i nie obchodzą go cudze. Są zaklęcia do tropienia, ale o zasięgu kilkunastu metrów. By wykryć demony przeciwnika.

-A gdyby był hasający wolno demon? Dodajmy do tego demon z niezbyt miłym planem? Jakieś sugestie, jak go odnaleźć -

-Nie spotkałem się z takim przypadkiem.- łyknął alkoholu dodając.- Trudno rzec.- Wzdrygnął się.- Pewnie coś paskudnego.-

-Nie tak paskudnego, jak jego plan. Domyśliłem się już, że ten demon jest wyjątkowy ... dlatego muszę wiedzieć więcej o tych stworzeniach, żeby odesłać go do domu - detektyw uśmiechnął się drapieżnie -Wszystko może okazać się przydatne -

-Wszystko?-prychnął Polk i znów zaczął się śmiać głośno i dosadnie.- Jest pan zabawny detektywie.- Spojrzał na de Lucę.- A czy ja wiem wszystko. Kurna, wzywałem z pięć demonów...a jest ich setki rodzajów. Wszystko... chce pan wiedzieć wszystko, to niech poszuka kuli spełniającej życzenia.

-To przecież jasne, że nie poproszę pana o to, czego pan nie wie, ale mimo wszystko. Pańska wiedza, może okazać się choć trochę przydatna -

Potarł dłonią czoło, na twarzy pojawił się mu grymas irytacji.- Ma pan jakieś konkretne pytania? Bo wszystko... to leży teraz w policyjnym depozycie. Niby kurna, jak mam uczyć kogoś sztuki magicznej bez księgi?-

-Czy po sposobie przeprowadzania rytuału da się poznać rodzaj demona, który miał zostać przyzwany?-


-Niespecjalnie.- wzruszył ramionami Polk.- Raczej siłę. Czasem... z jakiego wypełzł. Ale niewiele poza tym. Chyba nie oczekiwał pan katalogu demonów. Nawet głupie impy, potrafią się diametralnie różnić między sobą.-

-Rozumiem ... jeżeli demon kogoś opętał, jakie są jego ograniczenia? Czy musi jeść? Pić? Spać? -

-Nie musi.- odparł Howard, łyknął z butelki.- Chyba... zadajesz pan głupie pytania. Zakładasz, że te draństwa mają jakiekolwiek cechy wspólne. Ranią je święcone kule...zazwyczaj, nie lubią kościołów...zazwyczaj. Potrzebują kotwicy w tym świecie...zazwyczaj. Zawsze są te cholerne wyjątki od reguły.-

-Od czegoś trzeba zacząć, jeżeli jak pan się wyraził są te cholerne wyjątki, to jakieś podstawy trzeba poznać, bo to ułatwia pracę -

-No to już podstawy wyłożyłem.- odparł z ironicznym uśmiechem Polk.- Gratulacje.-

-Tak oczywiście, nie ma to jak piękna współpraca, co by pan zrobił gdyby musiał odnaleźć demona na wolności?-

Zaśmiał się głośno i szyderczo. Spojrzał po prosto w oczy de Luci.- Nie szukałbym. Spakował walizki i zwiewał gdzie pieprz rośnie. -

-Więc w tym punkcie się różnimy. No cóż, gdyby coś pan sobie przypomniał proszę zadzwonić na wydział -

-Nie liczyłbym na to.-
odparł Howard.

Gdy opuszczał teatr czuł się trochę zadziwiony. Miał nadzieję, że uda mu się dowiedzieć czegoś więcej. Wiedział, że nie ma co liczyć na proste rozwiązanie i podanie wszystkiego na złotej tacy. Dowiedział się jednak paru rzeczy, które mogły, choć nie musiały okazać się pomocy. Koniec końców, nie był to jednak czas stracony. Chociaż oznaczał, że ponownie stanął w miejscu. Mógł tylko oczekiwać na jakieś nowe dane, kolejny rozwój wydarzeń. Pozostawało czekać. Niestety, nie podobało mu się, ale nie miał żadnego wyboru. Trzeba było wrócić do domu.

I kolejne godziny mijały w spokoju. Wieczorem do jego domu wpadło kilku kumpli, chcących zobaczyć jak się czuje. Wypili kilka piw, pośmiali się, zagrali partyjkę w pokera i na tym się skończyło. Tłumacząc się obowiązkami domowymi i pracą jeden po drugim odchodzili do siebie.

Wtorkowy poranek zaczął się tą samą monotonią, co ostatnio. Co było pocieszające, to to, że powinien być ostatnim dniem nudy. Zakupy i telewizji pozwoliły zamienić ranek w południe. Dalsze upływ czasu został przyspieszony przez trening i krótką przejażdżkę na motocyklu. Coraz bardziej prawdopodobne było to, że niedługo zakończy się sezon, dlatego policjant postanowił się wybrać w dłuższą trasę. Może byłoby to ostatnia taka wyprawa w tym roku?

Silnik motoru wypełniał powietrze gdy podziwiał widoki na bocznych drogach, poza miastem. Słońce, które świeciło tego dnia sprawiało, że wycieczka ta była nad wyraz przyjemna. Chris żałował, że kończą się ciepłe dni. Uwielbiał lato. Było mu przykro, że już niedługo maszyna będzie musiała zostać postawiona w garażu w oczekiwaniu na "lepsze czasy". Niestety nic co dobre nie trwa długo, przynajmniej ma się takie wrażenie. Pod wieczór ponownie był w domu. Zdążył się przebrać, przygotował sobie kolację i zasiadł przed telewizorem z nudy włączając jakiś serial sensacyjny ...

Smoqu 29-12-2010 22:32

Wt. 23.X.2007, ulice Branford, 15:31

Phil zamarł, gdy we mgle zamajaczyła sylwetka potwora. Nie tego się spodziewał. A właściwie spodziewał się, ale nie tak szybko. Najpierw mieli nadbiec zagubieni żołnierze. Strach wlał roztopiony ołów w jego ciało. Momentalnie zrobiło mu się gorąco i pot wystąpił mu na czoło, a jego członki stały się ciężkie. Nie na długo. Niektórych strach paraliżował, u niektórych wywoływał panikę, a niektórzy w sytuacjach stresowych działali, jakby dostali zastrzyk niespotykanej energii. Do tej ostatniej grupy zaliczał się McNamara. Układ sympatyczny nie próżnował i nie miał zamiaru pozwolić, żeby Phil stał się pożywieniem ... jeszcze nie teraz. Kolejna, potężna dawka adrenaliny trafiła do krwioobiegu rozszerzając źrenice tak, że tęczówki tworzyły jedynie cieniutką obwódkę wokół nich, przyspieszając akcję serca i poziom glukozy we krwi. Jego mięśnie i umysł, już pobudzone wcześniejszymi zdarzeniami, teraz wskoczyły na jeszcze wyższy bieg i zwielokrotniły jego zdolność percepcji, i działania. Świat zwolnił, a myśli stały się jasne i czyste.

Nie pomagasz mi. - zganił głos rozlegający się w przerażonej głowie. I raczej nie był to głos jego myśli.

Teraz widział zbliżającego się powoli stwora ze szczegółami. Jego maskę, kamienne narośla, a może szkielet przebijający się przez skórę, wykrzywione w niewyobrażalnym cierpieniu twarze martwych marines wolno roztapiane przez ściekającą po nich maź.

Oczy ...

To był wyróżniający się element w sylwetce. Potwór zbliżył się o kolejny krok, gdy huk z rewolweru Smith & Wesson Model 500 przeszył powietrze.



Pociski przeznaczone do ranienia i odstraszania duchów, demonów i upiorów poleciały w kierunku klejnotów znajdujących się tam, gdzie normalnie powinny być oczy oraz miejsca, gdzie stwór powinien mieć serce ... o ile jego anatomia choć trochę przypominała ludzką. Trzy strzały zlały się w jeden, długi odgłos. Napięte do granic wytrzymałości mięśnie pewnie utrzymały broń, pomimo odrzutu porównywanego przez wielu z kopnięciem muła. Trzy celne strzały ... w żywotne miejsca. Powinny zabić każdą żywą istotę. Tylko ... czy on był żywy. Żadnego odgłosu, kule rykoszetowały od klejnotów robiących za oczy stwora. Ta w serce wbiła się w miejsce w którym powinno być serce, powodując wypływ czarnego płynu. Potężna łapa wykonała zamach, Phil odruchowo wykonał unik, prawie się to mu udało. Łapa stwora musnęła jego bok przewracając go na ziemię. Ból w lewym barku, był silny, ale niezbyt kłujący. Zapewne rozległy siniak. Miał szczęście. I mnóstwo adrenaliny we krwi, która go znieczuliła. Nawet, jeśli miał coś uszkodzone, nie czuł tego i nie zwracał na to w tym momencie uwagi. Wykorzystując siłę ciosu, odtoczył się z zasięgu i błyskawicznie zerwał na nogi, uciekając co sił od stąpającego za nim stwora. Żółta amunicja była do niczego w tym wypadku. Zapewne równie dobrze mógł użyć zwykłej. Zabezpieczył w biegu pistolet i włożył za pasek, oraz otworzył bębenek rewolweru i wysypał trzy dymiące jeszcze łuski, i dwa naboje. Bezużyteczne w tym momencie. Pozostawała amunicja "czerwona" i ...

Ogień!

Rozszerzone źrenice rejestrowały, a działający na dwieście procent normy mózg przetwarzał szczegóły. Tylko nie miał co przetwarzać, bo mgła uniemożliwiała dostrzeżenie czegokolwiek w odległości kilku metrów. Lewa ręka znalazła przy szelkach broni odpowiednią ładownicę do rewolweru i wyćwiczonym, pojedynczym ruchem załadowała cały bębenek, po czym odrzuciła pustą na ziemię. Phil nie miał czasu na mocowanie jej do uchwytu, gdyż pomimo, że był szybszy od ścigającego go koszmaru, to ten podążał za nim z jakimś nienaturalnym uporem i dystans pomiędzy nimi nie rósł tak szybko, jak życzyłby sobie detektyw.

Stomp ... stomp ... stomp ...

Ciężkie kroki rozlegały się za nim. Nie był przekonany, że ta amunicja mu pomoże. Doskonale pamiętał okrzyki żołnierzy, gdy krył się w opuszczonym mieszkaniu fryzjera. Wyglądało na to, że nawet pociski przeciwpancerne niewiele były w stanie zrobić temu, co go goniło. Potrzebował źródła ognia. Biegnąc skręcił z ulicy i pobiegł przez trawnik w kierunku, gdzie powinny być domki. Biegł nie zwalniając i wzrokiem szukał w otulającej wszystko mgle jakiejkolwiek możliwości wzniecenia dużego płomienia. Wciąż biegł, ale jak długo jeszcze? Odwrócił się. Stwór wciąż tam był, w pewnej odległości, ale wciąż podążał śladem Phila. chwycił rewolwer dwoma rękoma i strzelił. Raz ... drugi ... znów celował w kryształy, które były w miejscu oczu ... trzeci ... tym razem strzelał w środek szyi, aby trafić w kamienny kręgosłup. Kule jednak rykoszetowały od twardego kamienia, nie robiąc krzywdy gigantowi.

I to tyle, jeśli chodzi o czerwoną ...

Przemknęło mu przez głowę, gdy odwrócił się i ruszył dalej biegiem, byle dalej od ścigającego go potwora. Zdziwił się trochę, że z takim spokojem przyjął to niepowodzenie. Teoretycznie najsilniejsza amunicja, jaką posiadał, nie robiła zupełnie wrażenia na stworze. Właściwie mógł się już zatrzymać, bo było pewne, że w wcześniej, czy później padnie jego ofiarą. On się męczył, a jego prześladowca nie. W końcu zacznie zwalniać, coraz bardziej i bardziej, a tamten będzie coraz bliżej i bliżej, aż ... Skierował swoje myśli w innym kierunku.

Ogień ... ogień ... ogień ...

Samochód. Następny porzucony samochód, stojący przy krawężniku. Nawet nie sprawdzał, czy jest otwarty, czy nie. Po prostu obiegł go i odwrócił się do podążającego jego śladem potwora.

Teraz, albo nie wiem, co robić.

Wyciągnął z kieszeni zapalniczkę i trzymał ją w lewej dłoni gotową do użycia. Cofnął się o krok, gdy gigant zbliżył się do na wprost do samochodu i pochylił nad nim.

Dalej misiu ...

Zachęcał w myślach detektyw. Samochód zaczął się przechylać, podnoszony z łatwością przez olbrzyma. Phil podniósł broń do oka i strzelił. Tym razem nie celował w przeciwnika, ale w przechylony samochód. Tam, pod tylnym siedzeniem znajdowało się to, czego szukał. Zbiornik łatwopalnej cieczy. Ujął mocniej zapalniczkę, jakby od niej zależało jego życie, co mogło okazać się prawdą, gdyby strzały nie wywołały żadnej iskry powodującej zapłon benzyny. Zapalił ją i ...

BUM ... BUM ...

Ostatnie dwa "czerwone" pociski poleciały w wybrane miejsce rozpruwając cienką blachę karoserii i wybijając w niej pokaźną dziurę. Kaliber .50 potrafił zostawić naprawdę duży otwór. Phil sprężył się, gotów rzucić się w kierunku potwora uzbrojony w płonąca zapalniczkę, żeby podpalić wyciekające z przebitego zbiornika paliwo ...

carn 05-01-2011 00:17

WT. 23.X.2007 posiadłość Dantego, 20:00

Czy spodziewała się tu dostać? Odkąd poznała zidiociałego łowcę dumała czasami w jakimż to pałacu zwykł zamykać swe wyolbrzymione ego trwoniąc kasiorę rodzicieli. A gusta? O gustach się nie dyskutuje, liczy się wartość. Co z tego, że się kompozycja uda jak potem w lombardzie mało smutnych Waszyngtonów będzie warta. Była więc ukontentowana iż pan domu nie ulegał artystycznym wymysłom i hołdował twardej walucie. Drogie jest dobre.
Trumniasto fioletowy pokój też się nadawał. Choć trzeba by tu zasłonić kotary. Dodać trochę świec i wnieść boomboxa z czymś podbijającym ciśnienie.
- Nie uczysz się. Nie toleruję wina. - nieodebrawszy kieliszka ignorowała łowcze umizgi - Ale pokój ujdzie. Wprowadzam się. Możesz go ometkować jako siostrzany by twe lafiryndy tu nie błądziły. - stwierdziła bez entuzjazmu - Co do czynszu na pewno się dogadamy. Oboje wiemy że zależy ci tylko na jednym i specjalnie nie ma znaczenia czy będę to ja czy żeberka kaloryfera. Ale mnie nie kręcisz. - wywinęła się i ignorując amanta a pozbywszy się szpilek zaczęła wciągać na siebie wydobyte znikąd, wytarte dżinsy - Będziesz chciał odebrać czynsz to nie kolorowego sikańca tylko porządną ilość brandy przynosisz. Ja się spijam do nieprzytomności ty robisz swoje, a następnego ranka mam kaca i lata mi jak ci było. - dopiąwszy spodnie zrzuciła kieckę i zastąpiła ją rozciągniętym podkoszulkiem - Tylko pamiętaj, że jeśli walniesz głupstwo i mnie nadmuchasz to ci się zastrzelę na środku salonu. Nic mnie nie zmusi do rodzenia potworów. - ostentacyjnie wytarła dłoń w spodnie i wyciągnęła w stronę Dantego - Umowa? -
-Co?- Dante lekko się zdziwił. I jej słowami i świeceniem przed nagim biustem, przez krótką chwilę. Małym co prawda, ale jednak. Amy miała piersi, nawet jeśli niewielkie.Po czym pokiwał głową na boki.- Skarbie. Ja nie płacę za seks. Ani nie mam utrzymanki.
- Łał. Aż tyle błędnych acz składnych myśli. W to że nagiego biustu nie widziałeś uwierzyć nie zamierzam. Skąd te oczy? Aaaa.... nie spodziewałeś się golutkiej siostry zobaczyć? Ach ta niewinność i pruderyjność starszych braci... - wyciągnęła w górę kciuk i potrząsnęła z uznaniem. - Zajmuję pokój, a nie utrzymanką zostaje. Ta przestrzeń i tak się u ciebie marnuje. Utrzymam się sama. A brandy masz przynieść jako, nazwijmy go afrodyzjak, jeśli samokontrola z chucią zacznie u ciebie przegrywać. Dotarło? -
-To co się marnuje w moim domu to już moja sprawa kotku, ale...- rzekł wędrując spojrzeniem po ciele Amy.- Zacznijmy może od tego, czego chcę. Na początek, chcę wiedzieć, czemu chcesz mi się wpakować na chatę, nawet za cenę ryzykowania nietykalności własnego ciałka.
- Znaczy co? Pierwszy raz analizujesz dlaczego laska chce ci się jak kawał mięsa podstawić i opornie to idzie? - zapytała ironicznie Amanda
-Znaczy pierwszy raz laska chce mi się wpakować na chatę i zająć pokój, bynajmniej nie jako moja żona i narzeczona.- burknął Dante. Nawet jego idiotyzm miał swoje granice.
- Chcesz mnie przed ołtarz ciągnąć? Okej. Nawet ci intercyzę podpisze że twej kasy nie chce. Chcesz mnie ruchać. Ogłuszasz i robisz co chcesz. Gdzie widzisz haczyk? - Dante mógł zobaczyć swe odbicie w oczach małego diablęcia.
-Właściwie haczyk widzę w tym pakowaniu na chatę... Powiesz mi czemu jesteś zdesperowana tak, to ja się zgodzę na resztę spraw. I tą brandy i pokoik. Dorzucę nawet osobną łazienkę tylko dla ciebie.- zaczął się targować Dante.
- Jakby to ująć... - zamyśliła się w udawany skupieniu - Powiedzmy, że Rodzina mnie szuka, a ja przed nią uciekam do rycerskiego ciebie. W dodatku będziesz zachwycony mogąc ich poznać i mnie przed nimi bronić. -
-Dooobra... to idę po tę brandy dla dobicia umowy.- mruknął Dante po chwili zastanowienia. Bardzo krótkiej chwili. I oddalił się w nieznanym kierunku. W czym, nawet jeśli tego oczekiwał, Amy nie zamierzała mu przeszkadzać. Osiągnęła zamierzony cel, a z ceną była pogodzona. Zamiast tego zaczęła się urządzać w swym nowym lokum przestawiając co mniejsze meble, majstrując przy oknach i klimatyzacji, zwędzając z sąsiedniego roomu poduszkę i sprawdzając czy zmieści się pod nią pukawka. Jak dla niej Dante mógłby nie wracać akurat dzisiaj.
Ale wrócił z dwiema butelkami przedniej brandy, które postawił na stoliku i z ciekawości zerkał na Amy.
- Może wystarczy. - mruknęła i przyciągnęła sobie kawałek dywanu na drugą stronę stolika. Poświęciła chwile na koncentrację w której jej dziwaczny organizm neutralizował wcześniej pochłonięte jedzenie by alkohol przywitać z całkowicie pustym układem trawiennym. Pomedytowawszy odkorkowała pierwszą z butelek i rozpoczęła na oczach łowcy bezceremonialne wlewanie w siebie jej zawartości prost z gwinta. - To może chwilę zająć. Cierpliwości. - wychrypiała palonym przez destylat gardłem. - Jak bardzo chcesz zaszaleć? -
-Tak jak zwykle.- rzekł w odpowiedzi Dante wgapiając się w Amy, bynajmniej nie napalonym spojrzeniem. Raczej był ciekaw. Tak, w jego spojrzeniu królowała ciekawość.
- Szkoda, że jutro muszę się zawlec na wydział. Trzeba będzie ograniczyć to świństwo. - wymruczała niezadowolona podtapiając się nadużywanym trunkiem. - Tylko masz mnie nie cucić puki nie skończysz. Obiecałeś, że będę nieprzytomna, więc w razie czego, wiesz... przez łeb. - procenty rozplatały powoli język młodej detektyw prowadząc do słowotoków - Obiecałeś. - powtórzyła się odkładając pierwszą butelkę.
- O nie... nie będę cię bił. Sama się znieczulasz, to sama ponosisz winę jesli ci się nie uda..- łowca potworów wystawił język i dodał.- Jeszcze się możesz wycofać z układu, wiesz?
- Wyrzucisz mnie? - wlepiła w niego przeszklone oczka.
-Nie. Nie wypraszam. Ale umowa to umowa. Ty się spijasz, ja cię biorę. Czyż nie?- uśmiechnął się Dante gapiąc się w dziewczynę.- Wypraszać to cię nie wypraszam. Ale możesz się z tego układu wycofać, jeśli chcesz.
- Za dużo gadasz. - jej wzrok balansował miedzy przekrwieniem a zamgleniem - I tylko to znieczulenie miało sens. Myślisz że poszła bym na to mając rozsądny wybór? - znowu pociągnęła alkoholu - Perfumowany szajs, ale przynajmniej dodaje odwagi. - po tych słowach łowca mógł oglądnąć jak paktująca z nim mała detektyw sięga po paralizator i przyłożywszy go sobie do szyi odpala bez mrugnięcia okiem. Odważnie, acz bez pomyślunku co ogłuszający szok zrobi z jej odrabiającym nadgodziny, napompowanym brandy krążeniem.
Trudno powiedzieć, co Dante robił z nią gdy była nieprzytomna. Najwyraźniej nic. Bo obudziła się odrętwiała i obolała. I prawie golutka w łóżku, w posiadłości Dantego. No właśnie... Prawie robi wielką różnicę. Miała na sobie majtki. Wątpiła, by białowłosy bawił się w zakładanie bielizny po zrobieniu swojego. Więc zapewne nie zrobił nic. Zresztą i samego łowcy w pokoju nie było. Jedynie jej rozrzucone rzeczy i resztki niedopitej brandy.
Z drugiej strony, aż dziwnym było, iż rozebrał ją aż tak bardzo. W wyobrażeniach małej detektyw Dante był osobnikiem nie zważającym na detale jak drobne jak komfort i oczekiwania partnerki. Zrobić swoje, zakończyć tanim komentarzem, naciąć kolejnego sznita na swej lufie i ruszyć na dalsze łowy.
Wyciągnąwszy z kieszonki telefon skupiła wzrok na złośliwie falujących cyferkach. Prawie jedenasta. Jej głowa opadła ciężko a organizm postanowił opierać się chęcią aktywności. Przez chwilę. Zwlekłszy się ruszyła na poszukiwanie łazienki po raz kolejny wypróżniając swój układ trawienny na chwałę Ciemności.
Prysznic, potem obdukcja przed lekko zaparowanym lustrem. Wyglądało na to, że łowca nie zaszalał nadmiernie z przemocą podczas swych ekscesów których na szczęście dziewczynie nie dane było pamiętać. Co innego jej własne dokonania. Już mydło wywołało pieczenie na szyi, a odbicie tylko potwierdziło poparzenia skóry w miejscach gdzie elektrody wpiły się swym agresywnym pocałunkiem niosąc jej zbawczą ciemność wcześniej i wrażenie pobicia obecnie. Co do Ciemności. Z oporem pogłaskała podbrzusze starając się rozmasować czarną pajęczynę niczym krwiak rozlana tuż pod naskórkiem. Cóż przynajmniej miejsce było łatwe do zamaskowania. Tym razem. Poprawiła opatrunek na łapce i dobrawszy do swego ubioru nadrozmiarowy podkoszulek ruszyła na rabowanie barków w swym nowym domu. Składniki były proste. Soki z cytrusów i cukier. Tylko tyle było jej potrzebne by postawić się do pionu i wspomóc organizmowi metabolizm alkoholu i odzyskiwanie naturalnego poziomu cukru w krwiobiegu.
Teraz potrzebowała jedynie zajęcia by snem nie zwalniać wewnętrznej walki. W ramach dalszych rabunków pozyskała dla swego pokoiku niewielką poduszkę, kołderkę i pudełko amunicji dziewięć milimetrów z dantejskiej zbrojowni.
Sprawne łapki rozłożyły jeden z pistoletów na czynniki pierwsze wykorzystując stolik na plac operacji, katalogowania i czyszczenia. Dla samej, skrytej na co dzień wewnątrz broni, lufy panna Walter przewidziała nawet coś więcej niż klasyczne ściereczkowanie i oliwienie. Dobywszy straszliwy grymuar wiedzy tajemnej w formie podstarzałego brulionu z taniego papieru i czarny flamaster o porywający zmysły zapachu rozpoczęła swój wiekopomny pierwszy sabat pod elektrycznym żyrandolem w kształcie świecznika i nieodzownym poświęcaniem soku pomarańczowego dla podtrzymania kondycji. A okazał się to składnik nieodzowny gdyż język inkanty nie dość że z wyglądu przypominał efekt epileptycznej brzytwy to w smaku odciskał się w gardziołku cierpieniami drut kolczasty łykającej. Iście diabelska sztuka dla osoby ledwo brzmienie wymowy szkaradztwa pamiętającej. A wszystko dla raptem dwóch krzaczków nic bez swej pary nie stanowiących. Masakra. Mała detektyw nie mogła dojść do wniosku innego jak ten, że im potężniejszym zaklęciem się tak zwani magowie firmują tym większym zgredem i odludkiem być muszą bo nawet ludzie tak nikczemni jak filateliści nie byli zapewne zdolni wysiedzieć w miejscu tyle by czas rzucania zaklęcia zrównoważyć.

Ranek przywitał Amandę z pozycji półsiedzącej z lufą widać ostatkiem przytomności ciśniętą pomiędzy resztę pistoletu wnętrzności. Jednak poskładanie broni musiało poczekać na wygonienie snu ciepłą wodą i zorganizowanie towarzyszącej szampanom przystawki truskawkami zwanej. Dopiero żując czerwone owoce zabrała się za montaż z namaszczeniem sapera pracującego na odbezpieczonym granacie. Przeca nikt nie mógł jej zagwarantować cóż te wiedźmowe kabały mogły narobić najlepszego. A najgorsze, że ktoś ową broń będzie musiał przetestować, dlatego jak nigdy Amy poszybowała miłą myślą w stronę swego tymczasowego partnera. Cóż, a nóż się okaże, że chłopak lubi sobie na strzelnicy poszaleć...

Na poranny powrót zaginionego gospodarza detektyw była zwarta, gotowa i spakowała. Oczekiwała tylko informacji jak doczłapać na najbliższą stacje metra i oczywiście - śniadania.

Tammo 06-01-2011 17:40

WT. 23.X.2007, różnie


Dzień upływał raczej szybko. Kolejne spotkania, kolejne sprawy, które dziś wyjątkowo układały się niemal jak po sznurku.

Nie, że układały się szczególnie pomyślnie, ale zawsze jakoś.

Zmartwiła go wiadomość o przewidywanej śmierci Carltona, ponieważ z początku odebrał ją jako przepowiednię. Wkrótce brzmiało zdecydowanie groźnie i Hirohito długo bił się sam ze sobą, z wychowaniem, które nakazywało zignorować uwagę jako niewypowiedzianą, jeśli gospodarz do niej sam nie nawróci.

Nie pomógł też nagły telefon od Weroniki, utrzymany w tej samej 'ostrożnie zobaczmy, co też ktoś niegdyś nam prawdziwie bliski od nas chce' tonacji, w jakiej odbyło się późniejsze spotkanie. Zwłaszcza, że kiedy powiedziała czternasta, odkrył, że miałby jeszcze jakieś... niespełna dwadzieścia minut. W końcu całe spotkanie u Carltona - które wciąż uważał za niezakończone - zaczęło się ledwie godzinę wcześniej. W sumie, był całkiem zadowolony z tego jak to rozegrał. Zdołał całkiem naturalnie odpowiedzieć:

- Czternasta? Widzę tu dobre odegranie się za późną porą posłanego SMSa, zważywszy, która obecnie jest godzina. Nawet nie wiem jak stąd, gdzie jestem, dotrzeć do tej, niewątpliwie włoskiej, znając upodobania co poniektórych, restauracji.
- I udając, że się nie słyszało 'la' oraz 'ristorante' - odcięła się, lekko się śmiejąc
- Si, bella - śmiało potwierdził - dokładnie tak. Piętnastą tym niemniej poproszę, bo nie chciałbym tu natychmiast rzucać wszystkiego by spóźnić się i tak o co najmniej kwadrans...

Carlton nie dawał znać, że może rzucić. Wiedział, że Japończyk mówi tak jedynie z uprzejmości, albo nie dbał o to, w pozornym zamyśleniu nabijając fajkę.

Weronika zgodziła się i rozmowa zakończyła się naturalnie. Z pozoru, bo Japończyk grał przez większość jej trwania, ale ten pozór pozwoli później oszukać nie tylko ją, ale i samego siebie. Uwierzyć, że teraz to co najwyżej przyjaźń, albo - lepiej - po prostu koleżeństwo, które z czasem jeszcze bardziej się rozluźni.

W podobnym tonie planował utrzymać później rozmowę z kobietą, której kiedyś był gotów poświęcić życie. Lub, jak ona sama mu powiedziała - a raczej wykrzyczała w twarz - którą miał zamiar potwornie oszukać, a nawet latami oszukiwać.

O tym miał jeszcze dzisiaj rozmawiać, choć na razie tego nie przewidywał. Nie przewidywał też, że plany jakie ma na rozmowę z Weroniką, wezmą tak dalece w łeb. Na razie próbował przewidzieć tego milczącego mężczyznę po drugiej stronie stołu.

Bezskutecznie. Westchnąwszy, Yagami poprawił się na krześle, pomilczał chwilę i wreszcie rzekł:

- Carlton-san, wiem, że wiesz, że nie jestem dobry w rozmowach. Zatem przeproszę tylko raz. Z góry. Za wszystko.

Przerwał. Odetchnął głęboko i zaczął. Ostrożnie, ale dla niego i tak było to jak skok na głęboką wodę:

- To była uwaga retoryczna, bo każdy kiedyś umiera, czy faktycznie coś każe Ci tak twierdzić, Roger-san? Choroba? Wrogowie? Mogę jakoś pomóc? Czy... - wykonał ręką nieokreślony gest, obejmujący niezmienione od lat otoczenie, ich obu, dzielnicę, która odciśnięta była piętnem jego rozmówcy i zmarłej - chodzi o to? O nią?

Pomilczał jeszcze chwilę, by uderzony nagłą myślą, spojrzeć tamtemu w oczy i rzec:

- Czy szukasz następcy, Carlton-san? Za Was?

* * *

Znieruchomiał, słysząc pytanie Weroniki. Ból błysnął w jego oczach. Pozornie nonszalancko obserwował świat wokół nich, ruch przy sąsiednich stolikach, grę słońca na szybach i elewacji budynków, gwar uliczny. Zbierał się w sobie, by ją zwieść. By odwlec tą chwilę. By nie mówić. Bo nie przewidział, że jego własna reakcja będzie tak silna, kiedy ona zada pytanie, które każdy na jej miejscu by zadał. Które było tak oczywiste, że kiedy myślał o tym spotkaniu, streścił je w szereg innych podobnych, frazesem "po początkowych uprzejmościach".

- Yagami? - Weronika znała go lepiej niż wielu. Ba, możnaby wybronić stwierdzenie, że znała go najlepiej z wszystkich. Niepokój w jej głosie świadczył, że zauważyła jego 'maskę'. Przy innych zakładanie maski przechodziło niezauważone. Trzymanie innych na dystans było dzięki temu nietrudne. Ale ją kiedyś celowo dopuścił do siebie i teraz już znała ścieżkę. Wiedziała.

- Rok temu. Niigata. Pamiętasz? - od razu ujrzał błysk rozpoznania w jej oczach, wypływający ze wspomnień strach, rosnącą zeń zgrozę. Nic, czego by się nie spodziewał. - Nie zdążyłem tym razem. - Nienawidził przepraszającego, słabego tonu w swoim głosie, kiedy to mówił. Nienawidził go. Siebie też nienawidził. - Jun nie żyje. W niedzielę był pogrzeb, przepraszam, że Cię nie zawiadomiłem, lecz spotkaliście się zaledwie parę razy...

Zamilkł, wbijając paznokcie we wnętrze dłoni, w słabej próbie odzyskania samokontroli, zaskoczony, że w ogóle powiedział jej o tym. Że JEJ powiedział. Śmierć przyrodniego brata była dlań ciosem, lecz powinna być jego sprawą. Nie powinien zwalać tego na nią, to musi wyglądać jakbym przyszedł do niej wylizać rany, wyżalić się i liczył na jej litość by...

By co? By wróciła do niego?

Pogarda, także ta dla samego siebie, potrafi być doskonałą motywacją.

- Aaa, wybacz nagły i od rzeczy sentymentalizm. - Twarde, kanciaste słowa, pogodny i wesoły ton. - Jak i nie na miejscu słowa. Zapomnij o nich proszę, to jedynie chwilowy impuls. Nie chciałbym psuć miłego nastroju ciężkimi tematami. Zwłaszcza w tak sympatycznym i gwarnym lokalu, z jedzeniem wciąż przed nami.

To były dobre słowa. Odpowiednie. Tak się rozmawia z koleżanką. Poczuł wilgoć na policzkach i zadrżał. Nie potrafił powstrzymać łez. Jej twarz była ściągnięta troską, sympatią dlań i współczuciem. Wewnętrznie, mag się aż skrzywił, widząc to. Nie zasłużył sobie na współczucie, stwierdził twardo. Nie należało mu się.

Kolejna łza spłynęła po jego policzku, kiedy kończył swe sztucznie pogodne zdanie. Uśmiechnął się więc i lekko nachylił głowę, starannie przecierając twarz dłońmi, podobnie jak czyni to człowiek prawdziwie zaspany. Wyszeptał cicho parę słów i odjął dłonie od twarzy.

"To musi być jak policzek dla niej", pomyślał z żalem. "Ale tak musi być".

Rzucił przy niej czar. Wiedział, że ona to dojrzy. Że zrozumie. Natychmiast właściwie. Przecież wiedziała, kim był. Poznała tę stronę jego życia, tam, na wyspie Sado w Niigacie, w styczniu, niecały tydzień po Oshogatsu*. Tam się dowiedziała kim naprawdę jest jej narzeczony, tam też skończyło się ich wspólne życie. Musiała więc wiedzieć, że właśnie zrobił 'to', przy niej. W dzień, wśród ludzi.

Jego nagle rozpromieniona twarz była 'właściwą' twarzą, przekonywał sam siebie. Oto spotkał dobrą znajomą po długim okresie niewidzenia. Mają sobie wiele do powiedzenia, a on jest uradowany i rozpromieniony. Jego twarz układa się w uśmiechu. Nie było słów o bracie. Nie było śmierci. Nie było pogrzebu.

- Muszę powiedzieć, że Stany faktycznie robią wrażenie... - gorliwie podjął nowy temat...

* * *

Późnym wieczorem tego samego dnia wysłał krótkiego SMSa prosząc o dostęp do kompleksu Hayabusa przez najbliższych kilka chwil, po zmroku. W tekście wiadomości dyplomatycznie ujął, że potrzebuje albo map kompleksu z oznaczonymi miejscami już dokonanego sabotażu oraz miejsc szczególnie nań wrażliwych, albo przewodnika, który będzie dysponował tymi informacjami i nakazem odwracania głowy w odpowiednich momentach. Momentach nawet przechodzących w godziny. Do tego poprosił o mapy okolic kompleksu - topologiczne, energetyczne, wodne oraz drogowe.

Wiedział co zrobi. Miał przed sobą pracowite chwile, wypełnione magią ochronną wielkiego kalibru jak i testem swojego sprzymierzeńca.

Nie tylko król Tai Shien** potrafił stawiać bariery. On miał zamiar postawić parę prawdziwych oraz parę fałszywych. O tych fałszywych miał zamiar powiedzieć Minie Satomi. Jeśli to ona próbuje go wystawić, to na fałszywych barierach skupi się jego przeciwnik.

Był czas zabawić się w stróża.

---------------------------------------
* Oshogatsu - japońskie święto Nowego Roku
** Retoryczne: kim może być tatuś księżniczki?

abishai 06-01-2011 22:23

Wt. 23.X.2007, ulice Branford, 15:42


Strzał z broni, eksplozja, huk, pożoga ognia.
McNamara odruchowo zasłonił twarz przed żarem wybuchającego samochodu. Spojrzał na swe dzieło zniszczenia i... widok go nieco przeraził.
Draństwu nic się nie stało. Nie był nawet osmalony. Uderzeniem łapy odrzucił na bok płonący wrak samochodu.


I ruszył wprost na Phila. Czy na to draństwo nie było, żadnego sposobu?!
Bestia ruszyła w kierunku McNamary w milczeniu. Coraz bliżej i bliżej i wtedy. Coś upadło między nimi.
-Zamknij oczy!- krzyk odwrócił uwagę Phila. Ludzki krzyk. Odruchowo posłuchał.
Huk granatu błyskowego.
Rozległy się strzały, do akcji wkroczyło kilku komandosów Armii USA.


Z kilku stron zaczęli strzelać. A huk M16 w dziwny sposób zlał się z rytmem indiańskiego bębna. Do Phila przybiegli dwaj żołnierze i bezceremonialnie zgarnęli go pod pachy i zaczęli się wycofywać, rzucając za siebie kolejne granaty błyskowe.
Oddalili się od bestii w pośpiechu, zdyscyplinowani, ale i ... przerażeni. Co akurat Phila nie dziwiło. Na tą bestię nie było mocnych! Wybuch samochodu nic jej nie robił, kule nic jej nie robiły. Co to w ogóle było?
Wymknęli się z mgły... przynajmniej z tej gęstniejącej części. Uciekli od powtarzających się uderzeń indiańskiego bębenka.
Było ich pięciu, zdenerwowaniem ukrywających strach. Żołnierze armii stanów zjednoczonych. Cała grupka wraz z uratowanym „cywilem” (w tej roli Phil właśnie) utknęła w zaułku miasta.


Sierżant nie wyglądał na twardego komandosa, który zjadł sobie zęby na operacjach specjalnych . Niemniej trzymał fachowo broń i rzekł wprost.- Co ty do cholery tu robisz? Miasto było ewakuowane. Nie widziałeś znaków człowieku?
Niby zwykli żołnierze, żadna formacja specjalna, a zwracała uwagę naszywka na mundurze. D.D.U.W. i dwa skrzyżowane pioruny. Jeden niebieski, drugi czerwony.
Wyglądali na przestraszonych, ale... nie panicznie przerażonych. Zupełnie jakby ten potwór nie był dla nich czymś niezwykłym.

obce 07-01-2011 19:43

Gościnnie występującemu Abiemu - dzięki
 
Wtorek, 23.X.2007, Wydział XIII NYPD, godz. 16:05


Znużona porucznik była interesującym widokiem – to był pierwszy raz, gdy Angielka widziała, by Logan tak otwarcie i wyraźnie manifestowała zmęczenie pracą. Podpierając policzek dłonią, patrzyła na jej bladość i wyraz twarzy pełen jakiegoś milczącego wyrzutu, jakby Hollward przyszła specjalnie po to, żeby się nad nią poznęcać. Daria musiała zauważyć to spojrzenie, bo wygięła usta w wymuszonym uśmiechu.

- A ponoć robota w terenie jest ciężka.

Willhelmina przesunęła wzrokiem po równych stosach dokumentów i akt, które oblegały biurko, niczym zwarte oddziały nieprzyjacielskich wojsk. Było ich naprawdę dużo i kobieta zaczęła się mimowolnie zastanawiać od jak dawna zalegały tutaj najniższe i najstarsze ich warstwy.

- Zawsze jest tu tyle papierkowej pracy czy to jedynie gorący, a co za tym idzie, przejściowy okres? - zainteresowała się.

- Zawsze. Nasz Wydział jest nadrzędny względem innych. I tu trafiają sprawy i raporty z pozostałych komisariatów Trzynastki z pozostałych dzielnic - westchnęła z pewną irytacją Daria. - Właśnie - przypomniała sobie. - Jeśli chodzi o sprawę, która interesowała panią rano, ekipa Pavlicek robi analizę porównawczą.

- Jeśli przygotowanie takiej analizy nie wymaga specjalistycznej wiedzy mogę się tym zająć sama – powiedziała wolno. - Informacje, które zostały mi przekazane nie są potwierdzone i, jeśli się mylę, nie chciałabym, żeby ktoś inny tracił czas z powodu mojej omyłki

To nie była cała prawda. Duma i niechęć do eksponowania możliwej pomyłki to jedna sprawa. Drugą, ważniejszą nawet, był całkowity brak wiary w staranność pracowników prosektorium, którym dorzucono nagle do obowiązków przygotowanie – być może zupełnie niepotrzebnego - zestawienia danych statystycznych.

- W takim razie... - porucznik sięgnęła po słuchawkę i wykręciła wewnętrzny numer. - Hej, Laura. Pamiętasz te raporty? Tak, właśnie te. Ktoś po nie wpadnie... Wiem, że opracowanie jeszcze nie gotowe... Wiem... Wydaj w stanie surowym. Ciao. Partyjka dziś? Nie, raczej nie. Może w piątek, jak zwykle... Tak... No to cześć.

Hollward patrzyła na nią w milczeniu - wciąż z lekko przechyloną głową opartą na wierzchu dłoni. Myślała o tym, jak komuś innemu łatwo byłoby przekroczyć w tym momencie pewne dystanse. Okazując troskę, personalne zainteresowanie, oferując możliwość relaksu, wytchnienia, oderwania się od pracy. Willhelminie nie przychodziło to jednak naturalnie, odruchowo. Już nie. Powróciła świadomość, że dla zżytych ze sobą pracowników Wydziału najprawdopodobniej zawsze będzie kimś “z zewnątrz”. Przypomniała sobie pierwsze spotkanie z Yagamim i jego decyzję, kiedy przedłożył wilkołaka i towarzyszenie jej do mieszkania Molinera ponad towarzyskiego pokera organizowanego przez Pavlicek. Powinien był tam pójść, pomyślała bez złośliwości, wyginając usta w lekki łuk. Powinien był pójść, skoro został zaproszony na ten ich cotygodniowy rytuał, który dla niego mógłby stać się prawdziwym rytuałem inicjacyjnym.

- No to załatwione - Logan odezwała się już do Angielki, odkładając słuchawkę na widełki. - Proszę się zgłosić w kostnicy, któryś z pomocników lub sama koroner je pani przekaże.

- Dobrze. Zostały jeszcze jakieś formalności do dopełnienia?

- Tylko sama przysięga.


Nie zajęła ona wiele czasu. Hollward powtarzała wymagane słowa, które były jej obojętne. Takie przysięgi nie miały znaczenia - nie miały w sobie mocy. Ani dla niej, ani dla stojącej przed nią kobiety.

Czy potrzebowała dodatkowej ceremonii w sobotę? Pełnej pompy z mundurami, Rookiem, coneftti i nieszczerymi gratulacjami?
Nie.

Nie potrzebowała dodatkowych rytuałów przejścia, ceremonialnego potwierdzenia przyjęcia do sekretnego bractwa policyjnego. Czułaby się jak oszust, który na siłę dokonując próby asymilacji odziera uroczystość z sensu i znaczenia. Za dużo dystansu i cynizmu a za mało poczucia wspólnoty, poczucia misji. Nie potrzebowała tego blichtru. Szczególnie w sobotni poranek, mając świadomość, że wszyscy – z nią włącznie – tracą czas po to, żeby zadośćuczynić jakimś jej kompleksom i głęboko zakorzenionemu pragnieniu przynależności. Ale nawet to pragnienie, skoro uświadomione, zapośredniczało się, poddane racjonalizacji - traciło na autentyczności. Więdło.

Zaprzeczyła więc pytaniu, z cichym rozbawieniem obserwując wyraz ulgi, który wypłynął na twarz Logan.


* * *


Niedługo potem wychodziła już z przylegających do kostnicy pomieszczeń biurowych. Jej skórzaną torbę obciążał gruby plik nieuporządkowanych danych statystycznych obejmujących okres czterech lat począwszy od początku 2004 roku. Pracownik Pavlicek przekazał jej papiery z wyrazem pucołowatej twarzy, który na moment uczynił z niego bliźniaczego brata pani porucznik i natychmiast pobiegł do jednego ze stanowisk labolatoryjnych. Jego entuzjazm dziwnie nie pasował do tego miejsca.

Idąc w kierunku kawiarni, próbowała ocenić realną szansę na to, że ostatniej nocy faktycznie nastąpił wzrost ilości zgonów, który wykraczałby na tyle daleko poza normy, by mógł zostać zauważony. Nie oceniała jej wysoko. Ale była to niewiadoma w równaniu, zagadka, rebus i niezależnie od wielkości tej szansy – nie mogła przejść obok tego obojętnie.


Wtorek, 23.X.2007, kawiarnia w pobliżu XIII wydziału, godz.16:45


Rozmowa z Demario przyniosła ulgę. Jak zawsze.

Gdy on mówił, że wszystko będzie dobrze – zawsze mu wierzyła. Gdy mówił, że będzie źle – wierzyła mu także, bo zazwyczaj miał rację. Nie nadnaturalną rację czuciowca, ale najzwyklejszą rację dobrego gliny z nosem do ludzi i kłopotów.

Był cudownie normalny. Żadnym mrocznych tajemnic, żadnych nadnaturalnych dziwactw kręcących mu się po życiorysie, żadnych chorób, wypadków czy szaleństwa, które mogłyby odcisnąć na nim jakieś dziwaczne piętna. Po prostu twardy facet robiący wszystko, by być dobrym w swojej robocie. Trzymający się swoich zasad, nie udający kogoś kim nie był, mocno stąpający po ziemi. Jasna gwiazda wśród pokręceńców pracujących na Wydziale. Spersonifikowana nadzieja, że da się w tej pracy wyjść na ludzi.

Więc kiedy teraz powiedział, że da radę, uwierzyła mu jak zwykle.


* * *


Gdy zaczął mówić o Mulwray’u słuchała uważnie. Ta sprawa gryzła go tak samo jak ją martwiła.

- Byłeś zaangażowany w tamtą sprawę, prawda? - spytała wolno. Skinął głową. - Jak bardzo?

- Nie bardzo. Byłem jedynie wsparciem podczas jego aresztowania. Ten popieprzeniec to najsilniejszy esper jakiego kiedykolwiek widziałem i osobiście nie znam nikogo, kto mógłby pobawić się z nim w pojedynek w samo południe. Zwyczajni detektywi i żołnierze nie mają przewagi talentu. Inni obdarzeni są za słabi. A magowie... - popatrzył na nią. - Magów zabija czas. Choć Rook twierdzi, że obecnie na Wydziale służą dwie osoby, które miałyby szansę. Co najmniej dwie.

- Nie mogli dziada przekląć po prostu?
- spytała, oblizując łyżeczkę z bitej śmietany i lekko mrużąc oczy. - Osłabić go przynajmniej?

Prychnął głośno, pokręcił głową mając wyraz twarzy rozpięty gdzieś pomiędzy rozbawieniem i powagą.

- Nie było wtedy na Wydziale odpowiedniego specjalisty. A ty nawet nie próbuj - pogroził jej trzymanym w ręce papierosem.

- Nie będę. Dopóki ktoś o to nie poprosi oczywiście - uśmiechnęła się szeroko, przekornie.

- Nie poproszą. Pewnie uznają, że to zbyt niepewna metoda i zbyt zawodna. Szczególnie jeśli D.D.U.W. będzie miało coś do powiedzenia w tej sprawie. Tym bardziej, że Mulwray najwyraźniej nie działa sam. Dopóki nie będą więc w totalnej desperacji, wątpię, żeby zwrócili się do jakiegokolwiek maga. A nawet jak będą, to prędzej powyciągają swoje asy z rękawa.

- Kogo?

- Znam nazwisko tylko jednego z nich, a i to od Rooka. Młody chłystek ściągnięty z centralnych Stanów. Joshua Mackinson. Ponoć - przypadkowo jak wszyscy podkreślają - sam zmiótł całe miasteczko z powierzchni ziemi, ponoć także nikt nie został wtedy nawet ranny. Rook jest dość milczący w tej kwestii, ale Elwira potwierdziła. Żadnych zabitych i żadnych hospitalizacji.

- Mhmm
... - przyjrzała mu się uważnie. - A jednak kanał albo ściema.

- Ściema. A skoro wszyscy milczą, to pewnie ściema wojskowych. To bardziej pasuje. Poligon to faktycznie brak rannych, brak szumu w mediach, brak świadków. Trzynastka jest naturalną przystanią dla tych, których wywalili z wojska. Jeśli wywalili, to musiał mieć jaki defekt. I to pasuje także.

- Po co Rook cię wezwał, Richard? Tylko żeby powiedzieć, że Mulwray uciekł i powspominać stare czasy? Czy ponownie chce cię włączyć w tą sprawę?

- Żeby uprzedzić o ucieczce tego czubka. Na wypadek, gdyby jednak chciał coś Wydziałowi udowodnić
- zgasił papierosa i splótł dłonie dookoła pustej filiżanki. - Nie może dać wszystkim ochrony.

- Nie może? Nie może dać ochrony osobie, która była bezpośrednio zaangażowana w sprawę? Pieprzenie! - prychnęła jednocześnie wściekła i zmartwiona. - Nie dość, że nie nadzoruje łapanki, to jeszcze umywa ręce? Cholera, Richard... Możesz sobie sam jakąś ochronę załatwić? Mogę...

- Baba z ciebie wychodzi, Will - osadził j w miejscu spokojnie. - Pomyśl. Ktoś go wyciągnął nie po to przecież, żeby podłaził glinom pod oczy. Żeby nabruździć Trzynastce, z całym szacunkiem dla naszych chłopców i dziewczynek, nie trzeba espera takiego kalibru. Wystarczy trochę sprytu i cierpliwości. Jego zemsta jest możliwa, ale sądzę, że jako rykoszet od właściwej akcji. I naprawdę wątpię żebym to ja był celem. Emeryt ze słabą pikawką, co to za wyzwanie?

Nie przekonał jej. Nie do końca. Argumentacja była logiczna, była sensowna - ale Mulwray był popierdoleńcem z twistem na zabijanie.

- Może nie pchałeś mu się pod oczy, ale byłeś tam. Byłeś jednym z tych, którzy wsadzili go do pudła na rok.

- Wezwali wtedy wszystkich funkcjonariuszy, których mogli. Jeśli ma się do kogoś przyczepić, przyczepi się raczej do tych, którzy ciągle mają blachy
.

Milczała przez chwilę spochmurniała, rozgrzebując łyżeczką deser.

- Gdybym mogła jakkolwiek ci pomóc, powiesz mi, dobrze?

- Powiem
- powiedział po prostu. - No i jest jeszcze Marlowe. - Popatrzył na nią badawczo i prawie widziała jak za jego oczami umysł układa i dopasowuje do siebie porozrzucane elementy układanki. Z trudem powstrzymała się przed odwróceniem wzroku. - A o nim nie wspomniałaś ani razu.

- Bo znowu powiedziałbyś, że baba ze mnie wyłazi
- odpowiedziała. Czy wystarczająco naturalnie? Wystarczająco szybko? - Nie chciałam dawać ci tej satysfakcji - dokończyła z krzywym uśmiechem. - Mówisz o nim, bo rozmawiałeś z nim i też zaoferował pomoc? Czy wskazujesz mi kolejną ofiarę do moich napadów czarnowidztwa i martwienia się?

- Tak i tak. A raczej tak i nie wiem. Muszę wskazywać
? - odwzajemnił uśmiech, ale oczy miał poważne. - Wpadłem dzisiaj na Eddiego Turnera. Spotkałaś go kiedyś. Powiedziałaś potem, że przypomina ci zafrasowanego Blaszanego Drwala. Wspomniał, że anulował Jonowi mandat za zbyt szybką jazdę po Chinatown w środku nocy. Wspomniał też o pasażerce widocznej na zdjęciach z radaru. Pojechaliście tam razem?

- Mhmm
... - przytaknęła, skupiając się na stojącej przed nią miseczce. W duchu odetchnęła z ulgą. To nie było najgorsze pytanie, jakie mógł jej zadać. A może nawet jedno z lepszych. Bezpieczne, powiązane z pracą. - Sprawę urny prowadzi detektyw Shen-Men. Córka Shuna. To egzorcystka, więc pojawiła się kwestia potencjalnej interferencji mojej magii i jej umiejętności. Wiesz, chciałyśmy się przekonać czy, gdyby urna została rozbita, będziemy potrafiły współdziałać - wzruszyła ramionami. - Nie znam tamtej części miasta i lokalnych układów, więc skontaktowałam się z Jonem, żeby go podpytać. Zaproponował, że mnie podrzuci, bo to w nocy nie jest dobre miejsce dla białego gryzipiórka - wywróciła oczami, prychnęła cicho.

~A oprócz tego pomógł spalić Nicka zielskiem, postrzelił mi karina, ukradł mi klucze do samochodu i chciał rozwalić motory Latającym Jaszczurkom.~

- Koniec końców okazało się to niepotrzebne. Niepotrzebnie traciłyśmy czas - odchyliła się lekko na krześle. Rozmowa zatoczyła pełne koło, powracając do pierwotnego tematu.

Uśmiechnęła się do niego, zaklinając go w duchu, żeby nie drążył tematu.
Od kolejnych pytań uratował ją wampir.


* * *


Jakie było jej pierwsze wrażenie kiedy zobaczyła Piqueta? Cały w czerni, z kapeluszem rzucającym cień na jego twarz przypominał albo postać z kart powieści grozy albo pomocnika grabarza. W bladej jak mleko twarzy niebieskie oczy wydawały się ciemniejsze, ale wciąż uważne, intensywne. Wtedy zaryzykowałaby określenie: “silne”.

Wampir.
Pierwszy wampir, którego widziała z tak bliska.

Gdyby była anatomem w cichym gabinecie swoich myśli już kładłaby go na białym stole i brała w rękę skalpel. Gdyby była psychologiem już wytyczałaby szlak rozmowy, która zaprowadziłaby ich do tajemnic jego umysłu. Gdyby była...

Nie była.
Ale ciekawość pozostała.
Żądała zrozumienia.

Jak funkcjonował jego umysł? Jak funkcjonowało jego ciało? Zgodnie z jakimi prawidłami? Ile w tym było mistyki, a ile genetycznego kaprysu?

Wampir.
Mutant uzależniony od krwi. Żaden nieumarły. Żaden pociotek Drakuli. Zwyczajny mutant przystosowany do nocnego trybu życia. Wysuwane kły, wysuwane pazury i dieta złożona z łatwo przyswajalnych substancji.

Jaki jest skład jego własnej krwi? Jaki jest skład enzymów trawiennych? Jak bardzo zmodyfikowane posiada narządy wewnętrzne?

Wampir.
Drapieżnik. Wybryk ewolucji, którego naturalne działania podciągnięte zostały pod odpowiednie paragrafy. Wampiryzm czynny. Wampiryzm bierny. Społeczeństwo dostosowało się z łatwością, oswoiło dziwny fakt ich istnienia wpasowując go w swoje struktury, oswoiło towarzyszącą mu od stuleci mitologię zamykając ją i powielając w niezliczonych ikonach kultury masowej. Czyniąc z nich mroczny przedmiot pożądania. Rzutując na figurę wampira seksualność powiązaną ze strachem, pragnienie bezwolności i dominacji, przymusu wymuszającego uległość.

Piquet nie podążał tym tropem.


* * *


Przywitała go ze szczerym uśmiechem i jasnym błyskiem w szarych oczach. Wdzięczna za przypadek, niezależne od niego wyczucie czasu, które kazało mu podejść do ich stolika akurat w tym momencie. Okryty rękawiczką uścisk dłoni Piqueta był miękki i chłodny. Delikatny. Jakby kobiecy. Odbijał się dysonansem w jej pierwszym wrażeniu na jego temat. Pierwsza rysa. Nieśmiały, nerwowy uśmiech był rysą drugą. Jego wycofanie i bierność - trzecią. I tylko jego spojrzenie przeczyło i unieważniało je wszystkie.

Przyglądała mu się przez szerokość stolika – uważnie, intensywnie. Nie myślała o tym, że nowoprzybyły może odebrać jej zainteresowanie niewłaściwie. Jak zainteresowanie kobiety mężczyzną. Fascynację uosobienia ciemnej strony seksualności. Łapała jego spojrzenie i nie odwracała oczu, przesuwała powoli wzrokiem po jego twarzy. Nie mogła się powstrzymać.

Jak reagują na światło jego źrenice? Czy umięśnienie twarzy - szczególnie okolice żuchwy - jest identyczne z ludzkim? Żałowała, że nie widać jego paznokci.

- Zostawić was samych? - spytała Richarda pomimo nieskrywanego zaintrygowania.

- Nie, nie musisz - odparł, przesuwając spojrzeniem pomiędzy Angielką a Piquetem.

- Mhmm... - wymruczała, zwilżając językiem bibułkę i wprawnym ruchem palców skręcając papierosa. - Czyli mogę liczyć na to, że moja ciekawość zostanie zaspokojona? Czy też wasza sprawa to temat tabu, którego nie powinnam tykać choćby słowem?

- Możesz tykać. To proste zaginięcie. Wiesz jak to jest. Nastolatka. Wiek buntu. Nieodpowiednie towarzystwo
- Demario wzruszył ramionami.

- I pierwsza miłość. Szczenięce zadurzenie - dodał James cicho, ponownie zerkając na jej odsłoniętą szyję jak pies na kiełbasę. Rozbawiło ją to skojarzenie w kontekście jego słów.

- Przepraszam - przesunęła nieznacznie w stronę Piqueta bibułki i tytoń. - Pali pan?

- Nie, ale dziękuję za troskę
.

“A może powinien pan” mówił wyraz jej twarzy, lekko uniesiona brew, gdy obracała niezapalonego papierosa w palcach. Projekcja pragnienia na przedmiot substytutywny, na inny nałóg. Miałby wtedy przynajmniej czym zająć ręce. I oczy.

Odkleił w końcu wzrok od jej tętnicy pulsującej pod skórą, odwrócił lekko głowę, jakby zawstydzony. Uśmiech na jego twarzy wydawał się przylepiony puszczającym już klejem. Mocno zaciskał dłonie i zęby. Mięśnie miał napięte jak postronki.

Jak narkoman na głodzie.

- Proste zaginięcia zazwyczaj jednak nie obejmują “pewnych środowisk” - powtórzyła określenie Demario, patrząc jednak ciągle na jego towarzysza. Pstryknęła benzynową zapalniczką, zaciągnęła się głęboko. - I uzależnień. Chyba, że dokonuję tutaj pewnej nadinterpretacji.

- Nie, nie do końca. Faktycznie wpadła w złe środowisko i prawdopodobnie została krową dobrowolnie. Ponoć ssanie przez wampira jest dla człowieka bardzo przyjemne, jak naprawdę dobry seks. O ile, oczywiście, przeżyje się to spijanie.

- Krową?.

- Ktoś, kto daje się wypijać nazywany jest dojną krową. Niezależnie od płci. To też nałóg jak każdy inny, Will.

- Oczywiście picie ludzkiej krwi to przestępstwo
- powiedział wampir i Hollward nie mogła pozbyć się wrażenia, że w jego głosie zabrzmiały obronne nutki. Jakby chciał podkreślić swoją prawomyślność. - Choć akurat ciężkie do udowodnienia, w mieszanej parze. Wampirzo-ludzkiej - wyjaśnił. - Problem w tym, że prędzej czy później wampir sięgnie po zbyt wiele. Wypije za dużo, a jego kochanka czy kochanek, raczej go nie powstrzyma odpływając w ekstazę.

Wydęła lekko usta. “Odpływając w ekstazę”. Określenie jak z romansu dla gospodyń domowych, ale wiele mówiło o jego spojrzeniu na wampiryzm. Obramowanie estetyczne oddalające wszelkie biologiczne analogie do komara czy pijawki. Odchyliła się lekko na krześle, popatrzyła na niego badawczo, próbując określić jak wiele z tego, co mówił Piquet poparte było jego życiowym doświadczeniem.

- To jakiś rodzaj toksyny wpuszczanej do krwiobiegu ofiary?

- Chyba to jednak nie toksyna... chociaż może
... - James odruchowo potarł wargę palcem i zamilkł.

- Nie wie pan? - nie udało jej się ukryć niedowierzania na twarzy. - Żadnych gruczołów i kanałów doprowadzających w kłach? Chyba, że to skład śliny... Choć wtedy wystarczyłby najprawdopodobniej kontakt ze śluzówką. Jeśli nie chemia, co zostaje? Hipnoza?

- Hipnoza służy do paraliżowania niechętnej ofiary, ale w tym przypadku coś takiego się nie dzieje
- zaprzeczył szybko i zaskakująco pewnym siebie głosem. Hollward zmrużyła oczy. Wiedział, wiedział o czym mówi. Robił to już. - Nie ma znaczenia jak działa, dopóki działa, prawda? Przynajmniej z wampirzego punktu widzenia - dodał z lekkim uśmiechem.

Przez moment zastanawiała się czy powinna się go bać. Tego bladego, mężczyzny, który sprawiał wrażenie jakby sam bał się siebie. Czego dokładnie? Że straci kontrolę i faktycznie rzuci się do czyjejś szyi (jej szyi, w którą znowu się wpatrywał)? Że zgarną go wojskowi jak będzie niegrzeczny? Tak, doszła do wniosku, gdyby była sama powinna się go bać. Tak jak powinna bać się każdego narkomana. Jak powinna bać się każdego, kto nie jest wystarczająco silny. Ale był tu Demario, który ufał mu na tyle, by zezwolić na spotkanie z nią.

obce 07-01-2011 19:54

Gościnnie występującemu Abiemu - dzięki
 
- A jak to wygląda z wampirzego punktu widzenia? - spytała, patrząc mu w oczy.

- Bardzo przyjemnie i podczas picia, i po... tyle że w piciu można... Łatwo jest się zapomnieć - Piquet nie podjął tego niemego wyzwania ani podjętego przez samego siebie tematu. Znowu uciekł spojrzeniem, opuścił głowę, zaciskając pięści tak mocno, że aż zaskrzypiały cicho skórzane rękawiczki.

- Will... - rzucił tylko Demario z wyrzutem i cieniem rozbawienia, kiedy otwierała usta, żeby spytać się o możliwość rzutowania doznań i emocji.

A ona, co nie zdarzało jej się często, zawstydziła się pod jego wzrokiem. Trochę. Nieznacznie. Wystarczająco. Westchnęła, skinęła Richardowi, że zrozumiała. Strzepnęła papierosa, oparła przedramionami o stół i nachyliła lekko w stronę obdarzonego, próbując ponownie złapać jego spojrzenie.

- Przepraszam za te pytania. Nie chciałam pana urazić, ani sprawić, że poczuł się pan niekomfortowo. Ciekawość to nawyk niezbędny w mojej pracy, tylko czasami zapominam, że dla innych pewne sprawy nie są kwestią wyłącznie akademicką.

- Rozumiem. Nie ma za co przepraszać - James szybko wyrzucił z siebie formułkę grzecznościową, dorzucając do niej delikatny uśmiech.

Nie uwierzyła tej grzeczności i temu uśmiechowi.

- Jej rodzice mają pełną świadomość z kim zadaje się ich córka? - wróciła do bezpiecznego tematu, koncentrując się ponownie na przyjacielu.

- Nie. I lepiej żeby tak zostało. I tak dziewczyna wlazła w naprawdę ciężkie bagno. Nawet bez tej nadnaturalnej otoczki. Najprawdopodobniej szprycuje się też koką albo innym twardym gównem.

Cynizm sam podpowiedział kolejne pytanie. Z uporem patrzyła na Richarda, żeby Piquet nie wziął tego znowu do siebie.

- Dla poprawienia swoich walorów smakowych? Czy wampirowi bez różnicy, że pije zaśmieconą chemią krew?

- Zależy. Z tego co wiem, to kwestia gustu. To jak z alkoholem: niektórzy wolą gin z tonikiem, inni piwo, inni czystą wódkę
- Demario podrapał się po uchu. - Wampiry jednak rzadko piją krowy na prochach. Ponoć wtedy trudniej się pohamować i krowa idzie na zmarnowanie.

- Chemiczna wkładka zapewnia dodatkowy odlot?

- Tak
- tym razem odpowiedział jej James. - Jak jest się uzależnionym od jednej silnej używki, łatwo popaść w kolejny nałóg. Dlatego trzeba zachować czystość ducha.

- Czystość ducha?
- skrzywiła twarz w wyrazie zdziwienia. - Jest pan wierzący?

Milczał przez chwilę, zakrywając usta dłonią. Nagle dziwnie spochmurniały.

- Buddysta, choć bardziej z przekonania, niż wytrwale praktykujący - wzruszył w końcu ramionami. - Uwolnienie się od pożądania i te sprawy.

~Wegetarianin, choć bardziej z przekonania, niż wytrwale praktykujący
~, pomyślała ze złośliwością.
Zerknęła na Richarda i przełknęła wszystkie komentarze.

- Pomaga to panu?

- Trochę
- odparł Piquet bez przekonania, zamykając oczy z westchnieniem. Później z karinem dojdą do wniosku, że odrobinę teatralnym.

- A blokery? Wiem, że chemicznych nie ma - zamachała ręką. - Ale co z taumaturgicznymi?

- Nie próbowałem. Ale... natura ciągnie wilka do lasu - uśmiechnął się, a brwi Hollward ponownie poszybowały ku górze. Nie rozumiała, co chce przez to powiedzieć. Że nie próbował, bo ma wielkiego głoda zgodnego ze swoją naturą? To miało służyć za uzasadnienie? - Jakoś sobie radzę - dodał wyraźnie chcąc zakończyć temat.

Jakoś mu nie uwierzyła. Ponownie.

- Dużo tych wilków w nowojorskim lesie? - spytała, próbując ugryźć sprawę z innej strony.

- Trochę jest, ale niewiele z nich żeruje - odparł James, przez chwilę uśmiechając się do Willhelminy. Miał białe i ostre zęby. - Większość to praworządni obywatele.

- Czyli nie będzie miał pan... problemów z powodu tej sprawy?

- Nie
- wzruszył ramionami. - To oni są wyrzutkami obecnie płynącymi na falach kultury masowej. Nie ja.

Dopiero wtedy się poddała, czując jak ekscytacja umiera przygnieciona dziwnym rozczarowaniem i cieniem irytacji. Nie potrafiła tak rozmawiać. Nie lubiła. Nie lubiła ludzi bez inicjatywy i ciekawości, nie lubiła rozmów przypominających jednostronne przesłuchania, wiedząc, że jeśli ona zamilknie - zapadnie cisza. Rozmowa z tak biernym rozmówcą wymagała energii, której nie miała już tego dnia. Taka rozmowa męczyła po prostu, ukazując siedzącego po drugiej stronie stolika mężczyznę jako osobowość wyblakłą, pozbawioną wyrazistych rysów oprócz głodu. A może wina leżała po jej stroni? Może po prostu to z nią nie chciał rozmawiać?

Niezależnie od przyczyn ten wampir, który nie wiedział nawet jak funkcjonuje jego własne ciało, nie był w stanie dać jej odpowiedzi, na które miała nadzieję.

Zaciągnęła się po raz ostatni głęboko dymem i zgasiła papierosa.

- Dziewczyna, jak ją już znajdziecie, wyląduje pewnie na ostrym odwyku i terapii psychiatrycznej. Jej rodzice dostaną garść kłamstw i strzępy prawdy. A ten, ta lub ci, którzy ją spijali? Co z nimi zrobisz?

- Seks z nieletnią. Rozprowadzanie narkotyków. Sekciarstwo, żeby Trzynastka mogła to ugryźć
- Demario odginał kolejne palce. Piquet kiwał potakująco głową. - Wampiryzm czynny jeśli uda się młodą skłonić do zeznań. Może coś się jeszcze wyskrobie. Na kilka lat na pewno starczy.

- Jak złamie się jeden zakaz, to już łatwo łamać kolejne
.

Mówił przed momentem coś podobnego. O nałogach. Że jak się popadnie w jeden, łatwo wpaść w kolejny. Skrzywiła się nieznacznie słysząc ponownie tak płaski komunał podany niczym prawo powszechne. Nie było lepszego sposobu, żeby skłonić ją do odejścia. Banalne zaklęcie ostatecznego odegnania Willhelminy.

Popatrzyła na zegarek.

- Muszę już iść. Miło było pana poznać, panie Piquet - skinęła mu głową.

- Mnie też miło było poznać panią - odpowiedział identycznym, powściągliwym skinięciem. - Może kiedy indziej będzie okazja do dłuższej rozmowy.

- Może
- przytaknęła, nie wierząc, że to coś więcej niż jedynie uprzejmościowy zwrot.

Wstała, zgarniając płaszcz i torbę z sąsiedniego krzesła. Nachyliła się i - co nie było u niej częste - cmoknęła Demario w policzek.

- Dziękuję, Richard. Gdyby cokolwiek - dzwoń, dobrze? I powodzenia z dziewczyną - uśmiechnęła się do niego.

Regulując rachunek za nich oboje, obiecała sobie, że porozmawia o tym później z przyjacielem. O wampirach, ich nowojorskiej społeczności, fizjologii. Demario nie będzie wiedział wszystkiego, ale przynajmniej nie będzie jej zbywał ogólnikami, frazesami bez znaczenia. I jeśli czegoś nie będzie mógł jej zdradzić - powie o tym wprost. A jeśli i tego nie wystarczy do zaspokojenia jej ciekawości, pozostaną jej opracowania spokojnie drzemiące w zamkniętym księgozbiorze poświęconym kryptozoologii.


Wtorek, 23.X.2007, Antykwariat Nicka Balesiego, godz. 20:30-22:30


Od Yagamiego wywabił ją sms od Marlowa.
„Rusz tyłek, pani doktor. Czekam.”
Przebicie się na południowy Brooklyn zajęło jej więcej czasu niż miała nadzieję i w antykwariacie powitały ją kąśliwe złośliwostki detektywa i strach uciekającego Nicka. Nie zdążyła nawet zareagować, gdy wybiegł trzaskając drzwiami. Usiadła ciężko przy ladzie, kryjąc na chwilę twarz w dłoniach.

- Dzisiaj, jutro i nigdy więcej – wymamrotała zduszonym głosem. - Nie tutaj.
- Gdzie?
- Nie wiem. Nie wiem jeszcze. Ale nie tutaj
– powtórzyła, myśląc o ofercie Yagamiego. - Nie może tak być, że musi uciekać z własnego domu. Cholera. Jak twoja ręka? - spytała, prostując się.

Wzruszył ramionami.

- Opatrzone.
- Miło było?
- spytała złośliwie, wiedząc jak nie znosił procedury leczenia.
- Z Laurą – podkreślił imię Pavlicek, wiedząc jak ona nie znosi stylu bycia Czeszki – zawsze jest miło. To prawdziwa kobieta, która powinna być dla ciebie przykładem – wywrócił oczami. - Choć jej kobiecość ma czasem subtelność cegłówki.

Roześmiała się mimowolnie i splotła czar.

- Dzisiaj weź ze sobą coś, czym będziesz mógł się zająć, bo nie wiem ile to potrwa. Najprawdopodobniej przez pewien czas nie będę miała kontaktu z rzeczywistością. Jeśli nie ocknę się po... trzech godzinach, możesz dzwonić po karetkę – popatrzyła na niego poważnie. - Choć wtedy pewnie lekarz nie będzie już potrzebny. Gdybym chciała robić jakieś dziwne rzeczy, powstrzymaj mnie. Pies nie będzie dzisiaj problemem, więc, proszę, nie strzelaj do niego.

- Nie będę
– obiecuje.


* * *


Nigdy nie będzie potrafiła wytłumaczyć w pełni tego, co przeżyła tamtego jesiennego wieczoru. Nawet kilka dni później, obejmując ramionami kolana i wpatrując się to w rozżarzoną kocówkę papierosa, to twarz siedzącego obok mężczyzny.

- To było tak, jakby ktoś nagle rozłupał ci umysł na dwoje, wyjął zawartość i wcisnął tam na chwilę coś innego. A potem kazał przeżywać minuta po minucie, dzień po dniu, rok po roku całe to obce życie liczące kilka setek lat. Wszystko jak swoje. Nie wiem czy byłabym gotowa na to drugi raz. To zbyt wiele.


* * *


Niewygodnie. Twardo pod plecami. Podłoga. Leży na podłodze. Pod głową coś miękkiego. Poduszka? Nie. Przesiąknięta jest dymem, obcym zapachem mężczyzny. I prochem strzelniczym. Boli. Mięśnie drżą jakby przebiegła maraton. Brakuje oddechu. Spływająca kropla potu łaskocze ją w szyję. W ustach smak żółci. Wilgotne ubranie lepi się do ciała. Obce wspomnienia jeszcze przeplatają się z jej własnymi. Ma wrażenie jakby jej myśli były balową suknią z irytującego tiulu, który próbuje pozgarniać, a ten ciągle wymyka się jej z rąk. Bawi ją to. Chichocze cicho, choć bardziej przypomina to kaszel.

Otwiera oczy.

W kącie podnosi się Gwyll. Powoli, ostrożnie. Tuż obok niej Marlowe, siedzący ze skrzyżowanymi nogami, ćmiący kolejnego papierosa. Blisko. Od rękawa czarnej, wymiętej koszulki odcina się bielą rąbek opatrunku. Strzepuje popiół do trzymanego na kolanie kartonika, na jego twarzy irytacja miesza się z niepokojem i ostrożnością. Jakby spodziewał się, że zacznie szczekać i biegać na czterech łapach.

Zaciska ponownie powieki.

Mdli ją. Błędnik szaleje. Zmysły wydają się stępione. Zapachy. Dźwięki. Dziwne, obce, ubogie. Wspomnienia wypływają z niej jak powietrze z przekłutego balonika. Barghest podszedł cicho, trącił ją w ramię nosem. Nie zareagowała, nie poruszyła się. Oblizała tylko spierzchnięte usta, z trudem odkleiła język od podniebienia.

- Daj papierosa – wychrypiała przez suche jak pieprz gardło.

Przytknął jej do warg filtr swojej fajkę. Zaciągnęła się mocno, głęboko. Dym szczelnie wypełnił jej płuca, prawie fizycznie czuła jak przedostaje się do krwiobiegu. Znajome uczucie. Ludzkie. Oczy jej łzawią. Od dymu, może od radości, bolesnej prawie ulgi. Ociera twarz przedramieniem. Udało jej się.

- Dzięki.

- Rok temu byliśmy tutaj z Demario w przeddzień urodzin młodego
– rzucił Jon. Sucho, pytająco.

Przez chwilę musiała zbierać myśli. Powoli, mozolnie oddzielać swoje wspomnienia od cudzych, już blaknących. Zmarszczyła brwi.

- Byliśmy... - powiedziała wolno. - Pokłóciłeś się wtedy z Richardem... choć on nazwał to przyjacielską wymianą zdań. Rzucaliśmy monetą i wygrałam... Potem wyzłośliwiałeś się na... - szukała słowa machinalnie przygryzając dolną wargę - ...corridę, którą uparłam się przez chwilę oglądać, bo wolałeś... - nie była pewna. - Przyniosłam... - wyławiała ze splątanego kłębka pamięci kolejne nici. - Przyniosłam rum. Richard wcześniej opowiadał o swoim przyjacielu i robiliśmy grog pod jego dyktando. Nie smakował ci i... Potem zabraliśmy młodego do... Molly. Tej od małpek i karmy dla kotów... Wtedy prawie zepsułeś akcję obyczajówce i chcieli cię aresztować...

- Dobra.

Znów dotyk filtra na wargach, zapach jego skóry, kolejne zaciągnięcie się. Uśmiechnęła się pod jego palcami.

- Już? - podniosła w końcu powieki, gdy Jon cofnął papierosa i sam się nim zaciągnął. Patrzyła na niego ze zdziwieniem, kiedy przesuwał spojrzeniem po jej twarzy. - Zdałam? Ja to ja? Przybijesz mi pieczątkę, że zawartość zgodna z opisem?

Detektyw skrzywił tylko usta w nieznacznym grymasie i ruchem podbródka wskazał na fragment wystającej zza jej dekoltu pieczęci.

- Pieczątkę już masz. Tatuaż?

- Henna. Zabezpieczenie na dzisiaj rano. Długo mnie nie było?


Zerknął na zegarek.

- Godzinę i trzydzieści siedem minut. Mniej więcej.

Syknęła cicho. Usiadła, odgarniając z twarzy splątane kosmyki włosów. Popatrzył na nią spod nagle zmarszczonych brwi. Chwycił od razu swoją bluzę, która do tej pory robiła jej za poduszkę i wstał ostrym ruchem.

- Coś jeszcze? - spytał szorstko.

Pokręciła głową.
A on po prostu odwrócił się na pięcie i wyszedł trzaskając drzwiami. Zaskoczona słuchała szybkiego rytmu uderzeń jego buciorów o schody i dźwięku zamykanych dolnych drzwi. Opadła z powrotem na podłogę, zakrywając oczy przedramieniem.

- Ty też zobaczyłeś wszystko?
<Wszystko. Tak.
Nie wszystko zapamiętałem.
Nie wszystko zrozumiałem.
Widziałem. Wszystko.>
- Kurwa... - mamrocze niewyraźnie wpół urwaną litanię przekleństw, czując gorąco uderzające na policzki.

Czy można czuć wstyd przed półdemonem? Przed psem, cholera jasna. PSEM! Zwierzęciem, kundlem nieszczęsnym. Który ma kilkaset lat... Kilka setek... W niecałe dwie godziny... Przeżyła kilkaset lat w przeciągu dwóch godzin i teraz dziękuje w myślach wszelkiej sile wyższej, że wspomnienia barghesta blakną, znikają, że nie musi czuć tego ciężaru lat jako swojego. Umysł bronił się przed szaleństwem. Wypierał. Dystansował. Racjonalizował to, czego ująć w racjonalne kategorie bez przekłamania się nie dało.

- Jesteś teraz bliżej - stwierdziła w końcu, z trudem wstając. Podniosła szeroką bransoletę, która już prawie w całości pokryta była wytrawionymi ogniem znakami: głównie arabskimi, ale bystre oko dostrzegłoby na niej także indeksacje hebrajskie i łacińskie. Przesunęła palcem po przeciągniętym przez nią rzemieniu, na którym oprócz magicznej ornamentyki widniało także sześć identycznych węzłów. Symbole więzi, w które wplecione zostało dodatkowe zaklęcie ochronne, magiczna zmyłka, mamidło. - Jeszcze jutro. Ostatni raz.
<Wiem. Nie wiem.
Dobrze? Źle?>
- Nie wiem. Powinno się udać. Naprawdę mam nadzieję, że się uda, bo inaczej żadne z nas nie wyjdzie z tego całe.

Barghest owinął się wkoło jej nóg, układając łeb między swoimi łapami. Jak normalny pies. Wzdrygnęła się. Tylko, że on normalnym psem nie był. Z wahaniem podrapała go lekko za uchem. Sapnął, przesunął pysk bliżej ludzkiej dłoni, przymknął czerwone oczy. Jak normalny pies.
Prawie.


* * *


Wzięła szybki prysznic, spłukując z siebie pot i kurz poddasza. Nie mając szczoteczki do zębów musiała zadowolić się płynem do płukania ust i garścią miętowych tik-taków. Wciągnęła ubranie na wilgotną skórę, przeciągnęła szminką po ustach i przemagając znużenie weszła po schodach, żeby zgasić zapomniane światło.

Gwyll wciąż leżał tam, gdzie go zostawiła.

- Nie możesz tu zostać - powiedziała twardo. - To nie nasze miejsce.

Popatrzył na nią przeciągle czerwonymi ślepiami i wtopił się w cień bez jednej myśli.


Wtorek, 23.X.2007, mieszkanie Willhelminy Hollward, godz. 23:15


Od drzwi poczuła wątły zapach jedzenia.

Nos mimowolnie identyfikował kolejne zapachy - smażonego mięsa i warzyw, octu balsamicznego, przypraw. Zrzuciła buty i boso weszła do pokoju. Kenneth leżał na kanapie, czytając jakąś gazetę, na stole - przykryty folią - stał talerz z jedzeniem, telewizor buczał monotonnym głosem jakiegoś reportera. Odłożyła torbę, płaszcz przewiesiła przez przez oparcie krzesła.

- Hej - powiedziała cicho.
- Cześć.

Nie podniósł na nią oczu, ostentacyjnie niezainteresowany. Usiadła obok niego, wtulając twarz w ciepłe załamanie jego szyi - szukając tam tymczasowej kryjówki przed jego irytacją, chwilowego odroczenia. Nie od razu rzucił gazetę na dywan, nie od razu przytulił ją do siebie. A ona w tych długich sekundach oczekiwania mierzyła kruchość tego, co zostało między nimi. Bezpieczna przystań, myśli, gdy on głaszcze jej włosy. Machinalnie, odruchowo, tak jak tysiące razy wcześniej . Znana. Zrozumiała.
<A ile w tym nudy i przyzwyczajenia? Ile braku wyboru? Ile strachu przed zmianą? U ciebie i u niego?>
- Spóźniłaś się na kolację - burknął w końcu.
- Przepraszam.
- Jest już całkiem zimne.
- Zjem.
- Przesoliłem.
- Zjem i tak.


Zaburczało jej w brzuchu i dopiero wtedy zdała sobie sprawę z tego jak bardzo jest głodna. Oderwała się od niego i opadła na krzesło przy stole. Zdjęła folię z jedzenia, chwyciła widelec i zabrała się za nadrabianie spożywczych zaległości. Miał rację. Było zimne i słone jakby podlał mięso i warzywa wodą z Morza Martwego. Kenneth też zgramolił się z kanapy, siadł okrakiem na krześle, opierając przedramiona o oparcie. Przez chwilę obserwował jak jadła i dopiero wtedy zadał pytanie, które spodziewała się usłyszeć już w drzwiach.

- Gdzie byłaś, Will?

- Od sprawy w magazynach? Załatwiałam formalności w Trzynastce, spotkałam się z Richardem, byłam na uniwersytecie
- powiedziała pomiędzy jednym kęsem a drugim. - A potem zadzwonił Nick z antykwariatu i jakoś się to wszystko przeciągnęło. Gdybym mogła wrócić wcześniej wróciłabym, przecież wiesz.

- Powinienem być o to zły?


Popatrzyła na niego zdezorientowana.

- O co?

- Że tyle rzeczy jest ważniejszych . Nawet jakiś Nick z antykwariatu. Nawet jakiś Richard
– wymówił z niechęcią imię Demario.

- Nawet strzelanina na Bronxie w moje urodziny – odparowała odruchowo. - Nawet Jack. Nawet Willy. - Odłożyła widelec i wypuściła powoli powietrze z płuc. - Przecież wiesz, że to nie tak.

- A jak jest? Od prawie tygodnia wracasz późno do domu
- mówił monotonnym, płaskim głosem. - Powinienem być o to zły? Ostatnio prawie się nie widujemy. Więc może o to? I nawet dziś, kiedy odwaliłem naprawę świetny materiał i chciałem to z tobą uczcić, nie miałaś dla mnie czasu.

- To tylko ten tydzień, Kenneth
– powiedziała cicho. - Wiem, że nie spędzamy ze sobą tak wiele czasu jak powinniśmy, ale to tylko ten tydzień. Dzisiaj dowiedziałam się, że jutro zaczynam pracę w Trzynastce i wszystko...

- Od jutra?
- przerwał jej bezceremonialnie.

- ...stanęło na głowie.

Skinęła głową. Dopiero po dłuższej chwili mężczyzna poruszył się i wstał z krzesła. Podniosła na niego oczy.

- Jesteś o to zły?

- A wiesz, Will
- powiedział z jakimś obojętnym, trochę smutnym spokojem - że już chyba nawet nie. Chyba jestem po prostu zmęczony.

Zostawił ją samą w pokoju, zamknął za sobą dokładnie drzwi. Przez moment miała wrażenie, że mówi coś - do siebie, może rozmawia przez telefon. Reporter z telewizora zagłuszył jego słowa, zniekształcił melodię głosu. Powoli, niechętnie dojadła zimny posiłek, wrzuciła pozostawione przez męża naczynia do zmywarki.

Długo stała pod prysznicem, czekając aż gorąca woda choć trochę rozluźni napięte i bolące mięśnie. Nie tylko na to czekała, ale Kenneth nie wyszedł z tej niewielkiej klitki, którą nazywał gabineciakiem. W końcu sama poszła do niego, cicho pytając się kiedy przyjdzie do łóżka. Wzruszył lekko ramionami, udając, że wcale nie jest senny.

- Nie czekaj na mnie - rzucił tylko przez ramię. - Musisz wyspać się przed jutrem.

Niedługo potem zwinięta w kłębek śniła nieswoje wspomnienia i zapach morza.
Kenneth całą noc przespał na kanapie.


* * *


Rano prawie udało jej się zaspać. Kenneth, choć nastawił ekspres, żeby miała gotową kawę, nie zbudził jej tego ranka prawdopodobnie uznając, że spóźnienie pierwszego dnia dobrze jej zrobi na rozum, pomoże ochłonąć. Nienawidziła zaczynać dnia od serii wyborów. Spokojnie wypita kawa albo prysznic. Przygotowanie śniadania albo sprawdzenie poczty, w tym świeżego konta założonego dla MacGregora. Poranna gazeta albo dokładne przejrzenie dokumentów, by mieć spokojną pewność, że później będzie miała przy sobie wszystko, co jej jest potrzebne.

Wybiegła z domu w roztargnieniu całując męża na pożegnanie. Nie chciała teraz myśleć o tym, że prawie w ogóle nie rozmawiali tego poranka.

Stojąc w korku przejrzała nagłówki w Timesie, szukając informacji powiązanych, z którąkolwiek interesujących ją spraw. Z zainteresowaniem przejrzała artykuł dotyczący magazynu. Kilka zdjęć koncentrujących się na trójce obitych do nieprzytomności Arabów i znalezionym arsenale broni i materiałów wybuchowych. Jedno, na którym z magazynu ludzie Pavlicek wynosili kolejne czarne worki. „W godzinach przedpołudniowych... nowojorska policja przy współpracy z CIA... zlikwidowała komórkę Al-Kaidy... planujących zamachy bombowe.. żaden funkcjonariusz i cywil nie został ranny... ze względu na dobro wciąż toczącego się śledztwa... klauzula tajności...” Obficie cytowane było oświadczenie rzecznika CIA, które całkiem zgrabnie umniejszało rolę XIIIstki. Jakby to oni zlokalizowali magazyn i koordynowali od samego początku akcję.

O urnie nie napisano ani słowa.
Z westchnieniem odłożyła gazetę. Kolejne ukryte dno. Kolejna tajemnica wymagająca niedopowiedzeń.


* * *

Na Wydziale pierwsze kroki skierowała do automatu z kawą. Potem do głównej sali, gdzie znajdowało się biurko Yue. Dziewczyny akurat nie było na miejscu, więc zostawiła dla niej kartkę z informacją, że jest już na komisariacie i przez najbliższy czas będzie zajmowała się analizą urny. Po momencie namysłu położyła także gazetę i drobnym pismem dopisała pod wiadomością: „Może zainteresuje Panią oficjalne oświadczenie CIA.”

Smoqu 10-01-2011 15:11

POST: Część 1 z 3.

Wt. 23.X.2007, ulice Branford, 15:42

Phil nie spodziewał się, że wybuch i pożar samochodu nie zrobią na stworze żadnego wrażenia. To był ostatni pomysł, jaki miał, żeby powstrzymać bestię. Rozczarowanie i zwątpienie było tak silne, że przez moment zamarł w bezruchu z niedowierzaniem patrząc, jak płonący wrak odtacza się na bok odrzucony przez nienaruszonego potwora. Później wydarzenia potoczyły się zbyt szybko, żeby zdążył zareagować ... zamknął oczy, ale mimo to błysk jeszcze przez chwilę rozchodził się czerwonymi kręgami w jego polu widzenia. Widział, jak pociski z karabinów trafiają w stwora i dziurawią jego futro. Czarna maź wypływała przez chwilę z ran, które bardzo szybko zabliźniły się. To coś było niezniszczalne. Silne ręce dość bezceremonialnie odholowały go z niebezpiecznej okolicy, powodując odczuwalny ból w stłuczonym boku i barku, pomimo wciąż działającej adrenaliny. Cicho syknął, ale zmobilizowało go to do zebrania się na tyle, żeby powiedzieć do ciągnących go żołnierzy.

- Już mogę biec sam. - i po chwili biegł obok nich, gdy z ulgą pozbyli się ciężaru jego ciała.

Ból zmniejszył się, ale wciąż odczuwał go przy każdym kroku. Na szczęście był stały i niezbyt silny, więc łatwy do opanowania i zignorowania. Teraz mógł się dokładniej przyjrzeć swoim wybawicielom. Komandosi. Młodzi mężczyźni, zapewne jego równolatkowie. Przestraszeni, ale nie przerażeni. Naszywka DDUW z piorunami. Detektyw nie przypominał sobie żadnej ze znanych sobie formacji wojskowych, która mogłaby mieć taki skrót. Tym niemniej ich zachowanie świadczyło, że spotkanie z czymś, co ich teraz ścigało, nie było niczym dla nich niezwykłym. W końcu zatrzymali się. I zaczęło się przesłuchanie.

- Żadnych znaków nie było. - odparł zgodnie z prawdą. - Przynajmniej przy Cedar Street. Jestem detektyw McNamara, policja nowojorska. - wyciągnął odznakę i pokazał sierżantowi Daughtry, jak głosiła naszywka nad prawą kieszenią kurtki. - Co to jest? - kiwnął głową w kierunku, skąd przybiegli.

- Indiański wrzód na tyłku. - wyrwało się jednemu z żołnierzy.

- Nie musisz wiedzieć. Tajemnica wojskowa. - odparł sierżant Philowi i spytał. - Co pan tu robi detektywie?

- Chciałem coś wrzucić na ząb. - roześmiał się trochę nerwowo wraz z żołnierzami, którzy natychmiast spoważnieli zgromieni przez przełożonego wzrokiem. Spojrzał uważniej na otaczających go ludzi. Oni wiedzieli o czym mówią, więc ... - A tak naprawdę zwróciłem uwagę na opustoszałe miasteczko. Wjechałem, żeby sprawdzić, co się stało. I ... jestem. Mam wrażenie, że mówimy o wendigo, prawda? - przeszedł od razu do rzeczy, uważnie obserwując reakcję sierżanta.

- Nie...to nie wendigo. One nie są nawet w połowie groźne jak do draństwo. To duch strażniczy indiańskiego cmentarzyska. - odparł sierżant spoglądając na McNamarę z pewnym zaskoczeniem. Następnie rzekł. - I tak to wiele panu nie powie. Więc, jeśli pan to przeżyje, to radzę trzymać język za zębami. Łatwo trafić do zakładu zamkniętego, jak się kłapie za dużo jadaczką. Wystarczy wiedzieć, że draństwo jest odporne na kule wszelkiego rodzaju, nie spalisz tego, nie spopielisz prądem. Reaguje tylko na ostre światło, ale tym też go nie zabijesz. Choć może dlatego siedzi w mgle. Słońca nie lubi.

- Mogę powiedzieć, że chyba już jestem w zakładzie zamkniętym. - uśmiechnął się krzywo. - Pracuję dla XIII-stego wydziału NYPD. - dodał, żeby wyjaśnić sytuację. Nie wiedział, czy cokolwiek im ta nazwa powie, ale błysk zrozumienia i lekkie skinięcie głową podoficera wskazywało, że tak. - A D.D.U.W. co oznacza? - zapytał, żeby zyskać trochę na czasie i przetrawić usłyszane informacje.

- Department of Development Unconventional Weapons. Sierżant Daughtry. - odparł krótko sierżant. Po czym wskazał na okolicę. - I to jest nasza jurysdykcja obecnie. I gówno do posprzątania.

- Jasne jak słońce. - Phil podniósł ręce w geście "ja nic nie wiem". - Ale nie odmówicie, jeśli będę chciał pomóc? - widząc błysk nadziei na twarzach żołnierzy, razem z sierżantem, dodał szybko. - Nie wiem, jak to cholerstwo załatwić, ale możemy połączyć siły, żeby go jakoś uśpić. - rozejrzał się dookoła i widząc, że mgła nie gęstnieje, co oznaczało, że duch się nie zbliża, zapytał - Wiecie, co go wywabiło? Coś się musiało stać, że stał się aktywny. - informacje, to było to, czego potrzebował, żeby cokolwiek próbować podpowiedzieć.

- To informacje tajne. Generalnie wystarczy ci wiedzieć, że wdepnęliśmy podczas działań operacyjnych związanych ze ściganiem niebezpiecznego przestępcy na stary indiański cmentarz. I cóż ... coś go przebudziło. - odparł skrótowo sierżant.

Znów tajemnice.

McNamara przeładowywał rewolwer słuchając zdawkowej relacji. Przez chwilę trwało milczenie, gdy kończył ładowanie naboi do bębenka. Zdecydowanym ruchem zatrzasnął go na swoim miejscu, zabezpieczył broń i wsunął do kabury. Podniósł wzrok i popatrzył poważnie na żołnierzy. Może nie byli przerażeni, ale też nie widział zbytniej nadziei w ich wzroku. Zatrzymał spojrzenie na Daughtrym.

- Siedzimy w tym razem, więc daj spokój z tymi tajnymi informacjami. Jeśli mamy wymyślić, jak się tego pozbyć, to powiedz coś więcej. Nie muszę wiedzieć, jakiego gościa ścigacie. To wasza sprawa. - wzruszył ramionami, podkreślając, że naprawdę go to nie interesuje. - Ale trochę więcej informacji o wydarzeniach na cmentarzu by się przydało. - spoglądał wyczekująco na dowódcę oddziału. Na twarzy sierżanta widać było, że ciągle jeszcze nie jest pewien, czy może coś powiedzieć. - Jeśli nic nie powiecie, to ciężko mi będzie cokolwiek podpowiedzieć. Co to było to "coś" na cmentarzu?

- Rozegrała się strzelanina na cmentarzu, ponoć ... parę grobów, rozwaliło. No i duch pilnujący spokoju cmentarza się wkurzył. Pojawiła się mgła i zaczęła rzeźnia. Teraz ta mgła zbliża się powoli do Nowego Yorku. - odparł sierżant. - Bydlę podczas ostrzału, rozwaliło maszt telefonii komórkowej i parę innych miejsc. Ale cywile zostali ewakuowani.

- Jednym rozwiązaniem może być przywrócenie spokoju zmarłych -
zastanawiał się na głos detektyw. - Ale do tego potrzeba indiańskiego szamana. I powrotu na cmentarz. - podrapał się po głowie. - A skąd wiecie, że podąża do Nowego Jorku? Jeśli to był duch strażniczy miejsca, to chyba nie powinien się stąd ruszać, prawda? - coś się mu nie zgadzało w opisie. Przyszła mu do głowy myśl, że ten duch, ta moc zniknie tylko wtedy, gdy dokona zemsty na tych, którzy zbezcześcili święte miejsce. A w tym wypadku jedyną szansą dla nich mogła być próba jego unicestwienia. Unicestwienia czegoś, co było niewrażliwe na wszystkie rodzaje broni będącej w ich posiadaniu. A to oznaczało, że ich los był właściwie przypieczętowany. Przypomniał sobie odgłos bębenka, który towarzyszył każdemu pojawieniu się bestii. Miał dziwne przeczucie, że właśnie on będzie kluczem do rozwiązania tej zagadki ... i przeżycia.

- Podąża za tym kto rozwalił ten cmentarz, ale chyba cmentarzysko powstało za czasów Dzikiego Zachodu, bo ogólnie nie lubi białych. - odparł sierżant i wzruszył ramionami. - A ci od podejmowania decyzji, ponoć jakiegoś szamana szukają. Na mój nos, przydałoby się usunąć mgiełkę, to drania zmiecie.

- Hmmmmm ... - zastanowił się. - Jeśli idzie za nim, to co się szwenda tutaj? Rozmnożył się? - znów wzruszył ramionami. - Dobra, gadanie nic nie da. Obawiam się, że źródłem mgły jest ten duch, więc jedyną szansą na jej zmiecenie jest zmiecenie jego. Pozostaje nam czekać na szamana i poprawić oznakowanie, że miasto jest zamknięte. Ja wjechałem to i inni mogą. Orientujecie się tu choć trochę? - bębenek nie dawał mu spokoju, ale nie potrafił jeszcze skonkretyzować swoich przeczuć.

- Idzie za nim, ale dość wolnym tempie. Nim kogokolwiek dopadnie, narobi zniszczeń w połowie stanu. Trzeba go powstrzymać. A co do miasta. Powinno być zamknięte, chyba. Nie wiem co się stało. W obrębie mgły on może się przemieszczać szybciej niż my. - sierżant nie krył frustracji w głosie.

- Można by skontaktować się przez rozgłośnię radiową. - wtrącił jeden z żołnierzy. - W tym mieście minęliśmy małą stację muzyczną.

Wszyscy spojrzeli na dowodzącego akcją. Phil również na niego patrzył. W końcu to była jego "jurysdykcja" i jego odpowiedzialność, której detektyw nie miał zamiaru z niego zdejmować. - A co z waszym radiem z wozu? Widziałem, że trochę go pogruchotało, ale czy wszystko tam jest zdemolowane? - dodał tylko swoją propozycję.

- Wóz to jedna wielka kupa złomu w tej chwili ... - odparł jeden z żołnierzy. A sierżant potwierdził dodając. - Wszystko co było użyteczne, zostało zabrane.

- Więc zostaje na razie ta stacja. Z tym co mamy teraz ze sobą, niewiele zdziałamy. Chociaż ... - dotknął buteleczek, które jakimś cudem nie potłukły się w kieszeni. Ale zaraz przypomniał sobie, że amunicja "żółta" też była teoretycznie święcona, więc raczej mało prawdopodobne, żeby sama święcona woda była skuteczniejsza. Ale z drugiej strony nie miał żadnej pewności. - Próbowaliście go poświęcić?

- Mamy żółtą i czerwoną. -
odparł sierżant, wzruszając ramionami. - Nic na to draństwo nie działa.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 14:21.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172