Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 06-11-2011, 21:54   #741
 
obce's Avatar
 
Reputacja: 1 obce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputację
Część druga z wielu

Kucnęła jakieś dwa metry od ciężko opartego o kamienną ścianę staruszka i zaczęła przyglądać mu się uważnie, to przechylając nieznacznie głowę, jakby czegoś nasłuchiwała, to rozszerzając skrzydełka nosa, jakby w poszukiwaniu jakiegoś zapachu. Wgryzając się coraz głębiej w drżącą mozaikę kolorów. Ciemność jak rybie łuski, gorący błękit morza, szorstki nalot soli pozostawiony przez jego fale, zapach przypraw i jedzenia, który nachalnie przypominał jak wiele czasu minęło od jej ostatniego posiłku. Zieleń i spłowiała czerwień jak nagrzane słońcem owoce, wplatająca się w kolorowy wir innych barw.

- Faktycznie mag. Doświadczony. Sporo czerni. Statycznej, uporządkowanej, prawie systemowej - mówiła cicho, z analitycznym chłodem, nie wiadomo czy bardziej do siebie, czy stojącej obok Amandy. - Pachnie Europą. Faktycznie pochodzi z Włoch - przechyliła głowę jeszcze bardziej, nachyliła się ku niemu. - Przesiąkł zapachem wielu miejsc - doprecyzowała. - Wiele podróżował. Z własnej woli. I jest w tym jakiś niepokój. Raczej człowiek łagodny niż agresywny - zmarszczyła brwi, przesuwając spojrzeniem po okrwawionym, prowizorycznym opatrunku.
<Mag łagodnego serca?> - odezwał się po raz pierwszy od dłuższego czasu karin, w niezrozumiałym, trochę cynicznym zachwycie nad tym oksymoronem. - <W ciemności? Po rytualnym pojedynku?>
Miał rację, ale aura nie kłamała.

- Używa zaklęć wpisanych w talię kart. Twierdzi, że tą, za pomocą której mógłby wyjść ktoś mu zabrał. Tu. W ciemności.

- Widzę - przytaknęła Hollward, ani na moment nie odwracając wzroku od starca, od ściskanych przez niego w palcach magicznych fetyszy analogicznych do jej własnych tatuaży czy hitogat Yagamiego. To było prawie jak praca, a praca uspokajała, pomagała ugładzić wszystko pod gładką formą. - Około dziesięciu w ręce. Od piętnastu do dwudziestu schowanych w kieszeni. Trochę większe od tradycyjnych kart tarota. Ilustracje wykonane ręcznie również odbiegają od kanonu. Silnie powiązane z jego aurą. Inkanty sporządzone w języku enochiańskim. To sztuczny język z końca szesnastego wieku - wyjaśniła, poświęcając dziewczynie krótkie spojrzenie. - Choć niektórzy wolą utrzymywać, że został podarowany ludziom przez anioły. Żeby dokładnie rozpracować działanie jego kart potrzebowałabym czasu i dostępu do swoich źródeł. Na ten moment pewna jestem jedynie tego, że jego praktyki thaumaturgiczne - poprawiła się i zmilkła na moment, szukając właściwego słowa - “rozrzedziły” jego aurę. Nie wiem czy na tym opiera się istota jego magii, czy też czerpanie z aury to jedynie jakiś sposób jej wzmocnienia. Teraz zresztą nie ma to większego znaczenia. Chce go pani stąd wyciągnąć? - spytała, wstając i niepotrzebnym gestem otrzepując spodnie.

- Jeśli nie padnie całkiem po drodze to oczywiście. Chronić i służyć - wzruszyła ramionami na tą oczywistą oczywistość. - Poza tym jest szansa, że spotkał tu mojego podejrzanego. Dodatkowe informacje i ewentualna pomoc wcale by nie zaszkodziły.

- To się nie uda
- Hollward pokręciła głową. - Po wyjściu umrze zanim zdążymy wezwać kogokolwiek. Otwarcie bramy do naszego czasu i do miejsca, gdzie otrzymałby natychmiastową pomoc graniczy z niemożliwością. To nie jest jednak problem. Problem w tym, że przez tak długi pobyt tutaj jego ciało przesiąknęło ciemnością i istnieje realna szansa, że przejście przez bramę stanie się katalizatorem jakiś zmian. Może rozsypie się w pył, może oszaleje, może - zanim umrze - ulegnie transgresji w jeden z gatunków immanentnie nią nacechowanych. Normalny szpital nie jest więc opcją, brama musiałaby prowadzić do Wydziału a to niemożliwe ze względu na otaczające go bariery. Pavlicek nie jest jednak lekarzem, więc zanim ona wezwałaby kogoś, kto potrafiłby go pozszywać... - rozłożyła ręce, wzruszyła ramionami w geście bliźniaczo podobnym do tego, który przed momentem wykonała Amy.

- Krio? Lub inna staza? Przechować aż warunki do reanimacji będą dostępne? Czy jedyną opcją jest zostawienie go aż coś go tu wypatroszy? - gdyby Angielka skupiła swoją uwagę na młodszej rozmówczyni odniosłaby wrażenie, że ta, choć na płaszczyźnie odruchowo odrzucanego absurdu, rozważa jeszcze inne rozwiązanie.

- Nie wiem. Pan Scanio to precedens. I jako potencjalny podróżnik w czasie, co jest sztuczką, która nie udaje się nawet temporalistom. I jako człowiek, który tak długo egzystował w ciemności i zachował relatywnie zdrowe zmysły. Więc nie wiem, mogę tylko spekulować. Tutaj z pewnością przetrwa jeszcze trochę. Trudno powiedzieć jak długo, bo jego umysł jest... osłabiony. Przejście, nawet w stanie stazy, jest dla niego rosyjską ruletką.

- Czyli czysto teoretycznie, by wyciągnąć go z ciemności należy nie wyciągać go z ciemności ale zachować w zakotwiczonym i dostępnym miejscu? - Głos Amandy przybrał barwę “czy na pewno muszę dotykać tego włochatego i śliskiego czegoś?”.

- Czysto teoretycznie? Tak. - Ponowne wzruszenie ramion, gdy kawałkiem chusteczki ścierała krople krwi z tatuaży na przedramionach. - Tyle, że na płaszczyźnie praktycznej to komplikacja, która się nam nie kalkuluje. Czy też inaczej: to teoretyczne i optymalne rozwiązanie przekracza moje możliwości - przyznała bez żadnych ogródek - mogłabym podjąć próbę znalezienia jakiegoś sposobu substytutywnego, jednak to tylko zwiększałoby ryzyko, że nie uda się żadnemu z nas, a jego - wskazała na Włocha - szans nie zwiększyłoby wydatnie. Więc o ile pani nie dysponuje odpowiednimi środkami, to przed panem Scanio stoi bardzo prosty wybór.

- Pomoże mi go pani podnieść? Tak na metr do góry - Amanda Walter postanowiła być tajemnicza i liczyć na szybką negację ze strony rozmówczyni co przenosiłoby przynajmniej część moralnej odpowiedzialności za nieprzeprowadzenie “eksperymentu”.

Willhelmina popatrzyła sceptycznie na leżące bezwładnie ciało półprzytomnego staruszka, chudą detektyw i samą siebie. Wizja nie napawała szczególną radością, szczególnie biorąc pod uwagę przesiąknięte krwią ubranie mężczyzny i napuchniętą wypukłość jego opatrunku, która sugerowała, że byle ruch może spowodować jego osunięcie. Skinęła głową.

Koniec końców bardziej od pomocy Angielki istotna okazała się stabilność ściany jednego z budynków, dzięki której udało się postawić nieprzytomnego mężczyznę do pionu.

- Wolałabym testować to bez publiczności, choć nie pogniewam się, jeśli w przypadku mych agonalnych krzyków zechce pani ruszyć z rychłą pomocą.

Wyższa od Włocha policjantka przywarła do niego całym ciałem, dociskając do zimnego muru. Prawie, jakby chciała ogrzać go własnym ciepłem, jakby chciała otulić go samą sobą. Ciało jednak nie dotknęło drugiego ciała. Dotyk rozlewał się nową warstwą doskonałej czerni po aurze dziewczyny i przez tą czerń zostawał pochłonięty. Milimetr po milimetrze. Powoli. Z oporem. Z trudem przywodzącym na myśl negatyw porodu, w którym w nicość odchodzi wszystko. Przepychany przez cudzą aurę jak przez bramę Scanio znikał. I gdy Amanda wyprostowała się, czerń zafalowała łagodnie i rozpłynęła się miękką falą niknąc w pozostałych barwach jej aury.

Wenecki mag nie istniał.

Przez ten cały czas Hollward przyglądała się jej uważnie, bardziej niż uważnie nawet. Niby trzymała się w stosownej odległości, ale nieświadomie nachylała się, żeby lepiej widzieć, mrużyła oczy w wyrazie absolutnego skupienia, które dziwnie nie współgrało z towarzyszącym mu - równie absolutnym - zdziwieniem. Wyraźnie nie tego się podziewała, a już na pewno nie po Amandzie. Jak mogła spodziewać się po kimś, kto stanowił dla niej uosobienie niekompetencji, zdolności, która stanowiła marzenie każdego maga i sporej części obdarzonych? Nie mogła. A powinna.

- Żeby nie było nieporozumień i docinek o kanibalizmie. To przed chwilą było precedensem - zastrzegła Walter, z wyrazem twarzy wyraźnie świadczącym, że entuzjastyczne zwrócenie ostatniego posiłku znajduje się dość wysoko na liście jej aktualnych priorytetów.

- Raczej alegorią agresywnej i żarłocznej kobiecości. Radykalne feministki byłyby zachwycone - skomentowała odruchowo Hollward, szukając przy ścianie śladów po działaniach dziewczyny. - Imponujące. Naprawdę imponujące... - Przygryzła policzek, przeniosła spojrzenie z powrotem na aurę Amandy.
<Wstydzisz się swojego podziwu> - podobnie jak niewiele wcześniej Walter, karin rzucił jej w twarz źródło kolejnego problemu.
Wstydziła. Nie samego podziwu nawet, ale dysonansu jakim odbijał się on w jej niechęci i przeświadczeniu o całkowitej bezużyteczności. To, co pokazała dziewczyna było niezwykłe, było niesamowite. Budziło zazdrość, budziło ten cholerny podziw. I było jak uderzenie w twarz. Brutalne przywołanie do porządku.

- Dokąd go pani przerzuciła? - spytała w końcu.

- Podzielił los Elwisa - młoda detektyw powoli rozcierała czoło, którym uderzyła w ścianę, gdy kończyła przenosić Włocha. - Fantazjując - w ciemność. Ale na tą rekurencję nie postawię. W teorii - w wąską sferę między rzeczywistością, a ciemnością. Ale nie jestem wdzięcznym króliczkiem, więc nikt tego nie badał. Roboczo nazywam to mezo-ciemnością. Moją własną. Całkowicie oddzielną wymiarowo, a jednak mi równoległą - podsumowała swą teorie bycia pępkiem świata, którego nikt nie widzi.

- Bezczasową?

- Jup. Jak na razie bez eksperymentalnego precedensu.

- Potrafi pani stworzyć rozdarcie jedynie do tej jednej, konkretnej płaszczyzny?

- Otwarcie mówiąc: nie wiem
- ponownie omiotła uczucia pani doktor spojrzeniem, by kontrolnie wiedzieć na czym stoi. Wyłuskała nowe barwy w emocjonalnej palecie: młodą zieleń ciekawości, przybrudzoną żółć wstydu, blaknący już błękit zachwytu, zabarwioną różem purpurę podziwu. Była w stanie z nimi żyć. - Radzą sobie z materią świata rzeczywistego i mezo-ciemnością - kontynuowała. - Tutaj moje zdziwaczenia wydają się miejscami ograniczone. A skutki uboczne, które pani widzi nie nakłaniają mnie do zbyt częstych eksperymentów. Utrudniają uchodzenie za człowieka.

- Myśli pani
... - Angielka zaczęła wolno formułować kolejne pytanie - że... łatwiej byłoby pani tutaj stworzyć rozdarcie czy ustabilizować już istniejące?

- Zawsze lepiej jest bić w słabszy punkt, który gdzieś prowadził. Najlepiej z echem rzeczywistości. Zwiększa to szansę na dotarcie w otwartą przestrzeń i, miejmy nadzieję, nie za wysoko nad pierwszą dostępną powierzchnią. Lepiej nie wyjść nowym otworem na dno oceanu. Choć z dwojga złego... Sukcesem będzie już samo trafienie w naszą rzeczywistość.

- To nie powinien być problem
- oderwała rękę od miękkiej, wilgotnej ściany domu i obejrzała z niesmakiem ciemne smugi na skórze. - Sądzę, że mam na tyle silną kotwicę w Nowym Yorku, żeby zaryzykować odwróconą ewokację - mówiła, czyszcząc pedantycznie palce chusteczką. - Z tym wszystkim, co obecnie dzieje się w Jabłku szansa na znalezienie miejsca, gdzie membrana jest cieńsza jest znacznie większa niż normalnie. Równie duża jest szansa, że trafimy blisko nocy z czwartku na piątek. Rozdarcie mogę więc
zapewnić. Nie dam jednak rady jednocześnie go utrzymać i uformować w stabilną bramę.


Czyli pani doktor mogła zapewnić jedynie pół szczęścia drugiego oczekując od Amandy.

- Jeśli będzie zasysało rzeczywistość, a nie dawało wyciekać ciemności, być może będę miała na nie wpływ. W przeciwnym razie pozostaje brutalne poszerzenie okna na siłę lub nadanie kształtu któremuś z tutejszych, by gabaryty zmusiły go do poszerzenia otworu w drodze na tamtą stronę - skrzywiła się nieznacznie. - Potem jednak będzie trzeba go upolować, choć temu rozwiązaniu daję największą szansę.

Hollward słuchała uważnie, składając i rozkładając ubrudzoną osadem ciemności chustkę, marszcząc brwi, wygładzając jej najmniejsze fałdy i zagniecenia. Nerwowo, machinalnie. Kusiło ją - bardzo ją kusiło - żeby wykorzystać barghesta, wykorzystać karina, który nieustannie domagał się spuszczenia ze smyczy, który nieustannie wypełniał głowę męczącym szeptem. Kusiło nawet żeby wykorzystać uwięzioną w breloczku żmiję, skarmić ją ogniem, stuczyć ją gorącem i zobaczyć czym mogłaby się stać. Wypuścić i zobaczyć, co mogłaby zrobić.

Popatrzyła na czarnoskórą i białowłosą policjantkę.
Wypuścić i zobaczyć, co mogłaby zrobić.
Dokładnie tak.

Zmarszczyła nos, zaklęła, wbiła mocniej obcasy butów w przedziwnie rozmiękły bruk. Zanuciła cicho, rozniecając mocniej jasny płomień, kształtując go pomiędzy dłońmi.

- Smycz lub przynajmniej jakiś rodzaj markera jestem w stanie na cień nałożyć. Jeśli będzie posiadał już określony kształt. Względem samego rozdarcia.... - splotła ogień na podobieństwo migotliwej zasłony - Proszę przyjąć, że to membrana, a to my. - Dodała dwa płomienie przypominające ludzkie sylwetki. - A to moja zahaczka, coś, co posłuży za kotwicę. - Faktycznie umieszczonej po drugiej stronie iskrze nadała kształt kotwicy. - Proszę przyjąć, że istnieje... więź - powiedziała z wyraźnym wahaniem, rysując palcem świetlistą linię pomiędzy zahaczką a jedną z humanoidalnych figurek - po której nakieruję i prześlę czar. - Iskra oplotła się dookoła iskry, ruszyła po wyznaczonym torze, rozrywając delikatnie zasłonę, powracając ku ciemności impulsem odbitym od kotwicy. - I w tym miejscu go zatrzymam. To ewokacja, więc wektor skierowany będzie w naszą stronę. Czy to wystarczy?

- Obawiam się, że to pani jest teoretykiem. I to nie szydera. Spróbujemy zobaczymy - czarne palce zakończone fioletowymi paznokietkami zacisnęły się w zamyśleniu na nasadzie nosa. Wciąż kucająca koło pochyłej ściany budynku Angielka, wzniosła na moment oczy ku pustce, której nie dało się nazwać niebem. Prawie jakby słyszała młodą Shen-Men. - Kontrola nad jak dużym “cieniem” nie wpłynie negatywnie na skuteczność ewokacji?

- To dwie niezależne czary - odpowiedziała, zgarniając płomienie nerwowym, ostrych gestem i mnąc je w dłoniach w jedną kulę. Jakby coś zaczęło jej się bardzo nie podobać w układzie, który przedstawiały. - Obydwa mogą wybuchnąć mi w twarz. Proszę się nie dziwić - prychnęła. - To też będzie precedens. Bo chyba nie myśli pani, że wydziałowi detektywi często proszą mnie o włażenie w ciemność i majstrowanie przy zaklęciach.

W końcu podniosła się, poprawiła wciąż ostre kanty spodni, poprawiła pedantycznie włosy.

- Opracowanie inkanty będzie czasochłonne - mówiła, zaglądając w kolejne, powoli ześlizgujące się w bezkształt zaułki. - Jeśli to możliwe, proszę spróbować odpocząć. Tu będzie dobrze - skinęła na Amandę i zniknęła w wąskim przejściu pomiędzy dwoma budynkami, prowadzącym na pustą przestrzeń pokrytą czarną, oleiście błyszczącą trawą, której pojedyncze źdźbła wiły się jak opary ciemnej mgły. - Jeszcze jedno. Jeśli pójdzie pani uprawiać turystykę ekstremalną, nie będę ani pani szukać, ani na panią czekać. Nie jest mi na rękę pobyt tutaj i nie planuję przedłużać go powyżej niezbędnego minimum. Chcę żeby miała pani tego jasność. Pani znika - ja korzystam z alternatywnej drogi wyjścia. Nawet jeśli zapłata za nią będzie mi bardzo nie na rękę. Nie mogę pozwolić sobie na ryzyko rozsynchronizowania z naszym czasem, rozumie pani?

Policjantka nie skomentowała tego w żaden sposób. Odpowiedzią było jedynie spojrzenie rzucone zza półprzymkniętych powiek i parokrotne skinienie głowy, które przywołało skojarzenie z zabawkami, których chybotliwe łebki podkreślały każdy zaliczony samochodem wybój. Dopiero wtedy wyciągnęła z kieszeni spodni dwa razy większą od niej tabliczkę czekolady i przełamała ją razem z papierkiem i sreberkiem na pół.

- Na koncentrację i zasilenie - mijając Angielkę, wręczyła jej jeden z kawałków. - W razie potrzeby proszę wołać.

Willhelmina popatrzyła na nią bezradnie.

A Walter zostawiła pani nie-do-końca-tylko-teoretyk-magii potrzebną przestrzeń i usiadła wśród falującej nienaturalnym rytmem roślinności. Wygasiła swe zdolności i regulując oddech, próbowała pozbyć się bólu głowy. Nie czuła się dobrze już wcześniej, a to, co zrobiła Włochowi nie poprawiło jej stanu. Ale nie mogła postąpić inaczej. Nie mogła zostawić staruszka samemu sobie, z łatwością Hollward skazywać na śmierć. Pomimo tego, że był sztucznym freakiem. Pomimo tego, że i tak miał niewielkie szanse. Pomimo albo właśnie dlatego.

Wgryzła się w tabliczkę czekolady. Była zimna. Pełna drobinego orzechów i całych rodzynek. Z trzaskiem schłodzonej powierzchni pękała pomiędzy zębami, by po chwili rozpłynąć się słodyczą na języku.
Nawet w ciemności słodycz i kalorie wydawały się doskonałą opcją.
 
__________________
"[...] specjalizował się w zaprzepaszczonych sprawach. Najpierw zaprzepaścić coś, a potem uganiać się za tym jak wariat."

Ostatnio edytowane przez obce : 06-11-2011 o 22:25.
obce jest offline  
Stary 23-11-2011, 23:12   #742
 
Latilen's Avatar
 
Reputacja: 1 Latilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodze
dzięki abi za pomoc i za cierpliwość

X. 2007, Piwnica zapomnianego magazynu, ? : ?


- Ale ty jesteś brzydki. - zwróciła się do szczura. - W każdej postaci.
Nie mogła pokazać po sobie słabości. Zagryzła zęby. Musi być mocna. Zebrała dość siły, aby usiąść. Przetarła dłonią twarz. Opanowała drżenie palców. Sięgnęła po paczkę papierosów nieco się krzywiąc. Wyciągnęła jednego. Popukała nim chwilę w opakowanie.
- Zapalniczka?
Gryzoń pokazał jej środkowy palec, gdy nazywała go brzydkim, po czym pognał po zapalniczkę i przyniósł ją dziewczynie. Następnie wziął pędzelek. Zaczął bazgrać.

TY TE Ż NIE J EST EŚ KRÓ LOW Ą PIEKN OŚCI
MOJ A DZIE WCZYNA JEST ŁA DNIEJ SZA OD CIEBIE

- Nie chłopak? - oparła się o ścianę bawiąc się zapalniczką.
Przyjrzała się widniejącemu na niej gołemu biustowi dziewczyny. Kiepski nadruk. W końcu zapaliła zaciągając się głęboko dymem.

MY ŚLISZ STE REO TYPOWO
KAŻ DY WRA ŻLI WY GEJ
KAŻDY INNY GEJ JESTEŚ LES BA? NIE

Szczurek popisał się znajomością literek, a Kagari wrażliwością... na swoim punkcie.

SUNG PYTA KIEDY WYPU SZCZA JĄ?

Yue delektowała się dymem długo i w milczeniu.
- Dzięki za fajki. - w jej ustach można to było uznać za eufemizm przeprosin.
Przetarła kciukiem dolną wargę.
- Stary nie powiedział. Nawet nie wiem ile tu kibluję. Nie zniosę wiele dłużej. Od tego siedzenia w jednym miejscu dostanę pierdolca i zacznę rozwalać meble.

A MASZ SIŁY? WYGLĄ DASZ JAK TOP IELEC

Napisał pędzelkiem szczurek, przez chwilę się namyślał co dalej. Po czym dopisał.

LEPIE J J AK NIE WIESZ
ILE MINĘ ŁO ZA ŁAMAŁABYŚ SIĘ

Yue podziwiała misterne kształty, które tworzył dym unoszący się leniwie do góry. Oblizała spierzchnięte wargi.
- Nieważne. Gorzej, jeśli się coś zdarzyło. - w końcu spojrzała w stronę szczura. - Zdarzyło się coś?
Gryzoń przez chwilę namyślał się, wreszcie zaczął pisać.

NIC NADNA TURALNEGO
NAPADY BÓJKI PROCHY STARA BIEDA

Podrapała się nadgarstkiem po czole.
- Kagari, - pierwszy raz wypowiedziała jego imię, aż zazgrzytało między jej zębami - słuchaj, jak mnie Stary wypuści... - głos zamarł, jakby rozmyśliła się z dalszej części zdania.
Pochyliła się nad szczurem.
- Niech on mnie nie szuka. Ty też nie plącz się w pobliżu ze szczurami. - założyła włosy za ucho. Mogłaby powiedzieć coś wrednego, coś co ochłodziłoby tą jebaną niepewność, która tak bardzo domagała się nazwania po imieniu - iskra troski. Przynajmniej jej głos nie zawiódł, suche słowa gej z pewnością przekręci. Odsunęła się od stołu.

CZYŻ BY KONIE C GORĄ CEGO RO MANSU?
NIE BĘD ZIE HA PPY END U?

Ironicznie i zgryźliwe znaki wychodziły spod pędzelka trzymanego przez szczura. Zakończone jednak dopiskiem.

JA SNA SPRA WA
NIE BĘDĘ
JAKBY Ś JE DNAK ZMIE N I ŁA ZD ANIE
NIE TY LKO STA RY POTR AFI ZNI KNĄĆ W STAR YM
CHI NA TOWN

Kiwnęła mu głową.
- Nie zamierzam więcej uciekać - zasalutowała drobnym gestem. - Przekaż Jonowi, że wieczorami najlepszą zupę Won Ton podają w restauracji u rodziny Wongów.

WON TON WONG PRZE KAZAŁEM
COŚ JESZC ZE? WYNI KI KNI KSÓW? PROGNO ZĘ POGO DY? A FAKT
POSAD ZILI CIĘ W PIW NICY

stwierdził szczur, kilkoma ruchami pędzelka.

- Załatw telewizor, chińszczyznę na wynos i bieżącą wodę. - mówiła zaciśniętymi ustami wokół filtra, co zniekształcało słowa.
Gryzoń zaczął pisać kolejne literki na papierze.

TELE WIZ OR TO Z DO MKU BARB IE CHYBA
CHI ŃCZYZN Ę MOGĘ ALE RA CZEJ JEJ NIE TKNIESZ
HYDRAU LIKIEM NIE JES TEM MAM SPR ÓB OWAĆ?

Yue potarła nos i parsknęła śmiechem.
- Jeśli chcesz mnie zabić to zrób to definitywnie, szybko i z zaskoczenia. - wykrzywiła się kwaśno. - Paskudnie się mszczę.

SZC ZURY MAJĄ DZIE WIĘĆ ŻYĆ

stwierdził gryzoń szybko.

- Dobrze. Dużo zabawy. - przechyliła głowę.

POMNÓŻ RAZY MI LIONY
JAM JEST MI LION BO MI LIONAMI WŁADAM
I ZA DAJE KATU SZE

odparł dumnie szczurek.

- Taki mały, a taki butny. - uśmiechnęła się paskudnie.

MYŚLI SZ ŻE JEDN O CIA ŁO NA RAZ?
SE TKĘ PO TRAF IĘ O PAN OWAĆ

Przechwałki szczura wydawały się lekko przesadzone biorąc pod uwagę wspomnienie jego aury.

- Tak, oczywiście. - odparła zmęczonym tonem, z którego wionęło sarkazmem.

Gryzoń nagle zaczął węszyć i kręcić się nerwowo. Po czym szybko zaczął pisać

SZL SAMI CA PRZ FERO
NIE MOGĘ D ŁUGO W T YM
CIE LE NIE CHCE MI GZIĆ ZE SZCZRZYCĄ
PA

Gryzoń upuścił pędzelek i zaczął węszyć, po czym zszedł na podłogę, wyraźnie zmierzając w konkretnym kierunku. Pożegnało go wredne parsknięcie Yue.

Piątek, 25 X 2007, ulice NY, godz. 17:50


Zaciągnęła się papierosem. Nie pasował jej. Wysuszał usta piekąc w język. Smakował przypaloną słomą i przegotowaną kawą. Ale myśl o tym, ile komórek w jej płucach umiera, już tak. Uśmiechnęła się. Miała nadzieję, że nie natknie się na nikogo znajomego. Uśmiech stopniał. Źle się czuła. Nie miała siły na Jina. Nawet na krótkie spotkanie, a zapowiadało się jedno z dłuższych. Tom nie komentował ani nie opisywał dokładniej zachowania jej brata, ale to jak panicznie jej szukał... I do tego ta zniewaga ze strony rodu Tsien. On, przyszły generał, nie potrafi upilnować własnej siostry. Nawet mieszańcy odważyli się złożyć ofertę “opieki”. Będzie wrzeszczał długo i głośno. Jego czoło zrosi pot od wysiłku jaki włoży w utrzymanie przy sobie zaciśniętych pięści. Zapach jego buzującej krwi pod skórą, na skroni czy szyi, zda jej się dotykalny.
Wypuściła powoli dym z płuc. Sekretarz milczał skupiając się na drodze. Zerkał na nią tylko od czasu do czasu. Sama to na siebie ściągała. Nienawiść jej brata była tak wielka, że wypływała z niego przy każdej możliwej okazji w najbrutalniejszy ze sposobów. Utkwiła wzrok w przesuwających się budynkach za oknem. Miała to zresztą w głębokim poważaniu. Tylko te oczy... te jego rozgrzane wściekłością, butą i gniewem oczy paliły ją do żywego. Pogardzał nią całą, wszystkim czym była, miała być i co jej przypisywał. Zupełnie jak stryj.

Jechali przez Chinatown. Kramy i sklepy, gdzie nie gdzie figurki kota przynoszące szczęście, dzwonki powietrzne, tabliczki ozdobione lub zapisane w chińskim alfabecie. W uliczce zgromadziła się jakaś grupa w skórzanych kurtkach. Kilka motocykli, jeden samochód. Mignęły jej kolory Flying Dragons. Szybka kalkulacja. Intuicyjna decyzja.
- Zatrzymaj się. - rzuciła do Toma, łapiąc za klamkę.
- Co? - zaniepokojony szarpnął za kierownicę, aby zjechać na pobocze, kiedy Yue już wyskakiwała z samochodu. - Poczekaj!
Przebiegła przez ulicę narażając się na liczne bluzgi w języku klaksonów. Stanęła przy wejściu do uliczki. Wyciągnęła papieros umieszczając go między wargami. Podwinęła rękawy. Wolnym krokiem ruszyła w stronę mężczyzn. Poklepała się po kieszeniach w poszukiwaniu zapalniczki. Pamiętała, co mówił Shiang. Odpoczywać. Zaszyć się w domu. Nie ruszać dupy sprzed telewizora. Zero napierdalanek, chyba że na filmie z Jackiem jakimśtam. Tylko że ona chyba nie potrafi żyć inaczej niż tak jak teraz. Uspokoiła drżenie rąk i kolan.

Z bliska sytuacja wyglądała inaczej. Ledwo rozpoznała znak gangu wymalowany na masce samochodu. Dopiero na kurtkach wyraźne litery - Born to kill - pozwoliły jej rozpoznać wietnamczyków. Gangi azjatyckie z zasady za sobą nie przepadają. Ci wsławili się w brutalnym obchodzeniu się z chińskimi przeciwnikami. Zapalniczka zazgrzytała.
Trzech ludzi jej brata stało przypartych pod ścianę. Już mieli nieco pokiereszowane buźki. Zaciągnęła się dymem. Policzyła przeciwników. Dziewięciu. W tym jeden, na którego stale pozostali zerkali oczekując - chyba - aprobaty. Nie, raczej przyzwolenia. Ponownie zaciągnęła się dymem. Elegancik się znalazł. Stał luźno oparty o samochód w swojej dobrze wykrojonej marynarce, dziwnym naszyjniku, który nieco zakrywały pofalowane włosy. Parszywy znudzony pies.

- Ty.. - jeden ze Smoków skoczył w jego stronę. Oczywiście zanim zrobił krok, trzema kopniakami został sprowadzony do poziomu ziemi.
- Myślę, że zrozumiał przekaz. - przepchnęła się w stronę pionków brata stając nieco przed nimi, aby zapobiec kolejnym ciosom.
Kciuki zaczepiła o szlufki jeansów. Papieros tlił się w kąciku jej ust. Czuła jak uwaga wszystkich obecnych skupia się na niej. Mięśnie mimowolnie się napięły, krew zaczęła płynąć szybciej. Spięła się, aby nikt nie dostrzegł, że ledwo trzyma się na nogach.
Obudziła iskierki zainteresowania.
- A ty myślisz, że kim jesteś... - ktoś do niej wystartował, ale Elegancik zatrzymał go gestem dłoni.



Zlustrował ją wzrokiem, po czym uśmiechnął się ironicznie.
- Nie spodziewałem się, że mała wiedźma pofatyguje się do ulicznego gangu. Przyszłaś odwiedzić stare śmieci braciszka?
Otworzyła trzecie oko. Uderzyła ją krwista energia Elegancika. Zjeżyły jej się włoski na rękach. Pozostali chłopcy to zwykłe płotki. Brutalne bachory. Ale ten facet... Instynkt podpowiadał jej ucieczkę. Jest groźny. Uśmiechnęła się jedynie lewym kącikiem ust.
- Przypadek. Znamy się skądś? - uniosła jedną brew.
- Kto nie zna deminicznej Yue Shen Men. - wykonał nieokreślony gest ręką.
- A ty kto jesteś? - strzepnęła papieros.
- Grzeczniej. - warknął któryś po jej lewej.
- Nie rozmawiam z Tobą. - prychnęła. - Więc?
Zgasiła fajkę piętą, przekrzywiając lekko głowę.
- Powiedz swojemu bratu, - Elegancik pochylił się nieco do przodu. - że to Nasz teren i teraz mój gang. Born to kill. Niech nie próbuje wracać tam, gdzie go nie chcą.
Jego aura drgała jak płonący ogień.

<<Czemu więc się boisz?>>

Wyszczerzyła się niczym pitbull.
- Nie jestem niczyim posłańcem.
Elegancik zmrużył oczy. Machnął ręką, a jego pionki rozeszli się do motocykli.
- Możesz mi mówić David Thai. - kiwnął jej głową i wsiadł do samochodu.
Kiedy odjechali, odwróciła się stronę Smoka, który dalej klęczał na ziemi. Chwyciła go nieco brutalnie za ramię aby pomóc wstać. Skrzywił się. Nie wiedział czy uciekać, czy dziękować.
- Żyjesz? - zapytała puszczając, gdy złapał równowagę.
Pokiwał głową niepewnie. Nie wiedział czego się spodziewać. Ona też nie wiedziała.
- Yue? - w końcu znalazł się Tom. - Co tu się stało?
Zapaliła kolejną fajkę.
- Podrzucimy ich do siedziby Smoków. Muszą się pochwalić nowinkami. - wypuściła dym z płuc. Sekretarz wskazał bachorom jej samochód zaparkowany na zakazie zatrzymywania.
Kiedy już wszyscy gnietli się w aucie, pochyliła się nieco w stronę kierowcy.
- Tomie, kim do kurwy nędzy jest David Thai?
- Jest jednym z wielu, którzy próbują się wybić na następny szczebelek.-
stwierdził enigmatycznie w odpowiedzi.
Oparła się ostrożnie o siedzenie plecami. Coś przed nią ukrywa. Głowa wylądowała na podgłówku. Zamknęła oczy. Ciało uspokoiło się. Pojawiło się tępe kołatanie w skroni.
- Moce?
- Może. Kto wie?
- rzekł Tom. - Jeśli jakieś ma, to subtelne.

To co to było? Ta panika? Ta krwawa aura? Uchyliła nieco okno. Może to niezaleczony tatuaż zaburzył odczyt?
- Ty, młody, jak się nazywasz? - przechyliła nieco głowę w bok, żeby spojrzeć w stronę trzech Smoków ściśniętych na tylnym siedzeniu.
Ten, któremu pomogła wstać, wskazał na siebie palcem z niewyartykułowanym pytaniem odmalowanym na twarzy. Przytaknęła.
- Deng. - powiedział słabo.
- Mamusia nie mówiła, że jak przeciwnik ma przewagę to się nie zgrywa bohatera i spieprza?
Milczeli zawstydzeni i wściekli. Ale brakowało im odwagi, żeby otworzyć szczekaczki. Zwłaszcza w stosunku do kobiety. Tom spojrzał w jej stronę z wyrzutem. Ona nigdy nie postępowała według tej reguły. Ha, uśmiechnęła się, jakichkolwiek reguł! Westchnęła.
- Jak dojedziemy, wejdź z nimi i załatw im doktora. - rzuciła słabo zasypiając.

<<Skąd ta troska o innych? Po co zajmować głowę tymi, którzy ci się nie przydadzą?>>
 
__________________
"Women and cats will do as they please, and men and dogs should relax and get used to the idea."
Robert A. Heinlein

Ostatnio edytowane przez Latilen : 23-11-2011 o 23:14.
Latilen jest offline  
Stary 23-11-2011, 23:15   #743
 
Latilen's Avatar
 
Reputacja: 1 Latilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodze
dzięki abi za pomoc i za cierpliwość!!

Piątek, 25 X 2007, posiadłość rodowa Sheng-Men, godz. 19:00


W tym domu coś było bardzo nie tak. Cienie ciągnęły się po korytarzach, przytłaczał duszący kurz, aura sięgała daleko poza posesję. Fantomowy swąd palonego ciała wyrwał ją ze snu, gdy dojeżdżali. Tom oczekiwał, że będzie protestować, widocznie dlatego wcześniej nie próbował jej obudzić. Nie chciał dać jej szansy na ucieczkę. Gdyby miała siłę, poczułaby się urażona brakiem zaufania. Z drugiej strony nie zaskoczyły jej "środki ostrożności". Tylko że sytuacja się zmieniła. Ten tatuaż, zmęczenie, dwukrotna walka ze Stryjem... Nie widziała sensu, żeby odwlekać zmierzenie się z jej kolejnym poważnym problemem - Jinem. Czy z tym domem.

<<Bo tu jest azyl twój, dziedzictwo twoje, twoje korzenie. >>

Wzięła długi prysznic w letniej wodzie. Przebrała się w pachnące środkami piorącymi hunfu, bogato ukwiecone o intensywnych kolorach. Tom przezornie zadbał, aby przyniesiono jej dzbanek świeżo zaparzonej zielonej herbaty. Na stoliczku leżały dwie kolorowe gazety i książka o europejskiej magii. Przyłożono je kryształową popielniczką.
Dziewczyna odsunęła drzwi prowadzące na werandę odsłaniając widok na ogród. Jej cisi towarzysze w postaci dwóch osiłków ledwo mieszczących się w czarnych garniturach też tam byli. Ciekawe skąd ich wziął? Mieli paskudne mordy jak bramkarze na podmiejskiej dyskotece.

Usiadła na werandzie w świetle padającym z wnętrza. “Opiekunowie” obserwowali jej każdy ruch od momentu, kiedy przekroczyła próg pokoju. Teraz stali się bardziej zaniepokojeni i czujni. Jeden nawet wylazł za nią, dokładnie zlustrował ogród i werandę.
- Ogród ciągnie się przez co najmniej kilometr. Potem jest wysoki mur nabity szkłem. Pusta o tej porze dojazdówka do centrum. - spojrzała w okulary, za którymi powinny mieścić się oczy. - Nie mam zamiaru wam uciec. Gdybym chciała, to już bym to zrobiła. Herbaty?
Odmówili.
Usiadła owinięta w koc patrząc w gęstniejący mrok w ogrodzie. Powoli sączyła herbatę czekając.

Piątek, 25 X 2007, posiadłość rodowa Sheng-Men, godz. 20:30


Tylko szelest hunfu zapowiedział jej pojawienie się w pokoju. Dwa cienie zostawiła za sobą, zamykając im przed nosem drzwi. Jin siedział przy biurku udając, że uważnie studiuje papiery. Sam ją tu teraz wezwał. Pogrywa z nią. Pokazuje w ordynarny sposób, kto ma tutaj władzę. Stała bez ruchu czekając.
Jin siedział w swoim ulubionym fotelu,

<< W moim fotelu>>

Gong poprawił jej myśli.
- Jeśli chcesz posiedzieć ze mną w milczeniu, poproszę o herbatę. - powiedziała sucho.
Brat spojrzał w dal przez okno.
- I tak to ma... wyglądać? Znikasz, ryzykujesz życiem i moją pozycją. I... ma ci to ujść płazem?!
Walnął dłonią w biurko.
- Do jasnej cholery, jestem twoim opiekunem czy nie?!
Zmrużyła oczy.
- Jin, nie jestem klejnotem w twojej koronie. - od zmęczenia jej głos brzmiał o wiele płycej. - Nie jestem twoją własnością.
-To może mnie oświeć czym jesteś? -
w jego głosie słychać było drwinę pomieszaną z goryczą.

<< Cóż za prostackie pytanie. Jesteś moją uczennicą.>>

Spojrzała mu prosto w oczy, aby odnaleźć tam pogardę i złość. Z domieszką goryczy.
~Czym jestem? Czyli traktujesz mnie jak przedmiot, co?~
- Jestem narzędziem, które tępieje, jeśli się go nie używa. -
jej usta ściągnęły się w linijkę - Kiedy ostatnio złapałam jakiegoś demona dla Ciebie? Dla Rodziny? - zagryzła zęby. - W Policji przynajmniej się przydaję.
- Narzędzie ma właściciela. A ty masz Rodzinę. Nie jesteś wolna.
- warknął niemalże Jin.
Milczała. Westchnął z irytacją.
- Nawet, gdybyś nie łapała demonów, nawet gdybyś była normalna. Miałabyś obowiązki i powinności. A tak... masz jeszcze dodatkowe obowiązki, które musisz spełnić.
Przechyliła nieco głowę.
- Mylisz się. To TY masz obowiązki, bo masz ambicję zostać generałem. Ja jestem Błękitną Latarnią. Rodzina mnie nie obchodzi, póki mnie nie wezwą. Jeśli chcecie mieć nade mną kontrolę, zostanę pionkiem. - jej głos zhardział.

<<Zły ruch bratanico. Jeśli staniesz się pionkiem, on straci nad tobą kontrolę. Chcesz go zdenerwować?>>

Jin wstał z miejsca, a nogi krzesła zazgrzytały tak przejmująco, jakby starły wióry z podłogi odsuwając się od biurka.
- Co TY sobie wyobrażasz?! Jesteś kobietą! - wzburzony warknął pochylając się nad biurkiem. Brzmiało to jak obelga.
- Jesteś niczym więcej niż popychadłem!! Robisz to, co ja Ci mówię!
Opluł nieświadomie biurko. Jego oczy zwęziły się.
Pokręciła przecząco głową.
- Jestem moim ojcem i moim stryjem, płonę krwią pokoleń obrońców bramy. - jej tępy głos unosił się w powietrzu. - Jestem moją matką i macochą...
- Ich w to nie mieszaj. -
jego oczy zapłonęły już nie gniewem a furią. Gdyby nie był wbity w garnitur przeskoczyłby przez biurko. Tak musiał je obejść. Wyglądało to o wiele mniej... poważnie.
- … ich szaleństwo rozrywa moje żyły. - zamknęła oczy. - Nigdy nie będę po prostu “kobietą”.
Zaraz rzuci nią o ścianę. Da w twarz. A ona dziś nie będzie się bronić. Musiała się skupić, aby jej ciało się nie spięło.
- Patrz na mnie jak do ciebie mówię! - szarpnął za jej włosy, odchylając głowę do tyłu. - Nie myśl, że jesteś taka cenna. - syczał niczym żmija. - Nie każdy może zająć twoje miejsce. Ale znajdzie się kilkoro chętnych. Słabszych, ale przynajmniej posłusznych i przewidywalnych, rozumiesz? Wszyscy już mają dość twojego zachowania! - puścił ją, odsuwając się do tyłu na kilka kroków.
- Jest też wielu mocniejszych, którzy chętnie się Tobą zajmą. - przysiadł na krawędzi biurka próbując uspokoić oddech. - Rozumiesz? Oczywiście że rozumiesz. - prychnął - Tylko myślisz, że ktoś cię ochroni. Powiedź mi, kto? Policja? Ona nie miesza się w sprawy Chinatown. Mei? - niesmak w jego ustach stał się namacalny wykrzywiając twarz brata. - Jej ojciec chętnie zamknie cię gdzieś daleko, żeby jego córeczka przestała się w końcu z tobą zadawać. Nie ma nikogo, bo wszyscy cię mają za pieprzniętą wiedźmę! Tylko ja idiota się za ciebie wstawiam! I jak mi dziękujesz?!
Milczała wbijając wzrok w jego buty.
- Nie masz nic do powiedzenia?!
Musiała. Otworzyła trzecie oko, patrząc na jego aurę - mglistą, rozciągniętą i czerwoną. Szybko ktoś wbił jej sztylety w skronie. Złapała się za czoło. Nie, to tylko migrena. Wszystko zrobiło się rozmyte.
- Całuje nóżki. - jej usta wygiął paskudny grymas wstrętu. - Za co mam ci dziękować? Zamykasz mnie. Trzymasz w wąskich czterech ścianach śmierdzących śmiercią i obłędem. - warknęła, zaciskając pięści na pasmach swoich włosów. - Słyszysz co to miejsce zrobiło z naszymi matkami?! Nie chcę, NIE CHCĘ BYĆ JAK ONE!!

Dyszała głośno. Jej plecy rozdzierał ból. Opuściła bezwładnie ramiona wzdłuż ciała. Czuła jak energia pulsuje w ciele, wypełnia czakry. Tak naturalny mechanizm obronny jak zasłonięcie się przedramieniem przed atakiem. Zagryzła dolną wargę aż do krwi. Musiała zwolnić, zatrzymać się. Shiang powiedział, nie używać mocy. Czuła mrowienie w udach. Ledwo trzymała się na nogach. Nie pozwoli sobie upaść przed nim na kolana.
- Głupia! - dał jej w twarz.
Zatoczyło nią do tyłu, ale jednak udało się złapać równowagę. Patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami odzwierciedlającymi cały jej upór. Skóra na jej nosie zmarszczyła się jak u baseta.
- Zasłaniasz się szaleństwem, a prawda jest taka, że nie potrafisz utrzymać nad sobą kontroli! - rozmasował knykcie. - Huja cię nauczyli w tym klasztorze. Odkąd cię wypuścili, nic tylko pokazujesz, jak bardzo należy cię tam zamknąć z powrotem.
Jej ciało drżało jak liść na wietrze.
- O tak, jest ci to bardzo nie ma rękę. - jej usta poruszały się powoli. - Jakbym nigdy nie była twoim głównym argumentem.
- Raczej utrapieniem.
- Przydatnym nieprawdaż? Bardzo byś chciał, żebym robiła wszystko, co ty chcesz.
- Nie ułatwiasz mi tego. -
warknął.
Wzięła głęboki wdech. Uniosła dumnie głowę.
- Powtórzę jeszcze raz, bo wydaje mi się, że nie usłyszałeś. Nie jestem twoją własnością, Jin. - każde słowo wypowiadała dobitnie i wyraźnie. - Nigdy się nie ugnę. Ani przed Tobą, ani przed Stryjem. - wysyczała.
Zmarszczył czoło. Roztarł kark.
- Nie może tak dalej być. Musisz mnie słuchać, na demony! - uderzył pięścią w stół.
Pokręciła ledwie dostrzegalnie głową.
- Poluźnij smycz, zobaczmy co da się zrobić.
- Chyba żartujesz?! Po tym, jak zniknęłaś?

Zacisnęła palce na hunfu.
- Mogę zrobić to na dłużej.
- Ty..!! -
powstrzymał się przed uderzeniem choć jego pięść mocno się ścisnęła - Od dziś, Tom stale wie, gdzie jesteś. Odbierasz telefony. Znajdujesz “narzeczonego”.
- Co proszę?
- jedna brew poszła jej do góry.
- “Narzeczonego”. - prychnął.- Słyszałaś. Rodzina musi wierzyć w to, że się ustatkujesz. Narzeczony ma ich w tym upewnić. - widząc jej minę, sarknął - I tak sypiasz ze wszystkimi naokoło, zatrzymanie jakiegoś na dłużej to chyba nie problem? Jak już znajdziesz propozycję, to mi go przedstawisz. - rozluźnił krawat i powoli obszedł biurko, aby usiąść w swoim

<<moim!>>

fotelu. - Tylko bez bezużytecznych kundli. Musi być jakiś z potencjałem.
- A jeśli nie?

Z regału za sobą wziął karafkę i nalał sobie brunatnego płynu. Napił się łyk. Z pewnością nie była to herbata, bo ona tak nie wygina mordy.
- Rozumiem, że to retoryczne pytanie? - warknął.

<<Proszę braciszek poszerza swój słownik. Ta karafka ma więcej lat niż wy razem wzięci. Byłoby miło, gdybyście jej nie zniszczyli.>>

- Zrobisz jak mówię. - dolał sobie whisky. - Dalej mieszkaj sobie w tym obskurnym mieszkaniu, gzij się po cichu z kim chcesz i pracuj gdzie chcesz.

<<No proszę, targuje się z tobą, bratanico. Ile trwało, zanim spostrzegł, że nawet ciebie można kupić? Trzy lata? Cztery? Wolno się uczy, ale skutecznie.>>

- Mogę już iść?
- Mam nadzieję, że się rozumiemy.
- rzucił na odchodnego. - Jeśli się nie podoba moja propozycja, zawsze możesz wrócić do klasztoru.

Piątek, 25 X 2007, posiadłość rodowa Sheng-Men, godz. 21:00


Dwóch barczystych facetów stało w drzwiach do jej pokoju. Otwartych, tak na wszelki wypadek jakby wpadła na świetny pomysł na boso w cienkim hunfu zwiać przez ogród w kierunku centrum.
Irytowali ją, aż miała ochotę zrobić im na złość.
Tylko sił jej zabrakło.
Leżała na środku podłogi, zaplątana w koc. Luźno rozłożyła ręce i nogi, jakby robiła anioła w śniegu. Utkwiła wzrok w suficie, zaraz koło jasnobladego punktu, którym była lampa. Dla zabicia czasu liczyła ilość owadów zanęconych przez światło.
Trzaśnięcie drzwi samochodu.
Gdzieś w oddali zrobił się ruch. Pomruk zlewających się kilku głosów sugerował rozmowę. Stawał się głośniejszy i wyraźniejszy.
- Jak to nic nie jadła?
Znajome kroki w korytarzu.
Garnitury mięśniaków zaszeleściły.
- Yu... - melodramatyczne westchnięcie. Już wyobrażała sobie wyraz twarzy Toma. Jak się martwi, składa ręce, tworzy w głowie plan działania.
- Nie będziecie już potrzebni. - tym razem hardo wydaje polecenie.
Gdy używa tego tonu, nikt nie śmie mu się sprzeciwić. Potem karze zrobić obiad, dwie porcje. Zamyka drzwi, zarówno te od pokoju, jak i te prowadzące na werandę. Sprząta rozrzucone pety, układa książkę i gazety z powrotem na małym stoliczku.
- Wyjaśnisz mi, co robisz? - pochyla się nad nią, zasłaniając jej lampę.
- Próbuję złapać grypę? - podrapała się palcem wskazującym po policzku.
Prychnął.
- Jak poszło z Jinem? - usiadł obok na podłodze, opierając się o ścianę. Rozluźnił krawat, rozpiął kilka pierwszych guzików koszuli.
Uniosła się na łokciach.
- Czemu nigdy mi nic nie powiesz?
Przechylił nieco głowę.
- Co na przykład?
- Czemu muszę nam tak utrudniać życie? To by było dobre na początek.
- przytaknęła sobie.
Zmrużył oczy.
- Wnioskuje z tego, że z Jinem poszło kiepsko. - rozczesał włosy palcami.
Znów położyła się na podłodze.
- Uciekasz od zadanego pytania.
- Zmieniłaś się
. - odpowiedział po przedłużającej się ciszy pełnej napięcia. - Nie wiem, czy to ten tatuaż i tatuażysta czy raczej detektyw...
- Coś insynuujesz?
- uderzyła płasko ręką w podłogę.
Zaśmiał się.
- Nie, jakbym śmiał o pani.
Rozległo się pukanie. Przyniesiono won ton.

"Won Ton u Wongów" - przypomniała jej się lakoniczna informacja dla Sunga.

- Yue, usiądź, zjemy. - Tom delikatnie postawił dymiące miski na stoliczku.
- Ale potem chcę telefon, laptop i jakiś durny film. - wyliczyła na palcach.
Zamarł na chwilę, ewidentnie zaskoczony.
- Jakiś konkretny?
Usiadła rozmasowując kark.
- Sam wybierz. Przecież musisz oglądać ze mną, bo bez twoich tłumaczeń tylko się zdenerwuję...
Zaśmiał się i bez słowa podał jej telefon.

Musiała chwilę pomyśleć, do kogo napisać. Tom podpowiedział jej Mei. Brak wisiorka od Mistrza, o dr Hollward. Chęć naładowania baterii o Dantem.

Cytat:
"Mei, możesz spalić tamten kawałek papieru. Żyję i sama się znalazłam w przeciwieństwie do tego, co będzie ci się starał sprzedać Tom. Jeśli cię w domu nie przechrzczą, możemy wypić herbatę jutro. Sprzedam ci straszne historie o tatuażyście."
Cytat:
"Doktor Hollward, będę musiała jednak poprosić o zwrot mali. W zamian mogę panią zaprosić na obiad, jeśli ma pani nieco czasu."
Cytat:
"Czy masz na oku coś, co możemy razem upolować, Dante?"
 
__________________
"Women and cats will do as they please, and men and dogs should relax and get used to the idea."
Robert A. Heinlein
Latilen jest offline  
Stary 23-12-2011, 23:14   #744
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Czw., 25 X 2007, mieszkanie Vi, godz. 19:00


Richard przyjechał niczym rycerz na białym koniu. Co prawda w tym przypadku koń był czarną limuzyną...


ale poza tym, było bajkowo. Był szampan, w kubełku z lodem i czerwoną różą. Prawnik był w smokingu i wyraził zachwyt nad kreacją Vi. Bo i było co podziwiać.
Ruszyli w podróż przez miasto kierując się do jednego z najsławniejszych budynków Nowego Yorku.
Metropolitan Opera.

Czw., 25 X 2007,Metropolitan Opera. 19:15



Powód dla którego prawnik panny Henderson wybrał się na to przedstawienie, łatwo było zauważyć.
Rząd czarnych limuzyn, czerwony dywan rozłożony przy wejściu, kręcący się wokół wchodzących gości paparazzi.
To nie było przedstawienie operowe przeznaczone dla każdego. A jedynie dla śmietanki towarzyskiej Nowego Yorku. Elity tego miasta.

Richard znał tu wielu i niemal z każdą napotkaną osobą przeprowadził krótką rozmowę. Najdłuższa z pogaduszek wiązała się z pewną osobą, którą przedstawił Vi.


Thomas Belesis, dyrektor generalny i założyciel John Thomas Financial, instytucji finansowej zajmującą się inwestycjami bankowymi. Właśnie założył ową firmę i rozpoczął współpracę z kancelarią prawną Richarda. Jego towarzyszka była Australijką, niedawną przybyłą z Sidney.


I zajmującą się biologią morską, konsultantką firm w kwestii norm ochrony środowiska morskiego.
Z tym mężczyzną Richard zamienił więcej niż jedno słowo, bowiem ich loże znajdowały się obok siebie.
Na więcej nie starczyło czasu, bowiem zaczęła się opera.
“La Traviata” Giuseppe Verdiego

[media]http://www.youtube.com/watch?v=NcKdnkGBSgA[/media]

Trzeba przyznać, że przedstawienie wystawiono z rozmachem i przepychem. I było dość długie. Na szczęście pomiędzy kolejnymi częściami były antrakty. A i w loży Richard i Vi byli sami. Z czego prawnik korzystał nader śmiało.
Przerwa w antrakcie, była okazją do przedzwonienia do Omara. Bowiem przesłał Vivianne SMS'a, co by się z nim skontaktowała.
-Znalazłem dwóch karczków, takich myślących. Tak więc chcą obgadać co i jak przed akcją. Nie wspomniałem, że nosisz odznakę. I ty też im nie wspominaj. Przy blaszce robią się nieufni. Gdzie się spotkamy i kiedy?- spytał.
Kiedy?... Podpowiedzią na te pytanie, był krótki SMS od Alexa, który dostała podczas przedstawienia.

Cytat:
Mam przyszykować pieniądze jutro wieczorem. Wtedy do mnie przedzwoni i poda miejsce spotkania.
A tuż po zakończeniu opery, okazało się że Thomas zaprosił oboje na przyjęcie w swojej willi. Ponoć urządzone w luźniejszej atmosferze.

Piątek, 25 X 2007, posiadłość rodowa Sheng-Men, godz. 22:00

Znowu tu była. W rodowej posiadłości, świadku wielu, wielu koszmarów. Śmierci jej ojca, szaleństwa matek jej i Jina. I nie tylko. Cała przeszłość rodu Shen-Men usiana była zbrodniami i patologiami.
Rodzinne tragedie Shen-Men były zawsze krwawe i brutalne.
Była w swoim pokoju, znów w swym małym dziecinnym koszmarze. Wszak nie miała radosnego dzieciństwa. I tego jej odmówiono.
W tym domu nikt nie był szczęśliwy. Shen-Menowie byli bowiem jedną wielką familią socjopatów i psychopatów.
Podkuliła nogi. Siedziała sama. Słuchała radia.
Tom wyszedł po laptop i filmy do oglądania.
Siedziała więc sama, słuchając radia.

[media]http://www.youtube.com/watch?v=2M8vLCgmNsM[/media]

Nie działało poprawnie, sygnał się urywał. Puszczana w radiu muzyka brzmiała jak z zaciętej płyty.


Było ciemno i ponuro w tym miejscu. Cienie zdawały się wydłużać złowieszczo, niczym szpony mściwych duchów. Pozostałości zabitych ofiar. Próbowały ją dosięgnąć. Złowieszcza gra światła i cienia.
-Nic dziwnego, że można tu zwariować.- rzekła do siebie, a może do wuja?
Nieważne. Nikt jej nie odpowiedział. Gong zamilkł, nie wiadomo czemu.
A Yue przeszły dreszcze. A może to nie jej familia jest przeklęta? Ale ten dom właśnie.
Tyle krwi wsiąknęło w deski tej budowli, tyle złych duchów więził mroczny wir zlokalizowany na terenie posiadłości.
Może właśnie ten dom przyprawiał wszystkich o szaleństwo. Może ten dom, krok po kroku zmieniał wujka Gonga w bestię. Może to samo robił z Jinem? Może to i robił z Yue.
Ale wpływ posiadłości na nią samą znikł, gdy się wyprowadziła. A Jin został.
Może potworem, kryjącym się za zbrodniami całej rodziny, była żądna krwi budowla. Wszak wszystko ma duszę. Każdy człowiek, zwierzę, drzewo, kamień. Jak bardzo spaczoną duszę może mieć tak stara budowla o tak mrocznej historii?

A teraz znowu się w nim znalazła. I w tym pokoju. Znowu była w mackach posiadłości. I wiedziała co ją czeka. Krzyki jej matki, a może matki Jina, na moment przerwały ciszę. Krzyki bólu i otchłani szaleństwa.
Na czoło Yue wystąpił pot, ciarki strachu przeszły po gojących się plecach.
Cienie się zbliżały, chcąc ją pochłonąć. Wuj Gong zamilkł. Wróciła do domu. I Dom nie wypuści jej już po raz drugi ze swych macek.
Sygnał komórki wyrwał ją z tego dziwnego transu wywołanego rozmyślaniami.
SMS od Dantego.

Cytat:
Lubisz polować na Wiedźmy?
Dom już nie wydawał potworem czyhającym na jej ciało, duszę i rozum. Ale... gdzieś na dnie serca pozostała iskierka niepokoju.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 31-01-2012 o 20:58. Powód: poprawki
abishai jest offline  
Stary 31-01-2012, 18:27   #745
 
obce's Avatar
 
Reputacja: 1 obce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputację
Część trzecia z wielu

Ciemność, podszewka materialnej rzeczywistości, kemping na skraju przepaści


Określenie “czasochłonne” było nieporozumieniem.

Opracowywanie nowej inkanty zdawało się trwać w nieskończoność. Każda nuta, każda indeksacja, każdy akcent, słowo, symbol musiał zostać przepracowany. Przypominało to wywracanie muzyki na lewą stronę i w jej negatywie szukanie nowej harmonii, nowego rezonansu. Mozolne, wymagające pełni koncentracji, szwajcarskiej dokładności. Męczące. Brak możliwości odpoczynku, naturalnego światła, komfortowych warunków, komfortowego towarzystwa czy zajęcia - które jednej kobiecie pozwoliłoby oderwać się na chwilę od magii, a drugiej dałoby możliwość wypełnienia czasu - składał się na wizję jednego z piekielnych kręgów.

Krótko mówiąc: było ciemno jak w ciasnej dupie, wygodnie jak w kościelnej ławie, interesująco jak w lekarskiej poczekalni i przyjemnie jak na fotelu dentystycznym.
Patrzyły na siebie ponuro.
To było jak pieprzony koszmar.


* * *


Trudno powiedzieć po jakim czasie Hollward po raz pierwszy oderwała się od swojego zajęcia, klnąc ze szczerego serca i we wszystkich znanych sobie językach. Nie mogąc odmierzać czasu, nie mogąc uporządkować go w rutynowy cykl pracy i odpoczynku, nie potrafiła się w pełni skupić. Umysł buntował się przeciwko monotonii, nienaturalnemu bezkształtowi, braku właściwych codzienności kierunkowskazów i określników. Wschód. Zachód. Godziny szczytu. Godziny zapalania latarni i neonów. Godziny ich wygaszania. Znajomy rytm życia Nowego Jorku. Minuta. Godzina. Doba. Bezpieczne ramy funkcjonowania. Szybko okazało się, że Angielka potrzebowała go bardziej niż kawy i papierosów.

Obszukała jeszcze raz kieszenie spodni, sprawdziła marynarkę. Obejrzała pęk kluczy obciążonych solidnym brelokiem, w którym spał dżinn, krytycznie przyjrzała się spinającemu je zaczepowi, wcisnęła z powrotem w ubranie.

- Moneta? - spytała niecierpliwie. - Ma pani jakąś monetę?

Młoda detektyw podeszła do niej i bez słowa przesypała na wyciągniętą dłoń garść drobnicy. Istnych śmieci, kapsli, maleństw bardziej zdatnych do gry w pchełki niż podstawy dowolnej formy czasomierza. Ćwierć dolara. Tylko na tyle mogła liczyć rozdrażniona Angielka.

Hollward wzięła jedną z nich, obejrzała, obróciła w palcach. Dobrała drugą. Resztę oddała dziewczynie.

- Ciemność jest bezczasowa. Potwierdziliśmy to. Empirycznie - szydziła pod nosem, majstrując prowizoryczne zegarki. - Telefony komórkowe nie działają. Zegarki nie działają. Ergo: czasu nie ma. Geniusze - nasyciła to słowo całymi wiadrami jadu. Nachylona nad monetami rozsnuwała ostrożnie iskrę ognia w cienką nić. - Bezczasowość ciemności właściwej, głębokiej, to tylko cholerny, niesprawdzalny postulat. Domniemana przyczyna niemożności przeprowadzenia badań. To tutaj to jedynie naskórek. Zmrok, półmrok, jakąkolwiek temu nadać nazwę. Może być nawet płaszczyzna przylegania, jak sobie życzą niektórzy, choć to brzmi jak termin wzięty z dyskursu o pornografii.

- Nie jest bezczasowa
- schowawszy drobniaki Amanda legła na czarnej ziemi. - Brak czasu wyklucza ruch - zamachała rękami jak dziecko w śniegu odciskające ślad przypominający orła albo anioła. - Przyspieszenie - zerwała garść szorstkiej, chybotliwej jak cienie trawy i cisnęła je ku górze - czyli i grawitacja - usiadła, kończąc unaocznianie swojej argumentacji. - Nawet jeśli są to tylko zakłócenia wywołane naszą obecnością, wokół nas istnieje czas. To czy jest skorelowany z czasem naszej rzeczywistości jest zupełnie innym zagadnieniem. Może właśnie brak bezpośredniego powiązania sprawia że ziemskie czasomierze nie działają.

- Właśnie. >Nawet< pani to rozumie
- sarknęła Willhelmina cokolwiek złośliwie.

- Jeśli poprawi to pani nastrój - policjantka ponownie wyłożyła się na ziemi - to tak. >Nawet< ja - zaintonowała, naśladując sposób mówienia rozmówczyni.

Angielka pokiwała głową i rzuciła na jej pierś jedną z monet, na której cienkie jak pajęczyna linie - wygasając powoli - zaczęły odmierzać kolejne minuty i godziny.

- Doprawdy... - uśmiechnęła się słodko, nachylając się nad drugą monetą. - Nie sądzę, by cokolwiek związanego z panią mogło mi nastrój w jakikolwiek sposób poprawić.

- Oczekuj niespodziewanego. Rzeczywistości mają dla nas jeszcze wiele nastrojowych cokolwiek
. - Walter podniosła monetę, by obserwować uciekający czas. - To czy końcowy poziom subiektywnego zadowolenia będzie miał bilans dodatni zależy tylko od nas. A i tak w końcowym rozrachunku będzie to retrospektywnie nieistotne.

- Ach... jakże cenna jest umiejętność wytyczania linii demarkacyjnej pomiędzy niespodziewanym a niemożliwym
- uśmiech poszerzył się wyraźnie, a pełna rozbawienia złośliwość sięgnęła szarych oczu. - I jakże zapomniana.

- Obawiam się, że mamy już na kącie parę tych niemożliwości. To przereklamowane słowo. Są tylko rzeczy prawdo- i nieprawdopodobne. Nie warto stawiać na domniemane pewniki. Prędzej czy później zawodzą.

- Obawiam się, że zawsze istnieje granica możliwości. Zawsze. Dla każdego. Odmawianie jej istnienia to czasem arogancja, czasem naiwność, często jedno i drugie jednocześnie. Nieumiejętność właściwej oceny prowadząca do porażki.

- Cóż kroczymy w nieznane poza horyzontem poznania. Potrzeba nam odrobiny arogancji odkrywcy inaczej porażka i tak nas nie minie
.

Hollward odrzuciła głowę do tyłu i wybuchnęła głośnym, wesołym śmiechem. Na odsłoniętej szyi ogień zapulsował gwałtownie pod skórą i mogło się zdawać, że iskry zaraz pójdą jej z ust czy kącików oczu.

- Lubi pani wielkie, ciężkie słowa, prawda? – wykrztusiła w końcu, patrząc na wciąż leżącą na plecach Amy po raz pierwszy chyba z odległym cieniem sympatii. - Nabzdyczone na przynajmniej sto kilo. A z godnością przynajmniej kroczymy poza tym epistemologicznym horyzontem zdarzeń? Dogrzebałyśmy się już do noumenów czy jeszcze daleka droga dla naszej arogancji? Pomacałyśmy niepomacywalne?

- O to, to. Zwłaszcza to ostatnie. Coś jak zjedzenie kremówki bez poczucia winy. Wielkie i ciężkie
- dziewczyna nadal wpatrywała się w wiele niczego tuż ponad nimi. - To prowadzi do zagubienia rozmówcy. Pozycji defensywnej. Dystansu. Przeniesienia ciężaru rozmowy. Nawet śmieszność daje radę. Rozładowuje napięcie. Zmniejsza koncentrację. Ukrywa niekompetencję. Tylko w przeciwieństwie do otwartej antypatii jest niejednoznaczna. Ale i pół na pół jest lepsze niż nic. Zapewne widziała pani dużo więcej “niepomacywalnego”, ale ja chętnie zakończyłabym już swoją kolekcję. Niestety nie chce to być takie proste.

Angielka ściągnęła usta w wyrazie nieświadomego namysłu. Zastanowiła się chwilę.

- Brednie – podsumowała krótko i dosadnie wywód Amy.


* * *


Czasomierz nie do końca spełniał swoją rolę. Niby kolejne minuty przekształcały się w godziny, godziny zaś w kolejne dni. Świadomość upływu czasu nie była jednak kojąca. Co z tego, że upływał on tylko dla nich? Co z tego skoro nawet ten relatywny charakter zdawał się miejscami dyskusyjny?

Tak, miały substytut i symbol dziennego światła. Walter na ołtarz ich poszukiwania ram normalności dobyła z mezociemności policyjną latarkę i rozmontowała na czynniki pierwsze. Produktem finalnym była pojedyncza bateria ze spiętą na krótko żarówką dająca, nie tyle światło, co anemiczną poświatę, która z uporem godnym lepszej sprawy włączana była na “dzień”, wyłączana zaś na czas “nocy”. Pozostałe baterie pozostawały w zapasie.

“Noc” jednak nie oznaczała snu ani odpoczynku. Przynajmniej dla Hollward, która nie potrafiła ani medytować, ani wyciszyć się, ani odprężyć. Mogła tylko z zazdrością patrzeć na Amandę, gdy ta - z naciągniętą na twarz maską osoby o głębokich skłonnościach katatonicznych - zastygała w bezruchu, roztaczając przed nią wizję medytacyjnego wypoczynku.


* * *


Ciemność morfowała dookoła nich. Powoli, niepostrzeżenie, umykając zazwyczaj świadomemu spojrzeniu. Najczęściej ruch dostrzec można było kątem oka, na samym skraju widzenia. Zmiana manifestowała się w zaskoczeniu. W którym momencie przestało otaczać je miasto? W którym momencie zaczęło otaczać ponownie? Kiedy to, co - z braku odpowiedniego słownika - nazywały ziemią owrzodziało? Kiedy ciemność ponad nimi zakrzywiła się na kształt skalnego sklepienia? Kiedy znów spłynęło jak topiący się ze świecy wosk? Kiedy próbowało scalić się w całość za ich plecami?

Nie dało się tego określić. Nie dało się także tego nazwać.
W ciemności słowa odklejały się od rzeczy.


* * *


Walter czuła się tu tak samo obco jak w świecie realnym. Niepasujący element układanki wprowadzający zamęt, szum, zakłócenia. I choć pod tym względem dominujący - to wobec całego schematu bezsilny. Tamto “obco” było jednak bardziej ugruntowane. Bardziej własne i osobiste. Tu w zasadzie mogła być freakiem. Pójść na całość. Aż do upadku z sił. Nie śledzona karcącymi spojrzeniami normalni, pełnymi koktajlu niezrozumienia i braku akceptacji. I chyba tego brakowało jej najbardziej. Normali. Tłumu, w którym można się schować, być jego częścią. Udawać jedną z szarych, nic nie znaczących postaci mijanych dziesiątkami podczas codziennych sprawunków. Nie zdradzać się z odmiennością. Nie być wątpliwie wyjątkową.

W ciemności jednak nie było normali, wśród których można się było zgubić. Materia otoczenia nie chciała ulec jej woli, a cienie - bezkształtne strzępy ciemności - aż nazbyt chętnie szukały w jej dłoniach nowej formy. Identyfikacji. Określoności. Jestestwa. Pozostawała jej jedynie Hollward. I mdłości. Te postanowiły towarzyszyć jej morderczą sinusoidą nasileń, w której każda chwila ulgi była tylko ciszą przed rozpędzającym się ku górze rollercoasterze złego samopoczucia. Po apogeum nie następowało jednak nagłe załamanie w dół, lecz powolne balansowanie na szczycie, zapowiadające tępe i mozolne opadanie, nim nastąpi chwila wytchnienia już niosąca ze sobą bezwstydną obietnicę powrotu. Dlatego aspiryny z policyjnego medpacku ubywało z wolna z każdą sztucznie stworzoną dobą.


* * *


Ile dni skazania na towarzystwo innego człowieka jest niezbędne, by przestało się przed nim udawać?


* * *


- Determinizm czy wolna wolna, panno detektyw?
- Determinizm. Pozory czy przemoc?


Chwila milczenia, cień namysłu w głosie.

- Pozory. Słowo czy obraz?
- Obraz. Ułuda czy nadzieja?
- Żadne. Prawda za zasłoną. Kompromis czy przegrana?
- Kompromis. Choć dla mnie wymaga zaufania. Spontan czy cynizm?
- Cynizm. Rozsądek czy emocja?
- Rozsądek choć nie powiem, że nie ulegam emocjom. Wczoraj czy jutro?
- Wczoraj
- odpowiedziała Angielka z tęsknotą w głosie.


* * *


Hollward zadawała wiele pytań. Bezpośrednich, nie wiadomo czy bardziej płynących z czystej ciekawości, czy potrzeby zabicia nudy i zagłuszenia monotonnej ciszy. Pytała o bramę, przez którą Walter trafiła pod tą podszewkę świata. O zabitego opętańca. O cień przy jej stopach. O mistrza marionetek. O byłych partnerów. O Mike’a. O Phila. O nią samą. W końcu - o olśniewające profity jakie z pewnością musi czerpać ze zamieniania współpracy z nią w coś równie przyjemnego jak trzymanie żywego pająka w ustach.

Młoda detektyw odpowiadała na pytania szczerze. Na ogół. Przemilczała wprawdzie to i owo ze swej przestępczej przeszłości, rysując przed panią doktor jedynie pospolity przebieg kariery. Od akademii policyjnej zaczynając, przez wyklarowanie się specjalności przechodząc, na zostaniu maskotką ESU kończąc. Widać Angielka oswajała się z nowymi elementami otoczenia definiując i definicji szukając. I z takim zaszufladkowaniem Walter mogła się pogodzić. Nie miała też powodu ukrywać wiele o sprawach interesujących współtowarzyszkę. Może omijała detale, drugoplanowych uczestników i takie tam drobiazgi, ale sam rdzeń starała się nakreślić dość dokładnie. Spośród trzynastkowych współpracowników uwagę poświęciła jedynie siwemu zbrojmistrzowi, choć można było wyczuć odrobinę pozytywnej empatii, gdy wspominała jedyną żeńską, także zaledwie kilkudniową partnerkę. I tylko o cieniu nie potrafiła nic powiedzieć mrucząc, że to dość dziwne, iż Willhelmina odróżnia męskie i żeńskie cienie, jakoby to coś miało znaczyć. Za to na samą Angielkę w tych pogaduchach Amanda postanowiła nie cisnąć. Raz czy dwa odparowała podobnym pytaniem, oczekując odrobiny zadośćuczynienia za te stosy własnego życiorysu. Nie naciskała jednak. Bardziej niż na odpowiedzi, zależało jej na zyskaniu chwili, która nie wymagałaby konieczności mówienia od niej samej.


* * *


- Poranek czy wieczór? - spytała Hollward, gdy tylko oderwała się od wijących przy czarnej ziemi linii wzorca.

Coraz częściej grały w tą grę. Coraz częściej próbowały zabijać nudę i monotonię czasu dialogiem. Coraz jaśniej klarowały się reguły porządkujące przestrzeń relacji pomiędzy nimi.

- Wieczór. Słodko czy słono?
- Słono. Ojciec czy matka?
- Ojciec. Czekolada czy kakao?
- Z braku kawy czekolada. Pistolet czy nóż?
- Pistolet. Cisza czy hałas?
- Cisza. Tłum czy samotność?
- Samotność w tłumie. Krew czy brud?
- Krew. Paraliż czy alzheimer?
- Paraliż. Wypoczynek czy praca?
- Praca. Godzilla czy King Kong?
- Godzilla. Hamburger czy hotdog?
- Hamburger. Strach czy rozpacz?
- Strach. Miłość czy przyjaźń?


Angielka milczała długo marszcząc brwi i przygryzając dolną wargę.

- Przyjaźń - odpowiedziała w końcu szczerze, wyraźnie niezadowolona z kształtu, którą ta odpowiedź przybrała.


* * *


Mówią, że człowiek - przez ignorowanie nadmiernie odbieranych bodźców i redukowanie ich do poziomu szumu tła - zdolny jest przyzwyczaić się do każdych warunków. Ile czasu zabiera jednak taka adaptacja?

Były obserwowane.

Dwie ułomne, ludzkie istoty zamknięte w utartych ramach swego człowieczeństwa, obserwowane przez legiony bezczasowych istnień ciemności. Przyczajonych. Wyczekujących. Łaknących definicji. Formy. Kształtu. Ram, dzięki którym powiększą zasysaną przez siebie gamę wrażeń w krótkim i gwałtownym życiu ćmy podążającej do ognia.

Zjawy. Demony. Koszmary. Jakkolwiek nazwać mieszkańców sfery, która więziła obydwie kobiety - ci otaczali je zwartym kręgiem. Na granicy widzenia. Na zasięgu poznania. Czekając na objaw słabości, który wywoła atak watahy. Może teraz? Może za moment? Siedząca na ziemi policjantka zdawała się drzemać, schylona nad własną dłonią. Niewielka para brudno-czerwonych ślepi wyrwała się z muru cieni i, ciągnąc za sobą smolisty kołtun czarnego dymy, pomknęła w stronę upatrzonej ofiary.

Uniesienie głowy. Bezruch. Ruch. Bezruch. Niewielka istota zastygła na dłoni Amandy, która wbiła w nią spojrzenie nieludzkich, lśniących lazurem oczu analizując, katalogując, nadając jej formę.

Oczy stały się centrum twarzy a energia przeistaczała się w materię policzków, rysy nosa, nalany podbródek i już po chwili naprzeciw twarzy dziewczyny unosiła się miniaturowa twarz inspektora Rooka, wieńcząc opasłe ciałko dżdżownicowatej pierścienicy o iście wielorybiej aerodynamice. Dokonało się dzieło kreacji. “Rook” zdążył tylko zasyczeć wrogo, wysuwając czarny lepki jęzor, nim dłonie Walter zacisnęły się na obłej galarecie i naparły pełnym uściskiem. Wij próbował się wyrwać, wykorzystując brak szkieletu konstrukcyjnego i rzędy mięśni. Jednak zaprojektowany był do porażki. Powoli, wśród spazmów, wyłupiaste oczka “Rooka” osiągnęły końcową granicę wychylenia i istota zdechła do taktu strzelających stawów palców dłoni swej oprawczyni. Operacja się udała, pacjent zmarł. Na twarzy dziewczyny odmalował się mściwy uśmiech. Tak, to był dobry eksperyment. W pełni satysfakcjonujący.
 
__________________
"[...] specjalizował się w zaprzepaszczonych sprawach. Najpierw zaprzepaścić coś, a potem uganiać się za tym jak wariat."
obce jest offline  
Stary 31-01-2012, 19:10   #746
 
carn's Avatar
 
Reputacja: 1 carn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwu
Część czwarta z wielu

- Wieczność z Rookiem czy Bjorngulf?
- Bjorngulf. Ziemniaki czy ryż?
- A co, chce mnie pani na obiad zaprosić po powrotcie? Ryż. Dexter czy Dee Dee?
- Dee Dee. Dźwięk czy obraz?
- Dźwięk. Horror, akcja czy komedia?
- Akcja.


* * *


Im więcej czasu mijało, tym bardziej Willhelmina była nerwowa. Jakby ciemność, towarzystwo panny detektyw, upływające dni, narastające znużenie, problemy czekające po obydwu stronach, albo wszystko to razem, złuszczało kolejne warstwy opanowania, odsłaniając przeżarty stresem i zniecierpliwieniem środek. Coraz więcej klęła we wszystkich znanych sobie językach. Coraz częściej zirytowanym tonem mówiła coś do siebie po arabsku. Coraz gwałtowniej wił się dookoła niej czwórskrzydły cień. Pojawiało się coraz więcej gestów, w których manifestowało się to wewnętrzne napięcie.


* * *

Potrzeba było czterech dni, by Amanda przemogła się i powiedziała coś więcej na temat Phila McNamary. Nie lubiła go i nie zamierzała tego ukrywać. Nie zaufała by mu i wolałaby iść na akcję sama niż z kimś tak niekoszernym jak jej ostatni z byłych partnerów. Hollward nie w pełni to rozumiała. Sztywny do bólu, grzeczny do bólu, trzymający się procedur tak mocno, jak pijak może ściskać swoją ostatnią butelkę. Jasne - młody, niedoświadczony, ale też chcący się wykazać i bardzo zaangażowany w tą głupią sprawę śpiączek. Więc puścić przodem. Wykorzystać. Zagrać i oprzeć się na jego entuzjazmie. Ale do tego sama Walter musiałaby wykazać entuzjazm, a tego brakowało. Zmieniała partnerów co chwilę i za każdym razem w katastroficznych okolicznościach. Zapewne po prostu nie chciała angażować się w poznanie kolejnego człowieka, któremu miała zaraz stać się jakaś krzywda. Do tego nie zrymowali się ani razu, a Amanda nauczyła się polegać na intuicji i jednomyślności całego zespołu. I tego właśnie w Trzynastce cholernie jej brakowało. W ESU pracowali jak w zegarku. Nikt nie chciał nawalić i znał swoje miejsce. Umiejętności. Reakcje. Wszystko tip top. Nawet wady. Na różowym Wydziale były tylko tajemnice. Tajne poprzekładane z poufnym. Ludzie bez przeszłości. Stanowiska bez ram. Bezład.

Will kiwała głową i uśmiechała kwaśno. Jasne, że bezład. Jasne, że tajemnice. Jak inaczej, skoro kryteria naboru były elastyczne do granic. Złodzieje, mordercy, trupoluby i trupojady. Trzynastka każdego skora była przytulić do swojej rosłej piersi, każdego skłonna rozgrzeszyć, każdemu przewiny odpuścić. A na to nakładała się cała reszta tej przedziwnej nadnaturalnej menażerii, z której większość jakieś brudy i brudziki za pazurami posiadała. I nikt tego tak naprawdę nie ogarniał jako całości. Ani Rook. Ani Logan. Ani Bjorngulf.

Z niejakim zdziwieniem odkryły swoją jednomyślność w tej materii.


* * *


Opracowywanie inkanty i wzorca było koszmarem. Znużenie narastało, ale nie dało się zapaść w sen. Na pograniczu słyszenia nieustannie słychać było wilgotny szelest przesuwających się cieni. Nie można było odpocząć, oderwać myśli. Ogień nie mógł zastąpić słońca, potęgując dyskomfort psychiczny, narastającą depresję. Piątego “dnia” Angielka wiedziała już, że znalazła się w ślepym zaułku. Nie potrafiła usunąć dysonansu z wzorca. Próbowała, naprawdę próbowała, wpatrując się w indeksacje całymi godzinami, szukając szczegółu, błędu, który musiała przeoczyć. Nie potrafiła go znaleźć.

Siódmego “dnia” subiektywnego czasu, Hollward się załamała.

Wrzasnęła - krótko, ostro, wściekle. Wzorzec, który do tej pory tak pieczołowicie zestrajała, rozedrgał się w odpowiedzi, choć głos szybko wygasł w pozbawionym zapachów powietrzu. Machnęła ręką, jakby chciała rozerwać coś paznokciami, rozszarpała linie. Pod skórą widać było wyraźnie szaleńczy rytm z jakim serce pompowało przez ciało krew i ogień. Ale gniew szybko minął, zamieniając się w ponurą rezygnację. Angielka siadła ciężko pośród strzępów swojej magii, wczepiła palce we włosy i rozpłakała się cicho, bezradnie.

Walter towarzyszyła jej przez chwilę jedynie spojrzeniem nim zdecydowała się przysiąść. Nie zamierzała stosować na pani doktor psychologicznych sztuczek. Nie miała zbyt wiele praktyki w rozwiązywaniu problemów innych, bo dotychczas psychologię wykorzystywała tylko jako broń i oręż przeciw zawodowym psychologom, czerpiąc radość z każdego udanego wyprowadzenia ich z równowagi. Jednak Angielka była jej potrzebna co samą Amandę zmuszało chociaż do prób działania.

- Wyobrażała sobie pani kiedyś nicość? Moja jest mym bezpiecznym schronieniem. Jestem w niej tylko ja. Temperatura. Zapach. Dźwięk. Nie mają znaczenia. Ale jest niebiesko. Im dalej ode mnie tym ciemniejszy jest kolor przez granat zmierzając do czerni. Ale to moja nicość. Nawet daleko, daleko, poza zasięgiem wzroku czerń nie panuje. To tylko bardzo, bardzo ciemny niebieski - zamilkła na chwilę. - Dziś , jedyny raz, zapraszam tam panią. Jesteśmy tylko dwie i wszechobecny “blue”. Nie ma Ciemności. Światów. Problemów. Myśli. Wyrzucamy wszystko z głowy. Myśl jest zbędna. Nie zajmujemy się oddechem. Biciem serca. Wszystko to jest automatyczne i zbędne w naszej niebieskiej nicości. Toniemy tylko w odmęcie granatu. Jest nasz. Znany. Bezpieczny. A teraz... - wsunęła niewielki przedmiot do dłoni Willhelminy - proszę się skupić, ale tylko na tym małym drobiazgu. Na niczym innym. I powiedzieć mi jak najwięcej. Rzeczową ekspertyzę. Żadnych odwołań. Odniesień. Dygresji. Skupienie. Słucham... - młoda policjantka zastygła z niewidzącym spojrzeniem zatopionym w ich, chwilowo wspólnej, niebieskiej nicości.

Hollward pociągnęła nosem, przysłoniła ręką zaczerwienione oczy, jakby dopiero teraz - całkowicie poniewczasie - wstydząc się płaczu.

- Naprawdę? - spytała niewyraźnie, wycierając wilgoć z policzków. - Marzy się pani komora deprywacyjna pod kolor aury?

- To tylko synteza stanu umysłu. Jak każdy mechanizm wymaga czyszczenia - tą pozornie beznamiętną tezę Amanda potwierdziła wzruszeniem ramion - Eksperyment. A ten zawsze ma rację. Albo dostajemy wynik pozytywny, albo zakres danych powodujących wynik negatywny. Tak czy tak zyskujemy, więc sam w sobie wart jest wykonania.

- Eksperimentum crucis -
nie powstrzymała cichego prychnięcia, rozpaczliwie szukając chusteczki. - Logika dwuwartościowa. Zero, jeden. Czarne, białe. Pozytyw, negatyw. Umysł jako mechanizm. Synteza jego części. Bzdura - podsumowała niewyraźny monolog, wydmuchaniem i wytarciem nosa. - Słowa w ciemność, słowa na wiatr. A eksperyment nie do przeprowadzenia - omijała wzrokiem strzępy na wpół gotowego wzorca, ruinę jej wielogodzinnej, wielodniowej pracy. Znowu zasłoniła oczy, przyciskając palcami powieki, starając się wyhamować kolejne łzy. Zrobiony przez Mike’a nabój leżał zapomniany chwilowo pomiędzy fałdami jej spodni. - Nie jestem w stanie nastroić tego kurestwa - wymamrotała z goryczą.

- Jesteś - policjantka postanowiła zaryzykować i zbliżyć strony rozmowy. - Tylko nie od razu. W tym momencie potrzebujemy podejścia modułowego. Kawałek. Test. Poprawa. Test. Kolejny kawałek. Mamy do namalowania obcy dla nas pejzaż i tylko ty masz zdolności i wyrobioną sztukę, by tego dokonać. Ale malowanie po kolei każdym kolorem losowych plamek będących ziarenkami wielkiego dzieła. Za dużo nieznanych i niewiadomych. Musimy osiągnąć kawałki, które uda się scalić w całość, ale jednocześnie będące same w sobie zamkniętymi całościami, które można odrzucić, uznać, poprawić. Skoro czas między rzeczywistością a ciemnością wydaje się nie do końca skorelowany dajmy sobie czas na systematyczne podejście do tematu. Jesteś artystką, ale potrzebujemy tym razem Willhelminy-rzemieślnika, by wyciosała nam stabilny szkielet bez ozdobników z większą ilością solidnych elementów obdzierając to dzieło sztuki z artyzmu.

- To nie działa w ten sposób – burknęła. - Ty myślisz analitycznie - także odrzuciła uprzejmościową formę, dystans „pani-pani”. - Chcesz eksperymentu krzyżowego, ale tak się nie da. Chcesz żeby było bez ozdobników, rzemieślniczo, modułowo, ale to nie działa w ten sposób – powtórzyła, przesunęła palce na swoje skronie, wczepiła je we włosy, opierając łokcie na podciągniętych kolanach. Popatrzyła na Amy zaczerwienionymi oczami, skrzywiła ponuro wargi. - Magia to nie pieprzony barokowy amorek, któremu można odrezać dłutem zbędne detaliki, rozumiesz? To nie cholerne klocki lego, cokolwiek by ci pan Krounnenberg nie naopowiadał.

Chwyciła w końcu przygotowany przez niego nabój, ostro, gniewnie splotła czar widzenia. Tatuaże na przedramionach napęczniały ponownie krwią i magią, czerwone krople spłynęły ku zagięciu łokcia ponownie plamiąc rękawy białej koszuli.

- To typowa jednorazówka aktywowana w momencie wystrzału – przesuwała po wijącym się dookoła naboju migotliwych, runicznych okręgach wzrokiem tak pełnym złości, jakby to on był przyczyną jej obecnego samopoczucia i wylewającej się z niej wręcz frustracji. - Opisana w starym futharku złożonym z dwudziestu czterech runów. Dwa z nich grawerowane na powierzchni to berkanan i ehwaz, które oznaczają... - przerwała, sapnęła cicho, z irytacją. To nie było to. Coś się nie zgadzało w układzie symboli, w odległym echu inkantacji Mike'a. - Mój błąd – powiedziała po krótkiej chwili milczenia. - To nie stary futhark, a armeński, aryjski jak niektórzy wolą go nazywać. Sztucznie stworzony na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku przez Guido von Lista. Składa się z osiemnastu runów. Dwa grawerowane na powierzchni to bar i man, sądząc po dodatkowych oznacznikach o znaczeniu przedefiniowanym pod wpływem new age. Oryginalne znaczenie „narodzin” i „człowieczeństwa” zastąpione zostało przez czasownik odpowiadający za akt „zstąpienia”, „upadku” lub „zejścia” oraz „duchowość”. Sądząc po wzorcu rani esencję duchową, w pełni działając na istoty lub byty pozbawione powłoki materialnej. Przeciwko celowi posiadającymi ciało to maleństwo będzie skuteczne tak jak każdy normalny pocisk tego kalibru. Kotwica z mięsa znacznie redukuje efektywną siłę czaru – uśmiechnęła się jakoś dziwnie: trochę nieprzyjemnie, trochę smutno. Wskazała na pocisk. - To jest właśnie robota rzemieślnika, Amando. Tylko rzemieślnika. Efekt podejścia modułowego, gdzie całość jest sumą poszczególnych elementów. Ale my potrzebujemy synergii. Szanuję doświadczenie i umiejętności pana Krounnenberga, ale to za mało. Odpowiednik tego naboju byłabym w stanie zrobić będąc jeszcze na studiach. Do tego – machnęła ręką na otaczające cienie – potrzebujemy więcej.

- Więc zakładając, iż slogany “magii” mówią o zamknięciu jej alfabetu, o istnieniu zamkniętych formuł i innych zupełnie niepotrzebnych ograniczeń, to od czego zaczynamy spełnianie naszych potrzeb? Jestem gotowa poddać się twoim naukom. Tylko proszę tak dla pierwszoroczniaka a dołączę do burzy mózgów. Świeże spojrzenie. Dwie głowy. I te sprawy.

- Zazwyczaj zaczynamy od solidnej dawki snu i espresso –
potarła podkrążone i zaczerwienione oczy. - Dobra, dla pierwszoroczniaka mówisz... - westchnęła ciężko. - Upraszczając w niedokładnej analogii: mam piosenkę z rozpisaną pełną instrumentalizacją i wokalem. To mój punkt wyjścia, który muszę wywrócić na lewą stronę, zamienić w negatyw. I to już mam. Ten podstawowy wzorzec. Upraszczając problem: po wywróceniu nie jestem w stanie go zestroić, zharmonizować. Główna struktura wzorca jest w porządku, sprawdzałam to już wielokrotnie, coś musi być nie tak z pobocznymi indeksacjami, gdzieś tkwi dysonans, którego nie potrafię zobaczyć. Ale, cholera, słyszę go wyraźnie i nie podejmę ryzyka przejścia, dopóki go nie usunę.

- Mogę wybijać rytm -
młoda policjantka niemal wcięła się w wypowiedź belferki. - W magii nie pomogę. Obie wiemy, że zrozumienie niuansów twojej magii w wystarczającym do inteligentnych polemik stopniu przekroczy, nawet jeśli nie dostępny nam czas, to ludzką cierpliwość. Ale mogę wybijać rytm. Monotonny, jednostajny, zmuszający myśli do systematycznego podążania za tempem bez roztrajających myślowych dygresji. Spróbujemy? Będę małym pomocnikiem z bębenkiem dla zawołanej szamanki.

- Tylko powiedz mi proszę, w którym miejscu ja wyglądam na jakąś cholerną szamankę? -
wróciła irytacja, zaczęła wracać złość. - W którym miejscu potrzebuję jednostajnego rytmu jakiegoś nieszczęsnego bębenka? Bo co miałabym przy nim robić? Techniki ekstatyczne nagle odstawiać? Rytualne pląsy w blasku ogniska? W trans wpaść? W psychopompa się zabawić w najlepszym animistycznym stylu? Ayahuaski sobie golnąć? Nie mam niestety.

W odpowiedzi młoda detektyw wyciągnęła przed siebie całkiem kształtne trzy brykiety. Wprawdzie patrzyły one małymi, demonicznymi oczkami jednak nie przeszkodziło to policjantce w złożeniu ich między nimi i - otuliwszy rękami - wlaniu w nie potęgi nordyckiego ognia.

- Nie chcemy przecież zamęczyć szamanki od razu - mrugnęła do pani doktor i otrzepawszy dłonie zaczęła okrążać ognisko do czego powoli dodawała wybity palcami rytm.

Widoczne za półprzymkniętymi powiekami, nieobecne spojrzenie wskazywało, że daje się uwieść monotonni ruchu. Po kolejnym okrążeniu bez zapowiedzi złapała Hollward za rękę i pociągnęła za sobą.

- Chyba nie myślisz że zamierzam szamanić samotnie i to przy świadku. Oczekuję współudziału.

- Nie -
usłyszała w odpowiedzi, od absolutnie nie podzielającej jej entuzjazmu kobiety. - Nie ma takiej opcji. Żadnego pląsania jak epileptyczny hippis na paradzie miłości - Hollward dalej cedziła słowa, pomimo niesprzyjającej sytuacji i ciągle zaczerwienionego nosa, cudem istnym utrzymując ton i pełną godności postawę angielskiej królowej. Szarpnęła ręką, próbując wyrwać nadgarstek z silnego chwytu policjantki. Raz. Drugi. - Ty jesteś niebieskie dodo, ja jestem czerwone dodo. Nie pląsamy tak samo, nie myślimy tak samo, nie mówimy takim samym językiem i zdecydowanie wyginiemy jeśli... - mówiła coraz ciszej, aż w końcu zamknęła usta i zrobiła dziwną minę.

Język, zrozumiała nagle, to wszystko była kwestia języka. Oryginalne zaklęcie opierało się na łacińskiej inkancie, ale tutaj, w ciemności, z celem, który sobie wybrała, łacina była nieadekwatna. Zbyt sztywna, zbyt uporządkowana, za mało...

- Dodo zamierzają wyginąć! - nieugięta postawa policjantki była godna pochwały, choćby za same chęci. - Ale nikt nie powie, że wyginęły nieprzezwyciężywszy swojej sztywności. Dodo na sztywnych łapkach mocno marnie się prezentują i w naturze, i w formalinie.

- Puść, cholera. W tyłku mam twoje sztywne dodo w formalinie. Puszczaj! -
szarpnęła raz jeszcze, tym razem gwałtownie, całym ciałem.

Amanda nie puściła. Ale zatrzymała się nie ciągnąc do wykonania kolejnego okrążenia.

- Wyluzuj, stara. Ani ci tej ręki nie zjem, ani nie zniosę w niej jaj. Jak się kręci wokół Wydziału to trzeba się pogodzić z naruszeniem dotykalności osobistej, bo w końcu każdy kończy jako ofiara, którą trzeba ratować. I jeśli ośli opór będzie powodowało każde złapanie za rękę, to to się nie uda. Ja chcę stąd wyjść. Z tobą. Z Włochem. Nikogo nie zamierzam zostawić. - Uwolniła w końcu rękę Willhelminy. - Ale lubię wiedzieć jak nieprzejednane jest moje otoczenie. Co by się stało, gdybyś zatańczyła? Jesteśmy w ciemności. Jeśli się nie odprężysz dowolnym dziwnym i chaotycznym sposobem, to nie nabierzesz dystansu do sprawy. A jest nam potrzebny.

Hollward przymknęła oczy i milczała moment, zupełnie jakby w myślach liczyła do dziesięciu.

- Wyjaśnijmy sobie kilka rzeczy, Walter - powiedziała w końcu zadziwiająco spokojnym i zadziwiająco płaskim tonem głosu. - Po pierwsze: właśnie dlatego, że koło Wydziału kręcę się już kilka lat, kolejny taki numer potraktuję właśnie jako naruszenie nietykalności osobistej i zareaguję odpowiednio. Rozumiem i doceniam intencję, ale forma była z dupy wzięta. Po drugie: nie jesteś głupia, więc doskonale wiesz dlaczego. Nie zamierzam akceptować żadnej formy przymusu. Od nikogo. Ja cię do niczego nie zmuszam, więc z łaski swojej odwdzięcz się tym samym. Wolna wola dla każdego i poszanowanie pieprzonych granic. Tylko w ten sposób możemy stąd wyjść. Czy niebieskie dodo w końcu rozumie dodo czerwone?

- Nie. Nie rozumie. Ani nie jest rozumiane. Ale niech będzie po twojemu. Nie potrafisz zaufać? Ok. Więc proszę. Gwarantuje nietykalność, nie licząc zdawkowych uścisków dłoni -
wyciągnęła rękę i podsunęła Willhelminie... - Na to chyba mogę sobie pozwolić - dokończyła.

Angielka westchnęła tylko, przymknęła na moment powieki, zacisnęła i rozluźniła palce dłoni. A potem zrobiła krok i uścisnęła Amandę. Krótko, lekko, jakby to skóra młodej policjantki parzyła a nie jej własna.

- To nie ma nic wspólnego z zaufaniem. Po prostu nie zmuszaj mnie więcej do czegoś, na co nie mam zupełnie ochoty. Za bardzo się różnimy i za mało znamy, żeby to mogło zadziałać.

- To się poznamy. I wtedy zmuszę cię do wielu dziwnych rzeczy -
dodała groźnie. - Aha, i jesteś skażona. Przytuliłaś freaka.
 
carn jest offline  
Stary 14-02-2012, 19:28   #747
 
echidna's Avatar
 
Reputacja: 1 echidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemu
Czwartek, 25 X 2007, Metropolitan Opera, 19:15

Opera… to była jedna z tych form kultury wyższej, których Vivianne nigdy nie rozumiała i rozumieć nie chciała. Podobnie, rzecz się miała z baletem, czy muzyką klasyczną. Może był to skutek tego, że już jako dziesięciolatka, bawiąc się lalkami raczona była przez starszego brata utworami, którym daleko było do tych granych w filharmonii.

Erick był zbuntowanym nastolatkiem i zwykł słuchać tego, czego w owym czasie słuchały wszystkie zbuntowane nastolatki – Guns N' Roses, AC/DC, czy Iron Maiden. Słuchał tego z zapałem, codziennie, przez wiele godzin i – ku utrapieniu rodziców i sąsiadów – tak głośno, jak tylko fabryka na to pozwoliła. Tak więc mała Vi przez kilka ładnych lat życia była pod wpływem tzw. „ciężkiego brzmienia”. To musiało i zostawiło na niej swoiste piętno.

Wpływ na to mogła mieć również pani Olson – nauczycielka sztuki z liceum, która postawiła sobie za życiowy cel ukulturalnić młodzież, w związku z czym z uporem maniaka na lekcjach męczyła klasę nagraniami przedstawień, by następnie znęcać się nad nimi dyskusją pod ogólnikowym tytułem „Co sądzę o tej sztuce i dlaczego uważam, że jest taka genialna i poruszająca?” Vi serdecznie tych zajęć nie cierpiała i z rzeczoną nauczycielką miała na pieńku. I właśnie w ten sposób po części została do owej sztuki zniechęcona.

Tak więc siedząc w operowej loży udawała jedynie, że słucha śpiewu. W rzeczywistości odpierała ataki przemożnej senności jednocześnie zastanawiając się, jak długo jeszcze wytrzyma i dlaczego właściwie zgodziła się na to wyjście. Na drugie pytanie chyba nawet znała odpowiedź. Prawnik miał w sobie coś takiego, że nie potrafiła mu odmówić. Może w ten sposób chciała mu się odwdzięczyć za przysługę, którą miał jej wyświadczyć? Same nie do końca była tego pewna.

Richard też nie wyglądał na szczególnie poruszonego kulturą wysoką. Dużo bardziej od tego, co działo się na scenie, interesowało go zapięcie jej sukienki oraz cóż też skrywa się na końcu jej czarnej, koronkowej pończochy. Jego dłoń błądziła po jej ciele muskając różne miejsca to tu, to tam. Choć w wielkiej sali panował półmrok, widziała chytry uśmieszek czający się w kącikach jego ust. Gdyby nie obecność tylu wpływowych ludzi, pewnie nie skończyłoby się na niewinnych pieszczotach.

Opera miała tę jedną zaletę, że pozwoliła jej się oderwać myślami od problemu Alexa i sprawy Glynsky’ego. Choć na chwilę mogła wyłączyć telefon i nie wyczekiwać jak na szpilkach na telefony od Alexa, Omara i Josha. Dopiero podczas przerwy między kolejnymi aktami odsłuchała wiadomości. Fluttmann znalazł chętnych do pracy osiłków, do Dareia odezwał się szantażysta. Wszystko było na właściwej drodze. Jutrzejszy dzień szykował się na „show time”

W głowie detektyw Henderson już powstał szczegółowy plan. Gdyby Joshua się jeszcze tego wieczoru nie odezwał, ona będzie musiała jutro z samego rana złożyć mu przyjacielską wizytę. Musiała uzyskać od niego wyniki ekspertyz, bez tych informacji wszystko innej było bez sensu.

Potem spotkanie z Omarem i jego „karczkami”. To mogła załatwić w godzinach pracy, nikt jej z siedzenia w biurze nie rozliczał. Zresztą były tylko dwie możliwości na najbliższy dzień w pracy: albo Glinsky się nie odezwie, a wtedy zwyczajnie nie będzie miała co robić w pracy, wiec spokojnie może się zająć prywatą, albo staruch pójdzie po rozum do głowy i się z nią skontaktuje. i wtedy będzie miała dogodną wymówkę, by się urwać z wydziału 13. Tak czy siak z Omarem umówiła się koło południa.

Do Alexa też jeszcze musiała się odezwać. Jeśli Josh jej nie zawiedzie, to ona będzie mogła dyktować warunki spotkania. Pozostawało czekać i mieć nadzieję. Nie mniej jednak należało uprzedzić Richarda. To w końcu on miał pożyczyć jej swój samochód i zarezerwować miejsce w cholernie drogiej knajpie, by ona mogła odegrać swój teatrzyk.

Na rozmowę wybrała moment tuż przed rozpoczęciem kolejnego aktu. Tak, by mężczyzna nie miał zbyt wiele czasu na wznawianie pytań, na które odpowiedzi i tak nie miał szansy uzyskać.

- Pamiętasz, o co cię prosiłam wtedy, przez telefon? – zagadnęła niby od niechcenia. Adwokat, dotąd spokojny i rozluźniony, spoważniał nagle. Pamiętał. – To będzie jutro wieczorem.
- Wiesz, w co się pakujesz, Vivianne? – zapytał z troską.

Kiwnęła głową. Cóż mu miała powiedzieć? Że nie wie i żeby ją ratował? Właściwie nie ją, lecz DereięAlex nigdy w życiu by jej tego nie wybaczył. Zresztą… tak naprawdę nic jej nie groziło. Co najwyżej odrobina stresu.

Przedstawienie dobiegło końca. Vi odetchnęła z ulgą. Zastanawiała się po cicho, co też Watkins planował na resztę wieczoru. Bo, że coś zaplanował, tego była niemal pewna. Niestety, a może stety właśnie, nawet jeśli prawnik uknuł jakieś niecne plany, musiał ich realizację przełożyć na inny termin, bowiem Thomas Belesis zaprosił ich na jakieś przyjęcie w swojej willi. Z jednej strony detektyw Henderson nie bardzo miała ochotę na takie atrakcje, z drugiej zaś – choć Richard nie pisnął o tym ani słowa – podejrzewała, że nie bardzo mógł on odmówić. Jego kancelaria dopiero co podpisała kontakt z firmą Belesisa, a świeżo upieczonym klientom należało nadskakiwać. Pojechali.

Przez całą drogę Vivianne zastanawiała się, cóż to będzie się działo w posiadłości założyciela „John Thomas Financial”. Właściciel zapewniał, że atmosfera będzie luźna, Vi miała mieszane uczucia. Z jednej strony przyjęcia notabli bywały nieziemsko sztywne. Nie wiedzieć zupełnie czemu ludzie biznesu uznawali, że nie wypada im się dobrze bawić, tańczyć i pić zbyt wiele. Z drugiej zaś... pracując w policji swego czasu nasłuchała się trochę o wyczynach bogaczy. Niektóre imprezy bywały bardziej zwariowane od najlepszych balang w akademikach. Pewnie dlatego, że organizatorzy mieli zdecydowanie więcej funduszy. Alkohol wszelkiej maści lał się strumieniami, mieszał się z substancji, których legalność pozostawała pod dużym znakiem zapytania. Tak… niektórzy bogacze potrafili się bawić. Ciekawe, czy Thomas Belesis do nich należał.
 
__________________
W każdej kobiecie drzemie wiedźma, trzeba ją tylko w sobie odkryć.

Ostatnio edytowane przez echidna : 15-02-2012 o 09:12.
echidna jest offline  
Stary 08-05-2012, 17:42   #748
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Czwartek, Przyjęcie Belesisa w willi na obrzeżach NY, 25 X 2007, 21:10


Impreza Belesisa była o wiele bardziej udana, niż opera. Celebryci, alkohol, pogaduszki i możliwość wyszumienia się na parkiecie. Do tego szwedzki stół.
Przyjęcie tego bogacza odbywało się bowiem w kilku salach. A tłum elegancko ubranych gości wypełniał je szczelnie.


Była muzyka na żywo. Był i DJ w salce dyskotekowej. Było kalifornijskie wino, były francuskie szampany, była i polska wódka. Były też prochy, choć... te akurat nie rzucały się w oczy.
Była i Vi przyciągająca uwagę swą urodą. Na szczęście nie była jedyną piękną kobietą na tym przyjęciu, co pozwoliło jej uniknąć nadmiernego nagabywania, przez wpływowych i pijanych mężczyzn.

Richard jednakże udał się wraz z Vi do jednego z pokojów znajdujących się na uboczu. Tam zaglądała tylko grupka bardziej wtajemniczonych osób. Być może już cała sprawa była zaplanowana wcześniej.
Głównie dlatego, że odbywał się mały “turniej pokerowy”.


Niezupełnie legalny, choć Vi wątpiła, by policja mogła kogoś oskarżyć w związku z tą rozrywką.
Za grube ryby siedziały przy stolikach, a formuła rozgrywki była zbyt mało profesjonalna. Choć grano o duże stawki, to nie była to jedyna forma płatności, oprócz pieniędzy można było postawić wszystko, kluczyki do samochodu, jachtu, zegarki, biżuterię. A panie... oczywiście garderobę ściąganą na oczach współgraczy. Każdy fant był oceniany oddzielnie.
A oprócz nich, wszystko inne, co współgracze zgadzali się wycenić... dosłownie wszystko.
Richard zdecydowanie miał ochotę zagrać, a Vi... cóż... Impreza u Belesisa oferowała wiele rozrywek. Czyż nie warto wypróbować ich wszystkich? Mieli przecież na to całą noc. A przynajmniej jej większość.

Piątek 26 X 2007, miejsce nieznane? 08:15


Pobudka rankiem, wydawała się torturą, tym bardziej... tak wczesnym rankiem. Zmęczone ciało odmawiało posłuszeństwa, pragnąc zatonąć odmętach snu.

Niemniej w głowie detektyw Hendreson kołatały się myśli z wczorajszego dnia. Josh, Alex, Fluttmann, Glinsky... imiona i fakty mieszały się ze sobą. To była naprawdę dzika imprezka u tego jak mu tam... Vi nie mogła sobie przypomnieć u kogo. Ale czy to miała znaczenie? Ważniejsze było w czyim łóżku się obudziła i z kim. Oraz gdzie się obudziła.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline  
Stary 30-08-2012, 17:30   #749
 
obce's Avatar
 
Reputacja: 1 obce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputację
część piąta z wielu

Ciemność, podszewka materialnej rzeczywistości, w pół drogi donikąd


Było łatwiej.
Tworzenie wzorca ciągle było mozolną, koronkową robotą, ale gdy Hollward zrozumiała, gdzie leżał błąd, wszystko stało się proste. Oczywiste.

Było łatwiej.
Tym razem splatała pajęczą sieć magii z jakąś radosną irytacją na samą siebie i stracony czas, z entuzjazmem płynącym z ulgi. Mniej marszczyła brwi, mniej klęła wszystkie fundamenty zrozumiałego świata i nawet jej czteroskrzydły cień był spokojniejszy, gładszy. Rzadziej odrywał się od jej stóp.

Było łatwiej.
Znalazła negatyw światła, melodię w ciemności.


* * *


- Magia jako muzyka czy pole minowe rozstawione przez autorów rozlatujących się ze starości woluminów?
- Muzyka
- odpowiedziała od razu Angielka. - Organiczny gobelin. Żywa tkanka.


* * *


Gdy Hollward walczyła ze wzorcem, Amanda naginała ciemność do swojej woli. Mocowała się z bezkształtną pseudo-materią. Zwinnym jak rzeczne ryby cieniom, nadawała nowe odcienie, kształty i faktury. Krótkie, niezgrabne odnóża, zginające się z cichym chrzęstem zgniatanego szkła. Odwłok lśniący jak trująca plama ropy na powierzchni morza. Ogon z kolcem jadowym, długi i miękki niczym panieński warkocz, który próbował uderzyć w ręce tej, która go przywołała. Nadawała im twarze. Tępą twarz Andreasa Molinera o rybio białych, przesłoniętych bielmem oczach. Zaciętą, nalaną wiekiem twarz inspektora Rooka, która - wyrzeźbiona z szeptów i cieni - zdawała się niemal pyskiem ksenomorfa. Twarz porucznik Logan, pod której skórą pełzały się zarodki kolejnych twarzy.

Creatio ex materia, jeśli materią można było nazwać otaczającą je ciemność.
Zabawa w Boga, by zabić nudę, by zagłuszyć migrenę obejmującą głowę stalowymi ramionami.
Na obraz i podobieństwo.


* * *


- Upał czy mróz? - wygodnie rozłożona na ziemi Walter zaczęła kolejną turę ich gry.
- Upał. Pragnienie czy głód?
- Pragnienie. Natura czy technologia?
- Technologia. Czemu w ogóle Trzynastka?
- Przymus. W normalnej policji nie ma miejsca dla dziwolągów. Dlaczego w ogóle Stany?
- Konieczność
- Hollward z uporem próbowała wygładzić kanty wymiętych, eleganckich spodni. - W Europie musiałabym zapłacić podatek od arogancji. Jakaś alternatywa dla Trzynastki?
- Brak widoków. Choć z radością przywitałabym normalną posadę. Co ciągnie cię ku ciemności?
- Teraz czy wcześniej?
- Teraz.
- Konieczność. Zbyt daleko zabrnęłam, bym mogła się wycofać. Czemu nie weźmiesz środka blokującego freakowe zdolności?
- Nie ufam lekarzom i medycynie. Poza tym dzięki temu pamiętam o zagrożeniu. Tolerujesz mutacje?
- Amanda rzuciła kobiecie kose spojrzenie.

Angielka wzruszyła ramionami, skinęła głową.

- Tak. Inaczej musiałabym zrezygnować z kilku bliskich przyjaźni. Wolałabyś być “normalna”?
- Tak. Ale nie myślę o tym. To zbyt dołujące. I wymagało by odczepienia się obecnej rzeczywistości. Żałujesz, że sięgnęłaś po ciemność?
- Tak, bo nie da się mieć wszystkiego. Nie, bo znam prawdę i nie jestem wobec niej bezbronna. Sprawiło ci przyjemność ubicie opętańca?
- Chyba tylko z perspektywy. Na miejscu przerażenie wygrywało z obrzydzeniem. Ukrywasz prawdę przed bliskimi?
- Tak
- Willhelmina skrzywiła się niechętnie. Milczała przez chwilę, przesypując przez palce ziarna ciemnego piasku, które rozwiewały się jak tłusty dym. - Nigdy nie znalazłam odwagi i odpowiednich słów. A ty?
- Normalnie nie przyznaję się sama sobie. Po co wciągać normali w rzeczy których ja im nie wyjaśnię, a oni nie pojmą. Demaskacja. Kusi cię czasem?
- Ciągle. Szczególnie, gdy jestem zmęczona i nie mam już siły na kolejne półprawdy i niedopowiedzenia.
- Mnie odrzuca. Publiczne bycie osobliwym wybrykiem natury. A jak widać
- Walter machnęła czarną ręką w kierunku czarnej jak węgiel twarzy i białych jak mleko włosów - wiele jest do maskowania.


* * *


Ciemność sama dała im sygnał do ruszenia w drogę.

Początkowa zmiana była jak zwykle nieuchwytna - nie zauważyły momentu, w którym ziemia z twardej stała się miękka i rozpulchniona, rzadka jak ciało starej kobiety okryte wiotką powłoką skóry; nie zauważyły drobnych pęknięć na dotąd jednolitej powierzchni, podziemnej rzeki podmywającej solidny grunt. Nie zauważyły, bo i nie mogły zauważyć, nadchodzącego sztormu.

Burza nadeszła niespodziewanie. Ponad ich głowami niebo zwinęło się w lej, ku któremu, na kształt oleistych węży, trysnęły spod ziemi lśniące strugi czarnej wody. Amanda zerwała się na równe nogi dokładnie w tym samym momencie, w którym Hollward zaczęła kląć, próbując ustabilizować wzorzec.

Wokół nich rzeczywistość rozpadała się na kawałki.

Poruszyło się powietrze, pchane przedziwnym tsunami, powietrzną lawiną z dymu, wody i szepczących cieni. Na jej powierzchni sugestie kształtów, podświadomość rzutowana jak na ekran - twarze, przedmioty, pamiątki tworzące konstelacje osobistych znaczeń odmienne dla każdej z nich. Wszystko nieme, wszystko pojawiające się i ginące w mgnieniu oka jak w obłąkanej maszynie hipnotyzujacej. Powolnej, ale wygłodniałej i niecierpliwej, jakby przyciągał ją mrok dziewczyny albo irytował ogień kobiety.

Walter chwyciła leżącą obok niej prowizoryczną lampę, zaparła się, szarpnęła mocując się przez chwilę z mięsistymi korzeniami, które owinęły się dookoła przedmiotu i próbowały wciągnąć go pod ziemię. Słyszała głos Hollward, która wyrzucała z siebie melodyjny potok arabskich słów. Linie - wpisanego w ponad dwumetrowy krąg - wzorca czaru drżały, wibrowały, wiły się prawie jak żywe stworzenia. Kurczyły, scalały, splatały z eter i krystalizowały w materialny kształt pomiędzy palcami Angielki.

Nie miały czasu.

W końcu Amanda, chwyciła kobietę za rękę, popchnęła, pociagnęła za sobą. Zmusiła do biegu, do ucieczki. Krzyczała coś, ale jej słowa ginęły zaraz po opuszczeniu ust.


* * *


Miasto przez które biegły nie przypominało już żadnego ze znanych im miast, zniknęły wszystkie nakładki ich rzeczywistości. Było żyjącym snem szaleńca, marzeniem ślepca, ideą, która nie może zostać wcielona, której nie trzyma się materia. Ulice wiły się pod ich stopami, nagle zmieniały kierunek, nagle zmieniały kształt w coś, czemu nie dało się nadać żadnej nazwy - w świat poznawalny tylko w skojarzeniu, tylko w na wpół świadomej asocjacji. Budynki roztapiały się i wysklepiały wciąż na nowo, wystawiały pokryte mchem i podziurawione kulami jęzory, prężyły kręgosłupy dachów. Asfalt błyskał chłodem czarnego lodu i tęczowym refleksem muszego odwłoku. Z pęknięć unosiły się giętkie strugi mętnej wody, nachylające się ku kobietom, falujące jak podwodne, mięsożerne rośliny.

Miasto obracało się w ruinę, a jego spękane szczątki opadały ku niebu: wieżyczki wygięte w płynnych skrzywieniach kruchego kośćca i całe fragmenty porowatych murów, dachówki połyskliwe jak rybie łuski, okna przypominające pokryte grzybicą wiotkie płytki paznokci, umykający spod stóp bruk jak wybite zęby olbrzymów. Miasto gniło na ich oczach, rozpadało się, degenerowało w organicznym rozkładzie. Jakby ciemność zrzucała niewygodną maskę, próbowała przekroczyć granice ludzkiego poznania i zamanifestować swoją prawdziwą twarz.


* * *


- …! - krzyknęła Walter, pokazując masywną budowlę widoczną pomiędzy strugami czarnej wody.

Ta unosiła się pomiędzy skręconymi liniami miasta jedynym czystym jeszcze kształtem. Wydawała się niemal całkowicie rzeczywista, tak bardzo namacalna, zachwycająca wyrazistym konturem, ostrymi kątami, niezmiennością zdobień i ornamentów. Jej dwie asymetryczne wieże wbijały się w ciemność jak szpile, przybijając je do odbicia rzeczywistości. Po rozetach i witrażach przesuwały się opalizujące refleksy, jaśniejąc na tle skłębionej czerni monochromatyczną tęczą.

Catedral Primada Santa Maria de Toledo.
Katedra Najświętszej Marii Panny.

Hollward pamiętała ją wyraźnie. Ciapło rozgrzanego słońcem kamienia pod palcami. Chłód marmurowej posadzki. Zapach kadzideł i światła. Echa dawnych modlitw wtulone w solidne ławy, jak stary człowiek wtulający głowę w zmęczone ramiona. Stulecia zaklęte w gotyckiej formie.

Teraz to ona pociągnęła młodą detektyw za sobą i już po krótkiej chwili obydwie pchały drzwi znajdujące się po prawej stronie budowli. Puera del Juicio Final. Drzwi Sądu Ostatecznego. Jedną z trzech bram do wnętrza świątyni.

W środku katedra pełna była ciemnego spokoju, gęstego bezruchu. Nieruchome rzeźby obserwowały je kamiennymi oczami. Zdobione ławy przypominały rzędy pokutników rzuconych na kolana, zgiętych na wieki w pokornych pokłonach przed największą tajemnicą, Przenajświętszym Sakramentem ukrytym w tabernakulum.


* * *


Oddychają szybko, przesuwają niespokojnymi oczami po sklepieniu, w obawie, że pod naporem burzy popękają ściany, a one utoną w czerni. Ale nic nie zakłóca ciszy. Nie ma sztormu w miejscu, które tak mocno przylega na rzeczywistości.

Czekają.


* * *


Mija nieledwie dzień, gdy forma katedry załamuje się, pęka jak krucha skorupka ptasiego jaja i z trzaskiem łamanych kości osuwa się w dół. Strzępy ciemności osiadają na ich włosach i twarzach jak pajęczyny, wirują w powietrzu jak płatki czarnego śniegu, konfetti wycięte z materii nocy.

Pozostaje bezkresna równina.
Mogą tylko iść dalej.


* * *


- Gdybyś znalazła normalnego faceta - tym razem ich grę zaczęła Angielka, masując napuchłe krwią, obolałe tatuaże na przedramionach - z którycm chciałabyś być. Powiedziałabyś mu?

To już drugi dzień jak szukają kolejnego miejsca przebicia, kolejnego wyrazistego negatywu ich własnego świata. Kształtu z ich czasu i ich miejsca.
To kolejny raz, gdy siedzą, wbijając stopy w rozpulchnioną ziemię pachnącą atramentem i zimnym żelazem.

Wkoło nich morze czarnych traw szumi uspokajająco.

- Unikam. Udało mi się obrzydzić samą sobie i trwam w postanowieniu nie rozpowszechniania tych genów. Czyli nie trafiłam jeszcze tego jedynego - detektyw musiała wzruszyć ramionami, musiała. - Chcesz pozostawić za sobą jakiś niezacieralny ślad?

- Sprecyzuj niezacieralne i przewiń odpowiedź, bo nie o geny się pytałam.

- Normalowi bym nie powiedziała. Freakowi może... I pytam o monument. Te oto podwaliny pani Hollward zawdzięczacie i tak dalej
.

- A widzisz... Ślady już odcisnęłam. Czy na papierze, czy w niewinnych umysłach beztroskich studentów. Ale monument? Nie, chyba nie. Od pomnika ze spiżu wolałabym osiągnąć to, czego nikomu innemu osiągnąć się nie udało i nie uda. Spektakularnie przekroczyć granice możliwości. W czym chciałabyś być najlepsza?

- Jestem. W jedzeniu. Dotychczas nie zdetronizowana ni razu. Nie mam innych wymarzonych naj. Być dobrym w paru rzeczach. Tak. Ale nie naj. Jako freak. Przypadek. Jestem jedyna w swoim rodzaju. Naj. Pierwsza. Ale nie bawi mnie to. Wolałabym uczciwą niszę dla siebie niż piedestały. Przekroczyć granice dla siebie, czy by udowodnić coś potomnym?


- Udowodnić światu tu i teraz. Rzucić na kolana, przydusić i przestać się bać. Unikasz.

- Chcę być najlepsza w udawaniu normala. Masz dzieci?

- Nie. Choć ostatnio pies mi proponował
- Willhelmina wybuchnęła krótkim, suchym śmiechem. - Wisisz odpowiedź. Chciałabyś, żeby wszystko zostało ujawnione? Twoja mutacja jest dziedziczna czy samorzutna.?

- Szkoda. Nie. Nie chcę nawet myśleć jak ciężko by było żyć z dziwactwem wywieszonym na zewnątrz. Co do drugiego pytania: nie wiem. Nie mam dzieci. Nie pytałam rodziny. I nie zaufałam nigdy na tyle nikomu by mógł mnie potraktować jak mysz na sekcję. A chciała byś? Znaczy... mieć dzieci.

- Chciałabym. Kiedyś. Może. Ale z mężem, który nie wie? Dziecko, które będzie miało w sobie część mojej magii? I co potem? Uczyć i ciągle się o nie bać? Nie uczyć i też się bać ciągle choć inaczej? Wiem, że nie dałabym rady zapewnić mu ochrony. Nie teraz. Czemu o to pytasz?

- Nie pomyślałabym, że magia też jest czymś dziedzicznym.

- Siódmy syn siódmego syna. Dziedziczy się talent, potencjał i - choć nie samą magię - to niektóre jej efekty, konsekwencje. To przechodzi przez krew.

- Ja na samą myśl o potworku którego mogła bym stworzyć cierpnę. Było by chyba gorsze od klonowania. Brr. Wspomniałaś psy... Za mną włóczą się koty. Jakieś inne zwierzątka?

- Karłowata żmija sztuk jeden. Którą postać filmową lub literacką chciałabyś za partnera?

- Johna Watsona. Definitywnie. Kometentny. Cierpliwy. I ufający. Skorzystam z tego samego pytania bo rzeczywiście wielemówiące. Zapewne Chuck Norris?

- Nie, żadnych testosteronowych królów. Philip Marlowe może?
- Hollward zastanowiła się chwilę, nie do końca przekonana tą kandydaturą. - Jimmy McNulty - stwierdziła w końcu, nerwowymi palcami zrywając kolejne źdźbła matowej trawy. - Brakuje ci zaufania ze strony pracowników Wydziału?

- Tak. I zaufania do nich. Nie licząc długotrwałych współpracowników co powie spotkanie kolejnego pracownika wydziału? Że miał nieszczęście poznać tą drugą stronę rzeczywistości? I tyla. Nie wiesz jakie przeszedł szkolenia. Testy psychiczne i fizyczne. Według jakich taktyk działa? Nawet cholera czy przebiegnie pół kwartału za ściganym. No dobra niektórzy potrafią wyłowić wśród pracowników freaki. Daje nam to o tyle więcej, że o sobie o nieznanych zasadach i parametrach musimy dołożyć możliwość całkowicie nieprzewidywalnego wszystkiego. Równie dobrze można założyć, że gość wybuchnie dy ktoś go szturchnie... Lepiej nie mieć czegoś takiego za sobą. Nie licząc już psychopatycznych morderców strzelających wspólnikom w plecy. I nikt nie zagwarantuje, że nie ma takich wśród nas. Przebiegniesz żwawo pięć kilometrów w betonowej dżungli z odbezpieczoną bronią w ręku?

- Ani żwawo, ani z bronią w ręku
- przyznała Angielka.

- I czy partner nie powinien o tym wiedzieć zanim wręczy ci broń i pchnie w bok byś obejściem zaszła niebezpiecznego przestępce? “Nie umiem strzelać” w takim momencie to koniec pościgu jeśli o konwencjonalnych metodach mówimy. A na zewnątrz przecież mamy wyglądać na konwencjonalnych. Jestem z policji i szkolono mnie do współpracy z policjantami wedle takiej a nie innej systematyki. Ale tu nie mogę założyć nawet, że ktoś nie ma astmy. Bah. Róże czy fiołki?

- Róże. Wychodzisz z założenia kompletnego braku dialogu. Rzutujesz z siebie. Jasne, masz rację pod wieloma względami, ale szczerze - w pracy nie jesteś łatwa i przyjęta przez ciebie poza nie sprzyja wykwitom zaufania. Za bardzo widać twoją niechęć. Nie oceniam
- zastrzegła. - Stwierdzam subiektywne odczucie. Kogo podziwiasz?

- Kojota Wilusia. W Trzynastce czuję się jak on co drugą chwilę. W dwa tygodnie wymieniałam partnerów ponad pół tuzina razy. I naprawdę, każdy przestaje być w końcu wyrozumiały i spycha wyrozumiałość na drugą stronę. Kino czy teatr?

- Kino. Odpoczynku ciąg dalszy czy idziemy dalej?

- Idziemy. Ileż można podziwiać ciemność w jednym miejscu?
 
__________________
"[...] specjalizował się w zaprzepaszczonych sprawach. Najpierw zaprzepaścić coś, a potem uganiać się za tym jak wariat."
obce jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 08:46.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172