Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 13-04-2008, 01:53   #1
 
Diriad's Avatar
 
Reputacja: 1 Diriad jest jak niezastąpione światło przewodnieDiriad jest jak niezastąpione światło przewodnieDiriad jest jak niezastąpione światło przewodnieDiriad jest jak niezastąpione światło przewodnieDiriad jest jak niezastąpione światło przewodnieDiriad jest jak niezastąpione światło przewodnieDiriad jest jak niezastąpione światło przewodnieDiriad jest jak niezastąpione światło przewodnieDiriad jest jak niezastąpione światło przewodnieDiriad jest jak niezastąpione światło przewodnieDiriad jest jak niezastąpione światło przewodnie
[sesja] Upiór w Operze

Pod ścianą jakiegoś budynku siedział żebrak wygrywający na flecie melancholijną melodię. Jakiś przechodzień wrzucił mu do kapelusza kilka centymów. Kto wie, może zostałby wspaniałym, znanym i podziwianym kompozytorem? Nie dla niego było jednak przeznaczone miejsce na piedestale w historii. Los okazał się tak niewyrozumiały, że wylądował na jakimś wyludnionym bulwarze w brudnych ubraniach i nic już nie miało prawa tego zmienić.
Nie, nasza opowieść nie ma żadnego związku z tym muzykiem. Ale gdy idzie się ulicami Paryża, tak miło na chwilę zatrzymać się i podumać słuchając dźwięków muzyki…

Przejdźmy więc nieco dalej… Na drodze mijamy liczne dorożki i ludzi, z których chyba każdy podążał w inną stronę. Aż wreszcie, za którymś zakrętem, wyłania się Ona.



Opera Paryska. Ranne słońce leniwie oświetlało wielki gmach, zupełnie jakby nie chciało pokazywać, że jego blask jest niczym w porównaniu z blaskiem całego złota, którym wypełniony był budynek. Kiedyś ktoś spytał, w jakim stylu zbudowany jest, jak niektórzy nazywają operę od nazwiska jej architekta, Palais Garnier. Odpowiedź była nadzwyczaj trafna i idealnie odwzorowywała piękno konstrukcji. „W stylu napoleońskim”.

Do życia powoli zaczynali się też budzić ludzie pracujący dla opery. Odźwierny Gervaise otwierał wszystkie drzwi i robił długi obchód po korytarzach gmachu, właściciel – Pierre Garron – właśnie minął drzwi swojego gabinetu i zasiadł przy biurku. Mieszkające przy operze młode tancerki zwlekały się niechętnie z łóżka, a te co posłuszniejsze już zakładały trykoty, by uczestniczyć w rannych ćwiczeniach baletowych pani Marchal.

Słowem, dzień zaczynał się jak każdy inny.

Na przykład u Zbigniewa Sarneckiego
Mężczyzna spojrzał z łóżka na zegarek, który przed chwilą brutalnie wyrwał go ze snu. Niewątpliwie wskazywał odpowiednią godzinę, co potwierdzały słoneczne promienie wpadające przez okno kamienicy. Na biurku leżała partytura, a obok futerał ze skrzypcami. Najwyraźniej należało wstać i pójść do opery… Czekał na niego najpierw wspólny pokój muzyków, w którym mógł przebrać się i zostawić, co chciał, a potem orkiestrowe miejsce pod sceną i próba z Patrickiem Desfleurs, dyrygentem. I nie tylko nim, w końcu to pierwsza próba reżyserska, razem ze wszystkimi śpiewakami i tancerzami!

Mniej więcej o tej samej porze obudził się Cesare Arthur Saint-Léon.
Budzik wyrwał go ze snu w jego przyoperowym pokoju. Chyba czas był najwyższy na poranne ćwiczenia i zejście na dół, gdyż w niedługiej perspektywie była próba, na której prawdopodobnie znów będzie musiał wszystkich strofować i uczyć, czym w praktyce jest choćby synchronizacja. Ach, w taki to sposób zasłużył na swoją reputację…

Za to rudy Fanfan już od dawna był na nogach i buszował po całej operze – przynajmniej po tych miejscach, które były otwarte, a także kilku innych. I choć od wczesnego ranka starał się unikać osób pokroju, dajmy na to, pana Balzacka, które mogłyby go zagonić do różnorakiej pracy, w pewnym momencie, wpadł właśnie na tego feralnego starszego pana.
Ale cóż się stało? Fanfan usłyszał magiczne słowa:
- Masz wolne jeszcze te pół godziny, ale koniecznie bądź na próbie – będziesz mi tam potrzebny przy zapleczu.

No i była też Amelie Charbonneau. Ona uwijała się sprzątając garderoby już rankiem, by móc zobaczyć pierwszą reżyserską próbę. No i oczywiście ocenić, jak sobie radzi w nowym przedstawieniu Jules. Ale było jeszcze tyle rzeczy, które należało zrobić… No cóż, pozostawało chyba tylko pogodzić się z tym i skończyć jak najszybciej. A potem… Potem będzie chwila wytchnienia, bo chyba wszyscy będą na próbie i nie będą się przejmować niczym, poza nią. Przez kilka godzin…
 
__________________
Et tant pis si on me dit que c'est de la folie - a partir d'aujourd'hui, je veux une autre vie!
Et tant pis si on me dit que c'est une hérésie - pour moi, la vraie vie, c'est celle que l'on choisit!
Diriad jest offline  
Stary 13-04-2008, 05:46   #2
 
Cold's Avatar
 
Reputacja: 1 Cold ma wspaniałą reputacjęCold ma wspaniałą reputacjęCold ma wspaniałą reputacjęCold ma wspaniałą reputacjęCold ma wspaniałą reputacjęCold ma wspaniałą reputacjęCold ma wspaniałą reputacjęCold ma wspaniałą reputacjęCold ma wspaniałą reputacjęCold ma wspaniałą reputacjęCold ma wspaniałą reputację
- Jedna suknia, druga suknia… Tam gorsecik, a tu wstążeczka. Z przeznaczeniem mijam się, łapiąc za miotłę i z wodą wiadro te... – Z garderoby dało się słyszeć piękny, dziewczęcy głos, cichutko, niemalże pod nosem, śpiewający jaki to jej los spłatał figiel. – Rozpieszczone i rozleniwione damulki nawet nie potrafią porządnie powiesić chusty. No tak, przecież tym zajmie się ktoś za to odpowiedzialny! Bo po co mają sobie brudzić rączki i nadwyrężać kręgosłup schylając się po tą durnowatą szmatkę. – Prócz śpiewu dało się także słyszeć głośne i uszczypliwe zrzędzenie tej samej osoby o anielskim głosie.
Amelie cisnęła fiołkową chustą gdzieś w kąt garderoby, stwierdzając, że nie będzie zaprzątać sobie głowy jedną, głupią szmatką. Powstrzymując się od potargania jednej z pięknych, bogato zdobionych sukni, wyszła z pomieszczenia, trzaskając za sobą drzwiami.
Mam nadzieję, że wszystkich obudziłam”, pomyślała, lekko wyginając w uśmiechu swoje delikatne, niczym płatki róż, usta.
Na co dzień nie zachowywała się w ten sposób; zazwyczaj wstawała nieco później, wykonywała swoją robotę starannie i dokładnie, nie marudząc na wszystko dookoła – lecz tym razem było inaczej. W końcu zbliżała się pierwsza próba reżyserska, a co za tym idzie – pierwsza próba Julesa, jej jedynego i najprawdziwszego przyjaciela, za którego oddałaby własne życie i wiele więcej, gdyby tylko mogła. Z pewnością przejmowała się o wiele bardziej niż sam Sauveterre.
- Tak trudno powiesić cholerną koszulę na wieszaku? – warknęła do samej siebie, ze wściekłością spoglądając na ciuch leżący na drewnianej podłodze. Westchnęła głęboko i powiesiła go tam, gdzie jego miejsce.
Czym ja się tak przejmuję?” Usiadła, opierając się o ścianę. „Jules to dobry tancerz, poradzi sobie… Muszę wziąć się w garść, przestać zrzędzić, jak stara baba. Czas na powrót tej Amelie, którą znają wszyscy… a przynajmniej niektórzy.
~*~
Zeszła ze sceny, a na jej twarzy malował się smutek. Samotna łza spłynęła po policzku, lecz szybko została starta przez delikatną dłoń. Długie, brązowe włosy opadały delikatnie na ramiona, a następnie na plecy.
Dziewczyna ubrana w lekko znoszoną, białą bluzkę, czarną kamizelkę i długie, równie czarne spodnie, szła w kierunku wyjścia, gdy nagle poczuła, jak ktoś łapie ją za rękę.
- A gdzie to się wybierasz? – usłyszała za sobą ciepły, niski, męski głos należący do nikogo innego, jak Julesa Sauveterre.
Amelie odwróciła się do niego przodem i spojrzała mu prosto w niebieskie oczy, zatapiając się w ich głębi. Kosmyki czarnych włosów sięgających ramion, opadały mu na opaloną twarz.
- Mówiłam, że jest to pozbawione sensu.
- Przecież nie mogą cię tak po prostu pozbawić szansy…
- Jules, ale właśnie to zrobili… Zrobili to ze względu na moje pochodzenie. Ale głowa do góry, przecież nie załamię się tylko dlatego, że nie udało mi się zostać śpiewaczką operową. Nadal mogę tutaj mieszkać i pracować – powiedziała, uśmiechając się do chłopaka. Zastanawiała się przez chwilę, kto tu kogo powinien pocieszać.
- Ech… w dzisiejszych czasach nie liczy się talent, a pochodzenie – mruknął, kręcąc głową.
Po chwili oboje wybuchli głośnym śmiechem, udając się ku wyjściu z sali.

~*~
Jeszcze tyle było do zrobienia, a tak mało pozostało czasu. Panna Charbonneau zaczęła zastanawiać się nad tym, czy zdąży na próbę swojego przyjaciela... I czy w ogóle warto na nią iść.
"Jeśli się nie pojawię, będę do końca tygodnia wysłuchiwać jego zrzędzenia", przeszło jej przez myśl - stwierdziła, że jednak postara się sprężyć i chociaż spotkać się z Julesem po próbie.
 
__________________
Jaka, sądzisz, jest biblia cygańska?
Niepisana, wędrowna, wróżebna.
Naszeptała ją babom noc srebrna,
Naświetliła luna świętojańska.
Cold jest offline  
Stary 15-04-2008, 14:27   #3
 
Bulny's Avatar
 
Reputacja: 1 Bulny ma wspaniałą reputacjęBulny ma wspaniałą reputacjęBulny ma wspaniałą reputacjęBulny ma wspaniałą reputacjęBulny ma wspaniałą reputacjęBulny ma wspaniałą reputacjęBulny ma wspaniałą reputacjęBulny ma wspaniałą reputacjęBulny ma wspaniałą reputacjęBulny ma wspaniałą reputacjęBulny ma wspaniałą reputację
Mężczyzna zerwał się gwałtownie słysząc przeszywający dzwonek zegarka. życie muzyka nie jest takie złe, bynajmniej nie aż tak bardzo często musiał słuchać tego dźwięku, a zarabiał godziwe pieniądze. Dziś jednak nastał ważny dzień w przygotowaniach do spektaklu - pierwsza próba reżyserska. Choć człowiek miał już obycie z takimi wydarzeniami, to jednak zawsze łapało go uczucie stresu i tremy. Na szczęście nie było ono już tak silne jak na początku. Zbyszek przetarł oczy i usiadł na łóżku. Był na tyle cwany, aby postawić zegarek w przeciwległym kącie pokoju, by musieć do niego wstać i wyłączyć. Skutecznie wypędzało to chęć ponownego uderzenia głową w poduchę, jak to działo się zwykle, gdy miał budzik przy posłaniu. Po pozbyciu się piekielnie głośnego alarmu, skrzypek przeciągnął się jeszcze wyglądając przez okno na ulicę przy której mieszkał. Piękne słońce, rześkie powietrze i idący do pracy ludzie, przysporzyli go o odczucie, że dziś zapowiada się piękny dzień.

Polak założył skórzane kapcie i zszedł na dół. Pierwszym krokiem na drodze do opery była kuchnia. Zrobił sobie porządny omlet, a nie to co jedzą Francuzi. Wyciągnął z chlebaka trzy rogale, i czytając sobie dzieła poetów z jego rodzimego kraju, zjadł wszystko ze smakiem. Postronny obserwator pewnie zwróciłby mu uwagę na tragiczne wydarzenia, które działy się w tym domu rok temu i zapytał, jak muzyk może teraz tak spokojnie zajadać się omletem, śmiejąc się jeszcze z satyr Krasickiego. Mężczyzna szczególnie upodobał sobie "Monachomarchię", w zupełności zgadzając się z poglądami Warmińskiego biskupa. Odpowiedź jest prosta. Każdy kiedyś umrze. Zbyszek już się z tym pogodził. No dobrze, nie zaprzątajmy sobie jakże pięknego dnia takimi smętnymi wspomnieniami.

Po skończonym posiłku skrzypek wrócił na górę. Wspominając dawne czasy, kiedy nie musiał się zajmować takimi sprawami, wyciągnął białą koszulę, spodnie i bieliznę. Nawet nie bawił się w prasowanie tych rzeczy. Nienawidził tej czynności. Założył po prostu wszystko, uprzednio myjąc się i robiąc ogólną poranną toaletę. Nie musiał się na szczęście dziś golić, tak więc uczesał się i związał włosy, leżącą na komodzie, czarną kokardą. Potem z
szedł z powrotem po schodach, niosąc pod pachą futerał ze skrzypcami, oraz partytury. Założył płaszcz i nie zastanawiając się długo wyszedł z domu.

Szedł chwilę pięknymi, choć nieco zaśmieconymi uliczkami Paryża, słuchając śpiewu ptaków i przyglądając się drzewom osadzonym przy alejkach, oraz ładnym kamienicom. Ludzie na około wychodzili z domów idąc na zakupy, spacer, albo do pracy. Większość z nich mężczyzna witał lekkim skinieniem głowy, albo słownie. Przez cały czas szedł wyprostowany. Garbienie się jest zarezerwowane dla dni smętnych, a ten akurat taki nie był. Jak można być smutnym przechadzając się w taką śliczną pogodę. Po chwili uszu skrzypka dobiegła muzyka. Śliczna, choć melancholijna. Jako wielbiciel jakichkolwiek przejawów twórczości muzycznej, mimowolnie obrócił głowę widząc nędzarza siedzącego pod ścianą. Uśmiechnął się serdecznie, ale i z politowaniem podchodząc do człowieka skreślonego przez los. Przez chwilę przysłuchiwał się jeszcze bardziej dźwiękom fletu, potem przerywając tą muzykę. Wrzucił trochę grosiwa do kapelusza żebraka mówiąc:
- Zbyt piękny dziś dzień, aby grać rzeczy stosowne do rozmyśleń. Dziś trzeba żyć. - po czym uśmiechnął się odsłaniając nieco pożółkłe, ale dalej ładne zęby i poszedł dalej. Po chwili zza rogu wyłonił się cel jego podróży.

Na wielkim bulwarze stał ogromny budynek. Paryska opera - jedno z wielkich dzieł architektury francuskiej stolicy. Nie on był jednak celem podróży człowieka. Tuż obok miejsca pracy skrzypka stała mała kafejka. Urocze miejsce spotkań zakochanych par, oraz kontemplujących mędrców. Tam też mężczyzna udał się szybkim krokiem. Kafeteria umiejscowiona była na parterze dość dużej kamienicy i należała do Xaviera DeLonette. Bliskiego znajomego artysty. Przed wejściem stało parę stolików, a właściciel wystawiał właśnie krzesełka. W końcu w taką pogodę żadne miejsce nie może się zmarnować. Zbyszek usiadł na jednym z krzeseł na dworze i poczekał, aż jego przyjaciel zakończy swoją pracę i dosiądzie się do stolika. Trzeba było na to trochę poczekać, więc Sarnecki wyciągnął z bocznej kieszeni małą książkę i zaczął ją powoli czytać. Po chwili jednak, Xavier nieco spocony dosiadł się do stolika. Był człowiekiem w wieku muzyka, może ociupinkę starszym. Był chudy, kościsty a na jego pociągłej twarzy wiecznie widniał typowy francuski wąsik. Nieco zdyszany, powiedział:
- Bonjour. Ty znowu czytasz? Czy Tobie się to nie znudzi?
- Czytanie zbrzydnie mi dopiero wtedy, kiedy twoja, jakże wytrawna ręka skreśli jakieś dzieło. – usłyszał właściciel w odpowiedzi.
- To dlatego prawie nie słucham muzyki. – Powiedział z uśmiechem, po czym wracając do swoich obowiązków dodał:
- To co? Dla Ciebie to co zwykle?
- Oczywiście…

Po kilku minutach mężczyzna otrzymał przepyszną, jeszcze gorącą kawę, oraz rogala w czekoladzie na przegryzkę. Xavier znowu zaczął pracować, tym razem czyszcząc stoły, a Polak rozglądał się wokół. Jego uwagę przykuł zegar. Według niego miał na szczęście jeszcze jakieś dziesięć minut na dotarcie do pracy, więc nie było pośpiechu. Nieco zdziwiło go jednak to, że już coraz mniej osób wchodzi do budynku opery. Na wszelki wypadek wolał więc spytać kolegi:
– Ten zegarek dobrze chodzi?
– Aj… Miałem go przestawić, spóźnia o dziesięć minut. – powiedział DeLonette odrywając się od pracy.
– O ku**a! - Wykrzyknął skrzypek w rodzimym języku. To było chyba jedyne słowo po polsku, które rozumiał właściciel kawiarni. Na jego twarzy pojawił się uśmiech, a muzyk dodał:
– Wybacz, ja muszę lecieć. Do zobaczenia. – po czym dopił napój, wziął rogala w zęby i popędził jak najszybciej do Opery, niemalże gubiąc przy tym nuty. Jak zwykle. Nigdy nie potrafił wejść na czas. Zawsze musiał mieć to kilkuminutowe opóźnienie…
 
__________________
"Gdy Ci obcych ludzi trzech mówi że jesteś pijany to idź spać" - Stare żydowskie przysłowie ;)
Bulny jest offline  
Stary 17-04-2008, 12:11   #4
 
Junior's Avatar
 
Reputacja: 1 Junior ma wspaniałą reputacjęJunior ma wspaniałą reputacjęJunior ma wspaniałą reputacjęJunior ma wspaniałą reputacjęJunior ma wspaniałą reputacjęJunior ma wspaniałą reputacjęJunior ma wspaniałą reputacjęJunior ma wspaniałą reputacjęJunior ma wspaniałą reputacjęJunior ma wspaniałą reputacjęJunior ma wspaniałą reputację
Otworzył oczy. Ciekaw. Rządny spojrzeć na świat i… ból.
Wspomnienie poprzedniego wieczoru i echo tegoż, które przypomniało wszystkie decyzje jakie zapadały po tym jak zapadło słońce, teraz dawało znać o sobie. Prymitywnym, plugawym, prostym bólem istnienia.

Cesare szybko zamknął oczy przerażony tym co poczuł, a mógł zobaczyć.

By po chwili raz jeszcze; z mozołem, a ostrożnie spojrzeć na świat. Z trudem opanował odruch wymiotny. Szarawe zasłony w wysokich oknach, stolik nocny z nieodzowną szklanką wody. Szerokie łoże ze skotłowaną pościelą i ciałem w nie lepszej kondycji. Nic nowego. I tez nie to wywołało odruch wymiotny.

Cesare Arthur Saint-Léon, tancerz, choreograf i twarz Opery Paryskiej za dużo wypił. I czuł się tak ja na to zasłużył. Gorzej na ciele i na umyśle. Ze smutkiem przeczesał włosy przypominając sobie wydarzenia poprzedniego wieczora.

I gdyby tylko Pan był tak łaskaw i dał wspomnienie wspaniałego balu w oszałamiającym towarzystwie. Jaką damę z jej uśmiechem. Ciekawe rozmowy o świecie. Lecz nie był tak łaskawy. Poprzedniego wieczoru Cesare był sam. I pił sam. Aby raz jeszcze zmierzyć się ze smutkiem, samotnością i bólem swej duszy. A może tylko po to aby łaskawie w pijanym widzie ujrzeć te wszystkie zakamarki swej duszy, które na co dzień pozostawały w półcieniu?

Spojrzał na zegarek stojący na stoliku nocnym. Z mozołem wyznaczał upływ czasu i oznajmiał że za chwil zagrzmi donośnym głosem pobudki. Znak że rozpoczyna się dzień i wszelkie rozmyślania należy pozostawić na później. Lecz zanim to się stanie, jak co dzień…

– Dzień dobry Paniczu. – Do pomieszczenia pewnym krokiem weszła korpulentna kobieta w średnim, choć bliżej nie określonym wieku. Pewnym krokiem, szeroko kołysząc biodrami podeszła do okna szeroko rozsuwając zasłony z za których napłynęła jasność dnia. Znów przypominając o wczorajszym wieczorze.

Kobieta nie przejmując się grymasem niezadowolenia „Panicza” (choć bóg mi świadkiem nikt inny od lat nie zwracał się tak do maestro Cesara) odstawiła budzik który nie zdążył się odezwać (jak co dzień) i mocnym głosem zaczęła perorować.

– Kąpiel już gotowa. Musi się Panicz odświeżyć. Przygotowałam lekkie śniadanie… – tu spojrzała karcąco na „Panicza”. – – Próba rozpoczyna się za dwie godziny. Poranna prasa czeka w tym samym miejscu, ubiór według Panicza wskazań jest…

…nic nie potrafiło zakłócić spokoju tego miejsca. Milly – bowiem tak nazywała się kobieta – znała swego „Panicza” od zawsze. Znała również Wielkiego Arthur’a Saint-Léon. Ich przyzwyczajenia i reguły. Nic nie potrafiło ich zakłócić. Zawsze wszystko było gotowe na czas. Tak że sąsiedzi regulowali zegary nasłuchując kiedy Maestro wychodzi do Opery. Po drodze ten sam sprzedawca miał już gotowe trzy jabłka i te same słowa powitania. Od lat przyjmował za nie te same pieniądze, choć owoce zdążyły zdrożeć ćwierć raza. Ale nie żałował. O nie! Wszyscy w koło spoglądali na niego i zazdrościli takiego klienta. Który w swej krótkiej drodze z domu do Opery spotykał się z szacunkiem, ukłonami i pozdrowieniami. Aż po drzwi Największej Opery Świata. I niech Ciebie nie zwiodą pozory. Wielkość tego miejsca mierzona byłą nie rozmawiałem sceny (choć to również) lecz Historią, Tradycją i Nazwiskami Wielkich, którzy występowali i tworzyli tutaj. Lub nadal tworzą.

Nikogo nie zaskoczyło że jeszcze przed rozpoczęciem Próby, Cesare jako jeden z pierwszych zjawił się na miejscu. Tak było zawsze. Zasiadł wygodnie. Z pozoru z boku. Obserwując grupy artystów, pomocy, młodych i starszych osób. Samotnych i grupek. Zamyślonych i rozgadanych. Wszystkich którzy zmierzali na Próbę. Cesare w milczeniu obserwował. Sam. Jeden. Zamyślony. A kiedy przechodził koło niego ktoś zbyt głośno mówiąc bądź inaczej zakłócając oazę Choreografa, z miejsca napotykał na nieprzejednane ciekawe spojrzenie, które za każdym razem powodowało przestrach i zakłopotanie. A młody uczestnik próby milkł i odsuwał się na bok w niemej pozie przepraszając. I dalej już tylko szeptem pozwalał sobie na komentarz.
 
__________________
To nie lada sztuka pobudzać ludzkie emocje pocierając końskim włosiem po baraniej kiszce.
Junior jest offline  
Stary 20-04-2008, 00:59   #5
 
Hael's Avatar
 
Reputacja: 1 Hael jest na bardzo dobrej drodzeHael jest na bardzo dobrej drodzeHael jest na bardzo dobrej drodzeHael jest na bardzo dobrej drodzeHael jest na bardzo dobrej drodzeHael jest na bardzo dobrej drodzeHael jest na bardzo dobrej drodzeHael jest na bardzo dobrej drodzeHael jest na bardzo dobrej drodzeHael jest na bardzo dobrej drodzeHael jest na bardzo dobrej drodze
- Merci, monsieur! – Fanfan skłonił się niedbale i czmychnął w głąb korytarza. Stary Balzack uśmiechnął się tylko pobłażliwie pod nosem i poczłapał w swoją stronę.

Paryż to opera, a opera to Paryż! Te zakamarki, podłości i wszystko co w mieście najlepsze – przez arcydzieła sztuki do cudów techniki – to wszystko można było znaleźć w tym jednym, jedynym budynku…
L’Opéra Garnier.
Fanfan był tu ledwie od kilku miesięcy, a znał to miejsce już niemal jak własną kieszeń. Wiedział, jak dostać się do zamkniętej na klucz kostiumerni i gdzie Gervaise zwykle wieszał klucze. Wiedział, że przez obluzowaną deskę w suficie suszarni najłatwiej dostać się na strych, pamiętał dokładnie co i w którym miejscu się tam przechowuje, oraz gdzie pośród tego wszystkiego szukać gniazd myszy. Słowem – czuł się jak u siebie. I chyba już tylko nieliczne zakamarki w tym ogromnym budynku zdołały się uchować przed jego ciekawością. Jednym z nich były podziemia – był pewien, ze dało się do nich wejść z piwnicy, ale drzwi były solidnie zakratowane i zabarykadowane. Klucz - diabeł nakrył ogonem.

Fanfan skręcił w boczny korytarz i podążył karkołomnie skręconymi schodami na górę. Przy każdym jego kroku od drewnianych stopni odrywały się obłoczki kurzu i unosiły w powietrze, wirując w przeciskających się przez drzwi promieniach światła.
Ciasny korytarzyk u góry rozdwajał się. W malutkim pomieszczeniu na jednym jego końcu ktoś zostawił już pewnie kilkadziesiąt lat temu, pokaźny zbiór pędzli, farb i szpachel. Druga odnoga prowadziła krótszą drogą na rusztowania u góry sceny. Ani o jednym, ani o drugim korytarzu nie pamiętał już dzisiaj prawdopodobnie nikt.
Fanfanowi nie chodziło jednak o farby, czy scenę. Jakby dobrze wiedząc, czego szuka, podszedł do starej, purpurowej tkaniny zawieszonej na ścianie i uniósł ją lekko. W murze pod nią widniała pokaźnych rozmiarów wyrwa. Chłopak wspiął się na ścianę i przeszedł przez nią.

Po chwili znalazł się w suszarni – niebywałe, ale nawet tak imponujące miejsca jak opera paryska miały swoje tak prozaiczne zakamarki jak kilka sznurków z bielizną. Oczywiście, prostsza droga prowadziła tutaj przez pomieszczenia dla służby i normalne schody, ale zważywszy na to, jak wiele było tam ludzi, Fanfan na pewno zostałby zawrócony z drogi.
Suszarnia miała w sobie jednak coś bardziej zajmującego niż suszącą się na sznurku koszulę madamme Polais w rozmiarze X, X, X, XL.
Okno.
Słońce stało już wysoko nad horyzontem, błyszcząc się w Sekwanie i oświetlając całe, doskonale stąd widoczne miasto. Nad miastem unosiły się dymy z kominów, wirowały pokrzykiwania czy klaksony nielicznych samochodów. Nieopodal, gdzieś z boku, majaczyła Wieża Eiffla – znienawidzony kawał żelastwa, do którego jednak już nawet najstarsi paryżanie zaczynali się przekonywać.
Wiatr wiał delikatnie, a promienie słońca oświetlały piegowatą twarz Fanfana. Chłopak usiadł na parapecie otwartego okna i począł majtać nogami kilkanaście metrów nad ziemią.

Zupełnie zapomniał o próbie i o Balzacku. Kilkanaście minut później pędził już, zdyszany w kierunku zaplecza…
 
__________________
Ich bin ein Teil von jener Kraft
Die stets das Böse will
Und stets das Gute schafft...

Ostatnio edytowane przez Hael : 20-04-2008 o 01:06.
Hael jest offline  
Stary 24-04-2008, 00:44   #6
 
Diriad's Avatar
 
Reputacja: 1 Diriad jest jak niezastąpione światło przewodnieDiriad jest jak niezastąpione światło przewodnieDiriad jest jak niezastąpione światło przewodnieDiriad jest jak niezastąpione światło przewodnieDiriad jest jak niezastąpione światło przewodnieDiriad jest jak niezastąpione światło przewodnieDiriad jest jak niezastąpione światło przewodnieDiriad jest jak niezastąpione światło przewodnieDiriad jest jak niezastąpione światło przewodnieDiriad jest jak niezastąpione światło przewodnieDiriad jest jak niezastąpione światło przewodnie
Na ulicy, życzliwe ukłony co trzeciego prawie przechodnia witały Cesare’a. Zupełnie jakby tam, gdzie się pojawiał, chowało się wszystko co niedoskonałe, a każdy jeden człowiek nagle stawał się dystyngowany i elegancki. To mogło choć odrobinę poprawić dalekie od ideału samopoczucie, spowodowane… Jak to prowincjonalnie brzmi – kacem.
Wracając jednak do otaczającej go aury szacunku: skoro tak było na zwykłej ulicy, o ileż silniejsze wrażenie musiało to sprawiać w samej Operze, gdzie każdy, bez wyjątku każdy znał go.
I tak właśnie było – na miejscu nie było osoby, która by mu się nie ukłoniła i choćby na chwilę nie stała się gentil-homme, czy z angielska mówiąc – gentlemanem. Nawet gdzieś przemykający przez korytarze Fanfan zatrzymał się i poprawił beret na widok choreografa.
Mężczyzna wszedł do swojego pokoju, a z niego zaraz udał się na samą salę – na próbę.

Dookoła kręcili się różni artyści – muzycy, śpiewacy, tancerze… I, zdawałoby się, tabuny innych ludzi tak czy inaczej związanych ze sztuką. Ale mimo wszystko nie wszyscy byli obecni…

Na salę wbiegł Zbigniew Sarnecki. Francuzi nie znający prawidłowej wymowy imienia – w tym, od zawsze, także dyrygent, z którym mężczyzna miał dużo do czynienia – wymawiali to uparcie jako coś w typie słowa, które można przedstawić następująco: Sbińief. Z nazwiskiem szło im nieco lepiej. Tak czy siak, wiadomo było, o kogo chodzi.
- Znów spóźniony! Znowu! Cóż ja Bogu uczyniłem, że muszę to znosić? – takie, a także i gorsze rzeczy usłyszał z ust dyrygenta, Patricka Desfleurs. Do niego należało już, co należy z tym zrobić – a nikomu nie udało się opracować schematu, w jaki sposób najlepiej odpowiadać na takie zarzuty panu Desfleurs. W końcu jednak trzeba było usiąść na miejscu i zająć się próbą, która nareszcie mogła odbyć się w należytym porządku.

Próba zaczęła się na dobre.

Za sceną Balzack, Pan Kulisów, przez dobre kilkanaście minut rozglądał się za małym nicponiem – Fanfanem. Mały obiecał być na czas, ale... Balzack westchnął tylko i machnął ręką. Lubił tego młodziaka, a do jego „odpowiedzialności” zaczynał się już przyzwyczajać. Choć sam zainteresowany tego nie może wiedzieć!
„Dostanie porządnego, przysłowiowego prztyczka w nos. Oj, dostanie!” – pomyślał Balzack i zajął się pracą.

Tymczasem Amelie Charbonneau nareszcie uporała się ze wszystkimi pracami i mogła przyjść na próbę… Nawet nie spóźniona jakoś bardzo, może niecałe pół godziny. Zajęła miejsce na widowni, gdzieś z boku, pod lożą, nie rzucając się w oczy. Z resztą w innym przypadku, jeśli ktoś z tych „ważniejszych” miałby zły humor, mógłby ją porządnie prześwięcić za przeszkadzanie w próbie… A tak było bezpiecznie i zawsze można było wyjść – gdyby taką miała ochotę.

Reżyserska próba odbywała się tak, jak zwykle przebiegają takie przygotowania. Ci, którzy mają więcej do powiedzenia, wypominają podległym sobie każde, najmniejsze nawet potknięcie. Takie w końcu ich zadanie. Jednak w pewnym momencie zaczęły się dziać rzeczy, przez które nie można już było nazwać próby „zwyczajną”.
Kiedy tylko odezwał się wielki choreograf, Cesare Artur Saint-Leon, gdzieś z okolicy rozlegał się dziwny, głęboki śmiech… Początkowo wszyscy podejrzewali tych z tancerzy, którzy w danym momencie nie byli na scenie. Ta możliwość jednak wykluczona została przez kolejne powtarzanie się sytuacji mimo ostrych uwag w kierunku domniemanych wesołków.
Ze swojego bezpiecznego miejsca, Amelie podśmiechiwała się z całej sytuacji – bądź co bądź, nie można było jej odmówić komizmu. Wielki Cesare słowa nie mógł powiedzieć, by nie towarzyszył mu coraz pewniejszy siebie śmiech…

Rudy Fanfan zaś biegł w tym czasie gdzieś na górze, pędząc sobie tylko znanymi dróżkami – jeśli można tu użyć takiego słowa – za kulisy, do pana Balzacka. Gdy był już nad sceną, obok wszystkich rusztowań używanych przy bogatych dekoracjach, gdzieś z boku, także nad wszystkimi, mignął mu cień jakiejś postaci biegnącej po kładkach. To nie mógł być Balzack – od dawna już chyba nie wchodził tutaj na górę, nie w tym wieku! Ale w takim razie kto?

Cesare wstał, by udzielić tak porad, jak i reprymendy jednemu z tancerzy – Jules’owi Sauveterre. A w tym momencie, rozległ się donośny głos – niby z góry, a może i z dołu sceny…?
- Niezwykle zabawne, w jakim stanie wnuk wielkiego Saint-Leon przychodzi na pierwszą próbę reżyserską. To chyba magia, że wytrzymuje przy całej tej orkiestrze, czyż nie? – wypowiedź zakończyła najgłośniejsza salwa śmiechu, po której nastąpiła wielka cisza. Nikt, absolutnie nikt nie odważył się wypowiedzieć ani słowa przez następne kilka chwil…

Fanfan odwrócił się jeszcze raz i prawdopodobnie – choć głowy by sobie nie dał uciąć – znów zobaczył tę osobę biegnącą nad sceną… Nie, dwa razy nie mogło mu się przywidzieć!

Młoda pomocniczka, Amelie, patrzyła jak zaczarowana na dziwne wydarzenia. A z tego zamyślenia wyrwała ją jedna tylko rzecz:
Nagle na siedzenie tuż obok niej spadła piękna, czerwona róża. Dziewczyna rozejrzała się dookoła – była jedyna w pobliżu, to nie mogło być przeznaczone dla nikogo innego. Łodyga rośliny przewiązana była szeroką, czarną wstążką, na której ozdobnymi znakami wypisane były dwa znaki – jak inicjały - U.O.

Cała sytuacja miała jeden zasadniczy plus – Zbyszek miał chwilkę wolnego, aby odetchnąć i wyjąć z futerału skrzypiec inną część partytury. To też zrobił, jednak potrąciwszy leżący obok pojemnik, zobaczył, że spod niego wystaje biała koperta… Zaadresowana specjalnie do niego. Wyjął kartkę i czytał ozdobne, wyćwiczone pismo:

Cytat:
Świetnie, mój drogi Zbigniewie, coraz lepiej. Oby tak dalej! Przecież warto pracować nad talentem tak, jak warto szlifować szlachetny kamień… Czyż nie?

U.O.

PS: Bądź tak łaskaw i przekaż tę drugą kopertę Pierre’owi Garron, ’właścicielowi’ opery. Wyświadczysz mi tym przysługę.
Rzeczywiście – w kopercie był też drugi, zapieczętowany list…
 
__________________
Et tant pis si on me dit que c'est de la folie - a partir d'aujourd'hui, je veux une autre vie!
Et tant pis si on me dit que c'est une hérésie - pour moi, la vraie vie, c'est celle que l'on choisit!

Ostatnio edytowane przez Diriad : 24-04-2008 o 00:51.
Diriad jest offline  
Stary 24-04-2008, 11:37   #7
 
Bulny's Avatar
 
Reputacja: 1 Bulny ma wspaniałą reputacjęBulny ma wspaniałą reputacjęBulny ma wspaniałą reputacjęBulny ma wspaniałą reputacjęBulny ma wspaniałą reputacjęBulny ma wspaniałą reputacjęBulny ma wspaniałą reputacjęBulny ma wspaniałą reputacjęBulny ma wspaniałą reputacjęBulny ma wspaniałą reputacjęBulny ma wspaniałą reputację
Zbyszek ze spuszczoną głową słuchał reprymendy od dyrygenta. W sumie przyzwyczaił się do tego, że mistrza Desfleurs'a irytowały wieczne spóźnienia muzyka. W sumie nie czuł się już nawet tak winny jak za pierwszym razem. Słowa dyrygenta spłynęły po nim jak po kaczce, lecz trzeba było udawać przejęcie, aby czasem nie zostać wyrzuconym z pracy. Próbował się też nie śmiać, kiedy "szef" wymawiał nieudolnie jego nazwisko. Bardzo bawiło go to, z jakim trudem wszystkim przychodzi wymawianie jego personaliów. Po wyrzuceniu z opery o takim prestiżu pewnie żaden dyrektor nie przyjąłby skrzypka. No nic. Trzeba było przez chwilę poudawać, choć to nie było to wpisane w styl zachowania Polaka.

Po zebranej reprymendzie mężczyzna usiadł na swoim miejscu, czyli w sektorze instrumentów smyczkowych. Zajmując miejsce przywitał się ze wszystkimi ludźmi siedzącymi na około niego. Utrzymywał z nimi dobre stosunki. Często wszyscy po próbach wszyscy chodzili na lampkę wina i coś na przegryzkę do ulubionej kawiarenki mężczyzny. Xavier wiedział co robi kupując kamienicę za ogromne pieniądze. Wydatek zwrócił mu się pewnie już nawet pięciokrotnie, jak nie lepiej.

Po "rozłożeniu się", muzyk ocenił jeszcze dotykiem stan swoich włosów, które podczas biegu nieco się rozmierzwiły. Zdjął kokardę i spoglądając jeszcze na scenę rozwiązał ją. Potem wstał, zdjął płaszcz, wyciągnął się, po czym zakręcił nieco zalotnie głową, aby jego fryzura dobrze się ułożyła i ponownie ją związał. Nie robił tego jakoś specjalnie, raczej tkwiło w tym przyzwyczajenie, pozostałe mu jeszcze ze stanu kawalerskiego.

Gdy Zbigniew skończył robić wszystkie te czynności, zaczęła się próba. Jak zwykle, kiedy mężczyzna wczuł sie już w grę i poczuł duszę muzyki, ktoś oczywiście musiał przerwać, bo "pchnięcie szpadą nie pasowało", "wiolonczelista się spóźnił z wejściem w kolejny takt", "jakiś aktor podczas śpiewu kichnął wszystko psując". Sytuacje te wyprowadzały mężczyznę z równowagi, no ale takie trzeba ponieść koszta, aby spektakl przed możnymi Paryżanami się udał. Każdy błąd, każde potknięcie się. Wszystko to denerwowało choreografów i inne ważne persony, a Sarnecki miał z tych sytuacji niezły ubaw. Najśmieszniejszy był jednak głos rozlegający się po każdym przemówieniu monsieur Saint-Léon'a. Czasami skrzypek musiał dusić śmiech, dławiąc się śliną. Mimo karcących spojrzeń kolegów, odruch taki towarzyszył mu za każdym razem, kiedy rozlegał się potężny głos.

- Nie, nie wytrzymam. - szeptał mężczyzna zatykając usta. Z udawania że wszystko jest w porządku zrobił się cały czerwony, a gorący pot zalał jego ciało. Gdyby nie Ci wszyscy ludzie, pewnie teraz ryknąłby na całą salę i niemal tarzał się po ziemi. Ranga tego miejsca i przedmiotu zabaw, nie pozwalała mu jednak na taki czyn. Po chwili zaczął przysłuchiwać się słowom zza kulis. Gdy tajemniczy jegomość zaczął monolog, Sarnecki pomyślał, że teraz już nie wytrzyma i na prawdę wybuchnie. Słowa znikąd nie były jednak śmieszne. Pranie takich rzeczy w takim miejscu jest nietaktem nawet w Polsce, a co dopiero tutaj. Mężczyzna współczuł choreografowi tego poniżenia i miał nadzieję, że szanowny pan Cesare ma w sobie na tyle zdolności oralnych, aby umiejętnie obrócić całą sytuację w żart.

Widząc, że wszystkich na około zamurowało, człowiek pomyślał, że na dziś to chyba koniec. Doskonale znał mentalność dusz artystycznych i wiedział, że po takim czymś raczej nie będzie sensu ciągnąć próby. Należy chwilę odpocząć. Wziął swój futerał, i grzebiąc w nim w poszukiwaniu nut coś wywrócił. Na szczęście nie narobił huku. Ale co to? Coś białego było pod przewróconym pojemnikiem. Skrzypek sięgnął po znalezioną kopertę, po czym otworzył ją, wertując jej zawartość. Mimowolnie uśmiechnął się czytając słowa o szlifowaniu kamienia. Od zawsze lubił, gdy chwalono jego umiejętności. Oczywiście nie zawsze miał ochotę wysłuchiwać pochwał, ale dobrze jest wiedzieć, że ktoś docenia jego ciężką pracę.

Muzyk przez chwilę głowił się do kogo należą inicjały U. O. Nikt nie przychodził mu jednak na myśl. Czytając Post Scriptum zmierzył wzrokiem drugą kopertę. Miał nieodpartą chęć, aby ją otworzyć i zobaczyć co jest w środku. A jeśli to coś poufnego? Mężczyzna mógłby nieźle dostać wtedy po uszach. "Trzeba zanieść ją dyrektorowi..." - pomyślał. Spojrzał na scenę i ludzi wokół niego. Nie wydawało się raczej, aby próba miała ciągnąć się bez pięciominutowej przerwy. Ten czas chyba wystarczy mężczyźnie by znaleźć dyrektora.

- Na chwilę was opuszczę. - rzekł Zbyszek wstając z miejsca, po czym wyszedł z głównej auli. Skierował swoje kroki w stronę siedziby dyrektora, który zapewne miast obserwować próbę załatwiał jakieś formalności...
 
__________________
"Gdy Ci obcych ludzi trzech mówi że jesteś pijany to idź spać" - Stare żydowskie przysłowie ;)
Bulny jest offline  
Stary 26-04-2008, 20:20   #8
 
Cold's Avatar
 
Reputacja: 1 Cold ma wspaniałą reputacjęCold ma wspaniałą reputacjęCold ma wspaniałą reputacjęCold ma wspaniałą reputacjęCold ma wspaniałą reputacjęCold ma wspaniałą reputacjęCold ma wspaniałą reputacjęCold ma wspaniałą reputacjęCold ma wspaniałą reputacjęCold ma wspaniałą reputacjęCold ma wspaniałą reputację
Po naprawdę ciężkiej harówce, zajmującej mnóstwo cennego czasu, dwudziestoletniej dziewczynie przysługiwała choć kilkuminutowa przerwa – której swoją drogą nie wyrzekłaby się nawet za wszystkie skarby świata. Bo sprzątanie garderób i układanie tych wszystkich kostiumów we właściwych miejscach, dzień w dzień bez przerwy, wcale nie było najwspanialszym zajęciem, jakiego kiedykolwiek tknęła się Amelie Charbonneau – i mimo tego, że nawet nie narzekała na fakt, iż płacili jej grosze, że nie marudziła i nie kręciła nosem; mimo tego wszystkiego chwila odpoczynku była dla niej istnym darem niebios, chwilą oderwania się od szarej rzeczywistości, całej pokrytej kurzem i pajęczyną...
Tak mógłby pomyśleć ktoś, kto zupełnie nie znał tej niewysokiej, pięknej dziewczyny o delikatnych rysach twarzy; ktoś, kto ocenia osoby i sytuacje tylko i wyłącznie poprzez własne obserwacje, bez jakiegokolwiek bliższego poznania.

Amelie pomimo tego, że pochodziła z jednej z najniższych warstw społecznych, że była jedynie pomocniczką, której wydawało się jedynie rozkazy, aby przyniosła to czy tamto, aby posprzątała, czy też sprawdziła ogólny stan dekoracji; pomimo tych wszystkich aspektów jej życia, panna Charbonneau była jedną z najszczęśliwszych osób pracujących w operze. Dlaczego? Ano dlatego, gdyż na co dzień miała kontakt ze sztuką, z pięknem, ze śpiewem i poezją, które kochała ponad życie. Mogła codziennie przysłuchiwać i przypatrywać się próbom - a późnymi wieczorami, kiedy już nikogo (bądź prawie) nie było w budynku, mogła wyjść na scenę i oczami wyobraźni przeistoczyć się w piękną, dystyngowaną śpiewaczkę operową...

Biegła przez przeróżne korytarze, przeciskając się pomiędzy przygotowującymi się do próby aktorami, śpiewakami, tancerzami – nie chciała się spóźnić, ani przeoczyć czegokolwiek, co mogłoby być o wiele ciekawsze, niż zamiatanie podłogi.
Lekko zmachana, z kaskadą brązowych włosów opadających na ramiona i twarz – które swoją drogą nie tak dawno upięte były w ciasny kok – usiadła gdzieś na uboczu, w miejscu pod lożą, gdzie nikt nieproszony nie mógł jej zauważyć – przynajmniej nie tak od razu.
Założywszy niesforne kosmyki włosów za uszy, rozsiadła się wygodniej w fotelu, założyła nogę na nogę i opierając się łokciem o poręcz, zaczęła przyglądać się próbie.

Nie mogła ukryć uczucia radości i dziwnej ekscytacji oraz tych dreszczy, kiedy na scenie pojawił się jej przyjaciel – Jules. Uśmiechnęła się kącikami ust, starając się powstrzymać od pomachania tancerzowi.
Nie była wcale zazdrosna o to, że on mógł być na scenie całkowicie legalnie, kiedy ona – utalentowana, uboga dziewczyna – musiała pracować jako pomoc techniczna. Z Julesa była bardzo dumna i starała się być dla niego jak największym wsparciem. Kochała go... Kochała, ale nie w sposób, w jaki kobieta kocha mężczyznę – kochała go jak brata, z którym jest się bardzo zżytym.
~*~
Był to ciepły, letni dzień, kiedy Amelie i Jules siedzieli razem na schodach – tuż przed budynkiem opery – delektując się świeżym powietrzem i obgadując przechadzających się tamtędy ludzi.
Gdy zabrakło im tematów do rozmów i zapadła między nimi lekko niezręczna, grobowa cisza, dziewczynie przyszło coś na myśl... Coś, czym postanowiła podzielić się ze swoim przyjacielem – coś, co musiało być powiedziane, zanim cokolwiek by się stało.
- Jules... – powiedziała, patrząc na niego z nienaturalną dla niej powagą.
- Tak? – spytał, podnosząc jedną brew ze zdziwienia.
Lekki podmuch wiatru rozwiał im włosy, kiedy Amelie wzięła głęboki wdech.
- Chciałabym cię o coś prosić – zaczęła, wciąż patrząc w jego niebieskie oczy z ogromną powagą. – Chcę cię prosić o to, abyś przyrzekł mi, że nigdy, ale to przenigdy nie poczujesz do mnie niczego, prócz przyjaźni.
- Hm? – Jules nie do końca rozumiał, o co jej chodzi. Czyżby prosiła o...
- Po prostu chcę, abyś nigdy się we mnie nie zakochał! Tworzylibyśmy idealną parę, a rzeczy idealne nie mają prawa istnieć. Och, nie patrz tak na mnie! Wiem, że to trochę bezsensu, ale... Po prostu chcę, abyś był dla mnie najbliższym przyjacielem, a nie kochankiem, którego mogę stracić. – Spojrzała przed siebie, zastanawiając się nad głupotą wypowiedzianych przez nią słów.
- W porządku... – odparł, starając się odnaleźć punkt, w który wpatrywała się Amelie. – Ale ty też obiecaj mi, że się we mnie nie zakochasz. Zgoda?
- Oui monsieur. – Uśmiechnęła się do niego, po czym oparła głowę o jego ramię.

~*~
Kiedy nadszedł czas na krótką przemowę choreografa, gdzieś z zakamarków wydobył się jakiś odgłos... A raczej głośny, wyraźny, męski śmiech.
Amelie, siedząca na widowni, odruchowo rozejrzała się dookoła siebie, jakby mając nadzieję, że odnajdzie źródło owego śmiechu. Niestety, poszukiwania zakończyły się fiaskiem, a śmiejący się głos rozlegał się za każdym razem, kiedy choreograf Cesare próbował powiedzieć choćby słowo.

Z początku lekko zdezorientowana, później już całkowicie roześmiana Amelie, zakrywała usta dłonią, starając się nie parsknąć swoim głośnym, można by rzec – żenującym, śmiechem.
Muszę przyznać, że warto było przychodzić na próbę” przeszło jej przez myśl, kiedy niemalże zwijała się ze śmiechu. Sytuacja co prawda nie była zabawna, a przynajmniej nie dla osoby, do której były skierowane słowa „Niezwykle zabawne, w jakim stanie wnuk wielkiego Saint-Leon przychodzi na pierwszą próbę reżyserską. To chyba magia, że wytrzymuje przy całej tej orkiestrze, czyż nie?
Już w połowie pierwszego zdania dziewczyna opanowała swój śmiech i z uwagą przysłuchiwała się temu wszystkiemu, a także przyglądała się twarzy choreografa.

Gdyby nie coś dziwnego, co wydarzyło się chwilę później, z pewnością siedziałaby jeszcze długi czas, zastanawiając się czy jest jej żal monsieur Cesara.
Delikatnie wzięła różę, która spadła tuż obok niej, i powąchała ją. Zapach tego kwiatu był naprawdę piękny – niemalże narkotyzujący. Dopiero po chwili Amelie zauważyła czarną wstążkę, którą przewiązana była łodyga róży.
U.O? A któż to taki...?
Intuicyjnie spojrzała w górę, lecz nikogo tam nie zauważyła... „To On...” przeszło jej przez myśl, kiedy kolejny raz zatopiła się w zapachu róży.
Muszę pokazać Julesowi różę! Wtedy będzie musiał uwierzyć w Jego istnienie!
Już szykowała się, aby ruszyć w stronę swojego przyjaciela, gdy naszło ją zwątpienie. "A może lepiej zostawić to dla siebie? Niee... Zobaczymy co o tym myśli Jules..."
 
__________________
Jaka, sądzisz, jest biblia cygańska?
Niepisana, wędrowna, wróżebna.
Naszeptała ją babom noc srebrna,
Naświetliła luna świętojańska.
Cold jest offline  
Stary 03-05-2008, 23:57   #9
 
Hael's Avatar
 
Reputacja: 1 Hael jest na bardzo dobrej drodzeHael jest na bardzo dobrej drodzeHael jest na bardzo dobrej drodzeHael jest na bardzo dobrej drodzeHael jest na bardzo dobrej drodzeHael jest na bardzo dobrej drodzeHael jest na bardzo dobrej drodzeHael jest na bardzo dobrej drodzeHael jest na bardzo dobrej drodzeHael jest na bardzo dobrej drodzeHael jest na bardzo dobrej drodze
- Salope, salope, salope!
Przed momentem Fanfan uświadomił sobie właśnie, iż wyznaczona mu przez pana Balzacka półgodzina prawdopodobnie minęła już jakiś czas temu. Znaczny czas temu. I teraz, jakby chcąc nadgonić zmarnowany czas, pędził po rozłożonych nad sceną, chybotliwych rusztowaniach - tędy było szybciej niż ciasnymi zaułkami na dole. Lecz nagle...

Jakiś niejasny kształt mignął mu w kącie oka.

Fanfan raptownie stanął w miejscu. Podejrzliwie obejrzał się na wąską drabinę prowadzącą na jeden z wyższych podestów. Przywidziało mu się? Nie, niemożliwe! Chociaż może... Fanfan stał tam przez chwilę, wypatrując czegokolwiek niezwykłego. Nie dostrzegł jednak nic bardziej zajmującego niż drobinki kurzu wirujące w powietrzu. Chłopak potrząsnął głową i chciał już iść dalej, jednak...

Znowu! Coś przemknęło pomiędzy światłami, tym razem tuż-tuż, wprost namacalnie blisko. Na pewno mu się nie przewidziało!

Rudzielec zawahał się. W zasadzie, powinien już dawno zameldować się na zapleczu u Balzacka... Fanfan wahał się jednak tylko przez krótką chwilę. Wrodzona buta i ciekawość przeważyły niemal natychmiast. Chłopak rzucił się do tyłu, z małpią zwinnością wspiął się drabiną na sąsiedni podest i ruszył w pościg - nie zastanawiając się nawet zbytnio, kogo lub co ściga.
 
__________________
Ich bin ein Teil von jener Kraft
Die stets das Böse will
Und stets das Gute schafft...
Hael jest offline  
Stary 05-05-2008, 00:44   #10
 
Diriad's Avatar
 
Reputacja: 1 Diriad jest jak niezastąpione światło przewodnieDiriad jest jak niezastąpione światło przewodnieDiriad jest jak niezastąpione światło przewodnieDiriad jest jak niezastąpione światło przewodnieDiriad jest jak niezastąpione światło przewodnieDiriad jest jak niezastąpione światło przewodnieDiriad jest jak niezastąpione światło przewodnieDiriad jest jak niezastąpione światło przewodnieDiriad jest jak niezastąpione światło przewodnieDiriad jest jak niezastąpione światło przewodnieDiriad jest jak niezastąpione światło przewodnie
Zbigniew Sarnecki podniósł się z miejsca i przeprosił, kierując się ku wyjściu. Normalnie sprowokowałby tym samym przynajmniej kilka niezadowolonych spojrzeń, jednak nie tym razem – przez zajścia poprzednich minut nikt nawet nie zwrócił uwagi na jego zachowanie. Przeszedł więc między rzędami foteli na widowni – bowiem do gabinetu dyrektora łatwiej było się dostać tą drogą niż przez kulisy – mijając kilka osób siedzących na widowni.

Jedną z tych osób była Amelie, która nie zwróciłaby żadnej uwagi na mężczyznę, gdyby nie jeden fakt: w ręce niósł on rozłożoną kartkę, na której dole zauważyła mały szczegół – podpis „U.O.”… Choć może tylko wydawało jej się przez zaaferowanie sprawą róży i „przygód” na próbie? A jeśli nawet dobrze widziała, to co to znaczyło?
Dziewczyna, zatopiona w myślach, nie zauważyła nawet, że biegnie w jej stronę Jules, uśmiechając się:
- Salut! Chyba mamy chwilkę przerwy. Tyle się dzisiaj dzieje! Widziałaś to wszystko z Saint-Leon’em? Nie wiem, co bym zrobił na jego miejscu… Ale jedno jest pewne – temu dowcipnisiowi zza sceny mocno się dostanie.
W tym momencie dostrzegł różę w rękach Amelie.
- A to co? Czyżbyś miała wielbiciela?

Zbyszek jednak niczego nie świadom szedł dalej, w poszukiwaniu dyrektora. Tak jak się spodziewał, znalazł go siedzącego w swoim gabinecie, ze stertą dokumentów na biurku.
Gdy tylko Pierre Garron, elegancki mężczyzna w średnim wieku, dostrzegł gościa, bez żadnych wstępów czy powitań zdjął okulary i spytał krótko:
- Tak?

W tym samym czasie stojący na scenie mogli usłyszeć kilka stuków z góry – to Fanfan biegł po krętych kładkach, między linami podwieszającymi dekoracje. I w tej pogoni wydawało mu się, że dostrzegł kilka razy czarny, lekki płaszcz…
Lecz nagle stanął, zatrzymawszy się tuż przed Founier’em, innym z pomocników Balzacka. I to zdecydowanie tym, z którym najmniej chciałby się spotkać. Ciężka ręka mężczyzna mocno złapała Fanfana, a mina mówiła, że chodzi o coś poważnego.
- Więc to kolejny twój żałosny dowcip? O, nie, tym razem miarka się przebrała!
 
__________________
Et tant pis si on me dit que c'est de la folie - a partir d'aujourd'hui, je veux une autre vie!
Et tant pis si on me dit que c'est une hérésie - pour moi, la vraie vie, c'est celle que l'on choisit!
Diriad jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 16:06.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172