Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 28-04-2008, 10:54   #1
M.M
 
M.M's Avatar
 
Reputacja: 1 M.M jest na bardzo dobrej drodzeM.M jest na bardzo dobrej drodzeM.M jest na bardzo dobrej drodzeM.M jest na bardzo dobrej drodzeM.M jest na bardzo dobrej drodzeM.M jest na bardzo dobrej drodzeM.M jest na bardzo dobrej drodzeM.M jest na bardzo dobrej drodzeM.M jest na bardzo dobrej drodzeM.M jest na bardzo dobrej drodzeM.M jest na bardzo dobrej drodze
[Planescape] Astronom

"Widziałem odległe krańce Wieloświata i wróciłem do Sigil, by o nich opowiedzieć. Stąpałem po ciałach martwych bogów i nawijałem promienie księżyca w Astralu, stojąc naprzeciw tysiąca krzyczących rycerzy githyanki. Przekroczyłem granice egzystencji i patrzyłem, jak moja esencja drży przede mną. Cóż mogę dla Ciebie uczynić?"
- Kandrian Podróżnik




„Astronom”

~


Chcesz? Opowiem ci bajkę. Obiecuję, że nie będzie długa. Albo i będzie. Wiesz?, to dziwne, ale tutaj nie ma to znaczenia. Jestem pewien, że chcesz ją usłyszeć. Czyż nie po to tutaj jesteś? Po cóż innego miałbyś zawracać głowę staremu opowiadaczowi? Zamknij więc oczy i słuchaj uważnie. Skoncentruj się, bo gdy zacznę nie będzie dla ciebie odwrotu. Jeśli twój umysł nie będzie dostatecznie czysty, trafisz do świata baśni, a stamtąd nie łatwo będzie cię wyciągnąć. W baśni żyją byty o wiele bardziej niebezpiecznie niż mogłoby się zdawać. Nie są ludźmi, nie są nawet potworami. To istoty bez własnej egzystencji, które powołane do istnienia przez niezliczonych bajarzy tułają się po pustym świecie. Obok tęczowych zamków spotkasz tam postrzępione iglice złych czarnoksiężników, obok domków na kurzej łapce zakręcone labirynty, z których nie ma wyjścia. Dla tych istot byłbyś intruzem, powtarzam zatem, nie daj się pochłonąć opowieści. Może się bowiem okazać, że gdy na powrót otworzysz oczy, mnie już tutaj nie będzie. Miast tego obudzisz się w dziwacznej krainie, stworzonej tutaj… W twojej głowie. Obudzisz się w pustym świecie, pośród własnych koszmarów.

W pewnej pięknej, baśniowej krainie żył sobie kiedyś człowiek, który pragnął skraść wszystkie gwiazdy. Był to dobry człowiek, którego marzenie nie przeszkadzało innym istotom w krainie. Istoty wiedziały bowiem, że ów dobry człowiek nigdy nie osiągnie swego celu. Nie da się przecież skraść gwiazd, mówili jedni. Tylko bogowie mogą tego dokonać, szeptali drudzy. Człowiek jednak bardzo wierzył w to, że pewnego dnia zgarnie wszystkie jasności w worek, zawiąże go i do końca swych dni wpatrywał się będzie w swe skradzione, gwieździste niebo. Musisz bowiem wiedzieć drogi słuchaczu, że człowiek nie upatrywał wtedy nic złego w kradzieży. Kraina, w której żył wolna była od zła i występku. Wszystkie dobra były wspólne, a istoty wspierały się razem w codziennych zmaganiach z ciężką pracą. Kiedy człowiek dorósł i nauczył się w końcu kreślić litery, zrozumiał, że wcale nie musi kraść gwiazd z firmamentu. Pojął, że każdy może nakreślić je sobie na pergaminie, wyryć w drewnie, narysować na piasku. To jednak go nie zadowalało. Wiedział bowiem, że gwiazdy nakreślone na pergaminie, wyryte w drewnie i narysowane na piasku są urojone, że nie ma w nim nic niezwykłego. Gdzież im było do ukochanych, światłych punktów rozrzuconych na czarnej płachcie nocy? Postanowił więc człowiek nauczyć się więcej o otaczającym go świecie. Korzystając z prastarej wiedzy prastarych mentorów nauczył się czytać zawiłe zdania w różnych językach. Czytanie ksiąg bardzo mu się spodobało i stało się dla niego chlebem codziennym. Pomimo, że nigdy nie zapomniał o swych gwiazdach, całe dnie spędzał w bibliotece. Połykał wiedzę daną mu przez księgi i mentorów, gromadził ją w swym przepastnym umyśle. Dowiedział się wielu rzeczy o gwiazdach, interpretował pieśni ułożone przez najlepszych poetów ku ich chwale . Lecz i to mu nie wystarczało. Wiedział bowiem, że to co umysł człowieka potrafi sobie wyobrazić za pomocą przeczytanych słów, nie równa się temu co może zobaczyć i samemu poczuć. Poznał prawdę i bardzo się nią zaniepokoił. Dużo czasu minęło zanim ponownie zajrzał do biblioteki i spotkał się z mentorami. Kiedy jednak już to zrobił, stara pasja powróciła do niego ze zdwojoną potęgą. Pewnego razu odnalazł na jednym z regałów starą, zakurzoną i niezwykle grubą księgę. Było to największe i najstarsze tomisko, jakie człowiek kiedykolwiek widział. Napis, który został nań wyryty przerósł najśmielsze oczekiwania człowieka. Głosił bowiem: „Tysiąc sto jedenaście sposobów na to by schwytać gwiazdy.” Oto jednak z wielkiej radości stała się wielka rozpacz. Okazało się bowiem, że wolumin zamknięty jest na wielką, srebrną kłódkę. Człowiek próbował wielu sposobów na to by otworzyć księgę, nie mógł jednak dokonać tego żadnymi czynami. Nie pomogło ostrze siekiery, służącej do rąbania drew. Nie pomógł nóż, służący do krajania chleba. Nie pomógł obuch kija, służącego do podparcia starczych kości. Zrozpaczony człowiek zwrócił się więc po pomoc do mentorów, ci jednak milczeli, udając, że człowiek nie istnieje. Próbował on zwrócić ich uwagę, lecz za każdym razem działo się tak samo. Mentorowie odchodzili, a człowiek nie potrafił ich dogonić. Musisz bowiem wiedzieć, że potrafili oni znikać w cieniu jak magiczne istoty z wielu opowieści. Człowiek płakał przez wiele dni i nocy, ściskając w dłoniach swą świętą księgę. Zaszył się w swojej chatce na skraju lasy, gdzie przestano go odwiedzać. Człowiek był przeto dawniej niezwykle lubiany, a i goście, inne istoty z krainy, chętnie go odwiedzali. Od momentu jednak, w którym człowiek znalazł zamknięty wolumin, istoty przestały go zauważać. Nie słuchały go kiedy mówił i uciekały gdy się zbliżał. Ilekroć udało mu się którąś z nich dogonić, ta znikała w cieniu podobnie jak mentorzy. Był to test, ale człowiek jeszcze o tym nie wiedział. Sprawdzian miał pokazać, czy człowiek jest gotów poświęcić przyjaciół dla swego największego marzenia. I tkwił człowiek w samotności przez lat jedenaście, aż całkiem zarósł włosiem i brudem. Dnia pewnego nieoczekiwanie rozległo się pukanie do drzwi jego starej chatki. Kiedy z wielkim lękiem zdobył się na ich otwarcie, ujrzał wysokiego, chudego starca w ciemnym płaszczu. Przeraził się wielce człowiek, bo już jako dziecko słyszał o Czarnoksiężniku, jedynej złej osobie w krainie. Nikt go nigdy nie widział, lecz wszyscy wiedzieli jak wygląda. Przedstawiano go jako starego diabła w czarnym przebraniu. Nie było jednak odwrotu, gdyż Czarnoksiężnik mocą czarodziejską uwięził umysł człowieka i sparaliżował go strachem. Mimo, że został zaklęty, nie wypuścił człowiek z ręki swej ukochanej księgi. Czarnoksiężnik pokiwał wtedy głową i powiedział: „Jesteś już gotów mały człowieku. Jesteś gotów, by posiąść mą tajemnicę i skraść gwiazdy z nieboskłonu. Bowiem to ja jestem autorem księgi, której pilnowałeś przez lat jedenaście. Oto i powiem ci gdzie ukryty jest srebrny klucz. Musisz wdrapać się na najwyższą górę, jaką znasz, wejść do najgłębszej jaskini i przejść przez najdłuższy korytarz. Kiedy tego dokonasz, wejdziesz do Komnaty Strażników. Strażnicy spać będą i przejdziesz obok nich spokojnie, aż do klucza. Jest tylko jeden warunek. Kiedy wejdziesz do Komnaty będziesz musiał wyrzec się wszystkich marzeń i nie myśleć o ukochanych gwiazdach. Jeśli wkroczysz między strażników z takimi myślami, obudzą się oni i odbiorą ci życie. A wtedy nigdy już nigdy nie odnajdziesz swych gwiazd.”. To wszystko powiedziawszy roześmiał się straszliwie Czarnoksiężnik, a śmiał się długo i przerażająco. Później odszedł niby senna mara. Jeszcze tego samego dnia ruszył człowiek na poszukiwania klucza. Najwyższej góry szukał lat pięć, do najgłębszej z jaskiń schodził lat trzy i tyleż samo zajęła mu przeprawa przez najdłuższy z korytarzy. Razem dało to wynik lat jedenastu. Był więc już starcem człowiek kiedy w końcu stanął u progu Komnaty Strażników. Zajrzał jednak do niej wodzony przez nos ogromną radością. Wnet przeraził się Strażników i niemal ruszył w powrotną drogę. Bowiem, mimo że istotnie spali oni głębokim snem, ich wygląd był tak przerażający, że człowiek truchlał na samą o nich myśl. Jednakże marzenie o gwiazdach, którym żył człowiek przez całe swe długie życie, okazało się silniejsze. Człowiek obmyślił plan, dzięki któremu przejść miał obok strażników bez najmniejszego lęku. Obiecał sobie, że będzie myślał tylko i wyłącznie o ukochanych gwiazdach, co nie pozostawi mu w sercu miejsca na strach. Ponownie szczęśliwy, pełen nowych sił, wkroczył więc człowiek do Komnaty Strażników. Przez cały czas myślał o gwiazdach, a kiedy ujrzał pod ścianą srebrny klucz, o niczym innym wręcz nie potrafił. Zapomniał jednak człowiek o przestrodze Czarnoksiężnika, która nakazywała porzucić w Komnacie Strażników wszelkie marzenia. Zanim człowiek sięgnął upragnionego klucza, Strażnicy dopadli do niego, a on sam struchlał tak, że nie mógł się ruszyć. W ręce pierwszego ze Strażników błysnęła siekiera do rąbania drew i odrąbała człowiekowi kawałek głowy. W ręce drugiego ze Strażników wykwitł nóż do krajania chleba i tenże nóż zatopiony został w człowieczym karku. W ręce trzeciego ze strażników pojawił się kij do podpierania starczych kości i kijem tym roztrzaskano człowiekowi lico. Padł więc człowiek na wznak, a Strażnicy ponownie zasnęli na swych miejscach. Nie zadano jednak człowiekowi śmiertelnych ciosów. Siłą marzeń podpełzł człowiek do klucza i ujął go w dłonie. Czując, że umiera wsunął go w kłódeczkę i przekręcił jedenaście razy. Przed oczyma zapanowała mu ciemność, ale mimo niej skupił się i otwarł wolumin. Czekał na ta chwilę przez całe życie i tą chwilą miał je zakończyć. Oto co ujrzał człowiek:

NIE MOŻNA SKRAŚĆ GWIAZD.
NIE MOŻNA SKRAŚĆ GWIAZD.
NIE MOŻNA SKRAŚĆ GWIAZD.
NIE MOŻNA SKRAŚĆ GWIAZD.
NIE MOŻNA SKRAŚĆ GWIAZD.
NIE MOŻNA SKRAŚĆ GWIAZD.
NIE MOŻNA SKRAŚĆ GWIAZD.
NIE MOŻNA SKRAŚĆ GWIAZD.
NIE MOŻNA SKRAŚĆ GWIAZD.
NIE MOŻNA SKRAŚĆ GWIAZD.
NIE MOŻNA SKRAŚĆ GWIAZD…

~


Istnieją miejsca, których nie ma na żadnych mapach… W jednym z takich miejsc, w przestrzeni wilgotnej i parnej, śmierdzącej zgnilizną i siarką, stał sobie olbrzymi tron. Tron ten nie był zwykłym tronem, albowiem wyryty był w kolosalnym grzybie. Grzyb ten był potężniejszy od większości budowli znanych mieszkańcom Sfer Wewnętrznych, aczkolwiek mierzony standardami ponurych ziem niczyich, był zaledwie niedorozwiniętym przedstawicielem swego gatunku. Na obślizgłym tronie wciśniętym w pleśń siedziała jedna z najpotężniejszych istot w tej części Sfer. Jako jednak, iż o Sferach wciąż niewiele nam wiadomo, gdzieś o wiele dalej mogła być ona zaledwie marnym pionkiem pośród o wiele bardziej wytrawnych graczy. Zdajesz sobie sprawę, że istnieją byty, traktujące demony za swojego rodzaju przekąskę? Gdzieś już słyszałem te słowa. Nie pamiętam dokładnie z czyich ust padły, ale musiała być to mądra osoba. To dobrze, bo szanuję mądre osoby. Siedząca na tronie istota z pewnością należała do takowych, jej jednak nie szanuję w najmniejszym stopniu. Rozpasłe ze wszech miar monstrum wylewało się swym galaretowatym ciałem z ram siedziska, szerokie było natomiast jak powierzchnia areny cyrkowej. Gdyby nie otwór gębowy, ze środka którego łyskały ponuro białe kły, ciężko byłoby zaliczyć ów cuchnący twór do istoty żyjącej. Król Szlamu oddychał chrapliwie, aż drżały ściany. Przytwierdzony na wieczność do swojego tronu dawno już stał się jednością z grzybem. Nieustannie pożywiał się nim, a w zamian za to dostarczał mu witalnych mocy, których posiadał aż nadto. Dniami i nocami nie robił nic innego jak tylko pożerał szlam i odpady z innych Sfer. Trepy z Wewnętrznych nawet nie zdają sobie sprawy z istnienia światów, które są tylko i wyłącznie składowiskami ich odchodów. Mocarstwo Króla Szlamu było właśnie jednym z takich światów. I bynajmniej nie przeszkadzało mu to w byciu międzysferową potęgą. Jak wspominałem, Książe Szlamu żył, a raczej wegetował przez niezliczoną ilość wieków w spokoju. Zapomniał już o swych poddanych, nie pamiętał nawet po co istnieje. Jedynym, co przynosiło mu rozrywkę były mentalne rozmowy z grzybem. Rozmowy te niszczyły Króla od wewnątrz, zatruwając jego galaretowaty umysł marzeniami o jedzeniu. Głupcami są bowiem ci, którzy lekceważą siłę grzybów. Czyż dumny wojownik z pierwszego, lepszego świata nie zaśmiałby się w głos, słysząc o ich potędze? Gwarantuję, że nie uszedłby nawet kroku, gdyby tylko grzyby tego sobie zażyczyły. Umarłby w męczarniach tak straszliwych, że w umyśle samej Pani Bólu nie ma tyle miejsca by je pomieścić. Potem zaś stałby się ich niewielką częścią, przerobiony zostałby na jeden z milionów otworów gębowych i ssałby niewinne gąbki do końca świata. A że na koniec świat, przynajmniej na razie, się nie zanosi… Co tu dużo mówić? Ów arogancki wojownik miałby przesrane. Dosłownie… Wracając jednak do naszego potężnego Króla Szlamu, nadszedł w końcu taki dzień, w którym coś oderwało go od jedzenia i toksycznych rozmów z symbiotycznym bratem. Po raz pierwszy od eonów istota z Wewnątrz odważyła się zapuścić do Królestwa Szlamu…

~


Leżący wśród toksycznych odpadów, robaków, insektów, pajęczaków, grzybów, mszaków, odchodów i gąbek, człowiek darł się tak przeszywająco jak to potrafi tylko ofiara wyszukanych tortur. Nic dziwnego. Cztery, parzydełkowe otwory zaciskały mu się na piersi niczym pijawki. Problem polegał w tym, że były wielkości ogra, a każda z nich wspomagała się podczas posiłku setkami małych haczyków, rozrywających skórę jak płachtę jedwabiu. Ich pierwotne zastosowanie przewidywało rozdzieranie grubych ścian w poszukiwaniu smacznych gąbek, toteż z przedarciem się przez delikatną, ludzką skórę tym bardziej nie miały problemu. Powoli i systematycznie wypompowywały z człowieka krew, sprawiając, że z każdym powolnym pociągnięciem stawał się on coraz bardziej blady. A wydzierał się bez ustanku i we wszystkich językach, które znał. Drapieżne istoty były jednak bezlitosne, a nawet gdyby takie nie były, to nie posiadały przecież uszu. Kiedy człowiek zaczął w końcu przypominać wyżymaną, szarą szmatę, ustały na chwilę w swej miłej pracy. Gdzieś w oddali rozległo się zadowolone mlaskanie.
- *WYSTARCZY. POWIEDZIAŁ GRZYB.* – tubalny głos dochodził zewsząd i z nikąd, a brzmienie miał tak nieprzyjemne, że człowiek zwymiotowałby gdyby tylko miał czym – *ZACZYNASZ UMIERAĆ. POWIEDZIAŁ GRZYB. A TO NIE DOBRZE. KRZYKNĄŁ GRZYB. DLACZEGO NAS NIEPOKOISZ? PYTA GRZYB. DLACZEGO NIE MIELIBYŚMY CIĘ POŻREĆ, A Z TWEGO CIAŁA ZROBIĆ UST? ZASTANAWIA SIĘ GRZYB.* – głos bolał bardziej niż ssanie wszystkich otworów razem wziętych. Jakby stado bydła przetaczało się przez głowę. Człowiek zacharczał i spróbował wypluć coś z ust. Próby spełzły na niczym, gdyż jego ciało pozbawione już było większości płynów. Przy życiu utrzymywało je już tylko moc wielkiego grzyba.
- Przybywam… z bardzo… daleka… ty… rozumiesz… mój… język… - przerwy między słowami wyrzucanymi przez człowieka trwały po kilka minut, ale Król Szlamu czekał cierpliwie. Czego jak czego, ale cierpliwości nie mogło mu zabraknąć po tysiącleciach siedzenia w jednym miejscu.
- *ROZUMIEM. POWIEDZIAŁ GRZYB. ROZUMIEM WSZYSTKIE JĘZYKI. POWIEDZIAŁ GRZYB. CO CIĘ TU SPROWADZA PRZYBYSZU Z BARDZO DALEKA? PYTA GRZYB.*
- Nie… mam… celu… poszukuję… sensu…
- *TU GO NIE ZNAJDZIESZ. POWIEDZIAŁ GRZYB. TU ZNAJDZIESZ WIECZNOŚĆ. POWIEDZIAŁ GRZYB. JESTEŚ GOTÓW BY STAĆ SIĘ MYM SYNEM? PYTA GRZYB.*
- Zaczekaj… ja… mam… coś…
- *CO? ZACIEKAWIŁ SIĘ GRZYB. CO DLA NAS MASZ? PYTA GRZYB.* - tym razem w okrutnym głosie dało się wyczuć nutę nieludzkiego napięcia. Ssawki pociągnęły gwałtownie krwi, szalejąc z podniecenia. Niemy krzyk człowieka utonął w ciszy. Minęło wiele minut zanim odezwał się on ponownie.
- Nie… umiem… opisać… musisz… to… poczuć…
- *SPRAW ZATEM, ŻEBYŚMY POCZULI. POWIEDZIAŁ GRZYB.* - tym razem ssawki odlepiły się od bladego ciała, a człowiek runął w miękką toń pleśni. W miejscu, z którego przed chwilą sterczały mu otwory gębowe znajdowały się teraz wygryzione dziury. Wyglądało na to, że ssawki zaczęły już lizać żebra. Człowiek zatrząsł się agonalnie, po czym krzyknął z bólu po raz ostatni. Drżącą, siną ręką zakreślił w powietrzu łuk, pozostawiając za sobą szkarłatną łunę. Po chwili zaklęcie uformowało się w czerwoną dziurę, zawieszoną w przestrzeni.
- Sam… zobacz…- wycharczał człowiek. Jedna z ssawek, która wcześniej go torturowała, natychmiast przybliżyła się do dziury i skurczyła, tylko po to by za moment z powrotem się rozkurczyć. Przywodziła na myśl obwąchującego psa.
- *JEŚLI TO NIE BĘDZIE GODNE, MY NIE BĘDZIEMY DŁUŻEJ MARNOWAĆ CZASU. GNIEWA SIĘ GRZYB.*
- Sam… zobacz… - powtórzył człowiek, dalej drżąc jak wyciągnięty z wody rozbitek. Gdyby ssawka miała oczy, z pewnością dostrzegłaby na jego twarzy coś, co można było nazwać uśmiechem. Ta jednak dalej obwąchiwała magiczną dziurę, jakby wahając się co uczynić. W końcu przemogła się i ostrożnie przybliżyła do szkarłatnej otchłani. Wtopiła się w nią błyskawicznie i równie błyskawicznie była już z powrotem. Tym razem minęło kilka godzin, zanim Król Szlamu odezwał się ponownie. Jego głos nie brzmiał już tak jak dawniej.
- *GRZYB SIĘ BOI…*

~


Rozdział pierwszy,
w którym rzeczy dziwne dopiero zaczynają się dziać

~


„Lubię z blachy twego kubka
Pić herbatę gorzką, pani –
Lubię głaskać twego szczura,
Gdy się do mych nóg przyczołga –

Albo gadam z pogrzebaczem,
Albo łajam karbidówkę:
Ordynarna to jest dama,
Nie zdobiąca twego dworu.

A wszak piękne masz niechlujstwo
Z astronomią złych pająków,
Z ciemną kaźnią twej piwnicy,
Kędy boczki mrą na hakach.

O feudalna moja pani,
Chwalę sobie twe domostwo
Wieczny lennik na twych włosach,
Trwały wasal twego żebra...”


- S. Grochowiak, „Do Pani”

~

Sigil… Miasto Drzwi. Wyszydzane przez maluczkich, wychwalane przez straceńców. Nie istnieje, powiadam, drugie takie miejsce w całym Wieloświecie. Podziurawiony portalami ser. Stary, spleśniały kawał sera. Jak go nie kochać? Nie dostrzegacie jego subtelnego piękna? A kruszejące mury tak żałośnie restaurowane przez młoty dabusów? Czyż nie mają w sobie jakiejś cudownie niepokojącej liryki? Nie mają, powiadacie… A to sklepienie bez słońca? Ten całun pyłu, smogu i brudów? Gdzie indziej spotkacie coś takiego? Nic nadzwyczajnego, to mówią wasze oczy… Co z zapachem kostnicy o zmierzchu, po ulewie? Ta woń zawsze przyprawia mnie o drżenie rąk. Na was nie robi wrażenia, mylę się? Oczywiście, nie mylę się. Jesteście tu od niedawna, nie przesiąkliście jeszcze tym miejscem. Jesteście niewzruszeni również z innego powodu, prawda? Przeżyliście swoje, hm? Wszyscy razem i każde z osobna. Zdaje wam się, że widzieliście już wszystko co najgorsze i najlepsze. Gwarantuję wam śmiałkowie. Spędźcie tutaj ćwierć roku, a staniecie się jak te mury, jak sklepienie i kostnica gdy zmierzcha Światło. Mimo, że *wasze* ciała będą dalej wykonywać *wasze* polecenia, umysły będą wmurowane w to przeklęte miasto jak miliony innych. Niektóre z nich żyją w niewoli Sigil już tak długo, że wykształciły sobie nowe ciała. Ciała z kamienia, ciała z drewna, ciała z błota, ciała ze śmieci i deszczówki, kapiącej leniwie do podstawionego wiadra. Mówią do mnie zawsze ilekroć przechodzę Aleją. Wołają bym zawrócił tymi swoimi pozbawionymi nadziei głosami. Nienawidzę ich. Ale ja nie słucham. Nie słucham, bo wiem, że nic mi tu nie grozi. Przypadkowy przechodzień może zląkłby się ich słów, kto wie? Ale nie ja, który znam Sigil od podszewki. Szczałem w każdej zaplutej alei, zwiedziłem wszystkie rynsztoki, jadłem z każdego śmietniska. Bawiłem się na wszystkich balach, pijałem z najznamienitszymi istotami, byłem świadkiem przechodzenia przez niezliczoną ilość portali. To ja jestem Sigil, a Sigil jest mną. Pewnie, że jestem szaleńcem. Sigil jest szalone. Ostatnimi czasy coraz bardziej. Wszystko przez frakcje… Plwam na nie. Zawsze byłem zdania, że więcej przynoszą złego niż dobrego. Nawet Harmonium, którego tarcza nieraz chroniła mą cenną skórę. Nawet Czuciowcy, dzięki którym znów mogę obcować z kobietami bez kompleksów. Szlag by ich wszystkich! To ich pycha, nikogo innego!, zaprowadziła Sigil na skraj wyniszczenia. Moje kochane miasto stanęło nad przepaścią, ale wciąż walczy z wiatrem. Wiatrem bratobójczej wojny. Zaczęło się od Kaosytów, jak zwykle od nich. Wyjące do księżyca, wszawe psy. Są tak poprzekręcani, że te toksyczne słowa potraktowaliby jak komplement. Gdyby tylko je zrozumieli… Wyobrażacie sobie, że ci idioci napadli konwój Łaskobójców? Czerwonej śmierci! I to tylko dlatego, że ci eskortowali jakiegoś opętanego githa. Psy rzadko cechowały się rozmysłem, ale nigdy przedtem nie odważyły się zbrojnie wystąpić przeciw Sprawiedliwym. Byłem tam gdy dokonała się rzeź. Wybiegli z alei. Setki uzbrojonych po zęby, kaosyckich oddziałów. Porąbali olbrzymów niczym drwale wściekle wcinający się w las. Przestali dopiero gdy jelita Łaskobójców wpiły się między szpary w bruku. Mówiono później, że wyzwolony gith jest ich wyrocznią. Że czekali na Wybrana Chaosu od wieków i w końcu się doczekali. Słono przyszło im za niego zapłacić. Łaskobójcy zaczęli wyłapywać sigilczyków i obcych, przetrząsać ich rzeczy, brać na tortury. Słowem, czynić cokolwiek by dorwać się do Psów. Niestety przemiarkowali. Kiedy wtrącili do swych katakumb dwóch przypadkowych anarchistów zaczęło się piekło. Sigil nigdy nie widziało jeszcze tylu rzek krwi na ulicach. *Ja* w życiu nie widziałem tak wielkiej czerwieni. Oszczędzano tylko dabusów, nikogo innego. Zaszyłem się u zaprzyjaźnionej czarcicy, ale gdy i do niej wparowali Anarchiści, musiałem salwować się ucieczką poza Sigil. Przeczekałem na którymś z pustkowi. Nie wiem dokładnie ile czasu tam spędziłem, ale gdy wróciłem do miasta moja skóra była skórą starca. Sigil dogorywało, ale powoli uczyło się żyć wśród codziennych krwawych jatek. Mieszkańcy zaczęli je ignorować, chadzać bocznymi ulicami. Przystanią stała się gospoda, w której mamy szczęście się znajdować. „Pod Rusztem Płonącego Człeka”, niegdyś „Pod Gorejącym Człekiem”. Historia tego miejsca należy do innej opowieści…

… Piwa! Na Aoskara! Dajcież mi więcej piwa! Czy ja wyglądam na lim-lima? Niech mnie Tartar, biorą za piwo trzy razy więcej brzdęku niż za dobre buty, a leją tyle, że nawet szczać się nie zachce. Wszystko podrożało, moi drodzy śmiałkowie. Gdy tanieje ludzkie życie, drożeje cała reszta. Stara prawda zbieraczy. Zbliża się noc, co? Zatrzymujecie się na stałe, jak rozumiem? Dobrze czynicie. W tym błogosławionym przybytku jest bezpiecznie, a przy dobrej jadaczce można wytargować całkiem niezgorszą panienkę. Oczywiście to nie to samo co w Intelektualnych Rządzach, no ale… Bardzo nierozsądnie zrobilibyście, błąkając się po nocnym Sigil. W najlepszym wypadku dostalibyście po sztylecie na głowę, a w najgorszym… Na Wojnę Krwi, siedzimy przy słabym piwie, nie trzeba nam więcej nieszczęść. Dobrze, że się zatrzymaliście, tyle wam powiem. Tutaj jest czasem wesoło. Czasem kto komu obije gębę, czasem są grajkowie. A czasem nie ma nic. Tylko to nieszczęsne piwo warte mniej niż funt kłaków pierwszego lepszego skurla… Knebel! Milczeć wszyscy. To Twardogłowi, nie odwracajcie się. Tak, ci którzy właśnie weszli, knebel mówię. Po trzykroć przeklęte Harmonium, wszędzie wtyka nos. Jeszcze chwila, wytrwajcie. Przyszli wpisać kogoś do księgi umarłych. Zawsze tak robią gdy przychodzą w ciszy. Grzebiący Imiona ma potem masę roboty. Najgorsze jest to, że nie sposób im przyśmiać. Znajdą cię wszędzie i zawsze. Co? Poszli? Tak, poszli. Widzieliście kogo zabierali? Niski z brodą… Miał przepaskę? No tak, nieszczęsny Gavo. Był kiep, ale nie zasługiwał na Harmonium. Ktoś musiał go wkopać. To prawda, raz czy dwa przyciął kogoś dla brzdęku, ale tutaj każdy tak robi. Ten, który go wkopał, chociażby. Daleko mi do tego by prawić morały, żaden ze mnie krwawnik, ale widzę i obserwuję. Patrzeć nie zawsze znaczy widzieć. Widzieć nie zawsze znaczy obserwować. W Sigil musicie o tym pamiętać. Czasem wydaje mi się, że ślepcy mają łatwiej w tym mrowisku. Oczy są zawodne. Gotowe są wkopać was tak samo jak wkopano Gava. Dlatego ja nigdy nie obserwuję oczami, a duszą. Może się to wydać niedorzeczne, ale tu w Sigil trzeba żyć w zgodzie z własnym sumieniem. Straćcie je, a stracicie swe prawdziwe oczy. Zostanie wam tylko znieczulica. Znam pewną historię. Opowiada o istotach, które nie żyły w zgodzie z sumieniami albo ich nie posiadały. To właściwie miejscowa legenda o grupce wykolejeńców. Powiadają, że ich utrapione dusze do dziś błąkają się po Wieloświecie, próbując rozwikłać zagadkę, którą im zadano. Zagadkę ich własnego istnienia. To wszystko oczywiście bajka. Każdy z nich zginął dawno temu w okrutny sposób. Jeden spłonął w Wielkim Piecu na planie tak odległym, że nie ma go na żadnych mapach. Drugi zwyczajnie rozpłynął się w powietrzu, jeszcze inny legł w pojedynku ze straszliwą Rogatą Bestią. Było ich sześciu. A może ośmiu? Niech mnie licho jeśli pamiętam. Czasem mylą mi się te wszystkie opowiadane przy piwie historie. Muszę jeszcze trochę wypić to mi się przypomni. Kolejkę! Szpicuj się skórogłowy, nie dla ciebie! Tutaj kolejkę! Na czym skończyłem? Na przypominaniu sobie rzecz jasna. Opowieść o sześciu, a może ośmiu, zaczyna się chyba w jakiejś fortecy. Tak, właśnie w fortecy. Była to strzelista i zimna jak diabli budowla. Tak właśnie, zimna jak wszyscy diabli. Właściwie nie wiem czemu. W opowieści zawsze była zimna, ale macie rację, faktycznie to się kupy nie trzyma. Muszę to sprawdzić…

~

Kai


„Mógł mnie spotkać los innych Oczekujących lub też wykorzystując swoje umiejętności i doświadczenie miałem szansę przysłużyć się Celestii, stać się jej strażnikiem. Wybór był dla mnie łatwy.”


Potężnie zbudowany śmiałek w pełnej płytowej zbroi i z katowskim mieczem na plecach przedzierał się przez rzadką mgłę poranka. Nie uszedł nawet pięciu kroków kiedy biel zgęstniała i zacisnęła na nim swe szpony. Odwrócił się, ale drzwi oberży były już tylko ledwie zarysowanym konturem. Przez krótką chwilę zastanawiał się nad tym czy nie wrócić. Wyjątkowo nie miał dziś ochoty na posługę Kylie, która ostatnimi czasy stawała się coraz bardziej wymagająca. Czasem nawet szaleńczo, traktując swego ochroniarza jak niewolnika. Diablica popadała w obłęd. Kiedy sprawy zaczęły wymykać się spod jej kontroli była niczym więcej jak kłębkiem nerwów. Zewsząd spodziewała się zamachu i zdrady. Ufała już tylko Kai’owi, choć ten nie wątpił, że gdyby przyszło co do czego, rozkazałaby się go pozbyć bez mrugnięcia okiem. W przypadku Kylie idealnie sprawdzało się powiedzenie: rewolucja pożera własne dzieci. Kai nie pamiętał gdzie usłyszał je po raz pierwszy, ale podejrzewał, że była mottem przeciwników anarchii. Oczywiście mógł się mylić. Per gwałtownie porzucił dalsze rozmyślania. Miał robotę do wykonania i obojętne jak bardzo nie miał na nią ochoty, związany był kontraktem. Tak jak dawniej przy portalu. Ile czasu już minęło? Kai przekroczył ciało jakiegoś pociętego skurla, po czym skręcił w wąską uliczkę. Z pewnością minęło zbyt wiele, by pamiętał cokolwiek godnego uwagi. Wiedział tylko, że był wieczny, dumny i nieugięty. Był kimś, zbrojnym ramieniem samej Celestii. Teraz został tylko cieniem przeszłości, tarczą diablicy Kylie. Kai wytężył słuch. Gdzieś niedaleko trwała walka. Zdradzał to szczęk mieczy i huk magii. Nie zatrzymując się, ruszył dalej we mgłę.

Kai znajdował się w Ulu, w najpodlejszej dzielnicy Sigil. To tutaj ginęło najwięcej istot, to tutaj za brzdęk można było zdobyć wszystko. To tutaj było królestwo Kylie. A królestwo Kylie było jednocześnie królestwem Kai’a. Skręcił w kolejną uliczkę. Mgła gęstniała z każdą chwilą, Per rozpoznawał drogę po murze, przy którym szedł. Co jakiś czas wybrana cegła pomalowana była na czerwono. Droga rzucała się więc oczy. Oczywiście tylko dla tych, którzy jej szukali… Kai skrzywił się nagle i stanął w miejscu. Odetchnął głęboko raz czy dwa, po czym oparł się o ścianę. Opancerzoną dłonią sięgnął pod płyty zbroi i pomacał świeżą bliznę. Zimno zbroi przynosiło krótką ulgę. Do ust Kai’a nabiegła krew. Splunął nią pod mur i omal nie wrzasnął kiedy przeszyła go kolejna porcja bólu. Pomimo, że blizna była już stosunkowo stara w porównaniu do nowych koleżanek, to właśnie ona dokuczała najbardziej. Kai doskonale pamiętał dzień, w którym powstała. Raz jeszcze przycisnął ją z całej siły. Puścił dopiero kiedy zebrało mu się na wymioty. Ostrożnie klęknął pod murem i przypomniał sobie. W Sigil panował wtedy…

…skwar. Rozwrzeszczany tłum rzucił się w popłochu do ucieczki kiedy tylko ktoś wzniósł okrzyk o ustawionej bitwie. Bitwy takie Kylie toczyła ze swymi przeciwnikami regularnie. Walczyła o terytorium, które od czasów wybuchu Wojny Frakcji było towarem bardzo pożądanym. I chyba jedynym, dla którego brzdęk nie miał większego znaczenia. Dzielnicy Ula nie sposób było kupić za miedź. Dzielnicę kupowało się krwią własną lub swoich ludzi. Transakcja nigdy nie przynosiła obopólnych korzyści. Albo zwycięstwo albo śmierć, a w najlepszym wypadku ucieczka i specyficzna miejska banicja. Przywódca, który przegrał bitwę, zgodnie z niepisanym honorowym kodeksem Sigil musiał udać się na pięcioletnią tułaczkę. Mało kto jednak przestrzegał niepisanego honorowego kodeksu Sigil. Przegrani najczęściej wracali. Słabi i liżący rany, ale wracali. Padali jak muchy, a pozostali przywódcy wydzierali sobie nawzajem ich stare terytoria. Umawiali się na ustawione bitwy i tak w kółko. Los to wielki wąż, nieustannie połykający swój ogon… Kai dowodził wtedy niewielkim, ale wyspecjalizowanym oddziałem sformowanym spośród najlepszych bandytów. Ich zadaniem było rozpocząć bitwę. Znaczyło to mniej więcej tyle, że szli na stracenie. Mieli złożyć ofiarę by przedrzeć się do rdzenia wrogich oddziałów. To w znacznej mierze od Kai’a zależały losy feralnej bitwy. Pod osłoną wszelkiej maści pocisków, Per ruszył ku ścianie przeciwników. Wbili się nią klinem, roztrącając na boki słabszych wrogów. Miecz Kai’a ścinał nogi powyżej kolan, rozpruwał gardła lub po prostu przepoławiał. Wszystko szło dobrze do czasu pojawienia się najemników. Oddziały Kylie przygotowane były na wiele, ale z pewnością nie na psionów. Zgotowali oni jedną z większych rzezi jakie Kai kiedykolwiek widział. Złodzieje Kylie padali bezwładnie na ziemię, a z uszu i nosa eksplodowała im krew. Były wśród niej nawet fragmenty mózgu. Zanim reszta ludzi Kylie przybyła z odsieczą, z oddziału Kai’a nie zostało już nic prócz kilkudziesięciu drżących ciał. Ostatnim wspomnieniem Pera było to, że odrąbał jednemu z najemników sporą część łysej głowy. Dopiero później uświadomił sobie, że to psion był szybszy. Spomiędzy płyt zbroi Kai’a sterczało dziwne ostrze. Kiedy Per ostatnimi siłami próbował je wyszarpnąć, ono po prostu rozpłynęło się w powietrzu. Krwawiąca obficie rana została. Kai stracił kontakt z rzeczywistością i upadł na kobierzec ciał. Pamiętał jeszcze czerwone niebo Sigil…

To była zdecydowanie najgroźniejsza z ran jakie odniósł, służąc Kylie. Pamiętał, że później nie mógł dojść do siebie przez wiele dni. Czuł się nieswojo, jakby niewidzialny pasożyt buszował mu po ciele i łaskotał wnętrzności. Z czasem uczucie zanikło. Później znów zaczęło powracać. Kai powstał z klęczek i odetchnął. Raz jeszcze przycisnął ranę żelazem, po czym wznowił chwiejny marsz. Zniknął we mgle.

Kiedy blisko godzinę później wystukał na zielonych drzwiach umówioną pioseneczkę, po bólu nie zostało już śladu. Zasuwa odsunęła się, a Kai błyskawicznie rozpoznał oczy, które się w niej pojawiły.
- Którym portalem do domu? – spytał przytłumiony głos. Należał on do odźwiernego Kylie. Nie miał imienia, ale był goblinem, co całkowicie go usprawiedliwiało.
- Na pewno nie tym w mauzoleum. – odparł Kai. Skomplikowana procedura rozpoznawcza była znakiem firmowym Kylie. Żółte ślepia goblina rozszerzyły się.
- Po mauzoleum chadzają tylko słabowite szczury.
- Pięć słabowitych szczurów to już Wielość.
- Zgadza się. Wchodź. – przez chwile nic się nie działo. W końcu jednak drzwi zachrobotały i otwarły się na oścież. Goblin, sięgający Kai’owi do pasa, długo szukał go w gęstej mgle. Zauważył dopiero gdy Per o mały włos go nie rozdeptał.
- Pani u siebie?
- Nie inaczej dobry człowieku. Czeka na ciebie. – nie wiedzieć czemu słowa „dobry człowiek” i „czeka na ciebie” wywołały w Kai’u nutkę niepokoju. Nie namyślając się długo wdrapał się po skrzypiących, drewnianych schodach na pierwsze piętro i odliczył piąte drzwi. Otwarł je bez wahania, za nimi znajdowała się jednak tylko ściana. Kai zamknął oczy i pomyślał o twarzy Kylie (dodatkowym zabezpieczeniem było chociażby to, że niewiele osób kiedykolwiek ją widziało). Gdy otworzył oczy, ściana zniknęła, a w jej miejscu pojawił się długi korytarz. Kai przeszedł go i pchnął ostatnie drzwi, które dzieliły go od spotkania z diablicą. Zanim wszedł do pomieszczenia, poczuł jeszcze na karku dreszcz niepokoju.

~

Mnogość


„Tak więc praworządny mnich stał się wyrocznią chaosu. Wieloświat też ma poczucie humoru...”


Sucha jak wiór, nieludzka dłoń odsunęła szmacianą zasłonę. Spokojne, nieludzkie oczy zmrużyły się kiedy do pomieszczenia wpadło światło poranka. A popękane, nieludzkie usta wymamrotały coś w sobie tylko znanym języku. Gith wyprostował się, aż strzeliły kości. Na zewnątrz panowała mgła. W głowie Mnogości chaos.
- Zamilcz głupcze. – gwałtowne syknięcie ucięło poranne debaty – Władza należy dziś do mnie. Co ja mówię? Zawsze należy do mnie! A ja powiadam, że potrzebuję mocy. Gdzie można tu zdobyć moc? No gdzie? Jak myślisz assasynie?
- Przed chwilą nazwałeś mnie głupcem. – drugi głos był chłodny i pozbawiony emocji – Teraz chcesz mojej rady…
- Twoja paplanina zaczyna działać mi na nerwy. Odpowiadaj albo rozkażę ciału się zabić! – w reakcji na tą groźbę, pozostałe pięć głosów zgodnie gruchnęło śmiechem. Wszystkie wiedziały bowiem, że czarownik nie mógłby zniszczyć ciała bez ich zgody. Nawet pomimo tego, że chwilowo panował nad jego poczynaniami.
- Uspokójcie się moi drodzy. – zaproponował łagodny, trzeci głos.
- Rozsądnie powiedziane. Nie trzeba nam kłótni. – dodał czwarty. Mógłby należeć do starca.
- Niech się kłócą. Mnie jest wszystko jedno. Z taką szkaradną gębą mogą sobie poszukać mocy jedynie w cyrku. – piąty głos był gładki jak aksamit, a sylaby akcentował z wprawą doświadczonego bawidamka.
- Knebel szlachetko! Wszyscy knebel! – ponownie wybuchnął pierwszy głos.
- Przesiąkasz tutejszą gwarą czarowniku. To nie wystarczy? Jakiej mocy jeszcze potrzebujesz?
- Ostrzegam cię blond-włosy kundlu! Jak tylko opuszczę to słabowite ciało, zamienię cię w kupkę popiołu…
- Ośmielę się wysunąć przypuszczenie, że nigdy nie widziałeś moich włosów.
- Ale zobaczę. Zobaczę! Możesz być tego pewien. A wtedy…
- Koniec tego. – wypalił nagle drugi głos. Emanował takim autorytetem, że pozostałe natychmiast umilkły, zostawiając swary na później.
- Dziś to czarownik jest „z przodu” i to on podejmuje decyzje. Uszanujmy to. – dodał po chwili, wprawiając pozostałe głosy w prawdziwe osłupienie.
- Nareszcie gadasz do rzeczy assasynie. – odezwał się po chwili zachwycony czarownik. Pozostali, zdawałoby się, umilkli na dobre. Tak naprawdę wycofali się w bezpieczne miejsca. Wszyscy wiedzieli, że z Khassimem ibn Garathem, pół-czarcim czarnoksiężnikiem i więźniem w ciele przypadkowego githa, nie warto dyskutować. Znacznie korzystniej było poczekać. Poczekać na kolejny dzień. Na swoją szansę…

Gith, którego ciałem sterował czarownik, zszedł po rozlatujących się schodach do salonu. Salon śmierdział stęchlizną, starym mięsem i moczem. Kaosyci może i byli przydatni, ale higiena nigdy nie była ich mocną stroną. Khassim doskonale pamiętał dzień, w którym sześć uwięzionych w ciele githa dusz, po raz pierwszy pojawiło się w Sigil. Pojawiło się tak nieszczęśliwie, iż od razu wpadło w łapy Łaskobójcom. Sprawiedliwi natychmiast dorobili sobie masę pseudo-teorii, które pozwoliły im na aresztowanie tajemniczego przybysza z Limbo. Później poszło już z górki. Przelotna rozmowa z przypadkowym Psem, poruszenie w całej kaosyckiej frakcji i w efekcie odbicie Mnogości z konwoju Sprawiedliwych. Masakra jaką Kaosyci sprawili Łaskobójcom była prawdziwym miodem na nikczemne serce Khassima. Później wielokrotnie nie wahał się korzystać z lojalności Psów. Oczywiście wszystko w ramach poszerzenia mocy. Mnogość stała się wyrocznią chaosu, prawdziwym prorokiem Kaosytów. Status ten nie był może zbytnim powodem do dumy, zważywszy na ambicje poszczególnych więźniów Mnogości, ale pozwalał utrzymać się na powierzchni czarnego światka Sigil. To na razie wystarczało. Przynajmniej do momentu, w którym sytuacja w mieście nie ulegnie poprawie. Niestety, sądząc po ilości ofiar nie zanosiło się na to. W kaosyckim zaciszu, Mnogość była przynajmniej bezpieczna i mogła swobodnie snuć plany na przyszłość (co często równało się z kłótniami, które prowadziły między sobą głosy). Kaosyci z pewnością byli przydatni. W głębi korytarza rozległo się charakterystyczne wycie.

Mnogość przemaszerowała przez zawieszony w nicości most, po czym skręciła w kolejny długi korytarz. Siedziba Kaosytów była prawdziwą twierdzą, pełną losowo generowanych korytarzy, pułapek i ślepych uliczek. Była imponującym dziełem kaosyckich magów, którzy korzystając z dobrodziejstw chaosu stworzyli niezdobytą dotąd fortecę. Nawet najlepszy złodziej nie mógł nic poradzić przeciwko nieoczekiwanym kaprysom budynku. Siedziba Kaosytów żyła własnym życiem. Powiadano nawet, że gdyby uwolniła się spod czarodziejskich więzów, mogłaby zniszczyć całe miasto i zmiażdżyć wrogów. Było to zresztą kaosyckim planem awaryjnym. Gdyby ktoś przedarł się do Serca kamienicy, magowie mieli obowiązek uwolnić ją z zaklęć zabezpieczających. Mnogośc wolała nie myśleć, co stałoby się wtedy z osobami, przybywającymi wewnątrz.
- Imponujące. – szepnął Khassim, gdy gith minął ogromną rzeźbę wykonaną w całości z rupieci. Kolejnym ewenementem kamienicy było to, że do jej Serca prowadziła zawsze inna droga. Wspomnianą rzeźbę dla przykładu, Mnogość widziała po raz pierwszy. I zapewne po raz ostatni.
- To dzieło nie imponuje mi czarowniku. Jego piękno jest mi obce. – rzekł nie odzywający się dotąd, szósty głos, gdy Khassim zdecydował się zatrzymać przy figurze. Głos należał do pierwotnego właściciela ciała i brzmiał bardzo staro.
- To dlatego, że nie potrafisz czuć magii naiwny mnichu. To miejsce jest jej wcielonym awatarem. Tutaj magia jest wszędzie. Wszędzie!
- Idźże dalej. Napatrzyliśmy się. – głos assasyna znów emanował charyzmą. I ponownie nikt nie śmiał mu się przeciwstawić. Mnogość minęła rzeźbę i ruszyła dalej.

Serce kamienicy nie było wbrew pozorom niczym nadzwyczajnym. Wręcz przeciwnie, było zwykłym, zadbanym (to jedyna cecha, wyróżniająca go spośród innych) pokojem, tylko że znajdującym się w samym środku budynku. Dekorował go między innymi rozlazły, skórzany fotel, mający stanowić imitację tronu, kilka nie pasujących do siebie gobelinów i wystawione z zawiasów drzwi, będące tak naprawdę portalem, prowadzącym do Ula. Kluczem do niego był zardzewiały gwóźdź, znajdujący się aktualnie w posiadaniu Mnogości. Portal był bardzo wygodnym środkiem transportu, toteż gith często używał go podczas wypadów do miasta. Wiedziona dziwnym przeczuciem, Mnogość zabrała z fotela swą ciężką, podróżną torbę i przewiesiła ją przez ramię. Przeciętny gith załamałby się pod nią jak sucha gałąź. Mnogość nie była przeciętnym githem. Była wytrzymała za sześciu. Wyrocznia chaosu podeszła to rozlatujących się drzwi, a w kieszeni płaszcza wymacała powykręcany, bezużyteczny gwóźdź. Wsunęła go w wydrążoną dziurkę i przekręciła. Rozległ się dziwny dźwięk, jakby na raz otwarły się tysiące nie naoliwionych wrót, po czym portal stanął otworem. Był zwykłą czarną dziurą w ścianie, dudniącą miarowo głębokim dźwiękiem. Mnogość odwróciła się jeszcze i spojrzała na Serce kamienicy jakby miała zobaczyć je po raz ostatni. Nic nie zwiastowało nadchodzącej burzy. Ani fotel z czarnej skóry, ani milczące gobeliny. Zanim Mnogość ostatecznie pogrążyła się w ciemności portalu, jej sześciu więźniów poczuło jednocześnie ten sam dreszcz na karku.

~


Onyx (Silver)


„Krzyk nowych narodzin istoty, która nie miała prawa się narodzić, krzyk cierpienia i strachu mieszkańców świata, który został skazany na zagładę…”


Trupio blada dłoń leniwie obracała w palcach sygnet. Srebrno-czarne oczy Onyxa wpatrzone były w ponury krajobraz, rozciągający się wewnątrz szklanego pojemnika. Obserwował poranne, wciąż senne Sigil, pod nosem zaś drylował mu ledwo zauważalny, niebezpieczny uśmiech. Onyx rozkazał sprowadzić do swego prywatnego sensorium ekran, pozwalający na śledzenie mieszkańców Sigil, już jakiś czas temu i był z niego bardzo zadowolony. Nawet pomimo protestów Silvera, którym stawał się nocą. Wizja w ekranie była tego ranka bardzo niewyraźna, a to z powodu gęstej mgły, która zawładnęła miastem. Ale mimo to, Onyx zaciekle wpatrywał się w wizję, tak jak robił to każdego poranka. Było to swoistym rytuałem, bez którego dzień mógłby się źle zacząć. Dzień musiał zaczynać się dobrze. Dzień był przecież porą Onyxa… Sygnet zatrzymał się nagle, a złe oczy zmrużyły w ciekawości. We mgle Sigil zamajaczył jakiś niewyraźny kształt. Onyx zbliżył się do niego siłą woli, licząc, że odkrył jakąś fascynującą sytuację. Wciąż był bardzo głodny tutejszej wiedzy. Chłonął ją jak gąbka wodę. Niestety, tym razem nie wchłonął nic poza rozczarowaniem. Kształt okazał się być bowiem tylko skulonym mężczyzną. Nic nadzwyczajnego. Zważywszy na pełną zbroję musiał być rycerzem lub chociaż najemnikiem, dziwne było tylko jego zachowanie. Był albo zbyt pijany by wstać spod muru albo go zemdliło. A może nie żył? Onyx wznowił zabawę sygnetem i ze znudzeniem ruszył w dalszą podróż po mglistym Sigil. Nie podejrzewał nawet, że właśnie zaniechał śledzenia człowieka, który mógł doprowadzić go do kryjówki niejakiej Kylie. Do siedziby jednego z głównych przeciwników Stronnictwa Doznań…

Drzwi otwarły się bardzo cichutko, a mimo to czujny słuch Onyxa był na posterunku. Jeden rzut oka w ciemność pozwolił mu na rozeznanie się w sytuacji. Do jego prywatnego sensorium wśliznęła się służąca, niosąc na tacy rząd fiolek. Onyx znał ją, miała na imię Tricia, była córką zmarłego dwa lata temu czarodzieja, matka była z elfów, ale podobnie jak ojciec wpisana została już do księgi umarłych. Półtorej godziny temu Tricia kochała się z mężczyzną, ale nie miała orgazmu. Pół godziny temu zbudziła się z drzemki i wzięła kąpiel. Więcej nie potrafił z jej twarzy odczytać. Może jeszcze to, że była lekko zdenerwowana i… podniecona?
- Zaraz dojdzie ćwierć dnia. Czas na porcję Zmysłów, panie. – powiedziała, kiedy tylko stanęła przed Onyxem. Ubrana była w kuszącą, zwiewną suknię jak większość pracujących w Stronnictwie niewiast. Nie miała na sobie żadnej bielizny, toteż wszelkie krągłości i niziny okryte były jedynie cienką, fioletową warstewką materiału. Onyx widział w ciemności lepiej niż za dnia, dlatego też zalety Tricii od razu przykuły jego uwagę. Służąca uśmiechnęła się promiennie, widząc jak srebrne, zniewalające oczy błądzą po jej ciele. Zbyt promiennie, pomyślał Onyx, wciąż jest zestresowana.
- Dziękuję Tricio. – kuszący szept rozpłynął się w ciemnościach sensorium – Lubię kiedy to właśnie ty przynosisz mi Zmysły. Nikt inny tak pięknie nie puka do mych drzwi. – mimo mroku, Onyx dostrzegł, że twarz kobiety okrywa się rumieńcem. Taca z fiolkami zadrżała.
- Nie zapukałam? Nie nadaję się do tej pracy. Jestem zbyt niepoprawna. Wybacz mi panie. – wybąkała w odpowiedzi służąca. Teraz jest zażenowana, przebiegło przez głowę Onyxa. Natychmiast rozłożył ciemne jak noc skrzydła, które owionęły, czerwoną jak burak, twarz Tricii lekkim wiaterkiem. Kobieta oniemiała z zachwytu. Taca z fiolkami ponownie zadrżała. Tym razem tak mocno, że jedna z nich ześliznęła się. I niechybnie rozbiłaby się na podłodze, gdyby nie błyskawiczna reakcja Onyxa, który pochwycił ją w locie. Tricia omal nie straciła ze strachu przytomności. Natychmiast położyła tacę na stoliku i odebrała buteleczkę z zimnych dłoni Onyxa. Na jeden krótki moment dotknęli się palcami. Tym razem to nie taca, ale służąca drgnęła.
- Ależ ze mnie kretynka! – jęknęła słodko – Teraz to już na pewno złożysz na mnie skargę, panie…
- Owszem, złożę. Złożę skargę na to, że tak piękne dziewczyny zmuszane są do chadzania w tak grzecznych kostiumach. – oczy Onyxa błysnęły srebrnym światłem, stykając się z zielonym spojrzeniem służącej. Po chwili przywarli do siebie ustami jak zagubieni na pustyni, znajdując źródełko wody. Powietrze aż zadrgało od hormonów. Delikatnie wyglądające dłonie Onyxa zerwały z Tricii fioletową szatę jednym gwałtownym ruchem. Na podłogę sypnęły się złote spinki rozerwanej sukni. Zęby służącej wbiły się w szyję Onyxa, który mruknął i w odpowiedzi pociągnął ją za włosy. Chwilę szarpali się jeszcze w dzikiej namiętności, po czym przeszli do sedna. Robili to tak długo i na tyle sposobów, że nocne alter-ego Onyxa, Silver, widząc to zarumieniłby się niczym dziewica…

Długo potem, w ciemności, pachnącej świeżym seksem, Tricia przeciągnęła się i wtuliła w muskularne ramię. Trupio blade ramię.
- Jak ty to robisz? – pytanie wisiało w powietrzu, czekając na odpowiedź Onyxa. Ta przyszła chwilę później, kiedy i on rozprostował kości. Spojrzał na wcale ładną twarz służącej i pocałował ją z zatrważającą namiętnością. Kobieta ponownie jęknęła z zachwytu. Onyxa naszła refleksja, że jak tak dalej pójdzie, dziewczyna straci głos.
- Widzisz Tricio… - Onyx odwrócił twarz i spojrzał w sufit – My, Czuciowcy, nie kochamy ciałem, a duszą. Ciałem kocha pierwszy lepszy, stary i zgrzybiały arystokrata, ale również rządny gwałtu pijak, czy napalony kaosycki Pies. Tylko my potrafimy uprawiać seks, angażując w niego nie tylko ciało, ale i umysł. Otwieramy się na wszystko, co może zaoferować nam chwila. Oto i cały sekret.
- Pięknie mówisz, panie. – szepnęła po chwili Tricia – Gdzież uczą tak pięknie przemawiać?
- To również kwestia duszy. Nawet nie masz pojęcia jak wiele skarbów oferuje nam dusza. Trzeba tylko nauczyć się jak z nich korzystać.
- Proszę… Zróbmy to jeszcze raz. – prośba służącej wpłynęła do ucha Onyxa jak ciepły miód, rozlewający się po ciele. Tricia uniosła się na klęczki i usiadła na kochanku okrakiem. Powietrze znów zadrżało podnieceniem. Tym razem jednak innym. W pierwszej chwili Onyx nie wyczuł niczego podejrzanego, ale już po pierwszych, posuwistych ruchach uzmysłowił sobie, że coś jest nie tak. Tricia była strasznie spięta i mimo, że przynosiło to więcej przyjemności, prowokowało też do zastanowienia. Gdyby nie czuły w ciemności wzrok Onyxa, jego historia skończyłaby się zapewne na podłodze prywatnego sensorium. Zginąłby w kałuży krwi i nikt zapewne nie dowiedziałby się przez kogo został zamordowany i kto nasłał mordercę. Na całe szczęście, Onyx dostrzegł krótki błysk sztyletu jeszcze zanim Tricia wzniosła swój przesycony fanatyzmem okrzyk. Poczuł jeszcze tylko pojedynczy dreszcz na karku.
- Za Anarchię!

~


Xocohuitl


„Wszystko musi mieć swoją przyczynę, na początku zaś jest przyczyna wszystkiego, która posiada przyczynę u swego początku.”


Muskularnie zbudowany, opalony zbyt mocno jak na standardy Sigil, mężczyzna przejechał złączonymi palcami po czole, zostawiając na nim czarne pręgi. Podobnie zrobił z policzkami i brodą. Kiedy po oględzinach w umorusanym lustrze uznał, że malunek spełnia rytualne wymagania, zamoczył palce w manierce z czystą wodą. Ta natychmiast zabarwiła się na czarno pod wpływem mocnego pigmentu. Palce były czyste. Xocohuitl ostrożnie uniósł z, wynajętego w gospodzie, łóżka swą podróżną torbę i z namaszczeniem wyjął z niej niewielkie zawiniątko. Po chwili odnalazł też fajkę i resztkę intensywnie pachnącego tytoniu. Zawahał się jeszcze przez chwilę, ważąc w dłoniach swój ręcznie wykonany flet, ale ostatecznie zdecydował nie brać go ze sobą. Nie będzie wszak wznosić modłów do Macuilxochitla, ale do Qetzalcoatla. Flet mógł poczekać. Xocohuitl usiadł na pościelonym łóżku, a na kolanach, z rytualną dokładnością, położył zawiniątko. Gdy je rozwinął, natychmiast mimowolnie się skrzywił. Zapach papki nie był zbyt przyjazny dla wrażliwych nozdrzy Xocohutila, ale kapłan wiedział, że jest ona niezbędna do zainicjowania rozmowy ze swym opiekunem. Od czasu pierwszego dnia, spędzonego w Sigil jeszcze nigdy nie udało mu się wznowić więzi z Pierzastym Wężem. Jakże to było dawno… Był wtedy taki bezbronny, tak słabowity i nieprzystosowany. Całymi tygodniami trząsł się jak osika, wspominając utraconą ojczyznę. Wkrótce potem przystosował się do ciężkich warunków życia w Sigil. Zaczął zarabiać „brzdęk”, jak nazywali tutejsi miedziane monety. Nocował głównie w gospodach, tak jak dzisiejszego mglistego poranka. Ta konkretna nazywała się „Pod Rusztem Płonącego Człeka”, Xocohuitl jako zdolny uczony błyskawicznie opanował język sigilczyków. Umiał już bezproblemowo odczytywać napisy, a nawet księgi (Xocohuitl wciąż nie potrafił się nadziwić ilością papieru, którym obfitowało Sigil), a także komunikować się z tutejszymi ludźmi. Właśnie dzięki długiej rozmowie z pewnym dziwnym kupcem, Xocohuitl zdobył magiczną substancję, dzięki której po wieloletnich, bezowocnych próbach miał się w końcu skontaktować z Qetzalcoatlem. Ów handlarz wychwalał ją, nazywając jedyną i prawdziwą Drogą Do Poznania. Wystarczyło zmieszać ją z tytoniem, zaćmić w fajce, bądź skręconym papierze, a następnie zasnąć i w snach rozmawiać z duchami. Xocohuitl wydał na nią ogromną ilość „brzdęku”, ale w tym szczególnym przypadku cena nie grała roli. Kapłan uspokoił roztrzęsione, spracowane dłonie i nabrał na palce cuchnącej mazi. Dla pewności dotknął jej jeszcze końcem języka, ale nie podejrzewał by była trucizną. Może i smakowała jak stare guano, ale Xocohuitl nie odczuł charakterystycznego dla trucizn szczypania. Zgodnie z zaleceniem kupca naładował więc szlamu do swej jadeitowej fajki, po czym przykrył ją warstewką tytoniu. Xocohuitl chwycił zębami ustnik, a ze stolika wziął świecę. Po chwili rozpalał już fajkę tak jak robił to setki razy przedtem. Z początku dym był taki jak zwykle, może nieco bardziej słodki. Dopiero z czasem stał się zniewalająco smaczny. Xocohuitl jeszcze nigdy nie palił czegoś równie dobrego. Dym był tak kuszący, że kapłan nie mógł przemóc chęci by gryźć go, a następnie połykać. Zaciągał się więc długo i intensywnie, powietrze wypuszczając dopiero gdy zaczynało go brakować. Świat rozmazał się jak w wodnym odbiciu, Xocohuitl z trudem panował nad powiekami. Ruchy spowolniły się czterokrotnie. Przerażony kapłan zerwał się z miejsca, ale trwało to tak długo, że gdy wstał, zapomniał już dlaczego to zrobił. Chciał krzyknąć kiedy zamiast jednej dłoni, dostrzegł pięć, ale nie zdążył. Ostatnią myślą Xocohuitla było wspomnienie Mayahuel, bogini agawy. Mężczyzna o cerze zbyt śniadej jak na standardy Sigil, runął na podłogę wynajętego pokoju i pogrążył się we śnie.

Na szczycie kamiennej piramidy stoi postać. Rozpościera ramiona pod czerwonym niebem i krzyczy. Krzyczy tak długo, że w końcu niebo staje się odrobinę jaśniejsze. Trochę mniej czerwone. Potem postać milknie, a nieboskłon zaczyna wirować. Słońca mijają księżyce, gwiazdy przybliżają się i oddalają na przemian. Błyskawice trzaskają poziomo, łącząc się z ciałami niebieskimi w swym dziwnym tańcu. Postać na piramidzie przekształca się w coś mniejszego. Nie widać co to. Obraz przybliża się i klaruje. Po stopniach piramidy spływa krew. Rzeki krwi. Czarnej, gęstej krwi. Obraz podąża w górę, ale zaraz cofa się przed lawiną, spadających głów. Są to znajome głowy, wykrzywione w przeróżnych grymasach. Głowy dzieci, kobiet, mężczyzn i starców. Nieboskłon dalej wiruje. Postać syczy. Znowu jest czerwono. Głowy przestają padać, więc obraz idzie w górę, po stopniach piramidy. Postać okazuje się być kościotrupem bez lewego ramienia. Truchło szczerzy się i wskazuje na nieboskłon. Obraz podąża za kościanym palcem. Niebo jest niebieskie, a nie jak przed momentem, czerwone i wcale nie wiruje. Obraz cofa się do kościotrupa bez ramienia. Jego już nie ma. Miast tego na kamieniu odpoczywa malutki wąż. Wąż ma skrzydła i przerażająco ludzkie oczy. Wokół nie ma już czerwieni, nie ma krwi i nie ma głów. Jest jasno i pięknie. Króluje zieleń i niebieskie niebo. Kiedy obraz przestaje oglądać otoczenie, wąż nie jest już mały. Zamiast łusek, pokryty jest pierzem. Oczy dalej ma przerażająco ludzkie. W głowie rozlega się chrapliwy głos. Mówi w jakimś nieznanym języku. Mówi o sprawach nieuniknionych, tylko to jest pewne. Mówi tak długo, że zieleń i błękit ustępują miejsca granatowi nocy. Na nieboskłonie rządzi teraz księżyc. Węża już nie ma. Zamiast niego jest kojot. Wyje do srebrnego rogala. Wyje jak człowiek, nie jak zwierze. Wyje o sprawach, na które ma wpływ. Tylko to jest pewne. Wyje tak długo, że w końcu nadchodzi biel. Wszędzie wokół biało. Tylko postać na piramidzie nie jest biała. To już nie kojot, to kobieta. Kobieta w żelaznej masce z ostrzami, które wychodzą z karku i otaczają nieruchomą twarz jak promienie, które okalają słońce. Kobieta wypowiada tylko jedno słowo. Słowo to jest bardziej bolesne niż poprzednie słowa węża czy kojota. To słowo brzmi: udręka…

Xocohuitl ocknął się z krzykiem zastygłym na ustach. Leżał na zimnej podłodze wynajętego pokoju. Farba spływała z jego twarzy zmieszana z potem, którym kapłan zroszony był niczym deszczem. Niedaleko leżała jadeitowa fajka, która jeszcze delikatnie się tliła. Zatem nie mogło minąć dużo czasu… Xocohuitl wstał i nie bez problemów podszedł do manierki z wodą. Wylał na siebie całą jej zawartość, po czym spojrzał w umorusane lustro. Miał bardzo zmęczone, przekrwione oczy. Xocohuitla ogarnął dziwny niepokój, dotyczący snu, który nadal dźwięczał w jego głowie. Był tak świeży, że prawie namacalny. Kapłan bał się, że zamiast własnego odbicia w lustrze, zobaczy w nim węża lub kojota. Albo, co najgorsze, tą kobietę z ostrzami, sterczącymi z głowy. W pomieszczeniu rozległo się donośne pukanie, przerywając dalsze rozmyślania. Ktokolwiek miał sprawę do Xocohuitla, walił w drzwi, jakby chciał je wyważyć. Kapłan spojrzał najpierw na własne odbicie, później na dymiącą się fajkę, a na końcu na trzęsące się od uderzeń drzwi. Po dłuższej chwili chaotycznego namysłu (jakim charakteryzować się może jedynie człowiek wyrwany z koszmaru) podszedł do nich, zabierając po drodze swój obsydianowy toporek. Zanim je otworzył, poczuł jeszcze na karku zimny dreszcz.

~

Raltios


„Poczułem jednak coś jeszcze. Był to głód nie do opisania. Nie głód fizyczny, nie był to też głód wiedzy. Był to raczej głód życia.”


Raltios krzyczał kiedy blizny na jego ciele otwierały się na nowo. Szczególnie gdy jedna z nich, ta w kształcie krzyża, wydaliła z siebie podłużną rurkę. Rurka ociekała posoką i poruszała się jak gdyby była jakimś śmiercionośnym pasożytem. W istocie takie jej określenie było przerażająco blisko prawdy. Odziany w znoszone, grabarskie szaty człowiek upadł na kolana w kałużę wody lub nieczystości. Pomimo swej naturalnej urody, delikatnych rysów i pięknych oczu, był teraz groteskowo odpychający. Uwydatniły się dołki pod oczami, cera zbladła jeszcze bardziej, a z nosa i uszu ciekła krew, zalewając zaschnięte strupy pozostałe jeszcze z poprzedniego posiłku. Poprzedni posiłek był tak dawno, że Raltios powoli popadał w obłęd. Głodny człowiek zdolny jest to rzeczy najpodlejszych, byle by tylko napełnić czymś swój żołądek. Raltios nie był zwykłym człowiekiem i nie odżywiał się w naturalny sposób, co jeszcze pogarszało jego, i tak już nieciekawą, sytuację. Grabarz zacisnął zęby kiedy rurka wyszła z ciała jeszcze o centymetr, po czym zwymiotował krwią. Niczym innym nie potrafił, jako że nie posiadał sprawnego żołądka.
- Na blade lico Śmierci… - odezwał się głos w głowie Raltiosa. Ten pociągnął nosem, po czym zmierzył swego rozmówcę wzrokiem. Był nim gnijący trup, wciśnięty pomiędzy dwa żelazne kontenery. Jego głowa odchylona była na bok, przypominała głowę psa gdy czegoś nie rozumie. Czoło roztrzaskane było jakimś tępym narzędziem, chociaż z upływem czasu ślady krwi zanikły, a przynajmniej wyblakły. Mimo to dziura wielkości piąstki niemowlaka nie pozostawiała wątpliwości, co było bezpośrednią przyczyną zgonu. Raltios widział w życiu wiele trupów, ten nie był niczym nadzwyczajnym. Był szczęściarzem w porównaniu do zwłok, które grabarz widywał w przeszłości. Doskonale pamiętał zwęglone truchło kobiety, która pod wpływem temperatury stopiła się z jakimś pieprzonym tworzywem Bogowców. W praktyce otrzymała pośmiertnie nową skórę, a raczej skorupę, ale Raltios wolał sobie nie wyobrażać jakie męczarnie musiała przejść zanim wpisano ją do księgi umarłych. Zresztą, nie musiał sobie wyobrażać, bo udało mu się z nią porozmawiać. Tak jak podejrzewał, była kłębkiem goryczy i cały czas wydzierała się jakby na nowo płonęła. Raltios również musiał krzyczeć, by się z nią porozumieć. Pamiętał, że okropnie zdarł sobie wtedy gardło, ale myśl o katuszach kobiety kładło na nie dziwną ulgę. Posada dyplomaty we frakcji Grabarzy była jedną z lepiej opłacalnych, ale wymagała pewnych poświęceń. Zdzieranie sobie gardła należało niestety do najlżejszych z nich.
- Kim… czym ty jesteś do stu czartów? – zadziwił się trup. Jego szklany wzrok nie wyrażał co prawda zdziwienia, ale intonacja z pewnością. Raltios zmusił się do niewesołego uśmiechu, po czym wytarł rurkę szmatką i wstał na chwiejne nogi. Musiał podeprzeć się muru, by nie upaść ponownie.
- Przyszedłem cię stąd zabrać. – odparł, brnąc przed siebie przy pomocy muru – Nie wystarczy?
- Po tygodniach gnicia, zaiste, wystarczy… Przerażasz mnie grabarzu, wyglądasz jak potwór.
- Szkoda, że się nie widzisz. – mruknął Raltios, kucając przy truchle. Jedną ręką odepchnął kontener z lewej, a butem ten z prawej. Ciało zsunęło się ze ściany i z głuchym plaśnięciem wylądowało w kałuży.
- Wypraszam sobie… To, że nie żyję, nie uprawnie cię do tego by mnie obrażać. Liczę na dobry kontrakt i posadę w Kostnicy, a więc nie bądź zbyt zuchwały. Być może przyjdzie dzień, w którym wyzioniesz ducha (o tak! z pewnością przyjdzie…), a wtedy to ja będę w lepszej sytuacji. Pojmujesz grabarzu? Już ja rozkażę się tobą zaopiekować.
- Milcz trupie! – dłoń Raltiosa wystrzeliła jak z procy i zatrzymała się tuż przed ciałem nieboszczyka. Ten natychmiast zamilknął. Jedną z rzeczy, których Raltios szczerze nienawidził były przemądrzałe trupy. Ten konkretny dla przykładu, w ogóle nie rozumiał o czym mówi. W Kostnicy zrobią z niego tylko bezmózgiego zombie. Będzie pchał wózek ze zmielonym mięsem przez wieczność, a nawet dłużej. Być może wklepią mu do głowy Regułę Trójek, być może przerobią na Kościeja albo po prostu wyślą na badania i poszatkują dla celów naukowych. Jeśli kiedykolwiek będzie miał nad czymkolwiek władzę to tylko nad własnym, wypadającym z oczodołu okiem. I tak miał szczęście, że został zakontraktowany za życia. Przynajmniej o tym pomyślał. Raltios doskonale wiedział co zbieracze robią ze zwłokami, szczególnie teraz podczas frakcyjnej wojny domowej. Nie były to rzeczy przyjemne, a tym bardziej przydatne. Raltios porzucił rozmyślania o przyszłym losie zuchwałego trupa i pochylił się nad nim. Odór, który bił od zwłok, niejednego śmiałka rozłożyłby na kolana, ale Raltios miał z nim do czynienia na co dzień. Mógł jedynie nieznacznie się skrzywić. Rurka poruszyła się nagle i przybliżyła do ciała. Przypominała psa myśliwskiego.
- Rób swoje. – szepnął Raltios. Rurka zaatakowała niczym kobra, wbijając się w miękką tkankę. Po chwili zagłębiła się w niej jeszcze bardziej, by w końcu całkowicie zniknąć w martwym ciele. Raltios był teraz do niego przyciśnięty jak podczas aktu seksualnego. I tak jak podczas niego, poczuł nieziemską rozkosz. Rozkosz głodnego człowieka, który w końcu trafia na bochenek chleba. Proces odżywiania się zawsze wynagradzał Raltiosowi bóle, które odczuwał tuż przed nim. Grabarz czuł jak po ciele rozpływa się mu struga gorąca. Jak na wielotygodniowe zwłoki, te konkretne posiadały zadziwiająco wiele pokładów silnej woli. Rurka pompowała i nie mogła przestać, oczywiście ku zadowoleniu Raltiosa. W końcu po kilkudziesięciu sekundach ssania, rurka z cmoknięciem wyskoczyła z ciała. Po chwili skurczyła się i powróciła do krzyżowej blizny Raltiosa. Ten proces również był bolesny, ale o wiele mniej niż poprzedni. W porównaniu z długotrwałym bólem gdy rurka wychodziła na powietrze, jej powrotne schowanie się w ciele Raltiosa było zaledwie krótkim impulsem. Grabarz odetchnął głośno i zamknął oczy. Doczołgał się do kałuży i spojrzał na własne odbicie. Wyglądał o wiele zdrowiej niż zanim tu przyszedł. Przez dłuższą chwilę napawał się jeszcze uczuciem sytości, którego od tak dawna nie zaznał, po czym zebrał wszystkie swoje rzeczy i powstał z mokrego bruku. Rozejrzał się po zaułku. Nawet tutaj sięgała mlecznobiała mgła. Mimo szczerych chęci, Raltos nie mógł dostrzec żadnego z końców uliczki. Może to i lepiej… Nikogo nie będzie kusiło, by tędy przechodzić. Raltios dźwignął trupa na ramiona (wydawał się być dziwnie lekki), po czym ułożył go na drewnianym wózku. Starannie przykrył kocem, czym ostatecznie zapieczętował kontrakt. Nieboszczyk był od tej pory pełnoprawnym łupem Grabarzy.

Raltios przewiesił torbę z bandażami przez ramię i ruszył w kierunku jednego z wyjść. Po kilku krokach zatrzymał się. Gdzieś bardzo blisko usłyszał ciche brzdęknięcie. Nieco zdeprymowany ponownie przepadał zaułek wzrokiem. W końcu dostrzegł niewielką iluminację świateł, tańczącą gdzieś między kałużami. Odruchowo zostawił wózek, po czym podszedł do znaleziska i przyklęknął. W brudnej wodzie leżała róża wykonana ze srebrnego metalu lub nawet z czystego srebra. Wyglądała na coś w rodzaju broszy, ale była większa, mniej więcej długości wskazującego palca i nie posiadała uchwytu. Raltios zważył ją w dłoniach. Jeśli pozbawiony duszy trup był zadziwiająco lekki, to miniaturowa róża była z pewnością zadziwiająco ciężka. W dodatku roztaczała dziwną woń, która już po chwili trafiła do nozdrzy grabarza. Raltios przyłożył różę do nosa i powąchał. Zapach był nieziemsko słodki, ale delikatny zarazem. Kontrastował z całym smrodem zaułka, ba!, z całym smrodem Sigil. Raltios znał skądś ten zapach. Dawno temu… Tak pachniała jedna z przypraw. Grabarz ponownie zaciągnął się wonią róży. Wanilia! Cokolwiek miało to znaczyć, srebrna róża pachniała wanilią.

Raltios niezwłocznie wepchnął ją do torby, zaułek wypełnił się bowiem donośnymi krokami. Grabarz przekalkulował w myślach. Dwójka ludzi. Nadchodzili ze wschodniego końca uliczki, kilkanaście metrów, nie więcej. Jak to się stało, że wcześniej ich nie usłyszał? A jeśli to zbieracze? Raltios wytężył wzrok i skupił się na białej kurtynie mgły przed sobą. Zanim cieniste kontury uformowały się w postacie, grabarz poczuł jeszcze na karku dreszcz niepokoju.

~


Szakal


„Diabelnie zawiodłem się na współczesnej młodzieży. Gwałty na środku ulicy, zwłoki przybijane do dębowych drzwi arystokratycznych domostw, niemowlęta obdzierane ze skóry… Totalny brak dobrego smaku, totalny przerost formy nad treścią…”


Kiedy Szakal z trudem otworzył oczy, wiedział już, że wpadł w zasadzkę. A więc w końcu go dorwał. Po tylu latach ukrywania się, podziemnej walki i dywersji. W końcu dał się podejść. Jak to się stało, że przespał tą pułapkę? Przecież wszystko szło doskonale… Gomez okazał się sprytniejszy, przechytrzył go. Teraz Szakal mógł jedynie patrzeć jak szczury obgryzają resztki ciał jego ludzi. Wokół pełno było rozbryzganej krwi… i szczurów. Gomez zawsze lubił szczury. Teraz siedział w tym swoim charakterystycznym rozkroku, z tym swoim charakterystycznym uśmieszkiem na charakterystycznej gębie. W ręce trzymał zakrwawiony nóż. Szakal poczuł, że związany jest grubym sznurem i to w tak przemyślny sposób, że nawet z ciałem mistrza gimnastyki nie potrafiłby rzucić zaklęcia. Prawą dłoń przytwierdzoną miał za plecami do lewej łydki, lewą zaś do prawego kolana. Po chwili poczuł coś jeszcze. Palący ból w lewej ręce i… poczucie dziwnej pustki. Szakal poruszył palcami na tyle, na ile pozwalał na to ściśnięty sznur. Omal nie wybuchnął nerwowym śmiechem. Nie miał środkowego palca lewej dłoni. Wilczy uśmiech Gomeza poszerzył się jeszcze bardziej.
- Tego szukasz? – spytał chrapliwym i rzężącym głosem, po czym rzucił coś w powietrze. To coś spadło tuż przed oczami Szakala. To coś było jego własnym palcem. Gomez wstał z krzesła i w akompaniamencie furkotu czarnej peleryny, zbliżył się do czarownika. Kucnął przy nim i pociągnął za włosy. Jednym, szybkim ruchem zdjął zakrwawiony knebel. Szakal wypluł na podłogę własne zęby.
- Biedny, bezbronny Szakal… Kiedy omal nie rozerwałeś mnie na strzępy, wtedy pod Cytadelą, myślałem, że już nigdy nie doczekam się tego widoku. Na całe szczęście pozbierałem się do kupy, no i proszę… Czyżby zuchwałość zwiodła cię na manowce? Ochroniarze? Co to miało być? Starzejesz się. Przynajmniej moje szczury mają teraz co jeść. Ochroniarzy wybrałeś dobrych… tłustych. Nieziemsko smakują w rosole. – Gomez roześmiał się, jak tylko potrafi roześmiać się szaleniec. Po chwili zaniósł się kaszlem.
- Nic nie powiesz? – warknął, ciągnąc za szakalowe włosy coraz mocniej. W dłoniach błysnął mu wysłużony sztylet. Zaczął ciąć nim przyprószone siwizną kosmyki czarownika tuż przy skórze głowy, jednocześnie kalecząc ją. Po chwili ogolił go prawie do łysa, rechocząc pod nosem. Szakal nie miał siły wydusić z siebie słowa. Zdał sobie sprawę, że musiał być bity przez dłuższy czas. Bolało go wszystko, od zmiażdżonych stop do czubka okaleczonej przed momentem głowy.
- Teraz wyglądasz o wiele korzystniej. – syknięcie Gomeza wyrosło tuż przy uchu czarownika – Szakal bez włosów. Ewenement! Proszę państwa zapraszamy do cyrku! Jedyny w Wieloświecie goły szakal! Hahahaa! Ty podły głupcze! – nagła zmiana nastroju kanibala, zatwierdzona była kopnięciem Szakala prosto w splot słoneczny – Myślałeś, że możesz sobie ze mnie drwić! To za brata! To za siostrę, której nie mam! A to za mnie i mojego ptaszka, którego też już nie mam! Okaleczyłeś mnie! Zginiesz za to! – kolejne zarzuty poprzedzane były kolejnymi kopniakami. Szakal zapowietrzył się, nie potrafiąc złapać oddechu. Ułożenie ciała sprawiało, że płuca miały zmniejszoną niż zwykle objętość. Gomez może i był szaleńcem, ale przemyślał wszystko do najmniejszego szczegółu. Kolejne kopnięcia były już tylko odległymi szarpnięciami. Szakal po raz kolejny tego dnia (nocy?), stracił kontakt z rzeczywistością. Zemdlał.

Kiedy w końcu się ocknął, Gomeza nie było nigdzie w pobliżu. Szakal poczuł pod policzkiem kałużę własnych wymiocin, zmieszanych z obciętymi włosami. Dłonie w dalszym ciągu miał zasznurowane, ale na ustach nie miał knebla. Szakal wypluł to co miał w ustach i rozejrzał się po ciemnym pokoju. Wyglądało na to, że przebywał w jakimś opuszczonym magazynie. Wokół pełno było zardzewiałych haków, dźwigni i przekładni. Krzesło, na którym siedział Gomez dalej stało na swoim miejscu. Szczury nadal harcowały na ciałach dawnych ochroniarzy Szakala. Ten popieprzony morderca sam zarżnął pięciu osiłków… Czarownik był pod wrażeniem.
- Szczury mówią, że już się obudziłeś łysy Szakalu! – okrzyk odbił się echem o hali. Szakal przesunął się o parę centymetrów, ale nie znalazł jego źródła. Gomez był jednak niedaleko. Jego obrzydliwy głos był zbyt wyraźny.
- To wspaniale. Nie chciałem cię budzić, tak smacznie spałeś! Bo widzisz, mam dla ciebie małe przedstawienie. Jestem pewien, że ci się spodoba. Ty przecież lubisz ból. Zapomniałem tylko, czy lubisz go sprawiać, czy otrzymywać. Chyba jednak to drugie, co? Wiedziałem. No to z pewnością się nie zawiedziesz! Bądź tak dobry i zerknij na swoje spętane ciało! – głos szaleńca jeszcze długo dźwięczał w głowie Szakala. Czarownik spojrzał na własne przedramiona. Wysmarowane były jakąś złotą mazią. Wyglądała jak smar. A może miód? Szakal oblizał wargi i poczuł słodycz. To był na pewno miód.
- Już wiesz co mi chodzi po głowie? To ty mi podsunąłeś ten pomysł, pamiętasz? Wtedy trzymaliśmy jeszcze sztamę. To było jeszcze zanim mnie zdradziłeś! PAMIĘTASZ?! Pewnie, że pamiętasz. Sztuczka z miodem, powiedziałeś. Nie ma nic lepszego niż człowiek, przegrywający starcie z małym owadem. No to sprawdzimy! Sprawdzimy czy łysy Szakal da sobie radę z rojem szerszeni! – Gomez ponownie zajął się kaszlem. Kaszlał długo, a kiedy przestał do uszu Szakala dobiegło ciche bzyczenie. Bzyczenie tysięcy małych ciał. Po chwili zza jednego z haków wyłonił się Gomez w skórzanej zbroi i masce, przedstawiającej rogatego żuka. Wyglądał makabrycznie i groteskowo zarazem. Szaleniec zatańczył jeszcze jakiś urojony owadzi taniec, po czym wyjął zza pleców wielki worek. Worek się ruszał…
- A oto i moi przyjaciele. Pokochałem je tak samo jak szczury, a nawet bardziej. Nie masz pojęcia jak inteligentne są te żyjątka. Jak toksyczne mają żądła… Zaraz będziesz miał pojęcie łysy Szakalu. Poczekaj jeszcze momencik, aż napawam się tym widokiem. Szkoda, że nie mam czym się zadowolić, hahahaha! – ponury śmiech Gomeza tym razem utonął we wściekłym bzyczeniu. Morderca znów zatańczył do wyimaginowanej muzyki, wraz z zawiązanym workiem.
- Są wściekłe! Im bardziej nimi trzęsę! Haha!

Zanim Gomez otworzył w końcu worek z szerszeniami, Szakal poczuł jeszcze na karku dreszcz niepokoju.

~


Od MG:

Niniejszy post jest tak naprawdę sprawdzeniem Waszej wyobraźni Jak pewnie zauważyliście, z każdej sytuacji jaką przygotowałem dla Waszych BG, jest otwarte wyjście. Wyjście to zależy tylko i wyłącznie od Was i Waszej fantazji. Liczę na kreatywne i klimatyczne odpowiedzi.
Pozdr.
 
M.M jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 20:55.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172