Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 27-07-2008, 11:17   #11
Adr
RPG - Ogólnie
 
Adr's Avatar
 
Reputacja: 1 Adr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputację
Południe 15 listopada 1964. Archiwum pisma « La Voix du Congolais «


Archiwum mieściło się w piwnicach jednego z dużych budynków przy Stanley Avenue. Przewodnikiem Jean Paula był Gaston Bedel - Kongijczyk o smutnym wyrazie twarzy. Gaston początkowo nie odzywał się nie pytany, ale kiedy Jean już o coś zapytał wyjaśniał mu wszystko skrupulatnie. Okazało się, że doskonale zna francuski. Mimo tego, że początkowo wydawał się kolejnym milczącym Kongijczykiem po pewnym czasie dogadywali się bardzo dobrze.

Gaston sprowadził dziennikarza do rozległych piwnic, w których przechowywano tony zadrukowanego papieru. Całe szczęście, że archiwum La Voix du Congolais posiadało uporządkowany katalog, a poszczególne roczniki nie były rozrzucone po kątach. Widać że ktoś wykonał tam kawał dobrej roboty. Ten swoisty prządek ułatwił mu poszukiwania informacji.

La Voix du Congolais (Głos Kongijczyka) zostało założone w 1945 roku i było ściśle nadzorowane przez administrację kolonialną. W tym piśmie drukowali Kongijczycy uważający się za elitę – tzw. Evolues – co znaczy „rozwinięci”, „cywilizowani”, „wykształceni”. Evolues wykształceni w seminariach i szkołach misyjnych mieli być narzędziem krzewienia chrześcijaństwa w Kongu i pośredniczyć między europejczykami a czarnymi. Jednak sytuacja „ewoluowanych” nie była godna pozazdroszczenia. Z jednej strony tracili swe naturalne środowisko, a wśród białych czuli się pogardzani i wyszydzani. Dlatego właśnie z warstwy Evolues wywodzili się pierwsi przywódcy nacjonalistyczni np. Patrick Lumumba.

Na jednej ze ścian archiwum Jean miał okazję podziwiać kolekcję starych czarno-białych zdjęć przedstawiających Kongo na początku XX wieku.







W archiwum Jean zebrał sporo materiałów na temat historii SOURCAFu, a także na kilka innych interesujących go tematów i postaci. Był zadowolony wracając z pełną teczką materiałów, które planował przejrzeć w późniejszym czasie. Czas jednak upływał nieubłaganie. Jean był umówiony w portowej knajpie z Kapitanem Katangą, który tego dnia był bardzo zapracowanym człowiekiem.

****

Portowa knajpka „Olimpia”

Żar leje się z nieba. Jean wkracza do lokalu prowadzonego przez charyzmatycznego greka Nicosa. Mimo godzin popołudniowych „Olimpia” tętni życiem. Czteroosobowa orkiestra wydobywa z instrumentów rytmy samby. Kilka pijanych ulicznic porusza się do rytmu. W knajpie tłoczno i duży ruch. Co chwila ktoś wchodzi albo wychodzi. Powietrze drga. Gorąco dusi w przełyku. Wokół czuć drażniący zapach potu.

Jean wreszcie znalazł dla siebie miejsce w zatłoczonym lokalu. Usiadł na blaszanym krześle przy stole przypominającym beczkę. Przynoszą piwo „Primus” - już nie „Polar” do którego przywykł w Brazzaville - całkiem niezłe, ale najważniejsze, że zimne.

„Przypominam sobie co mówił mi profesor Alain Lecroux na temat barów afrykańskich. Porównywał je do forum starożytnego Rzymu lub jakobińskich winiarni w Paryżu. Tu można zyskać sławę herosa lub spaść z trzaskiem na ziemię. Każdy kto takiemu barowi przypadnie do gustu, może zostać kimś. Ale gdy bar z niego szydzi to wszystko skończone trzeba pakować manatki i wracać do dżungli.”

Po kilkunastu minutach Nicos przyprowadził Katangę. Murzyn był pewny siebie, bo już na wstępie powiedział:

- Witam. Nie mam dużo czasu, więc nasza rozmowa będzie krótka – zaczął Kapitan Katanga.

- Ja również mam inny plany. Wobec tego przejdźmy do konkretów. – odpowiedział Jean wyciągając paczkę w stronę kapitana.

- Wiem że płynie pan z misji ratowania białych z SOURCOFu. Chciałbym zabrać się z tym transportem. Słyszałem, że dowodzi pan bardzo szybką łodzią.

- Zgadza się. Pozwolę panu uczestniczyć w tej wyprawie, ale mam jeden warunek. Moja reputacja została wystawiona na szwank w wyniku pomówień i spreparowanych dowodów. Napisze pan relację z wyprawy ratunkowej, która ma przedstawić moją postać w korzystnym świetle. To wreszcie zamknie usta tym podłym oszczercom – kapitan podniósł głos ze wzburzenia.

- Zgoda. Kiedy wypływamy? – zapytał Jean.

Jean szybko załatwił sprawę transportu z Kapitanem Katangą i udał się do hotelu. Wieczorem planował iść na koncert pianistyczny do Instytutu Goethego.
 

Ostatnio edytowane przez Adr : 27-07-2008 o 14:18.
Adr jest offline  
Stary 27-07-2008, 15:39   #12
Banned
 
Reputacja: 1 Arango jest na bardzo dobrej drodzeArango jest na bardzo dobrej drodzeArango jest na bardzo dobrej drodzeArango jest na bardzo dobrej drodzeArango jest na bardzo dobrej drodzeArango jest na bardzo dobrej drodzeArango jest na bardzo dobrej drodzeArango jest na bardzo dobrej drodzeArango jest na bardzo dobrej drodze
Leo'ville 15 XI

Bar w hotelu Memling 11.00-15.00


O'Connor zmrużył oczy przyzwyczajając je do półmroku panującego w piwnicach hotelu, gdzie mieścił się bar.

Przy stolikach siedziało kilkunastu mężczyzn, część po cywilnemu, część w mundurach sącząc drinki i piwo. Barman bez pytania podał Paddyemy wysoką oszronioną szklankę pełną złocistego napoju.
- Broń monsieur... - ni to poprosił ni zażądał - tu nie ma stopni, nie ma nacji, nie ma przeszłości sir. Każdy może się tu napić, ale każdy siedzi tu bez broni - rzucił tonem wyjaśnienia.

Sierżant odpiął pas i wręczył UZI właścicielowi. Ten wydobył metalowe kółko z niezliczoną ilością kluczy i znalazł wśród nich chyba największy, rozmiarami zbliżony do kluczy od bram średniowiecznej twierdzy i otworzył pancerną szafę stojącą za barem. Wisiały tam na kołkach pasy z kaburami najróżniejszego kształtu i rozmiaru.

Obejrzał UZI, cmoknął z zachwytem, schował do szafy i starannie ją zamknął. Paddy rozglądał się po lokalu. Przypominał dokładnie to czym był, barem dla samotnych facetów w podrzędnym lokalu. Ściany obwieszały fotosy znanych aktorek i piosenkarek, dobór artystek świadczył jednak o niezłym guście właściciela, nie zauważył też na szczęście nigdzie grającej szafy.

---

Marlene Dietrich i Edith Piaff


Piw piwo i snuł przypuszczenia co do przyszłej misji, gdy barman szarpnął go za rękę i podał słuchawkę telefonu.
- Sierżant O'Connor ? Proszę pozostać w barze Memling i czekać na sierżanta Padawskyego. O 16.00 obaj zameldujecie sie u mnie. Major Morcinek.

I tyle.

Major odłożył słuchawkę.

Wzruszył ramionami i wrócił do sączenia piwa. Czas wlókł się niemiłosiernie, klienci baru wchodzili i wychodzili czasem nucąc w kilku coraz smętniejsze piosenki z przeszłości. Znudzony rzucił :
-Zna ktoś z was "Molly Mallone" albo "Rifles of the IRA"?
- Możemy nastawić płytę sir -
zaproponował barman.
Wkrótce popłynęła z adapteru muzyka.

[media]http://www.youtube.com/watch?v=gbrd6v4J3jo[/media]Wolfe Tones - The Rifles of IRA

In nineteen hundred and sixteen
The forces of the crown
For to take Orange, White, and Green
Bombarded Dublin Town
But in '21, Britannia's sons
Were forced earn their pay, when
The black and tans, like lightening ran
From the Rifles of the IRA!

They burned their way through Munster
Then laid Leinster on the rack
Through Connacht, and through Ulster
Marched the men in brown and black
They shot down wives and children
In their own heroic way, but
The black and tans, like lightening ran
From the Rifles of the IRA!

They hanged young Kevin Barry high
Just a lad of eighteen years
Cork City's flames lit up in the sky

But our brave lads new no fear
The Cork brigade with hand-grenades
In ambush wait and lay, and
The black and tans, like lightening ran
From the Rifles of the IRA!

The tans were got, taken out and shot
By a brave and valiant few
Sean Treacy, Dinny Lacey
And Tom Barry's gallant crew
Though we're not free yet
We won't forget
Until our dying day, how
The black and tans, like lightening ran
From the Rifles of the IRA!

Paru gości zaczęło śpiewać wybijając rytm kuflami, ku niezadowoleniu grupki siedzącej w kącie.
- To Anglicy - szepnął barman - strasznie zadzierają nosa i nikt ich nie znosi , bo są SPECJALISTAMI i maja kupę forsy, a w dodatku zawarowali sobie że płacą im w funtach.

Dwóch Brytyjczyków podniosło sie za stołków i ruszyli w kierunku w baru. Jeden z nich zawadził o stolik, gdzie zasiadało kilku jegomościów i wdał się z nimi w dyskusję na temat "przeklętych pastuchów, którzy gdyby nie podcięli sobie sami gardła w więzieniu i tak by zostali powieszeni", drugi stanął przy Paddym
-
Piwo proszę. Co tu tak torfowiskiem jedzie ? O przepraszam przyjacielu, nie zauważyłem Cię - z uśmiechem zwrócił się do sierżanta.

W tym momencie wydarzyło się kilka rzeczy jednocześnie.
Anglik perorujący o Wolfie Tone dostał bykiem w brzuch od rudego jegomościa siedzącego przy stoliku i poprawiony "hakiem" od dołu poleciał na inny strącając z niego kufle i szklanki. Ich właściciele (Niemcy sądząc po "himmelgotach" i "schwainehundach") okazali swe niezadowolenie gromadnym atakiem na Irlandczyków. Na to oczywiście zareagować musieli Francuzi.

Po sekundzie Irlandzcycy lali Anglików, Niemcy bili się z Irlandczykami, którym pospieszyli na pomoc Belgowie i Francuzi, Afrykanerzy podzielili sie mniej więcej po równo i tłukli i jednych i drugich w zależności od sympatii.

- Nastaw "Chłopców ze starej brygady" - rzucił barman kelnerowi - widocznie był sympatykiem mieszkańców zielonej wyspy.

Kid Padawsky wyskoczył z samochodu i podziękował porucznikowi. Ten uprzejmie skinął głową i odjechał.

W kilku susach pokonał schody i kierowany instynktem skierował sie do baru. Już na stopniach prowadzących w dół dobiegł go raczej niezwyczajny gwar, gdy pchnął wahadłowe drzwi mógł ocenić jego przyczyny.

W sali wodziło sie za łby około 20 facetów, jak jednak okiem barowego bywalca mógł ocenić obowiązywały pewne reguły.

Nie można było używać noży i butelek, a za krzesła, zważywszy, że przezornie były wyplatane z trzciny chwyciłby tylko pacyfista.
Całą bitwę obserwowali spokojnie zza masywnego baru barman z kelnerem wskazując sobie co ciekawsze pojedynki i zakładając sięo ich wynik.
W tle leciało " Boys Of the Old Brigade".

[media]http://www.youtube.com/watch?v=FoQBXgbVVT4&feature=related[/media]

Sądząc po solidnej awanturze i płynącej z adapteru muzyce Kid znalazł właśnie sierżanta Patricka O"Connora.


Leo'ville 14.00-15.00

W hotelu Jean powoli porządkował papiery i informacje zdobyte dziś rano w archiwum i w rozmowie z Katangą.
Powoli zaczął zarysowywać mu się plan cykli artykułów. Równym charakterem pisma zapełniał kolejne linijki notesu.

Jednocześnie analizował znane mu fakty. Wszystko wskazywało na to, że szybki atak na Stan'ville, ale to wiedzieli wszyscy.
Pozostawało pytanie jak ?
Od paru dni malała na ulicach liczba żołnierzy z Katangi, ale to było logiczne, że Czombe użyje swych najlepszych oddziałów do odbicia zakładników. Jednak szturm spowoduje rzez w mieście, musi mieć więc obiecaną pomoc, ale czyją ?
Francuzów, Anglików, Amerykanów ? Zdecydowanie za mało wiedział też o tajemniczym urzędniku-pilocie de Wevre-Lambercie. Kim ten tak naprawdę był ?

Zmęczony odłożył pióro i postanowił wziązć prysznic. O dziwo woda była nawet ciepła i z rozkoszą poddał się działaniu strumieni. Odświeżony przebrał się i zerknąwszy na zegarek stwierdził, że jeśli nie chce sie spóznic nie ma czasu już nawet na drinka w hotelowym barze.

Spiesznym krokiem opuścił hotel i skierował się w stronę Instytutu Goethego.

Anna czekała coraz bardziej zniecierpliwiona patrząc co chwila na zegarek, ale jego wskazówki jakby w ogóle nie posuwały się w przód. Zaczęła nerwowo przechadzać sie po trotuarze. Widok tak zwyczajny w Paryżu czy Londynie tu był prawie sensacją. Samotna, atrakcyjna biała kobieta spacerująca samotnie w Leo'ville w środku wojny. Wobec znacznego "deficytu" białych kobiet widok zaiste niezwyczajny, nie raz i nie dwa musiała odmawiać co prawda bardzo grzecznym ofertom pomocy ze strony mężczyzn w mundurach lub ubranym "po cywilnemu".

Zirytowana, ze zwraca powszechną uwagę stanęła znowu w pobliżu drzwi, tak by nikt, kto zmierzał do budynku nie umknął jej uwadze.
Jean
musi przyjść, musi, musi.


Hotel Memling godz 15.00

Simone i Erik
dalej siedzieli na schodach przed hotelem, gdy odnalazł ich właściciel. Dyskretnie odwrócił wzrok od plamy na chodniku i podał Erikowi złożony na czworo papier.




- Przekazano mi te wiadomość telefonicznie i proszono o natychmiastowe przekazanie panu. Jak zrozumiałem jest ona dość pilna i ważna.

Wręczył ją mężczyznie. Ten rozwinął i przeczytał ze zmarszczonym czołem. Nie lubił nagłych zmian planów.

- Co to jest Erik. Chyba nic złego ?
Simone wyraznie czuła sie już lepiej i teraz dzwignąwszy sie na nogi zerkała na kartkę zza ramienia brata. Wiadomość była krótka i lakoniczna.


" Zmiana planów.
Proszę przyjdzcie do mnie o 16.00. W Twoim wypadku Eryku to niestety jest rozkaz. Postarajcie przypomnieć sobie co wiecie na temat wierzeń plemion nadrzecznych i najczęstszych występujących tam chorób. Liczę tu bardzo na pomoc Twojej Siostry.

Szczerze Wam oddany mjr Morcinek"


Chwilę w milczeniu zastanawiali się nad wiadomością.
- Zdaje się siostrzyczko, że potrzebują Cię tu bardziej niż nam się wydawało. Szkoda że nie będziemy mogli porozmawiać dłużej, dla mnie to pewnie oznacza rozkaz wyjazdu - pocałował ją w czoło - głowa do góry...


Hotel Memling 10.20-15.00

- Najmocniej przepraszam za spóźnienie, miałem dość niemiłą konfrontację z pewnym „gentelmanem”
– Niektórzy nie potrafią uszanować czasu tak pięknej kobiety jak pani. Na szczęście nie zajął mi zbyt wiele czasu, przedstawiać się chyba nie muszę mów mi Tim. Czego się napijesz?

Tak mniej więcej wyobrażał sobie spotkanie z nieznajomą Python. Jednak rzeczywistość okrutnie zweryfikowała te plany. Zamiast pięknej (a przynajmniej miał nadzieję że taka będzie) nieznajomej znalazł tylko krótką wiadomość.


"Jest pan nieuprzejmy i niewychowany każąc kobiecie czekać. Nie tego można się spodziewać po dżentelmenie, ale cóż wojna zabrała jak widać najlepszych.
Postanowiłam pójść na zakupy i o ile czas mi pozwoli być może wpadnę do hotelu na koktajl około 15.00.
Być może.

Africa Narinda Davy"


Przeczytał dwukrotnie kartkę, po czym schował ją do kieszeni i westchnął ciężko. Został zrugany i postawiony do kąta jak młokos. Swoją drogą co za charakterek.

Nie pozostało mu nic innego część czasu spędzić w towarzystwie butelki, a pozostałą na poprawieniu nieco wymiętej po wizycie u pułkownika odzieży.
Obiecał sobie, że choćby świat się miał zawalić będzie na tarasie hotelu za pięć piętnasta.

O tej godzinie też przy szklaneczce jacka danelsa oczekiwał z niejakim niepokojem na pojawienie się pani, czy tez może panny Africi - swoją drogą co za oryginalne imię - pomyślał z przekąsem.
 

Ostatnio edytowane przez Arango : 27-07-2008 o 16:52.
Arango jest offline  
Stary 27-07-2008, 17:00   #13
Adr
RPG - Ogólnie
 
Adr's Avatar
 
Reputacja: 1 Adr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputację
Instytut Goethego godz. 15.00-16.12

Jean wrócił do hotelu Memling. Zdjął przepocone ubranie i po raz drugi dzisiejszego dnia wskoczył pod prysznic. W afrykańskich warunkach była to normalna praktyka. Dwadzieścia minut później przyniesiono mu obiad do pokoju. Po posiłku Jean zaczął przygotowywać się do koncertu, który zaplanował sobie na dzisiejsze popołudnie. Francuz przebrał się w popielatą marynarkę i eleganckie spodnie. Poprawił nierówno ułożony krawat i uśmiechnął się do swego odbicia w lustrze.

Taksówkarz na wyraźne życzenie Jeana wysadził go nie przy samym Instytutu Goethego, ale kilkadziesiąt metrów wcześniej. Jean chciał spokojnie dojść do miejsca koncertu. Po drodze minął okazały gmach kina "Albertum" najbardziej luksusowego kina w Leopoldville.

Kiedy dziennikarz spokojnie doszedł pod gmach Instytutu Goethego jego uwagę zwróciły duże witryny reklamowe z olbrzymimi zdjęciami przedstawiającymi stolicę zachodnich Niemiec. Bonn prezentowało się na tych zdjęciach jako miasto wielkich gmachów.

„Ciekawe gdzie tu robią tak wielkie formaty zdjęciowe.” – zastanawiał się fotograf.

Obok zdjęć wyróżniały się fantazyjny afisze reklamujące dzisiejszy koncert ze zdjęciem mistrza Wilhelma Kempffa pośrodku. Oraz dosyć obszerną biografią mistrza fortepianu. Jean zaczął czytać:

Cytat:
Wilhelm Kempff

Pianista i kompozytor niemiecki, ur. 25 listopada 1895 r. w Jüterborg (Brandenburgia) Pochodził z rodziny znanych muzyków kościoła luterańskiego. Naukę gry rozpoczął w wieku czterech lat u swego ojca Wilhelma, kantora i organisty. Dzięki wstawiennictwu Georga Schumanna, dyrektora berlińskiej Singakademie, którego oczarowała gra i talent improwizatorski dziewięcioletniego Kempffa (grał z pamięci i transponował fugi z Das Wohltemperierte Klavier Bacha), rozpoczął on naukę fortepianu u Heinricha Bartha i kompozycji u Roberta Kahna w Hochschule für Musik w Berlinie. W latach 1916-1917 towarzyszył jako pianista i organista Berliner Hof- und Domchor podczas jego występów w Niemczech i Skandynawii. W 1918 r. wystąpił po raz pierwszy z orkiestrą (Berliner Philharmoniker). Jako kameralista grał m.in. z Yehudim Menuhinem i Pierrem Fournierem. Koncertował w Europie, Ameryce Południowej i Japonii. Jako kompozytor pozostawił m.in. cztery opery, oratorium, dwie symfonie, koncert skrzypcowy i fortepianowy, utwory kameralne, pieśni oraz transkrypcje utworów Bacha i Mozarta. W 1952 r. wydał dzieła fortepianowe Schumanna (7 tomów). Jest autorem pracy Unter dem Zimbelstern : das Werden eines Musikers (1951). Zajmował się także działalnością pedagogiczną: w l. 1924-1929 prowadził klasę mistrzowską w Hochschule für Musik w Stuttgarcie, następnie wykładał na letnich kursach w Poczdamie (1931-1941), a od 1957 r. organizował coroczne kursy beethovenowskie w swojej willi w Positano.
Jean postanowił poprzyglądać się innym gościom zmierzającym na koncert. Łatwo byłoby ich wyróżnić z przypadkowego tłumu. Sztywne kołnierzyki i galowe marynarki zapięte na ostatni guzik miały świadczyć o ogładzie towarzyskiej i poziomie kultury. W oczu rzucały się również diamentowe naszyjniki i drogie suknie ekskluzywnych pań do towarzystwa. Jakże różne były od skąpych sukienek ulicznych kurew, które Jean widział w dziś w porcie.

„To przecież ten sam towar różniący się tylko opakowaniem.” – przemknęło mu przez myśl.

Wkrótce Jean w wielkim tłoku dostał się do wnętrza gmachu Instytutu Goethego. Wymyci i wypachnieni goście pozajmowali już miejsca. Dziennikarz szybko poszukiwał miejsca dla siebie i usiadł czekając na rozpoczęcie koncertu.

Sterylność klimatyzowanej sali koncertowej sprawiała wrażenie jakby powietrze było wyczyszczone i bezzapachowe. W tej sali nie czuć było specyficznego zapachu Afryki, który uderza w nozdrza europejczyków. Czują się oni wtedy jakby uderzyła ich w nos ciężka, zaciśnięta pięść zapachów. Tutaj tego zabrakło. Sala była urządzona jak podobne tego typu miejsca w innych częściach świata. Nawet ciężko było odgadnąć, że koncert odbywa się w sercu kontynentu afrykańskiego.

W końcu pojawił się wyczekiwany Kempff, a wyfraczeni przedstawiciele stołecznej elity oraz grono zaproszonych europejczyków zaczęło go witać oklaskami. Po jego popisie miały odbywać się występy jego utalentowanych wychowanków.

[media]http://www.youtube.com/watch?v=WTzA6Mg_i7A[/media]
Jeanowi
przyszło na myśl że klawiatura fortepianu jest doskonałym odwzorowaniem sytuacji w Kongu. Białe klawisze mieszają się z czarnymi, ale i tak najwięcej zależy od tego kto na te klawisze wywiera nacisk. Od pianisty zależy jaka melodia popłynie w świat. Czołowym pianistą w Kongu był premier Czombe. Mojżesz Czombe jest czarny jak frak Kempffa, ale spod rękawów wystają białe mankiety, które mimo, że często ukryte wpływają na to jak gra pianista. Sztywny, biały i bogato zdobiony kołnierzyk również znacznie krępuje ruchy wirtuoza. Dlatego Czombe musi trzymać się partytury i ograniczyć improwizację do minimum. W przeciwieństwie do niego Kempff znany z szczególnych umiejętności improwizatorskich może pozwolić sobie na wysoce indywidualne interpretacje klasyków, które dla niektórych mogą być nawet dość kontrowersyjne.

Kempff posiadał fenomenalną pamięć muzyczną. Z jego wykonań emanowała głęboka dojrzałość duchowa, grę cechował śpiewny dźwięk, plastyczna wyrazistość linii melodycznej, refleksyjność i wyszukane elementy wirtuozerii. Artystyczna uczta dla uszu zblazowanych europejczyków trwała w najlepsze kiedy Jean rozglądając się po sali dostrzegł swoją żonę – Annę.

[media]http://www.youtube.com/watch?v=rnB6DkK5xQA&feature=related[/media] II SCHERZO Beethoven

Nagle na sali koncertowej zgasło światło. Reflektory oświetliły fortepian i pianistę. Zaczęła się druga część koncertu. Jednak Jean nie zwracał już na to uwagi. Nagły impuls kazał mu wstać z miejsca i przepychając się wśród oburzonych gości podążał w stronę Anny. Kiedy już do niej podszedł. Bez słowa chwycił ją za rękę i wyprowadził z sali koncertowej.
 
Adr jest offline  
Stary 28-07-2008, 14:40   #14
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Hotel Memling do najlepszych nie należał. Przynajmniej w tej chwili. Widać było, że lata świetności ma już za sobą. Ale i tak wizyta w barze była lepszym wyjściem, niż wałęsanie się po dworze...

Kit w paru susach pokonał kilkanaście stopni, minął siedzącą na schodach, nieco sfatygowaną parę i z nieukrywaną radością zanurzył się w chłodnym wnętrzu hotelowego holu.
Zatrzymał się na moment i wtedy można było mu się dokładnie przyjrzeć.

Był to mężczyzna dość wysoki i szczupły, liczący około 30 lat. Jego ciemne włosy były krótko obcięte, zaś opalenizna na twarzy sugerowała, żę znaczną część swego życia spędził na świeżym powietrzu. W padającym przez drzwi wejściowe świetle jego oczy zdawały się stalowe.
Ubrany był w mundur polowy, a na jego spadochroniarskiej kurtce można było dostrzec naszywki sierżanta. Chociaż miał na nogach spadochroniarskie buty, to poruszał się zadziwiająco cicho.
Wiszący przy pasie nóż Bowie nie do końca równoważył ciężar znajdującego się po drugiej stronie Browninga HP.
Jeszcze jedna rzecz rzucała się w oczy. W tym wieku człowiek ma już tak wyraźnie zaznaczone linie na twarzy, że każdy, na pierwszy rzut oka, może rozpoznać, gdzie i jak zmarszczy się ona w uśmiechu. Mężczyzna ten owych linii w zasadzie nie posiadał.

Kit rozejrzał się dokoła. Ani Szwajcara w drzwiach, ani boy'a w holu, ani recepcjonisty za kontuarem.
Świat schodzi na psy - pomyślał.
Oczywiście istniała możliwość, że wszyscy nagle zostali gdzieś odwołani, ale bardziej prawdopodobne było, że obsada hotelu jest niepełna. Albo niezbyt przykłada się do roboty...
Ponieważ nie był właścicielem tego przybytku było mu to całkiem obojętne. W księdze skarg też nie miał zamiaru się wpisywać.
Jedyną wadą tego stanu rzeczy było to, że nie miał kogo wypytać o O'Connora.

Stać i czekać nie wiadomo jak długo nie miał zamiaru. Siadać w jednym z wytartych foteli stojących w holu również. Zastanawiał się przez moment, czy nie przywołać kogoś dzwonkiem, stojącym na kontuarze, ale po chwili namysłu zrezygnował.
Zainspirowany obiecującą strzałką ozdobioną na jednym z końców napisem BAR skierował się do piwnic hotelu.

Dobiegające zza drzwi odgłosy jasno wskazywały, że wewnątrz ma miejsce impreza niekoniecznie związana z konsumpcją napojów o różnorakiej zawartości alkoholu. A sądząc po przeciekającej przez drzwi muzyce w środku powinien przebywać co najmniej jeden Irlandczyk...

Kit ostrożnie otworzył drzwi i zlustrował wnętrze. Z doświadczenia wiedział, że uczestnicy tego typu bijatyk nieraz puszczali w ruch różnego typu obiekty latające, podążające w najbardziej nawet nieoczekiwanych kierunkach. A on z pewnością nie miał zamiaru znaleźć się na drodze jakiegoś kufla lub mniej czy bardziej pustej butelki...

Mniej więcej na środku sali kłębiło się kilkanaście osób, okładając się pięściami i, od czasu do czasu, rzucając w powietrze parę obraźliwych słów. Dość trudno było od razu określić, kto z kim się bije, jako że mundury nie zawsze jednoznacznie określały narodowość, zaś niektórzy uczestnicy bijatyki byli dość małomówni... Albo używali niecenzuralnych słów w kilku językach świata równocześnie.

Idący skrajem sali Kit bez większych problemów dotarł do oazy spokoju, której wyraźną granicę stanowił solidny, obity blachą bar, za którym barman wraz z kelnerem wymieniali uwagi o poszczególnych walczących. Ani jeden, ani drugi nie zwrócił uwagi na nowego klienta.

- Woda z lodem - powiedział Christopher.

Barman nawet na niego nie spojrzał. Machnął tylko ręką za siebie, gdzie w wielkiej oszklonej szafie chłodniczej stały długie szeregi różnokolorowych butelek.

Samoobsługa - pomyślał rozbawiony, ale równocześnie nieco zdegustowany Kit. Widać było, że barman jest bardziej zainteresowany obserwowaniem bijatyki niż obsługiwaniem klientów. - Brak profesjonalizmu.

Ale nie narzekał.
Wyciągnął półlitrową butelkę Perriera, zerwał kapsel i wlał napój do wysokiej szklanki. Woda była na tyle chłodna, że nie trzeba było dodawać do niej lodu.
Pociągnąwszy solidny łyk zimnego napoju Kit westchnął z ulgą. Przez moment wspomniał niedoszłych kompanów. Nie sądził, by Dakota była wyposażona w barek... Potem przeniósł wzrok na walczących.
Żaden z nich nie używał broni - ani noży, ani butelek, ani kufli. Widać taka była niepisana i ściśle przestrzegana tradycja. Plecione krzesełka nadawały się tylko na tarczę i były omijane przez wszystkich walczących, ale nieco dziwne było, że nikt jeszcze nie sięgnął po dość solidne nogi stołowe...

- Który to OConnor? - spytał barmana, obserwując równocześnie wysokiego, piegowatego rudzielca, splecionego w uścisku z nieco niższym, chociaż szerszym w ramionach Brytyjczykiem. Jakby nie było, większość Irlandczyków cieszyła się rudymi włosami.

- Tamten - zapytany wskazał krótko ostrzyżonego, czarnowłosego mężczyznę przyodzianego w amerykańską, wojskową kurtkę.

O'Connor akurat uchylił się przed wymierzonym w jego szczękę ciosem i zrewanżował się pięknym prostym... W sekundę później inni walczący przesłonili tę parę.

- Ktoś wezwał policję? - spytał Kit. Zdawał sobie sprawę z tego, że jeśli zjawią się tu siły porządkowe, to zgarną jak leci wszystkich bijących się, a wtedy dość trudno byłoby wydobyć O'Connora z aresztu.

Barman pokręcił głową.
- Pies z kulawą mogą się nie zjawi, dopóki to - wskazał na kłębiących się ludzi - nie wydostanie się poza bar. A poza tym - skrzywił się, odrobinę pogardliwie - co to za bijatyka. Za chwilę będą mieć dosyć. W taki upał nikomu nic się nie chce. Nawet porządnie pobić.

Nie dało się ukryć, że barman miał rację. Najwyraźniej apogeum bijatyki minęło i powoli pojedynczy walczący zaczęli się wymykać z kręgu. Być może przyczyniło się do tego wyłączenie się adapteru i zamilknięcie dopingującej wszystkich muzyki.

O'Connor i jego przeciwnik ostatni opuścili pole walki. Choć żaden z nich nie wyszedł bez szwanku, to również żaden nie ucierpiał zbytnio. Bo cóż znaczy urwany guzik bądź podbite oko...

Kit oddał barmanowi swojego Browninga HP, a potem, nie rozstając się ze szklanką, ruszył w stronę stolika, przy którym usiadł O'Connor. Podniósł leżące na podłodze krzesło i bez pytania dosiadł się do stolika.
- Kit Padawsky - przedstawił się wyciągając rękę. - Mieliśmy się spotkać.
 

Ostatnio edytowane przez Kerm : 28-07-2008 o 15:24. Powód: Dopisanie wyglądu
Kerm jest offline  
Stary 28-07-2008, 22:40   #15
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Simone spojrzała na brata zupełnie skołowana.

- Masz ci los. Zmiana planów. Wygląda na to, że mam mało czasu aby doprowadzić się do stanu względnej używalności. Idź do baru i zamów mi najmocniejszą kawę jaka nie spowoduje u człowieka zawału serca. Ja w tym czasie wezmę zimny prysznic i zabiorę swoje bagaże.

Strugi zimnej wody przyjemnie ją orzeźwiły, przynosiły ulgę. Nagle perspektywa opuszczenia łazienki wydała jej się koszmarem ale zdawała sobie sprawę, że czas nagli i nie mogą sobie pozwolić nawet na drobne spóźnienie. Po paru minutach zeszła na dół. Eryk czekał rozparty wygodnie na jednym z wysokich krzeseł tuż przy barze. Zajęła miejsce obok niego i prawie jednym haustem wypiła letnią już kawę.

- Jeśli to nie doprowadzi mnie do porządku to chyba nic nie zdoła – skrzywiła się po przełknięciu gorzkiego płynu i kwaśno uśmiechnęła się do brata.

- Eryku, dlaczego major Morcinek zadał nam taką specyficzną pracę domową? Ma zamiar nas odpytać z dziedzin religii Konga i chorób zakaźnych? Nie uważasz, że to trochę dziwne?

- Niewiele jest w stanie zaskoczyć twojego braciszka – poprawił na nosie ciemne okulary i odebrał od niej walizkę. - Chodźmy. Nie ma co zwlekać.

Gdy wyszli na zewnątrz znów uderzyła ją fala gorąca i prażące słońce. Sięgnęła po okulary przeciwsłoneczne Eryka ale ten zrobił unik i obrócił się do niej plecami. Przez chwilę szamotali się jak dzieci. Eryk zaśmiał się tubalnym barytonem a Simone chichotała piskliwie. Szybko zdała sobie sprawę, że jej wysiłki nie przynoszą rezultatów i się poddała. Zrobiła za to naburmuszoną minę i warknęła.

- No wiesz, jesteś uosobieniem złośliwości. Te okulary mnie bardziej by się przydały. Już zaczyna mnie boleć głowa a słońce tak mnie drażni, że znów zbiera mi się na mdłości.

Eryk podniósł do góry ręce w geście kapitulacji, westchnął i wręczył jej swój nieodzowny atrybut. Uradowana chwyciła zdobycz i zasłoniła przeczulone na światło oczy.

- Zawsze wiesz jak mnie ustawić – skomentował pozornie ostrym tonem ale Simone zupełnie się tym nie przejęła. Znała go doskonale i była pewna, że tylko zgrywa urażonego.

Ercyk zatrzymał nadjeżdżającą z naprzeciwka taksówkę i pośpiesznie załadowali się do jej wnętrza.
- Ciekawe dlaczego mam przypominać sobie wiedzę na temat chorób plemion nadrzecznych. Może chcą mnie posłać wprost w ognisko jakiejś szalejącej zarazy? Sądziłam, że będę raczej łatać rannych żołnierzy... - wypowiedziała na głos dręczące ją pytanie.

- Simone, na razie wiem tyle co ty. Major z pewnością wszystko nam wyjaśni gdy już będziemy na miejscu. Zawsze sądziłem, że lekarzy powinna cechować niebiańska cierpliwość, ale gdy na ciebie patrzę utwierdzam się w przekonaniu, że to jednak nie jest zasada.

- Jestem chirurgiem na litość boską - chyba w ogóle go nie słuchała. - Oczywiście orientuję się także w kwestii chorób zakaźnych. Lekarz musi być wszechstronny, ale nie oszukujmy się, że w Paryżu nie często ma się okazję zetknąć z malarią, żółtą febrą czy tyfusem. O afrykańskiej śpiączce nie wspominając.

- Owszem siostrzyczko, ale przypominam ci, że teraz jesteś na czarnym kontynencie a tutaj takie schorzenia są równie popularne co w Europie katar.

- Tak, ale biorąc pod uwagę, że wschodnie i południowe prowincje nachodzone są obecnie przez wyjątkowo sadystycznych rebeliantów ze skłonnościami do kanibalizmu, którzy na dodatek wycinają w pień całe wioski, to pokuszę się o stwierdzenie, że choroby zakaźne są w tym momencie drugoplanowym problem. Morcinek sam wspomniał, że cierpią na niedobór personelu medycznego. Powinnam zszywać rannych żołnierzy a nie odwiedzać nadrzeczne plemiona i bawić się w misjonarkę.

- Tutaj w Kongo nikt się w nic nie bawi. Jak słusznie zauważyłaś Simba dokonują krwawych jatek na tutejszej ludności. Nie oszczędzają nikogo, włącznie z misjonarzami. A może szczególnie ich. Widziałem zakonnice, które były poddawane torturom i regularnie gwałcone. Uważasz, że je to bawiło?Erick podniósł głos i wyraźnie się obruszył.

- Jeśli chciałeś obudzić we mnie wyrzuty sumienia to ci się udało – zaplotła ręce na piersi i głębiej wbiła się w siedzenie. Zapadło krępujące milczenie, które po niecałej minucie przerwała lekkim tonem Simone. Zupełnie jakby niedawna ostra wymiana zdań nie miała miejsca.

- Całe szczęście, że przed odlotem zadbałam o szczepienia ochronne. Nie na wszystko jednak takowe istnieją. Czasem trzeba po prostu zdać się na ślepy los. Leki pomagają ale nie dają pewnych gwarancji na wyzdrowienie. - Spojrzała z przejęciem na brata – Szczepili cię chyba, prawda? Jak tu się z tym sprawy mają?

- Tak – jej pytanie chyba go zdziwiło. Pewnie na co dzień nie zaprzątał sobie głowy takimi drobiazgami – Zdaje się, że na febrę i cholerę. A szczepienia dla białych są dostępne. Co do reszty populacji Konga... Cóż, domyśl się.

- Nie pytam o populację Konga Eryku. Pytam o ciebie. Jesteś moim rodzonym bratem, to chyba naturalne, że się o ciebie martwię - Wyciągnęła z kieszeni papierosa i zaciągnęła się nerwowo. Po chwili samochód wypełnił gęsty dym, który mimo otwartych okien złośliwie skupił się wkoło nich.

Erick zaczął kaszleć i obrzucił ją wrogim spojrzeniem.
- Mogłabyś wreszcie rzucić palenie. To nie sprzyja dobrej kondycji fizycznej a tutaj taka jest na wagę złota.

- Nie praw mi kazań braciszku – wyszczerzyła w uśmiechu rząd białych zębów a w policzkach ukazały się urocze dołeczki. – Skup się lepiej na najświeższych rozkazach i zaserwuj mi jakiś inteligentny wywód na temat regionalnych wierzeń.

- Daj spokój Simone. Sama nie najgorzej się w tym orientujesz – jego wzrok zatrzymał się na moment na małym skórzanym woreczku, który miała zawieszony na szyi. Był to jej ochronny amulet, który otrzymała od czarownika Bakonga ponad piętnaście lat temu, a z którym przenigdy się nie rozstawała. Ujęła go w palce i przez moment gładziła pieszczotliwie jakby były diamentową kolią. Eryk badawczo obserwował siostrę i zapytał wreszcie.

- Na prawdę w to wierzysz? Sądzisz, że to ci pomaga? Ten twój nkisi?

- Nie wiem Eryku. Ale wówczas mi pomógł - odparła poważnie.

- Myślę, że więcej zdziałał ten plemienny ngana, który naćpał cię po uszy grzybami halucynogennymi – zaśmiał się a ona poszła w jego ślady – czy czego ci tam dosypał do tej obrzydliwej brei.

- Tata nie byłby zadowolony, że obnoszę się z takimi pogańskimi symbolami - ponownie zerknęła na spoczywający na piersiach fetysz.

- Nie żartuj. Nasz ojciec nie miałby prawa cię potępiać. Sam nie czcił niczego poza własnym karabinem.
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 28-07-2008 o 23:28.
liliel jest offline  
Stary 28-07-2008, 23:48   #16
 
Hawkeye's Avatar
 
Reputacja: 1 Hawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputację
O'Connor lubił tę muzykę, sam nigdy nie był w IRA, ale w końcu chłopcy walczyli o wolność wyspy, tylko te ich metody, tak naprawdę trzeba by znowu rozpocząć normalne powstanie, albo wojnę, może znalazłoby się tam miejsce i dla niego. Co było do przewidzenia, wybrana przez niego muzyka nie spodobała się wszystkim gościom, angielscy "specjaliści" jak opisał ich barman podnieśli się ze swojego stolika. Jeden zaczął wygadywać o powstańcach nieprzychylne rzeczy a drugi stanął koło sierżanta i odezwał się

- Piwo proszę. Co tu tak torfowiskiem jedzie ? O przepraszam przyjacielu, nie zauważyłem Cię-

Mniej więcej w tym samym momencie Paddy zauważył, że jego pobratymcy rozpoczęli bijatykę. Nie było więc na co czekać, kopnął swój stolik przewracając go na bok i jednocześnie dając sobie możliwość szybkiego wyskoczenia z krzesła, z czego skwapliwie skorzystał.

Jego przeciwnik odwrócił się aby stawić mu czoła, ale nie spodziewał się, aż tak zaciętego ataku, O'Connor zrezygnował z użycia pięści i skoczył na Anglika, który razem z przygniatającym go Irlandczykiem przeleciał przez stojący w pobliżu stolik i wylądował na podłodze. Tutaj dosięgły go dwa szybkie prawe sierpowe wyprowadzone przez wstającego Patricka. Za nim zdołał "dokończyć" swoje dzieło, ktoś złapał go za rękę i sprawnym ruchem wykręcił ją. Najemnik zasyczał cicho i zaczął się obracać, aby uniknąć uszkodzenia trzymanej w żelaznym uścisku dłoni. Po chwili jego przeciwnik - ogromny Niemiec, sądząc po pasie "Got Mit Uns", który powstrzymywał jego spodnie od spowodowania foux pas, zwolnił uścisk i posłał mu potężny cios, który wylądował na jego oku. Siła tego uderzenia była tak duża, że sierżant zachwiał się i cofnął o kilka kroków, zdążył się jednak otrząsnąć na tyle, aby uniknąć kolejnego ciosu, który mógłby go pozbawić przytomności.

Do rewanżu jednak nie doszło, bo jakiś Francuz, z okrzykiem -Camaron!-
zawisł Niemcowi na szyi, ciągnąć go w dół, ku ubrudzonej podłodze. "Nie ma to jak dobra bijatyka, aby umilić sobie czas" pomyślał O'Connor, za nim jego rozważania zostały przerwane, przez ten sam los, który przed chwilą spotkał jego przeciwnika. Paddy będący jednak doświadczonym żołnierzem, jak również częstym bywalcem różnych barów, wiedział, jak poradzić sobie z tym problemem. Zgiął się w pół, a kiedy tylko poczuł, że jego przeciwnik stracił grunt pod nogami, przerzucił go przez plecy, posyłając na jeden z nielicznych jeszcze stojących stolików. Tamten wylądował na nim ciężko, przewracając go i lądując w kałuży, bliżej niezidentyfikowanego płynu. Okazał się nim być specjalista od historii Irlandii.

-Ha! Uważaj z kim zadzierasz ty .... - jego przeciwnik nie dowiedział się jednak kim jest bo popchnięty przez kolejnego przeciwnika O'Connor stracił równowagę i poleciał na dwóch innych najemników, razem z nimi lądując na podłodze.

"No tak" przeszło mu przez myśl, gdy w ekspresowym tempie podnosił się, aby powrócić do zabawy "Przy bitkach nie wolno nigdy tracić swojej koncentracji". Sierżant skorzystał również z okazji aby podstawić nogę wycofującemu się Anglikowi i walnąć sierpowym pod szczękę jednego z najemników, okładających pięściami, jednego z tych jego krajan, którzy rozpoczęli tą "imprezę". Stojąc już na nogach przeskoczył nad walającymi się śmieciami i wylądował przed kolejnym przeciwnikiem. Uniknął wymierzonego w jego szczękę ciosu i zrewanżował się pięknym prostym. W tym momencie, jego przeciwnik krzyknął "Vervluchte" i złapał go za szyję, w odpowiedzi na jego rękach zacisnęły się dłonie Irlandczyka, a kciuki zaczęły wbijać się, w pewne bardzo wrażliwe miejsce na przegubie. Niemiec krzyknął, chociaż nie wiadomo czy spowodowały go kciuki czy raczej wymierzony w kolano kopniak.

Obaj przeciwnicy odeszli od siebie i jak się nagle okazało stali po środku zupełnie sami, muzyka przestała grać, a inni walczący ulotnili się. Irlandczyk posłał Niemcowi szeroki uśmiech i ukłonił się dworsko odchodząc do swojego stolika.

Podniósł stolik i swoje krzesło, w rozbitym kuflu obejrzał miejsce, w którym otrzymał cios od Niemca, był pewien, że mu trochę spuchnie. Poza tym nie odniósł żadnych strat, jeżeli nie liczyć lekko podrapanych rąk i pewnego nieporządku w swoim stroju. Udało mu się jednak co nieco doprowadzić siebie do porządku. W tym samym momencie usłyszał szuranie krzesłem i zobaczył siadającego naprzeciwko niego dość wysokiego i szczupłego mężczyznę, mniej więcej w jego wieku.

- Kit Padawsky - przedstawił się tamten wyciągając rękę. - Mieliśmy się spotkać.-

-A no mieliśmy- odpowiedział mu Irlandczyk szukając wzrokiem barmana, który zaraz znalazł się obok niego ze szklaneczką whiskey

-Jameson sir - położył również przed nim woreczek z lodem -A to na oko. Swoją drogą dobra robota sir- po czym szybko wrócił na swoje miejsce. Sierżant przyłożył lód na tworzącą się opuchliznę. Pociągnął solidny łyk napoju i ponownie zmierzył wzrokiem swojego towarzysza. Dopiero teraz wyciągnął do niego rękę

-Nie przedstawiłem się Patrick O'Connor, proponuję dopić nasze napoje i zbierać się do Majora, oficerowie mają to do siebie, że nie lubią czekać - po tych słowach Irlandczyk uśmiechnął się krzywo, miał swoje zdanie o większości oficerów, choć raczej nie nadawało się ono nigdzie do druku, chyba, że ktoś chciałby stworzyć "Międzynarodowy Słowniczek Krótkich Żołnierskich Słów".

Kolejny łyk whiskey pozwolił sierżantowi odetchnąć i sprawił, że resztki jeszcze buzującej w jego żyłach adrenaliny zaczęły opadać
-Skąd jesteście Padawsky?- zapytał tonem normalnej konwersacji sierżant dopijając resztki whiskey.
 
__________________
We have done the impossible, and that makes us mighty
Hawkeye jest offline  
Stary 29-07-2008, 19:06   #17
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
- Jeżeli major polecił nam przypomnieć sobie wierzenia plemion nadrzecznych, to chyba popłyniemy rzeką, przynajmniej przez część drogi.
- Zdrowe obejście. Kongo rzeczywiście bierze początek w Katandze i można dopłynąć rzeką do Elisabethville, ale po cięciwie byłoby kilka razy krócej.
- Prawda, siostro, przypuszczam, że rząd stracił kontrolę nad tymi terenami, albo trwają walki.
- Rebelianci wobec tego zdobyli kawałek tego kraju
– skonstatowała smutno.
- Niekoniecznie. Bardziej prawdopodobne wydaje mi się, że rozpadły się po prostu struktury państwowe i zwyczajnie jest potężna anarchia. Plemiona walczą ze sobą, jest wielka ilość band, czy stowarzyszeń, które są szalenie niebezpieczne.
- Stowarzyszeń?
- Tak, chodzi o związki ponadplemienne występujące nawet przeciw jawnym instytucjom, często stosujące terror, mordujące ludzi, czy składające ludzkie ofiary, najczęściej wprawdzie z członków własnych rodzin nieświadomych uczestnictwa takiej osoby w stowarzyszeniu. Członkowie takich tajnych związków ludzi-lampartów, ludzi-lwów, ludzi-krokodyli, ludzi-szympansów, ludzi-węży, czy ludzi-hien wierzą, że podczas tańców połączonych z obrzędami członkowie przekształcają się w zwierzęta. Najgroźniejsze z nich to Ze-mimfaka, czyli „Lamparty Dróg”.
- Ale chyba nie będziemy płynąć przez tamte okolice. I skoro będziemy na jakimś statku, to raczej będziemy bezpieczni przed atakiem takich szaleńców.
- Mam nadzieję, ale sama wiesz, Afryka to Afryka. Dlatego, kiedy będzie trochę czasu, przypomnisz sobie strzelanie. Warto potrenować na wszelki wypadek. Szczególnie, że jesteś kobietą.
- Nie truj, braciszku. Kula nie zna płci i nie wybiera bardziej kobiet niż mężczyzn.
- Nie o to chodzi, ale mówiłem ci o tym, co rebelianci wyrabiali z zakonnicami. Właściwie także wspominam o tym w kontekście owych zwierzęcych stowarzyszeń. Niektóre z nich wyznają zasadę, ze ofiarami powinny być kobiety, dlatego, może to zabrzmi brutalnie, czasem lepiej najpierw strzelać, potem zaś zastanawiać się nad konsekwencjami.
- Obronisz mnie, nieprawdaż? Przecież po to siostry mają swoich braci
– zauważyła z przekorą.
- No tak, chyba masz rację – ocenił nie podejmując przekomarzania. – Ale mimo wszystko.
- Tak, wiem, trzeba uważać.
- Owszem, owszem. Ponadto należy bardzo ostrożnie podchodzić do tubylców, jeżeli odwiedzilibyśmy ich wioski.
- To niekiedy bardzo mili ludzie.
- Owszem, ale kiedy byłaś tam jako gość, wprowadzana przez członka rodziny, sprawa wyglądała zupełnie inaczej, niż teraz. Ci tubylcy będą nie tylko obcy, ale prawdopodobnie niechętni jakimkolwiek przybyszom na ich terenach. Mieszkają znacznie dalej od cywilizacji i nawet nie próbują udawać, ze są chrześcijanami. To animiści, czy fetyszyści ... znaczy
– dodał widząc jej rozbawioną minę - ... w znaczeniu wiary w fetysze.
- Wiem, warto zawsze patrzeć, żeby przypadkiem nie obrazić ich wiary, przekonań, przede wszystkim zaś nie wolno wkurzyć ich czarodzieja czy wodza, bo może nam podrzucić jakieś świństwo, na które nie będziemy przygotowani.
- Tak, trzeba uważać
- powtórzyła kolejny raz Simone.

Rozmawiając dojechali znowu do kolonialnego budynku, który odwiedzili rano. Szlabanu pilnował ten sam sierżant, który kolejny raz przeprowadził indagację. Tyle, że widząc oficerski mundur czynił to na baczność służbiście salutując. Dobrze świadczyła o nim ta ostrożność. Liczba niespodziewanych ataków na budynki rządowe rosła w zastraszającym tempie. Niekoniecznie bywali to sympatycy rebeliantów. Częściej organizowały je pospolite bandy. Jednakże to wcale nie czyniło sytuacji ludzi, którzy pracowali w takich warunkach lepszą. Czujność strażnika była więc usprawiedliwiona, a nawet więcej – bardzo wskazana. Wkrótce jednak wjechali do środka i znowu znaleźli się w gabinecie Morcinka.
- Majorze – zasalutował tym razem Eryk.
- Witam pana – dodała po cywilnemu Simone.
- Witam pani doktor, Elvis. Siadajcie, tam na tych krzesłach – wskazał im stojące pod ścianą zapchane papierzyskami. – Możecie je zrzucić na tą kupę – pokazał stosik papierków. Gdy to uczynili, kontynuował:
- Przykro mi was wezwać tak nagle, ale sami wiecie, że sytuacja jest zmienna, jak humor kilku ministrów tutejszego rządu. Dlatego obydwoje otrzymacie nowe polecenia.
 
Kelly jest offline  
Stary 29-07-2008, 21:59   #18
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Kita omal nie skręciło.
Nie miał pojęcia, czemu ten Irlandczyk mówi do niego per "wy", jakby sam był co najmniej pieprzonym porucznikiem. I czego była to oznaka. Chęci utrzymania dystansu? Ale postanowił na razie to zignorować. Co prawda gdyby ich znajomość miała się przedłużyć, to wolałby znaleźć jakąś inną formę...

- Ogólnie to z Ameryki - powiedział, pociągając kolejne dwa łyki. Z pewnym żalem skonstatował, że na dnie szklanki zostało już niewiele ożywczej cieczy. - A w tej chwili z lotniska. Miałem lecieć z paroma chłopcami, ale wyślizgała mnie jakaś blondyneczka. Pewnie czyjaś znajoma.

W tym ostatnim zdaniu zawarł całą niechęć do sposobu wykorzystywania różnych znajomości.

Irlandczyk uśmiechnął się lekko słysząc żart o lotnisku i słowa o blondyneczce. Nie wiedział jeszcze, do jakiego typu najemników należał ten człowiek. Uciekał przed kimś, czy może po prostu lubił akcję? Zresztą jego motywy nie były ważne, wychodziło na to, że będą musieli współpracować. Dopił resztkę swojego whiskey i odstawił pustą szklankę dnem do góry na stole.

- A ja się tylko dowiedziałem - kontynuował Kit - że "sierżant Padawsky odnajdzie w hotelu Memling sierżanta O'Connora i zamelduje się z nim o 16.00 u majora Morcinka w biurze" - zacytował, przedrzeźniając oficjalny ton oficera z lotniska.

Dopił wodę do końca i odsunął szklankę.

- A słysząc "Boys Of the Old Brigade" i towarzyszące melodii odgłosy łatwo mogłem się domyślić, gdzie znaleźć poszukiwanego.

Sierżant wzruszył ramionami.

- Do mnie zadzwonił Major i powiedział, że mam zaczekać, aż ... przyjdziesz - przy ostatnim słowie zawahał się lekko, ale ostatecznie uznał, że niczemu to nie zaszkodzi, a może nawet pomoże.

Kit spojrzał na O'Connora.

- Sądząc po nazwisku i zamiłowaniach jesteś z Zielonej Wyspy? - spytał. Przejście na „ty” nie sprawiło mu żadnych kłopotów.

Zapytany skinął lekko głową.

- Tak - odparł krótko. - Chyba najwyższy czas się zbierać, jeżeli chciałbyś zostawić jakieś rzeczy to mam w tym hotelu pokój, nie musimy się chyba zbyt bardzo obładowywać idąc do tego Morcinka.

Kit wskazał na towarzyszący mu plecak.

- Tych parę prezentów, które dostałem od nowych pracodawców - stuknął w naszywki sierżanta. - I z chęcią się tego pozbędę na jakiś czas, bo z tymi bambetlami w środku miasta czuję się nieco dziwnie. A nawet gdyby major chciał nas gdzieś natychmiast wysłać, to zawsze zdążymy tu wrócić.

Widać było, że nie sądzi, by majorowi aż tak bardzo się spieszyło.
Wstał od stołu.

- Prowadź do tego pokoju, a potem możemy ruszać. Mam tylko nadzieję, że wiesz, gdzie nasz major rozbił swój wigwam.
 
Kerm jest offline  
Stary 30-07-2008, 00:51   #19
 
merill's Avatar
 
Reputacja: 1 merill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputację
Hotel Memling 10.20


"Jest pan nieuprzejmy i niewychowany każąc kobiecie czekać. Nie tego można się spodziewać po dżentelmenie, ale cóż wojna zabrała jak widać najlepszych.
Postanowiłam pójść na zakupy i o ile czas mi pozwoli być może wpadnę do hotelu na koktajl około 15.00.
Być może.

Africa Narindra Davy"


Przeczytał notatkę od Africi dwa razy… „Cholerny szwab, przez niego wyszedłem na jakiegoś gruboskórnego prostaka”. Przyjrzał się pismu Narindry, ładne, regularne litery, dbałość o wykończenie każdej z nich – widać, że miał do czynienia z perfekcjonistką, dbająca o szczegóły. To by tłumaczyło jej gwałtowną reakcję na jego spóźnienie… zresztą wymowa i sposób zbudowania wypowiedzi anonsował mu Africię jako kobietę o zajmującej osobowości. „Choćby i szwadron tych pieprzonych Bredeków, mnie ścigał i tak tu będę o piętnastej”

Wrócił pośpiesznie do pokoju hotelowego, zdjął garnitur i zamienił go na oliwkową koszulę i lekkie lniane spodnie, na to narzucił bluzę od munduru pozbawioną dystynkcji czy stopni, ale z daleka widać było, że szyta na wzór brytyjski. Głowę osłonił skórzanym kapeluszem z szerokim rondem - o tej porze słońce paliło najbardziej. Kaburę z Coltem 1911 ukrył pod bluzą…, wybrał praktyczność, w takim stroju nie będzie się rzucał w oczy, będzie kolejnym najemnikiem kręcącym się po Leopoldville… jednym z wielu „psów wojny”.

Hotel Memling 11.00

Spojrzał na zegarek, na jego Omedze dochodziła jedenasta. Zszedł po schodach do hotelowego holu, w recepcji zamówił taksówkę:

- Będzie za dziesięć minut, sir. – usłyszał kiedy recepcjonista skończył rozmowę telefoniczną.

Usiadł przy ratanowym stoliku w holu, sięgnął po dzisiejszą gazetę… musiał jakoś skrócić sobie czas oczekiwania na transport. Le progres straszył makabrycznym nagłówkiem - Tim zagłębił się w lekturze.

Le Progres «Rzeź niewiniątek

„W miejscowościach zajętych przez oddziały rebeliantów dochodzi do masowych rzezi. Morderstwa czarnej ludności cywilnej odznaczają się szczególnym okrucieństwem i bestialskimi metodami. W Paulis wymordowano ósmą część ponad 30-tysięcznej czarnej społeczności miasta. Prezydentowi prowincji obcięto język, uszy, ręce, stopy, potem wbito go na bambusowy pal. Nieludzcy rebelianci nie oszczędzili nawet dzieci. Naoczny świadek misjonarz belgijski porównał to co widział do biblijnej rzezi niewiniątek, a Pierre Mulle do współczesnego Heroda. …
… pozostaje nam tylko ufać zapewnieniom premiera Moise Czombe, który twierdzi że oddziały ANC (Armee Nationale Congolaise) w najbliższych dniach przystąpią do ofensywy i wytępią wszystkich rebeliantów”


Odłożył gazetę, składając ją starannie, nie dowiedział się niczego nowego, tutaj wszyscy mówili o makabrze rebelii, powstańcy nie mieli żadnych skrupułów. Nie żałował, że kilka tygodni temu w Ostendzie nie odmówił „pewnemu” panu z ciekawą propozycją.

*****

Ostenda 11 września 1964 roku, restauracja w Hotelu „Eclipse”

Siedział popijając szkocką z lodem, co jakiś czas spoglądał na zegarek. Przed nim na stoliku leżała szara koperta z informacjami jakie dostał wczoraj rano kurierem, przestudiował jej zawartość kilkakrotnie chcąc zapamiętać jak największą ilość faktów. Wtedy, przy dyskusji nie da się niczym zaskoczyć.

- Witam panie Pyton – usłyszał niski głos faceta w szarej marynarce dosiadającego się do stolika. Szybko zlustrował jego postać, naprzeciw niego usiadł około pięćdziesięcioletni mężczyzna, z lekką łysiną i siwiejącymi włosami, ale szczupły i chyba były wojskowy, co wywnioskował z precyzji i oszczędności w ruchach.

- Pan wybaczy nieuprzejmość, Laurent Faler, to ze mną miał się pan spotkać. Czy przemyślał pan moją ofertę?- kontynuował nieznajomy.

- Tak, powiedział bym, że mnie zaciekawiła, żeby ni użyć słowa zaintrygowała. Mam tylko pytanie… jaka rola ma mi przypaść w tym biznesie i jaka kwota zasili moje konto? Z tego co widzę, to chyba ja mam do odwalenia brudną robotę?

- Widzę, że doskonale zdaje sobie pan sprawę z ryzyka. Tak, pana zadanie będzie ryzykowne… tym bardziej, że w razie wpadki nie przyznamy się do udziału w tym przedsięwzięciu. Właśnie pańskim zadaniem jest tak dostarczyć towar i go rozdysponować, by nikt nie mógł transportów broni do Konga powiązać z naszym wywiadem… Pan zdaje sobie sprawę jak bardzo napięta jest międzynarodowa polityka w chwili obecnej. Państwa bloku wschodniego nieustannie oskarżają w propagandzie sojusz Północnoatlantycki o nadmierny militaryzm i zbrojenia, a same tymczasem wszędzie wysyłają swoich emisariuszy wojny. Teraz teatrem konfliktów między Wschodem i Zachodem są państwa Trzeciego Świata, to tam komunizm szuka gruntu podatnego na indoktrynację i znajduje, byłe kolonie borykają się z problemami ekonomicznymi i społecznymi…

- Dobrze niech pan mi tu przestanie prawić komunały, które w naszych kręgach są oczywiste. Jestem absolwentem Sandhurst, uczono mnie tam takich rzeczy, służba w Royal Navy i SAS także dołożyła co nieco. Skoro mnie wybraliście do tej roboty to widocznie się nadaję, niech pan mi odpowie tylko ile dostanę i co dokładnie mam przeszmuglować zabieram się do roboty. Mam już dość siedzenia w tym mieście, czekając na jakąś sensowną robotę… przyda mi się trochę ruchu a i dawno nie polowałem, a Afryka to raj dla myśliwych.

- Piętnaście procent od wartości transakcji, plus troszeczkę zaliczki na bieżące wydatki. Większość towaru to broń: karabiny FN, granatniki, cekaemy Browninga, pistolety HP i amunicja, oraz mundury i buty, plus trochę konserw i podstawowych leków dla armii. Niech pan pamięta, jeśli ktoś pana z tym przyłapie nie będziemy mogli pomóc, będzie pan traktowany jak handlarz bronią… a my nie zaprzeczymy – ostatnie słowa wypowiedział ciszej.

- No raczej, że nie zaprzeczycie… pańskie zdrowie panie Faler. – uśmiechnął się wznosząc szklankę ze szkocką w górę.

*****


Ulice Leopoldville, port rzeczny 11.10 – 12.30

Taksówka okazała się starym Citroenem, kierowanym przez podstarzałego Francuza, przynajmniej tak wywnioskował Tim z akcentu kierowcy. Wsiadł do pojazdu i zaordynował:

- Do portu, najlepiej na pomost 16 jak się da…

Ruszyli przez miasto, samochód może nie był w najlepszym stanie technicznym ale doskonale spisywał się w ruchu miejskim. Ulice były pełne życia, widział dziś mniej gwardzistów katangijskich niż kilka dni temu, a to roiło się od obwieszonych bronią najemników, różnych nacji i różnych kolorów skóry – istna wieża Babel.

Taksówkarz wysadził go tuż przed pomostem.

- Należy się sześćdziesiąt pięć franków – powiedział znudzonym głosem.

Tim wręczył mu należność mówiąc:

- Wróć tu za godzinę, będę wracał a poza tym muszę jeszcze zaopatrzyć się w kilka rzeczy. – wręczył mu dodatkowo dziesięć franków napiwku.

- Dobrze sir.

Przy nabrzeżu zacumował jego przyszły środek transportu. Statek nie prezentował się może zbyt okazale, ale w rzeczywistości był sprawny technicznie i co ważne dla Tima, bez problemu pomieścił drugą część towaru.


Czarnoskórzy robotnicy właśnie wnosili długie drewniane skrzynie bez żadnych oznaczeń na pokład. Wszędzie roiło się od katangijskich gwardzistów… widać zawartość skrzyń była oczkiem w głowie Czombe… a raczej jego belgijskich kolegów.

Na pokładzie uwijał się kapitan Katanga, właściciel tej łajby i stary przemytnik. Nie był zadowolony, że musiał odbyć kurs w górę rzeki, rebelianci byli niebezpieczni, a on z powodu ładunku zmuszony był leźć w paszczę lwa… „W sumie nie dziw mu się… też nie jesteś zadowolony z obrotu sprawy… pieprzona banda złodziei” – wyklinał w duchu na komendanta miasta.

Przywitał się z Katangą:

- Witam kapitanie, widzę, że załadunek przebiega bez problemów.

- Tak bez problemów, sir. – odparł oschle czarnoskóry przemytnik. – Przez pana muszę niepotrzebnie ryzykować… chcę, żeby pan wiedział, że nie jestem zadowolony z tego kursu. W górę rzeki jest naprawdę gorąco… mam nadzieję, że dopłyniemy w jednym kawałku.

- Szczerze – wziął kapitana na stronę – to też nie jestem zadowolony. Ten towar już dawno miał być w Stanleyville, a to, że obaj siedzimy w tym gównie, to nie moja zasługa, możesz mi wierzyć Katanga… wpakował nas w to von Bredeke. Też mam zamiar dotrzeć w jednym kawałku na miejsce… więcej dołożę wszelkich starań, żeby się tak stało. –zakończył zimno, patrząc twardo w oczy kapitanowi.

- Trzymam pana za słowo, sir. – Katanga odwrócił się i wrócił do swoich zajęć.

Ulice Leopoldville 12.30 – 14.00

Taksówka czekała na niego punktualnie. Wsiadł i powiedział do kierowcy:

- Muszę kupić parę rzeczy przydatnych w dłuższej podróży przez dżunglę… zawieź mnie w jakieś dobre miejsce, jestem tutaj dopiero od kilku dni i niezbyt dobrze znam miasto.

Auto ponownie ruszyło. Tim nie zabrał ze sobą wielu rzeczy, nie myślał, ze przyjdzie mu podróżować w warunkach wojennych i to przez dość nieprzyjazne człowiekowi środowisko. Oprócz podręcznego bagażu i kilku ubrań, oraz Colta, nie zabrał ze sobą nic więcej, a wolał być przygotowanym.

Musiał przyznać, że kierowca posłużył za doskonałego przewodnika. W godzinkę zakupił wszystkie potrzebne rzeczy. Parę mocnych spodni, bluzę wojskową, kilka koszul na zmianę, solidny myśliwski nóż, maczetę, dwa pudełka amunicji do Colta 1911, kilka paczek Cameli i dwie butelki szkockiej – mogły się przydać w drodze, by umilić sobie czas. Na koniec odwiedził sklep z bronią myśliwską, HK G3, który leżał sobie spokojnie w pokoju nie nadawał się do polowania, a miał ochotę podczas podróży pofolgować swojej największej namiętności – myślistwu. Swój ulubiony sztucer Remingtona zostawił w Anglii, teraz musiał zadowolić się podobną konstrukcją wyprodukowaną przez Browninga, od razu kupił kilka pudełek amunicji, w dżungli o podobny kaliber było bardzo trudno.




Hotel Memling 15.00

Po powrocie z miasta natychmiast wziął prysznic…chłodna woda przyjemnie zmywała z niego brud i pot. W tym cholernym upale, człowiek pocił się nawet nic nie robiąc… kilka kąpieli dziennie było więc normą dla przeciętnego europejczyka. Oczywiście o ile przebywało się w miejscu gdzie to było możliwe. Cokolwiek można by powiedzieć o wyglądzie hotelu, to jednak działająca klimatyzacja w pokoju i ciepła woda w łazience, zapisywały mu się na plus.

Zszedł na dół na taras hotelowy. Rozejrzał się po opustoszałym lokalu… potem ruszył do stolika, gdzie kilka godzin temu znalazł notatkę od Africi. Spojrzał na zegarek, za „dziesięć trzecia” odczytał z lśniącej tarczy zegarka... „Przyjemniej się tym razem nie spóźnisz, draniu” – szepnął do siebie. Pozostało mu tylko czekać...
 
__________________
Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451

Ostatnio edytowane przez merill : 30-07-2008 o 09:46.
merill jest offline  
Stary 30-07-2008, 22:36   #20
 
Hawkeye's Avatar
 
Reputacja: 1 Hawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputację
Paddy podniósł się ze swojego miejsca i podszedł do barmana. Wyjął z kieszeni kurtki pieniądze i przeliczył je, po tym spokojnie położył je przed barmanem na kontuarze. Ten wprawnym ruchem złapał je i schował do kasetki. Odwrócił się do najemnika plecami i podszedł do sejfu wyjmując z niego UZI Irlandczyka i pistolet jego towarzysza.

Kit z uznaniem pokiwał głową widząc Uzi O'Connora.

- Niezła maszynka - powiedział. - Ja mam na razie tylko to - poklepał pistolet.
- Na miasto starczy, ale do lasu wolałbym się nie wybierać. Nie chciałbym, by mi jakiś domorosły Napoleon powtórzył mi słowa wielkiego wodza, że broń mam zdobyć na wrogu. To już raczej niemodne...-

-W puszczy i tak głównie trzeba polegać na dobrym karabinie, a jeżeli chodzi o broń zdobywaną na wrogu, to od powstańców nie ma co liczyć na jakieś "szaleństwa"-
odpowiedział mu sierżant ruszając po schodach w górę.

Kiedy tylko dwaj najemnicy wyszli z piwnicy baru O'Connor odetchnął, głęboko zaciągając się powietrzem wpadającym przez duże, otwarte hotelowe drzwi.

Dał ręką znać towarzyszowi, aby poszli na górę. Przed wejściem jednak nachylił się do recepcjonisty i zamienił z nim parę słów. W końcu skinął mu głową w podziękowaniu i ruszył po schodach. Mniej więcej w połowie drogi do pokoju odwrócił się do Kita i powiedział

-Już wiem, gdzie jest to całe biuro medyczne, to jakieś 20 minut na piechotę stąd, nie ma sensu brać taksówki i tak będziemy chwilę przed czasem -

Chwilę później byli już w pokoju. Irlandczyk pokazał Padawsky'emu miejsce, w którym może położyć swoje rzeczy.

- Wiesz coś o tym całym majorze? - spytał Kit. - Bo nie mam pojęcia, czego może ode mnie chcieć dowódca służb medycznych... Medycynę znam z pobytu w szpitalu. I od biedy potrafiłbym zabandażować ranę. Ale na sanitariusza się nie nadaję.-

-Słyszałem o nim co nieco. Nietypowy oficer, można by powiedzieć, oddany lekarz. Był, a może właściwie nadal jest, teraz trochę trudno w tej sytuacji politycznej się połapać, szefem służb medycznych Katangi.- po tych słowach sierżant zamilkł na chwilę wpatrując się w twarz rozmówcy

Kit skinął głową. Takie stanowisko to nie była jakaś synekura... To było ciężkie i niewdzięczne zadanie. Jeśli oczywiście ktoś się do tego przykładał.

-Jeżeli inne rzeczy, które o nim słyszałem są prawdziwe to facet ma jaja. Podobno latał po polu bitwy jak zwykły sanitariusz i łatał żołnierzy, słyszałem to od paru osób i uznałem bym ich raczej za wiarygodnych, chociaż wiadomo jak to jest z plotkami o oficerach w armii - kontynuował Irlandczyk

- Jeśli to prawda - powiedział Kit - to nie mamy do czynienia z papierowym żołnierzykiem. Może zaproponuje nam coś ciekawego.-
Błysk zainteresowania pojawił się w jego oczach.

Po chwili ciszy weselszym tonem odezwał się Patrick -Nie mam niestety pojęcie czego on może chcieć od nas, jeżeli chodzi o medycynę, to polegam raczej na tradycyjnym leczeniu whiskey -

- Stosujesz podział dawki na trzy części? - zainteresował się Kit. - Jedna dla rannego do wewnątrz, jedna na ranę, jedna dla medyka?

-Ta, to w ciężkich przypadkach, ale jak to mówią, lepiej zapobiegać niż leczyć, dlatego najlepiej oliwić swoje organy wewnętrzne-

Gdy tylko dwaj najemnicy opuścili hotel i znaleźli się na ulicy prowadzącej do biura Majora Moricnka, O'Connor wyjął z kieszeni paczkę papierosów Benson & Hadges i podał swojemu towarzyszowi.

Kit pokręcił głową.
- Nigdy nie lubiłem tego świństwa. Na warcie nie wolno palić, a wtedy najbardziej się chce. Poza tym zawsze jest ich za mało.-

-Jak chcesz, ja tam zawsze się powstrzymuje, nie chciałbym zginąć, bo ktoś zauważył ognik, ale tutaj nic nam nie grozi - odparł wyjmując jeden papieros i zapalając go używając w tym celu czarnej, matowej zapalniczki firmy Zippo.

Zaciągnął się tytoniem obserwując jednocześnie ulicę po której spacerowali. Nie dało się ukryć, że ruch nie był zbyt duży. Z pewnością ucierpi na tym turystyka w Leopoldville, która i tak od nadania Kongu niepodległości mocno spadła.

Irlandczyk szedł w milczeniu spokojnie paląc swojego papierosa, nie wyglądał na człowieka, któremu by się gdzieś spieszyło. Skręcili w węższą, boczną uliczkę, na której znajdowało się kilka sklepów. Przechodząc obok jednego z nich sierżant wyrzucił niedopałek papierosa i wszedł do środka. Napis nad drzwiami głosił: "Alkohole".

-Poczekaj tu chwilę- po tych słowach zniknął w środku. Po krótkiej rozmowie ze sprzedawcą w jego ręku znalazła się butelka Jamesona, jeszcze na miejscu bardzo ostrożnie przelał ją do piersiówki, kilka chwil później był znów na dworze.

Widząc pytające spojrzenie swojego towarzysza uśmiechnął się lekko i schował piersiówkę do kieszeni.

-Przezorny zawsze ubezpieczony, skoro mam chwilkę czasu, to wolę to kupić teraz. Nie będę musiał na ostatnią chwilę tego kupować, nie wiadomo gdzie możemy później trafić i czy będzie tam można dostać porządny alkohol, chociaż jestem przekonany, że jakiś bimber zawsze się znajdzie, a nie ma to jak napić się za zwycięstwo, jak już skopiemy tyłki tym powstańcom -
jego głos wyrażał pewność siebie i zadowolenie, ton sugerował również, że cała wypowiedź powinna zostać potraktowana pół-żartem, pół-serio.

W końcu udało im się dojść pod duży budynek, służący za szpital wojskowy. Podeszli pod bramkę, którą pilnował czarnoskóry sierżant. Widząc nowo przybyłych zagrodził im drogę

-Co tutaj robicie?- zapytał oficjalnym tonem patrząc to na jednego to na drugiego. Uśmiech od razu zszedł z twarzy O'Connora, a w oczach pojawił się dziwny bojowy blask.

-Co jest! - odezwał się podniesionym głosem, który tak dobrze znali liczny sierżanci na całym świecie. Nie był to jeszcze krzyk, ale nie wiele mu brakowało. Słysząc to murzyn odsunął się lekko od najemnika. -Czy ja wyglądam na ...?- ostatnie słowo zostało wypowiedziane w języku suahili, było dość "barwnym" określeniem jednej z najstarszych profesji świata ... i tą profesją nie był najemnik.

-Może trochę grzeczniej. Przychodzimy do Majora Morcinka, więc łap się za ten telefon i podnoś szybko ten szlaban, bo sam go podniosę -

Wydawało się, że murzyn odpowie coś Irlandczykowi, ale widząc jego minę zrezygnował i tylko lekko skinął głową cofając się do butki. Po wykonaniu telefonu, wrócił na miejsce i podniósł szlaban wpuszczając obu sierżantów.

Kiedy tylko znaleźli się poza zasięgiem jego uszu, O'Connor uśmiechnął się lekko do Padawsky'ego.

-W końcu trzeba dbać o swoją reputację, nie okazywać słabości, a przede wszystkim nie pozwolić, aby nie okazywano szacunku tobie. Ten cały sierżancinia pewnie nigdy nie widział walki. Gdybym miał zamiar wedrzeć się do tego budynku nie stanowiłby żadnego problemu -

- Mam nadzieję, że nie wszyscy tutejsi żołnierze są tacy, jak ta oferma przy bramie. W normalnej armii już byśmy mieli dwa plutony na karku -
Kit pokręcił głową ze zniechęceniem.

-To nie jest normalna armia. Jesteśmy najemnikami, wzbudzamy strach nawet wśród ludzi, z którymi walczymy. Zresztą ich najlepsze jednostki są w polu -

W końcu dotarli do biura Majora. O'Connor podszedł do drzwi i zapukał w nie głośno.
 
__________________
We have done the impossible, and that makes us mighty
Hawkeye jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 04:49.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172