lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji z działu Inne (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-inne/)
-   -   Mulele maj operacja "River" (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-inne/5881-mulele-maj-operacja-river.html)

Arango 22-07-2008 20:34

Mulele maj operacja "River"
 
Ranek 15 listopada 1964 Leopoldville


Taras Hotelu Memling

Jean Paul
pił dziś już trzecią tego ranka kawę, i pewnie piątego papierosa czekając na swego kolegę po fachu Paula Bragosiere'a i przeglądając gazety. Obok leżał aparat fotograficzny, znak jego profesji. Z dołu, z baru dobiegał go śpiew - był to chyba jakiś marsz.
Miasto tętniło, rozpalone i rozgrzane słonecznym żarem, dziennikarz czekał zaś na gościa, który dość niespodziewanie umówił się z nim dziś rano telefonicznie. Ten pojawił się wkrótce i opadł na wyplatane krzesło. Nie pytany poczęstował sie łykiem kawy i papierosem z paczki Jeana.

-
Znasz tego gościa od uchodzców de Wewre ? Czasem mówią na niego Lambert ?

Widząc niezrozumienie w oczach rozmówcy machnął ręką, na znak że w sumie nie ma to wielkiego znaczenia.

- Nieważne. Pytał mnie wczoraj czy mógłbym zrobić dla niego materiał o uchodzcach. Jest tu już parę lat i ma dobre rozeznanie w terenie i wtyki jeszcze z czasów secesji. Mówię mu OK, za dwa-trzy tygodnie będzie miał plecak materiałów ze Stanleyville. A on, że nie.

Zapalił następnego papierosa i kontynuował.

- Że mu nie chodzi co będzie za kilka tygodni, ale musi mieć materiał na już. Że w SOURCAFu otoczonych jest kilkuset, inni mówią że ponad tysiąc białych. To firma mająca przed 60 rokiem monopol na eksport cukru z Konga. Potęga : kilka tysięcy białych i kilkadziesiąt tysięcy czarnych pracowników. Mieli uprawy na terenach większych od Francji.

Przerwał na chwilę by zaciągnąć się galuoisem.

- Ale teraz jak ptaki nawet ćwierkają ruszy ofensywa by odbić Stanleya ja nie pojadę, bo muszę tego pilnować. Ale twoja gazetę na pewno to zainteresuje. Wiesz dorzucisz o historii SOURCAFu i masz materiał jak się patrzy, rozejrzysz się przy okazji po terenie. Wiem że zbierasz coś na własną publikację przyda ci się to do niej może. To jak bierzesz to ?

Paul był o 2 dekady starszy od Jeana i widział zapewne więcej konfliktów i wojen niż miał lat, lecz wyprało go to już z wszelkich uczuć. Plotka głosiła, że zamawiał do pokoju zawsze na rano gazetę, by wiedzieć jaka kolejną rzez opisuje.

- Mam też sposób jak sie tam dostać. Jest tu taki czarny nazywają go Kapitan Katanga. Facet koło czterdziestki, zresztą spytasz w porcie każdy go zna. Przemytnik, ale ma najszybszą łódz na Rzece a teraz podobno wojsko go capnęło na jakimś szwindlu. I dostał wybór. Albo zawiezie zaopatrzenie do SOURCAFu, albo beknie za czarny rynek. A to w czasie wojny tu to czapa. No to jak będzie ?


Hotel Memling

Timothy Python
poprawiał właśnie przed lustrem mankiety koszuli przed umówionym spotkaniem, gdy o ścianę za jego plecami trzasnęły otwierane drzwi.
- Proszę wejść - oświadczył spokojnie.
- Major wzywa - głos za jego plecami mógł przyprawić o dreszcze, przypominał bardziej bowiem coś pośredniego między charkotem a rzężeniem.
Anglik
nie musiał się odwracać by wiedzieć, że gościem był niejaki Rabudu zwany powszechnie "Rzeznikiem"
O Rabudu opowiadano wszędzie tam gdzie sie zjawił legendy. Był Algierczykiem, służącym majora von Bredeke. Sam Bredeke, Holender podczas wojny w SS Wallonien w stopniu pułkownika musiał po jej zakończeniu zaszyć sie Legii.
Teraz piastował stanowisko kwatermistrza Leopoldville, a plotka głosiła, że opłacały mu sie w mieście wszystkie domy publiczne. Po prostu za to by nie korzystał z ich usług Rabudu, po każdej bowiem wizycie kilka czarnych pensjonariuszek trzeba było wysłać do domu płacąc słone honoraria za ich okaleczenia.
Mówiono też że Rabudu trzyma też w swym pokoju dwa tajemnicze plecaki, jednak tu wersje sie już różniły czy znajdują się w nich obcięte kciuki czy uszy zabitym przez Algierczyka ludziom.

Major Bredeke oczekiwał na Tima, choć oczekiwał to może zbyt duże słowo, bo ten został po prostu praktycznie do niego wrzucony przez Rabudu.

- Python - uśmiech majora był wyjątkowo uprzejmy co nie wróżyło dobrze - słyszałem, że chciałeś ze mną rozmawiać. I słyszałem, wyobraz sobie - zapalił cygaro - że chodzi ci o pieniądze za jakąś dostawę. O pieniądze, pomyślałem sobie ? Za dostawę ? To przecież niemożliwe. Bo KURWA towar miał być przedwczoraj CAŁY załadowany na barki 3 batalionu !!! - ryk Bredeke rozsadzał ściany i Tim pomyślał że plotka o służbie w SS musi być prawdziwa. Tylko niemiecki oficer mógł tak wrzeszczeć.

- Ale ja jestem człowiekiem spokojnym i nawet - przejście od wściekłego ryku do miękkiego barytonu było wprost niesamowite - wyobraz sobie, że poszedłem ci na rękę. I towar masz już załadowany na statek. Ten Negr - ostatnie słowo prawie wypluł - Kapitan Katanga zawiezie go wraz z twoją śmierdzącą dupą do 3 batalionu. Wypływa popołudniu, na miejscu zapłaci ci Lamouline a powiedzmy za opóznienie nałożę na ciebie karę - potarł ręką po ogolonej do perfekcji szczęce - 500 dolarów.

Tim zrozumiał dlaczego nikt przez dwa dni nie chciał przewiezć przez Kongo z Brazaville do Leo drugiej części jego towaru. Gdyby ten w całości został dostarczony na czas zapłacić za niego musiałby jako kwatermistrz miasta Bredeke.
A tak nie dał nic, zaksięguje wypłatę, bo kto będzie szukałby Pythona by spytać czy to prawda, pieniądze i tak będzie musiał wyłożyć wściekły z tego powodu Lamouline ia Bradekezyska ekstra 500 dolarów.

Humor mogło tylko poprawić w tej sytuacji umówione spotkanie, zerknięcie na zegarek jednak upewniło go, ze będzie musiał bardzo sie spieszyć.


Mała kafejka przy porcie

Szła powoli uważnie rozglądając sie na boki by wśród licznych tu knajpek znalezć tę w której sie umówili. Dlaczego "wujek" jak był powszechnie u nich w domu nazywany wybrał akurat to miejsce ? Co chwilę ją popychano, albo sama musiała ustępować z drogi. Przed wojna byłoby to nie do pomyślenia.

W końcu dostrzegła siedzącą przy stoliku postać wziętą jakby żywcem z powieści Kiplinga. Wysoki, dobrze po pięćdziesiątce szpakowaty oficer w nienagannie odprasowanej bluzie i szortach sączył drinka.

- Monsieur ? - chcąc zwrócić na siebie uwagę zapytała dziewczyna mając nadzieję, że mężczyzna może zna kafejkę o której jej chodziło.

- A odkąd to wujkowi mówisz Aneczko "pan" ?

Ku jej zdumieniu głos okazał się jak najbardziej znajomy. Po chwili dotarło do niej że to oficerem jest właśnie hrabia Stanisław Krasicki. Rumiane, oblicze, siwy wąs świadczyło, że wojsko mu jak najbardziej służy. Z uwagą wysłuchał jej opowieści czasem wyciągając z kiszeni wielką jak ćwierć obrusu kraciastą chustę i niby wycierając suche jak pieprz czoło nieco zbyt długo manewrował nią w okolicach oczu, czasami delikatnie poklepywał po dłoni. Gdy skończyła westchnął i zapalił cygaro. Hanka ze zdumieniem zobaczyła że musiało być z przemytu.

- Widzisz to nie jest takie proste - zaczął wydmuchując kłąb wonnego dymu.
- Niedługo zacznie się atak na Stanleyville. Nasze bataliony już wyruszyły Rzeką. Został jeszcze jeden transport, którym płynę, ale na niego nie mogę Cię zabrać. Ale nie martw sie - dodał szybko, widząc że dziewczyna smutnieje - wujek może i swe lata ma, ale jeszcze starym dziadygą nie jest.

- Oooo właśnie idzie nasz gość -
dodał widząc zmierzającego w ich stronę wysokiego murzyna w kapitańskiej czapce. Ten ukłonił sie przy powitaniu i witając nienaganną franscuszczyzną.
- Mademoiselle. Colonel.
- Jeszcze nie. I pewnie nigdy nie -
zaoponował ze śmiechem Krasicki - przedstawiam Ci Kapitana Katangę przynajmniej tak zwą go od paru lat. Ja znałem go jako jeszcze po prostu Simona Ketuku jednego z lepszych zarządców na mojej plantacji. Jak widzisz awansuje szybciej ode mnie jestem tylko bowiem biednym porucznikiem - dodał pokazując na dystynkcje.



- Porzucił również ciepłą posadkę u mnie i od kilku lat jest znanym obwiesiem. A także dostarczycielem moich ulubionych cygar i whisky.

Ketuku tylko Kiwał głową potwierdzając słowa hrabiego.

- Jeśli sie zgodzisz popłyniesz z dostawą do mojego batalionu. Co prawda po drodze będziesz musiała zatrzymać się na parę dni może w paru rybackich wioskach ale i tak jest to chyba najszybszy sposób byś dostała się w pobliże Stanleyville.


Lotnisko

Płyta lotniska gdy wysiadła z samolotu uderzyła ją wprost żarem buchającym jakby wprost z wnętrza hutniczego pieca.

Witaj Afryko, zegnaj Europo pomyślała.
Na zawsze zresztą.

Była chyba jedyną kobietą w samolocie. Oprócz niej było w nim kilku oficerów i żołnierzy w belgijskich mundurach i całkiem spora liczba "cywilów", którzy zapewne przyjechali po to samo, po co jej brat do Konga.
Wolnym krokiem ruszyła w stronę budynku dworca, gdzie miał czekać na nią Erik.
Jakże jej go tam brakowało w Paryżu, gdzie zaznała tyle goryczy i poniżenia. Ale to już przeszłość, tylko przeszłość.

Z odrętwienia wyrwało ją wołanie
- Simone !!!
W cieniu budynku w lekkim garniturze stał jej brat i machał ręką na powitanie.
- Erik !!!
Rzuciła sie biegiem w jego stronę by wpaść mu w ramiona. Jednak byli Strachwitzami a do czegoś zobowiązywało, więc uścisk nie trwał długo.
Większość bagaży przybyła wczoraj z Erikiem, tak, że teraz tylko z lekką walizką ruszyli przez miasto.

- Simone dzięki listowi do Morcinka nie robiono mi trudności na lotnisku i nie musiałem przechodzić tego cyrku co inni. Dzwoniłem wczoraj do niego, ale są teraz tak zajęci przygotowywaniem ataku że kompletnie nie miał dla mnie czasu. Umówiliśmy się na dziś, choć nie na konkretna godzinę. Wziąłem dla nas w pokoje w "Memlingu", możemy więc najpierw jechać tam byś sie odświeżyła, lub iść do niego od razu jeśli chcemy to mieć z głowy już ?


Hotel Memling

Sierżant Patrick O'Connor
popatrzył jeszcze raz w lustro poprawiając pułkowy krawat który ubrał dziś obowiązującego go już jako żołnierza 12 batalionu czerwonego fularu i wypił ze stojącej na umywalce szklanki łyk whisky.
Właściwie nie mógł zdecydować się czy jest wściekły czy tylko zły. Przyjechał tu wczoraj ze swym kumplem Shamusem Brennonem mając nadzieję, że trafią do jednej jednostki i jak wszyscy inni trafił do osławionego już wśród najemników biura na szóstym piętrze.

Wszystko szło gładko dopóki jego papierami nie zainteresował się kapitan. Chwilę w skupieniu je studiował, po czym kazał Patrickowi wyjść na korytarz i czekać, zaś Shamusowi wręczono normalny przydział.

Na swe słabe protesty usłyszał tylko że ma "stulić pysk" i jeśli jako "zasrany dżemojad" umie wykonać najprostszy rozkaz czekać aż go wezwą.
Rzeczywiście po kwadransie zaprowadzono go piętro niżej kazano zdać katangijskie franki jakie otrzymali, wypłacono 20 dolarów zaliczki zawieziono do hotelu i kazano czekać nie wiadomo na co.

Na co czeka dowiedział sie rano, gdy przyszedł rozkaz mówiący tylko że sierżant Patrick O'Connor ma zameldować sie dziś w Biurze Służby Zdrowia Oddziałów Kongijskich u majora Morcinka.
Ale dlaczego u licha ma sie zgłaszać w Armii Konga skoro przydział ma do katangijskich żandarmów ?
Rozkaz nie precyzował nawet godziny i wydawał się cokolwiek mało wojskowy, a to nie wróżyło nic dobrego.

Poprawił krawat jeszcze raz i uznając efekt za zadowalający zastanawiał się czy ma szukać tego majora z cokolwiek jak dla niego egzotycznym nazwiskiem już teraz, czy skoczyć na dół do baru. O tym że był on otwarty upewniał go dolatujący z dołu śpiewany marsz 1 Pułku Legii


Taras Hotelu Memling

Africa Narindra Davy
zerknęła po raz drugi na zegarek.
Był już dobry kwadrans po dziesiątej, a do umówionego spotkania jakoś nie mogło dojść. Chyba że angielskim przemytnikiem był któryś z siedzących przy stoliku obok mężczyzn,bo poza ich trójką taras był pusty.

Wątpiła jednak w to, choćby z racji tego, że jeden z nich miał około pięćdziesiatki i tłumacząc coś swemu rozmówcy łypał co chwila na nią nieco lubieżnie, co może nie byłoby jeszcze takie dziwne, ale wątpiła by tak doskonałą fransczuzną jaką posługiwali się jej sąsiedzi mógł mówić ktoś spoza tego kraju.
Drugi zaś, również na przemytnika nie wyglądał, bo choć wiek może by sie i zgadzał, to wątpiła by przemycał aparaty fotograficzne i właśnie dogadywał transakcje a taki właśnie leżał obok nich na stoliku.

Starszy z mężczyzn wstał, mrugnął do niej okiem i powędrował gdzieś we własnych interesach, drugi sprawiał wrażenie jakby coś intensywnie rozważał.

Spojrzała na zegarek. 10.20.

Z dołu, z baru dobiegał chóralny śpiew po francusku, znak, że ktoś dobrze sie bawił. Właściwie to zanim tu przyszła powinna może spytać w recepcji czy wiedza coś o Pythonie ? Zakręciła trzymanym w ręku kieliszkiem wina zastanawiając się czy dać Anglikowi jeszcze pięć minut czasu.

liliel 23-07-2008 00:08

- Najpierw hotel – odpowiedziała rzeczowo Simone. Mówili po niemiecku, naturalnie wybrali język, w którym najlepiej się rozumieli. W którym rozmawiali ze sobą od dziecka. – Chcę się odświeżyć. Podróż mnie wykończyła. Nie mówiąc o całej tej sytuacji w Europie. Nie chcę do jasnej cholery już tam wracać, Erick. Parszywe pismaki nie zostawili na mnie suchej nitki.

- Lepiej strzelają z ołówków niż my z automatów. Ale nie martw się i po prostu o tym nie myśl. Tu gazet europejskich nikt nie czyta, a gdyby nawet, to tamtejsze decyzje izb lekarskich nie mają tutaj znaczenia. Morcinek jest przyzwoitym facetem. Z niejednego pieca chleb jadł i zna się na ludziach. Posadę masz pewną, a teraz - kiwnął dłonią na taryfę i dodał - jedźmy.

Eryk odebrał od niej bagaże i żwawym krokiem ruszyli do taksówki. Simone wsiadła tuż za nim. Była ładną drobną blondynką o dużych niebieskich oczach i złocistej karnacji. Kiedy się uśmiechała w jej policzkach pojawiały się urocze dołeczki co czyniło jej uśmiech jeszcze bardziej promiennym. Ubrana raczej po męsku, z rękami wetkniętymi głęboko w kieszeniach. Wchodząc do taksówki zapaliła jeszcze papierosa bez filtra. Dym szybko wypełnił wnętrze samochodu. Eryk z naganą w oczach uchylił szybę od strony pasażera.

Taksówka wysadziła ich przed samym wejściem do hotelu. Jej brat wręczył kierowcy banknot, na co skrzywiła się lekko, ale nie wypowiedziała słowa protestu. Znów była bez grosza przy duszy. Zupełnie jak wtedy gdy wysłał ją do Francji i opłacał jej studia. A teraz na dodatek załatwiał jej pracę. Czuła się wyjątkowo podle. Zupełnie od niego zależna i niezaradna. Miała trzydzieści dwa lata i za grosz samodzielności. Ta myśl jeszcze bardziej ją przygnębiła.

Hotel nie był wysokich lotów ale jej ostatnie mieszkanie w Paryżu niewiele odbiegało od tegoż standardu. Rzuciła na łóżko walizkę a sama zdjęła z siebie ubranie i pognała do łazienki. Był niewiarygodny upał a wilgoć w powietrzu utrudniała oddychanie. Chłodna woda zadziałała jednak nad wyraz kojąco. Eryk coś krzyknął ale szum wody wszystko zagłuszył. Wyszła z łazienki owinięta ręcznikiem i posłała mu pytające spojrzenie:
- Słucham?
- Mówiłem tylko, że bardzo cieszę się, że jesteś Simone. Ale, wiesz, tu się zapowiada naprawdę ostry okres. Wschodnia granica wrze. Dobrze cię widzieć, ale trochę się o ciebie boję. Może sensowniejsza byłaby Kenia? Tam po rozruchach w ubiegłej dekadzie jest już spokojniej.
- Daj spokój - rzuciła mierzwiąc dłonią mokre włosy - Przynajmniej będziesz mnie miał na oku. Nie narzekaj, Erick. Przez cały ten czas w Paryżu dawałam sobie bez ciebie radę. Nie musisz się mną opiekować, nie jestem już małą dziewczynką.
- Owszem w Paryżu był OAS i trochę zamieszek, ale tutaj to coś poważniejszego. Mamy regularną wojną. Chociaż, masz rację, przynajmniej będę cię miał na oku.
- Przestań wreszcie. Rozumiem co masz na myśli – powiedziała Simone bez zastanowienia - Łożyłeś na mnie swoje ciężko zarobione pieniądze, chciałeś abym wyszła na ludzi a ja zaprzepaściłam tą szansę. Pojęłam. Wyrzuć to wreszcie z siebie! – wyjęła z torebki papierosa bez filtra i zaciągnęła się głęboko. A potem odpaliła od niedopałka kolejnego i znów wypaliła do samego końca jakby miało jej to pomóc nieco ochłonąć.
- Simone, nie osądzam cię – odrzekł Eryk bez cienia wzburzenia. Wyciągnął z kieszeni grzebień i poprawił nienaganną wystylizowaną fryzurę błyszczącą od nadmiaru brylantyny. Potem spojrzał jej w oczy i dodał spokojnie - Jesteś moją siostrą, cokolwiek zrobisz będę z tobą. Nasza rodzina zaliczyła kilka wpadek ale rodzinie trzeba co nieco wybaczyć - uśmiechnął się do niej łobuzerskko i puścił oko jakby faktycznie cała sprawa niewiele go obeszła. Nie była pewna czy się za to na niego wściekać czy okazać wdzięczność.

Zeszli schodami na dół. Simone chciała zahaczyć o bar. Od progu zamówiła podwójną whiskey ale Eryk złapał ją za uniesioną rękę i pociągnął do wyjścia.

- Może innym razem – syknął do barmana. Zmierzył ją potępiającym spojrzeniem i poprowadził za sobą. Nie sprzeciwiała się choć oddała by teraz wiele za łyk ciężkiego alkoholu.
- Nie chcesz chyba pokazać się cuchnąca gorzałą u swojego przyszłego przełożonego? To konkretny człowiek, nie przesadzaj Simone. I tak już dużo dla ciebie zrobiłem, czas byś i ty zaczęła o sobie myśleć.
Nie odpowiedziała nic. Wzruszyła tylko ramionami i odpaliła kolejnego papierosa. Gdy wyszli z hotelu słońce wciąż nie dawało wytchnienia. Eryk zatrzymał nadjeżdżającą z naprzeciwka taksówkę. Miała niebawem spotkać majora Morcinka. Faktycznie powinna dobrze wypaść jeśli chce załapać się na tą robotę. I tak ma szczęście, że w ogóle pojawiła się szansa pracy w zawodzie. Nawet jeśli jest to zapomniane przez boga Kongo.

merill 23-07-2008 00:14

Tim kończył właśnie wiązać krawat, musiał nienagannie komponować się z koszulą, perfekcyjne związany. Poprawił jeszcze mankiety koszuli i dopił resztkę Jack`a Danielsa z ciężkiej, kwadratowej szklanki. Chłodny alkohol koił spieczone podróżą gardło, spojrzał na zegarek, dochodziła dziesiąta – najwyższy czas udać się na taras hotelu, na spotkanie.

Musiał przyznać, że postać Narindry go zaintrygowała, niedawno dostał wiadomość z propozycją spotkania. Zasięgnął trochę „języka” tu i ówdzie i musiał przyznać, że będzie miał do czynienia z osobą o bardzo ciekawym zajęciu i intrygującym charakterze, oraz jeśli wierzyć informatorom, kobiecie o zjawiskowej urodzie. Jednak pod tym względem wolał zdać się na swój skromny gust angielskiego arystokraty.

„Arystokraty, dobre sobie. Ciekawe co by powiedział ojciec, gdyby Cię teraz zobaczył? I dowiedział się co robisz? Student najlepszych uczelni i potomek szlacheckiej rodziny, robi jako handlarz bronią, pośrednik między ludźmi którzy nie chcą ubrudzić sobie rączek a potrzebującymi. No cóż życie to nie film…” – nie zdążył dokończyć myśli, bo drzwi otwarły się z hukiem. Rabudu – pieprzony najmol i największa gnida w promieniu 10 mil, wycharczała:

- Major wzywa.

Tim zachował resztki zimnej krwi, patrząc na tę kreaturę. Śmierć czy ból bliźnich raczej nie wywoływały u niego potoku emocji, ale nie lubił bezsensownego szafowania cierpieniem i śmiercią, a ta bestia w ludzkiej skórze była w tym mistrzem, w końcu przezwisko „Rzeźnik” do czegoś zobowiązuje.

- Już idę Ty synu kurwy i kompanii piechurów – odpowiedział po włosku, konkludując, że ten algierski bastard nie zna tego języka. I nie pomylił się bo Rabudu warcząc odpowiedział:

- Co powiedziałeś?! – bardziej zaryczał niż zapytał.

- Oczywiście, już idę do pana von Bredeke – chłodno udzielił odpowiedzi, nie mogąc powstrzymać się od ironicznego uśmiechu końcówkami ust. „Niech rozkwita Eton” – pomyślał błogosławiąc w duchu prof. Telverti – nauczyciela italskiego.

*****

Rozmowa z majorem nie należała do najprzyjemniejszych. Najmniej przyjemne było to, że był pięćset dolarów w plecy. Cholerny esesman zwlekał z wysłaniem całej dostawy, byle tylko nie musiał zapłacić, a kasę za towar i tak zgarnie. Dobrze, że chociaż druga transza kontraktu znalazła transport, szkoda tylko, że za forsą będzie musiał pchać się w sam środek tego zielonego piekła. Przedzieranie się przez dżunglę pełną murzyńskich rebeliantów podżeganych przez bandę socjalistycznej hołoty nie specjalnie mu się uśmiechała. Nie miał jednak wyjścia, musiał zachować dobrą minę do złej gry, w duchu przeklinając pułkownika do piątego pokolenia wstecz. „Czasem jest dobrze wiedzieć kiedy milczeć”. Pocieszał się myślą o spotkaniu z Narindrą - „może nawet nie będzie tak nudno w tej dżungli” – zaśmiał się do swoich myśli.

*****

Wyszedł z pokoju komendanta miasta lekko podenerwowany, spojrzał na zegarek:
- Dwadzieścia po dziesiątej, przez tego cholernego Niemca spóźnię się i wyjdę na chama i prostaka.

Ruszył na parter, kierując się w stronę tarasu hotelowego. Nie śpieszył się, wiedział, że minuta czy dwie nie zrobią już wielkiej różnicy. Starał się wyrównać oddech i uspokoić myśli, lekko rozstrojone niedawno zakończoną rozmową. Kiedy wchodził przez przestronne drzwi tarasowe na jego Omedze wybiła równo dziesiąta, dwadzieścia dwie, zlustrował gości hotelowych, szukając wzrokiem kobiety z która był umówiony. „Jest” – pomyślał, siedziała na uboczu, z dala od większości gości, właśnie spoglądała na zegarek.Brunetka, ubrana w lekkie lniane spodnie, czarny top i rozpiętą oliwkową koszulę, piękne, lśniące włosy miała upięte na karku. „Jeśli ma głowę do interesów taką jak pięknie wygląda, to stary masz ciężki orzech do zgryzienia”.

- Najmocniej przepraszam za spóźnienie, miałem dość niemiłą konfrontację z pewnym „gentelmanem” – w to ostatnie słowo wlał cały zapas ironii jaki posiadał. – Niektórzy nie potrafią uszanować czasu tak pięknej kobiety jak pani. Na szczęście nie zajął mi zbyt wiele czasu, przedstawiać się chyba nie muszę - na jego twarzy pojawił się uśmiech, który był zarezerwowany tylko dla nielicznych kobiet – mów mi Tim. Czego się napijesz?

Hawkeye 23-07-2008 01:02

Patrick kończył się właśnie golić, w całej tej zasranej sytuacji cieszyło go tylko to, że trafił przynajmniej do hotelu, gdzie mógł jeszcze w normalnych okolicznościach się ogolić i wymyć. Przywilej, który może mu zostać niedługo odebrany na długi okres czasu, wiedział że będzie musiał znowu sobie radzić, goląc się przy odłamkach szkła, lub jeżeli nie będzie miał tyle szczęścia, to w odbiciu kałuży.

"Takie to już życie żołnierza" pomyślał wycierając twarz ręcznikiem i pociągając whiskey ze szklanki. Całe szczęście udało mu się zamówić Jamesona, z doświadczenia wiedział, że nie uda mu się dostać tutaj żadnego porządnego ciemnego piwa, a na inne, nie miał ochoty.

Popatrzył na swoje odbicie w lustrze i uśmiechnął się:
-Przystojny z ciebie sukinsyn Paddy - powiedział zadowolony. Był wysoki i umięśniony, miał krótko obcięte czarne włosy i ciemnoniebieskie oczy. Wyglądał na 30 ... może 30 parę lat. Nosił amerykańską kurtkę wojskową, do której przyszył wszystkie potrzebne mu dystynkcje. Zabrał ze sobą najpotrzebniejsze rzeczy, zamknął pokój na klucz i ruszył do baru.

Tutaj bez słowa zajął jeden z wolnych stołów i zamówił czystą whiskey, delektując się smakiem obserwował jednocześnie zgromadzenie, robił to po części dlatego, że szukał znajomych, a po części dlatego, że nie miał obecnie nic lepszego do roboty. Nie wziął ze sobą zbyt wiele ze swej broni, u paska przewieszony miał duży nóż, a po drugiej stronie w odpowiedniej kaburze, broń, którą nie dało się pomylić z żadną inną - izraelskie UZI. Może było to już zboczenie zawodowe, ale w takich miejscach, bez broni czuł się nagi, kolejna rzecz, która dobitnie świadczyła, że wybrany przez niego zawód, zmienia ludzi.

Pociągnął łyk napoju, wiedział że spotkanie z tym Majorem, nie będzie należało do rutynowych. Nie wiedział co ten kapitan znalazł tak ciekawego w jego papierach, ale wszystkie zabiegi, jakim został poddany, dobitnie świadczyły, że coś się szykuje.

Zebrani przy fortepianie ludzie rozpoczęli nową pieśń, Pat podniósł swoją szklankę i podszedł do nich wznosząc w ich stronę toast
-Vive la mort, vive la guerre, vive le sacre mercenaire- jego francuski miał silny akcent, nie starał się jednak nawet go przezwyciężyć, był dumny ze swoich korzeni i nie zamierzał ich ukrywać

-Zna ktoś z was "Molly Mallone" albo "Rifles of the IRA"?- lubił te piosenki, nie chciał się skuć przed spotkaniem, ale jednocześnie nie czuł dużej presji, aby na nie się udać, nie wyglądały one jako typowy rozkaz, a gdyby było to pilne, to przysłaliby tu kogoś po niego, mógł się wcześniej choć trochę zabawić.

Kelly 23-07-2008 17:29

Leopoldville musiało wpływać kiepsko na samopoczucie Simone. Ostatecznie, choć spędziła tu młodość, należała do świata Europy i tam przebywała od kilkunastu lat. Erykowi było znacznie łatwiej. Jakby nie było, przyzwyczajenie drugą naturą człowieka, a on przez lata przyzwyczaił się do afrykańskiego słońca. Bał się o siostrę, ale jednocześnie cieszył, że są razem. Jedyny okruch rodziny, który wiązał go z przeszłością, jedyna osoba, której naprawdę ufał i kochał prawdziwie braterskim uczuciem. Wiedział, że dziewczyna niekiedy źle się z tym czuje, ale nie wyobrażał sobie, że mógłby odrzucić obowiązek zastąpienia jej zabitego przez rebeliantów ojca. Teraz obydwoje byli dorosłymi ludźmi, ale owo, może nieco zbyt opiekuńcze podejście, nie chciało go opuścić, mimo, iż wmawiał sobie, że przecież Simone ma swoje własne życie, do którego nie powinien się wtrącać.

***

Ask me if I wanted to caress you
And I’d confess
Ask me if I'm longing to possess you
I'll answer yes
Now that we’re together
I could hold you close forever
And I swear that I would never let you go
There's no question that I care more than you
Love me darling, just be mine completely
And there's nothing I won't do if you
Just ask me
.”

Jeden z najnowszych przebojów Presleya chrypiany przez Eryka, bo śpiewem to trudno było nazwać, wypełniał wnętrze taksówki. Kierowca był chyba niezbyt zadowolony, ale nie oponował. Grunt, ze klienci płacili taksę. Zdezelowany Citroen 2CV dowiózł ich wreszcie do The Military Hospital of Kongo. Wcześniej była to zapewne rezydencja jakiegoś belgijskiego notabla, przekształcona najpierw w budynek administracji publicznej, a teraz w lazaret wojskowy. Otoczony ogrodem i ceglanym murem posiadał tylko jedną, pilnowaną przez strażników, bramę.
- Państwo do kogo? – Łamanym francuskim spytał ich ciemnoskóry żołnierz noszący pagony sierżanta.
- Major Morcinek nas oczekuje - wyjaśnił Eryk przerywając na moment nucenie „Ask me”.
- Zaraz sprawdzę. Państwa nazwiska:
- Simone, Eryk von Strachwitz
.
Widać konsultacja telefoniczna z budki strażniczej przyniosła pozytywne rezultaty, bo czerwono – biały szlaban się podniósł, a sierżant machnął ręką nakazując wjazd. Wysiedli niedaleko głównego wejścia. Taksówka odjechała, a Eryk sięgnął po grzebień poprawiając fryz przed spotkaniem z przyszłym szefem jego siostry.

***

- Majorze Eryk wyciągnął z szacunkiem dłoń na powitanie lekarza. Major Morcinek był swego rodzaju legendą. Wielokrotnie ranny na pierwszej linii, gdzie śpieszył rannym z pomocą trzymając w jednej ręce Colta M1911, a w drugiej apteczkę. Znali się od czasów premierostwa Czombe w Katandze, gdzie obydwaj spędzili ładnych parę lat.
- Witaj, ElvisMorcinek używał jego nicka, pod którym był znany wśród afrykańskich najemników. Uwielbiał Presleya i nawet teraz miał chustę z podobizną króla rock'n'rolla. – Wybacz, że nie mogłem przyjąć cię wcześniej, ale roboty od metra. Kupę pracy mam z organizowaniem tego wszystkiego. A to twoja siostra, o której wspominałeś? – Zmienił nagle temat. Po jego zmęczonej twarzy widać było, ze żyje w ciągłym ferworze pracy. Zresztą, nawet podczas rozmowy z nim ciągle ktoś wchodził i wychodził odbierając rozkazy lub przynosząc meldunki.
- Tak.
- Simone von Strachwitz
– przedstawiła się.
- Miło mi poznać, Morcinek jestem. Szczerze mówiąc, cieszę się, że pani przyjechała. Nie będę czarował. Kiedy Elvis wspomniał, że jego siostra zatęskniła za Kongiem i jest lekarzem, miałem nadzieję, ze uda się panią wciągnąć do służby. Mamy niezwykle mało kadry. Praktycznie niemożliwe jest zaspokojenie podstawowych potrzeb sanitarnych, a co dopiero mówić o standardzie, jaki pani zna z Francji. Przyniosła pani dokumenty?
- Tak, proszę
– wręczyła mu odpisy DES i AFSA z Sorbony.
- Świetnie – przejrzał pobieżnie. – Proszę, tu dla pani podanie do wypełnienia – podał jej niewielka kartkę. Widać było, ze tutaj nikt formalnościami głowy sobie nie zaprzątał. Braki personelu medycznego musiały być więc niezwykle dotkliwe. – A to dla ciebie – rzucił Erykowi dużą papierowa kopertę. – Topór – Starzak prosił, żeby ci to oddać, bo nie wiedział, czy go przed twoim przyjazdem nie wyślą w pole.

Eryk otworzył kopertę, która zawierała plik dokumentów oraz nowe pagony.
- Wypełnij to i idź do kwatermistrzostwa. Tam zostaw papiery i wyfasuj mundur i całą resztą. Także proszę pani doktor, żeby również pani tam się udała z bratem i zostawiła dokumenty. Jeżeli ma pani takie życzenie, otrzyma tam pani także służbowy pistolet, bowiem rozkaz może przerzucić panią w rejon walk. Tam, wie pani, nawet lekarz powinien mieć się czym bronić, zwłaszcza, jeżeli jest nim biała kobieta.
- Coś jeszcze powinniśmy wiedzieć?
- Idźcie do kwatermistrzostwa z papierami, a potem macie czas wolny. Do jutra rana. Stawicie się u mnie, a jeżeli byłbym zajęty, rozkazy odbierzecie z sekretariacie. Wybaczcie, iż nie mam teraz czasu, ale jeśli uda się choć trochę wygospodarować, to umówimy się w kantynie na kielicha. Powspominamy Katangę, Elvis, a pani doktor może opowie o Europie. Dawno tam nie byłem, a chciałbym kiedyś wrócić. Bardzo chciałbym
.

Hellian 23-07-2008 21:21

Kiedy wyjeżdżała na studia w jej garderobie przeważały sukienki. Mama wysłała za nią do Louvain pudła z kapeluszami, których Anka, nowoczesna dziewczyna, nie chciała zabrać. Na toaletce trzymała szkatułki z biżuterią, nic szczególnie drogiego, na to była za młoda, i nawet w chłodnej Brukseli używała czasem parasolki chroniącej od słońca.
Inny człowiek.
To było kiedyś takie ładne miasto, przestrzeń, niespotykana w ciasnych miastach Europy, parki, sto razy zieleńsze, bo tu wszystko miało tropikalny rozmach, ludzie, którzy nigdy się nie spieszyli. Nawet w porcie, w dzielnicach biedoty, było spokojnie i bezpiecznie. Przeżegnała się przed kościołem świętej Marty, zaniedbany trawnik, pusto, jedna młodsza od niej dziewczyna Bakongo z dzieckiem, siostry w większości wyjechały. Wrócą, obiecywała sobie w myślach, wrócą. Idąc ulicami złapała się na tym, że szuka wzrokiem białych kobiet. Wrócą.
Inny kraj.
Sama Anka w obszernej bluzie, męskim kapeluszu, wiązanych butach za kostkę i spodniach z kieszeniami też nie przypominała białej damy. Szła pewnym krokiem w myślach roztrząsając warianty rozmowy, która ją czekała. Nareszcie może zrobić coś konkretnego, bo od kilku miesięcy miotała się, próbując zapanować nad rozpaczą za pomocą bezsensownych działań.
Powroty nie są możliwe, nie ma już Konga.

***
Od czasu ogłoszenia najemniczego zaciągu, portowe kafejki stały się jeszcze bardziej ludnym miejscem. Chyba nadmiar bodźców sprawił, ze nie rozpoznała wuja Staszka.
Ale kiedy już przysiadła się do stolika, wuj ze swoją dobroduszną twarzą i cygarem w dłoni boleśnie przypominał o dawnym życiu. Anka nie musiała wiele opowiadać. Znał jej rodziców. Upartych jak osły, z ich wiarą w Czombe i w to, że będzie dobrze, z ich miłością do domu wśród plantacji, z poczuciem odpowiedzialności za swoich, murzynów z wiosek od pokoleń związanych z majątkiem. Ndaku ja Monene – tak miejscowi nazywali ponad 70- letni budynek z arkadami i taka nazwa przyjęła się dla plantacji Bielańskich. Nie chciała, by wuj się rozpłakał, więc udawała, ze nie widzi ruchów chustki. Sama tak bardzo starała się być twarda i była bardzo wdzięczna, że jej to umożliwił, nie marudząc, że nie powinna jechać, że to nie miejsce dla niej. Rozumiał.
- Merci beaucoup, Monsieur – wyciągnęła rękę do Simona Katangi. – Kiedy wyruszamy? Kiedy mogę wsiąść na statek? Będą może płynąć jakieś białe kobiety? Głupie pytanie – roześmiała się – chyba jestem ostatnia w tym mieście. Kapitanie mam ochotę pana ucałować – wyglądała teraz ślicznie, dwudziestokilkuletnia, delikatna, niebieskooka blondynka, uradowana, bo spotkało ja coś miłego.
- Dziękuję – powiedziała jeszcze cicho, po polsku, do wuja.

Popłynie na krwawą wojnę.

liliel 23-07-2008 22:47

Major Morcinek zrobił na niej pozytywne wrażenie. Jak wspomniał Eryk, człowiek rzeczowy i konkretny. Całe spotkanie przebiegło gładko i nie wiadomo kiedy wracali już z powrotem do hotelu. Wcześniej złożyli papiery w wyznaczonym miejscu oraz odebrali przydzielone im rzeczy, w tym broń. Simone odetchnęła z ulgą lustrując Browninga HP. Co do jednej kwestii major miał z pewnością rację. Jako biała kobieta nie powinna być teraz bezbronna. Przez myśl przeszło jej tuzin paskudnych rzeczy, na które mogła zostać tutaj narażona. Sprawdziła magazynek, obróciła pistolet kilka razy w dłoni przyzwyczajając się do jego ciężaru a na koniec przycelowała w jakiś punkt w oddali. Dawno nie strzelała, ale miała nadzieję, że nie wyszła zupełnie z wprawy. Zresztą, miała też nadzieję, ze brat da jej parę lekcji. Eryk także dostał nową włoską Berettę 951R oraz, co ją zdziwiło, niewielką maczetę, którą przyczepił sobie do paska.
- To na gęste zarośla oraz komunistów – wyjaśnił poważnie. Nie wiedzieć dlaczego, ta informacja wydała jej się całkiem zabawna. Może dlatego, że była tak totalnie absurdalna, iż nie pomyślała, że brat mógł mówić prawdę.

Wracając do hotelu trzymali się objęci w pasie i śmiali się tak mocno, że aż zaczął boleć ją brzuch. Postronni przechodnie mogli wziąć ich za parę kochanków, tak bardzo byli w siebie zapatrzeni. Simone jednak nie zważała na badawcze spojrzenia, jakie od czasu do czasu ktoś rzucał w ich kierunku. Od tak dawna się nie widzieli. Mają jedyną okazję nadrobić choć trochę stracony czas. Korzystali więc z okazji nie przejmując się całym światem obok.

Zajęli miejsce przy stoliku w restauracji hotelu „Memling” i zamówili butelkę dobrej irlandzkiej whiskey. Pora była może bardziej odpowiednia na obiad niż mocne trunki, ale Simone chciała się trochę wyluzować, a Eryka nie trzeba było długo namawiać. Kochał ją i jeżeli miał ową miłość okazać przez alkohol, gotów był spić się jak bela, choć normalnie, unikał takich sytuacji.

Po drugiej szklaneczce humor zaczął dopisywać im jeszcze bardziej. Byli hałaśliwi i chyba zwracali na siebie uwagę, ale w tej chwili nie miało to żadnego znaczenia. Po trzeciej śmiali się tak głośno, że zagłuszali śpiewających przy pianinie ludzi. Po czwartej rzuciła się Erykowi na szyję i wykrzyczała entuzjastycznie, jak bardzo go kocha i jak się za nim stęskniła. Po piątej uświadomiła sobie, że orkiestra gdzieś się zwinęła, bo nie słychać już było rzępolenia pianina, a jedynie fałszujący głos Eryka, który nucił pod nosem „Heartbreak hotel”. Po szóstej wybełkotała coś do brata i pociągnęła go w stronę szafy grającej.

Maszyna łapczywie pożarła monetę, którą wepchał do niej Eryk. Kilka razy nie wcelował w otwór, dopiero za trzecim podejściem moneta natrafiła na właściwe miejsce. Simone skręcała się w konwulsyjnym chichocie patrząc na nieudolne próby brata.

Po chwili z głośnika zaczęły sączyć się żwawe rytmy. Nie była zaskoczona repertuarem, jaki wybrał Eryk. Dźwięki „Hound dog” wypełniły salę.

Wrzuta.pl - Elvis Presley - Hound dog

- „To ten sam kawałek, przy którym bawiliśmy się w paryskim klubie podczas jego ostatniej wizyty” – zdążyła pomyśleć lecz zaraz Eryk porwał ją za rękę i zaciągnął na niewielki podest, na którym jeszcze przed chwilą jacyś ludzie śpiewali francuskie piosenki wojskowe. I chyba dalej chcieli śpiewać, ale z taką konkurencją, jak totalnie fałszujący głos Eryka i ich wariacki taniec, absolutnie nie mogli współzawodniczyć. Mrucząc niepochlebne słowa i przeklinając pod nosem wyszli na dolny parkiet i po chwili ulotnili się z sali.

Świat zakręcił się niczym karuzela w paryskim lunaparku. Zaczęli dziko skakać i poddali się muzyce. Simone znów się roześmiała zerkając na Eryka. Może śpiewać nie potrafił i sposób, w jaki próbował wtórować wokalowi króla, był raczej obrazem żałości, za to ruszał się rewelacyjnie. Pamiętała, jak skrupulatnie uczył się ruchów Elvisa śledząc swoją postać w lustrze. Byli wtedy tacy młodzi i ojciec jeszcze wówczas żył. Wszystko wydawało się znacznie prostsze niż obecnie.

Wpatrywała się w taneczne ewolucje swojego braciszka i popiskiwała cicho jak na fankę króla przystało. Kręciło jej się w głowie. Wiedziała, że przeholowała z whiskey ale przecież będzie jeszcze miała czas żeby wytrzeźwieć.

Eryk wsunął na oczy ciemne okulary, takie same w jakich często chodził sam Presley. Śledziła miarowe ruchy jego nóg i bioder. Nawet mimikę twarzy miał podobną do swojego śpiewającego bożyszcza. Całość wychodziła mu naprawdę dobrze. Przerzucał ciężar całego ciała z jednej nogi na drugą a potem wskoczył na czubki stóp, miękko uginając przy tym kolana i trwał przez moment w tej pozie. Zaczęła bić mu brawo szaleńczo przy tym podskakując.

Wreszcie brat porwał ją na ręce i zaczęli kręcić się w kółko. Cały świat wirował jej przed oczami i o ile początkowo było to nawet zabawne to po chwili poczuła falę mdłości.

- Eryk, dość – krzyknęła. Robiło jej się coraz bardziej niedobrze.- Eryk, już wystarczy! - Krzyknęła w momencie, kiedy utwór się zakończył, jej krzyk wypełnił więc nagle pogrążaną w ciszy salę.

Kiedy wreszcie postawił ją na ziemi, zdążyła tylko wybiec za drzwi frontowe hotelu i gwałtownie zwymiotowała. Zerknęła przed siebie, lecz tam gdzie jeszcze nie dawno rosła pojedyncza palma, teraz stały obok siebie jej dwa bliźniaczo podobne egzemplarze.

- Jezu – jęknęła i usiadła na schodach. Eryk stał nad nią z wyraźnie rozbawioną miną. Zawsze miał silniejszą głowę i, mimo wszystko, chyba jednak wypił trochę mniej. - Nie gap się tak braciszku – przyłożyła palce do skroni. – Zdaje się, że trochę przesadziłam. A teraz mój blond Elvisie bądź tak dobry i odpal mi papierosa. - Zerknęła na zegarek. Dochodziła 15.00. Żar nadal lał się z nieba o ona była już pijana w sztorc. Chociaż zważywszy, że całkiem sporo alkoholu wylądowało przed chwilą na chodniku, istnieje realna szansa, że niebawem poczuje się lepiej. Gdyby nie to, zamiast dwóch palm widziałaby pewnie cztery, albo osiem.

- Takie zachowanie ci nie przystoi - pomyślała - Jesteś do jasnej cholery dobrze urodzoną panną. Nasz ojciec pewnie przewraca się teraz w grobie...

Milly 24-07-2008 22:21

13 listopada 1964, Leopoldville


Boję się. Przez całą podróż żyłam niemal jak we śnie, wyobrażałam sobie nasze spotkanie, dokładnie, szczegół po szczególe. Nie wiem nawet jak i kiedy się tu znalazłam. Zupełnie tak, jakbym przeniosła się w czasie i przestrzeni. Ocknęłam się dopiero tutaj, na lotnisku w Leopoldville. Strasznie wiele tu słońca i kurzu. I ludzi. Nawet chyba w Paryżu nie ma tak wielu ludzi na ulicach.


Zatrzymałam się w tanim moteliku niedaleko lotniska. Okazało się, że większość mojego budżetu pochłonęła podróż. Nawet dobrze, że nie miałam zupełnie ochoty na jedzenie. Tutaj... tutaj zupełnie nie wiem jak zebrać myśli. Dopiero w motelowym pokoiku przeliczyłam oszczędności i zaczęłam się zastanawiać – co dalej? Afryka kojarzyła mi się zupełnie inaczej. Afryka to wioski w zapomnianych ostępach, piach, kurz i słońce. To ostatnie zgadzało się w zupełności, ale Leopoldville z pewnością nie można było nazwać wioską. Gdzie ja go znajdę? Rozmowa z tymi ludźmi przypomina jakąś dziwną grę. Częściowo po francusku, częściowo łamaną angielszczyzną zdołałam się dowiedzieć o ten motelik i kilka lepszych hoteli. Tam zaczęłam poszukiwania. Jednak uwagi, jakie mężczyźni rzucali w moim kierunku w nieznanym mi języku, uświadomiły mi, że zupełnie nic nie wiem o tym kraju, o tym mieście. O zwyczajach, o kulturze, zupełna pustka. Zaczęłam się więc bać. Bać już nie tylko tego, że stracę Jeana. Że nie będę mogła wszystkiego naprawić. Zaczęłam się bać, że stracę siebie przez zupełnie bezsensowną podróż na kraniec świata. Dlaczego wszystko popsułam? Dlaczego doprowadziłam moje małżeństwo na skraj przepaści? Czy teraz cokolwiek ma jeszcze sens?


Gdziekolwiek szłam i gdziekolwiek pytałam, nikt nie znał ani nie widział Jeana. Nie znalazłam też o nim informacji w redakcji tutejszej gazety. O czymś takim jak stowarzyszenie dziennikarzy czy fotografów nikt tutaj nawet nie słyszał, albo nikt nie chciał mówić. O wojnie wypowiadano się niechętnie i wrogo. Niezbyt przyjaźnie patrzono na białą kobietę wypytującą o dziwne rzeczy. Nie chciałam kłopotów.


Mogło być już za późno.


Boję się, że nie dam rady. Boję się.




Ciemnowłosa kobieta schowała gruby brulion do podróżnego plecaka i zakręciła wieczne pióro – podarunek od męża. Oparła łokcie na stole, a swoją głowę podparła dłońmi. Wpatrywała się w widok za otwartym na oścież oknem, przysłoniętym moskitierą. Nic tam jednak nie dostrzegła, nie tylko z powodu zupełnych ciemności. Czuła, jak ogarnia ją przerażenie, panika. Jeszcze kilka tygodni temu sięgnęłaby po swoje leki, które przytępiłyby jej zmysły, sprawiły, że przespałaby wszystkie złe dni. Było ich w jej życiu bardzo wiele. Większości nawet nie pamiętała, upojona ziołami i tabletkami. Tak było wygodniej.


Teraz jednak nie mogła sobie na to pozwolić. Musiała być silna dla niego, dla dzieci. Zresztą – nie wzięła ze sobą żadnych leków, prócz kilku tabletek na przeziębienie, które nie wiadomo skąd wzięły się w jej torebce. Była zdana tylko na siebie.


Tej nocy niewiele spała, nękana koszmarami i na pół świadomymi wizjami. Upragnione spotkanie z mężem przestało rysować się w jasnych barwach.




14 listopada 1964, Leopoldville.


Boże, obdarz mnie siłą. Nie opuszczaj mnie. Obiecuję, że naprawię wszystko. Każdy jeden dzień, który straciłam, wynagrodzę dzieciom, mężowi i Tobie. Daj mi tylko szansę! Wesprzyj mnie, błagam! Nie mam już siły... To nie miało być tak. Właściwie – co ja sobie myślałam? Że wyląduję w Leopoldville i na pierwszym zakręcie spotkam Jeana? Że rzucimy się sobie w ramiona, wybaczymy wszystko, spędzimy cudowną, upojną noc, a potem wrócimy do Paryża? Tak, chyba tak. Głupia! Głupia gęś! Wiem, że wszystko, co mnie spotyka to kara. Nie byłam dobrym człowiekiem, dobrą żoną i dobrą matką. Wiem, że należy mi się wieczne potępienie. Jeśli jutro go nie znajdę... jeśli mi się nie uda... To będzie już koniec. Zupełny koniec. Nie mam siły na więcej. Przepraszam Julio, przepraszam Alanie. Kocham Was nad życie. Wolę umrzeć, niż złamać daną Wam obietnicę...


(w tym miejscu kilka linijek tekstu jest dokładnie zamazanych i pokreślonych)


Krążyłam dzisiaj po tym przeklętym mieście niemal jak lunatyk. Prawie mnie okradziono, na szczęście w porę się ocknęłam. Widok uzbrojonych mężczyzn przyprawia mnie o mdłości. Gdy pomyślę, że mój Jean może być teraz gdzieś tam, w niebezpieczeństwie, to niemal mdleję ze strachu i żalu. Wszystko to przeze mnie. Czy on mi w ogóle wybaczy? Czy zdoła mi uwierzyć?


Jutro moja ostatnia szansa. Nie zdołam go znaleźć, nawet jeśli obejdę wszystkie hotele, motele i stancje w mieście. Mógł się przecież u kogoś zatrzymać. A ludzie tu dość dziwnie reagują na wypytującą, samotną kobietę. Dlatego jutro nie mam zamiaru wyjść na miasto. Dowiedziałam się, że wielu awanturników, poszukiwaczy przygód i różnej maści typki zatrzymują się często w hotelu Memling. Przestrzegano mnie też przed tym miejscem. Nie wydaje mi się jednak, żeby Jean zatrzymał się właśnie tam, jeśli w okolicy są inne, bardziej przystępne hotele. Mój mąż nie jest awanturnikiem i żadnym podejrzanym typem.


Byłam dzisiaj w Instytucie Goethego. Wydaje się, że jest to jedyne miejsce kultury w Leopoldville. Zupełnie nie pasuje do tego miasta. Jutro odbędzie się tam koncert pianistyczny. Jeśli Jean tu jest, pojawi się na nim. Jestem tego pewna. Nawet w takiej sytuacji nie opuściłby takiego wydarzenia. Ja bym tak zrobiła. A przecież kiedyś byliśmy do siebie tak bardzo podobni. Tak więc... jutro. Jeśli go nie spotkam... wolę o tym nie myśleć. Kupiłam już bilet.






15 listopada 1964, Leopoldville.


Anna długo nie wstawała z łóżka. Strach paraliżował ją, a bez leków wydawała się zupełnie bezbronna. Co chwilę zapadała w sen i budziła się. Nawet nie chciała myśleć o tym, co miało niedługo nastąpić.


Wstała dopiero na dwie godziny przed koncertem w Instytucie Goethego. Wzięła prysznic w brudnej łazience w korytarzu, zachowując się zupełnie machinalnie nie zauważała nawet biegających dookoła karaluchów i innych insektów. Myśli miała zaprzątnięte zupełnie czym innym. Potem ubrała się w ładną, letnią sukienkę, jedyną „porządniejszą” rzecz, jaką wrzuciła szybko do torby pakując się przed odlotem. Nie była to kreacja godna koncertu, jednak prezentowała się ładnie i pasowała do jej figury. Zresztą i tak nie miała nic innego, co mogłaby włożyć. Pomalowała się delikatnie, by ukryć oznaki przemęczenia i wielogodzinnego płaczu. Włosy zostawiła rozpuszczone, pozwalając lekkim, naturalnym loczkom okalać jej twarz. Jean właśnie taką lubił ją najbardziej. Wydawało się, że było to tak dawno temu... Od jak dawna nie dbała już o swój wygląd? Malowała się machinalnie idąc do pracy, związywała włosy i nawet nie patrzała w lustro. Teraz zauważyła, że jej skóra ma nienaturalnie blady odcień, a cienie pod oczami zapewne nie znikały już od dawna. Nierówne paznokcie. Od dawna nie podcinane końcówki włosów. Na szczęście nie miała jeszcze zmarszczek, ani plam na skórze. Jeśli nie zacznie o siebie dbać, przedwcześnie się zestarzeje. Czy teraz mogła się jeszcze podobać swojemu mężowi? Przyglądała się sobie w lustrze. Jej figura była niczego sobie, zapewne za sprawą braku apetytu. Nie było jeszcze za późno, by wszystko zmienić.


Ta ostatnia myśl tchnęła w nią jakąś dozę odwagi. Była gotowa stawić czoła przeznaczeniu. Cokolwiek ma się stać – niech się stanie, byle tylko wreszcie skończyć z tą bezczynnością!


Anna dojechała na miejsce taksówką. Miała jeszcze trochę czasu do koncertu, postanowiła więc stanąć w miarę strategicznym miejscu i obserwować oba wejścia do budynku. Czy pozna Jeana? Czy on ją rozpozna? Jak zareaguje? Jej serce biło jak szalone za każdym razem, gdy ktoś o podobnej posturze, kolorze włosów czy w podobnym wieku stawał w drzwiach. Wydawało jej się, że nie wytrzyma tak długo i zemdleje. Nie mogła znieść tego napięcia. Była tak bardzo zdenerwowana, że pot ją oblewał, a ręce i nogi drżały niczym w febrze. Choć w pomieszczeniu było gorąco, ona trzęsła się jakby z zimna i szklanym wzrokiem wpatrywała się w coraz częściej otwierające się drzwi. Musiał przyjść. Musiał. Musiał!

Adr 25-07-2008 10:23

Hotel Memling – pokój 228

Bezsenna noc była długa i ciemna jak rzeka. Jean przechadzał po pokoju gorączkowo rozmyślając. Większość jego myśli błądziła na linii Paryż – Leopoldville czasami zahaczając o stolicę Konga Francuskiego – Brazzaville i gorący punkt na mapie czyli Stanleyville. Godzinę po północy zmęczenie rzuciło go na łóżko i wepchnęło pod powieki okruchy snu. Sen był krótki i płytki jak rzeka.

Obudził go zapach kawy, którą zarządził podawać sobie tuż przed każdym świtem.
- Śniadanie i prasę proszę przygotować na powietrzu. - poinstruował boy’a który był równie czarny jak parująca kawa.

Jean Paul wziął szybki prysznic. Przed wyjściem z łazienki mokrą ręką zmierzwił czarną czuprynę. Ogarnięcie wyglądu i ubrania zajęło mu kilkanaście minut. Przewiewna, jasnozielona koszula porozpinana pod szyją opadała na nieco ciemniejsze spodnie z cienkiego materiału. Kompletny ubiór dopełniły buty i niebieska paczka papierosów. Kiedy Jean zaciskał rękę na klamce drzwi wejściowych zadzwonił telefon.

- Jean Paul Brant, słucham…
- ….
- Zaciekawiłeś mnie. Dobrze spotkajmy się o dziewiątej w moim hotelu. Do zobaczenia.

Na stoliku tuż obok telefonu stało drewniane pudełko z ciemnego drewna, na którym leżał aparat fotograficzny typu Leica M3. Jean zakupił go tuż przed wyjazdem z Brazzaville, po zainkasowaniu zaliczki od Martina Contrez "Jeune Afrique".


„Czas wypróbować ten nowy sprzęt. Choć i tak pewnie nie dorówna mojej ulubionej „Sheili” – pomyślał chwytając aparat i zmierzając na hotelowy taras, gdzie czekało na niego śniadanie.


****
Poranek 15 listopada 1964. Taras Hotelu Memling

Podczas gdy żołądek Jean Paula kończył trawić obfite śniadanie, jego umysł zaczynał trawić tonę informacji wyczytanych w dzisiejszych dziennikach.

L'Etoile du Congo « „ Błogosławione ręce Nganga

…magia i czary są nadal szeroko rozpowszechnione, szczególnie na prowincji. Rebelianci mają w swych szeregach wielu wioskowych czarowników zwanych Nganga, którzy występują publicznie przemawiając do partyzanckich oddziałów. Wojownicy Simba wierzą, że każdy Nganga jest obdarzony tajemniczą i nadnaturalną mocą. Kiedy rekrut z oddziałów powstańczych składa przysięgę Nganga robi mu na piersiach i czole rytualne nacięcia, w które wsypuje pył drzewny. Później odziewa go w skórę lamparta i wypowiada formuły magiczne. Po czym rekrut musi wystrzelić jeden raz w powietrze. „Teraz nie dosięgnie Cię żadna kula” – dopowiada natchnionym głosem czarownik…

Le Progres
«Rzeź niewiniątek

„W miejscowościach zajętych przez oddziały rebeliantów dochodzi do masowych rzezi. Morderstwa czarnej ludności cywilnej odznaczają się szczególnym okrucieństwem i bestialskimi metodami. W Paulis wymordowano ósmą część ponad 30-tysięcznej czarnej społeczności miasta. Prezydentowi prowincji obcięto język, uszy, ręce, stopy, potem wbito go na bambusowy pal. Nieludzcy rebelianci nie oszczędzili nawet dzieci. Naoczny świadek misjonarz belgijski porównał to co widział do biblijnej rzezi niewiniątek, a Pierre Mulle do współczesnego Heroda. …
… pozostaje nam tylko ufać zapewnieniom premiera Moise Czombe, który twierdzi że oddziały ANC (Armee Nationale Congolaise) w najbliższych dniach przystąpią do ofensywy i wytępią wszystkich rebeliantów”

Le Courrier d'Afrique « „Wilhelm Kempff przybywa do Leopoldville »

Instytut Goethego jedna z najprężniej działających placówek kulturalnych w Leopoldville organizuje cykl koncertów fortepianowych. Koncert uświetni swoją obecnością najwybitniejszy niemiecki pianista Wilhelm Kempff zwany często „księciem fortepianu”. Obok mistrza Wilhelm Kempff’a znanego z ożywionej działalności pedagogicznej wystąpią jego najzdolniejsi uczniowie Andreas Merter i Eric Heidsieck.

Jean sięgał właśnie po kolejny dziennik kiedy pojawił się Paul Bragosiere. Jean przeniósł wzrok z wyróżnionego tłustym drukiem tytułu - La Tribune - na swego gościa.
- Witam staruszku – Jean uśmiechnął się na widok znajomego – siadaj i zacznij poruszać ustami, a ja pobawię się w pilnego studenta. – przygotował notatnik i wziął do ręki pióro.

Po wysłuchaniu propozycji Paula nie namyślał się długo.
- Wchodzę w to. Ale mam parę pytań. Kto to jest ten Lambert i czym się zajmuje? Cały czas szukam transportu do Stanleyville, ale żołnierzyki nie lubią nas dziennikarzy.

- Mam też sposób jak się tam dostać...

- Kapitan Katanga powiadasz? Dobra wchodzę w to. Bywałem w porcie. Przedzwonię do tego greka Nicosa, który prowadzi tam spelunkę „Olimpia”. Mam nadzieję, że umówi mnie na spotkanie z tym Katangą. Dzięki za informacje. Masz u mnie przysługę, a może już teraz czegoś potrzebujesz?

Notatka podręczna:
Cytat:

- Lukas Van de Werve - "Lambert"
- Kapitan Simon Katanga – ok.40 lat, czarny przemytnik, żołnierzyki mają na niego haka

Szukaj info - SOURCAF - monopolista na eksport cukru z Conga
Kiedy Paul zniknął Jean zaczął myśleć, czy nie zbyt pochopnie się zgodził. Ale przecież chciał dostać się na front, a taka okazja może się już nie zdarzyć. Fotograf podniósł aparat do twarzy i za pomocą tego sztucznego oka rozejrzał się do opustoszałym tarasie. W obiektywie pojawiła się kobieta siedząca kilka stolików dalej. Jean dyskretnie pstryknął jej fotkę i odłożył Leicę na stolik. Francuz nie był pewny czy kobieta dostrzegła, że zrobił jej zdjęcie. Odpalił kolejnego galuoisa i zaciągnął się głęboko.

Arango 25-07-2008 13:16

Kapitan Katanga przypatrywał się dziewczynie z jawnym współczuciem. Przez chwile coś rozważał.

- Monsieur Le Comte moze jest szybszy sposób by mademoiselle dostala sie szybciej w poblize Stan'ville, ale sam nie wiem...- nieco spłoszonym wzrokiem, dziwnym jak u przemytnika sławnego wzdłuż całej Rzeki spojrzał na hrabiego, ale widząc przyzwalający ruch głową Krasickiego kontynuował.

- Na wojskowym lotnisku stoi samolot z zaopatrzeniem dla załogi SOURCOFu. Miał lecieć dzisiaj, ale nie znalezli jeszcze pilota i nie wiem czy znajdą. Ja odpływam najwcześniej popołudniu jeśli oczywiście ci fakubele (barwne określenie kogoś o urodzie tyłka pawiana, inteligencji rzecznej kłody i syna niezliczonej ilości ojców) zdążą załadować moją "Katangę" zamiast drapać sie po swych czarnych dupskach...oup pardon...No w każdym razie można zajrzeć najpierw na lotnisko. Medemoisielle jeszcze raz przepraszam, Hrabio...

Murzyni z zasady sie nie czerwienią, ale jakimś cudem Kapitanowi Katandze, a raczej w tej chwili chyba Simonowi Ketuku sie to udało. Wyglądało to tak pociesznie, że Anna nie mogla stłumić chichotu bezskutecznie starając się zamaskować go nagłym napadem kaszlu. Zresztą i "wuj" też nagle zaczął dziwnie pochrząkiwać, odwrócił wzrok od Katangi i by rozładować sytuację zaczął czegoś pracowicie szukać po kieszeniach.
- Obojętnie co zdecydujesz "córuś" mam tu dla Ciebie mały prezent na drogę, Oby Ci się nie przydał, ale strzeżonego Pan Bóg strzeże...


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 14:05.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172