Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 12-10-2008, 22:19   #1
 
Reputacja: 1 Blyth nie jest za bardzo znanyBlyth nie jest za bardzo znanyBlyth nie jest za bardzo znanyBlyth nie jest za bardzo znanyBlyth nie jest za bardzo znanyBlyth nie jest za bardzo znanyBlyth nie jest za bardzo znanyBlyth nie jest za bardzo znany
Jaśminowe tchnienie - storytelling.

Całkiem prywatny i całkiem pozbawiony reguł.
Przyjmujemy sobie komudowski XVII wiek za jakiś wyznacznik... i to wszystko. Wątek poświęcony chęci wyrzucenia z siebie słowa pisanego, jakie gnieździ się głęboko w podświadomości.
Wszystko dla zaspokojenia potrzeb głębokich, dla czczej grafomanii, która tak wiele daje radości tym , którzy lubią się nią bawić.
Ma to być mała , zamknięta sesja. Zatem nie prowadzę otwartego naboru, chyba ze ktoś też kocha pisać bezcelowe ale miłe dla oka kawałki
Zatem do dzieła...
 

Ostatnio edytowane przez Blyth : 23-10-2008 o 23:41.
Blyth jest offline  
Stary 12-10-2008, 22:44   #2
 
Reputacja: 1 Blyth nie jest za bardzo znanyBlyth nie jest za bardzo znanyBlyth nie jest za bardzo znanyBlyth nie jest za bardzo znanyBlyth nie jest za bardzo znanyBlyth nie jest za bardzo znanyBlyth nie jest za bardzo znanyBlyth nie jest za bardzo znany
Przedstawienie postaci - wstęp

Kim jestem?

Nazywam się Marcin Jarema Rokicki, pan na Wojsławicach i Horyczu. Przeżyłem już wszystko, nawet własną śmierć. Nie masz na mnie kary innej niźli dalsze życie. Niestety śmierć miała mnie już w swej kościstej garści, lecz wzgardziła, przeto teraz nie ma już żadnej władzy nade mną.
Z winy Boga żyję nadal. Widziałem już, jak mi Archanioł Michał w złocistej zbroi wiedzie niebiańskiego rumaka, jużem się witał ze Świętym Jerzym , orędownikiem rycerzów, lecz mię śmierć poniechała.
Działo się to w zimie Anno 1605. Lute mrozy skuły bagniska naddnieprzańskiej Ukrainy i pozwoliły na szerokie działania wojenne. Śniegu nie było jeszcze dużo, idealny czas by zabijać. Lub ginąć.
Chorągiew husarii pod Panem Ostoją zadanie z pozoru miał proste. Wybić zbuntowanych psubratów do nogi, spalić ichnie sioła i zapasy wszelakie odebrać, coby wiosny nie dotrzymali. Praktycznie jedyne to wojsko Królewskie na Rusi, bo cała siła oręża w Inflantach pod panem Chodkiewiczem przeciw Szwedowi opór dawać musiała. Moja pierwsza prawdziwa bitwa zaczynała się tak radośnie, tak wiele swobody było w żartach panów towarzyszy, tak serce rosło widząc biało-czerwone proporce w szachownicę zatknięte poniżej ostrzy kopii. Śpiew, bukłaki z węgrzynem podawane dla rozgrzania członków. Victoria wisząca w powietrzu. Chwała zwycięzcy tak bardzo pachniała młodemu żołnierzowi.
Nic przecież nie może równać się z szarżą ciężkozbrojnej konnicy Polskiej. Nic w Europie, nic w Świecie całym. Przestałem nawet myśleć o Niej, mieszkającej w pamięci i sercu, bo rycerską rzeczą jest mordować innych, a miłość i krew nie powinny iść w parze.
O świtaniu wiedzieliśmy, że hołysze-buntowniki podejmują bitwę. Widać wśród nich wielu renegatów rejestrowych, niełacnie kamratów prać własnych, lecz bunty odkąd to carem Rusi ustanowiono Dymitra, przyjaznego Polsce, bo wybranego przez panów Wiśniowieckich, nasiliły się ostatnio znowu. ten na szczęście duży nie był.
Teren nieco pod górę, ale nie za stromo, tedy imć pułkownik Jędrzej Ostoja rzekł oficyjerom na odprawie :
- Bóg nagradza śmiałych. Nie dajmy kozakom ściągnąć posiłków z za rzeki. Tu i teraz los zmagań rozstrzygniemy.
- Amen – zgodnym chórem odpowiedzieli zgromadzeni w namiocie dowódcy.
Wśród nich dwaj moi przyjaciele. Jacek Rokicki, brat mój po stryju Macieju, starszy, silniejszy, mądrzejszy – jak w obrazek weń wpatrzony byłem. No i Pan Rościsław Zbrojewski, mąż stary i doświadczony, najpierwszy w sztuce taktycznej. On jeden poddał w wątpliwość decyzję.
- Mości Pułkowniku. Zwiadu nie zdołalim poczynić, Las na wzgórzu szutków pełen być może. Jak Boh na Niebie, daj Wasza Miłość dwa pacierze, a rysią skoczę z moim podjazdem i wybadam ostatecznie sprawę.
- Panie Zbroja, nie każ waść czekać panom zaciężnym, niechaj już zaraz krwi utoczą wrogiej. Łatwo nam laur zwycięzki przywdziać teraz będzie, kiedy przez rzekę nie przeprawiło się więcej Siczy. Jako że waść prawie mówisz, ergo masz pół godziny na zwiady. Po tym czasie ruszamy.
Zbrojewski skłonił się i bez słowa wybiegł z namiotu. Jeden jego gest i ludzie, którzy by za niego życie oddali i to nie raz, wskoczyli w siodła. Galop wyniósł ich poza obozowisko. Mina Pan Rościsława, który mi nieco ojcował od 3 miesięcy, kiedym to zaciągu doczekał, mówiła wiele. Przejeżdżając mimo, zdołał jednak powściągnąć gniew i nawet zdobył się na uśmiech w moją stronę, co nadało jego obliczu niepokojący wyraz. Śmiejący się był bowiem straszliwszy niźli inny raptus w gniewie największym.
Wrócić nie zdążyli. Podkomendni Pana Zbroi pokazali jak bardzo go kochają, kładąc życie w krótkiej nierównej walce. On jednak, ugodzon strzałą, też daleko nie ujechał, z konia spadłszy bez ducha leżał, a jego przesłanie alertu nie miało szansy poczynić.
Pułkownik Ostoja, sejmikowy krzykacz, któren większej kariery poprzez zasługi wojenne szukać zamierzał, ogłosił wymarsz, bez czekania na powrót lisowczyków.
W odlełości stajania od lasu, w którym obozowała kozacka czerń, rozwinęliśmy szyk. Serca biły szybko z dumy, oblicza kraśniały widząc zwieńczające długie drzewce sztandary z Orłem i Pogonią. Oto kwiat Polskiego rycerstwa, chorągiew husarska Ziemi Przemyskiej ruszała do boju.
Rumaki stanęły w linii. Nawet wiatr przycichł, kiedy z trzech setek gardeł popłynął hymn do Niepokalanej.
-Bogurodzica Dziewica – Niski ton powodował wibracje, od których nawet konie dostały dreszczy. Na lekki gest buławy ruszamy stępa.
...Twego Syna Hospodzina – Świst przecinających powietrze skrzydeł u ramion, galop w równym rytmie, zachowana ciągle gładka linia ataku.
...Zyszczy nam, Spuści nam – potężny huk cwałujących pięknych koni Wielkopolskiej rasy, przykrytych nabijanymi cennym kruszcem kropierzami, z czaprakami ustrojonymi piórami i srebrem. Pochylają się wszelkie drzewca do decydującego uderzenia.
Pięćdziesiąt kroków przed wątłymi siłami siczy, gdzie stało góra tysiąc chłopstwa z pikami, śpiew zakłóciła palba. Nagła kanonada arkebuzów, grad strzał w powietrzu... Za późno jednak na manewry. Z pełnym impetem trzeba wbić się w przeciwnika. Na pewno nie tego oczekiwał imć Dowódca. Przelotny wyraz zaskoczenia uchwyciłem w obliczu pędzącego po mojej lewicy Pana Remigiusza Zadry. Zadra był najdłużej służącym Towarzyszem Pancernym w całej Chorągwi Przemyskiej, więc jego lęk był dla mnie czymś wręcz niepojętym...
Nic więcej już pojąć nie mogłem. Znalazłem się nagle w powietrzu. Ciężka ołowiana kula uderzyła w krawędź kirysu, nieco straciła impet, lecz totalnie zniekształcona odbiła się i wbiła w chronione karaceną ramię. Impet wyrzucił mnie z kulbaki, ból sparaliżował a upadek w ważącej niemało zbroi, złożonej z półpancerza z fartuchem, oraz łuskowej karaceny i ciężkiego kawaleryjskiego hełmu z nakarczkiem, wbił mnie po prostu w ziemię. Waląc potylicą w zlodowaciałą skorupę, zdążyłem jeszcze zarejestrować głośne chrupnięcie miażdżonego barku.
Kiedy jakąś godzinę później mongoloidalny dzikus smagnął mnie leżącego bez przytomności bizunem, pogrążony w całkowitym niebycie nawet nie zareagowałem. Tatar zaś stracił zainteresowanie zwłokami Lacha, leżącymi pod dziwnym kątem w pokaźnej kałuży karmazynu, pięknie wyglądającego na śnieżnobiałej pokrywie.
Z całej szarży nikt nie uszedł z życiem. Padli rozstrzelani z krótkich refleksyjnych łuków zabójczej skuteczności, padli wysadzeni z siodeł siecią pułapek i wilczych dołów, padli w odważnej walce, kiedy to kilkudziesięciu ocalałych do ostatniego tchu walczyło ramię w ramię, nie szukając i nie dając pardonu.
Nikt? Skoro wszyscy przepadli, to czy moje ocalenie to szczęście czy klątwa? Plama na honorze? Nie umiem z tym żyć. Wiem jednak, że głowy atamana kozackiego Osowicza, oraz tatarskiego wodza, Lipka-zdrajcy Ałły Murzińskiego spaść muszą nim Niebiosa zdecydują się przyjąć mnie na dobre.
 

Ostatnio edytowane przez Blyth : 12-10-2008 o 23:08.
Blyth jest offline  
Stary 18-10-2008, 13:11   #3
 
Marianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Marianna nie jest za bardzo znanyMarianna nie jest za bardzo znanyMarianna nie jest za bardzo znanyMarianna nie jest za bardzo znanyMarianna nie jest za bardzo znanyMarianna nie jest za bardzo znanyMarianna nie jest za bardzo znanyMarianna nie jest za bardzo znany
Wszelakie zło przez zwadę. A może przez siano? Tak, to siano, wszystkiemu ono winne. Bo przecież gdyby nie zaciągnął mnie tam pachołek o tak miłym mi spojrzeniu, gdyby pan ojciec nie przydybał nas zanim miałam okazję dowiedzieć się od czego te służki tak kraśnieją i czemu zawiązując sznureczki i poprawiając się naprędce, ledwo dech łapią, wtedy pani matka, białogłowa z natury prędka i harda, nie rzuciłaby w twarz pomstującemu mężowi : hańby nie będzie, a toż ona nie twoja ... - na nic zdało się szybkie zamknięcie pyskatej buzi przez jej posiadaczkę... Krew ojcowska wzburzyła się, lico mu posiniało, zacisnął kłykcie do białości. Dłużej nie słuchałam. Uszłam do stajni, sama osiodłałam moją Błyskotkę i popędziłam ją w stronę lasu. Widziałam jeszcze drwiące spojrzenia czeladzi. Oj będą mieli używanie. Pewnie i do Bożego Narodzenia. Koń dobrze znał drogę. Zeskoczyłam miękko na zieloną, tonącą w kwiatach, moją ulubioną polanę. Położyłam się na wznak, wprost na trawie i oglądać jęłam białawe chmurki niezbyt gęsto płynące po nieboskłonie. Jaką karę mi wyszuka ojciec, ze srogości i zapalczywości swej znany? Coś drażniło mnie w szyję. Wyłuskałam z włosów siano. Czułam jeszcze tę nieśmiałą rękę, palce niezgrabnie próbujące rozwiązać giezło. Do diabła...! Zmierzchało już i czas był wracać. Nigdy odwagi mi nie brakowało, wiec i tym razem wiedziałam, że stanąć mi trzeba przed trybunałem najsurowszym – ojcowskim.
Trzy dni trzymano mnie w alkierzu, a czwartego wyrok zapadł. Przyprowadzono mnie akurat na koniec targów:
- A posag? - Wyskoki, krzepki mężczyzna, z blizną przez pół twarzy, patrzył hardo na ojca.
- A bodaj cię! Długi ci daruję, ot co.
- Dajesz mi córkę za długi?
Na to ojciec spojrzał na mnie i rzekł:
- Patrz waść co ci daję i decyduj, drugi raz propozycji takiej ci nie złożę!
Mężczyzna zwrócił się w moją stronę. Patrzył długo, uśmiechnął się nieznacznie. Spoważniał. Najświętsza Panienko! Poznałam go. Mikołaj Radzewski. Najgorszy kawaler jaki mógł sie trafić. Nie z postury i urody bynajmniej. Ale zła sława jego, wyprzedzała jego dobre uczynki. Zawadiaka, raptus, rębajło, pijanica, honorny a okrutny, zmienny, z fantazją wielką i pogardą dla wszelkich norm. Jedyne czego przestrzegał to swojego własnego kodeksu szlacheckiego. Nie gardził zajazdem czy nawet rabunkiem na drodze. Prawie rozbójnik. W dodatku tonął w długach. Najgorszy wstyd.
- Nie – jęknęłam, czując jak duch prawie opuszcza mój żywot.
-Tak – z szelmowskim uśmiechem odrzekł mój narzeczony.

Nic nie wspomnę ze ślubu. Jak pijana śledziłam wypadki, których główną postacią byłam przecież. W końcu przyszło najgorsze. - Noc. Drżałam jak osika, zupełnie inaczej niż dwa miesiące temu przed onym niedoszłym gamratem moim. Przyszedł w końcu do łoża. Legł, dotknął mnie... wzdrygnął mną wstręt. Czekałam najgorszego. Nic nie naszło. Odwrócił się. Jeden pacierz chyba nie minął, a posłyszałam świst i chrapanie. Nie wierzyłam w swe szczęście. Następnej nocy wszystko się powtórzyło. Kolejnej już nie próbował dotykać. Każdego następnego wieczoru przychodził do łoża, legał w nim bez słowa i zasypiał. Najsamprzód byłam szczęśliwa i kontenta. Potem, gdy widziałam jak swawoli ze służkami, jak klepnie i uszczypnie nie raz jedną ... Wtedy pierwszy raz odezwała się we mnie zazdrość. Maleńka iskierka. Jak to? To one wszystkie lepsze ode mnie? Dlaczegóż on mnie nie chce? W czem żem gorsza? Przeglądałam się codziennie w tafli stawu. Podobałam się przecież. Nie było w obejściu hajduka, który by nie uśmiechał się tęsknie. Coraz śmielej spoglądałam w jego ślepia, szukając responsu. Dni mijały, a ja przy każdej sposobności próbowałam zwrócić na siebie jego wzrok. Taniec biodra, falujące wzgórza pod suknią, z wieczora udo, niby śpiącej, wystające spod koszuliny. Nic. Wciąż nic.
Któregoś dnia, jak zwykle, zabrałam mój sajdak, z którym nigdy się nie rozstawałam i pojechałam do pobliskiego lasu ćwiczyć. Strzała za strzałą, w upatrzone drzewo. Każda strzała mierzyła w jego upór. I rzyć tych, które obłapiał. Zapamiętanie. Prawie szał. Złość przesłoniła mi widzenie. Nagle usłyszałam jęk. Podbiegłam. Nie ! Boże mój, to on. Leżał pod drzewem, a strzała z piersi sterczała. Moja strzała, Jezusie Nazareński, Zlituj się. Dopadłam do niego. - Mikołaju, nie, ja nie chciałam, Mikołaju, kochany, nieeee...
Otworzył oczy. - Marianno, zali miłujesz ty mnie?
- Jak nigdy nikogo – wyszeptałam.
Wtedy on wyrwał strzałę, która wcale w ciele nie tkwiła, a jeno w żupanie... Cholera mię wzięła, jęłam go więc okładać piąstkami. Ułapił mnie mocno.
- A powiadałaś, że miłujesz. - Patrzył długo w oczy. Gniew mnie opuścił, gdy zbliżył usta do moich. Potem już opuściło mnie wszystko. Zapomniałam o wszystkim i o wszystkich. Tylko nie o nim.
Na pierwszą „igraszkę” - jak to zwykł był nazywać, zabrał mnie jakiś miesiąc po tem. Miał on dziewięciu braci, chłopów na schwał, którzy zawsze mu towarzyszyli. Najstarszym z nich będąc, wsławion zresztą najbardziej, naturalnym sposobem , pieczę nad rodzinnym majątkiem sprawował. A majątek ten kiedyś może i był wielki. Cztery wsie dawały niezły dochód. Cóż, kiedy hulaszcze życie i historyje mniej lub więcej szlachetne były w głowie posesjonata tego. Szybko w długi popadł był i zatargi z sąsiady. Tak i rozpoczął proceder łupieżczy, ten, który raubritteriańskim kiedyś zowion będzie.
Kochałam go coraz bardziej. Za uśmiech, za fantazję, za dworność wobec białogłów, za mądrość wreszcie i niezłomność. Uczył mnie robić szablą, na koniu sztuczek różnych. Każdego dnia ćwiczyliśmy. On uśmiechał się, a mnie złość brała, że wciąż tak kiepska jestem. Uczył mnie cierpliwości w walce i przebiegłości, jak z raptownością swoją z fortuną na ugodę iść. Uczył, a ja pilnie uczyłam się jego.
Przybyły mi już dwie wiosny, gdy wszystko nagle się skończyło. Znowu długi. Spotkanie na warunkach ustalonych. Sam miał być. Tamten nie był. Zdrada. Jacek Nieciecki. Zdrada. Jacek. Niciecki. Zdrada. Prawie widziałąm litery gorejące krwistożółtym ogniem. Zdrada.
Gdy uroczystości pogrzebowe się skończyły, zległam w alkierzu na dni kilka. Płakałam, wyłam, złorzeczyłam. W końcu nie starczyło złego ducha. Wyszłam. Czeladź zachowywała się jak zawsze. Słońce świeciło. Ptaki ćwierkały. Po chwili usłyszałam kroki. Przede mną wyrosło dziewięć postaci, które dobrze już znałam. Popatrzyłam na nich, nic nie rozumiejąc. Jak umówieni, zdjęli kołpaki, przycisnęli je do serc, pokłonili głowy i rzekli : Rozkazuj waśćka.
Uśmiechnęłam się smutno. Wiedziałam już co mnie czeka. Mnie i tych, którzy zdradzili honor szlachecki.
Nazywano mnie Lisicą. Bo zawsze ukradkiem, nigdy otwarcie, od tyłu, z boku, opłotkami, fortelem, w końcu zawsze dostaję to, czego chcę.
 
Marianna jest offline  
Stary 19-10-2008, 04:18   #4
 
Reputacja: 1 Blyth nie jest za bardzo znanyBlyth nie jest za bardzo znanyBlyth nie jest za bardzo znanyBlyth nie jest za bardzo znanyBlyth nie jest za bardzo znanyBlyth nie jest za bardzo znanyBlyth nie jest za bardzo znanyBlyth nie jest za bardzo znany
spotkanie

- Wizisz Wasze, znowu teh sam błąd! Ułoszenie hciuka odwróć, dyć to lewa ręka! Boh pomiłuj, ne sluha mene wcale!
Bolesne przypomnienie, żem kalectwem przyprawił wojenne wypady, podziałało jak najmocniejszy bodziec. Pół roku ćwiczeń, a ta psia jucha, szarak z Bożej łaski, słomą obwiązany mnie nadal wyrzuty czyni! Fakt, że przez te pół roku rehabilitacyj, męczarni ćwiczeń, codziennego zmagania się z samym sobą, Myhajło Mohylewski stał się mi nie tylko kamratem, drugiem, a bratem prawie. Drwiną, pogardą, czy wystudiowanym gniewem podpalał we mnie dogasający stos namiętnej woli, niezmierzonej żądzy powrotu do normalności. Sam od dziecka leworęczny uczył mnie, powoli przywracał do normalności.
Pierwsze chwile, kiedy u duchaków w małym klasztorku o pół dnia jazdy od Żytomierza ocknąłem się żyw i jako tako pozbieran do kupy, były cięższe niż można sobie wyobrazić. Ociec Walerian, znany medykus, zielarz a dla mnie uznany sadysta, posługując sie po równi Avicenną, jak i Sędziwojem i wiedzą chyba tajemną, składał mię kilka tygodni. Pojony opiałami i gorzałką, fakt że przednią kijowską horyłką, nie miejscowymi siwuchami, nie miałem sił na myślenie. Kiedym pojął, że czarna szabla z rubinem w kuli nie dla mnie już, scapiałem do reszty i nic by ze mnie nie było, aż do chwili, gdy brat Walerian przyprowadził do mnie starszawego kozaka. W oczy rzuciły mi sie od razu rapcie do szabli wiodące, po inszej niz zazwyczaj stronie...a kiedy podał mi lewa dłoń na powitanie, wbiłem się w nią kurczowo, szukając jego wzroku na siłę.
Mały diament, jaki odpiąłem z trzęsienia mego kołpaka, wygodził klasztorowi, a i pozwolił spokojnie powrócić do rodzinnych włości w pół drogi między Haliczem a Lwowem. Dostatnie, spokojne województwo Ruskie , rajem mi sie zdało po pustych i niegościnnych Ukraińskich stepach.
Mój Magister łatwo zaadaptował się do nowego miejsca, otoczony szacunkiem właściwym przyjacielowi dziedzica, ciekawością dotyczacą jego pochodzenia, jak i sympatią jaką budził od pierwszego wejrzenia we wszystkich. Ech... gdybyż tak każdy kozak był taki. Przymykając oczy widziałem Wielką Matkę Rzeczpospolitą, w której wszyscy synowie jednako ją kochając, nie siebie wzajemnie, a Osmana mordują, Moskwę palą, Szweda żelazem na drogę cnoty i Katolickiej Wiary nawracają...
Nagły cios, od którego omal nie zdrętwiały mi palce, machinalnie przyjęty za zastawe i płynnie skontrowany, acz bez wiekszej fantazji kwartą, udowodnił mi, że Myhajło nie skończył jeszcze lekcji. Nigdy nie zmęczony, zawsze wesół, z osełedcem zawinietym fantazyjnie wokół ucha, istna fontanna życia, był dla mnie wzorem. Fakt, że juz po 3 miesiącach umiałem go rozbroic, trzymając szablę w lewej dłoni nic nie zmieniał. Dla mnie zawsze pozostanie Mistrzem, który dał mi coś najważniejszego.
Prawie najważniejszego. Ważne stało się też coś innego. Marianna...
- Wasze nie śpij, bo kak sabaku zarezaty budesz!
Nieprzytomnie zerkając na dotykające szyi ostrze zakrzywionej karabeli jaką z lubością stosował w walce mój instruktor, czując dotyk lewaka pod żebrami,jak przez mgłę rejestrując błyski rubinowego światła w trawie obok, gdzie leżała wybita z dłoni szabla wiedziałem co jest we mnie teraz najsłabsze. Nie prawa ręka, którą juz nawet podpisać się mogę, choć i tak pióro w lewej mi służyło, nie ramię, co przy słocie wymagało kwaterki miodu do wypicia na uśmieżenie bólu, lecz serce bolejące.
Najgorszym ze wszystkiego był fakt, że pan Lech, sąsiad bez mała, a znajomy domu mego i były przyjaciel nieżyjącego stryja, oddał rękę Marianny temu infamisowi Mikołajowi. Bolało i dziwiło. Fakt, że uczynił to w gniewie dodawał sprawie ponurego znaczenia. Sądziłem że biedna moja przyjaciółka przemocą wydana, poniżenia i katusze znosząca w samotności łkając w alkierzu, będzie zdruzgotana i z nadzieją wypatrywac będzie pomocy od łycera na białym rumaku... A miałem ci ja w stajni miłego dla oka cisawego bahmata...
Spotkałem Ją w niedzielę którąś w drodze do kościoła. Ona jechała w stronę przeciwną, zatem widać wzgardziwszy mszą, co mnie dziwowało niewiele, bo zawsze krewka była i nie w Bogu, a rozumie ostoi szukała. Jednakoż kompanija jej wstrząs dla mnie wielki uczyniła. Ośmiu rosłego chłopa, wóz w dwa konie zaprzężon, bandaże na łbie jednego i ręce drugiego draba. Ona zaś jak królowa udzielna na przedzie kolumny, z dumnie uniesiona głową, anielskim obliczem, lecz pełną pychy i pogardy miną, krzywiąca słodkie jagody. Ze szmaragdów jej ócz płynęła hardośc i moc, bezmierna siła i ogromna konsternacja kiedy mnie zoczyła. Wzrok nasz spoczął na sobie przez sekundy zaledwie, dla mnie to było jedno uderzenie serca, bowiem bić ono całkiem zapomniało. Ach, kiedyż bawilismy sie razem, kiedyż to uparłem się, że dla niej niedźwiedzia upoluję, a skończyło się na ubitym jedną strzałą, ale przypadkiem rysiu, kiedy to pierwszy w mym życiu polonez z nią właśnie przyjemność tańczyc miałem, kiedym pewnym był, że po służbie komputowej, po zdobyciu niechybnie buławy pułkownikowskiej, godnym będę kandydatem do jej ręki.
Hańba mi. Wstyd i sromota. Dwa lata wędrówek, orężnych i wojennych przygód, a marzenie moje zagarnął ktoś, komu szacunku nijak przyznać nie mogłem. Drab i obwieś, za gamratkami swawolnik biegający, lecz i szelma w szabli biegły. Wiem, że pola bym mu naonczas nie stanął, choć dziś - wierzę że pokonałbym go w pół pacierza. Dobrze jednak, że mnie nie było kiedy Maryśke dostawał od pana Lecha... Miałbym ci ja miły kurhanik na rodzinnym smętarzu. Kuriozum prawdziwe, że od kiedy ma lewa ręka stała się Manu Armata, jam szermierzem wielkim i przednim przypadkiem uczynionym został. Cwiczenia, ćwiczenia i złość do świata mną tak kierowały. Pokierowały tak zacnie, żem sukces odniósł większy niz sądzic by mógł brat Walerian, czy ktokolwiek inszy.
Nie o tym jednak. Marianna i te chwile jako mgnienie oka niknące. Wyczuła mój ruch, uprzedziła słowa. Lekko rozszerzone oczy, poruszające się gwałtownie nozdrza jako płatki kwiecia wiśni, rumieniec i falowanie przyspieszone wzgórków pod gorsem. Lekkie, nieuchwytne nieomal pokręcenie zgrabną główką, od którego przesunął jej się mały kołpaczek z rysiego futra, tak mi bliski przecież. Skamieniałem w pół ruchu, oblicze nieprzeniknione przybierając. Wiem jednak, że wyczytała w mym wzroku prośbę niemą, że straszliwie pragnąłem Ją po bratersku wyściskać.
Niemy ruch jej warg. "Nie lza, nie teraz" wyczytałem. Pojechałem dalej samowtór z Myhajłą, lecz mszy nie słyszałem wcale. Obrzuciliśmy się jeszcze wzrokiem złym z jednym z jej kompanionów. Poznałem go - Roch Radzewski z Radzewa, młodszy brat Mikołaja. Kiedyś poszczerbiłem go nieco w jakiejś awanturze w karczmie Żyda Peszki w Hrobusku, czy Dołęczycach...a może pod Przemyślem? Kto by spamiętał młodzieńcze zwady...on pewnikiem pamiętał jednak dobrze.
Pytanie mnie trapi - czy Ona aby pamieta cokolwiek? Czy pamięta, kiedy w pacholęcych zabawach nazywałem Ją Marysieńką Rokicką, ku jej uciesze?...
- Diaboł u Waszmości siedzi, ne walka. Konec!
Szabla znowu lezała w trawie. Myhajło spoglądał na mnie z wyrzutem, ale bez złości. On wiedział. Tylko wtedy mógł mnie pokonać, kiedym w Mariannie zatracał myśli.
- Marcinie, detyna abo staryk ubije tebe, kedy Marianna ci w oczy wnijdzie. Pomiłuj, na Christosa Woskresa, no i bieryj se w rabotu, bo ci byle łyk szram na pysku paskudnym doda, i szadna belogłowa ne zechce tebe szkaradnego takeho.
Roześmiał się z własnego żartu, zmuszając i mnie do uśmiechu.
- Zasłużylismy na odpoczynek. Jak tylko opanuje władanie lewakiem, sam na trakt juz się nie będę bał wyjechać.
Lekka zmarszczka przemknęła mi przez czoło. Lewak. Bzdura... jak do kroćset lewakiem zwać ostrze prawą dłonią dzierżone. Diabli nadali.
Wspierając się wzajemnie, wymęczeni kilkugodzinnym sianiem zamętu na placu, gdzie niewiasty zwykły bieliznę rozwieszać, a ostatnio ciągle kurz wzbijaliśmy z Michałem, ruszylismy do jednej z dwóch wojsławickich karczm. Tej lepszej, gdzie ajentem był Avram zwany Myszkiem, który wart jest tyle złota ile waży. Z zadowoleniem pomyślałem o strumieniu Złotych Reńśkich, jaki przepływa przez me ręce, dzięki temu, że Mosze Apfelbaum, bratanek Myszka , ma udziały we flandryjskim kantorku w Gdańsku, specjalizującym się w skupie smoły z Rzeczpospolitej. Jak mawiał Myszko: "Jak dobry Jahwe, albo nie mniej dobry Deus koniunkturę w szkutnictwie utszyma, to i szlachcicem dobrego Myszka zrobic mosze". Moje księgi mówiły, że już dziś mógłbym wieś trzecią do folwarku swego dokupić, komora puchła aż miło, bo połowa okolicznych lasów, wraz ze wszystkimi sadybami smolarzy już moja była. W rok jeden dostatki rodzinne pomnożyłem dwakroć, bez wojny, bez zajazdu, bez kalania nazwiska. Wszak nie ja kupiectwem się zajmuję, a Żyd, któren do tego jest stworzony przez naturę, co mnie ujmy na honorze nie przynosi , a dutki i owszem. W przypływie dobrego nastroju obiecałem sobie, ze Myszko dostanie na Boże narodzenie prezent - dołożę mu pięć od sta na każdej sprzedaży, coby doszedł do procentów piętnastu zysku. Niech zna serce Pana.
Drzwi karczmy otworzyły sie z hukiem przed naszym przybyciem. Czujny, przehera, pomyslałem z uznaniem. Wiedziałem też, ze na stole czekaja juz dzbany z piwem okocimskim, pieczyste i jak zwykle dokumenty do oglądu.
Kiedys i Ją widziałęm w odrzwiach tej karczmy, gdy z panem Oćcem...
No i znowu Marianna podstępem wkroczyła w me myśli...
Tylko o cóż chodzi z tą lisicą? Chłopi cos przebąkiwali. Trza z panem Zbysławem, ekonomem moim w przódy się rozmówić. No i o Psa Niecieckiego wypytać. Podstarościć a nie Iura, a Talar nim rządzi,jak wiedziałem.To jednak poczeka, bo pierwej Casus Maior - piana na piwie opadnie.
 

Ostatnio edytowane przez Blyth : 19-10-2008 o 04:37.
Blyth jest offline  
Stary 19-10-2008, 23:56   #5
 
Marianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Marianna nie jest za bardzo znanyMarianna nie jest za bardzo znanyMarianna nie jest za bardzo znanyMarianna nie jest za bardzo znanyMarianna nie jest za bardzo znanyMarianna nie jest za bardzo znanyMarianna nie jest za bardzo znanyMarianna nie jest za bardzo znany
- Że co? Czy on już do końca od zmysłów odszedł? Samojeden podyrdał? Nieciecki nie głupi. Toż podstępem go usiecze. Durny Roch, czemuście go nie strzymali?
Uciekli wzrokiem. Cisza zadudniła mi w uszach.
- Bom tak naprawdę nie wasza? Prawda? Bo zawsze brat, krew z krwi bliższa wam będzie? Powiedzcie! Dlaczegoście zapomnieli słowa swego? Co się zmieniło? Bies wam duszę opętał?
- Nie pomstuj waśćka. Rochowi mus było iść, nam nie lza go zatrzymywać było.
Jak to?
- On jeden wiedział o ugodzie z Niecieckim. Gdyby nam rzekł choć słowo, miast posłusznym najmłodszym być... Mikołaj ... Nie marnowałabyś języka na nas , cóż ci rzec mamy, gdyby Roch nie zaniechał, pewnikiem żyw jeszcze twój ślubny byłby...
Ledwom powstrzymała łzy. Oni mieli mnie za hardą babę. Że kochałam - wiedzieli. Że cierpię, na zwyczajny babski sposób – ciężko im było sobie wyobrazić. Dziewięciu chłopa, dziewięć serc gorących, a słabych, tylko ja jedna byłam w stanie zjednoczyć ich w walce o zadośćuczynienie. W przeciwnym razie... Biada rodowi Radzewskich. Waśnie zniszczą braterskie więzi, bracia zbeszczeszczą co pozostanie między nimi. Nic już się nie ostanie. Jeno nienawiść.
- Tedy, iść za nim nam trzeba ! Co tak stoicie? Siodłać konie! Nie tak to miało być. Mieliśmy sprawiedliwości inaczej dochodzić... Ech... Bodaj was, męskie nasienie!
Za nic sobie miałam ich niechętne gęby. Jako rzekłam, stać się musiało. Równo z zachodzącym słońcem, zeskoczyłam lekko z Błyskotki. Karczma mocno oblegana była. Nie stało mi cierpliwości na węszenie. Bez pardonu wkroczyłam do środka. Blask paleniska, dymu nadmiar, spojrzeń ślepi męskich zbyt dużo – to wszystko trochę mnie z pantałyku zbiło. Przez chwilę stanęłam jak słup soli. Jak ogłuszony byle hajduczek. Z włosem rozwianym, po męsku przyodziana, chyba większą sensacyję stanowiłam niźli stateczna białogłowa, przymusem w karczmie stająca na nocleg. Nic mi nie robiły ichnie dywagacyje. Wzrokiem szukałam Rocha.
 
Marianna jest offline  
Stary 20-10-2008, 16:55   #6
 
Reputacja: 1 Blyth nie jest za bardzo znanyBlyth nie jest za bardzo znanyBlyth nie jest za bardzo znanyBlyth nie jest za bardzo znanyBlyth nie jest za bardzo znanyBlyth nie jest za bardzo znanyBlyth nie jest za bardzo znanyBlyth nie jest za bardzo znany
Dzień zapowiadał się wyśmienicie. Od rana planowałem już wszystkie ruchy na wyprzódki omijając każdą z przeciwności, jakie to mogłyby mi odebrać radosną ekskursję. Odzyskując pomału pewność siebie, zacząłem tez nieco inaczej widzieć świat i jego rozkosze. Prawda to, żem w wojsku nie grzeszył świętością, ale nic to - puste igrce jeno, doraźne i bez znaczenia. Dziś jednak cel miałem jasny - jarmark w Chodorosławiu. Nieduże to miasteczko ożywało i z sennego stawało się na cały Boży dzień tętniącą i gwarną osadą, gdzie konie i bydło zmieniały znakowania, gdzie pszenicę skupowali urzędnicy królewscy, takoż i ekonomowie najjaśmniejszych Wiśniowieckich na eksport, gdzie jadło, napitek i srebro płynęły wartkim nurtem.
Gdzie pojawiał się w końcu Gianbaptiste Uomo, Jan Ułomek, jak go zwali w pięknym i wielkim Haliczu w jakim miał swój warsztat. Kram Jana Baptysty był mi celem. Jedwabie, przyprawy, piekne szkło z Murano, stal z Damaszku i Toledo, galijskie wonności, helweckie ozdoby, bursztyn na kilogramy... Świat cały zamkniety w dobrze strzeżonych skrzyniach.
Jeśli nie u niego to gdzie? Jakiż dar można wybrance swego serca złozyć, jeśli nie najprzedniejszy, coby spojrzała łaskawszym okiem?
Furda tam, ze żałoba. Plwam na zabobony. Moja ci Ona była, nie jest, lecz będzie. A jeśli jakiś drobiazg, cyzelowany ręką mistrza Jana miałby mi pomóc w skruszeniu jej oporów i podbiciu serca - tedy trza go natychmiast wysłać.
Długo rozmawiałem z moim zarządcą. Pan Zbysłąw był istną skarbnica opowieści, anagdotek i krotochwil. NIe radosna to była jednak rozmowa.
"... zali naprawdę go pomiłowała? Boh, jakże tak? Dyć on Ją siłą bez mała... Nie siłą mówisz? I że dla niewiast on więcej miał serca i sprytu niźli ja kiedykolwiek będę? Milcz waszmość, ja tam siwy włos szanuję, ale nie plwaj mi, bo niehonor herezyj słuchać. Tedy prawisz - Mikołaj rozkochał ją bez pamięci, a ona sama na drogi z nim jeździła? Że niby z bandoletu palić umie? I z końskiego grzbietu pludraka na drodze ubiła? Kyrieelejson, tuś mi bratku szaleju zadał. A o onym Nieciekim pewien jesteś? Jego dziewka na Boga się klnęła że tak? A może to Żydówka jakaś co naszego Pana za nic ma? Aaa...ją też miałeś, blondynka powiadasz tu i ówdzie. No wierzę, wierzę staryku - nie mnie oceniać twe przewagi w łóżku... wróć jednak do Niecieckiego. Wiemy więc , że Radzewski kwestę miał na zaciąg poczynić, do piechoty łanowej oficyjerów szukawszy. Jako że wojennik z niego wielki, choć i raptus nie z tej Ziemi, naturalnym był kandydatem do formowania zaciągu. 20 grzywien srebra na zakupy i na znalezienie hejtmana dla chłopskiej zbieranicy... Blisko tysiąc talarów... Ładne sioło mógł za to kupić. Pieniądze przekazano mu poprzez Niecieckiego, który jest rękodajnym imć pana Onufrego Sulimy, starosty wojniłowskiego, skąd ruszyć miał zaciąg na wsparcie stanic pogranicza mołdawskiego. Trop więc do Wojniłowa wiedzie...ale czy aby na pewno? Czy Nieciecki, co uczciwości od koziego zadka nie odróżni, nie miał w tym własnej prywaty? Powiadają, że żupan kupił ze złotogłowiu, że kochanicy swojej zausznice ze szczerego złota sprawił... skąd u niego środki?..."
Wspomnienie rozmowy zakłócił widok zbliżających się zabudowań. Rohatyń zwiastował że większość drogi mam już za sobą.
- Piwa bym se napił, Marcinie. Strudzonym. - Myhajło nigdy nie omijał piwnych biesiad.
Moje gardło wołało o pomoc. Zatrzymaliśmy się przed okazałą karczmą. rzuciłem wodze towarzyszącemu nam pacholikowi, bo nie było gdzie uwiązać koni, wszytsko było zastawione. Wśród nich... przecież to srokacz Marianny! Błyskotka! Niczym pocisk z hakownicy skoczyłem ku drzwiom. Co tu się u licha dzieje? Co za gwałt w środku!
 

Ostatnio edytowane przez Blyth : 20-10-2008 o 17:03.
Blyth jest offline  
Stary 21-10-2008, 10:18   #7
 
Marianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Marianna nie jest za bardzo znanyMarianna nie jest za bardzo znanyMarianna nie jest za bardzo znanyMarianna nie jest za bardzo znanyMarianna nie jest za bardzo znanyMarianna nie jest za bardzo znanyMarianna nie jest za bardzo znanyMarianna nie jest za bardzo znany
Wypatrywałam go natrętnie. Nigdzie jego rudej głowy nie zoczywszy, do karczmarza się zwróciłam.
- Pan Nieciecki był tu? - Żyd zrobił kwaśną minę. Przechyliłam się przez szynkwas i warknęłam mu prosto do ucha:
- Nie mam czasu na targowanie. Gadaj mi tu zaraz albo...- Chwyciłam za nóż, którym tenże przed chwilą cebulę do mięsiwa obierał chyba.
- Białogłowy kipienie krwi jako wodospad spada na męski naród. Waszmościanka, odetchnij, nie nerwuj sie tak. Ja prosty Żyd jestem. Ja nie winien. Jaśnie pani nożyk odłoży. Ja proszę w imieniu gardła mojego. Nie mam ci ja po co zwodzić waćpani. Nie było go tu, jakem nigdy wieprzka nie kosztował. Od dwóch dni!
- Nie łżesz aby? - spojrzałam w jego oczy. Wykonał nimi obrót niczym kuglarz najzręczniejszy. Jęła mnie ogarniać bezradność. Wtem drzwi się otworzyły, a w nich stanął... Wypisz wymaluj Roch, szwagier mój najmłodszy. Zaklęłam w duchu, ściskając jeszcze mocniej cebulą woniejący nóż. Zatoczył się od ściany do szynkwasu. - Nieciecki, psi synu! – wrzasnął jeszcze, waląc głową w najbliżej stojącą ławę. Tumult się poderwał w karczmie. Bo Roch nie tylko o ławę zahaczy był, ale i o nóg szlacheckich i porywczych kilka. Wrzawa się podniosła. Zadudniło od okrzyków.
- Cisza – wrzasnęłam. - Mości panowie. Sprawy wielkiej jesteście świadkami. Ten oto – tu wskazałam na Rocha – pomieszania zmysłów doznał, gdy o zdradzie wielkiej, ujmie ogromnej, jaką na jego honorze uczyniono, zwiedział się. Tedy darujcie mu zachowanie nieprzystojne i znieważenie obyczajów. - Chwila niezdecydowania. Boże dopomóż. Cóż czynić? Nagrodź konceptem. - Niechaj w zapomnienia odmęty przejdą zuchwalstwa zranionego do żywego szlachcica. Miód najprzedniejszy dla wszystkich. - Rzuciłam sakiewką na szynkwas. Dopadłam do pijanicy. - Zawrzyj mordę!
Zmętniałym wzrokiem popatrzył na mnie, nagle jakby olśnienia dostał.
- Maaaaania? Najmilejsza moja, daj całusa – złożył usta w dziób i szyję wytężać począł. O nie, złość mnie wzięła jak nigdy chyba jeszcze. Toż ja im piastunką mam być? Gdzie te serca odważne, gdzie rozum uszedł? Czy po śmierci brata najstarszego zbaranieli do reszty? Kucałam tak nad leżącym nie wiedząc, czy walnąć go pięścią w durny pysk czy kopniakiem w rzyć uraczyć raczej. Bracia po mieście się rozjechali, żeby go jak najszybciej odnaleźć. Z moim wzrostem skrzata i typową białogłowią wątłością mogłam tylko pomarzyć, by go stąd wyprowadzić i więcej powodu do facecji nie dawać. Podniosłam wzrok. I wtedy je dojrzałam. Znałam je przecież dobrze. Tyle razy śmiały się do mnie. Wpatrywały się we mnie od dłuższego czasu. Kiedyś mu chyba nawet powiedziałam, że są jak studnia najgłębsza i że utopi się w nich najpiękniejsza panna w powiecie. Ile widział właściciel tych oczu? Najświętsza Panienko, ratuj! I on, ostatni, przed którym mogłam się wstydzić, za nic nie wartą uważać mnie będzie. Mimo to, nie cofnęłam wzroku i niemo poprosiłam Marcina o pomoc.
 
Marianna jest offline  
Stary 21-10-2008, 14:38   #8
 
Reputacja: 1 Blyth nie jest za bardzo znanyBlyth nie jest za bardzo znanyBlyth nie jest za bardzo znanyBlyth nie jest za bardzo znanyBlyth nie jest za bardzo znanyBlyth nie jest za bardzo znanyBlyth nie jest za bardzo znanyBlyth nie jest za bardzo znany
Rohatyńska karczma

Jak zaczarowany spoglądałem na Nią. Lekko zadymione wnętrze, gromada warholstwa pomrukująca z ukontentowaniem czy złością poznać nie sposób, żyd uwijający się z kuflami i Ona siedząca okrakiem na wielgaśnym chłopie. Poznałem Rocha, w najlepszym, wyjątkowo dostatnim odzieniu. Kontusz przetykany srebrnymi nićmi, złote haftki, perłowe guzy, karmazynowy żupan, buty z Milanu, czy Genui -wiem bo i sam takowe nosiłem.
Marianna wyglądała na opanowaną, zimną wręcz, jednak znając ją tak dobrze dostrzegałem lekkie ale znaczące objawy zdenerwowania. Przerażenia bez mała. Lekkie zwężenie oczu, nerwowe ruchy palców, które co jakiś czas zaciskały się nieświadomie w piąstkę... oj musiał jej szurzy Roch dostarczyć zgryzoty niemałej.
Co robiła sama w tym niezbyt przyjaznym, a już na pewno niebezpiecznym dla niewiasty miejscu. Potoczyłem wzrokiem, pełnym stali niemniej ostrej niz ma wierna szabla drzemiąca w jaszczurze. Oczy zawadiackie, pełne dziwnych emocji, dyskretnie choć bez zbytniego przestrachu unikały mego zaczepnego spojrzenia. Od dnia, kiedym na rynku w Haliczu ściął jednym płynnym ciosem łeb podchmielonego rajtara, spokój mam od drobnicy. A zacniejsi szermierze rozum zwykle mają, coby nie walczyć dla pokazu jeno. Zdarzenie to przysporzyło mi niepotrzebnego rozgłosu, ale też i dobrą miało stronę. W ratuszowej celi, kiedym opowiadał się z owego czynu panu starościcowi halickiemu, ów okazał się być zacnym nader człekiem. Pan Kajetan stał się mi drugiem i wiedziałem, że liczyć na jego wsparcie w tropieniu prawdy o zgubie imć Radzewskiego mogę. Zanotowałem w pamięci, by lista doń wysłać z zapytaniem o hultaja Niecieckiego, i koncepta jakieś by sprawie biegu nadać.
Tymczasem Marianna powściągnęła gniew, nie wyglądało na to , by obić pijanego draba zamierzała. Spojrzała na mnie, co spowodowało gorąco nieznośne, a jednako miłe przy tym.
Lekko skinąłęm jej głową, uśmiechnąłęm się iście po bratersku.
- Marianna! Kłaniam się nisko. Przy Waćpannie mężczyźni rezon tracą, a co poniektórzy i przytomność jak widzę. Pozwól sobie ulżyć, niech ten opój znajdzie wytchnienie na świeżym powietrzu... Myhajło, weź pacholika i do koryta z nim, niechaj się odświeży.
Uchwycony chwacko pod pachy i za kolana bezwładny Roch, otworzył na moment oczy, ryknął "To znowu TYYYYYYYY" i w sen spokojny, niemowlęcemu bliski zapadł, bez zmór żadnych i bez świadomości.
- Raczysz miła Marianno wesprzeć się na mym ramieniu? Porywam Cię przyjaciółko luba z miejsca tego.
Dość zdecydowanym ruchem ująłem jej dłoń, stając się protektorem czci, pozwalając bez ujmy żadnej opuścić Jej miejsce tego kłopotliwego zdarzenia. Wychodząc rzuciłem w kierunku karczmarza złotego dukata, który nieomal magicznym sposobem pomimo rąk zajętych kuflami, zdołał złapać monetę, zgryźć ją dla sprawdzenia jakości kruszcu, schować w kieszeń i zgiąć się w ukłonie.
Marianna wtuliła się w me ramię , czując ewidentnie, że stary przyjaciel może być ostoją w pełnej zakłopotania chwili. Kiedy wyszliśmy już z karczmy, szepnąłem:
- Stęskniłem się za Tobą miła Marysiu. Kopę lat i mnóstwo zmian jak słyszę, choć tyś nieodmiennie jako Gwiazda Zaranna, rozświetlasz ten ziemski padół blaskiem niezwykłej urodziwości. Nic się nie zmieniłaś, Promyczku.
Mój uśmiech był szczery, szeroki i czułem jak w jego serdeczności topnieje rezerwa jaką czuła nie wiedzieć czemu wobec mnie.
- W coś Ty się wplątała, biedna? Czy dasz mi zezwolenie, bym wespół z Tobą zajął się odkrywaniem mrocznych kart przeszłości, a co najważniejsze - pomsta srogą, na krzywdzicielach świętej pamięci Mikołaja.
Musiała wyczytać coś w mej twarzy... żałość wielką, że on nie ja...
Tętent kilku nadjeżdzających galopen koni przerwał magię chwili. Czułem, zę prawie była gotowa się otworzyć...Wszak to ja, od otroka powiernik, obrońca, kawaler. Czemuż nie miłośnik?
Bracia Radzewscy zatrzymali konie.
Spoglądali w całkowitej ciszy, słyszałęm tylko skowronka wysoko na niebie, czułem powiew jasminowej woni jaką pachniała Marianna i ciszy szelest poprawianej w pochwie karabeli mego przyjaciela kozaka.
Napięcie dało się kroić nożem.
Najstarszy z braci, Tomasz, z moich informacyj najmniej krewki, a nawet dośc rozumny, obrzucił nas stojących przed karczmą ramię przy ramieniu spojrzeniem bystrych bladoniebieskich oczu. Nie spodobał mi się wyraz tych dwu kpiących, świdrujących źrenic. Jemu nie spodobało się co zobaczył. Przez chwilę mierzyliśmy się wzrokiem, czując, zę nadeszło nieuniknione w ten cudnie rześki, pełen błękitu i radosnego słońca dzień.
- Boh pamiłuj, ja pudu k Tebe, no ne sam budu idti, wazmu swołoczi z saboj... - gardłowe warczenie Myhajły przerwało bezruch, nagle wszystko ożyło. Szable wyskoczyły z pochew, ugięte kolana, wzniesione do ostatecznego zwarcia i gotowe do ciosu klingi, refleksy tańczące na stali, piękno i śmierć zaklęte w sekundzie dzielącej od rozlewu krwi.
- Staaaaać! Wara od nich psie krwie! - Marianna potrafiła w takiej chwili zachować zimną krew. Nawykli do posłuchu bracia zamarli w pozycjach wyjściowych do walki, ale już nie zblizając się ni na piędź ku dwójce broniących wzajem swych pleców towarzyszy.
- Won mi stąd, kozie syny, chowaj żelazo jeden z drugim, bo oćwiczyć każę!
Pewny głos i harda postawa malutkiego hajduczka podziałała na wszystkich... Sam odruchowo skryłem szablę, nawet krewki kozak z szacunkiem wycofał się w podcień karczmy i przestał mielić kresowe przekleństwa. Złożyłem Jej głęboki ukłon, zerkając przez sekundę filuternie w oczy. Na chwilę pojawiły się w nich ogniki rozbawienia.
- Winienem Ci życie Waćpanna. Aleś i ocaliła kilka z tych żywotów.
Zerknąłem na Tomasza, całkowicie ignorując pozostałych siedmiu braci. Spokojnie kiwnął mi głową, zauważyłem w nim całkowity brak złości. Zbliżyłem się doń powoli, wyciągnąłem dłoń. Uścisk miał mocny i pewny.
- Wierzaj mi, nie masz ci we mnie wroga. Sojusznikiem waszym w pana Mikołajowej pomście mienić się pragnę. Jeśli zechcecie. Jeśli Marianna się zgodzi.
- Niech się stanie - rzekł głębokim, przyjemnym dla ucha głosem - Niech jednak nasza Lisiczka decyduje.
 

Ostatnio edytowane przez Blyth : 21-10-2008 o 17:54.
Blyth jest offline  
Stary 23-10-2008, 18:02   #9
 
Reputacja: 1 vixenn nie jest za bardzo znany
czaty na dachu

Śledziłem ją od dawna. Wiedziałęm o niej wiele, więcej niż o kimkolwiek innym. Czułem do niej pewnego rodzaju podziw, no może raczej niechętny szacunek. Sposób w jaki okiełznała i kierowała zgrają niesubordynowanych, gorącokrwistych obwiesiów zasługiwał na słowa uznania. W siodle siedziała niczym amazonka, ale bez niepotrzebnej ułomności ściętej piersi. Te zaś miała niczym dojrzałe, dorodne jabłuszka, chciało się poczuć ich sok wdzierający się do gardła.
Skarciłem sie w myśli. Dni jej policzone, nie trzeba mi myślenia z którego tylko słabość bije.
Rohatyń nie jest dobrym miejscem na skrytobójcze zamachy. Za mały by się skryć, zbyt ludny by być do końca nie zauważonym.
Wolnym ruchem zdjąłem najlepszej jakości strzałę z cięciwy, Wyrobrażając sobie jak po samą brzechwę chowa się ona w jej ciele. Jak błękitne pióra lotek nasiąkają czerwonym przerażeniem. Oddałbym ucho za to, by być przy niej, kiedy oczy jej się zamglą, kiedy spierzchnięte wargi gorączkowo będa smakować ostatnie łyki powietrza.
Kiedy zemsta się dokona.
Ona musi jednak wiedzieć dlaczego umiera. Olśniło mnie nagle, że nigdy, przenigdy nie wolno mi zabić jej z odległości. Przecież umrze, a ja nie poczuję wcale ulgi. Nie! Będzie odchodzić z imieniem Wolfganga w uszach i zrozumieniem na tej słodko-niewinnej buzi skrywającej najczarniejsze podłe serce.
Ukryty w koszu połaci dachowych, wygodnie umoszczony między dwoma częściami dachu, spoczywając na grabowych gontach trwałem bez ruchu , pomimo zdrętwienia nóg. Obserwując scenę, kiedy to jakiś szlachcic, chciał samowtór ze swym kompanionem rzezać się z jej ochraną. Durni są ci Polacy. Lepiej nam by było pod Szwedem, lud tam zimny, lecz cywilizowany i mądrości w jednej głowie więcej niż ma pułk cały jazdy pancernej Koronnej.
Wróćiłem pamięcią do mej kochanej Kurlandii. Jakież wszystko tam piękne, jakie wszystko czyste, nieskażone. Wolf już nigdy nie poczuje Bałtyckiej soli w powietrzu. Mój brat. Jedyny prawdziwie dobry człowiek na tej ziemi. Teraz śpiący słodko pod jej powierzchnią. Z jej ręki kilkanaście niedziel temu położony, kiedy to Mikołajowa wataha wpadła przypadkiem na naszą grupę dezerterów. Było nas ośmiu byłych rajtarów, ale żołd opieszały i niski nie dawał nadziei na wilekie dostatki, toć sami brać zaczęliśmy. Bez okrutności, bośmy zacni ludzie, sześciu Inflantczyków, jeden Danziger no i jeden renegat Moskwicz, nie nasz ,ale miły towarzysz. Kiedyśmy uczciwie dobijali bez męczenia tych 2 kupców z Przemyśla i ich pacholików, spadli na nas hałlakując jak wilki, pobić bez pardonu chcieli i głusi byli na nasze namowy do podziału łupu. Wolfgang sięgnął wtedy zręcznie za kaftan i dobyć miał małą pistolę z przemyślnym zamkiem, jaką zwykł rozstrzygać karczmiane spory. Wtedy ona uwidziawszy błysk lufy bez namysłu, bez zatrzymywania konia, wyszarpnęła bandolet i nie mierząc prawie wypaliła. Uncja miekkiego ołowiu zdjęła głowę mego brata z ramion. Uciekłem ja i inni też. Uciekli Radzewscy, bo całkiem przypadkiem ront lekkiej jazdy nadciągał z pobliskich zagajników. Dobro sie pomarnowało, frojndowie poginęli, a mnie zaostała pomsta.
 
vixenn jest offline  
Stary 24-10-2008, 00:46   #10
 
Marianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Marianna nie jest za bardzo znanyMarianna nie jest za bardzo znanyMarianna nie jest za bardzo znanyMarianna nie jest za bardzo znanyMarianna nie jest za bardzo znanyMarianna nie jest za bardzo znanyMarianna nie jest za bardzo znanyMarianna nie jest za bardzo znany
Spojrzenie w osiem par oczu, które tak podobne były do ... Spojrzenie w przepastną toń tego, którego znałam od dzieciństwa. W jednych wyczekiwanie, w drugich niecierpliwość.
- Przyjaciel z lat mych młodości. Niemalże od kołyski znajomość nasza trwa. Niejedno razem spsociliśmy, z niejednej opresji mnie wybawił był, o cięgach zebranych za mnie już nie wspomnę. Oto jest Marcin Jarema Rokicki.
- To szwagrowie moi, Radzewscy, Tomasz, Jan, Michał, Drogomysł – przy tym imieniu zawsze nawiedzała mnie myśl, jaką rodziciele krzywdę dziecku wyrządzić mogą, bądź raczej, jak ambicyje wielkie, pobożnymi życzeniami ostają jeno - Krzysztof, Janusz, Bartłomiej i Łukasz – bliźniacy, a Rocha - tu wskazałam na wóz - już poznałeś niestety.
Kiedy całemu ceremoniałowi zapoznawczo-powitalnemu już zadość uczyniono, zwróciłam się do Marcina jak zwykle, bez ogródek i nie klucząc. Przez chwilę miałam wątpliwości, czy wypada mieszać obcego do ambarasów rodzinnych, czy nienadużyciem będzie narażanie go na bycie powiązanym z naszą sprawą. Patrzył na mnie jakoś tak, że precz odrzuciłam dywagacje i wahania. Cum finis est licitus, etiam media sunt licita.
- Marcinie, zali masz wieści jakoweś, które nas wspomóc mogą?
Kiwnął głową i już chciał odpowiedzieć, lecz nie dałam mu czasu.
- Nie będziem na drodze rozprawiać. Radzim będziemy cię przyjąć u siebie. Nie odmawiaj. Toż tyle lat się nie widzieliśmy...
Roześmiał się tylko i pokręcił głową.
- Nic się nie zmieniłaś, oj nic...
- Niestety jednak tak, niestety... - mruknęłam pod nosem. - Jedźmy, szkoda czasu. - pogoniłam konia.
Trochę zbałamuciliśmy czasu więc przed dworem stanęliśmy już o zmierzchu. Prędko zakręciłam się po obejściu, czeladzi rozkazując ze spiżarni ściągnąć wędzonego mięsa, serów, słoniny, kaszy uprażyć i oprawić kuropatwy com je ostatnio w krzakach przy stawie ustrzeliła. - A i izbę gościnną wyszykujcie. Goście na noc ostaną. - Tylko sprawcie się migiem!
Miałam już wpaść jak wicher do świetlicy, gdy nagle dostrzegłam błoto... plamy. Dotknęłam warkocza. Matko przenajświętsza. Jak ja wyglądam? Chwila refleksji doprowadziła mnie do przerażającego odkrycia. Od kilku miesięcy stałam się prawie mężczyzną. Zarzuciłam damskie stroje, na korzyść wygody męskiej mody. Odkąd on... chociaż i on nie przywiązywał do tego wagi. Na ten czas coś mi kazało odmienić się. Wylazła, głęboko ukrywana pod pretekstem żałoby, natura kobieca. Umyłam się, przywdziałam suknię domową. Mała fiolka, całkowicie pusta powędrowała do kufra. Tak lepiej. Nie daj boże gdyby ją przy mnie znaleziono. Zacisnęłam ostatni raz na niej palce. - Rochu, zdrajco, taki sam los ci zgotowałam. -Wspomnienie leżącego w karczmie. -Nie zasłużyłeś by ginąć w otwartej walce... - Splotłam jeszcze raz włosy. - ... Pijany... usta spragnione...- Lepiej, chociaż ta siność pod oczami, nie dodawała mi urody, brak snu w nocy takie skutki przynosi... Trudno. Pomaszerowałam do biesiadujących. Oczy wszystkich zwróciły się ku mnie. Dzielnie zniosłam spojrzenia i ruszyłam do swojego miejsca.
Od pogrzebu tak strojna nie byłaś – chciał szepnąć Łukasz, gdy przechodziłam, jednak trunek niechybnie na wyższe tony wzniósł jego głos. - Bacz swego nosa! - warknęłam i z całej siły zdzieliłam go kopniakiem w kostkę.
- Mamy jeszcze tego zacnego węgrzyna? - najwyraźniej naszła mnie ochota, by smutki utopić.
 

Ostatnio edytowane przez Marianna : 24-10-2008 o 00:52.
Marianna jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 22:18.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172