Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 08-03-2009, 18:58   #1
M.M
 
M.M's Avatar
 
Reputacja: 1 M.M jest na bardzo dobrej drodzeM.M jest na bardzo dobrej drodzeM.M jest na bardzo dobrej drodzeM.M jest na bardzo dobrej drodzeM.M jest na bardzo dobrej drodzeM.M jest na bardzo dobrej drodzeM.M jest na bardzo dobrej drodzeM.M jest na bardzo dobrej drodzeM.M jest na bardzo dobrej drodzeM.M jest na bardzo dobrej drodzeM.M jest na bardzo dobrej drodze
[Storytelling] Tajemnica Edwarda Kelley'a.

Tajemnica Edwarda Kelley'a.

„Myślisz, że sam popychasz, a to ciebie pchają”
- Mefistofeles

*



*


Rzecz o wąpierzu, wilkołaku i demonie. O spotkaniu ich w ciemnym jarze, a dyspucie długiej, sensu większego pozbawionej.

Spotkali się tam gdzie zawsze. Na północ od wielkiej, omszałej skały w kształcie trzewika, na południe od starożytnych kurhanów. Noc była wyjątkowo jasna, jak zawsze gdy zwoływali naradę. Księżyc chwalił się swoją pełnią, dął potępieńczy wicher. Sypał lichy śnieg. Wilki nie śmiały tej nocy wyć do srebrzystej kuli. Wiedziały, że zaszczyt ten przypaść może tylko ich Szaremu Księciu. Inne zwierzęta omijały niewielką polanę z kamiennym monolitem, pozostałością po pogańskich obrzędach dawnych plemion. Zło, które nasycało to miejsce każdej pełni księżyca było tak gęste, że niemal można było ulepić z niego kulę, jaką lepi się z mokrego śniegu.

Poirytowany ciągnącą się ciszą puchacz ruszył na łowy. Zerwał się z gałęzi i zapikował w stronę monolitu. Dostrzegł polną mysz… albo tylko mu się wydawało. Zanim załopotał skrzydłami po raz szósty, blada ręka schwytała go w powietrzu. Pojawiła się znikąd i wpiła swe długie paznokcie prosto w ptasią pierś.

Wąpierz jak zwykle pojawił się pierwszy. Wyssawszy z nieszczęsnego puchacza wszystkie soki, cisnął go za siebie. Rozległo się nieprzyjemne tąpnięcie. Wąpierz, zwany też wampirem lub strzygą, oblizał szkarłatne wargi sinym językiem. Przechylił głowę, aż trzasnęło mu w karku, po czym odkaszlnął i z niesmakiem strząsnął z szaty białe piórko, pozostałość po niedawnym posiłku. Był zadowolony. Nie morzył go głód, ptasią krew potraktował raczej jako przekąskę. Jadał lepsze, ale i ta nie było najgorsza. Puchacz smakował igliwiem i żywicą. Jego krew wciąż słabo pulsowała w żołądku bladego wąpierza, oddając mu resztki swej życiodajnej siły. Bystre, zielone oczy łysnęły w ciemności, poharatane dłonie zadrżały w ekstazie. Wąpierz spijał krew tysiące razy, ale moment, w którym żołądek trawił posokę za każdym razem wprawiał go w znakomity humor. Potwór podszedł do monolitu i oparł się o niego plecami. Poczuł przyjemne zimno. Gorączka, wywołana podnieceniem powoli ustawała. Wąpierz drzemał kilka minut. W końcu otworzył oczy, pociągnął nosem i skrzywił twarz w grymasie bezgranicznego obrzydzenia. W okolicy śmierdziało mokrym futrem.
- Apokryfy, w których opisuje się zwyczaje takich jak ty… – zaczął wąpierz nonszalanckim tonem - …wspominają wprawdzie o srebrze, ogniu i jemiole, nawet o brukaniu dziewek za stodołą, wyciu, smarkaniu i innych prostackich zwyczajach, ale do licha! Nic nie mówią o strachu przed kąpielą! Zacznij o siebie dbać wilku, bo już niedługo, prości ludzie mdleć będą nie z trwogi przed tobą, a przez smród który z lubością roztaczasz. A to już, uwierz mi wstyd i ujma, nawet dla ciebie.
- Ty pewnie sobie myślisz, że pachniesz lawendą? – warknięcie, które nagle pojawiło się też nad uchem wąpierza, bynajmniej go nie przeraziło. Przyzwyczaił się.
- Wystaw więc sobie, że śmierdzisz trupem. I co gorsza, zwykła kąpiel tu nie pomoże. Chyba, że zechcesz skropić się święconą wodą, ale wtedy zaczniesz cuchnąć spalenizną. Tak źle i tak niedobrze.

Jak się okazało, wilkołak nie zmienił się prawie wcale, od czasu ich ostatniego spotkania, sześć zim temu. Wprawdzie dekorowały go nowe blizny, niektóre całkiem świeże, lecz starość bynajmniej nie dawała mu się jeszcze we znaki. Pół-człowiek, pół-wilk zastrzygł uszami i swym nieprzyjemnym zwyczajem wyszczerzył zębiska w uśmiechu.
- Dawnośmy się nie widzieli krwiopiju. – rzekł chrapliwym głosem – Prawie się stęskniłem. Kto by pomyślał? Po tylu latach, znów stoimy przy monolicie… Domyślasz się co miał na myśli Merkuriusz, wzywając nas i zsyłając te dziwaczne wizje?
- Chciał nam przekazać, że zbliża się nasz wielki dzień, rzecz jasna. – odparł wąpierz, powrotnie wbijając wzrok w gwieździste niebo – Powiedział, że kiedyś wyczyta wszystko w gwiazdach. Nigdy nie byłem zwolennikiem tych jego guseł, ale nieraz już udowadniał, że jego przepowiednie potrafią się sprawdzać. Pamiętasz sprawę z genueńczykami? Wytypował tego, który powrócił w chwale z wielkiego morza do Hiszpanii. Jest arcymistrzem znaków. Tym razem również nie może się mylić. Inaczej nie wezwałby nas na naradę. Demon doskonale wie, że byłbym niezadowolony z bezproduktywnej utraty czasu. Pomny więc konsekwencji, tym razem musi mieć coś przełomowego.
- Oby. Lepiej niech pojawi się i przedstawi sprawę prędko. Zgłodniałem.

Wąpierz i wilkołak czekali na demona niecały kwadrans. Zdążyli już sobie streścić co smaczniejsze przygody i sześć razy się pokłócić. Demon imieniem Merkuriusz, jak zwykle, pojawił się w akompaniamencie świetlistych iluminacji, dymu i szeroko pojętego harmidru. Odziany był w idealnie skrojoną szatę wyjściową, co świadczyło o tym, że jeszcze niedawno przebywał wśród ludzi. Płomiennie rude włosy spięte miał w długi kucyk. Używał swojego ulubionego awatara, pozyskanego ponad sto lat temu w paryskim lochu. Nieszczęśnik był niedoszłym katem Merkuriusza, który padł ofiarą zamiany dusz. Za sprawą piekielnych mocy, demon wyrwał ducha z ciała kata, umieścił go w swoim katowanym ciele, a samemu przeniósł się do nowego, wygodnego mieszkania. Proste i praktyczne.
- Bardzo mnie cieszy widok waszych zakazanych gęb panowie. – obwieścił z teatralnym ukłonem. Wąpierz buńczucznie zadarł głowę, wilkołak ograniczył się jedynie do pojedynczego warknięcia. – Gdzież bytowaliście, gdy trwaliśmy w rozstaniu?
- Byłem u Italczyków. – odpowiedział szczerze wilk. Wąpierz prychnął i założył ręce na piersi.
- A ja u berberyjskich korsarzy. Byliśmy razem w Nowym Świecie… Litości Merkuriuszu! Z jakiego powodu zwołałeś naradę? Jeśli sądzisz, że Wieczni nie mają co robić ze swoim wolnym czasem, to oświadczam ci uroczyście, jesteś w błędzie.
- Jak zwykle nerwowy. – pokręcił głową Merkuriusz – Długo już tu z nim wytrzymujesz Wilku?
- Dostatecznie długo… - wycedził wąpierz, wyprzedzając wilkołaka z odpowiedzią - …żebym stał się poirytowany jego obecnością. Oszczędź mi chociaż ty. Powiedz, co mówią gwiazdy?
- Bez pośpiechu. – odparł demon, podchodząc do monolitu i klepiąc wąpierza w ramię – Wiedz, że sprawa jest wielce delikatna i tego jednego, pośpiechu, z pewnością nie potrzebuje. Obaj myślicie dobrze. Zbliża się dzień, w którym poznamy Prawdę.
- Nienawidzę jak to robi. – mruknął wilkołak, który z przeczytanymi myślami czuł się jak garnek rozgotowanej kapusty. Wąpierz, bardziej wytrzymały na magiczne sztuczki Merkuriusza, w skupieniu słuchał dalej.
- Gwiazdy pozwoliły mi w końcu znaleźć człowieka, który posiada manuskrypt. Po latach poszukiwań, nareszcie wiemy gdzie się znajduje.
- Kto go ma? – spytał natychmiast wąpierz. Merkuriusz zaśmiał się pod nosem.
- Na nasze szczęście człowiek, którego nietrudno odszukać. Wędrowny szarlatan i oszust, mówiący o sobie jako o czarowniku. – w głosie demona brzęknęła nuta pogardy – Niejaki John Dee. Dawno powinien już wisieć, ale póki co pozostaje nieuchwytny. Nasze głowy w tym, żeby przestał taki być…
- Jak go znajdziemy? – ożywił się wilk. Demon wyciągnął z przewieszonej na plecach tuby zwinięty pergamin. Położył go na kamiennym bloku i pokazał zawartość. Była to średniej jakości mapa Europy. Merkuriusz trzasnął swym długim paznokciem, niby wskaźnikiem, w terytorium Niemiec.
- Zmierza w kierunku Polski, na dwór któregoś z protektorów. Musimy go dorwać zanim tam dotrze. Nie można pozwolić by zaszył się i zniknął, co zwykł robić już kilkakrotnie. Jest typowym przykładem ruchomego celu.
- Trudno go złapać… - zrozumiał wąpierz, wpatrując się w mapę - …ale nagroda jest większa. Tylko skąd pewność, że ma przy sobie prawdziwy manuskrypt, a nie jakąś sfabrykowaną kopię? Jest, jak twierdzisz, szarlatanem. Pewnikiem sprzedaje po wsiach bezużyteczne artefakty. Zgaduję, że zna się na preparacji.
- Gorzej. Podobno jest jej mistrzem. Nie mam pojęcia co ten szelma wciska ludziom, ale jego amulety i inne śmieci działają. Odpędzają rusałki, zapewniają młodość, pomagają się wypróżnić. Podejrzewam, że dokopał się do jakiejś babilońskiej magicznej księgi, ale to teraz nieistotne. Nie zmienia to faktu, że gwiazdy jeszcze nigdy mnie nie zawiodły. Tym razem przekaz był wyjątkowo wyraźny. John Dee ma przy sobie *prawdziwy* manuskrypt. Nie możemy zaprzepaścić takiej szansy.
- Istotnie, nie możemy. – zielone oczy wąpierza znów błysnęły. Wilkołak mimowolnie się oblizał. Merkuriusz zaśmiał się swym złowrogim rechotem.

*

I: Superbia


Villa Mandragore, Frascati, Włochy, rok 1912, a więc jak połączyć prolog z epilogiem, ażeby uniknąć efektu tradycyjnego, polskiego bigosu.


Manfred Gascoine był nerwowy. Nieustannie skubał paznokcie i zaczesywał resztki włosów, przylepiając je do lśniącej głowy. Wilfriedowi przypominał konia, który zwęszył niebezpieczeństwo, czające się za najbliższym zakrętem. Właściwie, jego zachowanie pasowało wprost idealnie, może oprócz parskania i strzyżenia uszami.
- Skup się Manny. – powiedział znudzonym tonem Wilfried Voynich, amerykański kolekcjoner, celebryta, filantrop i nadęty bufon w jednej osobie – Jedziemy do klasztoru, a nie do obozu ludożerców. Żyją tam tylko grubiutcy braciszkowie. I raczej jadają warzywa, nie ludzi. W porażających ilościach, to fakt, ale jednak warzywa. Nie wywołują diabła za stodołą i nie tłoczą krwi z niemowląt, jak sądzę. Chociaż, widzisz Manny… wszystko jest względne. Co nie zwalnia cię z obowiązku wzięcia się w końcu w garść.
- Łatwo ci mówić. – bąknął nerwowo Manfred, teraz dla odmiany drapiąc się po łokciu – Ty nie będziesz musiał tam włazić.
- Od tego mam ciebie. Mojego przedstawiciela handlowego. Chyba nie zamierzasz zmieniać zawodu? – Voynich spokojnie obserwował krajobraz za oknem. Rzędy topoli i krążące nad nimi kruki odbijały się w monoklowym szkiełku. Kierowca udawał, że niczego nie słyszy. Prowadził forda po mistrzowsku, omijając nawet dziury w nawierzchni, byleby tylko nie przeszkodzić pasażerom w dyskusji. Wobec braku odpowiedzi ze strony Manfreda, Wilfried podjął:
- Pogłoski o, nazwijmy to, dziwnych rzeczach dziejących się w klasztorze, są zdecydowanie wyssane z palca. Wymyślone przez dziennikarzy, wzmocnione przez strach prostaczków. Uwierzą w każdą bujdę. Wybacz Manfredzie, ale ta jest wręcz bezczelnie prymitywna. Nawiedzony jezuicki klasztor?! Czy ty słyszysz jak to infantylnie brzmi?
- Racja. – zachichotał Gascoine, rozluźniając się nieco – Brzmi co najmniej głupio.
- Otóż to, mój ty dzielny agencie. Nie masz się czego obawiać. Jakoś przecież muszą tam żyć… Nie wyobrażam sobie, żeby podwieczorki jadali w obecności upiorów. Daleko jeszcze, panie Williamie? – teraz Voynich zwrócił się do kierowcy. Spojrzenie Billa skrystalizowało się w lusterku.
- Właściwie to zaraz będziemy na miejscu. O, nawet widać już klasztor. – obwieścił swym nieprzyjemnym, nosowym głosem. Manfred i Wilfried jak na komendę przykleili się do swoich okien. Twarz pierwszego wyraźnie pojaśniała, mina drugiego zdradzała tylko lekkie rozczarowanie. Otóż, jezuicki klasztor nie wyróżniał się niczym szczególnym. Ot, zwyczajna, posadzona na wzgórzu, bryła z cegieł. Jedynie obecność dużej ilości kruków nadawała miejscu szczególny, niepokojący wyraz. No ale… Była piękna, dojrzała wiosna, Świeciło słońce, po niebie leniwie czołgały się chmurki. Gdzieniegdzie hasały zwierzątka. Zdecydowanie nie było się czego bać. Wilfried Voynich spodziewał się czegoś zupełnie innego. W głowie uroił sobie obraz smukłej, postrzępionej fortecy i dziedzińca usłanego wisielcami. Wtedy, gra z pewnością byłaby warta świeczki. Teraz, patrząc na urokliwą placówkę jezuitów, kolekcjoner stopniowo tracił swą pewność. A co, jeśli manuskrypt będzie kolejnym przereklamowanym stekiem bzdur? Mnisią mistyfikacją?
- Zabiłbym każdego, odzianego w czerń grubaska… - mruknął Voyinich, głośno myśląc. Rozradowana gęba Manfreda natychmiast odlepiła się od okna.
- Słucham? Co mówiłeś?
- Że niepotrzebnie się obawiałeś. Mój ty dzielny agencie…

William odpalił papierosa i oparł się o maskę forda. Rozprostował kości. Wilfried poprawił Manny’emu kołnierz i klepnął go w ramię. Pojedyncza chmurka zabłądziła, przysłaniając na moment słońce.
- Powodzenia. I nie waż się wracać bez księgi. Negocjuj dzielnie, gdyby obdzierali cię ze skóry to po prostu się drzyj. Bill ma w schowku colta. – powiedział Voynich, siląc się na zachowanie powagi. Rudy William parsknął, widząc oczy Manfreda, które nagle zrobiły się wielkie jak guziki. Zwietrzywszy podstęp, chudy jak szczapa Manny, roześmiał się bez wesołości. Nie gustował w tego typu dowcipach.
- No idź już. – ponaglił go Voynich, popychając w kierunku mosiężnych wrót. Manfred na głos przełknął ślinę i ścisnął pod pachą swą wierną aktówkę. Odetchnął i w kilka kroków później znalazł się przed drzwiami. Zastukał kołatką. Raz, drugi, trzeci. Nic się nie stało. Drzwi stały nadal niewzruszone. Manny odwrócił się do rozmawiających w oddali towarzyszy. Gestem pokazał, że nikt nie otwiera. Voynich trzasnął pięścią w kolano, Williama coś wyraźnie rozbawiło. Zwinął dłonie w tubę i zawołał:
- Spróbuj siedem razy! To taka mistyczna liczba!
- Bardzo śmieszne, ty rudy parobku bez wykształcenia.- fuknął pod nosem Manfred i wobec braku wsparcia spróbował zapukać jeszcze raz. Drugi i trzeci również. Drzwi nadal pozostawały zamknięte. W końcu, lekko już poirytowany niegościnnością mnichów, Manny zrobił pierwszą rzecz, która wpadła mu do głowy. Zapukał siedem razy. Ku jego zdziwieniu i przerażeniu, wrota prawie natychmiast się uchyliły. Manfred odwrócił się, by sprawdzić czy Wilfried lub Bill widzieli to samo co on. Raczej nie, sądząc po tym, że kolekcjoner oddawał się uldze w pobliskich krzakach, a kierowca bawił się klaksonem. Manfred odetchnął raz jeszcze, przeklął wszystkich bogów jakich znał za to, że pozwolili mu współpracować z Wilfriedem Voynichem, po czym dziarskim krokiem wparował na klasztorny dziedziniec.

Odprowadzającym Gascoine’a mnichem okazał się być szczupły i wysoki dryblas (co wzbudziło w Manfredzie pewne podejrzenia, z racji zakodowanego w głowie obrazu tłuściutkiego kurdupla z wygoloną głową). Z niemałym pośpiechem przeprowadził przedstawiciela handlowego przez niczym nie wyróżniający się dziedziniec z ogrodem, następnie zaś powiódł przez krótkie kręcone schody, później korytarzem aż do drzwi z czarnego drewna. Przez całą drogę nie odezwał się ani słowem, jeśli nie liczyć krótkiego, rzeczowego „mnie nie wolno.” Właśnie takim stwierdzeniem odpowiadał na wszystkie próby manfredowego nagabywania. Jako że było ich całkiem sporo, pod koniec wędrówki wyglądał na rozeźlonego. Wszystko to niezbyt podobało się Manfredowi, który również denerwował się coraz bardziej z każdym nowym krokiem. Mnisi, których mijał, wzrok mieli wbity tylko i wyłącznie we własne stopy lub, okolicznościowo, w jakieś pisma. W klasztorze panował nieznośny spokój. Cisza, mająca być tylko maską. Zmowa milczenia… Dało się to wyczuć w każdym kamieniu, szumie drzew, odgłosach sandałów, szurających po posadzce. Coś było bardzo nie tak. Manfred zaczął się pocić.
- To tutaj? – spytał zaskoczony, kiedy mnich jak wryty stanął przed czarnymi drzwiami – Już? Tak po prostu? Nie muszę czekać? Zmówić pacierza, wyspowiadać się? Mam po prostu wejść i załatwić sprawę, tak?
- Tak. Prosto aż do kolejnych drzwi. – błyskawiczna odpowiedź. Wysoki mnich pogrzebał w połach płaszcza i wyjął z nich klucze zawieszone na żelaznej obręczy. Bez trudności znalazł odpowiedni z nich i z delikatnością, wręcz namaszczeniem wsunął go w zamek. Zanim odblokował drzwi, ściągnął jeszcze z szyi różaniec i wcisnął go w dłoń Manfreda. Ten zdołał jedynie bezgłośnie poruszyć ustami.
- Przyda się panu. – mruknął mnich. Zamek szczęknął, drzwi otwarły się ze skrzypieniem.

W długim korytarzu o zimnych kamiennych ścianach było bardzo duszno. Wręcz nienaturalnie. Przerażony Manfred poluźnił brzydki, brązowy krawat i otarł czoło chusteczką. Drzwi, które miał przed sobą były zarówno daleko jak i blisko. Manfred Gascoine zdecydowanie nie miał ochoty ich otwierać. Dochodził zza nich przytłumiony głos.
- Absterget Deus omnem lacrimam ab oculis… absterget Deus omnem lacrimam ab oculis… absterget Deus omnem lacrimam ab oculis… absterget Deus omnem lacrimam ab oculis… - powtarzał w kółko. Kształcony w łacinie Manfred szybko przypomniał sobie sentencję. I równie szybko zdębiał. Przecież to z Apokalipsy, pomyślał gorączkowo. I otrze Bóg z ich oczu wszelką łzę. Czemu on to w kółko powtarza? Muszę wyjść, muszę stąd szybko wyjść, bo… Manny nie zdążył wyjść. Zwymiotował pod ścianą. Kąciki ust otarł mokrą od potu chusteczką. Wrócił do drzwi, przez które wszedł. Były zamknięte na klucz. Manfred byłby zwymiotował po raz drugi, zdołał się jednak powstrzymać. Spanikowany ścisnął w dłoni różaniec i powiesił go na wyciągniętej ręce. Z ociąganiem podszedł do drzwi, zza których dochodził głos. Teraz jeszcze mocniejszy, bardziej przerażający. I otrze Bóg z ich oczu wszelką łzę… Manfred nacisnął klamkę, jeszcze mocniej ścisnął łańcuszek i przeszedł swoje ostatnie drzwi w tym ponurym przybytku.

Na środku niewielkiego pokoju klęczał nagi mnich. Zdecydowanie starszy od wszystkich, których Manfred dotychczas spotykał. Musiał być więc przeorem. W dłoni ściskał bicz, którym regularnie smagał się po całym ciele. Na plecach i ramionach, jego skóra już dawno zmieniła się w czerwone szmaty. Po całym pokoju porozrzucane były meble, pergaminy, a także zgniłe jedzenie, kępki włosów, oraz… coś na widok czego Manfredowi na powrót zachciało się wymiotować. Ludzkie odchody. Manfreda Gascoine’a sparaliżował strach, nie pozwalający wykonać mu choćby połowy kroku. Kiedy nieziemski wzrok przeora spoczął na jego twarzy, ścisnęło mu klatkę piersiową. Przeor zerwał się na równe nogi niczym dzika bestia. Dwoma długimi susami dopadł Manfreda i przycisnął do ściany. Przeraźliwie chudą, ale też nieziemsko silną dłonią chwycił za gardło.
- Zgrzeszyłem pychą i poznałem Jego tajemnicę… Przeczytałem dzieło… Jako jedyny… Teraz nie mogę zaznać spokoju… Nie mogę odebrać sobie życia… - pluł słowami zza poczerniałych zębów. Manfred poczuł, że w okolicach krocza rośnie mu mokra plama.
- Weź go ode mnie. Jak najdalej. I nigdy nie grzesz pychą w Jego obecności… Absterget Deus omnem lacrimam ab oculis. Jak najdalej! – wycharczał, po czym ugryzł Manfreda w ramię. Manny nie pamiętał co stało się później, kiedy pokazał przeorowi krzyż. Ze strachu i bólu, stracił przytomność. Kiedy się obudził, przeor gdzieś zniknął, jakby rozpłynął się w powietrzu. Księga z majestatem leżała wciśnięta w kąt.

Voynich był z niej bardzo zadowolony. Manfred Gascoine jednak zmienił zawód.

*

Karawana kupiecka, Schwarzwald, południowe Niemcy, rok 1583, czyli długi jak smoczy ogon, głośny jak konnica podczas szarży, cuchnący nieświeżymi małżami i potem, obwoźny sklep.


Wbrew wszelkim pozorom, kupiecki konwój, przemierzający mityczny Czarny Las, nie śmierdział podgniłymi małżami, tylko siarką. Od samej „głowy”, którą stanowili konni najemnicy, po sam, politycznie poprawnie się wyrażając, „odbyt”, którą stanowili ci sami, tylko że trochę bardziej obdarci, słownie w każdym segmencie karawany, śmierdziało siarką i spalenizną. Nawet specjalny komitet powołany czwartego dnia od czasu opuszczenia Genui nie zdołał wyjaśnić tej dziwacznej sprawy, zadowalając się tezą, którą wysnuł pewien prosty handlarz rybami, dodać trzeba że wyjątkowo dosadnie i przekonywująco: „W dupach się wam miesza, śmierdzieć śmierdziało zawsze. Karawana musi śmierdzieć.”. Koniec końców uczestnicy wyprawy do Królestwa Polskiego zapomnieli o siarczystej woni i zaczęli ją ignorować, aż zignorowali kompletnie. W długiej i pełnej zawirowań historii kupieckich karawan zdarzały się przecież zapachy o wiele bardziej cuchnące od zwykłej, Bogu ducha winnej, siarki. Poza tym, każda woń, choćby najbardziej szpetna, traciła na znaczeniu wobec mistycznego piękna Schwarzwaldu. Zatopiony w delikatnej, mroźnej aurze świtu las i krajobrazy, które co jakiś pojawiały się na horyzoncie wyglądały iście magicznie. Ciemno, dziko i ponuro… ale jakże pięknie! W stosunku do dusznej Genui, schwarzwaldzkie powietrze było tak czyste, że dotychczas skarżący się na katar i kaszel po wkroczeniu do lasu zostali cudownie uzdrowieni. „Cud!” krzyczeli jedni, „gówno prawda!” wołali drudzy. W jednym aspekcie, genueńska karawana niczym się od innych nie wyróżniała. Jazgot, harmider, tumult. Te trzy słowa w pełni oddają wrażenia dźwiękowe, które towarzyszyły uczestnikom wyprawy w ich codziennych zmaganiach. Było głośno do szaleństwa. Mało który człowiek, choćby o anielskiej cierpliwości, zniósłby mieszankę złożoną z dziecięcego płaczu, szczęku żelaza, kłótni dwóch przygłuchych i ujadania psa, która swoją kulminację osiąga dwa kroki dalej. Wszechobecny hałas miał odciskał więc dość znamienne piętno na humorach podróżników. Maszerowali wściekli, naburmuszeni i źli na jakąś wyższą siłę, w zależności od wyznawanej religii. Była wczesna wiosna. Świt. Morale podłe, jazgot wyjątkowo silny. W dodatku zaczął padać deszcz. No i śmierdziało siarką. Ale kto by zwracał na to uwagę…

W okolicy wozów z arbuzami aż wrzało. Po porannym wodopoju wywiązała się bójka pomiędzy dwoma kmieciami, którą to z lubością oglądała teraz połowa kupieckiego towarzystwa. Dwaj kmiecie, Marko i Alfredo, wili się w błotnej zupie, obrzucając się nawzajem wyzwiskami i najzwyczajniej w świecie, piorąc się po pyskach. Bitwa była bardzo zażarta i pobieżny obserwator mógłby mieć spore trudności w odgadnięciu kto jest w sporze górą. Owszem, Marko miał nieco bardziej obitą gębę, która przypominała gigantyczne, rozkwaszone, robaczywe jabłko, ale to Alfredo przyjmował najbardziej bolesne ciosy, między innymi w przyrodzenie (co grupa gapiów, a przynajmniej jej męska część, skwitowała donośnym „ooouuu”). Dopiero po wnikliwej ocenie sytuacji można było stwierdzić, że to właśnie Alfredo ma się gorzej, czego dowodem były pląsające w nieładzie oczy, szukające pomocy z zewnątrz. Marko zaś doznawał prawdziwej pasji i zyskiwał coraz większą przewagę, unieruchamiając tymczasowo przeciwnika poprzez siedzenie mu na brzuchu. Tłum reagował różnie, głównie radością, zupełnie nie adekwatną do błagalnych spojrzeń Alfredo. Nic dziwnego… Poranna bójka przy wodopoju była jedną z nielicznych form rozrywki, jaką kupcy umilali sobie czas. Było całkiem wesoło.

W międzyczasie rozpadało się na dobre. Drzemiąca na workach wypchanych owocami staruszka otwarła prawe oko i rozejrzała się po okolicy. Zanim odpowiedziała sobie na pytanie, skąd na diabła, tylu tutaj ludzi, ujrzała przyczynę zgromadzenia i lekceważąco wydęła wargi.
- Widzisz kocurze? – odezwała się, głaszcząc swego czarnego pupila po grzbiecie – Upadek obyczajów.
- Mówiła coś babka? – zamiast kota, babce odpowiedział po niemiecku wysoki jegomość o posiwiałych włosach i pociągającej aparycji. Opierał się plecami o wóz. Wyglądał na dostojnego osobnika, zupełnie nie pasującego do rozwrzeszczanej tłuszczy. Był chyba trochę znudzony widowiskiem.
- Mówiłam do kota. Widzisz młodzieńcze, starzy ludzie tak mają. Gadają ze zwierzętami, bo kto inny chciałby ich słuchać? Od dawna obijają sobie gęby? – spytała, wskazując sękatym palcem błotnistą arenę. Dystyngowany podróżnik wzruszył tylko ramionami i pogładził się po brodzie.
- Będzie z kwadrans.
- A… A o co poszło? – babka podrapała kota za uszami, aż mruknął. Wysoki mężczyzna otaksował kocura wzrokiem i z powrotem przeniósł go na staruszkę. Miał w oczach coś takiego, że babce zakręciło się w głowie. Przez chwilę ujrzała kilka obrazów z przyszłości, ale nie zapamiętała większości z nich. Był to jeden z częstych ataków niechcianego jasnowidztwa. Oznaka starzenia się. Zobaczyła uschnięty palec, jakąś opasłą księgę i przepaść, tyle zapamiętała.
- O dziewczę, a jakże. – odparł po chwili zwłoki mężczyzna. Babka doznała dziwnego wrażenia, jakby ktoś pogrzebał jej w głowie, narobił bałaganu i wyszedł. Opuściła wzrok i wbiła go z powrotem w kota. Nieznajomy uśmiechnął się pod nosem. Było w nim coś niepokojącego. Staruszka zanotowała sobie w myślach, że trzeba na niego uważać.
- Pewnie o tą piegowatą, co wydaje kapustę. – stwierdziła rezolutnie. Jej rozmówca uniósł brew.
- Skąd babka wie?
- Dużo obserwuję. Patrzę i widzę. Patrzeć nie zawsze znaczy widzieć. Widzieć nie zawsze znaczy obserwować. Gdzieś to już słyszałam… – zamyśliła się staruszka – W każdym razie tego akurat nie obserwowałam. Piegowata mi mówiła, pomagałam jej przy kapuście.
- Mogłem się domyślić. – mruknął nieznajomy, wracając do oglądania pojedynku. Babka odniosła wrażenie, że jest lekko zawiedziony. Co jest z nim nie tak kocie?, pomyślała. Czyżby był… Nie dokończyła swej myśli, gdyż w okolicy eksplodował wiwat ku czci zwycięzcy. Nieznajomy w czarnym płaszczu klasnął tylko dwa razy w dłonie i stłumił ziewnięcie. Staruszka dźwignęła się na ramionach i usiadła na wyższym worku. Okazało się, że zwycięzcą został Alfredo. Marko leżał dobre cztery kroki od niego i szukał w błocie zębów. Los potrafi płatać figle.

O ile w okolicy wozów z arbuzami zabawa była przednia, o tyle w pobliżu obwoźnej hostii ludzi było jak na lekarstwo, co dość jednoznacznie obnażało stan uduchowienia włoskich, i nie tylko, kupców. Przy dogasającym ognisku siedziało tylko kilku duchownych, dojadając resztki warzywnej pulpy, którą skonstruowali w błyskawicznym tempie zanim jeszcze wzeszło słońce. Dwóch franciszkanów, dominikanin, bliżej nieokreślony, zarośnięty kaznodzieja i ksiądz. Takie towarzystwo obradowało wśród szczątków ogniska. Obradowało dość żywiołowo, co było co najmniej dziwne, biorąc pod uwagę porę dnia. Sprawa tyczyła się szkółek przyklasztornych. Jedni uważali je za wzorcowe placówki, dostarczające fundamentalną wiedzę, inni za przestarzałe ruiny dawnej, klasycznej edukacji. Tak naprawdę, postronny obserwator debaty, nie zrozumiałby z niej prawie nic, jako że wygłaszana była w sposób absolutnie pompatyczny, wliczając w to wszelkie łakome kąski w postaci łacińskich sentencji, czy cytatów z najróżniejszych przekładów Biblii. Poza tym, nawet gdyby zrozumiał to i owo, pewnikiem zanudziłby się na śmierć. Oczywiście duchowni bawili się w najlepsze, czując się zapewne jak podczas jednej z wieczerz Sokratesa. Przełknąwszy spory kawałek marchwi, tkwiący mu w przełyku, głos zabrał ciemnowłosy dominikanin.
- Mamy reformację. Kontrreformację. Bodaj byłaby jeszcze kontrkontrreformacja… Świat się zmienia, drodzy bracia. Trzeba się z tym pogodzić i podążyć z duchem czasu.
- Racz nieco ostrożniej dobierać słowa, szczególnie zachwalając reformację. Bądź co bądź, jesteśmy w katolickim środowisku, a i ja ochoty nie mam tego słuchać. – szepnął ksiądz, ze złością pakując do ust kawałek selera. Brodaty kaznodzieja kiwnął głową.
- Ojciec Krzysztof ma słuszność. Nieroztropnie jest rozmawiać w dzisiejszych czasach o zmianach. Jeszcze cię kto za zdrajcę weźmie, ekskomuniką obłoży, w najgorszym wypadku na stosie spali lub kołem połamie. Z tą reformacją. – brodacz przemielił w zębach to co miał przemielić i połknął – To ostrożniej bracia. Apeluję o roztropność. Nie nam o tym dyskutować i nie tutaj. Quo licet Iovi, non licet bovi.
- Źle mnie zrozumieliście bracia… Zmiany! Zmiany, nie kacerstwo ani zdrada. U podwaliny wszystkiego stoją właśnie one. Zmiany, zmiany, zmiany. – podjął próbę usprawiedliwienia dominikanin. Jeden z franciszkanów, ten starszy, tej próby nie wytrzymał.
- Na litość Boską, zamknijże w końcu ten kaczy dziób! Wszyscy wiemy, żeś najpóźniej wczoraj skończył pić i jeszcześ pijany! Ja głowy za ciebie kłaść nie będę, jak ktoś usłyszy do czego tu nawołujesz. Zebrało mu się, zmian mu mało! Zmiany są takie, że coraz więcej jest trupów, zbyt mało miłosierdzia. A ty o zmianach…
- Ależ bracie Al…
- Vade retro me! – ostatecznie uniósł się brat Alessandro, zrywając z miejsca i krztusząc się warzywną pulpą. Zdenerwowany franciszkanin nie uszedł dwóch kroków, kiedy jakieś biegnące dziecko wyrżnęło mu głową w krocze, niczym taranem. Mnich jęknął rozdzierająco i siłą pędu przewrócił się na szczątki ogniska, rozbryzgując po okolicy zawartość kociołka. Dziecko, jak się okazało, miało trzydniowy zarost i cuchnęło gorzałką. Był to najprawdziwszy karzeł, rodem z cygańskich cyrków. Nie wiadomo czy brat Alessandro wydzierał się bardziej z powodu tego, że rozżarzone węgle opalały mu nerki, czy ze strachu przed wynaturzeniem, które właśnie leżało mu na brzuchu. Faktem jest, że krzyczał niemiłosiernie, aż zgromadzeni wkoło bracia (dokumentnie obryzgani różnokolorową mazią) musieli zasłonić uszy dłońmi. Nim ktokolwiek zdążył cokolwiek wyjaśnić, na dwójkę leżącą w węglach wpadł zasapany najemnik. Co jest oczywiste, także on wywrócił się i runął jak długi na ziemię. Szczęścia miał jeszcze mniej, wycierając twarzą z ziemi resztki osobliwego, mnisiego śniadania. Przygód nie było końca. Cała trójka, jak na komendę, zerwała się na równe nogi i spojrzała na siebie spod byka. Zarówno ojciec Krzysztof jak i brat Jakub, przyglądający się wszystkiemu z boku, mieli wrażenie, że najemnik za moment zabije karła wzrokiem.
- To czarownik! Sługa szatana! I złodziej! – wypluł z siebie wykidajło. Zza pasa wyjął drewnianą pałkę.
- Ograbił mi całą sakwę, diabelski pomiot! Teraz mi już nie uciekniesz. Chcesz coś jeszcze powiedzieć zanim cię obiję, chłystku?

Kupcy z karawany mieli dziś wyjątkowo rozrywkowy poranek.
 
__________________
Wiejski filozof.

Ostatnio edytowane przez M.M : 08-03-2009 o 20:32.
M.M jest offline  
Stary 08-03-2009, 23:45   #2
 
Leoncoeur's Avatar
 
Reputacja: 1 Leoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputację
Zmrużone oczy i ciche mruczenie dawały znać, że kłębek czarnego futra drzemiący do tej pory na worku z jabłkami ma wszystko pod ogonem. Owszem zerkał od czasu do czasu na błotną bitwę, owszem strzygł uszami wsłuchując się w słowa "Dziwnookiego", jednak ogólnie poddawał się błogiemu lenistwu.

Dwa dwunogi powybijały sobie kły o jakąś nakrapianą samicę rozdającą zielsko. Obaj w czasie podróży radośnie zabierali ją na bok i wycierali się po krzakach, teraz zaś awantura o nią, gdy raczej należałoby uciekać jak najdalej aby "Nakrapiana" nie ciągała .ich każąc zajmować się młodymi któregoś z awanturników, jak kwikowate tarzających się w błocie. Dwunogi były koszmarnie skomplikowane i zawsze potrafiły zaskoczyć.
Kolejni żywo darli japy na temat szaleństwa ogarniającego wszystkich, tylko dlatego że jakiś dwunóg przybił do wejścia jakiegoś domostwa kilka papierów pokrytych znaczkami i spalił inne... ponad sześć dziesiątek zim temu.
Kot widział już dwunogi radośnie mordujące się o takie sprawy, toteż teologiczna dyskusja wybudziła go całkowicie i spiął się ledwo widocznie poruszając końcówką ogona. Zaczynało się niewinnie, a potem tysiące fanatyków wyrzynało się na wszystkie możliwe sposoby na jakimś polu.

Zielone spojrzenie omiotło całą karawanę ze szczególną uwagą dwunogów które właśnie zaczęły tarzać się po ognisku. Uspokoił się, chodziło o kradzież, co gwarantowało kolejne mordobicie, ale raczej nie spontaniczna masakrę.
Ziewnął.
Spore cielsko czarnego kocura przeciągnęło się, jedno z uszu poszarpane zębami jakiegoś innego kota, lub szczura samobójcy sprawiało komicznie awanturnicze wrażenie.


Przez chwilę myślał czy by nie skoczyć ku całemu zajściu, być może w polewce jaką wylali w zamieszaniu są jakieś ochłapy mięsa. Wobec rodzącej się w bólach kolejnej awantury było to jednak ryzykowne.
- Meeeeooowq? - spojrzał na "Starą Żółtozębą" odpowiadając na pytanie w sprawie "Dziwnookiego". Skoro ona nim się zainteresowała to był wart chwili uwagi.
Usiadł owijając się ogonem i swoje spojrzenie przeniósł na mężczyznę. Przekrzywił łepek, być może "Dziwnooki" miał coś do jedzenia.
Polowanie na leśne myszowate wchodziło w grę, ale Kot przyzwyczaił się że najpierw należy zadbać o należny kotom trybut, a polować dopiero w przypadku jego braku.
- Znów będziesz żebrał Szelma? - skrzekliwie zarechotała starucha, lecz kot nie przejął się tym. Przyzwyczaił się nawet do tego imienia, było lepsze niż to jakie nadały mu młode "Powalacza drzew" u którego mieszkał ostatnio.
Z worka z jabłkami wskoczył na rant wozu aby powąchać czy nie ma czegoś w kieszeni tajemniczego dwunoga, jednak... w pewnej chwili zamarł w bezruchu. Marszcząc pyszczek cofnął się i pochylił sprężając się do skoku.
Susem zeskoczył na ziemię i znikł pod wozem. Tylko zielone oczy błyskały z cienia za kołem.
 
__________________
"Soft kitty, warm kitty, little ball of fur...
Happy kitty, creepy kitty, pur, pur, pur."

"za (...) działanie na szkodę forum, trzęsienie ziemi, gradobicie i koklusz!"

Ostatnio edytowane przez Leoncoeur : 09-03-2009 o 09:21.
Leoncoeur jest offline  
Stary 09-03-2009, 16:34   #3
 
Rusty's Avatar
 
Reputacja: 1 Rusty to imię znane każdemuRusty to imię znane każdemuRusty to imię znane każdemuRusty to imię znane każdemuRusty to imię znane każdemuRusty to imię znane każdemuRusty to imię znane każdemuRusty to imię znane każdemuRusty to imię znane każdemuRusty to imię znane każdemuRusty to imię znane każdemu
To dziwne miejsce zwane krainą snów zawsze było w jego odczuciu niezwykle zwodnicze. Nawet po tylu nocach nie mógł w żaden sposób przewidzieć tego, co nawiedzi go kiedy pogrąży się we śnie. Rzadko trafiał na tego typu zjawiska. Mogły go fascynować lub irytować, w tym wypadku nie było jednak mowy o jakimkolwiek zainteresowaniu. Wybudzał się powoli, błądząc myślami po okolicy. Fakt, że w jego wypadku brzmiało to niezwykle dosłownie, zdecydowanie poprawiał mu humor. Dzień postanowił zacząć od wypolerowania swojego rapiera. Tak naprawdę nie wiedział, dlaczego akurat go zabrał ze sobą. Spośród tysiąca i jednej rzeczy mógł wybrać przedmiot, który lepiej by mu posłużyło podczas tej wędrówki. Było w tym jednak coś z przyzwyczajenia, a z nim nawet po tylu latach trudno dać sobie radę.

- Tu si animo regeris, rex es; si corpore regeris, servus es. – Rzucił pod nosem, ani na moment nie odrywając niewielkiej ściereczki, która leniwie wędrowała w górę ostrza.

Pojedynek już dawno przestał być tym samym ekscytującym przeżyciem. Nie kiedy wszystko nagle stało się tak przewidywalne, tak banalnie proste i tak oczywiste. Nie myślał jednak o tym w kategoriach wad i zalet. Całą uwagę skupiał na czymś ważniejszym, czymś co pchnęło go w cały ten smród, pośród którego byle żałosna istota, ma czelność nazywać się człowiekiem. Lubił to uczucie fascynacji ogarniające go, ilekroć w jego głowie migotał niewyraźny obraz, który on sam w myślach nazywał po prostu celem. Powoli stawał się jego obsesją, a może już nią był? To w tej chwili nie obchodziło go ani trochę.


Skończył swą pracę i w milczeniu przyjrzał się jej efektom. Ostrze wyglądało tak jak powinno. Podniósł się ze swego posłania i zamocował rapier przy pasie. Jak zwykle przykrywając go następnie swym płaszczem. Wolał by nie przykuł uwagi byle chłopa. To oznaczałoby problem i stratę chwili, które nie trwałaby pewnie dłużej niż uderzenie serca. Nie ważna była jednak ilość czasu, a to na co zostaje zmarnotrawiony. Nim jednak odwrócił się i ruszył w swoją stronę usłyszał jakiś głos za swoimi plecami.

- Przyjacielu, przyjacielu. – Ten irytujący jazgot wydobywający się z jego ust. Benet nawet nie zawracał sobie tym głowy i nadal powoli parł przed siebie. Nachalny mężczyzna jednak nie ustępował. – No no no, nie ignoruj mnie staruszku. Widziałem to cudo, które tam chowasz ...

Nie miał prawa skończyć. W momencie kiedy podbiegł do Beneta i położył mu rękę na ramieniu starając się go odwrócić, całkowicie zesztywniał. Minę miał jak skarcone dziecko, ta charakterystyczna mieszanka strachu, bólu i całkowitego zdezorientowania. Nawet nie zwrócił uwagi na fakt, że mężczyzna, którego przed momentem zaczepił, zniknął za najbliższym wozem. No albo po prostu wpatrywanie się pustym wzrokiem w przestrzeń, okazało się być jednak lepszym zajęciem.

Zdziwił się kiedy do jego uszu dobiegły dziwne wrzaski. Spojrzał na słońce i zdumiał się, kiedy dotarło do niego, że nie jest już tak wcześnie, jak początkowo przypuszczał. Podszedł więc bliżej, a słysząc słowa staruszki, postanowił się wtrącić. Dziwna była z niej istota i choć rozbawiła go nieco nazywając go młodzieńcem, zawsze pozostawał czujny wobec osób tak wyrazistych, że aż budzących w nim choćby cień zainteresowania. Mimo wszystko był jej wdzięczny. Każdy sposób na zabicie choć krótkiej chwili, którą niechybnie wypełniłyby pozbawione sensu rozmyślania, był w tych okolicznościach na wagę złota. Na swoje szczęście pogodził się z myślą, że najbliższy czas będzie musiało wypełniać mu cierpliwe oczekiwanie.

Niestety wszystko co dobre szybko się kończy. Tak i ta, jedna z bardziej interesujących konwersacji, jakie miał osobliwą przyjemność prowadzić ostatnimi czasy, musiała się zakończyć. Na jego szczęście nie był to jednak koniec tak ciekawie rozpoczętego dnia.

- Ciekawe zwierze. – Jego głos nadal był spokojny. Przy czym trudno było stwierdzić do kogo skierowane były wypowiadane przezeń słowa.

Jego znudzone spojrzenie cały czas lustrowało ludzi, którzy tworzyli to irytująco głośne zgromadzenie. Mimo, że niejaki Alfredo odniósł już swoje zwycięstwo, nic nie wskazywało na to, że wszyscy wrócą d swoich zajęć. Tym bardziej, że z innej części obozu dochodziły do niego wrzaski towarzyszące, jak się domyślił, kolejnej „potyczce”. On jednak znalazł już coś interesującego w tym cuchnącym na kilometry ludzkim szambie. Przykucnął i schylił głowę. Na tyle by oczy jego i kota spotkały się. Nie miał jednak złych zamiarów, ot po prostu się uśmiechnął i wyciągnął powoli w jego kierunku rękę.
 
Rusty jest offline  
Stary 09-03-2009, 18:49   #4
Konto usunięte
 
brody's Avatar
 
Reputacja: 1 brody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputację
- Aż trudno uwierzyć, że ci ludzie to w większości moi rodacy- pomyślał brat Jakub. Od momentu, gdy dołączył do karawany kupieckiej towarzyszył mu uczucie pogardy wobec tej ludzkiej zbieraniny. Brudne dzieciaki pozbawione rodzicielskiej opieki, biegające wokół wozów, kobiety których włosy aż prosiły się o umycie i śmierdzący kupcy napawali go prawdziwym obrzydzeniem. Sam karcił się za takie myślenie i zadawał sobie kolejne pokuty, ale gdy budził się rano i widział ten sam obraz przed oczyma, uczucie wstrętu i odrazu wracało. NIe potrafił znaleźć w sobie choć odrobiny miłości do tych ludzi. Modląc się prosił Boga:
- Boże proszę Cię, otwórz me serce i daj mi choć odrobinę miłośći, bym mógł kochać tych ludzi tak jak Ty ich ukochałeś, gdy umierałeś za nich na krzyżu. Daj mi Panie wiarę, bo wątpię i dręczą mnie pokusy i moje serce oddala się od Ciebie. Błagam Cię Panie odsuń ode mnie uczucie pogardy, która czai się w mym sercu
Niestety, budząc się codziennie rano brat Jakub nadal patrząc na wędrujących w karawanie ludzi, czuł tylko pogardę i wstręt. Nawet duchowni do których się przyłączył, wydawali mu się podejrzani. Tęsknił za swoim rodzimym klasztorem i za teologicznymi dysputami z tamtejszymi braćmi.
Na domiar złego nad karawaną, poza typowym smrodem niemytych ciał i nieświeżego jedzenie i zwierzęcych odchodów, unosił się fetor o tyleż nie przyjemny co wręcz niepokojący. Sierka. Brat Jakub mimo usilnych starań nie potrafił zlokalizowac źródła siarczanego odoru. Budziło to w nim wielki strach i obawę. Podejrzewał, że wśród kupców, bądź towarzyszących im podróżnych jest ktoś kto obcuje na codzień z prawdziwym Złem.

Samopoczucie brata Jakub poprawiło się trochę, gdy karawana wkroczyła w okolice mistycznie wręcz pięknego Schwarzwaldu. Świeże powietrze i przestrzeń sprawiły, że zakonnik odzyskał pogodę ducha i nabrał sił i chęci do życia. Zaczęł się nawet przysłuchiwać codziennym dyskusją prowadzonym przez duchownych przy śniadaniu.
Także tego ranka, gdy warzywna potrawka bulgotała w kociołku, bracia spierali się o przyklasztorne szkółki. Jedni uważali je za wzorcowe placówki, dostarczające fundamentalną wiedzę, inni za przestarzałe ruiny dawnej, klasycznej edukacji. Ta błaha wbrew pozorom dyskusja, przykuła uwagę zakonnika. Śledząc uważnie kwestie wypowiadane przez braci, mógł dowiedzieć się o ich poglądy na o wiele ważniejsze kwestie, takie jak reformacja, kontrreformacja i poglądy tego heretyka, zdrajcy i bluźniercy Marcina Lutra.

Dysputę braci przerwał brutalny atak na jednego z franciszkanów. Mały karzeł uderzył, go z byka prosto w krocze. Nieszczęśnik wpadł w ognisko i rozlał na ziemię kociołek z gorąca potrawką. Pokurcz i wreszczący w niebogłosy franciszkanin szamotali się na rozżarzonych polanach, gdy w krąg zakonników wpadł, zdyszany najemnik. Wyciągając za pasa drewnianą pałkę już zamierzał brać się za wymierzanie sprawiedliwości, oskarżając karła o konszachty z diabłem, kradzież i czary.
Brat Jakub nie zastanawiał się długo. Podniósł się z ziemi. Szybkim krokiem zbliżył się do trójki, będącej przyczyna porannego zamieszania. Doświadczenie zdobyte w licznych karczemnych burdach i na lekcjach fechtunku bardzo mu się teraz przydało. Przyjął klasyczną szermierczą postawę, ustawiając się tak, że gdyby najemnik spróbował ataku potknął by się o sprytnie ułożone stopy zakonnika. Jednocześnie brat Jakub złapał za kołnierz karła i krzyknął:
- Pax! Silencium! Dość! Potrawka rozlana, brat poturbowany, habity pobrudzone Dość! Schowaj tą broń chłopcze i mów co tu zaszło, a sprawiedliwości i kara boża nie ominie winnych
Brat Jakub patrzył przeszywającym i pewnym spojrzeniem na najemnika, zastanawiał się jednocześnie, czy aby napewno dobrze postąpił wtrącając się w czyjeś sprawy.
- Boże dodaj mi sił- modlił się w duchu.
 

Ostatnio edytowane przez brody : 10-03-2009 o 00:13.
brody jest offline  
Stary 09-03-2009, 19:12   #5
 
Wojnar's Avatar
 
Reputacja: 1 Wojnar jest jak niezastąpione światło przewodnieWojnar jest jak niezastąpione światło przewodnieWojnar jest jak niezastąpione światło przewodnieWojnar jest jak niezastąpione światło przewodnieWojnar jest jak niezastąpione światło przewodnieWojnar jest jak niezastąpione światło przewodnieWojnar jest jak niezastąpione światło przewodnieWojnar jest jak niezastąpione światło przewodnieWojnar jest jak niezastąpione światło przewodnieWojnar jest jak niezastąpione światło przewodnieWojnar jest jak niezastąpione światło przewodnie
Ojciec Krzysztof pochłaniał ze smakiem warzywno- mięsną mieszankę, którą przyrządzili razem z innymi duchownymi. Często nie rozumiał ludzi, z którymi zmuszony był się spotykać, odkąd opuścił Polskę, ale potrzeba porządnego posiłku na początek dnia okazała się uniwersalna. Cieszył się, że udało mu się dostać do tej karawany, która zmierzała prościutko do domu, do Rzeczypospolitej. Od dawna był przekonany, że Polska jest najlepszym miejscem do życia, ale teraz tylko się w tym utwierdził. Tylko nos wychylił za granicę, a tu już stracił konia, pachołków, większość bagaży.. Na szczęście teraz wędrował w większej grupie i chyba nic mu już nie groziło. Czuł się trochę jak za dawnych lat, gdy poszukiwał przygód i majątku, brakowało mu tylko szabli u boku. Ale teraz był duchownym, nie bardzo wypadałoby mu paradować z czymś takim.
Nie wypadałoby też dać w mordę temu dominikaninowi, który coraz bardziej zbliżał się do jawnej herezji. Szkoły przyklasztorne, stanowiące od lat, ba!, od wieków podstawę edukacji, bliskie ludziom, w dobrych rękach, a ten co? Że ruina? Bzdury. Ale ojciec Krzysztof wiedział, że nic gorszego jak nerwy podczas jedzenia, więc jadł spokojnie i jedynie uspokajał swego adwersarza, gdy ten posuwał się za daleko.

Niestety, mimo jego starań, nerwy przyszły same. Byłby nawet zadowolony, że coś zamknęło gębę tego irytującego dominikanina. Byłby, gdyby to coś nie pozbawiło go reszty śniadania. Przez jego, zazwyczaj sympatyczną, twarz przebiegł grymas gniewu. Bardzo zadowolony był z reakcji brata Jakuba, gdyż miał zamiar zrobić to samo. Dzięki niemu, nie musiał się wtrącać pierwszy. Pozostało wesprzeć mnicha. Podszedł do spierających się i stanął naprzeciwko najemnika.

Krzysztof Siennicki był postawnym mężczyzną. Wzrostu był przeciętnego, ale barki miał szerokie, do tego pokaźny brzuch. Mógł ważyć cztery, pięć razy więcej niż inkryminowany karzeł. Także od krewkiego żołdaka był prawdopodobnie cięższy i silniejszy. Złapał się pod boki i spojrzał na niego groźnie. Lekko nalana twarz, zazwyczaj pogodna, teraz nabrała srogiego wyrazu. Gęste, nastroszone brwi ściągnęły się nad raczej inteligentnymi oczami w wyrazie nie znoszącej sprzeciwu surowości.

- Zdajesz sobie sprawę, jak poważne oskarżenia wysuwasz? Sługa Diabła? Czarownik? Czy chcesz, abyśmy wraz z obecnymi tutaj braćmi powołali specjalny trybunał w tej sprawie? I powołali ciebie na pierwszego świadka? Nolite iudicare, et non iudicabimini, jako rzecze Pismo Święte.
Krzysztof nie miał pojęcia, jak prowadziłoby się taki trybunał, ale jeśli od Kijowa po Gdańsk prości ludzie bali się styczności z sądami i łacińskimi sentencjami, to czemu tutaj miałoby być inaczej? Po takiej tyradzie najemnik nie powinien już być taki agresywny.

-No, mówże, co się stało, zanim stracimy cierpliwość.
 
__________________
"Wiadomo od dawna, ze Ziemia jest wklęsła – co widać od razu, gdy spojrzy się na buty: zdarte są zawsze z tyłu i z przodu. Gdyby Ziemia była wypukła, byłyby zdarte pośrodku!"

Ostatnio edytowane przez Wojnar : 09-03-2009 o 19:17.
Wojnar jest offline  
Stary 10-03-2009, 01:01   #6
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Śmiech smardów i dziewuszek z początku tłumił krzyki natręta, ale z każdą chwilą jego moc traciła, a najemnik, o imieniu Dodo, co jak się zdaje było skrótem od Edoardo, czynił coraz większe larum wokół i tak niezbyt udanej sztuczki lewitacji, którą ten prostak czarostwem nazywał, a którą przecież Sebastian o tak nieprzyzwoitej porze wykonał wyłącznie na prośbę tych smarków.

A jeszcze wczoraj zapowiadało się tak ciekawie. Emmendingen okazało się kolejnym niemieckim miasteczkiem pełnym typowych przedstawicieli nacji germańskiej, którą tak łatwo zadziwić i sprowokować do rozwierania gąb z iście krowim zachwytem, a i trudno wyprowadzić z równowagi, bo naród ten zdaje się przywykł do tego, że wielu rzeczy nie rozumie. Tak i parę monet się zobaczyło i zupę smaczną zjadło, Muszę podjeść dało, a i niewielki antałek jakiejś podłej wiśniowej okowity udało się zwędzić na odchodnym. To był dobry dzień. Sebastian zawsze uważał, że masa ludzka jest złem koniecznym, a taplanie się w niej niczym w najmętniejszym jeziorze miało tyleż samo pozytywów w postaci samowzbogacenia, co i negatywów takich jak przesiąknięcie tym wiecznie towarzyszącym smrodem. Towarzystwo niewdzięcznych ignorantów było jednak gorsze od smrodu...

- Oddawaj monety karle obmierzły!!! A wy dziatwa precz stąd! Czary szatańskie będą oglądać... - ciemnowłosy italijczyk jął tymi słowy przeganiać wystraszone dzieci, które z krzykiem rozbiegły się w każdą z możliwych stron rozbryzgując przy okazji bosymi stopami gromadzącą się leniwie w wądołach deszczówkę. Dopiero potem zwrócił swoje wykrzywione w złości oblicze ku małemu Sebastianowi. Karzeł całkiem nieźle pamiętał wczorajszy wieczór i towarzyszącą mu grę w kości. Pamiętał też, że rzeczywiście Dodo przegrał więcej niż o ile grał, ale żeby to jeszcze była jakaś znaczna suma... i żeby jeszcze Sebastian jakoś bardzo oszukiwał...
- Noo to jak będzie pokurczu? Oddasz po dobroci?
Sebastian choć nie czuł się zbyt pewnie z powodu małej ilości gapiów, odważnie postąpił krok do przodu. Już teraz jednak zaczął rozglądać się za najtrudniejszą drogą ucieczki. Tak się jakoś składało, że na ogół najtrudniejsze sposoby, dla niego były najkorzystniejsze. Mimowolnie odbiło mu się czymś co zidentyfikował jako mieszankę wiśniówki i ostrej kiełbasy gdy otworzył usta by odpowiedzieć.
- Przegrałeś sprawiedliwie. Nie trzeba było do kółka siadać. Grałeś toś i przegrał!
- Ale nie grałem o to czegom na ziemię nie wyłożył oszuście! Czaromiocie!... a co ja będę jęzor strzępił. Sam z ciebie wycisnę te monety! - to powiedziawszy skoczył ku karłowi.
Sebastian nie czekał z reakcją. Natychmiast niemal rzucił się na bok pod najbliższy wóz, w którym spali włoscy śpiewacy i tancerki. Przyszło mu do głowy, by się u nich schronić, bo porządni ludzie to byli, ale nim by się obudzili, już by po nim było. Trza było na ubocze uchodzić i liczyć na to, że Dodo się uspokoi... w ostateczności uciec się do innych możliwości... w ostateczności...

Italijczyk był jednak zręczniejszy niż można było przypuszczać. Strach zajrzał małemu karłowi prosto w oczy gdy wypadając na zewnątrz linii wozów czuł na swoim plecach niemniej śmierdzący od całego obozu oddech najemnika. Wpadł panicznie w chaszcze, a potem... w mnicha jakowegoś, który był przez to wyrżnął prosto w tlące się ognisko. Potem wydarzenia nastąpiły już bardzo szybko.
- Chwała niebiosom! Świątki! Ratujcie mnie świątobliwi mężowie, bo ta łazęga mnie żywcem ubije! - krzyknął widząc wyjmowaną przez italijczyka pałkę. Głos miał mocno zachrypnięty i wyjątkowo niemelodyjny. Trudno było stwierdzić, czy było to efektem przepicia, czy niesionej ze sobą przez karłowatość wady. Gdy jeden z roślejszych braci jednak chwycił go za kołnierz i niebezpiecznie łatwo uniósł lekko do góry wbijając zarówno w Sebastiana jak i Dodo zimne oczy spoglądające na nich spod brwi okraszonych kawałkami pora, karzeł przyjął pełną wyrzutu strategię i bogobojną minę – Mnie o czarostwo posądza kiep jeden! Dziatwę zabawiam sztuczkami prostymi, co by nie psociła, a ten tu nie dość, że malców pogonił i nastraszył to i na mnie mniejszym się wyżywa. Żem go niby z pieniędzy okradł. Tfu! W kości grał to i przegrał, ot co! A że się doliczyć nie może ile przegrał to raczej bym tu doszukiwał się winy w tym, że wczoraj z tym Żydowinem Itzaakiem gadał i gadał targując się zapewne o jakieś szemrane dobra. A wcześniej z innymi najmitami na tyłach z ladacznicami siedział! To i nie dziwota, że teraz sakwy puste!

Sebastian nie mógł mieć więcej niż metr wysokości. Poruszał się cokolwiek nieporadnie, lecz trudno go było winić za to ponieważ długość nóg była nieproporcjonalnie mniejsza od reszty ciała. W szczególności normalnej wielkości głowy, którą wieńczyły ciemne, lekko kręcone i gęste włosy. Ich czystość nie była imponująca, ale były na tyle słabo pozlepiane, że można było spokojnie zaklasyfikować karła do bardziej zadbanego członka karawany. Nosił się również znacznie lepiej niż kmiotkowie. Zdobiony finezyjnym haftem kubrak z wysokim kołnierzem i spodnie okrywała peleryna która była najbarwniejszym elementem jego ubioru. Przyozdobiona zdawałoby się niekończącą się ilością kwiecistych wzorów o tematyce przypominającej ubiór Gitanos, skutecznie budziła pewnego rodzaju zaintrygowanie i pomijając intensywne zużycie całości, można go było wziąć za skarlałą wersję mieszczanina.

Mimo że cały czas trzymany przez chcących wymierzyć boską sprawiedliwość mnichów, odruchowo chował się za habit tego większego, który nie wyglądał na wystraszonego pałką najemnika.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin

Ostatnio edytowane przez Marrrt : 10-03-2009 o 01:20.
Marrrt jest offline  
Stary 10-03-2009, 23:17   #7
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Galina lubiła zapach siarki. Przywodził jej na myśl Borysa i lata młodości a tym samym wprowadzał w swoiste rozrzewnienie. Gdy tylko karawana zatrzymała się na postój wiedźma chyżo zeskoczyła z wozu i zaczęła się kręcić wokoło niczym wścibska mucha. Zaglądała we wszystkie zakamarki, do wozów i pod wozy. Węszyła, niuchała i bacznie się rozglądała by zlokalizować źródło siarkowej woni.
- Swojsko pachnie Szelma, prawda? Tak po domowemu. Aż mi się przypomniały pacholęce lata i mamine pierogi – zaśmiała się paskudnie.

Siarką pachniało wszystko lecz nic w szczególności. Obwąchała nawet kilka postronnych osób jednak zawiedziona przyznała przed sobą samą, że śmierdzą raczej potem i brudem, a siarką zalatują sporadycznie, jeśli akurat wiatry puszczą. Fakt faktem, od nadmiaru kapusty wszyscy przechodzili żołądkowe rewolucje i ukradkiem pozbywali się nadmiaru gazów. Galina nie była w tej praktyce osamotniona.

Rozpoznanie obozowiska nie przyniosło żadnych rewelacji. Jedynym odkryciem okazał się widok spółkującej pary, którą starucha przydybała pod jednym z wozów. Ci, mocno zajęci wzajemnym obłapianiem, nawet jej nie spostrzegli to i chwilkę popatrzyła jak sobie dogadzają.

- Ech – westchnęła pozostawiając kochanków samych sobie. - Psia jucha, duch mój ochoczy ale ciało jakieś mało apetyczne. Tak mi się Szelma marzy, żeby z jakimś chłopem pofiglować... - zarechotała gardłowo i gwizdnęła na towarzyszącego jej kocura.- Kto wie Galino, kto wie. Jeśli znajdziesz wyjątkowo pijanego albo noc będzie ciemniejsza niż zwykle to może i tobie się jakiś kochaneczek jeszcze trafi. Toć kobiety po ciemku wszystkie jednakie.

Nogi, a może nos, zaniosły ją w pobliże ogniska, nad którym wisiał saganek z jakimś warzywnym paskudztwem. Krzątało się tu w pobliżu sporo duchownych, na co Galina nieznacznie się skrzywiła. Koteria sług bożych widać sobie tu legowisko znalazła. Aż dziw brał, że wszechobeny zapach siarki ich nie rozjuszył na tyle by wszystko wkoło kropić wodą święconą.
- Patrzaj kocur - szepnęła babunia konspiracyjnie. - Mniszkowie mają nową modę, na psa urok. Mięsa już nie chcą jeść, paniczyki nadęte. Mówię ci Szelma, tatuńcio mój tylko mięso jadał a nigdy kataru nawet nie miał. A u nas na Kaukazie to nie trudno było choróbsko złapać a i byli tacy co po niewinnym katarku wyciągali kopyta.

Leciwa przygarbiona staruszka przechadzała się nieśpiesznie wokół garczka nieustannie mamrocząc coś pod nosem, najpewniej do samej siebie. Jej twarz była pokryta gęstą siateczką zmarszczek, wąskie usta wykrzywione były w złośliwym grymasie, który wrył się już na dobre w mimikę jej twarzy. Kościste palce potarły kilka razy haczykowaty nos w geście zadumy po czym niespodzianie starucha zebrała w ustach spory zapas flegmy i splunęła wprost do bulgoczącego kociołka.

- Co tam, myszkujesz babciu? - usłyszała za sobą głos mężczyzny, najpewniej tego co tu właśnie kuchcił.
- Co gadasz? Że pluję? - Galina nadstawiła uszu jak czynią to niedosłyszący i przekrzywiła głowę w wyrazie niezrozumienia. - A jużci tam pluję. Przywidziało ci się synku.

Oddaliła się pośpiesznie z miejsca przestępstwa jakby jej sam diabeł deptał po piętach, przy czym ruchy miała znacznie żwawsze niźli można by się spodziewać po kobiecinie w jej wieku. Zaśmiała się pod nosem i puściła oko kotu.
- A niech żrą plwociny, klechy parszywe.

Te drobne wojaże po obozowisku kompletnie ją wyczerpały toteż wróciła na wóz i chyba przysnęła układając się wpierw wygodnie pośród pękatych worków. Co prawda jakaś krągłość, najpewniej jabłuszko, mocno wpijało się w rzyć, ale nie było co narzekać i stroić fochów. Kiedy się ocknęła nieopodal wrzała bitka, dość miła dla oka trzeba było przyznać, bo i wreszcie jakąś rozrywkę starowinka miała. Alferdo nieźle dołożył przeciwnikowi ku uciesze gawiedzi. Stara też się zaśmiała a nawet po dziecinnemu w dłonie klasnęła.
- Hehe, przeczuwałam, że ten właśnie wygra, a przeczucie rzadko Galinę zawodzi.

Rozmowa z nieznajomym była miłym przerywnikiem tego jakże nudnego popołudnia. Jegomość był tajemniczy na tyle, by pobudzić ciekawość staruchy. No i jeszcze w jego towarzystwie nawiedziły ją wizje. Spadły na nią niczym grom z jasnego nieba aż się zadławiła i pociemniało jej w oczach. Na starość jej "dar" stawał się coraz bardziej nieokiełznany i nieprzewidywalny. Nieraz odzywał się nieproszony a czasem też milczał gdy liczyła, że właśnie przemówi. Wszyscy i wszystko się na starość przeciw niej sprzysięgło.

Jegomość robił niepokojące wrażenie. Mimo wszystko czuć było w nim coś „swojskiego”. A może się myliła? Szelma chyba odniósł podobne wrażenie bo czmychnął nagle pod wóz podkuliwszy ogon. Mężczyzna łypnął uważniej na kocura komentując na głos:
- Ciekawe zwierzę.

Stara podniosła tylko w górę jedną siwą brew.
- Jakież tam ciekawe. Kot jak kot, zresztą wcale nie mój. Przybłęda jeden, przylazł dnia pewnego i już sobie został. Pewnie dlatego, że go za dobrze karmię, leń nastroszony. Myszy mu się nawet łapać nie chce tylko by całymi dniami w słonku się wylegiwał. Darmozjad i łachudra. A za kotkami to tak oczyskami wodzi, że je kiedyś zgubi – zaśmiała się paskudnie ukazując rząd pożółkłych zębów.

Wartko zeskoczyła z wozu i zbliżyła się do jegomościa wspierając się na swojej sękatej lasce.
- Jak cię zwą synku? Ja jestem Galina. Babunia Galina. Pokaż no mi rączkę to ci coś wywróżę. Za drobną opłatą ma się rozumieć, ale jeśli się skusisz to nie pożałujesz.
Taksowała go jeszcze przez moment podejrzliwym wzrokiem.
- Nie jesteś chyba z tych co za byle bzdurę donoszą do Świętego Oficjum? Tfu – splunęła ostentacyjnie. - Psubraty i łajdaki. Porządnych ludzi nękają zamiast prawdziwych pomagierów Złego szukać. Ale tych prawdziwych się tak łatwo znaleźć nie da, prawda synku? - zarechotała znowu w ten swój przejmujący sposób od którego zwykłym ludziom włos się jeżył na karku.
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 10-03-2009 o 23:20.
liliel jest offline  
Stary 11-03-2009, 04:09   #8
 
Leoncoeur's Avatar
 
Reputacja: 1 Leoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputację
Szelma obraził się i to nie na żarty.
"Przybłęda"? "Łachudra"? "Darmozjad"?
Gdy powiedziała o kotkach, czujnie rozejrzał się wokół. A nóż jakaś jednak faktycznie była gdzieś w zasięgu wzroku przyślepej staruchy.
Nie.
Nie było.
Poczuł się oszukany i w ramach protestu zaczął wylizywać łapę wciąż błyskając ślepiami spod wozu.
*Wywróż mu może że się będzie z tobą parzył "Żółtozęba"* skierował pyszczek ku Galinie *Duch może ochoczy, ale ani on pijany, ani ciemno. Uważaj, to czarodajny*- dodał, a sierść zjeżyła mu się i wstrząsnął łebkiem.
Trzymając się w bezpiecznej odległości od "Dziwnookiego" (choć zaszczycając go miauknięciem), przedefilował przed staruchą kierując się jednak ku awanturze.
"Mały" był w opałach. Szelma zastanawiał się jak obrócić to na swoją korzyść, ale szybko stwierdził, że czy ktoś zęby straci, czy nie - dla kota wiele to nie zmieni. Najwyżej ten który oberwie będzie mógł posiedzieć z przegranym w walce o "Nakrapianą" i powymieniać doświadczenia w aspekcie gryzienia na raty.

Powąchał nędzne resztki polewki w której wytarzał się jeden z dwunogów... i znów poczuł się oszukany. Zielenina śmierdząca czymś czego żaden szanujący się kot nawet by nie obsikał.
Wokół tworzących zamieszanie zbierał się krąg potencjalnych karmicieli.
- Meeeeowwq - wydał z siebie z godnością.
Gdyby życie było proste, przestaliby wydawać z siebie głośne, gwałcące czułe kocie uszy dźwięki i na wyścigi rzucali coś na ząb. Tak bywało jednak tylko w bajkach, coś mu mówiło że to nie wystarczy i nie zmieni stylu myślenia dwunogów z pozycji "daj komuś w ryj" w" nakarm kota".

Czując się jak szmata, stanął na tylnich łapach przy "Małym","Spasionym" i "Wrzaskowatym" i raz jeszcze zamiauczał.
Nie miał wiekszych nadziei że przestaną, ale tak był lepiej widoczny.
Westchnął ciężko.
Czasem trzeba się zeszmacić, szczególnie że w karawanie było kilkoro dzieci które najłatwiej chwytają się na sztuczki, a rzadko przegapiają awantury.

Na tylnich łapach przeszedł trzy kroki, po czym wywinął dwa fikołki. Chwila robienia z siebie kretyna, pięć minut głaskania i idiotycznego szczebiotania, za kilka kęsów żarcia.
Nie ma lekko.
 
__________________
"Soft kitty, warm kitty, little ball of fur...
Happy kitty, creepy kitty, pur, pur, pur."

"za (...) działanie na szkodę forum, trzęsienie ziemi, gradobicie i koklusz!"
Leoncoeur jest offline  
Stary 12-03-2009, 10:30   #9
Konto usunięte
 
brody's Avatar
 
Reputacja: 1 brody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputację
- Uff... Na szczęście nie będę sam - pomyślał brat Jakub patrząc z wdzięcznością na ojca Krzysztofa. Obawiał się tego, że jego szybka reakcja może zostać bez odzewu. Nie lękał się tego, czy sprosta najemnikowi w walce wręcz, nie takim osiłkom dawał radę w weneckich tawernach. Myślał bardziej o tym, że bójki i awantury nie przystoją osobie duchownej, tym bardziej z zakonu św. Dominika. - Co by powiedział ojciec przeor? - zastanawiał się -I co by zrobił na moim miejscu? Brat Jakub cenił bardzo nauki ojca Franciszka w zakresie teologii i duchowego życia. Zdawał sobie jednak sprawę, że jeżeli chodzi o zwykłą codzienność mądrości przeora, który spędził całe życia za klasztornym murem, na niewiele się zdadzą.
Zadowolony z tego, że nie jest sam na placu boju jeszcze raz przeanalizował całe zajście.
Spojrzał na karła, którego trzymał mocno za kołnierz. Wbrew obawą brata Jakub, mały mężczyzna zachowywał się nadzwyczaj spokojnie. Tylko drżenie jego głosu ujawniało, że chciałby jak najszybciej zakończyć całą awanturę.
Zakonnik przyjrzał mu sie uważnie. Znał takich jak on. Pamiętał jak kilka lat temu w jednej z weneckich tawern, przegrał kilka złotych dukatów z Leonardem. Ten wytworny karzełek, był członkiem wędrownej trupy cyrkowej i zarabiał na życie pokazując różne akrobatyczne sztuczki.
- Przegrałem wtedy pokaźną sumkę. Moje przyrodzone szczęście ustąpiło miejsca zwinnym palcom karła. Obyło się wtedy bez awantury, choć dobrze wiedział, że Leonardo kantuje go w każdej partii. Puścił mu to płazem, gdyż był tak zabawnym kompanem do pijatyki, że aż żal mu było robić jakieś wyrzuty.
Najemnik trafił pewnie na kogoś o podobnych zdolnościach i teraz dotkliwie odczuwa pustkę jaka zaczęła mu ciążyć w kieszeni.
- Sprawa wydaje się dość oczywista - pomyślał brat Jakub - Najemnik został oszukany. Tylko co oznacza to oskarżenie o czary i konszachty z diabłem. Może to karzeł jest źródłem tego siarczanego odoru.
Brat Jakub aż zbliżył nos do małego mężczyzny i wciągnął głęboko powietrze. Zdziwił się, bo nie wyczuł ani smrodu siarki, ani żadnego innego odoru. Karzeł był chyba jednym z ludzi w karawanie który dbał o czystość.

Brat Jakub chciał już zabrać głos, ale nagłe pojawienie się czarnego kota sprawiło, że stracił na chwilę wątek. Kocur zaczął paradować na dwóch łapach i wywijać koziołki. Brat Jakub poprostu oniemiał. Przypomniał sobie odrazu lekcje o czarach, czarownicach i diabelskich sztuczkach, które prowadził ojciec Alesandro, wybitny włoski inkwizytor.
-SZATAN! - jego myśli aż krzyczały - To niemożliwe. Jak ja mogłem tego wcześniej nie zauważyć. Czarny kot. Karzeł. To czciciele Szatana. Dobrze, że jest tu ojciec Krzysztof razem będziemy silniejsi. Będziemy mieczem i ogniem bożym.
Cały spokój jaki jeszcze parę sekund temu był w sercu brata Jakub prysnął, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdzki.
- To twój kot, ty czarci pokurczu? - krzyknął mimowolnie do karła. Jego głos drżał ze zdenerwowania i obawy przed tym jakim darem diabeł obdarzył tego pokrakę. Brat Jakub próbował sobie przypomnieć, jakąkolwiek modlitwą egzorcystyczną, ale jego pamięć spłatała mu teraz figla i nic poza "Ojcze Nasz" nie przychodziło mu do głowy. Modlił się więc w duchu tymi tradycyjnymi słowami.
- Gadaj prawdę czarci sługusie w Imię Pana Naszego Jezusa Chrystusa.
 

Ostatnio edytowane przez brody : 12-03-2009 o 10:35.
brody jest offline  
Stary 12-03-2009, 11:06   #10
 
Rusty's Avatar
 
Reputacja: 1 Rusty to imię znane każdemuRusty to imię znane każdemuRusty to imię znane każdemuRusty to imię znane każdemuRusty to imię znane każdemuRusty to imię znane każdemuRusty to imię znane każdemuRusty to imię znane każdemuRusty to imię znane każdemuRusty to imię znane każdemuRusty to imię znane każdemu
- Kot jako nieliczna ze stąpających po ziemi istot kieruje własnym losem. Mimo to nadal istnieją tacy, którzy w swej głupocie twierdzą, że posiedli je na własność. – Jego głos był nieobecny. Podobnie zresztą jak spojrzenie, które śledziło kroki zwierzęcia.
- Słyszałem, że na dalekim południu, w kraju gdzie ludzie swe domostwa stawiają na rozgrzanych do czerwoności piaskach. Koty czci się niczym bogów, a chowa jak ludzi. W innych kulturach, zaprzęga się je nawet do boskich rydwanów. – Wziął głębszy wdech i spojrzał na oddalającego się drapieżnika. – Choć ten chyba by temu nie podołał.

Kiedy skończył całkowicie przestał interesować się zwierzęciem. Uznał, że po prostu pokierował swoim losem z dala od jego osoby. Nie mógł się jednak temu dziwić. Stara wiedźma i czarny kot, jakżeby mógł uznać, że tylko owa babcia posiada w sobie coś, co śmierdzi na odległość. Oczywiście tylko dla tych, którzy potrafią wyczuć smród, który zionie z czarnej otchłani zwanej przez wielu piekłem. W tej właśnie chwili zastanowił się nad siarką, której to zapach, a raczej smród od tak dawna dręczy tak członków owej karawany jak i osoby, które zmuszone były się w jej pobliżu znaleźć. Widział chłopów, którzy pełni zapału wyruszali na poszukiwania źródła fetoru, by już po kilku chwilach wracać z rozczarowaniem malującym się na ich twarzach. Owszem, były też dziewki różnej maści i kolorów, co z pewnością spowodowane było tak umiejętnie hodowaną warstwą brudu. Te jednak bardziej zainteresowane były momentami kiedy ich dzielni wędrowcy potrzebowali pocieszenia. Byłby gotów wmówić sobie, że to po prostu ludzie wytwarzają ten siarczany odór i szybko zatrząść się na samą myśl, że również on nim przenika. Zbyt dobrze znał jednak cel swej wędrówki, by nie spodziewać się dziw tego porkoju.

Zdziwił się trochę. Może przez wzgląd na fakt, że od przebywania pośród pospólstwa całkowicie już dziczeje i zapomina o manierach. Powodem mogło być też to, że owa Galina, jak się uprzednio przedstawiła, nie obawia się go ani trochę. No chyba, że łatwiej jest ukryć emocje, kiedy twe lico wygląda jak …
Zastanowił się przez moment, ale kiedy raz jeszcze spojrzał na twarz sędziwej staruszki. Z westchnieniem przyjął pustkę, która zawładnęła jego umysłem. Ona to właśnie nie pozwoliła mu znaleźć czegoś, co w równej mierze stanowi widzialny dowód działania czasu, który z taką rozkoszą trawi ludzkie ciała. Tym samym spojrzał na kobietę i postanowił, by słowa stłumiły bezradne myśli.

- Nazywam się Benet Exquis. – Ilekroć przedstawiał się komukolwiek, w jego głosie na ten specyficzny sposób mieszała się duma z dziwnym rozbawieniem. Tylko istota w niebywały sposób rozkochana w samym sobie, mogła na swe nazwisko wybrać słowo, które w rodzimej mowie znaczy po prostu piękny. Natomiast sam fakt, że on w istocie do takich osobników nie należał, bardzo go bawił.
- Święte oficjum? – Poczuł jak prawa brew unosi się nieco w górę. Choć jego zainteresowanie nie wynikało bynajmniej ze słów, które przed chwilą powtórzył. – Pełno tu wszędzie klechów. Mimo to wiary w powietrzu tyle co i dworskich pachnideł. – Nie zbierało mu się bynajmniej na śmiech. Rzucił tylko nieprzychylne spojrzenie w stronę, w którą zresztą jeszcze nie tak dawno powędrował kot.
- Co zaś tyczy się wróżby. – Klepnął dwukrotnie kieszenie płaszcza, lecz brzęczenia monet nie dało się usłyszeć. – Złoto ludzi mego pokroju nie zwykło się trzymać. – Odparł cicho i z figlarnym uśmiechem. – Oczy widziały bowiem rzeczy, przy których owe kosztowności tracą na wartości.

Tym samym odwrócił się i ruszył w stronę kolejnego zbiorowiska. Kto wie, być może i tam znajdzie coś wartego uwagi. Babcia Galina o dziwo myśli te odebrała jak swoje własne. Nie miała jednak czasu dłużej nad tym rozmyślać, bowiem w jej głowie pojawiły się wizje najrozmaitszych aktów miłosnych. Poczynając od tych niezwykle wyuzdanych, a kończąc na takich, które swym romantyzmem wyciskały łzy. Uczestniczyli w nich ludzie o kolorach skóry i ubiorach, z których istnienia nieliczni pośród tego plebsu, który ją otaczał, mogli w ogóle zdawać sobie sprawę.. Każde tak wyraźne, że aż nienaturalne. Traciło tą ulotność, tak charakterystyczną dla zwykłego wyobrażenia. Było ich wiele, znacznie więcej niż dało się ujrzeć, choć każde jedno zachowało się w jej pamięci.
Na końcu natomiast pozostał jedynie cichy, gasnący śmiech.
 
Rusty jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 02:24.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172