Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 08-12-2008, 02:44   #11
 
Latilen's Avatar
 
Reputacja: 1 Latilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodze
Chiara słuchała uważnie. Zupełnie jak gdyby słowa doktora Wilburn'a przybierały materialny kształt, a ona śledziła chropowatość, wypukłość, kolor i kształt każdej litery.

- Na obcych? Przecież ja również... A!
Nie udało jej skończyć zdania, ponieważ jej krzesło nagle podskoczyło i pod wpływem cielska Volty poleciało razem z dziewczyną do tyłu. Bestia widocznie usłyszała już nowego gościa, mimo że ten jeszcze nie przekroczył progu i jako pierwsza postanowiła sprawdzić, jak "pachnie".
Panienka Wodehouse zapewne wylądowałaby na podłodze, gdyby nie szybka reakcja Ananda. Złapał ją pod ramiona i w ten sposób pomógł jej utrzymać względną równowagę. Volta, pod druzgocącym wzrokiem Hindusa, położyła się płasko na podłodze zasłaniając łapami mordę i patrząc tym swoim wzrokiem zbitego szczeniaczka.



Chiara zaśmiała się w głos.
- Przepraszam państwa bardzo. - z gracją wyswobodziła się z uścisku Ananda i nie zważając na spojrzenia ojca oraz sukienkę przygarnęła zwierzaka do siebie.
- Non ti preoccupare Volta. - i zaczęła do niego mówić po włosku pocieszającym tonem. - Non si perda d'animo. Ma sono una donna gracile, non mi rompi, va bene? (Nie martw się Volta. Nie trać ducha. Ale jestem delikatną kobietą, nie połam mnie, dobrze?)
Volta łasiła się do niej, jakby nie widziała jej miesiącami. Gotowa była nawet wejść jej na kolana, gdyby nie delikatnie sugestie Chiary, że to jednak nie jest najlepszy pomysł. Teraz ona została obrzucona karcącym spojrzeniem. Ojciec nie patrzył przychylnym okiem na porzucenie gości tylko z powodu niekompetencji jakiegoś psa.

Chiara, zrozumiawszy przekaz, już chciała usiąść przy stole, kiedy zamarła łapiąc dłonią mocno za oparcie fotela i zwróciła się do Ananda.
- Oggi lei ha mangiato piu' di guelli portatori? (Czy ona dzisiaj jadła coś więcej niż tamtych tragarzy?) - i westchnęła, gdyż znała odpowiedź.
W tym domu nikt nie chciał pamiętać, żeby karmić Voltę, bo wszyscy się obawiali, że późniejsze życie bez dłoni czy palców mogłoby być dość trudne.
- Anand prendi un pezzo di carne per lei, ti suplico. -szepnęła na ucho Hindusowi - Lei puo' comminciare a essere brutta, quando non mangia bene. (Anand, przynieś jej kawałek mięsa, błagam cię. Może zacząć źle się zachowywać, jeśli nie zje dobrze.)
W końcu usiadła przy stole.
- Państwo wybaczą, ale Volta nie zdaje sobie sprawy ze swojej siły. - uśmiechnęła się najpiękniej jak umiała. - A wracając do tematu doktorze. Ma pan rację, wychowałam się w Afryce. Zakosztowałam kultury niektórych plemion i ich języka, ale czy to zmienia mój kolor skóry? Lub to, jak mnie wychowano? - wykonała nieokreślony ruch dłonią. - Zostałam wychowana przez matkę, która jest włoszką i przez ojca anglika. Proszę mi wierzyć, to wybuchowa mieszanka. - uśmiechnęła się upijając łyk z kieliszka i odrzucając kosmyki włosów do tyłu. - Skoro Afryka zadziałała na pana przez morze, jak pan myśli, jak bardzo może przyciągać kogoś, kto jest po tej stronie Oceanu?

W tym czasie Volta kręciła się niespokojnie, ale nie odważyła się odejść na krok od Chiary, która starała się jedną dłonią gładzić zwierzaka. Kiedy Anand pojawił się z talerzem, na którym leżał ochłap mięsa (a starał się go wnieść naprawdę niepostrzeżenie, okryty chustką, aby nie przerazić gości) i położył go zaraz koło krzesła dziewczyny, bestia rzuciła się na jedzenie jakby należało je jeszcze upolować. Dzięki Bogu nie miała zwyczaju bawić się ofiarą. Choć jej mlaskanie było dość sugestywne.

Ojciec nie był zadowolony. Gdyby wiedział, co się szykuje, kazałby zamknąć potwora w piwnicy. Z drugiej strony, gdyby to zrobił, przed przyjęciem rozegrałaby się dramatyczna scena: Chiara zrobiłaby wszystko, wiedząc, że Volta szybciej połamałaby sobie zęby i pazury próbując do niej dotrzeć, niż spokojnie czekałaby na wypuszczenie.

A to nie byłoby zbyt dobre. Skoro w podróż może dać jako opiekunkę jedynie nieokrzesanego zwierzaka, gdyż Anand musiał pozostać w pałacu, lepiej żeby dysponował kompletem ostrych kłów i pazurów.

- Miło, że pan do nas dołączył, panie Jones
. - zwróciła się do właśnie przybyłego mężczyzny z szerokim uśmiechem. Taka gafa! "Bella roba!" (co za pech!) Przecież należało się od razu przywitać! Nie znosiła takich momentów. A podróżując nie musiała na to zwracać uwagi. "Już po prostu wyjedźmy!"
Zgadzała się z matką w duchu, że "zdziczała" przez te wszystkie "wycieczki". Lepiej czuła się goniona przez gorący wiatr afrykański, niż przy wykwintnym obiedzie. Co oznaczało, że po powrocie raczej szczęścia w małżeństwie nie znajdzie. No cóż. Pozostaną przynajmniej wspomnienia.

Miała tylko w duchu nadzieję, że obecni nie ocenią jej zbyt pochopnie.

- Pana również przyciągnęła magia Afryki? - zwróciła się ponownie do signiore Jones'a.

Skoro musiała być gospodynią, to przynajmniej będzie udawać, że ją to bawi.
 
__________________
"Women and cats will do as they please, and men and dogs should relax and get used to the idea."
Robert A. Heinlein

Ostatnio edytowane przez Latilen : 10-12-2008 o 03:27. Powód: jakoś mi tego ostatniego fragmentu zabrakło wczesniej ;]
Latilen jest offline  
Stary 10-12-2008, 02:59   #12
 
Reputacja: 0 Niles Elmwood nie jest za bardzo znanyNiles Elmwood nie jest za bardzo znanyNiles Elmwood nie jest za bardzo znany
Cape Town, dnia 20 stycznia 1871 roku


W pałacu gubernatora profesor Salvatore Piccolo pojawił się w towarzystwie sir Roberta Whitemoore'a. W ostatnich kilku tygodniach dżentelmeni mieli okazję spotkać się kilkakrotnie, gdyż zarówno Sir Robert, jak i profesor, rezygnując z tradycyjnej poczty i telegramów, osobiście uzgadniali szczegóły współpracy i wszelkie kwestie organizacyjne. Wynikało to z faktu, że obydwaj bardzo osobiście zaangażowali się w prace nad projektem, każdy na swoim odcinku powierzonych zadań i kompetencji. Profesor Piccolo nadzorując odbiór maszyn i części oraz ich transport z Cape Town do Kimberley miał okazję widzieć Whitemoore'a, który osobiście czuwał nad postępem przygotowań do ekspedycji poszukiwawczej. Często można było go spotkać w porcie, jak i w magazynach specjalnie użyczonych przez gubernatora dla Królewskiego Towarzystwa Geograficznego, z jego charakterystycznym, nieodłącznym i nonszalanckim skrętem w ustach. Z coraz bardziej modnym w Europie zwyczajem palenia tytoniu, Salvatore spotkał się w Ameryce Północnej, skąd sam importował na użytek własny kilkanaście paczek Bull Durham, w których nie znalazł jednak większej przyjemności. W typowym dla jego osoby roztargnieniu i niezaprzątaniu głowy nic nie znaczącymi szczegółami chiacchiere zawsze zapominał zapytać sir Roberta o markę palonych przez dżentelmena papierosów.


Włoski temperament Salvatore o mały włos eksplodował gniewem, gdy zamiast gotowych do podróży członków ekspedycji, po których przybył do Kapsztadu, zastał przygotowane przyjęcie. Mimo arystokratycznego wychowania nigdy nie był zwolennikiem dworskich obyczajów, a nic bardziej nie odpychało go jak sztuczna francuska kurtuazja i zimna angielska flegma. Z rezygnacją przyszło mu trzymać emocje w ryzach. Fakt, że prace nad wykonaniem projektu choć na ukończeniu, wciąż trwały, jednocześnie uspokajał go przed pośpiechem, jak i wzbudzał niepokój. Chętnie oddałby wszystko w danej chwili za uczestniczenie w pracach wykończeniowych, jakie toczyły się w Kimberley. Liczne eksperymenty zakończone pomyślnie zarazem postawiły Piccolo na skraju bankructwa, oraz odniosły sukces w postaci żywego zainteresowania Brytyjczyków, którzy wykładając obfite sumy pieniężne w niemal nieograniczonym kredycie na finansowanie ekspedycji w głąb Czarnego Lądu w poszukiwaniu Livingstone'a, zobowiązywały go do pokornej wdzięczności. Ponadto jak dowiedział się od sir Roberta, główny sponsor projektu, w tym patentu profesora, niejaki William Cook, miał być jednym z uczestników wyprawy. W związku z tym nieobecność Piccolo w Cape Town delikatnie mówiąc zostałaby poczytana za niezręczny nietakt, którego dla dobra sprawy i pomyślnego rozpoczęcia ekspedycji postanowił, za namową roztropnego Samsona uniknąć. Do Kapsztadu, z powodu strajku kolei, przybył w zawczasu własnoręcznie zaprojektowanym piętrowym szynowym dyliżansem, dzięki połączeniom torów kolejowych, które przemierzały okolicę wszerz i wzdłuż, łącząc kilka miast z licznymi osadami przy kolonialnych kopalniach diamentów i złota.


Na przyjęciu naukowiec po wymianie grzecznościowych ukłonów i uśmiechów, z ulgą zajął miejsce przy stole. Po wygłoszonym przez gospodarza sir Wodehouse'a uroczystym toaście, w zamyśleniu umoczył usta w kielichu stwierdzając sprawiedliwie, że w wyrobie win to jednak Francuzi nie mają sobie równych. Następnie do kryształowej szklanicy stojącej obok talerza nalał sobie, ku zdziwieniu służby wody z karafki i jednym haustem ugasił tym praktycznym sposobem dokuczające mu od kilku godzin pragnienie. Salvatore myślami był w Kimberley i chyba tylko świadomość, że godny zaufania asystent pilnował wszystkiego w zastępstwie jego nieobecności, łagodziła nieco niepokój wewnętrzny. Obecność Piccolo na przyjęciu zdawała się być niezauważana, czym cieszył się skrycie tym bardziej wiedząc o udziale reportera w wyprawie, którego zawodowego natręctwa, jak to zwykle z giornalista bywa, zdążył już się zawczasu obawiać. Zanurzony w głębokich rozmyślaniach, sam nie poświęcał zbytniej uwagi toczącej się przy stole konwersacji i dopiero melodyjny głos córki gubernatora, dzięki włosko brzmiącemu akcentowi sprowadził go z powrotem na ziemię. Przyjrzał się panience dokładniej i w duchu stwierdził zdziwiony, iż większe wrażenie na nim zrobiła, jak egzotyczna i olśniewająca uroda czarnoskórej uczestniczki wyprawy Nadii Lloyd, od której większości towarzystwa ciężko było oderwać wzrok. "La Bella Principessa!" - i już nawet w myślach formułować zaczął odpowiedź na zadane wszystkim przez signorinę Wodehouse pytanie, lecz zaniemówił chrząkając i wygodniej rozsiadając się w fotelu. W ostatniej chwili ugryzł się w język z zawstydzenia i niedoświadczenia w prowadzeniu otwartych konwersacji z płcią przeciwną. Młode życie profesora, bez reszty oddane pasji poszukiwań i eksperymentowania, odbywało się kosztem zaniedbania kontaktów towarzyskich, a zwłaszcza tych relacji damsko-męskich. Nauka była jego pierwszą miłością i tryb życia jaki pędził raczej nie zapowiadał większych zmian w najbliższej przyszłości. Bezgraniczne poświęcenie pracy odbijało się również na jego wyglądzie, gdyż mimo czystej włoskiej krwi płynącej w żyłach, to dnie i noce spędzane w laboratoryjnej wieży odbijały się słabym wzrokiem oraz wyraźnie bladą cerą, tak rzadko niespotykaną pośród jego rodaków. Z kolei chroniczny brak jedzenia podczas trwania wielogodzinnych eksperymentów, kiedy zamykłał się w pracowni, doprowadzał często jego organizm do skraju anemii i niedożywienia. Dopiero klimat afrykański pomógł mu nabrać odrobiny rumieńców, i wyraźnie czuł, jak dobrze służy mu praca na świeżym powietrzu.


Zapowiedziane przez kamerdynera wejście ostatniego, wyraźnie spóźnionego uczestnika wyprawy wyrwało go z zadumy nad płcią przeciwną i zaletami towarzyskiego trybu życia. Strój wchodzącego pewnym krokiem archeologa Edgara Jonesa rozbawił liberalnego Piccolo i sprawił, że na jego twarzy zakwitł szczery i szeroki uśmiech powitania dżentelmena, na widok którego, kobiety spadają z krzeseł, a lwice łapami zakrywają oczy.
 

Ostatnio edytowane przez Niles Elmwood : 10-12-2008 o 03:23.
Niles Elmwood jest offline  
Stary 13-12-2008, 10:05   #13
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację

Z komina statku pocztowego "Scotia" wydobywały się już kłęby dymu, gdy przy trapie zatrzymał się elegancki ekwipaż. Podobieństwo sylwetek i twarzy dwóch mężczyzn, którzy wysiedli z powozu świadczyło o łączących ich więzach krwi. A potwierdziły to słowa, których, pewnie na szczęście, nikt nie słyszał.

- Dbaj o siebie, braciszku - powiedział pierwszy z nich. - I pamiętaj - dodał z odrobiną złośliwości w głosie - nie kupuj ani jednej niewolnicy więcej...

- Postaram się - uśmiechnął się młodszy z nich. - Pozdrów Alicję. I dziewczynki.

Pożegnawszy brata silnym uściskiem dłoni ruszył w stronę trapu.

- Sir William? - pierwszy oficer powitał go z ukłonem. - Pana bagaże już zostały umieszczone w kabinie 1A. Steward zaraz pana zaprowadzi. Barnes - skinął w stronę czekającego w pobliżu mężczyzny - zaprowadź milorda.

(...)

- Miło mi poznać towarzyszkę wyprawy - William ukłonił się uprzejmie, gdy kapitan Judkins przedstawił mu Elizabeth Doullitel. - Słyszałem o pani i o pani pracach.

(...)


Ilość osób w jadalni zmniejszyła się z chwilą, gdy "Scotia" wpłynęła na wody Zatoki Biskajskiej. Kołysanie i związane z nim dolegliwości unieruchomiły w kojach prawie połowę pasażerów. Towarzystwo zgromadzone przy stole kapitańskim nie przejmowało się jednak czymś takim, jak choroba morska. Przemysłowiec John Foster wraz ze swoją obwieszoną perłami małżonką Charissą oraz córką Lydią; doktor filozofii James Robinson; Thomas Newman Hunt, finansista, były gubernator Bank of England; pisarz i poeta Thomas Ashe; brytyjska fotograficzka Julia Margaret Cameron, podróżująca wraz z mężem Charlesem, prawnikiem; lady Constance Frederica Gordon-Cumming, pisarka, podróżniczka i malarka; Elizabeth Doullitel, biolog-botanik; sir William Easton Ellis, podróżnik.

- Czy to prawda, panie kapitanie - spytała Lydia Foster - że gdybyśmy nie zawijali do portów, to nasza podróż trwałaby...

William na moment przestał słuchać. Panna Lydia miała zwyczaj pytać o wszystko, co jej przyszło do głowy, nie zastanawiając się niekiedy nad sensem pytania. Podziwiał spokój i opanowanie kapitana Judkinsa, zarówno podczas udzielania odpowiedzi na pytania, jak i wysłuchiwania fragmentów utworów Thomasa Ashe. Z dwojga złego William wolał już pisarza, niż Lydię, która za wszelką cenę usiłowała zwrócić na siebie jego uwagę, ciągle o coś pytając i entuzjastycznie przyjmując każdą wypowiedź...

- ...suchary i stęchłą wodę - kończył wypowiedź kapitan Judkins. - Lady Constance i sir William z pewnością mogą to potwierdzić.

William przechwycił nieco kpiące spojrzenie siedzącej naprzeciw niego lady Constance, która najwyraźniej zauważyła, że jej vis-a-vis przez moment był obecny tylko ciałem.

- W tej chwili nie jest tak źle - uśmiechnęła się lady Constance. - "Great Western" przepłynął Atlantyk w niecałe szesnaście dni. Kolumbowi zajęło to ponad dwa miesiące.

- Proszę sobie jednak wyobrazić - powiedział William, spoglądając na Lydię - co by było, gdybyśmy byli na żaglowcu, unieruchomionym przez parotygodniową ciszę. Albo gdyby nas prądy morskie zniosły na Morze Sargassowe.

W oczach panny Lydii błysnęło zainteresowanie.

- Morze Sargassowe, sir Williamie? - spytała.

- Najlepiej będzie, jeśli się pani zwróci do pana Perkinsa - wtrącił się kapitan Judkins wstając. - On jest skarbnicą wiedzy morskiej. A teraz proszę mi wybaczyć. Wzywają mnie już obowiązki...

(...)

W pomieszczeniu zwanym szumnie salonem William studiował wielką mapę. Stoliczek w jego kajucie nie bardzo się nadawał do rozłożenia tak dużej płachty.


Najnowsza mapa Johnsona, jedna z pierwszych, które przyjmują Jezioro Wiktorii jako źródła Nilu, teoretycznie zawierała mnóstwo informacji, w praktyce jednak...


"Biała plama goni białą plamę. To będzie jak szukanie igły w stogu siana. W dodatku ta akurat igła może się przemieszczać. Z drugiej strony - stóg siana, który mają przeszukać, jest zamieszkany przez potencjalne źródła informacji".

- Sir Williamie... - w drzwiach salonu stanęła Lydia. - Nie przeszkadzam?

Nie czekając na odpowiedź kontynuowała:

- Czy mógłby mi pan odpowiedzieć na jedno pytanie?

Siedzący przy w sąsiednim stole James Robinson odetchnął z ulgą widząc, że tym razem nie on padł ofiarą ciekawości Lydii.
William zaczął składać mapę. "Jedno pytanie" Lydii zwykle przeradzało się w kilka, a na żadne nie wystarczała odpowiedź "tak" lub "nie".

- Słucham, panno Foster - powiedział uprzejmie.

- Czy to prawda, że Morze Czerwone ma zostać połączone ze Śródziemnym? - zaczęła Lydia.

(...)


Stał właśnie przy relingu, wpatrując się w łódź odwożącą na brzeg państwo Foster i ich córkę, których rejs kończył się we Freetown. Młoda dama opuszczała pokład i William nie mógł powiedzieć, że jest mu żal. Panna Lydia dała się we znaki nie tylko jemu, ale i paru innym pasażerom i członkom załogi.

- Odetchnie pan wreszcie - usłyszał za sobą głos Thomasa Ashe. - Pewnie znużyła pana panna Lydia wyskakująca jak spod ziemi i to ciągłe "Czy mogę zadać jedno pytanie".

- Ależ skąd - zaprzeczył, kłamiąc w żywe oczy, William. - Wszak to urocza, młoda dama...

Thomas uśmiechnął się cynicznie.

- Ta urocza, młoda dama ma, podobnie jak setki innych jej podobnych, jeden cel w życiu - wyjść za mąż, w miarę możliwości jak najlepiej.

Trudno było zaprzeczyć tej oczywistej prawdzie. William od czasu do czasu bywał w Londynie i zdarzało mu się widzieć niejedno polowanie na męża czy żonę. I często nie było wiadomo do końca, kto jest myśliwym, a kto ofiarą.

- Panna Lydia - kontynuował pisarz i poeta w jednej osobie - z pewnością znajdzie kogoś, komu spodoba się jej bezgraniczna wiara w wiedzę i intelekt rozmówcy. Musi tylko nauczyć się działać bardziej subtelnie.

- Znowu krytykuje pan, panie Thomasie, cały ród niewieści? - raczej stwierdziła niż spytała lady Constance stając obok nich.

- Ależ skąd, milady - Ashe skłonił się uprzejmie. - Z pewnością nie cały...

(...)


Widniejący na horyzoncie szczyt wulkanu nasunął Williamowi garść wspomnień.

Richard Burton i niemiecki biolog Gustav Mann maszerujący na czele.
Mozolna wspinaczka w palących promieniach słońca.
Paru czarnych tragarzy.

I to wspaniałe, nie do opisania uczucie, gdy znaleźli się na szczycie.

Rozciągający się dokoła zielony dywan, z którego wyrastał szczyt Etinde.
Błękitne wody Zatoki Gwinejskiej majaczące w oddali.

- Jak pięknie jest tam w dole - powiedział Burton, zakreślając ręką szeroki łuk.

- To po co żeśmy tu wchodzili? - Mann dokończył stary dowcip.

Mimo zmęczenia mieli dość sił, by się roześmiać.

(...)


Wpatrywał się w rozciągający się przed nim widok. Był już kiedyś tutaj, ale tym razem czekało go nieco inne wyzwanie.

- Kapitan prosił by powiedzieć - szef stewardów przerwał mu podziwianie widoków - że za niecałą godzinę będziemy w porcie. Pana bagaże zostaną dostarczone do pałacu gubernatora.

- Dziękuję, panie Perkins - powiedział William. Potem ponownie spojrzał na Górę Stołową.

Koniec rejsu. Trzeba będzie znowu zacząć stąpać twardo po ziemi... - pomyślał.

(...)


Nazwać dom gubernatora pałacem było lekką przesadą, ale zarówno rezydencja sir Philipha, jak i otaczający ją park sprawiały bardzo przyjemne wrażenie. I sugerowały, że czas spędzony na oczekiwaniu na innych uczestników wyprawy będzie płynąć nie najgorzej.

- Czy sir Philiph jest w domu? - spytał William, podając wizytówkę wyniosłemu mężczyźnie w liberii.

Wyniosła sztywność lokaja spadła niemal do zera.

- Proszę za mną - powiedział z ukłonem.

Ruszyli przez jasny, ozdobiony paroma wytworami sztuki afrykańskiej korytarz. Lokaj otworzył drzwi.

- Sir William Easton Ellis - zapowiedział.

Sir Philiph Edmond Wodehouse, gubernator Brytyjskiej Kolonii Przylądkowej, podniósł się zza swego biurka na ich widok.

- Witam pana - powiedział.

(...)


Dość trudno byłoby uznać przyjęcie za udane. Mimo wspaniałych potraw i niezłych trunków niektórzy członkowie ekspedycji czuli się zdecydowania nie na miejscu, co łatwo było zauważyć. Nawet zdolności oratorskie pana Cooka nie zdołały przełamać barier dzielących przyszłych uczestników wyprawy.

William, podobnie jak inni uczestnicy przyjęcia, od czasu do czasu obserwował zachowanie innych członków przyszłej wyprawy. Nawet w takiej odrobinę nietypowej sytuacji ludzie zdradzali niektóre cechy swego charakteru, a tę wiedzę można było później wykorzystać, by zapobiec ewentualnym konfliktom. Jeśli mieli stworzyć wielką, szczęśliwą rodzinę...
William ukrył uśmiech.

Odprowadził spojrzeniem znikającego na balkonie Amerykanina, którego nazwisko nieodparcie kojarzyło mu się z pewnym sędzią z Wirginii, a kiedy imiennik agenta skończył mówić William chciał zabrać głos w dyskusji.
Nie zdążył, bowiem rozpoczęło się zamieszanie w związku z przybyciem nowego gościa.

"Ciekawe, co tu robi doktor Jones" - pomyślał. Nie znał go osobiście ale wiedział, że specjalnością doktora Jones'a jest archeologia. - "Czyżby szukał śladów Kopalń Króla Salomona? To by było interesujące..."

Gdy powitania nowego uczestnika wyprawy dobiegły końca i doktor Jones dołączył do grona ucztujących William wrócił do poruszanej poprzednio tematyki.

- Panna Wodehause bez wątpienia ma rację. Warto zostawić garść co ciekawszych opowieści na później. Jeśli natomiast chodzi o powód mego przyjazdu... Zapewne kierowała mną chęć zobaczenia nowych krain i oraz pragnienie przeżycia kolejnej przygody. Poza tym - przerwał na sekundę, a w jego oczach pojawił się żartobliwy błysk - może uda nam się zobaczyć legendarne mokele-mbembe, o którym pisali już sto lat temu francuscy misjonarze.
 
Kerm jest offline  
Stary 18-12-2008, 21:39   #14
 
merill's Avatar
 
Reputacja: 1 merill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputację
Cape Town, dnia 20 stycznia 1870 roku.

Słońce wstawało nad miastem, leniwie przesączając się przez zasłony w pokojach posiadłości gubernatora. Różowo – białe smugi podświetlanych przez promienie słoneczne tworzyły iście ciekawą kompozycję na tle lazurowego nieba. Pogoda była wspaniała, od Oceanu przyjemne orzeźwienie niosła chłodna bryza, delikatnie muskając położone nad Zatoką miasto.

W posiadłości od rana panowało poruszenie. Służba uwijała się w jak ukropie, biegając z różnymi pakunkami i bagażami po obszernych korytarzach. Na dużym, brukowanym dziedzińcu stało już kilka powozów i wozów na które służba pieczołowicie znosiła wszystkie torby, walizki i pokrowce. Widać przygotowania do wyprawy trwały w najlepsze.

Sir Robert wespół z gubernatorem zebrał wszystkich uczestników ekspedycji na tarasie, z którego rozciągał się piękny widok na budzące się do życia miasto.

- Drodzy państwo, to skromne śniadanie które spożyjemy po raz ostatni korzystając z gościnności pana Wodehousa, będzie chyba ostatnim posiłkiem, jaki spożyjemy w komfortowych warunkach. Dzisiaj wyruszymy koleją do miejscowości Kimberly, znanej skądinąd z kopalni diamentów. Tam wreszcie ujrzymy co przygotował dla nas profesor Salvatore. Zapewniam państwa, że będziecie równie zachwyceni co zaskoczeni. Chylę czoła przed geniuszem naszego zacnego naukowca. Życzę smacznego, a po śniadaniu ostatnie pożegnania i punktualnie o 10.00 wyruszymy powozami na stację kolejową. Czekają nas trzy dni podróży koleją. Gubernator był tak dobry, że przydzielił nam do ochrony kompanię wojska, z racji niepokojących starć z tubylcami na trasie kolejowej, ale obecność eskorty powinna nam pozwolić przejechać bezproblemowo.

Wzniósł do góry kryształową szklanicę wypełnioną krystalicznie czystą wodą i wzniósł powiedział:

- Oby szczęście nam sprzyjało – a po chwili przerwy dodał – I niech Bóg chroni Królową.


Cape Town, dnia 20 stycznia 1870 roku. Stacja kolejowa.

Potężna lokomotywa z łoskotem ton stali i gwizdem pary wjechała na przestronny zadaszony peron. Kiedy tylko obłok pary opadł, kilkunastu murzyńskich tragarzy w drelichowych uniformach kolejowych rozpoczęło załadunek bagaży do odpowiednich wagonów i przedziałów. Kwestię dobrania miejsc w przedziałach Sir Robert pozostawił już w gestii samych uczestników. Skład zawierał także przedział sypialny, oraz kilka wagonów dla towarzyszących w drodze żołnierzy. Tuż za lokomotywą i na końcu długiego sznura wagonów, podczepione zostały odkryte platformy, na których ułożono worki z pisakiem i umieszczono po jednym karabinie maszynowym systemu Gatlinga.


Cape Town – Kimberly 20 - 23 stycznia 1870 roku.

Przedziały w wagonie były sześcioosobowe, z dwoma ławeczkami, obitymi miękkim materiałem. Pociąg rozpędzał się bardzo powoli, leniwie wtaczając się na wyżynę za miastem. Wkrótce zza okien przedziałów zniknęły budynki miasta, ustępując miejsca rolniczemu krajobrazowi. Wokół miasta rozmieszczone były liczne plantacje – palmy kokosowej, daktyli, bawełny, poprzecinane licznymi kanałami irygacyjnymi. Jednak po kilkunastu minutach i one zniknęły w dali, by na ich miejsce wkroczyła sawanna i busz.

Ogromne trawiaste połacie, soczystej o tej porze roku, wysokiej trawy falowały niczym nieprzebyte morze zieleni i złota. Gdzieniegdzie miejsce w krajobrazie zajmowały kępy suchych i kolczastych krzewów, obsypanych blado – różowymi małymi kwiatkami. Nieliczne akacje, z charakterystycznymi rozłożystymi koronami, były oazami cienia dla stad drapieżników, najczęściej bowiem miejsce pod nimi zajmowały chroniące się przed spiekotą lwy, rzadziej hieny. Z daleka, leniwie obserwowały pasące się antylopy i gazele, których stada zwabione bujną roślinnością pojawiły się z początkiem grudnia, po zakończeniu pory deszczowej. Na niebie królowały marabuty, z rozłożystymi, upierzonymi na czarno skrzydłami, a także krążące w dalszej perspektywie sępy, zwiastujące zapewne resztki po jakichś drapieżnikach.



Rzadziej dało zauważyć się potężne, masywne niczym murowane gmachy, prawdziwe Matuzalemy afrykańskiej przyrody – baobaby. Ich obszerne, chronione szarą korą pnie wyglądały jak niewzruszone monumenty.


Po kilku godzinach podróży nikt chyba już nie patrzył na to co przewija się za oknem. Każdy zapoznał się gruntownie z afrykańskim krajobrazem, od tej pory podróż upływała na rozmowach i pogawędkach.

Zachód Słońca nad sawanną to niesamowity widok…



Kimberly, dnia 23 stycznia 1870 roku.


Stacja kolejowa w Kimberly w niczym nie przypominała eleganckiego peronu z Kapsztadu. Jak przystało na osadę górniczą, pełna była wozów, skrzyń i tragarzy, odpowiadających za ciągły przepływ towaru ze stacji i do stacji. Wszędzie kręcili się angielscy żołnierze w charakterystycznych czerwonych kurtkach, zawiadowcy i nadzorcy tragarzy przekrzykiwali się wzajemnie.

Profesor Salvatore jako pierwszy wysiadł z pociągu i przepadł jak kamień w wodę. Wszyscy zastanawiali się gdzie też podział się naukowiec, jedynie sir Robert domyślał się powodu pośpiechu inżyniera.

Podróżnicy wsiedli do przygotowanych specjalnie dla nich powozów, do których wcześniej już załadowano ich osobiste bagaże i ruszyli przez osadę w kierunku obozowiska profesora i jego ekipy.

Samo miasteczko nie odbiegało od standardów górniczych osad. Długie rzędy drewnianych baraków i chat, wiele namiotów, budynek administracji kopalni i garnizon wojskowy. Wszędzie kręcili się robotnicy, zarówno biali jak i czarni, choć tych ostatnich zdecydowanie mniej.

Pojazdy nie zatrzymywały się nigdzie, podążały wprost za miasto, Whitemoor zdążył ich poinformować, że obóz doktora leży około mili za miasteczkiem.

Kimberly, obozowisko profesora Salvatore, dnia 18 grudnia 1870 roku.

Zadzierali głowy w górę obserwując potężną konstrukcję, zalegającą na placu budowy. Wielki szkielet obciągnięty impregnowanym materiałem, długi był na 270 stóp prawie, a wysokością dorównywał czteropiętrowej londyńskiej kamienicy. Pod całą konstrukcją zawieszona była podłużna, wiklinowa gondola, umocowana na grubych i solidnych linach . Właśnie do niej teraz tragarze ładowali pakunki żywnością, baniaki z pitną wodą.


Wśród pracowników obiegających ten przedziwny środek transportu odnalazł się profesor Salvatore, który zmierzał ku nim w towarzystwie czarnoskórego służącego.

Na jego widok sir Whitemoor odezwał się:

- O i odnalazł się nasz zagubiony naukowiec. Zanim przedstawi nam zasadę działania owej tajemniczej maszynerii, pozwolicie, że przedstawię wam plan całej wyprawy. Wyruszamy dziś po południu, dzięki konstrukcji profesora, drogą powietrzną dotrzemy do serca Czarnego Kontynentu. Sir Livingstone, wyruszył w okolice jakiegoś wielkiego jeziora, o którym słyszał opowieści tubylców. Nie trudno będzie nam z powietrza odnaleźć to miejsce, tak przynajmniej przypuszczam. Gdy dotrzemy w okolice gdzie, prawdopodobnie po raz ostatni przebywał podróżnik, będziemy kontynuować poszukiwania lądem. Tyle póki co z mojej strony. Resztę szczegółów wyjaśni nam zapewne profesor. To jest też dla każdego z Was ostatnia szansa na rezygnację z udziału w wyprawie, gdy będziemy w powietrzu, nie będzie już to możliwe.
 
__________________
Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451

Ostatnio edytowane przez merill : 21-12-2008 o 16:16.
merill jest offline  
Stary 19-12-2008, 20:53   #15
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Ostatnie śniadanie... Gdyby nie to, że sir Robert dokończył zdanie, zabrzmiałoby to co najmniej ciekawie.
Z drugiej strony faktem było, że nieprędko będą mieli okazję raczyć się takimi smakołykami. Nawet najlepszy kucharz zabrany na wyprawę nie był w stanie szykować czegoś tak dobrego jak to, co trafiało na stół gubernatora. Poza tym trudno było sobie wyobrazić, by jakiś szef kuchni zechciał się z nimi zabrać.
William uśmiechnął się w duchu. Wizja chef de cuisine z paryskiego 'Lepicurien' krzątającego się przy ognisku, albo mieszającego wielką chochlą zupę w osmolonym garze była doprawdy zabawna.

- God save the Queen - wstał, przyłączając się do toastu.



William spojrzał na buchającą parą i dymem maszynę z mieszanymi uczuciami.
Podróż pociągiem mogła zaoszczędzić im wiele czasu, ale miała jedną, zasadniczą wadę...
Gdyby przebyli tę trasę tak, jak to się robiło dawniej, na wozach, z pewnością nabraliby pewnej wprawy. W dodatku można by wykryć ewentualne wady ekwipunku. I uzupełnić braki, póki jeszcze byli niedaleko od tak zwanej cywilizacji. Zaś gdyby nagle komuś takie życie przestało odpowiadać, bez problemu mógłby się z nimi rozstać.
Ale nie było po co narzekać. Skoro sir Robert chciał im ułatwić życie, należało się cieszyć...


Widoki były dość ładne i egzotyczne, jednak opatrzyły się niektórym dość szybko. Ileż można było patrzeć na prawie identyczne baobaby, marabuty nie różniące się jeden od drugiego, stada antylop, które można dokładnie zobaczyć tylko przez lunetę, lwy, tak znużone upałem, że nawet nie reagujące na gwizd parowozu...
Williamowi to niezbyt przeszkadzało. Spotykał już bardziej monotonne krajobrazy. Poza tym, prawdę mówiąc, nie było aż tyle czasu na podziwianie krajobrazów. Życie towarzyskie rozwijało się całkiem nieźle. Wszyscy korzystali z możliwości dokładniejszego zapoznania się ze współuczestnikami wyprawy. Zamiast nudzić się w pustych przedziałach wykorzystywano czas na rozmowy, opowieści, wymiany poglądów, dzielenie się doświadczeniami... To mogło zbliżyć do siebie ludzi.
Lub podzielić, ale takie ryzyko zawsze istniało.

Poza tym była to okazja do przyzwyczajenia się do niewychowanej psiny, spoglądającej na wszystkich godnym wzrokiem.



Dzieło profesora, które podziwiał wraz z innymi, wydobyło z jego pamięci garść wspomnień... Tysiąc osiemset pięćdziesiąty drugi rok. Paryski hipodrom.


I chłopak wpatrzony z pewną zawiścią i tęsknotą w unoszący się w powietrze 'le ballon dirigeable'. Ale tamto to było maleństwo...

- Olśniewające - powiedział do profesora Salvatore'a. - Jestem pod wrażeniem. Widziałem jak startował Henri Giffard w pięćdziesiątym drugim. Ale jego 'cygaro' miało raptem 130 stóp długości i jeden trzykonny silnik, a to jest kolos.
- Czy pana dzieło, profesorze - w ostatniej chwili zrezygnował z wypytywania o loty próbne i o to, czy też może oni będą mieli zaszczyt stać się świnkami doświadczalnymi - rozwija dużą prędkość? A jaką osiąga wysokość? Ilu ludzi potrzeba do obsługi?

Ciekaw był również, czy profesor zaopatrzył swoje dzieło w odpowiednią ilość spadochronów. Miał taką nadzieję, ale równie dobrze mogło się okazać, że Salvatore, przekonany o swoim geniuszu, nawet nie pomyślał o czymś takim. Ale o to mógł spytać przy okazji. W cztery oczy, by nie podsuwać nikomu wizji spadającego z ogromnej wysokości aerostatu.
W każdym razie on nie zamierzał rezygnować.

- To będzie wspaniała podróż - powiedział.
 
Kerm jest offline  
Stary 22-12-2008, 22:58   #16
 
Milly's Avatar
 
Reputacja: 1 Milly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputację
Afryka, 20-23 stycznia 1870

*

Nadia wyszła z kolacji znacznie wcześniej, niż reszta towarzystwa, wymawiając się bólem głowy. Było to w istocie prawdą, lecz ból nie był na tyle dokuczliwy, by uniemożliwić kontynuowanie kolacji. Nadia jednak nie mogła znieść dziwnej atmosfery i sztywności. Nie wiedziała jak się zachować, co robić, co mówić. Uratowała się więc jedynym sposobem, jaki przyszedł jej do głowy.

Po kąpieli długo leżała w łóżku nie mogąc zasnąć. Słyszała na korytarzu głosy, rozpoznała wśród nich ten jedyny dobrze znany – Will pożegnał się ze swoimi rozmówcami i chwilę później drzwi sypialni obok zatrzasnęły się. Tysiące myśli, które przebiegały przez jej głowę, nie dawały jej zasnąć. Myślała o wszystkim po trochu, a jakiś dziwny niepokój nie pozwalał jej skupić się na niczym konkretnym. Przez jej głowę przemaszerowali więc wszyscy poznani tego wieczora członkowie wyprawy, wszystkie wydarzenia, które doprowadziły do tego, że się tu znalazła, wszystkie skąpe wspomnienia z dzieciństwa. Na dłużej jedynie zagościł w jej myślach William. Musiało minąć jeszcze wiele uderzeń serca i przewrotów z boku na bok by Nadia wreszcie podjęła decyzję. Nie obchodziło jej czy ktoś ją zobaczy i co kto sobie pomyśli. Wyskoczyła ze swojego łóżka i wyszła z pokoju. Na korytarzu nikogo nie było, ale z domu dobiegały ją wciąż odgłosy rozmów i krzątaniny. Miała nadzieję, że nikt nie zobaczył, gdy zamykały się za nią drzwi sąsiedniego pokoju.

William już spał. Musiał być zmęczony po długim dniu zakończonym wystawną kolacją. Kobieta podeszła do jego łóżka i przysiadła na krawędzi.

- Już tyle dla mnie zrobiłeś... - wyszeptała.

Zostawił dla niej dzieło swojego życia, pozbył się pewnie wszystkich oszczędności, ryzykował życiem... Dlaczego? Czy miała prawo żądać od niego pomocy? Przyjąć wszystko, co jej ofiarował? Powinna być mądrzejsza, ostrożniejsza. Miała tylko jego, jeśli coś mu się stanie... Nawet nie chciała o tym myśleć! Ale czy poradziłaby sobie bez niego? Przetrwała tą okropną podróż, przeżyła towarzystwo obcych ludzi? Nie. Teraz wiedziała dobrze, że nie odważyłaby się wyruszyć tutaj sama, nawet w tak ważnej misji, jaką miała do spełnienia.

- Jak mogę ci się odwdzięczyć, Will? Co mogę zrobić?

Tylko jedno przychodziło jej do głowy. Wślizgnęła się do łóżka, zabierając mu odrobinę prześcieradła, które w tych tropikalnych warunkach imitowało niepotrzebną zupełnie kołdrę. William przebudził się i odwrócił w jej stronę. Senny uśmiech zagościł na jego twarzy, a Nadia pogładziła go po brodzie, którą ostatnio namiętnie zapuszczał. Nie lubiła jej. Ale za to bardzo lubiła jej właściciela.

*

Nadia przebudziła się tuż przed świtem. Leżała przytulona do pana Cooka, a w jej duszy gościł dawno oczekiwany spokój. Uśmiechnęła się sama do siebie i postanowiła nie marnować dzisiejszego dnia ani chwili. Wraz ze wschodem słońca wróciła do swojego pokoju, ubrała się w lekki strój i zeszła na dół. Dom był pogrążony w ciszy, a służba dopiero zaczynała swoją poranną krzątaninę. Niezauważona przez nikogo (a przynajmniej tak jej się wydawało), ciemnoskóra dziewczyna wyszła na zewnątrz i przemaszerowała przez ogród, poszukując jakiegoś zacisznego miejsca, z dala od ludzkich oczu i uszu. Przez tyle czasu spędzonego na statku nie mogła swobodnie się poruszać, brakowało jej przestrzeni i wolności, którą tak kochała. Musiała nadrobić zaległości.

Znalazłszy odpowiednio dużo wolnej przestrzeni, zaczęła się najpierw rozciągać, a gdy jej mięśnie pozbyły się już sennego nastroju i odpowiednio pracowały, zaczęła biegać dookoła ogrodu. Następnie przyszedł czas na fikołki i szpagaty, wyrywkowo odtwarzane sekwencje z rytualnego tańca z jej cyrkowych występów. Brakowało jej szarf podwieszonych u sufitu, brakowało wielu przyrządów. Ale i tak cudowne zmęczenie, ból mięśni i praca ścięgien wlały w nią tyle radości, że poczuła się w pełni odprężona i rozluźniona.

Wróciła do siedziby gubernatora gdy niedaleko było do śniadania, a służba i domownicy kręcili się już po całym domu. W lekkim męskim stroju, spocona i zdyszana musiała wyglądać co najmniej dziwnie. Nie patrzyła mijanym ludziom w oczy, nie chciała wiedzieć co się w nich kryje. Mówiąc jedynie zdawkowe „dzień dobry” przemykała korytarzami do swojej sypialni. Wzięła kąpiel, niedbale spięła włosy i włożyła swoją odświeżoną podróżną sukienkę – skromną i zupełnie nie rzucającą się w oczy. Jedyne, co do niej nie pasowało, to naszyjnik, który wcześniej skrzętnie ukrywała pod ubraniem.





Było już dość późno, gdy zbiegała na dół, by zdążyć na śniadanie. Nie zapomniała jednak przybrać swojej wyniosłej, dumnej miny obronnej, która skutecznie odstraszała większość rozmówców.

Nareszcie!” - pomyślała, gdy sir Robert wzniósł toast i ogłosił rychły wyjazd.

*

Trzeba przyznać, że podróż pociągiem przez Czarny Ląd była dla Nadii prawdziwą frajdą. Zajęła miejsce przy oknie, mając po swojej lewej ręce Williama (którego niemal nie opuszczała na krok). Widoki, jakie rozpościerały się za oknem, zapierały jej dech w piersiach, a na jej twarz przywoływały mimowolny uśmiech. Zniknęła gdzieś wyniosła maska dumnej mulatki. Mimo wszystko dziewczyna nie przełamała się i nie podejmowała nawet luźnej rozmowy, chyba że ktoś zwrócił się bezpośrednio do niej samej. Trudno jej było operować słowami tak giętko i lekko jak William. On był urodzonym mówcą i potrafił zabawiać towarzystwo. Ona znakomicie potrafiła słuchać i zapamiętywać, ale otwierała się tylko przed tymi, którzy potrafili zdobyć jej zaufanie.

Ludzie nie są twoimi wrogami” - mawiał często Will, próbując przekonać Nadię, że jeśli tylko otworzy się na innych, wszyscy będą ją kochać, tak jak na scenie podczas występów, kiedy zaczarowana jej tańcem publiczność zrobiłaby wszystko za jedno jej spojrzenie, za jeden gest. Ale Will nie rozumiał jak to jest. Był białym mężczyzną. Wszystko przychodziło mu tak łatwo...

Podczas gdy inni już dawno znudzili się widokami za oknem, Nadia wciąż patrzyła, mimowolnie ściskając w ręce amulet, który nosiła na szyi. Często sięgała po swoje mapy, określała gdzie się znajdują i próbowała w myśli przewidzieć ich dalszą trasę. Od czasu do czasu zapominając o innych towarzyszach, odnajdywała dłoń swojego przyjaciela i próbowała przez uścisk przekazać mu swoje myśli i wrażenia.

*

Nadia z szeroko otwartymi oczami wpatrywała się w latającego wielkoluda.

- Niesamowite... - pierwszy raz odezwała się tak, by mogli słyszeć ją wszyscy, nie tylko pan Cook. - Będziemy latać!

Duże wysokości nigdy nie sprawiały akrobatce trudności. Mogła robić ewolucje na szarfach, latać pod sufitem na trapezach i godzinami skakać na batucie. Marzyła o takiej wolności, jaką dają ptakom skrzydła. Ta machina może nie była tak lekka i zgrabna, może nie dawała nieograniczonej możliwości latania, ale sama myśl o wzbiciu się w powietrze i obserwowaniu Afryki z góry, o łatwym przemieszczaniu się z miejsca na miejsce, była fascynująca i cudowna. Nadii coraz bardziej podobała się ta wyprawa!

Nim jeszcze weszli do latającej machiny, mulatka próbowała sobie przypomnieć cokolwiek ze swojego dzieciństwa – coś, co miałoby związek z wielkim jeziorem...
 
Milly jest offline  
Stary 23-12-2008, 01:19   #17
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
- Pana również przyciągnęła magia Afryki? - zwróciła się Chiara do signiore Jonesa.

- Nieszczególnie, milady. Raczej młode panie i stare dzieła sztuki. Ponieważ znalazłem na Czarnym Lądzie i jedno i drugie, z miłą chęcią odwiedzam rozmaite zakątki Afryki. Dodajmy, że zarówno kobiety, jak i zabytki maja w sobie tutaj znacznie więcej świeżości i uroku, niż w wielu uznanych miejscach tak zwanej cywilizacji. A teraz, proszę się mną nie przejmować, jako gościem. Spokojnie wystarczy mi ten szampan i befsztyk, bo ostatnimi czasy Mie miałem zbytnio okazji się specjalnie najadać. Pani zdrowie, milady – uniósł kieliszek i z czarująco obleśnym uśmiechem kota, który nagle odkrył w sobie brak ochoty na schrupanie kanarka, dobrał się do alkoholu i wyśmienitego sosu.

Zasadniczo właściwie nie wypił dużo, przynajmniej nie tyle, żeby stracić zmysły oraz zdrowy rozsądek. Pogadał o bzdurach, głupio się pouśmiechał, pokręcił wśród gości i poszedł spać. Kolejna przygoda, kolejna wyprawa, kolejna szansa. Tak myślał dopóki rankiem nie obudzil go służący gubernatora.
- Przepraszam pana, doktorze Jones. List do pana.
- List
? – Zdziwił się przeciągając się niczym kocurek.
- Tak. Przyszedł ze Stanów Zjednoczonych. Był zaadresowany na uniwersytet w Londynie. Tamtejsze władze zaś przekserowały go tutaj. Proszę spojrzeć na pieczątki.

Rzeczywiście, pocztowe stemple wskazywały, że duża szara koperta przewędrowała całkiem niezły kawałek drogi. Zawierała dwa pisma. Amerykanin przeleciał wzrokiem przez obydwa.
- Moje ubrania! – Krzyknął do krzątającego się służącego.
- W szafie – wyjaśnił lokaj.
- Ale moje stare.
- Stare
? - Kostyczny służący skrzywił się z niesmakiem. – Hm. Z tego, co się orientuję, wynieśli je do prania. Ale pan gubernator przygotował dla pana nowe wyposażenie, w tym komplet ubrań.
- Przynieś z powrotem. Gdzie zastanę mości gubernatora?
- Jaśnie pan zapewne wybiera się śniadać, ale obecnie powinien jeszcze przebywać na tarasie czytując poranna prasę.
- Doskonale
– i ubrany jeszcze w szlafrok popędził we wskazanym przez służącego kierunku.

Gubernator Wodehouse właśnie doczytywał „Timesa”, gdy Jankes dobiegł na taras. Tylko lekko wzniesione brwi wskazały zaskoczenie na twarzy skończonego gentlemana.
- Pan sobie życzy czegoś, mister Jones? – Zapytał uprzejmie wskazując Amerykaninowi krzesło.
- Pan wybaczy, sir, ale niestety muszę zrezygnować z uczestnictwa w ekspedycji.
- Nie przypuszczałem, że nagle zmieni pan zdanie
– gubernator nie hamował zdziwienia.
- Pan właściwie ma rację, ale otrzymałem list i tam przekazano mi kilka istotnych wiadomości.
- Wiem o liście. Służący wspomniał, że pocztylion przyniósł korespondencję. Ponieważ było tam także pańskie nazwisko, poleciłem oddać panu do sypialni.
- Dziękuję. Jeszcze raz proszę o wybaczenie, jednak, cóż, są rzeczy ważne i ważniejsze. Te, które każą mi zrezygnować, są tymi drugimi
– wyjaśniał dość kwaśno naukowiec. – Otrzymałem informację z Uniwersytetu Princetown. Proponują mi posadę profesora. Tylko, niestety, jest to uwarunkowane terminem. Ten list szedł bardzo długo, jeżeli więc pragnę uzyskać to, czego zawsze pragnąłem, muszę jak najszybciej płynąć do stanów, a ponadto …
- Ponadto
… - zainteresował się gubernator.
- Ponadto otrzymałem informację, że właśnie, żona urodziła syna.
- Jest pan żonaty? Nie wiedziałem. Gratuluje potomka.
- Nie ma za co
- skrzywił się - Nie widziałem jej … no długo, zdecydowanie zbyt długo.
Usłyszał niemal, jak gubernator przelicza.
- Proszę mnie wytłumaczyć przed pozostałymi członkami ekspedycji.
- Oczywiście, doktorze, ale … proszę wybaczyć. Przecież list został wysłany kilka miesięcy temu, pan zaś przybył do Anglii dwa lata temu. Jeżeli się orientuję, bez żony.
- Dobrze się pan orientuje.
- Aha
… - gubernator nie dokończył.
- Właśnie. Aha. Czy może mi pan polecić jakąś niezawodną strzelbę?

Skrzywiona mina Jonesa mówiła gubernatorowi praktycznie wszystko.
 
Kelly jest offline  
Stary 23-12-2008, 08:19   #18
 
Reputacja: 0 Niles Elmwood nie jest za bardzo znanyNiles Elmwood nie jest za bardzo znanyNiles Elmwood nie jest za bardzo znany
Kimberly, obozowisko profesora Salvatore, dnia 23 stycznia 1870 roku.


Salvatore nadszedł w towarzystwie czarnoskórego, eleganckiego mężczyzny.

- Panie i Panowie przedstawiam mojego przyjaciela i asystenta signore Samson Haswilhi.


Samson ukłonił przyjacielsko, dumnie noszonego na co dzień, czoła, omiatając towarzystwo spostrzegawczym wzrokiem. Ułamek sekundy dłużej, jak na pozostałych członkach wyprawy, zawiesił spojrzenie na młodej Afrykance, co nie uszło uwadze tylko Salvatore, który znał ja rodzonego brata młodego asystenta.

Po chwili jednak wszyscy odwrócili z powrotem swoją uwagę ku niebu i przykrywając oczy dłońmi lub w przypadku kobiet wachlarzami, w podziwie oglądało zawieszony na tle słońca podniebny statek.

- Olśniewające - powiedział do profesora Salvatore'a. - Jestem pod wrażeniem. Widziałem jak startował Henri Giffard w pięćdziesiątym drugim. Ale jego 'cygaro' miało raptem 130 stóp długości i jeden trzykonny silnik, a to jest kolos.

Profesor przyjrzał się dokładniej rozmówcy, który zdumiał go wiedzą techniczną napędu maszyn i uśmiechając się do niego niemo przyjął komplement z dumą przyglądając się potężnej konstrukcji.

- Ikarus, bo tak zostanie za chwilę ochrzczona ta konstrukcja, wykorzystuje w swoim napędzie fale i moce energetyczne- magnetyczne, które kryją się wszędzie. - Ogarnął z uśmiechem powietrze dookoła siebie obiema rękoma. - A zwłaszcza tam, w przestworzach, gdzie przewodzeni i ich natężenie jest skupione wręcz fenomenalnie. - Wskazał na chmury. - Ponadto obiekt posiada awaryjny, suplementarny napęd parowy o mocy 10kW.

- Czy pana dzieło, profesorze rozwija dużą prędkość? A jaką osiąga wysokość? Ilu ludzi potrzeba do obsługi? - dopytywał się William.

- Jak dotąd wzbiliśmy się na wysokość 2500 metrów, jednak śmiem twierdzić, że dzięki solidnej i szczelnej konstrukcji poziom ten mógłby zostać przekroczony co najmniej o kolejny tysiąc. Natomiast prędkość? Samsonie, czy podczas mojej nieobecności został pobity ostatni rekord? - zapytał z ciekawością Piccolo.

- Tak. - odpowiedział ku jego zaskoczeniu asystent - Osiągnęliśmy prędkość 30km/hr przy niemal bezwietrznej pogodzie - dokończył Samson wypinając dumnie pierś.

- Bravo! Bene! - klasnął w dłonie podekscytowany profesor klepiąc przyjaciela z entuzjastycznym rozmachem po plecach.

- Jak państwo widzą, statek składa się z trzech, połączonych w jedną całość odkrytym korytarzem, z którego odradzam korzystanie podczas lotu, wiklinowych części. Część frontowa to mostek kapitański z moją i Samsona kwaterami, znajduje się tam również mała maszynownia. Część środkowa, najobszerniejsza, to kajuty dla uczestników ekspedycji wraz z małą kantyną, aby uprzyjemnić Państwa podróż. W części trzeciej, ostatniej, znajduje się magazyn oraz kwatera dwuosobowej załogi. Tak więc panie Williamie, do obsługi mamy wliczając mnie i Samsona czteroosobową załogę.

Na znak Salvatore, gdy już wszystko zostało załadowane w magazynach, muskularnie zbudowany mężczyzna, który wyglądem swoim przypomniał wypisz, wymaluj marynarskiego bosmana, podał profesorowi zmrożoną butelkę włoskiego szampana.


- Czy któraś z obecnych dam zechciałaby zrobić nam tę przyjemność i przejść do historii i naszych wspomnień, przez pełnienie honorów przy nadaniu dla latającego statku nazwy? - to powiedziawszy uniósł szampana tak, by go wszyscy widzieli, z uśmiechem trzymając zmrożoną butelkę, którą uprzednio umocował za szklaną szyjkę do długiej posrebrzanej linki u burty statku.
 
Niles Elmwood jest offline  
Stary 23-12-2008, 10:40   #19
Banned
 
Reputacja: 1 Aschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znany
Cape Town, op 19 januari 1871 jaar Cape Town, 19 Stycznia 1871 roku
Gouverneur landgoed. Willa Gubernatora


Przyjęcie w willi Gubernatora było przygotowane i przeprowadzone perfekcyjnie. Jedynym problemem byli goście (jak zawsze w takich przypadkach). O ile William Eblis, miss Wodehouse, czy mr. Cook czuli się jak ryby w wodzie. O ile również dr. Wilburn, czy pani Doullitel jakoś pływali w ugrzecznionych wodach przyjęcia, o tyle reszta wyglądała jakby zupełnie nie pasowała do tej bajki… Pojawienie się doktora Edgara Jonesa było zaskoczeniem...
Wie is dit Jones? Society, zoals gebruikelijk, heeft een mening over alles ... Ik vraag me af wat we nog niet weet? Ik ben moe, een mooi schrijven van de tekst ter goedkeuring later ... Kto to jest ten Jones? Towarzystwo, jak zwykle ma swój pogląd na wszystko... Ciekawe o czym jeszcze nie wiemy??? Jestem zmęczony, jakiś ładny tekst o przyjęciu napiszę później...

Patter odłożył ołówek i podszedł do okna - zapadał zmierzch, piękno krajobrazu urzekało. Po chwili ponownie usiadł przy stole i skreślił szybko kilka listów mając nadzieje, że uda się je jutro wysłać do Anglii.


=====

Cape Town, op 20 januari 1871 jaar Cape Town, 20 Stycznia 1871 roku
Wij zullen het hoofd ... Wyruszamy...


Krótkie, urocze śniadanie w willi gubernatora rozpoczęło wyjątkowo napięty dzień. Podczas śniadania Gubernator dość enigmatycznie wytłumaczył nieobecność doktora Jonesa... Nieobecność jak się okazało obejmująca nie tylko śniadanie, ale również całą wyprawę. Szkoda, Patter liczył na ciekawy wywiad, ale cóż... taki był dziennikarski fach... Nie wszystko się udawało, a to co się udawało - nie zawsze tak jakbyśmy tego chcieli...
Korzystając z uprzejmości sir. Wodehouse'a Mark wysłał jeszcze kilka listów do Londynu - między innymi do Towarzystwa Geograficznego oraz Timesa. List do Omara - zaprzyjaźnionego Egipcjanina - zawierał wskazówki dotyczące mieszkania i ruchomości - tak na wszelki wypadek...

Po śniadaniu wszyscy uczestnicy wyprawy udali się na stację kolejową; skąd pociągiem ekspedycja miała udać sie do mijscowości Kimberly znanej z kopalnii diamentów. Pociąg, zdaniem Marka, był zdecydowanie zbyt zbrojny. Z dwoma karabinami i kompanią wojska zaczynał przypominać jeżdzącą fortecę... Lata spędzone w podróży, oczywiście nauczyły dziennikarza, że nie zawsze jest bezpiecznie; ale zawsze lepiej jest rozmawiać niż od razu pokazywać swoją siłę i próbować zastraszyć ewentualnego przeciwnika. Ludzie czesto reagują agresją, kiedy czują się zagrożeni - a stanie po drugiej stronie lufy karabinu zdecydowanie jest stanem zagrożenia.

Pierwszy dzień podróży upłynął na zachwycaniu się krajobrazami afrykańskimi oraz grzecznych i stonowanych rozmowach raczej o wszystkim i o niczym. Ludzie potrzebowali jednak czasu na przełamanie pierwszych lodów i zaznajomienie się z sobą...
Mark nie stronił od rozmów, choć niestety ich tematyka była bardzo powierzchowna i obejmowała raczej trunki (w przypadku sir. Lynch'a), gatunki traw (w przypadku lady Doullitel), obserwowane z okien pociągu zwierzęta oraz sposoby polowania (w praypadku panów Cucumbra i Beyersa) oraz ogólną sytuację. Dłuższą i bardziej znaczącą rozmowę Mark odbył tylko z dr. Wilburnem i sir Ellisem - dotyczyła ona wywiadu z dr. Livingstone'em...


=====

Afrika, op 22 januari 1871 jaar Afryka, 22 Stycznia 1871 roku
De eerste stappen in de echte Afrika ... Pierwsze kroki w prawdziwej Afryce...


Jumbo Afryka!

Jumbo, to słowo jakie słyszy się w Afryce bardzo często. „Cześć!” zastępuje tutaj wszystkie formy grzecznościowe i tytularne. Jednak zanim przywitamy się z Afryką – zwłaszcza tą prawdziwą – poza granicami miast konieczne są przygotowania. Dla Europejczyka Afrykańskie słońce jest zbyt mocne, a temperatury zbyt wysokie. Dlatego po przyjeździe podróżny czuje się bardzo wyczerpany. Często pojawiają się biegunki spowodowane zmianą temperatury i osłabieniem po podróży. Stan wyczerpania utrzymuje się przez 3 do 5 dni, zanim organizm jako tako zaaklimatyzuje się do tropiku z ogromną wilgotnością powietrza, zwłaszcza w okolicach rzek i zbiorników wodnych. Podczas pory deszczowej - woda leje się z nieba strumieniami, w żadnym wypadku nie przypomina to deszczów do jakich przyzwyczaja Europejska pogoda. Jest ciepło, parno, zapachy odurzają swoją intensywnością, aż kręci się w głowie. Wody jest jednak tak dużo, że po prostu stoi ona na ulicach nie chcąc wsiąknąć w ziemię. Praktycznie cały czas brodzi się w kałużach brązowej wody sięgających kostek… Klimat jest zatem wyjątkowo niezdrowy.
Pomimo swoistego uroku pory deszczowej – wizyty w Afryce tylko w porze suchej.
Jak wspominałem – pierwsze dni należy obowiązkowo spędzić w mieście urządzając częste, ale krótkie spacery.
Po okresie aklimatyzacji możemy wybrać się na pierwszą dłuższą wycieczkę za miasto. Większość wypraw organizowana jest na osłach lub konno, polecam strój do jazdy konnej – zarówno u Pań, jak i Panów. Najbardziej odpowiedni jest styl traperski lub stroje podróżnicze. Przede wszystkim należy postawić na wygodę. Tubylcy, jakkolwiek przeważnie przyjaźni, mogą być zbyt zainteresowani niecodziennym dla nich strojem; a to, może prowadzić do nieprzyjemnych sytuacji. Samochód jest nieprzydatny poza utwardzonymi drogami miasta, a ilość kurzu jaką wzburza skutecznie utrudnia oddychanie.
Niech mi wolno będzie udzielić jeszcze rady dotyczącej planowania dnia. Na dłuższe wycieczki wyruszyć należy przed godziną ósmą rano, po lekkim (najlepiej kontynentalnym) śniadaniu. Przed godziną dwunastą należy schronić się w cieniu i odczekać do godziny czternastej; są to godziny największego gorąca i łatwo o bóle migrenowe, a nawet udar słoneczny. Po odpoczynku możemy spokojnie kontynuować podróż. Krótsze wycieczki rozpoczynamy po godzinie czternastej, aby wrócić tuż przed zmrokiem. W żadnym wypadku nie należy podróżować po zmroku – jeżeli zmrok zastanie nas poza miastem należy bezwzględnie rozbić obóz i rozpalić ognisko. W zasadzie – na wszystkie wycieczki należy zabierać miejscowego przewodnika; afrykańskie sawanny są bardzo rozległe i odległości wydają się znacznie mniejsze, niż są w rzeczywistości…

W Afryce dominuje kilka typowych dla tego kontynentu krajobrazów. Są to pustynie zarówno piaszczyste, jak i kamieniste. Oazy – będące źródłami wody na pustyniach, Sawanny, czyli obszaru równinne porośnięte trawami, nierzadko o znacznej wysokości (do 3 metrów). Na sawannach spotyka się nieliczne akacje (często karłowate) oraz baobaby. Ostatnim typem krajobrazu jest busz nazywany również sawanną drzewiastą lub krzaczastą; z powodu znacznej ilości drzew i ciernistych krzewów porastających teren. Bardzo często w pobliżu rzek i zbiorników wodnych sawanna przeradza się w busz. Zwrócić uwagę należy również na krajobrazy górskie oraz nadmorskie – bardzo zbliżone klimatycznie do południowych Włoch.
Najwięcej zwierząt jest oczywiście na sawannie, korzystających z dostępności roślinności. Ze zwierząt roślinożernych wymienić należy: słonie, nosorożce, żyrafy, antylopy, zebry, bawoły, oraz góralki. Zwierząt drapieżnych również jest wiele: gepardy, lamparty, lwy, serwale oraz żywiące się padliną: hieny oraz szakale. Ptaki licznie reprezentowane są przez: sępy, strusie, marabuty, dropie oraz sekretarze. Pospolite są tu żółwie, węże i jaszczurki oraz szczególnie niebezpieczne krokodyle zamieszkujące większość zbiorników wodnych i rzek. Dokuczliwe owady to przede wszystkim komary i mrówki, ale również: szarańcza, termity, pasikoniki i mszyce.

Będąc na sawannie od czasu do czasu warto spojrzeć w górę, gdzie chmury pędzą gnane wiatrem i urządzają nam prawdziwy spektakl na błękitnym niebie. Tak błękitnego nieba nie ma nigdzie poza Afryką!

Afryka potrafi zaczarować, rozumiem tych, którzy związali z nią swoje życie i tych którzy, kiedy raz ją zobaczyli, zarazili się jej pięknem jak malarią i ciągle do niej wracają. To kontynent ekstremalnych doznań, w którym można zakochać się od pierwszego wejrzenia i kochać wiernie do ostatniego. Jednak równocześnie – jest to bardzo niebezpieczny kontynent. Afryka potrafi zaczarować, ale potrafi również zabić…



=====

Kimberly, op 23 januari 1871 jaar Kimberly, 23 Stycznia 1871 roku
Man's droom van het vliegen ... I - niet. Człowiek marzy o lataniu... Ja - nie.


Kimberly okazało się typową osadą górniczą z rzędami drewnianych domów zbitych z desek i kilkudziesięcioma namiotami. Osadą pełną wozów i przekrzykujących się górników i tragarzy. Sir. Whitemoor poinformował członków ekspedycji, że udajemy się wszyscy do obozowiska dr. Salvatore znajdującego się poza osadą. Trochę ponad mila (jeżeli Patter dobrze ocenił odległość) jazdy po praktycznym bezdrożu była przedsmakiem tego co czekało ekspedycję. Obozowisko dr. Salvatore było niewielkie, ale bardzo dobrze zorganizowane. Kilka namiotów ulokowanych pod kepą drzew akacjowych; niewielkie ognisko z kociołkiem, z którego rozchodził się bardzo miły dla nosa zapach i odgłosy sawanny... To wszystko dotarło do Patter'a po chwili. Pierwszą rzecza jaka rzuciła się w oczu po opuszczeniu powozów była ogromna, cylindryczna konstrukcja unosząca się nad ziemią, nad widocznym jeszcze placem budowy - tego czegoś...
Rozmowa toczona przez sir Williama z dr. Salvatore oraz entuzjastyczne opinie Nadii pozwoliły Patterowi na, przynajmniej częściowe, zduszenie tego dziwnego uczucia jakie pojawiło się w okolicach żołądka... "Reporter powinien do wszystkiego podchodzić obiektywnie" - upomniał się w myślach, więc do tego też trzeba podejść obiektywnie...

Nie, nie - na bycie ojcem chrzestnym tego pojazdu nie miał najmniejszej ochoty...
 

Ostatnio edytowane przez Aschaar : 26-12-2008 o 12:28. Powód: formatowanie tekstu
Aschaar jest offline  
Stary 24-12-2008, 14:04   #20
 
Latilen's Avatar
 
Reputacja: 1 Latilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodze
Wrzuta.pl - 02 - angelique kidjo - bahia


Afryka. Jeszcze nie wstał dzień. Duszne powietrze wpadało przez otwarte drzwi na taras. W jadalni nawet służba nie zaczęła się krzątać. Dziewczyna całą sobą witała dzień i żegnała swój ogród.

"Dolcissima Africa. Perche ti amo? Perche sei per me come l'aria? Non lo so, ma uno e importissimo. Mia marde ha detto, questo viaggio era l'ultimo. L'ultimo. Come si puo vivere senza l'aria?" Przesłodka Afryko. Dlaczego cię kocham? Dlaczego jesteś dla mnie niczym powietrze? Nie wiem, ale jedno jest najważniejsze. Matka powiedziała, że to moja ostatnia podróż. Ostatnia. Jak żyć bez powietrza?

Walizki spakowane już czekały w holu. Volta siedziała zaraz przy jej nodze niespokojnie machając ogonem. Czuła nadchodzące zmiany. Czy później pozwolą jej ją zatrzymać?

Słońce powoli wstawało. Lokaj już rozkładał zastawę do śniadania. Chiarę chowała firanka, nadając wiatru materialność. Po chwili przez ogród przemknęła Signiora Nadia, znikając między drzewami. Volta już chciała się zerwać, ale lekkie klepnięcie w czubek głowy wybiło jej z głowy głupie pościgi.

"E' vero. Volta non sa, come deve comportare. Ma sempre, sempre ascolta le mie parole. Sempre. No, non e' vero. Non sempre. Di solito." To prawda. Volta nie wie, jak się powinna zachowywać. Ale zawsze, zawsze mnie słucha. Zawsze. Nie, nie prawda. Nie zawsze. Zazwyczaj.

Niebo zmieniało kolor. Zupełnie jakby nie chciało, aby ktokolwiek złowił jego odcień i przeniósł na obraz.

- Panienko Chiaro, wszędzie panienki szukałem... -
ciepły głos Ananda wyrwał ją z zamyślenia, budząc pierwszy uśmiech tego dnia.

***


Wspaniale! "Il treno. Non ne posso essere piu' peggiore." Pociąg. Nie mogło być gorzej. Po "peronie" poniósł się ryk wściekłego zwierzęcia. Volta zjeżona z wystawionymi zębami nie opuszczała boku swojej właścicielki. Chiara z wysoko uniesioną brodą, cała dumna niczym paw.
- No, no no! Żadnej klatki! Nie! - podparła się pod boki.
Jej głos nie znosił sprzeciwu.
- Ale to groźne zwierze, nie mogę pozwolić, aby w składzie...
Jak na komendę kolejne ostrzegawcze warknięcie przecięło powietrze, kiedy tragarze starali się zbliżyć do bestii.
- Ona jedzie ze mną. Wolna.
- Odpowiadam za ten pociąg, nie mogę...
- Jak się nazywasz?
- przerwała bez ceregieli pracownikowi kolei. Nie znosiła wykorzystywać swojej pozycji, ale niekiedy nie pozostawało nic innego.
- Samson Hesternel.
Nadszedł moment rozłożenia pawiego ogona. "A niech tam, niech sobie myślą, że jest rozpuszczoną szlachcianeczką."
- Hesternel? Zapamiętam sobie dobrze. I przekażę mojemu ojcu gubernatorowi Wodehouse'owi, - wyraźniej tego nazwiska już się nie dało - jak się traktuje jego córkę. Panie Hesternel.
- zęby prawie jej zazgrzytały. Sięgnęła do torby. - A nawet sobie zapiszę.
Mężczyzna zbladł.
- Ale ja naprawdę nie mogę.
"Che rabbia!" Jasny gwint! Chiara już miała tupnąć nóżką obutą w mocne, wytrzymałe buty myśliwskie i krzyknąć z rozpaczą "Anand", ale tylko zagryzła wargę.
- W takim razie nie mamy o czym dyskutować. Proszę mi wskazać wagon towarowy. Pojadę w nim z Voltą i przypilnuję moje sprzętu, skoro nic innego nie da się zrobić.
Zaplotła dłonie na piersi, a Hesternel poruszył bezgłośnie ustami, błagając o zmiłowanie.
- Na co pan czeka? Nie możemy opóźniać odjazdu pociągu. - wzruszyła ramionami.
Volta mlasnęła szczęką.
Mężczyzna westchnął.
- Ale to na pani odpowiedzialność.
Chiara uśmiechnęła się szeroko i trzymając kapelusz jedną ręką szybko dołączyła do pozostałych tanecznym krokiem. Tuż za nią podążała bestia. Można by przysiąc, że też się uśmiecha. Aż do momentu, kiedy uświadomiła sobie, że ma wsiąść do tej puszki na szynach.

Dopiero wtedy się zaczęło. Nalegania Chiary nie pomagały, jej wołanie, zaklinanie, błaganie, rzucane klątwy do trzeciego pokolenia wstecz. Ta zaczęła tupać, ciągnąć potwora za szyję do środka i pchać ją za zadek. Nawet ugryzła Voltę w ogon. Nic nie pomagało.
- Per Carita! No wejdźże do środka! - wrzasnęła płaczliwie, a tamta tylko położyła uszy po sobie.
- Panienko, co się dzieje?
- Anand!
- dziewczyna rzuciła mu się na szyję, kiedy ten pojawił się spóźniony na peronie, aby się pożegnać. - Lei non vuole prendere il treno! Ho provato tutto! Ona nie chce wsiąść do pociągu! Już wszystkiego próbowałam!

Anand ze stoickim spokojem podszedł do bestii i mimo jej protestów (o dziwo nie gryzła mocno, a tylko udawała że go chce użreć) wziął ją na ręce i wniósł do środka. Po czym ponownie pojawił się na peronie. Poklepał delikatnie Chiarę po głowie, a ta stała jak dziesięciolatka z ustami w dzióbek i patrzyła na niego tymi swoimi niebieskimi oczami.
- Nie przegrzewaj się. Dbaj o siebie. Zabezpieczaj obrazki i nie oddalaj się zbytnio od grupy.
- Jedź ze mną.
- szepnęła cicho.
Hindus przygarnął ją do siebie i pocałował w czubek głowy.
- Po co? Sama sobie nie poradzisz?
Kpina w jego głosie spowodowała, że dziewczyna oderwała się od niego wskoczyła do wagonu i wystawiła język.
- E migliore senza te! Ha! Ancora vedrai! Jest lepiej bez ciebie! Ha! Jeszcze zobaczysz!

Pomachała mu na do w2idzenia, kiedy pociąg już ruszał i poszła walczyć z Voltą. Ta niespokojnie latała po wagonie, nie mogła znaleźć sobie miejsca, deptała towarzyszom jej pani po nogach.
- Basta! - powiedziała twardo Chiara. - Leżeć! Gia'! Już!
Volta w końcu położyła się w przejściu między przedziałami. Mimo iż miejsca było w bród, panna Wodehouse usiadła zaraz obok niej, a od razu łeb bestii znalazł się na jej kolanach. Dziewczyna gładziła płową sierść i nuciła cicho kołysankę z dzieciństwa. Nie mogła oderwać oczu od widoków zza okna. Nagle zapragnęła rysować. Z podręcznej torby wyciągnęła szkicownik, kolorowe kredki i oparła się wygodniej o grzbiet drzemiącego potwora.
Najpierw tylko ołówkiem. Z pamięci.
Potem drzewa, piękne, każde inne.
Potem chciała uchwycić kolor, światło, ciepło słońca.

A potem... potem... Potem świat przestał istnieć.
]


Aż dojechali. Volta radośnie wypadła na zewnątrz, potrącając w przejściu tych, którzy niechcący stanęli na jej drodze. Witaj stała ziemio! Chiara rozciągnęła zastane kości i wyszła na zewnątrz, gdzie z szeroko otwartymi oczami spoglądała na statek. Zamieniła się w słup soli. Kapelusz spadł z jej głowy, rozwiewając włosy. W oczach dziewczyny, Słońce przemykało po konstrukcji podniebnej maszyny, jakby ta wypinała dumnie pierś i prezentowała całą swoja wielkość. Stała oczarowana i dopiero opowieść profesora Piccolo odciągnęła jej uwagę. Wtedy całą skupiła na Włochu. Jakby świat kończył się tylko na jego słowach - jasnych i pełnych zaangażowania, pasji.

"Ma, un momento..."Ale, chwileczkę... spojrzała na Voltę, która biegała dokoła i ciągle kogoś zaczepiała, aby się z nią bawił. "Volta nell'aria". Bestia w powietrzu. Zaśmiała się. "Va bene." No dobrze.
Chiara vs. Volta runda druga. "Może po prostu spić ją szampanem? Zawsze go lubiła..."

Należało zacząć systematycznie. Uśmiechnęła się szeroko. Ponownie musiała pilnować języka, żeby nie krzyknąć "Io! IO! Posso?"Ja! Ja! Mogę?
Przyjrzała się szampanowi z bliższej odległości, stając na palcach.
- Jako najmłodsza muszę jakoś zaskarbić sobie państwa przychylność, bo z pewnością jeszcze nie raz się będziecie mieli mnie dość. Chyba, że któraś z pań woli przejąć pałeczkę?

I spojrzała po signiorze Lloyd i Doullitel, choć ręce ją świerzbiły, a rozwiane włosy mimo wszystko ujawniały rozgrzane, podekscytowane ogniki w oczach.
 
__________________
"Women and cats will do as they please, and men and dogs should relax and get used to the idea."
Robert A. Heinlein
Latilen jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 13:42.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172