Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 14-01-2009, 19:14   #31
 
Kutak's Avatar
 
Reputacja: 1 Kutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwu
Salvatore uwielbiał te chwile. Uwielbiał te dni, te godziny, te minuty – nawet sekundy – gdy jego wynalazki pokazywały swą moc. Swą siłę. Lata projektów, całe dnie w pracowniach. A wokoło kobiety, zabawy, dwory, poezja, ach – tyle życia przepływało mu za plecami. Ale teraz odniósł sukces, kto wie, czy nie ten życiowy. Teraz znów był na szczycie – nie było już miejsca na szepty o „szalonym dziedzicu”, nikt nie ważył spojrzeć się na niego z pogardą, gdy opowiadał o swym wielkim przodku, wszyscy dżentelmeni, którzy jeszcze niedawno nie chcieli nawet spojrzeć na jego projekty, teraz za punkt honoru postawili sobie zaproszenie go do swego salonu… Był wielki. I tą wielkością chciał się napawać.

- Profesorze, trzy i pół tysiąca osiągnięte. – odezwał się Samson.

- Cudownie.

- Kontynuować wznoszenie na pułap czterech tysięcy? – w głosie było wyraźnie słychać podniecenie możliwością pobicia kolejnego, niemożliwego dla żadnej innej maszyny, rekordu.

- Nie tym razem. Pamiętajmy o gościach. Z pewnością mieliby pretensje, a gdyby obciążenia spowodowane taką wysokością spowodowałyby jakąkolwiek awarię… Nie, nie ma mowy. – mówił, lecz sam nawet nie wiedział, kogo chce przekonać – swego rozmówcę, czy może… siebie. – Wracamy na 340 stóp.



- Piękne… I ten horyzont… - westchnął cicho Samson

- Słucham? – zachwyt nad czymś tak pospolitym dla wenecjanina jak horyzont wzbudził jego żywe zainteresowanie.

- Europejczycy nigdy tego nie rozumieli. Gdy żyje się w dżungli, puszczy, nikt nie widzi horyzontu. O tym się słyszy, o tym się mówi, ale mało kto zdołał to zobaczyć. Moi dziadowie wierzyli, że to właśnie tam, za horyzontem, znajdziemy się wszyscy po śmierci.

- Ale przecież ty…

- Tak, od dziecka wid
ziałem horyzont. Ale sentyment do takich rzeczy po prostu się dziedziczy. – oznajmił asystent z niewielkim uśmiechem na twarzy. – W dzieciństwie też zawsze chciałem być ptakiem. Żeby widzieć, wszystko widzieć. Takie rzeczy pozostają we krwi…

- A któż z nas nigdy nie pragnął lecieć? Lot jest elementem naszej duszy, świadectwem naszego boskiego pochodzenia. Każdy o tym marzy. A my tego dokonaliśmy… Zdrowie, nasze zdrowie. I naszego najwspanialszego dzieła! – zawołał profesor, podając rozmówcy kieliszek, a następnie nalewając doń szampana.

***

- Robi wrażenie, czyż nie? – odezwał się Piccolo, opierając się o burtę nieopodal Williama.

- Cały świat u naszych stóp… - zaczął, nie czekając na odpowiedź rozmówcy Piękna perspektywa… Takie sterowce to właśnie przyszłość – dla każdego z nas. Odkrywcy dotrą tym w każde miejsce, myśliwi z jego pokładu zapolują na każdą bestię, artyści stworzą podczas lotu wiekopomne dzieło, ci zaś, którzy po prostu chcą gdzieś dotrzeć, nie znajdą szybszej formy transportu. A gdy udoskonalimy ten projekt… Sterowce bojowe chociażby, czy to nie przyszłość wojen na całym świecie? – profesor westchnął cicho – Ale to dopiero przyszłość.

- A pan, z tego co słyszałem, pytał się o polowanie. Zachęcam wszystkich do wzięcia udziału, to doskonała forma rozrywki. Z tym, że ze względu na sporą wagę wyprawy
Salvatore zaśmiał się cicho z tej, w jego mniemaniu, dowcipnej dwuznaczności – zdobywanie łupów tychże łowów jest nieco utrudnione. Dawniej mieliśmy na pokładzie grupkę tubylców z jednego z sąsiednich plemion, zresztą wciąż dzikich. Czegóż oni nie potrafili zrobić! Ześlizgiwali się na linach, obwiązywali nimi antylopy, a potem wciągaliśmy na linie i mięso, i naszych przyjaciół. Ach, niczym widowiska z najlepszego cyrku…

- Nie ma jednak czym się martwić. Lądowanie dla tego sterowca to niewielki problem. Jeżeli więc zdecydujecie się panowie na polowanie, raczcie szepnąć słówko, a wylądujemy, by wieczorem zjeść wytworną kolację z darów Afryki.
 
__________________
Kutak - to brzmi dumnie.

Ostatnio edytowane przez Kutak : 14-01-2009 o 19:17.
Kutak jest offline  
Stary 15-01-2009, 13:12   #32
Adr
RPG - Ogólnie
 
Adr's Avatar
 
Reputacja: 1 Adr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputację
Nadia Lloyd - William Cook – Kirk Beyers


William chciał jak najszybciej zająć się swoimi sprawami i niecierpliwością oczekiwał na ochrzczenie powietrznego statku. Wreszcie ustalono, że zaszczyt nadania imienia powietrznej machinie przypadnie córce gubernatora. Panna Wodehouse wydawała się osóbką mało rozgarniętą co mogło irytować niektóre osoby. Jednak Williamowi przypadła do gustu jej żywiołowość i energia oraz zaciętość jaką mimowolnie okazywała.

Młode kobiety zawsze stanowiły szczególny obiekt jego zainteresowań i mimo nieubłaganie upływających lat wciąż przyglądał się im z młodzieńczą fascynacją. Jego interesowność wobec młodych kobiet łatwo było dostrzec widząc u jego boku Nadię, z która podczas dotychczasowej podróży prawie się nie rozstawał. Właśnie swojej towarzyszce podróży okazywał najwięcej uwagi i admiracji, ze względu na szczególną sympatię jaką ją darzył od dzieciństwa.

William z ulgą przyjął nadejście kulminacyjnego momentu chrztu. Okręt przyjął nazwę - "Dedalus". William zorientował się, że załadunek potrwa dosyć długo. Uznał, że naszła go ochota na przechadzkę. Spojrzał porozumiewawczo na Nadię:

- Może przespacerujemy się troszkę? - zapytał przyjaciółkę.

Nadia spojrzała na przyjaciela z wdzięcznością, a w jej oczach krył się ciepły uśmiech. Po tak długiej i niewygodnej podróży ruch był dla niej wielkim wybawieniem, a możliwość rozmowy sam-na-sam z Williamem i zwiedzanie okolicy podobały jej się o niebo bardziej, niż kolejne godziny spędzone wśród wciąż mało znanego towarzystwa.

- Z wielką przyjemnością, sir - ukłoniła się dystyngowanie jak na damę przystało. Na jej twarzy gościł figlarny uśmiech; najwyraźniej chciała podkreślić, że i ona dała się wciągnąć w świat sztucznej grzeczności i mało znaczących rozmów, które otaczały ich od kilku dni.

Tymczasem William zerknął na rozentuzjazmowanego Belga Kirka Beyersa, który co chwila szeptał komplementy pod adresem statku:
- Oszałamiające! Wspaniałe! Niewyobrażalne! – powtarzał Beyers.

William podszedł dwa kroki w jego stronę prowadząc Nadię pod rękę.

- Panie Beyers może zechciałby pan dotrzymać nam towarzystwa podczas ostatniego spaceru po twardym gruncie? – zaproponował.

- Z przyjemnością - Kirk skinąwszy głową, uchylił nieco melonik - Tym bardziej, że, jak mniemam, podczas następnego etapu wyprawy twardy grunt stanie się towarem deficytowym - wykonał ruch ręką, przepuszczając pannę Nadię i pana Cooka przodem, po czym zrównał z nimi krok.

William Cook zaznajomił się z Kirkiem Beyersem już na przyjęciu u gubernatora ale wymienili wtedy tylko kilka grzecznościowych uwag. W czasie podróży pociągiem nadarzyła się okazja do pogłębienia znajomości. William Cook kilkakrotnie wychodził z panem Beyersem zapalić fajkę i przy okazji porozmawiać na różnorodne tematy. Pociąg do zażywania tytoniu sprawił, że panowie poznali się lepiej i dobrze czuli się w swoim towarzystwie.

- Widziałem że duże wrażenie wywarł na panu powietrzny statekWilliam zagadnął Belga. – Mnie również fascynuje perspektywa powietrznej eskapady. To nagłe spotkanie z odmiennością jakie zafundował nam profesor Salvatore jest doprawdy fascynujące.

- Wprost nie mogę się doczekać, kiedy wsiądziemy na pokład tego okrętu. To niebywałe, móc przemierzać przestworza niczym ptak - odparł Beyers. - Co prawda, jeśli mam być szczery, co przysparza mi nieco wstydu przed damą... - urwał, spoglądając na Nadię, po czym zreflektował - ... nie, nie z powodu szczerości, gdyż jest to niewątpliwie szlachetna cecha, jednakże w dzieciństwie niezbyt lubiłem duże wysokości... - umilkł na chwilę, lustrując kadłub sterowca - ... prawdę mówiąc - jestem trochę zaniepokojony. W końcu jestem lekarzem, nie inżynierem. Myślą Państwo, że konstrukcja wytrzyma? - dodał szybko, spoglądając na rozmówców.

Nadia była zaskoczona, że William zaprosił do wspólnego spaceru pana Beyersa. Myślała, że uda im się spędzić wspólnie kilka chwil i porozmawiać swobodnie - o podróży, o wrażeniach, o przyszłości. Jednak towarzystwo nieoczekiwanego gościa okazało się dla ciemnoskórej kobiety bardzo przyjemne. Przysłuchiwała się rozmowom obu mężczyzn i ujęła ją niewystudiowana szczerość i prostolinijność doktora.

- Myślę, że nie ma się czego obawiać - odezwała się wreszcie. - Jeśli można latać będąc zawieszonym jedynie na cienkich, jedwabnych szarfach, to jestem pewna, że tym bardziej taki kolos udźwignie nasz ciężar. Wyprawa ta jest na tyle ważna i zainwestowano w nią tyle pieniędzy, że nie sądzę, by ktoś ośmielił się ryzykować życiem tylu znanych osobistości. Nie pozostaje nam nic innego, jak wierzyć w zapewnienia pana Piccolo. Poza tym myślę, że gdy wzbijemy się w powietrze i zobaczy pan te niesamowite krajobrazy, poczuje się pan jak ptak szybujący w przestworzach i zapomni pan o strachu...

Nadia zamilkła nagle, gdy zdała sobie sprawę ze zbytniej poufałości, której pan Beyers mógłby sobie nie życzyć z jej strony. Uśmiechnęła się niepewnie i spojrzała na Williama.

- Chyba powinniśmy już wracać, oddaliliśmy się nadto, a załadunek mógł już się zakończyć. Nie byłoby dobrze, gdyby statek odleciał bez nas.

- Masz rację ślicznotko
– przyznał pan Cook.

Gdy trójka spacerowiczów dochodziła już do lądowiska, im oczom ukazała się nieoczekiwana scena. Oto panna Chiara Wodehouse po raz kolejny miała kłopoty z Voltą, tym razem wydawało się, że dużo poważniejsze niż na stacji kolejowej. Bestia była zdezorientowana, agresywna i wystraszona. Nie reagowała na rozkazy, nie dała się zaciągnąć na chybotliwy trap, nie dała się nawet dotknąć ni podnieść. Wydawało się, że cała wyprawa może opóźnić się sporo, gdyż Chiara nie dawała za wygraną i nie wyobrażała sobie, by jej czworonożna towarzyszka mogła zostać na lądzie.

Nadia niewiele myśląc puściła ramię Williama i podeszła do miejsca odgrywania się tych dantejskich scen. Spojrzała najpierw na Chiarę, szukając w jej twarzy zgody na ingerencję między nią, a Voltą. Potem uklęknęła przy zdenerwowanym psie i nawiązała z nim kontakt wzrokowy. Trwało to kilka minut, nim Volta uspokoiła się i wpatrywała się niczym zahipnotyzowana w oczy mulatki. Coś między nimi zaczęło się dziać, tworzyć jakaś dziwna i nie do końca zrozumiała więź. Wszystko odgrywało się bez słów, bez gestów, bez dotyku, jedynie za pomocą głębokiego spojrzenia. Kiedy psina była już "zaczarowana", Nadia zbliżyła się do niej, wyciągnęła ręce, dała się dokładnie obwąchać, poznać, posmakować wszystkimi zmysłami. Pogłaskała Voltę, przytuliła się do niej i pieszczotliwie gładząc ją między uszami, szeptała po cichutku słowa przeznaczone tylko dla niej.

"Nie bój się, nic ci nie grozi. Twoja pani jest przy tobie i nie da zrobić ci krzywdy. Musisz być grzeczna i posłuszna, nic ci się nie stanie. Ta wielka maszyna nie jest groźna, jest tylko trochę ciasna, ale wytrzymasz i wkrótce wyląduje na ziemi, a wtedy będziesz mogła się wybiegać i wyszaleć. Wiem, że nie wygląda to dobrze i jesteś nieufna, ale uwierz mi i swojej pani. Ona nie da ci zrobić krzywdy..."

Nadia przemawiała tak przez jakiś czas, wprost do ucha Volty, by nikt prócz ich nie zdołał tego usłyszeć. Tak naprawdę nie liczy się język, nie liczą się nawet słowa. Liczy się przekaz, sugestia, niewidzialna nić porozumienia. Kobieta wlewała w serce psa swoje myśli, swoje sugestie, które wkrótce stały się myślami i wolą Volty. Jedno takie zbliżenie nie zawsze wystarczało, przeważnie praca ze zwierzęciem trwała dniami i tygodniami, nim nawiązała się między nim a Nadią więź na tyle głęboka, by myśl jednego, była myślą drugiego. Ale w tym wypadku Volta miała już swoją panią. Wystarczyło więc zasugerować jej, że jest to ich wspólna wola. Pies uspokoił się i wyglądał potulnie.

- Myślę, że to pomoże. - odezwała się Nadia wstając z klęczek i głaskając ostatni raz Voltę. - Nie powinna stawiać oporu, przynajmniej na razie. Lecz po lądowaniu na najbliższym postoju będzie pani musiała jej to wynagrodzić.

Mulatka uśmiechnęła się i zostawiła Chiarę samą z Voltą, szukając towarzystwa swojego Williama, który nadal stał razem z Beyersem obserwował całe zdarzenie.

William przeprosił na chwilę swego towarzysza i zaprowadził Nadię na statek powietrzny. Znalazł dla niej dogodne miejsce do obserwacji i zszedł jeszcze na ostatnią fajeczkę w towarzystwie pana Beyersa.
 

Ostatnio edytowane przez Adr : 15-01-2009 o 15:58.
Adr jest offline  
Stary 18-01-2009, 01:18   #33
 
Latilen's Avatar
 
Reputacja: 1 Latilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodze
Wrzuta.pl - Lulu Rouge - 04 - Ninna Nanna

"Immagino che altri mi vedano come ragazza stupida. Non me ne importa. Nella vita ci sono cose piu' importante." (Zdaje mi się, iż pozostali widzą we mnie głupiutką dziewczynę. Nie obchodzi mnie to. W życiu jest o wiele więcej spraw ważnych.)
- Papa' non arrabiarti! - szeptała wciąż i wciąż ojcu do ucha. - Non arrabiarti.(tato nie złość się, nie złość)

Ale cóż miała robić? Nie było nic czym mogłaby się zająć. Jej przybory zostały zapakowane na pokład "una grande panino francese" (wielkiej francuskiej bułki). Niestety definitywnie odmówiono przewiezienia jej aparatu fotograficznego. A szkoda. Część plemion uwielbia robić sobie zdjęcia. Zresztą lampa mogłaby służyć również do odstraszania zwierząt. Inne rzeczy z pewnością jednak są o wiele bardziej przydatne. W to nie śmiała wątpić.

Przybycie żołnierzy wyrwało Chiarę z wesołości. Zamarła, a Volta, która do tej pory bezczelnie pałętała się tragarzom pod nogami, stanęła zaraz przy swej opiekunce. Jakby dokładnie wiedziała, co należało zrobić. Nie zwracać na siebie uwagi, trzymać się blisko odpowiednich nóg, a w razie niebezpieczeństwa rzucić się do gardła napastnikowi. Per fortuna, nikt się do dziewczyny nie zbliżał.
- Non ha sentito niente? - Chiara schyliła się, łapiąc zwierza za szyję. - Questi soldati parlano, che lui e' un uomo brutto. (Nie czułaś nic? Ci żołnierze mówią, że on jest złym człowiekiem.)
Spojrzały sobie w oczy.
- Puoi avere ragione. Non sapiamo tutto. (może masz rację. Nie wiemy wszystkiego.)- przytaknęła i skierowała swoje kroki w stronę ojca, aby się z nim pożegnać. Nuciła cicho kołysankę, którą śpiewała jej matka w dzieciństwie.

Kłopoty ponownie zaczęły się, kiedy Volta miała wejść na pokład maszyny. Nic nie pomagało. Prośby i groźby, które już i poprzednio nie dawały efektu, wypowiadane coraz bardziej nieszczęśliwym tonem, nie przebłagały zwierzęcia. Chiara westchnęła i usiadła na krawędzi trapu. "Brutta cappa!" (zła koza!)

I wtedy z nieba spadła jej Nadia, która zaczarowała Voltę i ta grzecznie, sama nawet, weszła na "bułkę". Chiara podziękowała serdecznie w duszy przeklinając charakterek zwierzęcia. Chociaż sama nie była lepsza. Od początku podróży zdążyła zaprezentować już cały wachlarz emocji. Do wyboru, do koloru.

Weszła do swojego pokoju i usiadła zmęczona na swoim łóżku. Volta od razu wpakowała się obok niej, kładąc jej pysk na kolanie.
- Teraz to się nie podlizuj. - Chiara przewróciła oczami, ale prawie od razu zaczęła drapać bestię za uchem. Sama nasunęła jej się ponownie dziecinna kołysanka, jaką jej śpiewała pierwsza opiekunka. Ponieważ to zwykle uspokajało i usypiało bestię, panienka Wodehouse zaśpiewała półgłosem:

"Ninna nanna ninna o
Questo bambino a chi lo do'

Ninna nanna ninna o
Questo bambino a chi lo do'

se lo do' all'uomo bianco
se lo tiene finche' campo

se lo do' all'uomo nero
se lo tiene un mese intero

se lo do' al lape fame
se lo tiene una settimane

Ninna nanna ninna o
Questo bambino a chi lo do'

Ninna nanna ninna o
Questo bambino a chi lo do'"


(Kołysanka, ooo/ tego maluszka, komu go dam/ Kołysanka, ooo/ tego maluszka, komu go dam/ jeśli dam go człowiekowi białemu/ będzie go trzymał do końca świata/ jeśli dam go człowiekowi czarnemu/ będzie go trzymał przez cały miesiąc/ jeśli dam go czarownicom. będą go trzymały przez tydzień/Kołysanka, ooo/ tego maluszka, komu go dam/Kołysanka, ooo/ tego maluszka, komu go dam/)

Kiedy bestia zasnęła, Chiara wyszła cichaczem z pokoju. Z podziwem obserwowała ziemię. "Impossibile!" Słuchała też z zaciekawieniem rozmów, ale póki jej nie zadano pytania, nie odzywała się. W końcu większości osób zdawało się, iż niewiele mogłaby wnieść do rozmowy, prawda? Po cóż niszczyć ten piękny obrazek głupiutkiej, upartej pannicy? A tymczasem może jeszcze zaspokoi ciekawość względem latającej machiny - i zrobi kilka szkiców wnętrza. Wraz z podróżnikami, ovviamente.
 
__________________
"Women and cats will do as they please, and men and dogs should relax and get used to the idea."
Robert A. Heinlein
Latilen jest offline  
Stary 19-01-2009, 22:31   #34
 
Gob1in's Avatar
 
Reputacja: 1 Gob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputację
Kirk z pewną ulgą przyjął propozycję krótkiego spaceru przed zaokrętowaniem na pokładzie statku powietrznego.

"Zaokrętowanie? - do diaska, czy na tego typu podniebnych konstrukcjach ludzie się okrętują, czy może jakoś inaczej... - Belg był coraz bardziej zdenerwowany tym, co miało nastąpić za chwilę. Jego nerwowość zdradzało nieświadome przygryzanie wąsa, jak zawsze w stresujących sytuacjach.

Chwila rozmowy nie pomogła zbytnio, mimo życzliwego słowa ze strony panny Nadii. Moment wejścia na pokład tej piekielnej machiny zbliżał się nieubłaganie. Gdy pan Cook oddalił się wraz ze swą egzotyczną towarzyszką, Beyers zdołał się wykręcić jeszcze jedną fajeczką. Ledwo odpalił, tak mu się ręce trzęsły.
Swój niemal przeraźliwy niepokój próbował maskować za wciśniętym w kącik ust ustnikiem wygiętej i pozbawionej zdobień fajki oraz kłębami wydmuchiwanego dymu.
- Już wiem, jak czuje się to biedne zwierzę... - mruknął, mając na myśli psa panny Chiary.

Gdy nadszedł pan Cook, Kirk wysilił się na uprzejmy uśmiech. Miał nadzieję, że jego rozmówca nie poczyta jego nerwowości za niechęć lub grubiaństwo.

- Co pan sądzi o Cucumberze, czy jak on tam się naprawdę nazywał? - zapytał, próbując przegnać niedobre myśli - Że też Królewskie Towarzystwo Geograficzne nie przejrzało jego maskarady. Poszukiwany przez prawo morderca w tak zacnym towarzystwie, niesłychane! - pokręcił głową spowitą w wydmuchiwanym właśnie tytoniowym dymie. - Prasa miałaby pożywkę na długie miesiące - dodał.
- Ma pan rację. A może ta cała afera to właśnie prowokacja mająca dostarczyć tematu londyńskim brukowcom. Kto wie? - odparł William.
- Miejmy nadzieję, że pozostali uczestnicy nie szykują już podobnych niespodzianek i dotrwamy do końca wyprawy w komplecie.
- O tak nadzieja…- westchnął William – Wspominałem o tym na kolacji u gubernatora.
- Morderca - Belg ponownie pokręcił głową w niedowierzaniu - strach pomyśleć, co zamierzał - znowu dmuchnął dymem.
- Tego co zmierzał dowiedzielibyśmy się najpewniej z prasy za tydzień. Kiedy go przesłuchają pewnie gazety to podchwycą. Prasa robi się coraz bardziej pomysłowa i bezczelna. – Wiliam podjął ponownie temat brukowców. - Mamy w swoich szeregach jednego dziennikarza – pana Pattera jeśli mnie pamięć nie myli. On jednak nie wygląda mi na łowcę tanich sensacji, aczkolwiek nie rozmawiałem z nim zbyt wiele. Muszę go zagadnąć przy najbliższej okazji i zapytać jak on widzi tę nieprzyjemną sprawę Cucumbera. A może również pan się przyłączy i razem zaprosimy panna Pattera do konwersacji?
- Z pewnością podczas podróży będzie niejedna okazja do pogawędki... - Beyers znowu przypomniał sobie o sterowcu.
- A teraz wracajmy na statek, bo może odlecą bez nas – pan Cook ponaglił Belga gasząc własną fajkę.

Kirk ruszył po chwili za właścicielem cyrku. Rozpaczliwie próbował przedłużyć tę chwilę kontaktu z ziemią, dokładnie opukując fajkę o pień ściętego drzewa, do którego przymocowana była jedna z cum.
Z duszą na ramieniu i sercem w żołądku wszedł po chybotliwym trapie na pokład.
"Myśl o tym, jak o podróży statkiem. Pamiętaj - to tylko statek..." - powtarzał sobie w myślach. Trzeba dodać, że kiepsko mu szło przekonywanie samego siebie.

* * *


Start był dla niego jedynie preludium do coraz gorszego samopoczucia. Nie rozumiał, jak spora część, zdało by się, rozsądnego towarzystwa cieszyła się z szarpania i podrygiwania sterowca. Gdy tylko poderwali się na kilka metrów w górę, musiał odwrócić wzrok od oddalającej się, bezpiecznej ziemi. Był blady i spocony.
Ukradkiem otarł czoło bawełnianą chusteczką i zamknął oczy. Nie pomogło. Jego nazbyt wybujała wyobraźnia robiła swoje i przedstawiała mu jakże widowiskowe sceny z niekontrolowanie pikującym w dół powietrznym wehikułem. Oczywiście na końcu była potężna kraksa.
Obrazy te rozkwitły jeszcze większą wyrazistością, gdy posłyszał na jaką wysokość kapitan tego nieszczęsnego okrętu ma zamiar wzlecieć.

Wtedy nagle, całkiem niespodziewanie, do jego trzydziestoparoletniej głowy lekarza medycyny (co z tego, że wolał leczyć zwierzęta, niż ludzi), przyszedł rozpaczliwy pomysł.
Korzystając z nieuwagi pozostałych członków wyprawy, czy też raczej z tego, że zajęci byli podziwianiem przesuwającej w dole Afryki, skierował się do swojej kabiny. Z jednej z walizek wydobył butelkę z klarownym, kolorem przypominającym herbatę, płynem. Obok butelki w walizce znajdowały się dwie nieduże szklanki z grubym dnem. Nawet na nie nie spojrzał, tylko odkorkował i pociągnął kilka solidnych łyków. Ciecz paliła gardło, ale dalej nie pomagało. Kolejny łyk. I jeszcze jeden.


* * *


Pomogło dopiero, gdy z butelki ubyła ponad połowa zawartości, odsłaniając całkowicie napis "Scotch whisky". Wraz ze zmniejszającą się zawartością płynu we flaszce, w głowie Belga rosło przyjemne w tych okolicznościach otępienie. Był gotowy, by zmierzyć się ze swoim lękiem z dzieciństwa. Prawie. Kolejne dwa przełknięcia i wstał. Przez moment zamroczyło go, jednak po chwili wzrok mu się rozjaśnił.
Przez głowę przemknęło mu natrętne "Co ja do cholery robię?", jednak silna wola podbudowana mocnym alkoholem zdawała się być w stanie poradzić sobie z fobią.
Wziął głęboki oddech i wyszedł z kabiny.
Gdy wchodził do głownego pomieszczenia przywitało go kilka ciekawych spojrzeń, na które odpowiedział delikatnym uśmiechem i skinieniem głowy. Gdyby nie ledwo uchwytna woń leżakującego w dębowych beczkach trunku, byłby jak prawdziwy dżentelmen.
Pozostawało mieć nadzieję, że nie palnie zbyt wiele gaf będąc w tym stanie. Tym bardziej, że w walizce spoczywała siostra bliźniaczka flaszki, z której tak zdrowo popijał, mogąca mu ułatwić podróź, zanim nie przyzwyczai się nieco lub wreszcie wylądują. W razie, gdyby to miało nie wystarczyć, mógł podleczyć się dużą butlą spirytusu, którego zapas do odkażania ran spoczywał w noszącej ślady zużycia czarnej lekarskiej torbie.
Westchnął głęboko i wlepił swoją markotną twarz w okno. Jego rozkojarzone alkoholem oczy nie rejestrowały przewijających się na dole szczegółów, tylko kontemplowały horyzont.
"Kiedy to się skończy?" - myślał.
 
__________________
I used to be an adventurer like you, but then I took an arrow to the knee...

Ostatnio edytowane przez Gob1in : 20-01-2009 o 09:10. Powód: takie tam Kerm'owe rozbawienie ;-)
Gob1in jest offline  
Stary 20-01-2009, 19:45   #35
 
merill's Avatar
 
Reputacja: 1 merill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputację
Niebo nad Afryką Środkową, 24 stycznia 1871 roku.



Sir Robert stał oparty o reling pokładu ich powietrznego okrętu. Wstał chyba dzisiaj pierwszy. Nikt oprócz wiecznie szwendającego się po okręcie Samsona jeszcze nie wstał. Widać odpoczywali po wrażeniach pierwszego dnia podróży, polowania i wieczornego posiłku.


Musiał przyznać, że Sir Ellis oddał wspaniały strzał ze swojego sztucera typu ekspres, kładąc celnym strzałem na komorę pokaźnych rozmiarów antylopę gnu. Profesor wylądował niedaleko, na obszernej trawiastej przestrzeni, niedaleko wartko płynącego strumienia. Myśliwy wyruszył wraz z Samsonem i kilkoma członkami załogi po swoją zdobycz, która miała służyć im za kolację. Przyrządzona przez Salvatore i jego czarnoskórego służącego dziczyzna smakowała wyśmienicie, zwłaszcza popijana wytrawnym czerwonym winem, którego kilka butelek znalazło się w pokładowej spiżarni. Rozmowy i opowieści przeciągnęły się do późna w nocy. Noc spędzili w powietrzu, „Dedalus” leniwie kołysał się kilkanaście metrów nad ziemią, przytrzymywany solidną liną przywiązaną do potężnego baobabu.

*****

Kilkanaście minut później wszyscy członkowie ekspedycji byli już na pokładzie, spożywali śniadanie, bądź zajmowali się swoimi obowiązkami wynikającymi z udziału w ekspedycji. Profesor był wyraźnie zadowolony ze sprawowania się swojego wynalazku… póki co nie przytrafiła im się żadna awaria i bezproblemowo utrzymywali kurs.

Odległości pokonywane przez sterowiec były ogromne, gdyby ekspedycja poruszała się piechotą, potrzebowaliby tygodnia by pokonać taką trasę.

Krajobraz pod nimi zmienił się. Z płowej, porośniętej wysoką trawą sawanny, przerodził się w morze soczystej zieleni dżungli. Niczym zielony dywan pokrywała każdy skrawek gruntu, przecinana nielicznymi błękitnymi żyłami strumieni i rzek. Niekiedy nad jej zwartą płaszczyznę, wybijały się potężniejsze drzewa – wygrywające bitwę o światło słoneczne – podobne do monumentalnych katedr sterczały nad resztą swoich mniejszych braci.

Egzotyczne ptaki spłoszone płynącym po podłożu cieniem „Dedalusa” wzbijały się co rusz w powietrze, tworząc wirujące klucze najróżniejszych kolorów. Przyprawiając tym samym próbującą je namalować Chiarę i zidentyfikować dr Doullitel o zawrót głowy.

Około południa profesor Salvatore oznajmił wszystkim:

- Ta szeroka rzeka pod nami to Zanzibar. W tym miejscu ma około sto dwadzieścia metrów szerokości koryta. To właśnie w tym miejscu, nasz zaginiony Livingstone opuścił łodzie i wyruszył dalej piechotą, odprawiając swoją eskortę i tragarzy.

Sir Robert potwierdził te słowa:

- Tak, to ostatnie miejsce o którym wiemy, że przebywał doktor David. Tragarze wspominali coś, że naukowiec miał się wybrać w okolice ogromnego jeziora, dlatego też z powietrza będziemy szukać dużego akwenu wodnego.


*****

Słońce zmierzało ku zachodniej stronie horyzontu… Lekki wiatr delikatnie muskający twarze pasażerów „Dedalusa” nie wzbudził żadnych podejrzeń. Profesor krzątał się wokół maszynowni, tylko Samson wpatrywał się ustawicznie w barometr, meldując o nieznacznym spadku ciśnienia atmosferycznego.

Nagle stojący po drugiej stronie Lynch zakrzyknął wołając resztę załogi:

- Patrzcie, tam na północy coś widać na horyzoncie.

Wszyscy wpatrywali się w szarą plamę unoszącą się na skraju widnokręgu. Sir Robert wyciągnął z pokrowca lunetę i zaczął obserwować wskazaną okolicę. Po chwili odłożył przyrząd optyczny i powiedział:

- To jakiś płaskowyż, musi być ogromny i wysoki na jakieś dwa i pół tysiąca stóp, ale z tej odległości trudno powiedzieć.

Profesor spojrzał na busolę:

- Nasz aktualny kurs to północny – wschód, ale możemy odbić kilka stopni na północ i obejrzeć z bliska ten cud natury? Co pan na to Robercie? W końcu jesteśmy także odkrywcami?

- Myślę, że chyba nic się nie stanie. Nie nadłożymy zbyt wiele drogi?


*****

Po chwili sterowiec zmienił lekko kurs, korygując go kilka stopni na północ. Wszyscy z zaciekawieniem obserwowali jak wzniesienie na horyzoncie rośnie w oczach.




Wyraźnie zaniepokojony Samson odciągnął profesora od reszty podróżników wpatrujących się we ogromne płaskie wzniesienie przed nimi.

Szeptem mówił zdenerwowany do Salvatore:

- Profesorze ciśnienie szybko spada… bardzo szybko… zanosi się na burzę i musi pan zobaczyć coś jeszcze – szarpnął go za rękaw prowadząc na dziób okrętu i wskazując ręką na północny – wschód.


Od północy w ich stronę zbliżała się ciemna, niemalże granatowo – czarna ściana ciężkich chmur burzowych. W oddali dało się słyszeć pomruki grzmotów, zwiastujące szybko rodzącą się burzę.

Wiatr zrywał się co raz mocniejszy, powodując zakłócenia w locie sterowca. Powietrzna podróż przestała być sielska i płynna, zamieniła się w szarpanie i chybotania.

Pierwsze krople deszczu zaczynały spadać na pokład. Profesor przekrzykując wzmagający wicher wołał:

- Musimy dotrzeć do płaskowyżu, nie zdążymy zawrócić czy wylądować teraz, burza by nas dogoniła. Może tam na tym olbrzymim wzniesieniu będzie miejsce by wylądować. To nasza jedyna szansa. Niech państwo zgromadzą się w jednym pomieszczeniu, gotowi do drogi, czy szybkiego opuszczenia statku. Możemy mieć ciężkie lądowanie… - ostatnie jego słowa zagłuszył wyjący już niemiłosiernie wicher.

Niebo pociemniało… pierwsza, potężna i rozłożysta błyskawica rozdarła czarne niebo nad nimi. Statek szarpał coraz mocniej, Samson z profesorem uwijali się przy sterze trzymając kurs wznoszący ku płaskowyżowi. Podróżnicy ruszyli do swoich kabin…





 
__________________
Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451

Ostatnio edytowane przez merill : 03-02-2009 o 19:48.
merill jest offline  
Stary 24-01-2009, 09:48   #36
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Jakoś nikt, dziwnym trafem, nie palił się do tego, by spróbować swych sił w polowaniu z powietrza.
Strach przed kompromitacją?
Nawet bardzo dobry strzelec mógł chybić, szczególnie w takich warunkach. Wbrew pozorom lot powietrznego statku nie był równy. Silniejszy powiew wiatru, prądy wstępujące lub zstępujące - tak to przynajmniej tłumaczył profesor - to wszystko powodowało, że od czasu do czasu "Dedalusem" wstrząsało nieco. Oddanie strzału w takim momencie mogło skończyć się pudłem. Co prawda nieco usprawiedliwionym, ale...

Powoli zbliżała się pora kolacji i wyglądało na to, że albo pozostaną przy racjach wyciągniętych z zapasów, co w pełnym zwierzyny kraju byłoby co najmniej dziwne, albo ktoś w końcu się zdecyduje...



Skoro nikt nie miał ochoty kiwnąć palcem, trzeba to było zrobić samemu.
Wiliam wrócił do kabiny i wyciągnął z futerału sztucer.


Ekspres firmy Boss & Co idealnie nadawał się do próby zdobycia kolacji.


William stanął przy relingu i naładował broń, a potem zaczął przyglądać się antylopom. Jedna z nich, sądząc po rogach - młoda sztuka - oddaliła się na moment od reszty stada.


To, że akurat była w ruchu, w niczym nie przeszkodziło strzelcowi. Antylopa padła na ziemię jak rażona piorunem. Reszta stada oddaliła się pospiesznie.

"Mam nadzieję, że będzie dobrze smakować" - pomyślał William. Z tego właśnie powodu wybrał młodą sztukę. Stare zwierzęta, chociaż miały rogi świetnie wyglądające na ścianie, nadawały się raczej na zupę, a nie na pieczeń.



Z zatrzymaniem "Dedalusa" i wylądowaniem nie było problemów.
William ponownie naładował sztucer i zeskoczył na ziemię. Rozejrzał się jeszcze raz na wszystkie strony.
W pobliżu roślinożerców często kręciły się zwierzęta, które nie miały roślin w swoim podstawowym menu. I lepiej by było, gdyby któryś z członków wyprawy nie padł łupem jakieś wygłodniałego lwa. Wszystko od razu byłoby na 'ochronę'.

- Proszę tylko pamiętać, że to Afryka, a nie wycieczka do parku miejskiego - powiedział żartobliwie, zanim kolejny uczestnik wyprawy opuścił pokład "Dedalusa".

Oczywiście wszyscy byli dorośli. Oczywiście wszyscy mieli takie czy inne doświadczenie. Ale i tak trzeba było o tym przypomnieć. Nawet gdyby mieli się na niego poobrażać.

- Żadnych samotnych wędrówek - podkreślił, tym razem poważnie. - I proszę nie oddalać się bez broni.



Słowa Lyncha nie zrobiły na Williamie wrażenia. Pozytywnego.
Prawdę mówiąc powinien był się spodziewać takiej reakcji. Amerykanin zademonstrował tępotę już podczas toastu... Teraz wyszedł jeszcze na jaw brak doświadczenia. Poza tym Lynch najwyraźniej poczuł się urażony tym, że kto inny zrobił coś, o czym on sam nie pomyślał. Kiepsko to rokowało dla przyszłej współpracy.
Pozostawało zatem pracować za dwóch i poprawiać błędy popełniane przez Lyncha.



Samson, jak się okazało, dysponował rozlicznymi umiejętnościami. Bez problemów i prawie bez pomocy zdołał sprawić prawie stukilogramową sztukę i równie sprawnie, przy czynnym współudziale profesora, przygotował wspaniałą pieczeń.
Dziczyzna popijana świetnym Schioppettino z Friuli, wygrzebanym przez Salvatore'a z zakamarków spiżarni, rozmowy, opowieści - to wszystko sprawiło, że kolacja przeciągnęła się do późnych godzin nocnych.


Noc postanowiono spędzić na pokładzie "Dedalusa". Tam było zarówno wygodniej, jak i bezpieczniej. Mimo tego William pomyślał o swojej roli w tej ekspedycji.
Bujając w przestworzach na wysokości stu stóp nad ziemią byli bezpieczni od większości niebezpieczeństw. Pozostawało tylko dowiedzieć się, czy czasem profesor nie życzy sobie wacht na pokładzie.

William sprawdził jeszcze, czy ognisko jest do końca wygaszone, a potem, jako ostatni, wszedł na pokład "Dedalusa".

*****

Co w czasie lotu powinien robić człowiek odpowiedzialny za ochronę?
Miał chodzić od jednej osoby do drugiej i przypominać, by nie wychylały się za burtę? By nie rzucali resztek jedzenia zwierzętom? Nie wyrzucali niedopałków?
A może powinien wypatrywać zbliżających się wrogów?
Flotylli innych sterowców, chcących im przeszkodzić w osiągnięciu celu?
Orłów, sępów, a może innego paskudztwa, które zamierza zaatakować i zniszczyć wielkiego powietrznego konkurenta?
Miał siedzieć i czyścić strzelby? Osiemnaście godzin?
W tym momencie był bezrobotny.

Skierował swe kroki w stronę sterówki.

- Witam, profesorze. - Rozejrzał się, by się upewnić, czy czasem nie przeszkadza. Samson zajmował się maszynerią i wyglądało na to, że Salvadore w tym momencie nie ma nic ważnego na głowie. - Czy mógłby pan poświęcić mi trochę czasu i wyjaśnić niektóre aspekty związane z działaniem pańskiego statku powietrznego?

Profesor rozpromienił się niczym matka, mogąca pochwalić się swoją pociechą.

- Oczywiście... Z przyjemnością. - Chwycił Williama za ramię, jakby się bał, że przyszły słuchacz może się rozmyślić i uciec. - Może zaczniemy od tego... - Wskazał wielki schemat, zajmujący znaczną część ściany.


- W tej chwili znajdujemy się tutaj. - Salvadore wykorzystał długi śrubokręt w charakterze wskaźnika.

- Jak już wspomniałem, cały szkielet zbudowany jest z wikliny, która wcześniej została poddana kąpielom w preparatach bio- i ognioodpornych. Z tego też powodu nie musimy się obawiać, że pan Lynch zaprószy ogień paląc te swoje papierosy, albo że zabłąkane termity skonsumują nam wszystkie pomieszczenia.
- Mimo tego, jak pan zapewne zauważył, sir Williamie, w kabinach używamy nietypowego oświetlenia. To taka moja własna modyfikacja wynalazku pana Henry'ego Goebela. Dzięki temu nie musimy się obawiać, że podmuch wiatru zgasi nam lampę...


- Zewnętrzna powłoka zbudowana jest z liońskiego jedwabiu, pokrytego specjalną mieszanką gutaperki z kutyną. Nie dość, że nie przepuszcza powietrza, to jest odporna na wysokie temperatury. Poza tym cały sterowiec podzielony jest na odrębne komory. W razie jakiejkolwiek awarii nie stracimy całego gazu i zdołamy bezpiecznie wylądować.

- "Ikarus", chciałem powiedzieć "Dedalus" - Salvatore poprawił się błyskawicznie - może unieść ponad dwie tony ładunku. Nie jest to być może dużo, ale normalnie potrzebowalibyśmy kilkudziesięciu tragarzy.

"Których trzeba by karmić, pilnować i poganiać, a oni i tak szliby jak żółwie."
Wiliam skinął głową na znak, że dostrzega korzyści.

- Mamy dwa silniki główne - profesor wskazał odpowiednie miejsca na schemacie - i dwa pomocnicze. Są to elektromagnetyczne silniki pchające. Dzięki silnikom głównym możemy osiągnąć, jak wczoraj wspomniał Samson, prędkość trzydzieści kilometrów na godzinę. Pomocnicze służą głównie do zmiany kierunku lotu.

- Prawy pracuje z większą mocą, skręcamy w lewo? - William bardziej stwierdził niż spytał.

- Zgadza się - Salvatore skinął głową. - Oczywiście w krytycznej sytuacji możemy użyć do tego silników głównych. Możemy nawet hamować, ale mam nadzieję, że do czegoś takiego nie dojdzie...

Obok schematu wisiał pokaźnych rozmiarów barometr. Pod nim, w drewnianej skrzynce, umieszczono chronometr zawieszony w łożu Cardana.

- W tamtej szafce mamy sekstant - wskazał profesor. - Potrafimy z Samsonem posługiwać się nim prawie tak dobrze, jak oficerowie marynarki. Wojennej - dodał.

Co stanowiło istotną różnicę. Niektórzy oficerowie marynarki handlowej w ogóle nie powinni tracić brzegu z oczu.

- Teraz zapraszam na sam przód.

Podeszli do pulpitu pełnego wskaźników, kolorowych przycisków i przesuwanych gałek. Samson, stojący dotychczas przy pulpicie, odsunął się nieco na bok. William uważał, by czegoś przypadkiem nie dotknąć, nacisnąć, przesunąć...

Przez duże okno, osłonięte z zewnątrz siatką, widać było wspaniały krajobraz.

- Szkoda, że nie można czegoś takiego zamontować w każdej kabinie - uśmiechnął się William. - Widok jest olśniewający.

- Przydałby się pokład spacerowy, jak na luksusowych statkach pasażerskich - z uśmiechem odpowiedział profesor. - Ale o tym nie pomyślałem.

Było jasne, że bez względu na wszystkie estetyczne doznania budowa czegoś takiego byłaby przejawem całkiem niepotrzebnej ekstrawagancji.

- Tu mamy kompas główny - objaśniał profesor. - Dwa kolejne znajdują się w kabinach Samsona i mojej, jeden w maszynowni i jeden w salonie. W każdej zatem chwili można sprawdzić, czy lecimy w odpowiednim kierunku.

- Ten z kolei przyrząd informuje nas, na jakiej wysokości nad ziemią jesteśmy. Tamten - profesor wskazał na coś przypominającego długą, wbudowaną w ścianę, poziomicę - pokazuje, czy nie przechylamy się za bardzo na dziób, lub rufę. Prawdę mówiąc zadziała dopiero wówczas, jak będziemy mieć awarię i z jednej z komór ucieknie powietrze.

- Te dwa przyciski powodują włączenie zewnętrznych reflektorów. Gdybyśmy czasem musieli lądować w nocy, będzie jak znalazł. - Mimo spokoju malującego się na twarzy profesora łatwo było się domyślić, że bynajmniej nie marzy on o sprawdzeniu tego w praktyce. I trudno mu się było dziwić.

- Tu mamy dźwignie - włączył się Samson - które służą do zmiany prędkości naszego statku. Są ze sobą połączone, by oba silniki pracowały zawsze z taką samą mocą, ale w razie konieczności można tę blokadę usunąć.

O jaką konieczność chodziło nie trzeba było po raz drugi tłumaczyć.

- Te manetki są do uruchamiania silników pomocniczych. - Samson wskazał dwie zakończone niebieskimi gałkami dźwigienki. - Jeśli przyjdzie do zmiany kierunku lotu wystarczy popchnąć odpowiednią.

- Ale tu trzeba dużo cierpliwości i wyczucia. Taki wielki statek jak nasz nie bardzo lubi schodzić z raz obranego kursu - profesor uzupełnił wypowiedź swego asystenta.

- To - Samson delikatnie postukał w czerwoną rękojeść stanowiącą zakończenie największej w całym pomieszczeniu dźwignię - jest nasz ster wysokości. Starty i lądowania są najtrudniejsze.

W to William nie wątpił. O ile zmiana wysokości odbywała bardzo płynnie, o tyle podczas startu i lądowania miały miejsce pewne zakłócenia płynności...

- W tej chwili wygląda to na bardzo prostą i niemęczącą pracę. Niczym sterowanie jachtem gdy wieje leciutki zefirek - uśmiechnął się William.

- Zgadza się - z podobnym uśmiechem odpowiedział Salvatore. - Lekkie, łatwe i przyjemne. Jeśli pan zechce, sir Williamie, może pan spróbować po obiedzie. A my popatrzymy, jak kto inny się męczy.

- Z przyjemnością - odparł William. - Znajdę się dzięki temu na pierwszych stronach złotej księgi awiatorów - zażartował.

*****

- Ta szeroka rzeka pod nami to Zanzibar - słowa profesora Salvatore'a spowodowały, że większość uczestników wyprawy porzuciła swoje zajęcia by spojrzeć na miejsce, gdzie po raz ostatni widziano Livingstona. A dokładniej - skąd dotarły ostatnie wieści o zaginionym podróżniku.

Cóż. Jak się można było domyślić, nie został tu żaden ślad po tym zdarzeniu.
Może ktoś, kiedyś, umieści w tym miejscu tablicę, ku czci wielkiego podróżnika.
Ktoś inny doprowadzi linię kolejową.
A jeszcze ktoś inny umieści to miejsce w przewodnikach Murraya lub Baedekera i turyści z Europy zaczną się zjeżdżać tłumami.

"Zaczynamy podróż w nieznane"
- William uśmiechnął się lekko. - "A wielkie jezioro, jeśli rzecz jasna istnieje, trudno przegapić..."

*****

Pierwszą wskazówką, że naprawdę wkroczyli na tereny, o których niewiele wiedziano, był okrzyk Lyncha.
Tajemniczy płaskowyż, na którym, być może, nie stanęła wcześniej noga białego człowieka.
Ekscytujące odkrycie.
Nic więc dziwnego, że zarówno sir Robert, jak i profesor Salvatore zdecydowali się ruszyć w tamtą stronę.

Wykonanie skrętu nie sprawiło Samsonowi żadnego trudu. Wystarczyło popchnąć trochę prawą manetkę i po chwili wrócić do poprzedniego położenia.
"Dedalus" wykonał majestatyczny zwrot i ruszył w stronę płaskowyżu.
Cóż więc wywołało niepokój Samsona?
William z zainteresowaniem obserwował poczynania asystenta profesora. Trudno więc było przegapić fakt, że ten skupił swą uwagę na barometrze.
Spadającym.

Początkowe obawy szybko przerodziły się w pewność - czarna ściana kierujących się w stronę "Dedalusa" chmur dobitnie świadczyła o tym, że przyszłość wyprawy nie rysuje się w jasnych barwach.

- Niech państwo zgromadzą się w jednym pomieszczeniu, gotowi do drogi, czy szybkiego opuszczenia statku. - Słowa profesora zostały prawie zagłuszone przez wyjący wicher.

O tym, że lądowanie może być trudne, wiedzieli wszyscy, nawet ci, do których ostatnie zdanie Salvatore'a nie dotarło.

- Pomóc w czymś? - spytał William. Musiał mówić wprost do ucha profesora, by ten usłyszał. Po kolejnym wstrząsie obaj nie znaleźli się na podłodze tylko dzięki temu, że mocno trzymali się ściany.

Zagadnięty pokręcił tylko głową. Najwyraźniej uznał, że nie warto zdzierać gardła.

*****

Szykowanie się do ewentualnego rozbicia w targanej wstrząsami kabinie nie należało do rzeczy łatwych. Dość trudno było równocześnie trzymać się czegoś by nie upaść i równocześnie chować coś do plecaka.

"Przydałyby się dwie dodatkowe ręce" - pomyślał. - "Albo i ogon..."

Zastanawiał się przez moment, jak czują się inni, skoro jemu nieraz żołądek podchodził pod gardło. I bez takich wstrząsów Kirk Beyers miał niewyraźną minę.
A Chiara? Jak da sobie radę z Voltą?

Szafka otworzyła się niespodziewanie, wysypując na podłogę większość zawartości i usuwając z głowy myśli o innych członkach wyprawy.

William zawinął w koce rzeczy, którym upadek mógłby zaszkodzić. Broń palna, zegarek, kompas, luneta...

W plecaku znalazły się wreszcie najpotrzebniejsze rzeczy. Ignorując zalecenie profesora William wyszedł na korytarz.
Może trzeba będzie komuś pomóc...
 

Ostatnio edytowane przez Kerm : 28-01-2009 o 08:46.
Kerm jest offline  
Stary 27-01-2009, 21:50   #37
 
Hawkeye's Avatar
 
Reputacja: 1 Hawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputację
James lubił podróżować. Robił to przez praktycznie całe swoje dorosłe życie. Jasne, że przez większość czasu nie miał możliwości rozkoszowania się widokami, a już z pewnością, nie z takiej perspektywy. Jednakże z jakiegoś powodu wcale go to nie bawiło. Czuł się dziwnie. Przez kilka ostatnich lat podróżował samotnie. Wcześniej w wojsku było inaczej. Aczkolwiek z każdym awansem czuł się bardziej samotny. W końcu oficer nie powinien bratać się ze zwykłymi żołnierzami.

Poza tym każdy rok wojny przynosił ofiary. Wielu jego przyjaciół zginęło. Widział śmierć wielu towarzyszy broni i podkomendnych. To wszystko sprawiało, że człowiek nawet jeżeli miał możliwość, nie chciał zbyt bardzo zbliżać się do drugiego człowieka. Wtedy jego strata bolała, gdy go nie znał ... zawsze było lżej.

Być może było to okrutne. Być może inni by powiedzieli, że takie myślenie jest dziwne ... to była jednak wojna. Gdy ktoś stawia po raz pierwszy stopę na polu walki, zmienia się na zawsze.

Pamiętał siebie gdy był jeszcze bardzo młody. Ufny i pewny siebie. Często w samotności zastanawiał się, co się z nim stało. Szybko jednak dochodził do wniosku, że właśnie ten chłopaczek był pierwszą ofiarą wojny. Umarł Jimmy Lynch, narodził się James Lynch. Człowiek, którego teraz znali inni ... a przynajmniej mieli okazję z nim przebywać, bo przecież nikt go chyba zbyt dobrze nie znał?

Cóż wybrał sobie takie życie i nie mógł na to narzekać. Zresztą wcale mu to jakoś nie przeszkadzało. Tutaj miał robotę do wykonania, taka jak każda inna. Co prawda nie podróżował samotnie i był odpowiedzialny za życie innych, ale w końcu i coś takiego już przerabiał. Nie było to co prawda wojsko, ale pewne zasady były podobne.

I w ten sposób kręcąc się po pokładzie, obserwując wszystkich, aczkolwiek trzymając się na uboczu, spędzał ten czas w tym latającym wynalazku włoskiego profesora.

Z całej wyprawy chyba najbardziej denerwował go tej angielski lord. Zachowywał się jakby zjadł wszystkie rozumy, a inni powinni padać przed nim na kolana i bić czołem w ziemię. Kiedy zaczął innym wyjaśniać zasady, to Lynch zacisnął tylko zęby. Gdy ten skończył to odezwał się powoli, głosem który potrafił niejednemu zmrozić krew w żyłach

-Piękna przemowa. Proszę nie zapominać tylko, kto tu dowodzi ochroną. Bo gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść, jak mówi pewnie stare i mądre przysłowie. W wojsku za takie wychodzenie przed szereg to dostaje się kulkę w łeb, więc chyba masz Willi szczęście, że nie jesteśmy w armii - oj tak facet zaczynał działać mu na nerwy. Właśnie takich paniczyków nigdy nie lubił. Zostawali tacy oficerami, co prowadzili na śmierć setki żołnierzy. Jednak przecież zwykłym pospólstwem nie będą się przejmować.

-Jak Willi już powiedział, proszę się za daleko nie oddalać. Jeżeli ktoś będzie musiał na chwilę opuścić grupę, proszę powiadomić jeszcze kogoś innego. Nie chcemy aby komukolwiek stało się coś złego. W tym miejscu możemy liczyć tylko na siebie - dokończył Lynch uśmiechając się kwaśno. Został pod pewnymi względami niańką. Mówiło się trudno. Być może jeszcze nie będzie tak źle.

*****

Słowa profesora i szybki rzut oka na horyzont pozwolił stwierdzić, że znaleźli się w niebezpieczeństwie. Bez żadnych zbędnych słów ruszył przygotować się na niebezpieczeństwo. Musiał zabezpieczyć swoje rzeczy, przygotować się na jak to zostało ładnie określone: szybkie opuszczenie statku powietrznego. Pierwszy przystanek własna kajuta, a potem tam gdzie zbiorze się reszta wyprawy ...
 
__________________
We have done the impossible, and that makes us mighty
Hawkeye jest offline  
Stary 31-01-2009, 05:13   #38
 
Diriad's Avatar
 
Reputacja: 1 Diriad jest jak niezastąpione światło przewodnieDiriad jest jak niezastąpione światło przewodnieDiriad jest jak niezastąpione światło przewodnieDiriad jest jak niezastąpione światło przewodnieDiriad jest jak niezastąpione światło przewodnieDiriad jest jak niezastąpione światło przewodnieDiriad jest jak niezastąpione światło przewodnieDiriad jest jak niezastąpione światło przewodnieDiriad jest jak niezastąpione światło przewodnieDiriad jest jak niezastąpione światło przewodnieDiriad jest jak niezastąpione światło przewodnie
- To naprawdę wyśmienita pieczeń, Samsonie – podsumował James, kiedy skończył jeść podczas postoju. Starał się zaobserwować stosunki jakie poszczególni członkowie wyprawy przejawiali wobec czarnoskórego pomocnika profesora. Z niejakim zdziwieniem stwierdzał, że żadna osoba nie wydawała się mieć do niego negatywnego nastawienia; cieszyło go to, lecz za razem przywołało jego myśli do rodzinnej Ameryki – ile jeszcze czasu musi minąć, by taki stosunek był powszechny w Stanach, zwłaszcza tych południowych?
- Panu też jesteśmy winni podziękowania, panie Ellis. Wspaniały strzał
– skinął głową w kierunku zainteresowanego.



Będąc na ziemi James rozmyślał nad przekorą ludzkiej natury. Okazuje się, że człowiek w doprawdy każdym przypadku pragnie tego, czego w danym momencie nie ma. Kiedy jest lato, czeka na zimę. Gdy jest zima zastanawia się jak długo ma czekać na lipiec („Ach, pardon, na tej półkuli lato wypada w styczniu!”). Biedak pragnie do szczęścia trochę grosza, a bogatemu „pieniądze szczęścia nie dają”. Teraz zaś doktor stwierdził, że ta sama zasada tyczy się nawet odwiecznego pragnienia latania. Bo owszem, nadal był zachwycony możliwością uniesienia się w powietrze na statku profesora Salvatore, jednak po godzinach spędzonych na nim bardzo dobrze czuł się na twardej ziemi.

* * *

Podczas drugiego etapu powietrznej podróży doktor Wilburn siedział przy biurku w swojej kajucie. Dużo czasu spędził na notowaniu spostrzeżeń w swoim zeszycie. Kolejny raz też przeglądał zawartość walizki z medykamentami – jak gdyby brak jakiejś jej części mógłby zostać jeszcze naprawiony. Siedział tak dobre kilka godzin, zmieniając tylko przedmioty, którym w danym momencie się przyglądał, czy też których używał.

Na wołanie Jamesa Lyncha wyrwał się z zamyślenia i wybiegł na pokład. Czy coś się stało? Zaraz uspokoił się jednak, kiedy zobaczył w oddali płaskowyż. Razem ze wszystkimi podziwiał majestat wzniesienia. Był pod wrażeniem tego, jakim wprawnym okiem Sir Robert ocenił jego wymiary.

* * *

Z pokładu sprowadziła go dopiero Volta i przygoda z panną Chiarą *

* * *

Po dłuższym czasie spędzonym w kajucie wrócił na pokład dokładnie wtedy, kiedy to Samson zakomunikował o zmianach w ciśnieniu, a oczom wszystkich ukazały się ciemne burzowe chmury.
Po komendzie wydanej przez profesora wszyscy rozbiegli się do kajut, doktor, który zaledwie chwilę temu przyszedł tutaj, chwilę jeszcze stał na zewnątrz i smagany wichrem przyglądał się zbliżającej się nawałnicy. Po chwili ocknął się i w ślad za innymi szybkim krokiem poszedł w stronę pomieszczenia, w którym zostawił wszystkie swoje rzeczy. Nie wypakował tutaj prawie nic – poza zestawem medycznym – za co dziękował losowi w duchu.

Sir Ellis
był na korytarzu – wyglądało na to, że zabrał już wszystkie swoje rzeczy. Zaoferował nawet pomoc Jamesowi wchodzącemu do kajuty, jednak ten ją krótko odrzucił, zamykając Williamowi drzwi prawie przed nosem. Szybko ogarnął wzrokiem całe pomieszczenie – wystarczyło tylko zebrać i zabezpieczyć rzeczy z biurka. A rzeczy to były podstawowe; właśnie te, nad którymi kilka godzin temu spędził tyle czasu – a więc po pierwsze walizka ze sprzętem, książki i zeszyty.
Na szczęście wicher do tej pory nie zdążył nic zniszczyć.

Podenerwowany Wilburn wyglądał przez korytarz członków wyprawy zbierających się razem. Zaraz też złapał mocniej bagaż i dołączył do nich.

------------------------------------

* Po sprawę z Chiarą - patrz do mojego następnego postu, który stanowi tu jakby... interfiks.
 
__________________
Et tant pis si on me dit que c'est de la folie - a partir d'aujourd'hui, je veux une autre vie!
Et tant pis si on me dit que c'est une hérésie - pour moi, la vraie vie, c'est celle que l'on choisit!

Ostatnio edytowane przez Diriad : 02-02-2009 o 01:42.
Diriad jest offline  
Stary 31-01-2009, 23:52   #39
 
Gob1in's Avatar
 
Reputacja: 1 Gob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputację
Kirk przez większość czasu pozostawał w stanie lekkiego upojenia alkoholowego. Nie, żeby być pijanym, ale na tyle, by dostarczyć zajęcia swoim komórkom mózgowym, by nie mogły analizować nienaturalnej sytuacji, w jakiej znajduje się ciało w wątłym statku powietrznym przemierzającym bezmiar Afryki kilkaset stóp nad ziemią.
Alkohol pomagał też radzić sobie z zakazem palenia, jaki ogłosił kapitan niedługo po wzbiciu się pojazdu w powietrze. Fakt, Dedalus nie wyglądał na ognioodpornego, a pożar na tej wysokości nad ziemią nie pozostawiał złudzeń co do jego wyniku. Nadto drastycznie rzutującym również na wynik całej ekspedycji.
W zasadzie szampański nastrój Belga zakłócały jedynie sporadyczne myśli na temat kurczących się zapasów whisky, czasowo jedynie ratowane za pomocą wina serwowanego do posiłków. Tak, czy inaczej Beyers zaczynał się martwić, czy szybciej skończy się ich podniebna podróż, czy też te nieco ponad pół litra szlachetnego trunku. Był jeszcze spirytus w torbie medycznej, ale to oznaczałoby zupełną katastrofę i upadek moralny we własnych oczach.

* * *

- Kiedy to się skończy... - mruknął pod nosem słysząc pomysły towarzystwa, by nadłożyć nieco drogi na rzecz podziwiania, całkiem uroczych, ale zawsze - widoków.

* * *

Wspomniał swoje słowa jakiś czas później.
Nagłe zamieszanie na pokładzie zwróciło jego przytępioną rauszem uwagę na złowieszczą ścianę ciemności nacierającą na Dedalusa. Nie wyglądało to dobrze, co dodatkowo potwierdzało zdenerwowanie Salvatore'a i Samsona.

Kirk posłusznie, aczkolwiek niezbyt chętnie podniósł się ze swojego miejsca, gdzie tak dobrze mu się siedziało i powlókł się do kabiny. Na pokładzie miał dwie duże walizki z ubraniami, do tego mniejsza walizka z przyborami toaletowymi i pudłem z bronią oraz torba lekarska. Do tego stres spowodował, że zaczynał trzeźwieć, co nie ułatwiało mu podjęcia decyzji, co właściwie ma zabrać. Bo co do tego, że tylko niezbędne rzeczy, to był akurat pewien.

Po chwili namysłu, ponaglany przez coraz bardziej natarczywe bębnienie deszczu o poszycie i kołysanie Dedalusa, chwycił swoją starą, dobrą przyjaciółkę - torbę lekarską. Usztywniana torba była całkiem pojemna i mogło się do niej zmieścić to i owo, zaś podstawowe utensylia weterynarza nie zajmowały w niej wiele miejsca.
Do torby wrzucił dziennik z przyborami pisarskimi oraz pudło z rewolwerem. Do kompletu dołożył resztkę whisky, zapas tytoniu do fajki i zapałki. Przed wyjściem chwycił jeszcze zwinięty w rulon koc z koi i założył melonik na głowę. Był gotowy.
"Co ma być, to będzie..." - pomyślał z dziwnie stoickim spokojem.

Z pewnymi kłopotami, wywołanymi wariackim huśtaniem sterowca, dotarł do głównego, pełniącego rolę jadalni, pomieszczenia statku.
Skinął zgromadzonym damom i dżentelmenom, uchylając przy tym ronda kapelusza i odchrząknął.
- Wybaczą państwo, że w nieodpowiedniej może chwili, ale nie mogę się powstrzymać, żeby nie podzielić się z wami dobrą wiadomością - przerwał na chwilę - Jako zwolennik znajdowania dobrych stron w każdej sytuacji chciałbym ogłosić, że przynajmniej nie grozi nam utonięcie... - powiedział z patosem, z trudem utrzymując powagę.
Marsowe miny zgromadzonych w jadalni nie wykazywały jednak tyle poczucia humoru, co twarz Belga.
Ten zrezygnował z prób poprawienia nastrojów towarzystwa i machnąwszy ręką usiadł na wolnym krześle.
- Jak umierać, to śmiejąc się do rozpuku... - powtórzył cicho pod nosem dewizę życiową, której nauczył go dziadek.
 
__________________
I used to be an adventurer like you, but then I took an arrow to the knee...
Gob1in jest offline  
Stary 01-02-2009, 15:04   #40
Banned
 
Reputacja: 1 Aschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znany
To nie było proste… Oj, zdecydowanie nie było. Powoli umysł Marka Pattera uświadamiał sobie, że kołysanie sterowca profesora jest bardzo podobne do kołysania statku morskiego. To powodowało, że natychmiast czuł się pewniej i z własnej woli, albo zachęcony „ochami” i „achami” współpasażerów spoglądał za reling… Prawie namacalnie boleśnie uświadamiając sobie, że nie jest na statku morskim… Przebywanie w kajucie było jeszcze gorsze…

Wszelkie pomysły towarzystwa dotyczące zmiany trasy celem obejrzenia czegoś (przecież nie patrzył czego) przyjmował z ogromnym sprzeciwem aczkolwiek nigdy niewyartykułowanym – nie był w końcu jedynym pasażerem i nie tylko jego zdanie się liczyło… Miał jednak nieodparte wrażenie, że Kirk Beyers również nie należał do fanów unoszenia się nad ziemią – chyba, że alkohol był naturalnym dodatkiem do jego osoby… Jednak to byłoby wyjątkowo niedobrym „aspektem” osoby – sympatycznego z wyglądu i, wydawało się, usposobienia Belga.

„Choć oczywiście…” – pomyślał Mark po raz kolejny czytając własne notatki. Znał je na pamięć, ale nie miał weny, aby pisać coś nowego, a wolał nie narażać się niebezpieczeństwo przypadkowego „zauważenia wysokości” i bolesnego skurczu w okolicy lędźwi… - „Oczywiście, pociąg do alkoholu nie mógłby się równać z atrakcją zaserwowaną przez pana Cucumbra…” Mark puścił wodze swojej dziennikarskiej fantazji pozwalając sobie na wyobrażanie sobie kolejnych – oczywiście teoretycznie – coraz mniej prawdopodobne wyglądających historii o innych członkach ekspedycji.

Ze swojego miejsca obserwował innych. Kolejne szybkie notatki:

Persoonlijk dagboek - een vlucht over Afrika, de indruk van anderen:
Dr. Doullitel - hoewel enigszins getemperd vervelend,
Chiara - "en wat is mooi", "Kijk daar!"
Nadia - trapen kon voor haar om nog minder ...
Lynch - als we doden vermoeidheid Troupe aan boord ... In ieder geval - zoals in het leger - beroemde niet naleven door het woord "niet roken aan boord" - rook een sigaret na de andere ...
Wilburn - tenzij, als de enige eer de Vereniging dames, maar zonder enthousiasme ...
Cook - druk bezig om te kijken of iets in beslag genomen maar verdwijnen voor een lange tijd en in totaal Ik weet niet wat maakte hem zo plot.
Ellis - Wandelen bevestigt het stereotype van het Engels Heer - "Ik was, ik zag, ik weet het, ik weet nu" - altijd en iedere keer, over elk onderwerp en in elke situatie ...
Hoogleraar Salvatore - de organisator van de "Flying Circus", en zorgen voor een entertainment voor alle bezoekers ...
Samson - nee ja - eindelijk iemand is om te werken ... dat deze man nog steeds kunnen lachen - ik bewonder ...
Ik, Beyers - "ja, in het land" ...


Dziennik osobisty – lot nad Afryką, wrażenia o innych:
Dr. Doullitel
– stonowana, jakby lekko znudzona,
Chiara – „och, jakie to piękne”, „proszę spojrzeć tam!”
Nadia – dla niej trapy mogłyby by jeszcze węższe…
Lynch – gdyby znudzenie zabijało mielibyśmy trupa na pokładzie… Zresztą – jak na wojskowego – kapitalnie nie podporządkowuje się rozkazowi „nie palić na pokładzie” – odpala jednego papierosa od drugiego…
Wilburn – chyba, jako jedyny dotrzymuje towarzystwa damom, ale raczej bez entuzjazmu…
Cook – wyglądał na zajętego, czy zaaferowanego czymś, ale znikał na długo i w sumie nie wiem, co go tak intrygowało
Ellis – chodzące potwierdzenie stereotypu o angielskim lordzie – „byłem, widziałem, wiem, znam się” – zawsze i o każdej porze, na każdy temat i w każdej sytuacji…
Profesor Salvatore – organizator tego „latającego cyrku” i dbający o jakiekolwiek rozrywki dla wszystkich gości…
Samson – no tak – ktoś w końcu musi pracować… Ze ten człowiek jeszcze jest w stanie się uśmiechać – podziwiam…
Ja, Beyers – „byle do lądowania”…


Propozycja profesora Salvatore dotycząca polowania z powietrza była raczej kurtuazyjna i mająca podkreślić walory użytkowe statku, który według profesora mógł bezpiecznie i szybko wyładować i wystartować… Jednak – oczywiście jakże by inaczej – „ja mogę, ja potrafię, ja” Ellis prawie obszedł wszystkich, aby pokazać jakiś „kawałek karabinu” (pewnie kosztujący odpowiednio do namaszczenia, z jakim się z nim obchodzono) i po długim przymierzaniu oddał strzał. Na nieszczęście celny… Mark wiedział, że oddanie strzału w takich warunkach było kłopotliwe – potrafił sobie to wyobrazić… Niejednokrotnie rzucał linę okrętową na kotwę i już to nie było proste. W każdym razie okazało się, że trzeba wyładować… Samson okazał się nie tylko inżynierem, ale i kucharzem…
Z tym, że zwierzynę można było upolować tuż przed kolacją – wieczorem… Ale wtedy „ja znam się, ja podróżnik, ja” Ellis nie miałby szans zabłysnąć…


Zresztą, niestety nie uszło to uwagi Pattera, panowie Lynch i Ellis coraz mocniej działali sobie na nerwy. Przypominali młode samce mew, które krzykiem i nerwowymi podskokami usiłują zwrócić na siebie uwagę… tylko o czyją uwagę i po co zabiegali owi gentelmani… Wydawało się, że wszyscy są dorosłymi, poważnymi ludźmi… Każdy w tej wyprawie otrzymał określone zadanie i, jeżeli mu ono nie odpowiadało, mógł z wyprawy spokojnie zrezygnować. Tutaj są zdani tylko na siebie i siebie nawzajem, więc tworzenie rozłamów na samym początku wyprawy było działaniem, co najmniej… nietaktownym. „Wat is politiek correct!” („Jakież to politycznie poprawne!”) – pomyślał Patter – „hier gebruik van de woorden dom en huiduitslag. Hoofd van de veiligheid en een groot reiziger vergeten over de "eenheid van de groep" en "hiërarchie van de macht" ...“ („tu należy użyć słowa głupie i nierozważne. Szef bezpieczeństwa i znakomity podróżnik zapominają o "jedności grupy" i "hierarchii władzy"...").


***
Wieczór i noc Mark spędził w samotności. Szybko zjadł kolację i wymawiając się bólem głowy udał się na spoczynek pozostawiając towarzystwo przy ognisku… Po prostu był zmęczony podróżą i ciągłym wysiłkiem związanym z niemyśleniem o tym, że leci…


***
Kolejny dzień lotu… Nie myślec o unoszeniu się… Kolejny dzień na segregowanie notatek… Pomysł z nadłożeniem drogi i obejrzeniem płaskowyżu był… oraz… a także… !!! Mark zachował jednak milczenie wymawiając się migreną i dusznościami przed podziwianiem widoku za burtą…


Spełnienie najczarniejszych wizji Pattera miało miejsce kilkadziesiąt minut później. Nagły spadek ciśnienia – wyczuwalny w uszach przywykłych do licznych podróży mógł świadczyć tylko o jednym… Przez pokład przebiegł Samson i zaczął gorączkowo szeptać coś do ucha profesora Salvatore.

- Musimy dotrzeć do płaskowyżu, nie zdążymy zawrócić czy wylądować teraz, burza by nas dogoniła. Może tam na tym olbrzymim wzniesieniu będzie miejsce by wylądować. To nasza jedyna szansa. Niech państwo zgromadzą się w jednym pomieszczeniu, gotowi do drogi, czy szybkiego opuszczenia statku. Moż… - profesor Salvatore został zagłuszony przez wiatr.

"Rapid ontscheping ?!?!?" - Mark dachten - „Is geestelijk ziek? Er zijn geen sloep! Reddingsboeien of iets ... Het is iets dat moet worden gevonden op de grond. HET! "
„Szybkiego opuszczenia statku?!?!?” – pomyślał Mark – „Zwariował? Tu nie ma szalup! Kół ratunkowych, ani nic takiego… Tym czymś trzeba się znaleźć na ziemi. TYM CZYMŚ!!!”

Zadziwiające, że w chwili zagrożenia człowiek przestaje się bać – robi to, co konieczne, aby przetrwać…
Mark znalazł się w swojej kabinie. Rzeczy podczas każdej podróży podzielone były na niezbędne i dodatkowe. Niezbędne zajmowały pseudomarynarski worek, reszta mieściła się w sporych rozmiarów kufrze. Zgarnął rozłożone papiery – włożył je to tuby i wypchnął ją z tyłu za pasek, ledwo stojąc na nogach w smaganym wichurą statku. Sprawdził mocowanie kufra, aby nie przesunął się podczas wichury i nie powodował zniszczeń… Chwycił worek i boleśnie zderzył się z futryną, kiedy wychodził. Dotarł do miejsca zbiórki słysząc końcówkę zdania:
- chciałbym ogłosić, że przynajmniej nie grozi nam utonięcie... - powiedział Beyers z patosem, z trudem utrzymując powagę. Po chwili dodał - Jak umierać, to śmiejąc się do rozpuku... - ale znacznie ciszej, a może po prostu gwałtowne uderzenie wichru zagłuszyło jego słowa.

Mark usiadł wpychając pod siedzenie worek i przytrzymując go nogami. Rozejrzał się po pomieszczeniu sprawdzając czy wszyscy są obecni. Nie zamierzał odgrywać bohatera, ale ktoś mógł potrzebować pomocy… a jego zdanie o „kłócących się gentelmanach” było póki co tak niskie jak ciśnienie…
 
Aschaar jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 14:23.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172