Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 11-02-2009, 18:13   #1
 
Sulfur's Avatar
 
Reputacja: 1 Sulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumny
Po prostu sen...

Alice Blair:


Trzask łamanych kości.
Głuchy plask.
Przeszywający wrzask bólu.
Cisza.
Szaleńczo wirujące barwy, światełka, pulsujące chaotycznie neony, przyciszony szum setek ludzkich szeptów.
Ciemność.
...


Rozmigotana, nowojorska ulica zapychała się coraz to nowymi spragnionymi sensacji przechodniami, rozbrzmiewała podnieconymi głosami, wyciem klaksonów i przeróżną maścią innych dźwięków.
Ludzie tłoczyli się bez litości, oby tylko do przodu, oby znaleźć się bliżej leżącego w kałuży krwi, dziwacznie poskręcanego ciała.
Cieszyli się; że wreszcie ich monotonne życie ubarwione zostało ciekawą anegdotką, że jest jak w jednej z tych spektakularnych produkcji kinowych. We wnętrzach przesiąkniętych szarością dnia dusz wyli z szalonej uciechy i pragnęli więcej. Więcej!
Stale zacieśniając krąg dyszeli ciężko.
I bynajmniej nie zamierzali odpuścić.

Ponad cały ten harmider i rozgardiasz, wzniosło się potępieńcze wycie koguta karetki. Hałas narastał, tłum gęstniał, a świat wirował.

Paraliżujący, dotykający każdego niemal skrawka ciała ból. Tak paradoksalny, absurdalny, okropny ból. Tak niewyobrażalny, nie pozwalający zemdleć, zasnąć, trwający w nieskończoność, wykrzywiający ciało nowymi, coraz silniejszymi falami cierpienia. Straszny ucisk w klatce piersiowej wymuszający walkę o nawet najmizerniejsze, najsłabsze tchnienie, jakieś niewidzialne kolce przebijające płuca, krtań, serce. Zduszające skronie ciśnienie, rozmazujący się do granic możliwości obraz, dobiegający z nieprzebytej dali dźwięk zniekształcony nie poznania, przychodzący na myśl podszepty samej Śmierci.

I nagle ta najstraszniejsza myśl, że coś się kończy i nic nie zaczyna, że nie będzie już woni morskiej bryzy, ciepła dotyku ukochanej osoby, szczęścia... Uczucie pustki tak dotkliwie rozrywało wnętrze, wdzierało się brutalnie w słabe, wątłe, nieliczne myśli powoli przemykające przez otumanioną głowę. Uczucie zapadania się w sobie, spadania mimo tak zaciekłej walki.
Mrok.

I nagle jasny, oślepiający błysk białego światła! Taki cudowny, piękny sam w sobie, ciepły, przywołujący na myśl wspomnienia.
- Dwie jednostki 0 Rh +! Na salę operacyjną, za cztery minuty, biegiem! –trudny do zrozumienia głos wydawał się strasznie nierealny, taki śmieszny, dziecinny wręcz.

Najważniejsze było jednak to, że ta wspaniała jasność wciąż trwała, że koiła swą obecnością, uspokajała. I nagle koniec. Koniec wszystkiego; obrazu, dźwięku, doczesnych myśli, ciepła, czucia, dosłownie wszystkiego. Z jednym małym tylko wyjątkiem: strachu i świadomości, że nadal się żyje, że coś nie może się skończyć, że coś się nie może zacząć, że to nienaturalne. I ta bezradność zawieszona w bezdennej Pustce i Ciemności. Była tylko jedna, jedyna korzyść tego czystego bezładu i idiotyzmu: brak bólu.


Pozostawienie na pastwę Wieczności
Zatopieni bez czucia w Nicości
Doświadczając nieludzkich Obrzydliwości
Bytują Oni w najgłębszej Ciemności.

I choć uwolnić się pragną najbardziej na Świecie
Nigdy nie nadejdzie Koniec w tym bezsensownym Świecie.

Nagle, po całej tej okropnej, długiej Wieczności, mrok zaczął tracić na swym cieniu i ciemności. Cisza zawdzięczała paletą cudownych, nie słyszanych od tak dawna dźwięków, w głowie zatętniły myśli. Uczucie unoszenia się, widok wyłaniającej się z czerni toni szumiącego oceanu, nieprzerwany niczym lot ku szarzejącemu niebu.

-Nic nie zaczyna się bez powodu! – nad gładką taflą wody rozbrzmiał donośnie czysty głos . – Nic też bez niego się nie kończy. Powołuję cię do życia w świecie, który zawisł pomiędzy dobrem a złem, pogrążył się w swej złudnej mądrości, zatracił, zatarł granicę miedzy właściwym i niewłaściwym. On cię potrzebuję! Nic nie kończy się nadaremnie, moja droga, nic. A teraz leć do nieznanych krain, leć! I niech już nigdy twe serce nie pogrąży się w otchłaniach Nicości.

Okropny, świdrujący czaszkę ból, błysk. Niosący się echem melodyjny głos:

Ty, która z prochu powstałaś
Ty, która życia sensu nigdy nie poznałaś
Raduj się, albowiem szczęśliwy czas dla ciebie nadszedł.
Spójrz na błękit nieba nieskończony
Obmyj twarz swą spotniałą w zdrojach źródlanej wody
I ciesz się, ciesz, ci powiadam, bo czas nieszczęścia już
Zakończony.

Taka cudowna błogość zagłuszająca nagle ból i wciąż trwający lot nad lazurową powierzchnią bezkresnego oceanu było jednym z najcudowniejszych uczuć jakie mogły się przytrafić człowiekowi. Poczuć tę obezwładniającą wolność, czerpać nieskażone powietrze pełnymi płucami i zaciągać się nim, odurzać, cieszyć. Potem wydychać z takim nieopisanym żalem i niemożnością, żyć tylko dla niego. Zupełnie jak... papieros z marihuany? – dziwna myśl pojawiła się w pustej od wspomnień i niecodziennie lekkiej głowie. Coś, jakiś zapomniany obraz, po tej całej Wieczności przebijał się przez Nicość, na siłę próbował zaistnieć i wybić się ponad wszystko inne, zawładnąć młodym ciałem i zniewolić je. Ale nie mógł. To był tylko cień, ulotny, niewyraźny skrawek przeszłości, przyszłości, czy też może coś co nigdy miejsca nie miało i mieć nie będzie. Wygasło równie niespodziewanie jak się pojawiło, pozwalając bezimiennemu szczęściu trwać i nie przemijać. Lecieć.

Roziskrzona nagle milionami gwiazdek nieruchoma tafla wody wzburzyła się plując ponad siebie spienionymi słonymi strumieniami. Cichy szum momentalnie zamienił się w dzikie zawodzenie i jęki. To wyło, tak przeraźliwie, tak strasznie umęczonym głosem wyrzucając z siebie całe zaległe w nim od wieków zapomnienie i żal. Brzmiało to jak płacz, jak najsroższa z burz trawiąca odległe światy, uderzenia grzmotów, pioruny bijące w struchlałą ziemię. I nie ustawało. Przeciwnie wręcz. Wciąż rosło na sile i głośności, tętniło. A ona leciała. Nad podnoszącymi się ostrymi grzywami bałwanów, z pełna świadomością tego co dzieje się wokół, czując na skórze coraz to nowe wodne odpryski kotłujących się poniżej fale.

Horyzont wydawał się być zupełnie pustym, nie istnieć. Po prostu gdzieś, bardzo daleko, wodna toń uciekała oczom i zastępowała je smolisto-czarna połać lśniącego srebrem gwiazd nocnego nieba. Bez początku, bez końca istniało i nie było trzeba niczego więcej. Mimo wszystko, mimo zdającego się trwać w miejscu, niezmiennego czasu, świat w jakim się znalazła zmienił się bardzo od tej pierwszej chwili, gdy zobaczyła go wyłaniającego się z bezkresnego mroku i czerni wiecznej nocy. Szarość nabrała odcieni, cisza rozbrzmiała nieznanymi dotąd, jakby zapomnianymi odgłosami, wszystko to zdawał się nabierać realizmu, wynaturzać, tracić swą lekkość. Normalnieć.



Jednolita dotychczas ciemna zasłona rozpościerająca się nad dziewczyną rozdarła się nagle i rozjarzyła ciepłym, żółtym blaskiem, który niemal natychmiast zamazał najjaśniejsze dotychczas punkciki nieba – skrzące się gwiazdy. Napływające znikąd pierzaste obłoczki zarumieniły się refleksami słońca, które w błyskawicznym tempie wzniosło się ponad odznaczająca się teraz gruba, czarna kreską linią horyzontu i swą wschodzącą powoli czerwienią zalało wszystko wokół. Góra pokrywała się bezkresnym błękitem, dół mieszał złocisto czerwone odblaski rzucane przez tarczę słońca i królewską niebieskość falując przy tym i szumiąc, trochę już jednak spokojniej niż przedtem.

- Alice, nie ma już dla ciebie miejsca w tamtym świecie – śpiewnie zawołał ten sam głos. - Sama dokonałaś wyboru. No ale ja, jako ten tak strasznie mściwy i złośliwy twór nie pozwoliłem ci rzucić się w objęcia Czarnego Anioła Śmierci. Nie, ja mam zamiar zrobić coś znacznie gorszego. Oto Ja, istota nikczemna, wysyłam cię tam gdzie być cię nigdy nie powinno, do Innego Świata. Co stanie się potem nie wiem nawet ja, bo wyobraź sobie moja wszechwiedza tez może być ograniczona, właśnie tak, moja droga Alcie. Można więc powiedzieć, że wywalam cię, wydziedziczam, wyrzucam. Leć...

Poczuła, że pomimo olbrzymiej chęci nie może dobyć z siebie nawet najcichszego szmeru. Tu jeszcze miał nad nią władzę. I nagle straciła równowagę, przestała swobodnie unosić się w powietrzu i ze świstem przecinając powietrze spadała w dół, ku wodzie. A dokładniej tam gdzie powinna rozciągać się bezkresna pomarszczona toń., bo teraz, gdy spojrzała w dół, zobaczyła wznoszącą się to znowu opadająca zieloną plamę jakiegoś ogromnego półwyspu z trzech stron otoczonego diametralnie odmienionym morzem: przeźroczystym, z niewielką tylko domieszką błękitu, pływającymi weń jaskrawymi, wielkimi rybami i dnem zasypanym białym, drobniutkim piaskiem, podobnym do tego, który zaścielał całą, ogromną plażę, w kierunku której z zatrważającą prędkością cały czas opadała. Rosnące w oczach, olbrzymie palmy, wystrzeliwujący z białych odmętów ostro zakończony kamień. I stało się to co od początku było nieuniknione. Spadła. Plackiem uderzając o co chwilę podmywany morską wodą brzeg. Zabolało okrutnie, ale nic poza tym. Ona została tylko wyrzucona ze znanego jej dotychczas świata. Uleciała do nowej rzeczywistości na pożegnanie kopnięta przez istotę ostatecznie dobrotliwą i mądrą. Nic wielkiego...










Gabriela La Guerra:

Odejść gdzieś bezpowrotnie
Nie znając nawet celu podróży
Ślepo zaufać Przeznaczeniu.

Iść bez wytchnienia
Porzucić czas żarłoczny
Przyszłość zamieniać w przeszłość

I nigdy nie pozwolić
Omotać się złudnemu pięknu
Tylko dla pozorów nazywanemu
Rzeczywistością.



Rozpromieniany ciepłymi falami popołudniowych promieni stojącego w zenicie słońca las nawiedził lekki, nieznaczny zefirek. Zaszumiał delikatnie wśród zielonych, skropionych niedawno kroplami deszczu koron drzew, pofalował soczyste, wysokie trawy pnące się ku górze i zatapiające pnie drzew w jaskrawej toni. Rozweselone ptaszki poćwierkiwały latając to tu, to tam, wzbijając się ku błękitnemu, czystemu niebu, czy też zraszając swe palone słońcem skrzydła w pobliskim spiętrzonym, przeźroczystym niemal strumieniu. Cieszyły się życiem, szukały pożywienia, szybowały i śpiewnie terkotały.

Wąska, powywijana ścieżka zagłębiała się w gąszczu i drążyła go wiodąc gdzieś tam. Jej czarna, wyraźnie odcinająca się od jasności otoczenia powierzchnia powoli zarastać poczynała zielskiem. Taka właśnie wybujała, serpentyną uciekała oczom przypadkowego obserwatora i już po chwili znikała za pierwszym zakrętem wysokich, przyległych do siebie pni.

Biegła śmiejąc się z samego faktu, że biegnie właśnie, a nie na przykład idzie. Oddychała przy tym głęboko rozkoszując się cudownie pachnącym ziołami i trawą, ciepłym, letnim powietrzem. Promienie słońca z lubą i zadowoleniem kąpały jej twarz w złocistym blasku, nakazywały przymrużyć oczy i trwać w tej cudownej nicości uczuć i świadomości. Liczyło się to, że się po prostu jest i żadna natrętna myśl nie mogła tego zniszczyć. Sama nie wiedziała od jak dawana w podskokach, wśród chmar kolorowych motyli pędziła przed siebie, aby tylko dalej, aby się nie zatrzymywać. Co jakiś czas niezbyt szeroką ścieżynę przecinało stadko zbłąkanych, lśniących jak wszystko dokoła, saren, zdających się w jakikolwiek sposób nie reagować na obecność człowieka, nie okazywać nawet cienia strachu i niepewności. Przeciwnie wręcz. One też zdawały się śmiać, błyskały czernią swych wypukłych, mądrych oczu i po krótkiej, ledwo zauważalnej chwili znikały za murem skłębionych krzaków.

Ale dlaczego tu jest tak, jak jest? Inaczej, odmiennie, zupełnie nierealnie? To wszystko zdaje się być takim dobrym i niewinnym, zdaje się nie znać nienawiści i okrucieństwa, dlaczego? Dziewczyna w biegu pokonująca coraz to nowe rozpadliny i powyginane korzenie nawet o tym nie myślała. Stanowiła część tego najdziwniejszego z dziwnych światków. Dla niej ważne było to, że słońce tak pięknie świeci, że ptaszki ćwierkają, że gdzieś w oddali szumi woda, a przed nią otwierają się coraz to nowe drzwi do nieznanych wcześniej zielonych rzeczywistości.

I nagle zatrzymała się zamierając w niemym bezruchu. Spod cienistej, rozłożystej lipy, położonej tuż przy brzegu szemrzącego potoczku, w asyście motyli wyłoniła się przygarbiona postać dziwnie wyglądającego człowieka. Owinięty czarnym, podróżnym płaszczem, bardzo wysoki, o wysmukłej sylwetce i tym spokoju bijącym od jego wnętrza, tym nadzwyczajnym, niespotykanym już prawie nigdzie, niebiańskim wręcz pięknie. Poważne, głębokie niczym dwa bezdenne jeziora głębiny zeszklonych oczu, takie mądre, odległe, zadumane i... wpatrzone w dziewczynę.



- Witaj w moim małym, przytulnym domku, Gabrielo – powiedział. – Tak, to co teraz czujesz tu – wskazał na swe gardło – to niemoc mówienia. Od razu zapewniam się, że nie mam z tym nic wspólnego, możesz mi uwierzyć. Może to magia tego miejsca, może najzwyklejszy przypadek jaki zwykł chodzić po was, ludziach. Tak, jestem elfem. Rasą wyższą, mądrzejszą, doskonalszą, długowieczną, nietypowa, wymarłą, niespotykaną, leśną, elfim wojownikiem – mówił zdając się pogrążać we własnych sprawach i problemach. – Pytasz jak brzmi me imię? Musisz mi wierzyć, że nic, zupełnie nic ci to nie powie, Gabrielo. Jest ono tak przedwieczne i napełnione bezgłośnym smutkiem, że nie mogę go nawet wypowiedzieć. Powinno wystarczyć to, że jestem takim jak w tych waszych baśniach, jednym z ostatnich w tym małym półświatku – mówiąc to zrzucił otulający go ciasno płaszcz.

W złocistym blasku upalnego słońca zalśniły długie srebrzyste włosy rozsypujące się na ramiona i... głownie dwóch, długich mieczy przewieszonych przez plecy. Elf milcząc usiadł w cieniu, plecami opierając się o gruby pień lipy i nieobecnym wzrokiem wpatrzył się w spienioną u jego stóp, źródlanozimną wodę.

- Pytasz mnie z jakiego powodu tu jesteś? – cicho, nie spoglądając na dziewczynę przemówił do dłuższej chwili ciszy. – Widzisz, Gabrielo, nie ma jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie. A przynajmniej ja nie potrafię jej udzielić. Możesz być jednak pewna, że postaram się przekazać ci wszystko co na ten temat wiem. Prawda, a przynajmniej jakaś jej niewielka część jest taka, że ktoś wyjątkowo potrzebuje twojej obecności Gdzieś Tam. Wola ta jest tak silna, że mogła, podkreślam mogła, nagiąć bieg wydarzeń w twoim świecie i w efekcie zesłać cię tu, do „poczekalni”. Widzisz, jaka niewdzięczność? W tak haniebny sposób wykorzystać mój dom...

Zamilkł znowu, z zaciętością bawiąc się skórzanych paskiem jednej z pochew miecza.

- Co teraz będzie? – odezwał się po chwili. – Nie wiem, nigdy nie wiedziałem i nigdy wiedzieć nie będę. Po prostu poczekamy. Czas to najlepszy lekarz, doradca i ogólnie przyjaciel. Więc czekajmy...

I czekali. Trwając w bezruchu. On zapatrzony w pędzącą gdzieś w dal wodą, ona w niego, w nerwowej ciszy.

Po pięciu, a może pięćdziesięciu minutach coś zaczęło się nagle dziać z otoczeniem. Spazmatycznie, z początku wolno, tętniło ono i tchnęło jakąś taką nieznana i niezaobserwowaną wcześniej niezwykłością. Kontury z wolna rozmazywały się tworząc zieloną maź. I tętniło, z coraz większą mocą pulsowało niespokojnie, ale rytmicznie. Aż w końcu z pozoru spokojnego zjawiska przerodziło się w nieokiełznany cyklon barw szalejący dookoła dwóch zamarłych w bezgłośnym bezruchu postaci. Majestatycznego elfa i pięknej dziewczyny. Nagle głos. Już kiedyś słyszany, tak znajomy, tak znany. To... piosenka! Słyszana niegdyś, gdzieś tam, prawie już zapomniana, ale teraz wyłażąca na wierzch, przywołująca zepchnięte w otchłań niepamięci myśli.

Wasn’t there a dream last night
Like a spring never ending
Still the water runs clear
Through my mind

Jakiś obraz próbujący za wszelką cenę zaistnieć. Wydarzenie? Zdarzenie, czy może... zderzenie? Pustka.

The sun seemed bright
The air was clera
Theair was clear
A trick of light
Turned red into green

Turned red into green? Nie, nadal nic nie przychodziło do głowy. Świat wirował, a ten głos wciąż, ze smutkiem nucił.

She saw the light
Her face was pale
Her body smashed
Her beauty’s gone
Her beauty’s gone
HER BEAUTY’S GONE!


Dzikim wyciem przyprawiającym o ból głowy wybrzmiały dwa ostatnie wersy.
Spadała. Już nie było kolorowych plam tańczących wokół, nie było elfa, lasu. Teraz, tuż pod nią, z ogromną prędkością rósł wielki półwysep, z trzech stron otoczony morską tonią. I ten ciągle nie chcący przestać ryczeć głos w kółko, aż do obrzydzenia powtarzający: „Her beauty’s gone!”. Palmy, ostro zakończone czarne kamienie, niebieskie zwierciadło wody, biała plaża, to wszystko z zatrważającą szybkością zbliżało się. O tym co zaraz się stanie, co jest wprost nieuniknione zorientowała się kilka sekund przed zderzeniem z ziemią. Głuchy plask rozległ się na pustej plaży, podniosły się tumany pyłu. Nie zabolało prawie nic. Prawie...Tylko twarz zapiekła okropnie, skurczyła się w przejmującym każdy nerw ciała bólu, pokryła ciemnymi bąblami. Nie należało się jednak przejmować, to był tylko ten nieznaczący płat skóry nazywany obrazem duszy.









Alastair Theodor "Theo" Forsythe Jr.:

Zamek był bardzo stary. Wiekowy wręcz, pamiętający czasy zamierzchłe, prehistoryczne, chwile podniosłe i sromotne upadki. On stał tu od zawsze, niczym niewzruszony, taki sam: majestatycznie piękny i groźny. Zbudowano go nad jednym z najpotężniejszych i największych wodospadów przelewającym obfitość swych wód nad ostra granią skalną, po przekroczeniu której spadała ona z hukiem w dół przemierzając długie kilometry, by wreszcie dołączyć do rozlewiska Czerwonego Oka – jeziora tak wielkiego, że jeszcze nikt nigdy nie przepłynął z jego jednego brzegu na drugi. Wznosił się on nad spienionymi odmętami sam, jeden. Strzeliste wieżyczki i okna, ostra, drapieżna budowa, to wszystko przywodziło na myśl coś niespotykanego i niepowtarzalnego.


Ukośne promienie zachodzącego słońca wpadające przez wysokie, wąskie okna wcale nie ogrzewały wionącego chłodem i jakimś takim dziwnym poczuciem tajemnicy ciemnego wnętrza. Ciągnący się niemiłosiernie, długi korytarz rozgałęział się co chwila i prowadził w niezbadane, kamienne otchłanie starego zamczyska. Mnogość ogromnych, ciężkich, skuwanych metalowymi okowami drzwi, puszystych dywanów zaściełających prawie całą połać kamiennej, wygładzanej posadzki, martwych chyba od zawsze pochodni przewijała się w nieskończoność. Bez końca i początku. Obojętne gdzie nie skręcić, w którą stronę nie pójść widok i wewnątrz zamku i ten poza grubymi murami ciągle pozostawał niezmienny.

Mężczyzna włóczył się po zamczysku od dobrych kilku lat. Tak strasznie długich, nieznośnie ciągnących się dni, tygodni i miesięcy szukania Drogi, czy wyjścia. Jakiejkolwiek szczeliny, półotwartego okna pozwalającego wydostać się z tego ponurego miejsca. Nie mógł jednak znaleźć niczego takiego. Zupełnie nic. Czasami, pogrążony w rozmyślaniach, patrząc na bezdenną przepaść ścielącą się poniżej masywnych murów, dochodził do wniosku, że to nawet lepiej siedzieć tu w bezpiecznym, suchym miejscu.

Kolejny dzień właśnie się kończył. Owocując bezowocnym poszukiwaniem i procentując ogromnym zmęczeniem. Nie czuł jednak głodu, nigdy. Przez ten cały okres podchodzący już pod możliwość nazwania go Wiecznością nie miał w ustach nic. Ani wody, ani jedzenia. On po prostu nie czuł takiej potrzeby, nie nawiedzało go nagłe, okrutne ssanie w żołądku, obca, niemal zapomniana była mu suchość podniebienia i języka. On po prostu brnął przez korytarze, niekiedy odgrodzone czteroma ścianami pokoiki, gdzie znajdywał prastare księgi zapisane najdziwniejszymi językami znaczków i symboli, lśniące, jakby dopiero co wypolerowane miecze, zbroje, szable i inne podobne im narzędzia śmierci. To była istna Otchłań. Otchłań żalu i rozpaczy, otchłań samotności i obojętności.

Skręcił w prawą odnogę, która ku jego niekrytemu zdumieniu opadała lekko w dół, zamiast tak jak na nią przystało sztywno trzymać się pionu. Ściany zaścielały czyste, barwne flagi, dywany i arrasy przedstawiające sceny z jakiejś tam nieznanej mu bliżej przeszłości. Rycerzy na koniach, zatopionych w obwolucie boskiej chwały, z białymi proporcami, na smagłych koniach, w złotych koronach nawet. Tu nie było okien. Tylko jaśniejące czerwienią płomienie licznych pochodni rzucające kręgi blasku na porozrywaną, spękaną miejscami posadzkę.

Korytarz skończył się nagle przeradzając w skrytą w ciemności olbrzymią, niknącą w mroku komnatę. Pochodnie znikły razem z owym dziwnym korytarzem, nie pozostawiając po sobie najmniejszego śladu, czy cienia, który świadczyć mógłby o ich wcześniejszej obecności. Było tylko tu i teraz, tylko on i ta przepastna sala.



Postąpił kilka kroków naprzód, w czerniejąca wciąż pustkę. Z niepewnością zalewającą wnętrze szedł wolno ku sercu dziwnego, wydawałoby się niemal bezkresnego pomieszczenia. Z każdym pokonanym metrem głucha cisza stawała się głębsza i coraz bardziej niepokojąca, ale w zadziwiający sposób też uspokajała, pozwalała zapomnieć o bezsensownej, niekończącej się tułaczce po mnogości korytarzy.

I nagle stało się coś na co zupełnie nie był przygotowany. Przywykłe już do odcieni czerni oczy zakuło przeraźliwie jasne, zimne światło, które rozbłysło nagle tuż przed nim. Błyszczało, otulając swą lodowatą ostrością wyścielaną marmurem posadzkę, zupełnie jakby nie miało źródła, jakby było... magiczne?

Źrenice powoli zaczynały przywykać do nowego środowiska, rozróżniały coraz więcej szczegółów. W bladej poświacie, dosłownie kilkanaście stóp przed nim z płaskiej, nieskalanej niczym równi podłogi wyrastał, ku zdziwieniu mężczyzny, wysoki kamienny, szeroki podest. Nie namyślając się długo wspiął się na niego i wtedy stało się TO. Usłyszał ten głos, ten najpiękniejszy ze wszystkich, które chciał teraz usłyszeć. Głos bliski mu, a jednak tak strasznie odległy, tonący w przepaści niepamięci. Ale on... on był taki okrutny i straszny, ranił każdym wypowiadanym słowem, trafiał wprost w serce i wbijał weń ostre igiełki lodu, sączył jad. Nie, to nie mogła być ona. NIE!

- Witaj drogi braciszku – śmiejąc się dziko wymówiła, a raczej wykrzyczała tych kilka niepozornych słów. – Co cię sprowadza do mojego świata? Tu, do mojego królestwa wiecznej udręki i cienia? Hę, Theo? Nie możesz wydusić z siebie słowa? Ojej... Mój biedny, kochany braciszek – ostatnie zdanie rozniosło się po przestronnej sali tętniąc nienawiścią i obrzydzeniem niemal.

I wtedy ją zobaczył. Siedzącą na kamiennym, szarym tronie o wystających zewsząd, zaostrzonych kolcach. Jej piękna twarz jaką od zawsze widział i jaką na zawsze zapamiętał prawie się nie zmieniła. Tylko te oczy i bladość cery... Tchnące okrucieństwem, zgubne, brązowe oczęta i trupia biel rozlewająca się po jej młodej skórze. Wyglądała jak upiór, jak najstraszniejsza z wiedź. Piękna i straszna za razem. Te długie, czarne włosy swobodnie opadające na drobne ramiona, powiewające teraz na lekkim tchnącym zimą wietrzyku, czerwone usta tak bardzo odcinające się od wszystkiego wokół, te smoliste, zwiewne szaty obszyte futerkiem w jakie się przyodziała. Najdroższa, mała Phoebe...

- No, braciszku, ładnie to tak milczeć będąc w gościach? Co za cholera cię tu przygnała Theo?! – krzycząc podniosła się ze swego tronu, powiało nienawiścią. – Nie wystarcza ci, że zabrałeś mi wszystko to co drogie mi było TAM? Musisz przyłazić tutaj i próbować zniszczyć mój własny, mój jedyny i prawdziwy świat?! To TY ukradłeś mi dzieciństwo, miłość rodziców, TY zadecydowałeś o moim zgubnym losie. Tak, już wtedy kiedy byliśmy dziećmi, kochany braciszku. I teraz prosisz mnie o łaskę? Mnie Królową Cienia?! O nie, kochany braciszku, mój ty oddychający i srający, żywy grobowców. Mój grobowcu! Precz z moich oczu, precz! To ty jesteś winien wszystkich moich porażek, moich niepowodzeń, mojej śmierci!! – na jej twarzy pojawiły się łzy. – Precz!

Spadał. Nie wiedząc co się dzieje, otaczany przez niebieskości, leciał w dół, ku rosnącej zielono białej pofałdowanej połaci. Spadł na wznak. Nie bolało.









Emil Schulz:


Kiedy sprawiedliwość ludzka krwi zjadliwie żąda
Kiedy niewinnym niczemu sromotnie urąga
Skryj się w cieniu i czekaj na wyrok
Albowiem Jedno Jedyne prawo już po ciebie rękę
Wyciąga.




- Sąd będzie rozpatrywał sprawę o sygnaturze DS. 21/09. Wzywa się wszystkich do wejścia na salę – po niewielkim, wyłożonym drewnem korytarzyku rozniósł się donośny głos odzianego w przestarzały już trochę garnitur woźnego sądowego.

Stłoczone w ciasnym przejściu, nieliczne postaci zakotłowały się nerwowo i prowadząc między sobą skutego grubymi kajdanami mężczyznę znikły za progiem jednej z sal sądowych, z trzaskiem zamykając drzwi.

- Proszę wstać, sąd idzie! – zawył ten sam, niski człowieczek w niemodnym garniturze i sam zesztywniał przyklejając ramiona do boków.

Drzwi ponownie otwarły się, tym razem już cicho. Do rozpromienianego ciepłą słoneczną poświatą pomieszczenia weszły trzy postacie, ubrane w czarne udrapowane togi, zwieńczone zielonymi tasiemkami. Dumnym krokiem, wyprostowani, nie racząc zawiesić wzroku na żadnej z licznych wyczekujących w napięciu twarzy, wolno przeszli przez salę i zasiedli w jej końcu, na trzech rzeźbionych na wzór tronów krzesłach. Nad ich głowami, niczym aureole zalśniły jasne okręgi okien.

- Wszyscy wezwani na rozprawę obecni, wysoki sądzie! – bez najmniejszego ruchu, czy gestu ryknął woźny.
- Proszę spocząć – ze znudzeniem w głosie powiedział rozwalony na największym i najokazalszym „tronie”, tłusty mężczyzna. – Rozpoczynamy rozprawę o sygnaturze DS. 21/09. Ze względów bezpieczeństwa osób tu obecnych i narodowego proszę zakneblować i unieruchomić oskarżonego.

Trzech osiłków dzierżąc w dłoniach długi łańcuch i kawałek szmaty powstało i zajęło się bezwzględnym wykonywaniem wydanych przed chwilą poleceń.

- Proszę o przedstawienie aktu oskarżenia – bawiąc się drewnianym, pięknie zdobionym młotkiem mówił obojętnie sędzia.
- Na podstawie jedynego – szczupły, wyglądający na wychudzonego mężczyzna zasyczał - dekretu i prawa wydanego przez niezależny i niezawisły Sąd Ostateczny traktującego o prawie do godnego życia i naturalnej śmierci, a co za tym idzie zakazania praktyk takich jak morderstwa oskarżam, obecnego tutaj, pana Schulza o umyślne, dokonane z pełną premedytacją morderstwo własnej matki, nieobecnej, ze względów oczywistych, Barbary Schulz! – zakończył dobitnie.
- Czy oskarżony przyznaje się do winy?

Chwila ciszy przerywanej tylko dzikim rzężeniem dobiegającym z miejsca gdzie siedział skuty metalowymi okowami, zakneblowany mężczyzna.

- Milczenie, jak wiadomo oznacza zgodę. Z racji, że oskarżony nie wynajął adwokata, a w sprawach wagi bezpieczeństwa narodowego i tych dotyczących morderstw z przejawami okrucieństwa obrońcy z urzędu nie są przydzielani, nie mogę oddać głosu obrońcy. Przejdźmy więc do ogłoszenia wyroku. Z racji, że czuję się dzisiaj znakomicie i mój umysł jest w pełni swej chwały nie proszę o nawet najkrótszą przerwę – ożywiając się znacznie mówił sędzia z uśmiechem. – Na mocy panującego Jedynego Prawa ogłaszam Emila Schulza winnego popełnienia morderstwa, które polegało na zachorowaniu na poważne schorzenie nazywane potocznie guzem mózgu, następnie próba samobójstwa, skazuję oskarżonego na wieczne wygnanie. Wykonać!

Trójka odzianych w togi mężczyzn śpiesznym krokiem wyszła bocznymi, zakamuflowanymi drzwiami. Reszta: ławnicy, prawnicy, prokurator, woźny, w żelaznym uścisku stłoczyli się wokół oskarżonego i unosząc go pod ramiona ruszyła ku głównemu wyjściu. Chwilę potem, nieskrępowany, a jedynie zakneblowany mężczyzna leciał na łeb na szyję ku rosnącej w dole zielono białej, wirującej lekko plamy z trzech stron otoczonej niebieskimi wzdymającymi się falami oceanu. Spadł tuz przy pniu palmy, delikatnie zawadzając o jej rozłożystą koronę.









Robert Dewey:


- Witajcie dzieci! Witajcie w naszym malutkim, milutkim programiku! – kołując nad siedzeniami widowni wywrzaskiwało wielkie, niebieskie ptaszysko. – Witajcie i wy, dorośli, ci wszyscy, którzy czują się cały czas młodsi, którzy wciąż czują się dziećmi! Zaczynajmy! – zaskrzeczało i z sykiem przecinając skrzydłami powietrze usiadło na przygotowanej uprzednio metalowej, misternie zdobionej grzędzie, ustawionej pośrodku przestronnego studia, w samym środku kręgu utworzonego przez śmiejące się, ubrane na niebiesko dzieci. – Jak zawsze rozpoczynamy od zagadki!
Na początku to było tak,
Że bociana drapał szpak.
A potem była zmiana
I szpak drapał bociana.
Były cztery takie zmiany
Ile razy szpak był drapany?
Wiecie, kochani, jaka jest odpowiedź? – przekrzywiając swą niebieską głowę ptaszysko przewiercało wzrokiem kolejne dzieci siedzące w ciasnym kręgu i podnoszące dłonie jak najwyżej. – Ty Hieronim! Tak ty odpowiedz! – zawyło z uciechą podlatując do jednego z chłopców i siadając mu na ramieniu.
- Szpak był drapany zero razy, Niebieski Ptaku!
- Tak! Tak! TAK! Brawa mili państwo, mamy tu prawdziwego geniusza! – skrzek ptaszyska zagłuszy gromkie brawa dochodzące z każdego zakamarka pomieszczenia; chłopak wyraźnie poczerwieniał i uśmiechnął się szeroko. – Drodzy telewidzowie! Dzisiaj mam dla was niespodziewaną niespodziankę – znowu przefrunęło na swoją zdobioną grzędę. – Otóż, z dniem dzisiejszym, dniem cudownym, w programie gościć będziemy nowego uczestnika! Robercika! Roberciku, pozwól tu do nas!

Zza niebieskiej grubej kotary w rogu studia wyszedł zestresowany, młody chłopiec i niepewnym krokiem, lekko się chwiejąc ruszył ku wiwatującym i wyjącym z radości dzieciom. On też miał na sobie niebieską koszulkę.


- Chodź tu do nas Roberciku! No chodź! Śmiało! Dołącz do grona wielbicieli Niebieskiego Ptaka!
– bez opamiętania i składu, podskakując nerwowo krzyczało ptaszysko.


Gdy dygoczący chłopiec usiadł w kręgu ptak wzbił się powietrze i począł wrzeszczeć:

- Zaczynajmy zabawę! Tak! Tak! O, taak! Czas na kolejną zagadkę! Oto ona: Co to jest: czarne, białe, czarne, białe, bum? No, Hieronimku, udowodnisz ludziom, że jesteś mądrym dzieckiem?

Chłopiec pokraśniał jeszcze bardziej i wydukał niepewnie jedno słowo:

- K... kot?
- Niee! Nie! NIE! To nie kot tylko zakonnica spadająca ze schodów. Kolejna zagadka, na która odpowiedzieć będzie próbowała Malwinka! A zagadka brzmi:
Gdy obok siebie
Trzy nuty stały,
Nazwę rośliny
Zaraz przybrały
Jak brzmi odpowiedź, Malwinko?
- Yyy... – zapytana rudowłosa dziewczynka wsadziła palec do ust zamierając w dziwnej pozie. – Yyy... to będzie... Wiem! Fasola! – krzyknęła uradowana.
- Definitywnie tak, moja droga! Genialnie. Kolejna zagadeczka, dzieciaczki. Jaka jest różnica między hrabią a lokajem? Może ty, Rozalindo!
- Bo hrabia jest gruuby! – bez cienia zająknięcia, wstając powiedziała i zaczęła pokazywać jaki to wielki brzuch ma owy hrabia.
- Ale ty jesteś głupiutka! – dziobiąc skraj nogawki dziewczynki zaskrzeczało ptaszysko. – To znaczy chciałem powiedzieć milutka! – poprawił się. – Ale wiecie, co dzieciaczki? Znudziła mi się ta zabawa! Poróbmy coś ciekawszego! Przyprawmy nasze zgadywanki odrobiną ryzyka! TAK! – z iskierką w oczach podobną szaleńcom skrzeczało. – Kto nie odgadnie zostanie ukarany! Ukarany! TAK! – światło nagle przygasło, studio zapełniło się gęstą, trzymającą się nisko przy podłodze mgłą. -Pierwszą serię pytań kierujemy do Hieronima! - mówiąc to podleciał ku czerwonemu na twarzy chłopakowi i podobnie jak wcześniej usiadł na jego ramieniu, tym razem boleśnie wbijając w nie pazury. – Dwa razy jedenaście! – zaryczało.
- Dwadzieścia dwa – niewyraźny szept zakończony cichym westchnieniem bólu.
- Pierwszy amerykański prezydent?
- Jerzy Waszyngton...
- Pierwiastek ze stu czterdziestu czterech?!
- Dwanaście.
- Najsławniejszy polski pianista?
- Fryderyk Chopin.

- Dlaczego... – ptaszysko zawahało się chwilę – dlaczego masz taką krzywą mordę?! – wrzasnęło szarpiąc chłopaka za ucho.
- S.. słucham? – chłopiec wydawał się zdezorientowany.
- Źle! ŹLE! Poprawna odpowiedź to: bo moja mama mnie nie kochała! Ukarać!


Do studia wbiegło dwóch facetów w czarnych okularach i brutalnie poderwało chłopaka z ziemi. Po chwili znikli za niebieską powiewającą lekko kotarą.

- Co za dureń... Co za idiota! No ale nic, jedziemy dalej! A może teraz porozmawiamy sobie z Robercikiem? Tak, to dobry pomysł.
– szybujące w powietrzu ptaszysko pomknęło w stronę małego, niedawno przybyłego chłopca. – Zaczniemy od czegoś prostego. Dlaczego masz takie wieelkie zęby?!


Robercika wyraźnie zatkało. Wpatrzył się tylko przestraszonymi oczyma w bijącego powietrze skrzydłami Niebieskiego Ptaka.

- Za trudne? – zaśmiało się ptaszysko. – To może wybierz coś z tych:
Czy twoja matka” kumplowała” się z mamutem?
Czy byłeś za głupi na skończenie szkoły?
Czy do paki trafiłeś z powodu swojej facjaty?
Czy w wódzie znalazłeś tak wyczekiwane ukojenie?
Czy prawdą jest, że brzydziłeś się własnej córki i żony?
Czy to prawda, że naszczałeś do urny z prochami własnej matki?
Czy czerpiąc z tego przyjemność kradłeś, ubliżałeś i niszczyłeś?
Czy myślisz, że zasługujesz na wieczne wygnanie?

Głucha cisza przerywana tylko cichym chlipaniem małego chłopca i furkotem skrzydeł ptaka.

- Zabrać tego głupca! Ukarać! Zesłać na WIECZNE WYGNANIE! – ugryzłszy w nos Robercika ptak usadowił się na swojej grzędzie i ze szczerym zadowoleniem przyglądał się jak dwaj ubrani w czarne garnitury i okulary mężczyźni wynoszą wyjące teraz dziecko.

Spadał. Z rosnącym na twarzy przerażeniem leciał w dół. Co najmniej pięćdziesięcioletni, brodaty mężczyzna mknąc w dół spoglądał na malutki zielono biały punkcik gdzieś daleko, daleko poniżej.

Spadł do wody, tuż przy brzegu, rozbryzgując wokół siebie olbrzymie słone, niemal przeźroczyste fale.
***












Słońce powoli zaczynało zniżać się poza odległą linię horyzontu pokrywając szklista taflę oceanu czerwono złocistą poświatą. Ciemniejące powoli niebo zasłaniały powoli sunące rozświetlone słonecznymi refleksami, szare chmury. Powyginane palmy gęsto porastające wybrzeże kładły na białym piasku długie cienie. Powietrze pachniało solą i jakąś zapomnianą przez świat odmianą kwiecia. Było cicho i spokojnie.

Z tej całej zgranej idealnie harmonii wybijało się tylko pięć stojąc u brzegu morza postaci. Dwie kobiety i trzech mężczyzn.

- W końcu jesteście – gdzieś z tyłu rozległ się śpiewny, tak cudownie czysty głos. – Długo musiałam na was czekać, drodzy. To znaczy musieliśmy czekać. Nie spieszyliście się...


 

Ostatnio edytowane przez Sulfur : 11-02-2009 o 19:18.
Sulfur jest offline  
Stary 11-02-2009, 21:04   #2
 
Epoche's Avatar
 
Reputacja: 1 Epoche nie jest za bardzo znanyEpoche nie jest za bardzo znany
Robert wstał i wypluł piasek ze swoich obrzmiałych ust. Wyglądał jak siedem nieszczęść w szpitalnym szlafroku z włosami przypominającymi efekt porażenia elektrycznego i z widocznymi śladami demencji alkoholowej. Otępiały wzrok szybko przesłał informację o jakimś dziwacznym żarcie. Stał na brzegu iście niebiańskiej plaży, która momentalnie wywoływała skojarzenia ukulele, zimnych drinków i opalonych niewiast. Sam Robert natomiast wyglądał jak żywcem wyjęty ze skeczu o cechach monty pythonowskich, stercząc po kostki w mokrym piasku w szpitalnej kiecce z wycięciem na miejsce, gdzie plecy tracą swoją szlachetną nazwę. Twarz jego obrzmiała, jakby pod skórą zalęgła się chmara robactwa, która manifestowała swoją obecność owrzodzeniami i demonstracjami dermatologicznymi. W każdym razie, Robert wyglądał jakby rzeczywiście wytargano go ledwo co z jakiegoś padołu łez niebiańskich, gdzie odgrywał role ukamienowanego martyra.

-Dobra, kurwa. Co się stało. CO się tutaj dzieje. Hę? Może Ty mi laleczko wytłumaczysz, jakim cudem najpierw wpierdala się we mnie pędząca kupa złomu, a potem jestem tutaj w, zdaje się, raju na ziemi, a przyjmuje mnie cycata blond piękność, zdająca się mnie w dodatku oczekiwać? Od kiedy śmiem się mianować celebrytem tego świata?

Wyraźnie składało się, że patologia krajobrazu nie odpowiada Robertowi, przypominając, że odbierał to jako żart, nieodpowiednio wychylając się odsłoniętą częścią ciała do reszty zebranych ludzi.

Jak młotem Roberta siekły reminiscencję chwil poprzednich, które trwać mogły równie dobrze parę sekund jak i całą wieczność. Najgorszym i tak faktem jest, że granica między tym, co fizyczne i namacalne, a tym co oniryczne na zawsze zniknęła. I czymże był ptak z lat infantylnych przy wyspie pełnej cudów, jak nie kolejną projekcją umysłu? Dlatego wcisnął-on pod kreskę epistemologię dnia dzisiejszego, próbując zjednać w sobie realizm zdarzeń ostatnio zapamiętałych. Pamięta wieczór, kiedy z jakimś gościem przebranym za policjanta, pomykali ciężarówką holowniczą po mokrych ulicach miasta. Pamięta jakiegoś pieniacza, którego wkręcili i zajechali na kilkaset baksów. A potem straszliwy huk i... sen?

Robert pełen obaw patrzył w ocean, który chował w swoim błękitnym brzuchu jarzącą się pięciocentówkę słońca.
 

Ostatnio edytowane przez Epoche : 16-02-2009 o 15:30.
Epoche jest offline  
Stary 13-02-2009, 01:54   #3
 
Terrapodian's Avatar
 
Reputacja: 1 Terrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłość
To miał być koniec wszystkiego. Lecz nie na daremno mówi się o śmierci, jako o dalszej wędrówce...

- Skazuję oskarżonego na wieczne wygnanie! - słowa sędziego dudniły w głowie.
Emil przestał szarpać się w tych więzach. Spojrzał jedynie zszokowany na wychodzących prawników. Włożył w ten wzrok pokłady żalu, smutku oraz zagubienia. Nawet gdy go wynosili, nie stawiał oporu. Był zbyt niepewny sytuacji, która działa się wokół niego. Wszystko potoczyło się tak szybko, że sens słów zrozumiał dopiero po chwili. Tuż po tym, jak spadł wreszcie w sam dół.

***

Czy już umarł? Co się dzieje z tym światem? Zabił matkę? Nie, to nie może być prawda! Przecież w ostatnich chwilach był sam. Chociaż i tego nie był pewien. Niebezpieczna myśl zakorzeniła mu się w głowie. Nie pamiętał w końcu co stało się dokładnie po tym, gdy otworzył sobie żyły. Scena powoli się rozmywała, a on odpływał. Ktoś wtedy wszedł - trudno było mu rozpoznać sylwetkę. Emil trzymał w ręce nóż. Może... jednak ostrze zabrało ze sobą jeszcze jedną ofiarę? Tak jak mówili na procesie? Nie! To bzdura! To wszystko jest pewnie jednym, wielkim snem!

Chociaż powinien już umrzeć. Pewnie trafił do piekła, na co wskazywałaby scena jego osądzenia. Lecz czy rzeczywiście piekło wygląda tak, jak głosiło to tylu duchownych różnej religii? Emil sięgnął dłonią pod siebie. Spadł na piasek. Ścisnął grudkę w ręce i podniósł przed twarz. Wyglądał jak najbardziej realistycznie. Potem ściągnął z ust knebel, który stawał się bardzo niewygodny. Schulz odetchnął głośno. Spojrzał na horyzont. Po widnokrąg sięgało błękitne morze, czy nawet ocean, jaki widział jedynie w programach przyrodniczych o egzotycznych krajach. Jaskrawo świecące słońce, choć powoli zachodzące, opiekało jego skórę, co niewątpliwie sprawiało subtelną przyjemność. To nie jest piekło. To bardziej wygląda na raj. Nie! Wszystko się zaczęło mieszać! Emil chwycił dłońmi głowę, złapał się za włosy i skulił. Był bardziej zgubiony, niż gdy brał do rąk nóż. Czy rzeczywiście zabił matkę? Przecież... przecież żyła...

Po pewnym czasie wstał i złapał niepewnie pobliskiej palmy. Obejrzał się, by w pewnym stopniu móc odnaleźć w nowej rzeczywistości. Pytania odstawi na później. Znalazł się na wybrzeżu egzotycznej wyspy. Piękna była, czego nie da się ukryć. Zapewne stanowi marzenie wielu ludzi, pragnących spełnić choć parę dni w takim rajskim miejscu na Pacyfiku. Tymczasem jemu średnio było do takich emocji jak radość. Ten słodki krajobraz za bardzo kolidował z jego uczuciami. Chciało mu się wymiotować. Brakuje tylko tego gnębiącego bólu głowy.

Ruszył się z miejsce wzdłuż wybrzeża i zauważył kilka osób. Czy trafili tak samo jak on, po niesprawiedliwym procesie? Może Emil po prostu sobie ich wyobraził, by nie czuć się samotnym? Stał przez chwilę, obserwując jak osoba przed nim zbiera się z ziemi. Sam również otrzepał się z piasku, który obficie pokrywał jego spodnie i koszulę. Nie zamierzał do tych ludzi zagadywać, ani w żaden sposób bratać. Musi zbadać kim są i w jaki sposób się tutaj znaleźli. Pomoże to w ustaleniu przyczyn, oraz planu dalszego działania.

I w zapadającym powoli zmroku, pod pokrytym kłębiastymi chmurami fioletowym niebem, w pobliżu pojawiła się młoda kobieta. Znalazła się tutaj nagle, zaskakując ich własną osobą. Równie szybko dała im do znaku, że nie należy do nich. Czekała na nas. Przez chwilę panowała cisza, którą przerwał nieznany Emilowi mężczyzna. Awanturował się, przeklinał głośno. Cholerny pieniacz. Schulz miał ochotę uciszyć jego głos, wybić mu oczy, wyciąć język, poderżnąć gardło - sprawić by już nigdy nie wymówił ani słowa. Nawet nie zauważył jak ściśniętą w pięść dłonią masuje sobie skroń, tak jak to zwykł czynić podczas ostrych napadów migreny. Do czego doprowadził ten cham w szpitalnym kitlu? Emil nie odezwał się ani słowem. To nie czas by rozstrzygać głupie spory. Tymczasem posłucha co inni mają do powiedzenia.
 

Ostatnio edytowane przez Terrapodian : 13-02-2009 o 02:03.
Terrapodian jest offline  
Stary 13-02-2009, 19:24   #4
Konto usunięte
 
Mira's Avatar
 
Reputacja: 1 Mira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputację
"Bóg istnieje. Po prostu oszalał... lecz mimo to nadal nas kocha."

Dawno usłyszane słowa nieznanego autorstwa błąkały się w umyśle dziewczyny niczym samotna łódeczka pośrodku wzburzonego morza.
Co się z nią działo? To pytanie krążyło nad samotną tratwą niczym sęp, lecz lękała się sięgnąć po odpowiedź, bojąc się, że szaleństwo bieżącej chwili wykoli jej oczy.

"Bo czasem jest lepiej odejść od zmysłów, by nie zwariować."

Leżała w pozycji embrionalnej na piasku, starając się odrzucić wspomnienie straszliwego bólu – bólu samobójstwa. Słońce powoli zaczynało zniżać się poza odległą linię horyzontu pokrywając szklista taflę oceanu czerwono złocistą poświatą, a ona tylko leżała i chłonęła przez skórę ciepło stygnącego piasku. Tylko dzięki szorstkości drobnych ziarenek na policzku była w stanie uwierzyć, że wciąż żyje... Przynajmniej w pewnym sensie.

- W końcu jesteście – gdzieś z tyłu rozległ się śpiewny, tak cudownie czysty głos. – Długo musiałam na was czekać, drodzy. To znaczy musieliśmy czekać. Nie spieszyliście się...

Dopiero teraz Alice odważyła się otworzyć oczy i ze zdziwieniem spojrzała na nieznany jej krajobraz oraz zupełnie obcych ludzi.
Ta kobieta, która mówiła, szczególnie się wyróżniała nie tylko swym srebrzystym głosem oraz złocistymi lokami, godnymi najlepszej kreacji aktorskiej średniowiecznej księżniczki, lecz przede wszystkim spokojem. Pozostali bowiem ludzie byli równie zdezorientowani co Alice.
Choć osób było kilka, drugą osobą, która zwróciła jej uwagę, był zapuszczony, grubawy typ, którego ordynarność słów przywodziła na myśl Nowy York.
Tak, w tym mieście było na pęczki tego rodzaju awanturników-luzerów. Alice zawsze nimi pogardzała jako panna z dobrej szkoły, wykształconej rodziny, jako genialne dziecko... tylko, że to było dawno. Zawiodła. Nie miała więc prawa osadzać tego człowieka.

Podniosła się szybkim ruchem z plaży i otrzepała pobieżnie z piasku. Kiedy jej ręka natrafiła na niewielka wypukłość kieszeni, gdzie trzymała resztkę towaru, poczuła się spokojniejsza. Powoli i w niej narastała agresja "niepojęcia", dlatego zamiast bronić kobiety przed ostrymi słowami awanturnego brodacza, sama dodała:

- Nie wiem o czym mówisz. – rzekła zdecydowanym tonem do blondynki – Nazywam się Alice Blair i nie znam ani ciebie, ani nikogo... nie znam tez tego miejsca i... domagam się wyjaśnień.

Podniosła dumnie głowę. Znów grała i znów była kreacją przebojowej, inteligentnej nastolatki, lecz... nie była prawdziwą sobą, bo prawdziwe „ja” Alice wciąż nie wiedziało po co żyć i pragnęło jedynie śmierci.
 
__________________
Konto zawieszone.
Mira jest offline  
Stary 15-02-2009, 19:52   #5
 
Baby Biatch's Avatar
 
Reputacja: 1 Baby Biatch nie jest za bardzo znany
Myślał, że to już koniec wszystkiego. Żadnych łez, tragedii, hipokryzji. Tylko on i ta niekończąca się przestrzeń. Tylko ciąg niedorzecznie umeblowanych pokoi. Jego piekło. „Czyli to prawda?”- zastanawiał się. „Historia, którą uznałem za bajkę wiele lat temu, jest jak najbardziej realna. Istnieje życie po śmierci. Istnieje niebo i... istnieje ‘tutaj’...”.

Po krótkim czasie ułożył sobie wszystko w głowie. Znał już wszystkie odpowiedzi. W jego mniemaniu odbywał właśnie jakąś przerażającą karę piekielną. Pod koniec życia wzgardził całą rodziną, wystąpił przeciwko przyjaciołom, Sonyi. Postawił na swoim. Teraz miała go czekać niekończąca się samotność. Pustka. Izolacja. Spokój...

Kiedy zobaczył Phoebe wiedział, że znowu popełnił błędy. A jednak nie znał wszystkich odpowiedzi. Rozwiązanie nie było takie proste. Gdzie? Po co? Dlaczego? Znajome pytania wróciły do jego głowy niczym stare przyjaciółki, zostawiły mokry ślad po całusie na jego policzku i rozgościły się jak u siebie. Nie był nawet krok bliżej do wyjaśnienia całej sytuacji. Theo kontra Sfinks – 0:1.

Zgorzkniała, jadowita, użalająca się nad sobą – bardzo za nią tęsknił. Jego siostra zdawała się cedzić słowa jak w jakimś narkotycznym transie – tak ją zapamiętał. Może to niesprawiedliwy, jednostronny fragment jego wyobrażenia o Phoebe właśnie mu ubliżał? Potrawa o bogatym bukiecie smaków: od smutku, poprzez rozpacz, aż po wyrzuty sumienia, posypana szczyptą bratersko-siostrzanej rywalizacji. Czy to jego umysł upichcił mu to wyśmienite spotkanie z bolesną przeszłością?

I w momencie najdziwniejszych przemyśleń – bum! – spadek w dół. Pęd ku nieznanemu. Bez strachu. I tak już nie żył. Postanowił rozkoszować się dziwnym uczuciem. Zawsze chciał skoczyć na bungee. Powoli zaczynał się odstresowywać. Wyprosił pytania za drzwi. Znał odpowiedź. Jego biedny, spracowany mózg, powoli rozkładający się na brooklyńskim cmentarzu, w trumnie, w porośniętej zieloną trawką glebie. To jego ostatnie desperackie krzyki. Wizje, majaki, halucynacje. Pożegnalny prezent dla Theo, który dzielnie utrzymywał go pod swoją czaszką przez tyle lat.

W końcu uderzył o ziemię. Pod palcami wyczuł piasek. Znowu robiło się interesująco. Lekko uniósł się i otworzył oczy. Westchnął z zachwytu. Jego umysł spisywał się wspaniale. To, co wykreował dla niego w tym momencie, było więcej niż zdumiewające. Słońce, rajska plaża, czwórka podobnych mu ludzi i jakaś nieziemsko piękna kobieta.

Theo wstał, otrzepał piasek z koszulki z Che Guevarrą i podszedł w stronę ślicznotki, domyślając się, że to ona była centrum wydarzeń tego całego zamieszania, kluczem do kolejnej sceny z sennego przedstawienia. Młody mężczyzna przez chwilę przysłuchiwał się, podczas gdy jakiś gbur w szlafroku wulgarnie domagał się odpowiedzi od kobiety, a wtórowała mu w tym dziewczyna o podobnym nastawieniu. Theo, przez moment, jedynie wsadzał uciekające dready pod za dużą, wełnianą czapkę, albo głaskał się po zarośniętej brodzie. W końcu postanowił interweniować.

- Hej, hej Chubbaka i Alice Blair, wyluzujcie! - mówiąc to poklepał oboje po plecach w przyjacielskim geście - Laska na pewno wytłumaczy nam co się dzieje, tylko dajcie jej szansę. Ja – imię brzmi Theo, tak w ogóle – zamieniam się w słuch.
 
__________________
Wszyscy chcą Twojego szczęścia... nie daj go sobie zabrać! gg 5067429
Baby Biatch jest offline  
Stary 17-02-2009, 15:04   #6
 
Lhianann's Avatar
 
Reputacja: 1 Lhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputację
Muzyka.
Słońce.
Światło, światło , światło, jaką naprawdę miało barwę?
A trick of light
Turned red into green


Czy to co widziała naprawdę było zielenią, czy może jednak nie?
Huk, zgrzyt, ohydny jęk rozdzieranej blachy, ból, ból, bóóóóóllllll………..
I cisza, ciepła, miękka ciemna otchłań, w jaką zapada się jak w puch.
Czy to sen?
Ten las, ta rozmowa?
Czy ta istota jaką spotkała naprawdę istniała, czy to majaki umierającego umysłu, wytwory mózgu faszerowanego przez gonach ciało produkowanymi przez organizm znieczulaczami?
Co jest prawdą, a co nie?


Gorący suchy piasek tuż przy twarzy pachnący solą i słońcem.
Syk fal załamujących się na brzegu i powracających znów w głębiny oceanu.
Dalekie okrzyki mew wypatrujących nieostrożnych ryb wypływających zbyt blisko powierzchni błękitnego przestworu.
Lekkie trzeszczenie jakie wydaje pień palmy kołysanej wiatrem.
I głos:
-W końcu jesteście .
Długo musiałam na was czekać, drodzy. To znaczy musieliśmy czekać. Nie spieszyliście się...

Gabriela nie potrafi się na nim skupić czuje potworny ból promieniujący z jej twarzy, nawet lekki dotyk czubków jest palący, piecze potwornie.
Boi się otworzyć oczy, czy usta, czuje że spalona skóra jest bardzo silnie napięta i krucha.
Boi się że najmniejszy ruch sprawi, iż zacznie pękać i opadać odsłaniając trwale zmienioną tkankę pod spodem.

Tylko głuchy jęk bólu wydobywa się spomiędzy zaciśniętych zębów.
Zwinięta w kłębek na piasku dziewczyna może tylko modlić się o miłosierdzi utraty świadomości, jest już bliska tej granicy.

Nie wie czy głosy jakie słyszy wokół siebie istnieją naprawdę, czy to co dociera do jej zmysłów jest faktem.
Ktoś coś mówi, potem inny głos, i jeszcze inny.
A ona zdana jest na niełaskę bólu, który stanowi oś po jakiej porusza się jej istnienie.
 
__________________
Whenever I'm alone with you
You make me feel like I'm home again
Dear diary I'm here to stay
Lhianann jest offline  
Stary 17-02-2009, 17:36   #7
 
Sulfur's Avatar
 
Reputacja: 1 Sulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumny
Piątka ciemnych kształtów bezładnie porozrzucanych na białej powierzchni plaży zdecydowanie nie pasowała do otoczenia: okutany obszarpanym szlafrokiem starszy, zapuszczony mężczyzna przy kości wołający wściekle: „-Dobra, kurwa. Co się stało. CO się tutaj dzieje. Hę? Może Ty mi laleczko wytłumaczysz, jakim cudem najpierw wpierdala się we mnie pędząca kupa złomu, a potem jestem tutaj w, zdaje się, raju na ziemi, a przyjmuje mnie cycata blond piękność, zdająca się mnie w dodatku oczekiwać? Od kiedy śmiem się mianować celebrytem tego świata?”, nieruchomy, spokojny, a jednak tak wstrząśnięty młody chłopak w czarnym t-shircie, z pozoru zdecydowana dziewczyna biorąca stronę wulgarnego typa, zdająca się mu odpowiadać pokrótce: „- Nie wiem o czym mówisz. Nazywam się Alice Blair i nie znam ani ciebie, ani nikogo... nie znam tez tego miejsca i... domagam się wyjaśnień.” i jej nerwowo macająca okolice kieszeni, jakby spotniała nagle dłoń, chłopak w za dużej wełnianej czapce, który w geście sobie tylko oczywistego pojednania mówi: „- Hej, hej Chubbaka i Alice Blair, wyluzujcie! Laska na pewno wytłumaczy nam co się dzieje, tylko dajcie jej szansę. Ja – imię brzmi Theo, tak w ogóle – zamieniam się w słuch." i wciąż wijąca się na mokrym piasku, stękająca cicho kobieta z czarnym strupem zamiast twarzy.

Do kręgu utworzonego przez te właśnie postaci, niemalże płynąc po białym, ziarnistym oceanie, powoli weszła stojąca dotąd na uboczu, z poirytowaniem śmiejąca się złotowłosa.

Słoneczny ciepły promień zalśnił na jej długich, puszystych lokach, kaskadami opadającymi na nagie, miodowo złote, gładkie ramiona. Zapatrzona w odległy horyzont, szybujące w oddali białe ptaki, z delikatnymi rumieńcami wykwitłymi na policzkach, ze swoistą niewinnością, w duży, błyszczących, orzechowych oczach otoczonych długimi zalotnie podkręconymi rzęsami. Poruszała się z gracją, lekko, nieznacznie wzdymając cienką, białą koszulkę, która sięgała zaledwie do połowy ud. Boso stąpając po gorącym piasku śmiała się cicho, ukazując białe, równe zęby.

- Nie, kurwa! – wrzasnęła nagle wykrzywiając się i wwiercając spojrzenie w faceta okutanego szlafrokiem z głębokim, nietypowym dekoltem odsłaniającym pewną wstydliwą część ciała. – Laleczka nie chcę wdawać się w dyskusję z wulgarna świnią w klapkach, która nawet przywitać jak człowiek się nie umie! Chętnie jednak porozmawiam z Wami – odwracając wzrok od Roberta Deweya przebiegła po twarzach pozostałej czwórki. – Witaj chłopczyku, witaj Alice, witaj Theo, a gdzie jest Gabriela? – rozglądając się niespokojnie natrafiła nagle na zwiniętą postać w cieniu palm, nieporadnie zasłaniającą czarną niemal twarz dłońmi. – Och... – wydarło się z rozszerzonych nagle ust.

Złotowłosa dziewczyna szybkim, płynnym krokiem wybiegła z grona nowo przybyłych i nachylając się nad skuloną postacią szepnęła cicho, tak żeby reszta usłyszeć mogła tylko splątane z szumem morza, niewyraźne echo wypowiadanych słów.

- Gabrielo, nie bój się, spokojnie. To nie jest żadna kara, tylko czyn zrodzony w chorej głowie człowieka nazywanego przez nas Magiem. Zaraz coś na to poradzimy.


Wyciągając przed siebie białą dłoń o długich palcach dotknęła nieregularnej, grubo pokrytej bąblami, ciemnej twarzy dziewczyny nazwanej Gabrielą. Nierówna masa skurczyła się w sobie, zadrgała i w formie ciemnej skorupy niemal natychmiast uleciała z wiatrem w stronę spienionego morza tchnącego zapachem soli.

- Już wszystko w porządku, tak jak dawniej. Wstań i nie martw się, Tu jest dobrze, lepiej niż TAM – usiadła na rozpalonym piasku oplatając swą ciepłą dłoń wokół dłoni dziewczyny. – Wypadałoby się przedstawić, prawda? – zapytała głośno swoim dźwięcznym głosem, obracając się w kierunku pozostałych postaci . – Imię moje, jak się zapewne domyślacie, w waszym języku zostać wypowiedziane nie może. Jeżeli chcecie nazywajcie mnie Lasair, lub Płomień, co w sumie znaczy jedno i to samo. Kim jestem? Ano wesołą dziewczyną cieszącą się życiem, minimalizującą problemy do zera, bo jak chyba słusznie mniemam termin Dziecię Snu niewiele wam mówi. Zaspokoję też waszą ciekawość i powiem, że nie mam nic wspólnego z nagłym przybyciem trzech samobójców i dwóch towarzyszących im osób. Mogę jednak powiedzieć, że oczekiwaliśmy Wybrańców, którzy pomogliby nam w rozwiązaniu takiego małego, toczącego nas problemiku. To, że Wy, to akurat wy jest czystym przypadkiem i niefortunnym zbiegiem okoliczności. Nie znaczy to jednak, że się nie cieszymy, przeciwnie wręcz. Jesteście TU i TERAZ i tylko to się liczy. Po prostu odrzućcie przeszłość i cieszcie się drugą szansą. Idziemy? Ściemnia się, a nas oczekują w mieście, o tam – śmiejąc się radośnie, wyciągając rękę ku północy i wskazała na wysoki, stromy, niemal gładki klif i wznoszącą się na nim, migocącą wszystkimi odcieniami zachodzącego słońca, bryłę zabudowań. - Jeżeli się pospieszymy będziemy tam przed północą. Porozmawiamy po drodze. Ruszajmy.

Wypuściła z ręki dłoń Gabrieli i w podskokach, podśpiewując pod nosem ruszyła w stronę zatartej ścieżki wtapiającej się w zielony, pagórkowaty trochę teren, jaki oddzielał obszerną plażę od ciemnej ściany lasu majaczącego gdzieś w oddali.

- Wstrzymaj się jeszcze z tym trochę
- przebiegła obok młodej dziewczyny, przedstawiającej się jako Alice, szepcąc jej do ucha i wymownie spoglądając na wypukłość kieszeni. – No, chodźcie!
 

Ostatnio edytowane przez Sulfur : 17-02-2009 o 21:12.
Sulfur jest offline  
Stary 18-02-2009, 00:39   #8
 
Terrapodian's Avatar
 
Reputacja: 1 Terrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłość
Emil Schulz miał niestety coraz większe odczucie, że bierze udział w dziwnym karnawale. A przynajmniej przestawało mu się podobać w tym dziwnym miejscu. Oprócz niego i nieznanej kobiety, która trzymała się na uboczy, wszyscy usiłowali dorzucić własne kilka groszy. Było to niezwykle irytujące i strasznie typowe. Ludzie zawsze tak reagowali, gdy znaleźli się w nieznanym im miejscu. Emil szybko stwierdził, że lepiej zachować dotychczasowy status quo. Nie odpowiedział nawet na powitanie tajemniczej blondynki. Niech najpierw dowie się wszystkiego. I niech powiedzą mu, co stało się z jego matką!

Ale wydawało się to rzeczą niemożliwą do wykonania. Kobieta, która ich przywitała, zaczęła mówić o dziwnych rzeczach. Przedstawiła się jako Lasair aka Płomień, jednocześnie zastrzegając, że jej prawdziwego imienia nie mają szans poznać. Potem zaczęła się gadka o Wybrańcach, którymi rzekomo mieli być. Kompletnie pogrążyła się jednak słowami, że powinni odrzucić przeszłość i cieszyć się drugą szansą. Przecież Emil nie chciał mieć drugiej szansy! Chciał po prostu, by ból się skończył. To wszystko. Bo co mogą mu zaoferować? Cofnął chorobę? Może życzą sobie, by został męczennikiem, żeby cierpiał dla wydumanej idei.
O nie, wyprasza sobie takie zachowanie. Wychodzi...

Ruszył mimo wszystko za nią. Może rzeczywiście ma odpowiedzi na wszystkie pytania Schulza? Spojrzał raz jeszcze w oddalony klif. Znajdowała się na nim zabudowa, dość nietypowa dla takich tropikalnych wysp. Chyba, że było to coś w rodzaju hotelu. Wypoczynek? Parodia. Nie było wątpliwości, że widok stamtąd musi należeć do tych najpiękniejszych. Przeszedł z plaży na zielony, obrośnięty różnorodną roślinnością, teren. Przez ciemniejący, tropikalny las prowadziła podejrzana ścieżka. Kto tędy mógł podążać? Ponieważ ścieżka zdawała się być uczęszczana. No i jeszcze zapowiedziała, że jeśli się pospieszą będą przed północą. Emil miał niemiłe wrażenie, że dalsza droga będzie dość długa, by móc zapoznać się z resztą grupy. Lepiej więc udawać, że go tu nie ma. Skulił się nieco i pokornie szedł wpatrując się w roślinność pod nogami. Wciąż był bardzo zagubiony. Wciąż myślami był w sali sądowej. I wciąż zdawało mu się, że siedzi na plaży.

Czuł, że ścieżka poprowadzi go tam, gdzie nie chce trafić.
 
Terrapodian jest offline  
Stary 19-02-2009, 23:42   #9
 
Epoche's Avatar
 
Reputacja: 1 Epoche nie jest za bardzo znanyEpoche nie jest za bardzo znany
- Nie, kurwa!
Przez chwilę myśli Roberta studiowały wyraz twarzy blond-piękności.
– Laleczka nie chcę wdawać się w dyskusję z wulgarna świnią w klapkach, która nawet przywitać jak człowiek się nie umie! Chętnie jednak porozmawiam z Wami

Ładnie się urządził. Czemu nikt nie potrafi zrozumieć powagi problemu tej pieprzonej sytuacji? Czemu wszyscy, jak jeden mąż, mają pakować się w jakieś gówno, nie wiedząc nawet gdzie tak na prawdę są, do jasnej cholery!
Jezu, będzie musiał spytać się tego wyluzowanego człowieka, czy ten oniryczny wypadek jakimś cudem nie zmaterializował w jego kieszonkach nieco zdrowego hashu do podjarania. Jak bardzo tego teraz potrzebował... Albo kielicha, ale kielich wydawał się rzeczą oddaloną conajmniej o kilka tysięcy mil morskich. MORSKICH, do cholery! Kiedy on w latach dziecięcych bał się wody jak ognia, jakkolwiek absurdalnie to nie brzmi. Nie czuł się najlepiej, to normalne w jego stanie. Daleki od aparatury, która podtrzymywała jego życie (czy wliczając w to butelkę taniej whisky, czy jakieś maszyny w szpitalu, które swoją istotę podsyłaly niemrawo tylko podświadomości), czuł się zadziwiająco dobrze fizycznie - co budziło w nim nie lada lęk.

- Dobra, wyluzuj. Zrozum, że takie rzeczy mi nie zdarzają się codziennie, ok? - powiedział już nieco leniwszym tonem Robert, podbiegając do dziewczyny gorącej jak Płomień (jak jej skóra pachnie! Czuć nawet przez te skorodowane aparaty węchowe Roberta!) - A że życie moje nie przejawiało się w radości i schludnej równowadze finansowej, to mam prawo być poddenerwowany sytuacją, która mnie przerasta, hę? Skąd wiem, że nie czekają nas tutaj jakieś niegodziwości i pojebaństwa? Oglądam telewizje, nie jestem małomieszczańskim naiwniakiem! - mówiąc to, Robert starał się prześcigać kobietę i patrzeć na jej oczy, zdające się być dla niego tak nieobecne, tak obce. - A na imię mi Robert...

Szczerze to dbał o własną dupę, własny przybytek, który miał w tym miejscu jakąkolwiek wartość. Życie, którego nawet nie był zupełnie pewien, choć oddychał, ruszał się i myślał, co zgodnie z poglądem kartezjańskim udowadniało jego egzystencję. Fakt ten jednak nie powalał, mało tego, niósł ze sobą pewne konsekwencję - życie te bardzo łatwo było stracić, tym bardziej w miejscu, którego zasady nie są znane.

Tymczasem piasek spod jego szpitalnych klapek rozsypywał się na boki, a całe piękno krajobrazu, zatapiało się w konfuzji Roberta, który jak najszybciej chciałby wydostać się z tego przerażającego miejsca. Przerażającego, bo perfekcyjnego i idealnego, jakiejś utopii usranej, o której on nigdy nie śmial nawet marzyć! To napawało go lękiem równie wielkim, jak problem śmiertelności. W głębi duszy czuł, że łatwiej chyba było zdechnąć, niż żyć w czymś na kształt snu. Snu! Właśnie o tym wspominała Lasair! Jezu, a jeżeli on rzeczywiście jest w wytworze własnej wyobraźni? Nie w jakimś wytworze Maga, a jeżeli tak to jest to koncept, jakieś wcielenie jakiejś części jego świadomości. Nie wiedział, czy kiedyś nie było takiego filmu nawet...

Ciężko było określić choćby fundament tych wszystkich myśli, jakąś myśl bazową, od czego wszystko by dalej wyszło. Pozwolenie, żeby wszystko się działo było może zgoła czymś niedorzecznym, ale tylko to nada jakąś alternatywę, ukaże drogę, którą będzie można podjąć i się nad nią zastanowić. Zdał sobie sprawę, że wszystkie te przemyślenia są warte tyle, co jego okrycie...

Problem ludzi podobnych do Roberta jest taki, że ukojenia w problemach szukają w używkach... Dlatego Theo zdawał się być osobą o pewnych predyspozycjach, które zainteresować by mogły Roberta....
 
Epoche jest offline  
Stary 22-02-2009, 17:46   #10
Konto usunięte
 
Mira's Avatar
 
Reputacja: 1 Mira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputację
Alice przekrzywiła głowę przyglądając się szczebioczącej blondynce, a jej wyraz twarzy był raczej łatwy do odgadnięcia.

Może i jestem samobójem, ale przynajmniej nie wariatką jak niektórzy tutaj.

Wysłuchując słów Płomienia, ogarniał ją irracjonalny spokój. No bo w sumie, czym takie przeniesienie różniło się od śmierci? Swój cel osiągnęła: oddaliła się od tego szarego, pełnego agresji świata, od bliskich, którzy bliskimi ludźmi byli tylko z nazwy, uciekła od wszelkich zobowiązań i powinności... I byłaby wolna, gdyby nie ostatnia więź z Nowym Jorkiem, która bynajmniej nie została zerwana: głód. Głód narkotyków.

Nerwowo podrapała się po wewnętrznej stronie łokcia, w miejscu, gdzie nieraz miała sińce od nakłuć igły. Od pewnego czasu była co prawda "czysta", bowiem zrezygnowała z dożylnego stosowania używek, wiedząc, jak wysokie jest prawdopodobieństwo nakrycia jej przez rodziców... a może po prostu nie chciała, by poznali prawdę, kiedy przyjdą zidentyfikować jej martw ciało do kostnicy? Może chciała pozostać w ich świadomości idealną córką? Może...

Ruszyli za blondynką jakąś ścieżką. Bo i co mieli robić? Ktoś na nich czekał... coś było do zrobienia... Dlaczegoż by nie? Przecież i tak nie miała nic do roboty.

Uwagę Płomienia na temat swojego stanu przyjęła z kamienną twarzą, nie chcąc pokazać, jak bardzo ją zaintrygowało to, że blondynka odgadła, o czym myśli.

Chcąc odwrócić uwagę od zawartości swojej kieszeni oraz własnej historii, Alice postanowiła spróbować odgadnąć problemy pozostałych „Wybrańców”.

Zapuszczony facet przy kości bezsprzecznie wyglądał na gościa związanego z nielegalnymi interesami. Pewnie pijak, a może i gwałciciel? Od niego zamierzała się trzymać jak najdalej. Ten drugi, który do niej zagadnął, był stosunkowo młody i nawet przystojny. Wyglądał na Jamajczyka, przez co od razu skojarzył jej się z narkotykami. Może był dilerem? W sumie... warto go mieć na oku, bo tutaj raczej towaru nie będę mieli. Była też ładna kobieta, która zdawała się przeżyć największy szok z nich wszystkich. O niej trudno było coś powiedzieć, na tę chwilę wydawało się po prostu, że nie wszystkie klepki w jej głowie są na swoim miejscu. I był jeszcze mężczyzna... niby całkiem przeciętny, a jednak... w jakiś sposób intrygujący. Wyraz jego oczy, gdy patrzył na klif, ten smutek i brak nadziei... czy nie widziała tych uczuć we własnym spojrzeniu każdego ranka, gdy zerkała na odbicie w lustrze?
Wątła nić poczucia jakiejś wspólnoty, sprawiła, że Alice szła blisko Emila, jakby przy nim czując się najbezpieczniej.
 
__________________
Konto zawieszone.
Mira jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 19:44.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172